Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Białas Zbigniew - Puder i pył PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
ZBIGNIEW
BIAŁAS
Puder i pył
Strona 3
Copyright © 2013, Zbigniew Białas
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach
przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie
w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym
zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-151-6
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Opracowanie redakcyjne: MG
Korekta: Dorota Ring
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
[email protected]
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.
Strona 4
W książce, którą Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku trzymasz
właśnie w dłoniach, pojawiają się postaci, występujące również
w poprzedniej powieści Zbigniewa Białasa, Korzeniec. Jeśli jesteś
ciekawa/ciekaw ich wcześniejszych losów, poniżej kilka słów na ich
temat:
Jadwiga Korzeniec (de domo Zimorodzic) – atrakcyjna wdowa po
zamordowanym glazurniku z Sosnowca, Alojzym Korzeńcu,
właścicielu dużej firmy kafelkarskiej. Autorka sentymentalnych
powieści w odcinkach pisanych pod pseudonimem (Klandestyn
Bizukont) do „Iskry” – miejscowej gazety, której redaktorem
naczelnym jest Walerian Monsiorski.
Walerian Monsiorski – mężczyzna w średnim wieku, kawaler,
redaktor naczelny „Iskry”. W sposób amatorski, na prośbę wdowy,
prowadzi prywatne śledztwo, a im dłużej je prowadzi, tym bardziej
poddaje się urokowi zleceniodawczyni. Do ołtarza mu jednak
niespieszno.
Panna Izabela – nauczycielka, sufrażystka, esperantystka. Do
Sosnowca przyjechała z miasteczka, w którym nadal mieszkają jej
rodzice. Gdy kończy się akcja Korzeńca, wyjeżdża do Petersburga
z rosyjskim nauczycielem.
Mikołaj Krylenko – oficjalnie nauczyciel literatury. Nieoficjalnie
bolszewik. To z nim panna Izabela uciekła do Rosji.
Pan Hieronim – aptekarz, pani Maria – aptekarzowa – rodzice
panny Izabeli.
Heinrich Dietel (młodszy) – niemiecki fabrykant, właściciel
przędzalni czesankowej.
Inge oraz Heinz Dietel – dzieci przemysłowca.
Emma – fińska bona, opiekunka Inge i Heinza, miłośniczka
kinematografu, platonicznie zakochana w kapitanie Schulte.
Strona 5
Berndt Schulte – młody pruski oficer posterunku granicznego
w Mysłowicach, równie mocno zauroczony Emmą, jak ona nim.
W dniu, w którym miało nastąpić ich pierwsze rendez-vous,
powołany na front.
Emanuel Appel – orator, rewolucjonista-teoretyk. Z powodu
przekonań pozbawiony trzech zębów.
Tadeusz Meyerhold – poeta, umiarkowany opiumista, dekadent, ma
wpływowego i bogatego ojca.
Andrzej Neumann – poeta zakochany w pannie Izabeli. Bez
wzajemności.
Doktor Mojkowski – lekarz główny Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.
Dzięki zwinności i płynności ruchów kojarzył się redaktorowi
Monsiorskiemu z toreadorem.
Hanka i Henio – kuzynostwo redaktora Monsiorskiego. W czasach
opisywanych w Korzeńcu mieszkali w drewnianym domu
w Siewierzu.
Zdzisio i Zbyszek – „Ten wyższy” i „Ten niższy” – niezbyt
rozgarnięci szwarcownicy, którzy przemycili głowę Alojzego
Korzeńca z Prus do Sosnowca.
Dróżnik Ociepa – gadatliwy i sympatyczny sosnowiczanin, wuj
jednego ze szwarcowników (choć zupełnie nie ma znaczenia
którego).
Emilia Pietruszka – dozorczyni dużej kamienicy przy ul.
Iwangrodzkiej, najzagorzalsza wielbicielka powieści Klandestyna
Bizukonta.
Eustachy Goździk – Dyrektor Rzeźni Miejskiej. Wyznawca zasady
„Elegancja nade wszystko”.
Strona 6
Izaak Lisze – przyjezdny malarz. Absolwent Akademii Sztuk
Pięknych w Krakowie.
Janek – miejscowy urwis, któremu Cyganka wywróżyła, że zostanie
sławnym na cały świat śpiewakiem.
Antonina Zimorodzic – matka Jadwigi Korzeniec. Jej relacje z córką
są, mówiąc delikatnie, trudne.
Pan Klaja – błękitnozęby zecer zatrudniony w redakcji „Iskry”.
Stary Kerszenblat – głuchawy sprzedawca kiszonej kapusty.
Akcja Korzeńca rozgrywała się w ciągu jednego roku: od 28 czerwca
1913 do 28 czerwca 1914.
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
11 listopada 1918
Strona 8
Rozdział 1
Jak świat światem
– Takie to życie jest, pani Zimorodzic. – Pani Półtoranos
westchnęła ciężko i machnęła laską. – Że też nas nigdy nic nie
oszczędza.
Może i świat zmienił się przez te cztery wojenne lata, ale ludzie
nie. Zresztą panią Półtoranos naprawdę spotkała przykrość. Poszła
na cmentarz zdjąć zwiędłe chryzantemy z grobu nieboszczyka
męża, bo od Wszystkich Świętych minęło już dziesięć dni, a tu,
masz ci los, pomnik zniszczony. Krzyż leży na płycie, pogruchotany,
a przecież nikomu nie wadził. Jak się to mogło stać? Kto mógł
uczynić coś tak podłego? I po co? Faktem jest, że świętej pamięci
mąż zadał się raz z Cyganką, ale ta niestosowność została mu już
dawno wybaczona, tym bardziej że to nie była jego wina, bo
Cyganka chodziła bez majtek i w dodatku mówiła do rymu, więc
który chłop by nie uległ? Nie, nie, z tym krzyżem to nie mogła być
spóźniona kara niebios za grzech popełniony w jarmarcznej budzie
(chociaż nie musiał bęcwał akurat tam leźć zachciało mu się
próbować szczęścia na strzelnicy że niby sztuczny kwiat ustrzeli no
to ustrzelił a mógł na przykład pójść zobaczyć człowieka który się
sam z armaty katapultował to nie nie nie właśnie strzelnicy mu się
zachciało).
Pani Półtoranos żywiła pewne podejrzenia co do tożsamości
sprawcy i podzieliła się nimi z panią Zimorodzic, która podejrzenia
uznała za uzasadnione i dołożyła swój komentarz:
– Jak ktoś ma koszulę uszytą z worka po mące, to czego się
można spodziewać?
Tak sobie rozmawiały o sprawach ważnych, chociaż akurat
w kwestii zbezczeszczenia grobu Dionizego Półtoranosa nie miały
Strona 9
racji, ponieważ człowiek, którego podejrzewały, nie miał z tym nic
wspólnego. Po prostu szła starsza kobieta wąską ścieżką, potknęła
się, oparła o pomnik i trach… krzyż runął. Kobieta najpierw się
zmartwiła, ale później wszystko przemyślała i doszła do wniosku,
że to wielkie szczęście, że krzyż nie spadł na nią, tylko na płytę
grobu, bo by jej stopę zmiażdżył z kretesem. Nikogo w tej części
cmentarza nie było, więc oddaliła się tak szybko, jak jej stare nogi
pozwalały, i o całej sprawie zapomniała.
– Myśli pani, że można już bezpiecznie montować klamki? –
pani Półtoranos zmieniła temat.
W lutym 1917 roku na ulicach pojawiły się różowe
obwieszczenia zachęcające obywateli do dobrowolnego oddawania
mosiężnych klamek. Można było za nie dostać rekompensatę
pieniężną i kupić uchwyty zastępcze w urzędzie odbiorczym. Dało
to ludziom do myślenia i co sprytniejsi (na przykład pani
Zimorodzic) natychmiast pochowali klamki. Rok później pojawiło
się kolejne różowe obwieszczenie zarządzające tym razem
przymusowe oddawanie klamek. Wtedy wszyscy zrozumieli, że
Niemcy i Austriacy wojnę przegrywają, skoro nie mają z czego
odlewać pocisków. Teraz nawet ci, którzy dotąd tego nie uczynili
(na przykład pani Półtoranos), zdemontowali i schowali nie tylko
wszystkie klamki, ale także kuchenne moździerze, tłuczki,
mosiężne dzwonki przy drzwiach oraz każdą rzecz, którą dałoby się
przetopić na coś, co mogłoby wylądować w ludzkim brzuchu albo
sercu. Wystarczyła jedna lutowa noc i mosiądz zniknął. Można
uznać, że to właśnie ostatecznie doprowadziło do kapitulacji
Niemców i Austriaków. Nie da się wygrać wojny, jeśli się nie ma
czym strzelać.
– Ja bym dla bezpieczeństwa jeszcze trochę poczekała.
– Ma pani rację. Co nagle, to po diable. Nigdy nie można być
zbyt ostrożnym w takich sprawach.
W powietrzu mieszał się zapach butwiejących liści, mokrych
gałęzi, dymu i kuchennych aromatów.
– Niech pani lepiej spojrzy tam – powiedziała pani Zimorodzic
i uniosła podbródek, więc pani Półtoranos powiodła wzrokiem we
wskazanym kierunku. Na balkonie jednego z domów stała kobieta
i trzepała ścierkę.
Strona 10
– Ta to tylko stoi na balkonie i ciągle jakieś szmaty trzepie.
– Służącej nie ma, czy jak?
– Pewnie myśli, że sobie chłopa wytrzepie.
– No, widzi pani. Istna wariatka.
Ulicą przejechał wóz hyclowski wypełniony ujadającymi psami
pozamykanymi w klatkach. Psy to jeszcze jakoś pani Zimorodzic
znosiła, ale kotów już nie, ponieważ miały okropne, różowe języki.
Trzeba by hycla zatrzymać, bo przydałaby się pasta do tępienia
szczurów, a u niego można zawsze coś skutecznego dostać. Nikt
też nie miał lepszego domowego środka na przeczyszczenie.
***
Przetoczyła się machina niezrozumiała i wreszcie, kiedy już
wszystko było jasne, zwołano Radę Miasta na nadzwyczajną sesję.
Delegaci powinni wkraczać do budynku magistratu dostojnie,
ale byli w widocznym pośpiechu. Wszystko działo się za szybko. Jak
tu dostojeństwo zachować? No, chyba że w stroju, bo płaszcze
mieli czyste, a pod nimi schludne ciemne ubrania, koszule ze
sztywnymi kołnierzykami, a na nogi niemal wszyscy powzuwali
czarne lakierki, choć pogoda nie była na lakierki, tylko raczej na
walonki. Pucybut, spryciarz, usadowił się tuż przy drzwiach,
wiedząc, że niejeden z delegatów w tym uroczystym dniu jeszcze
przed wejściem do środka będzie chciał glanc poprawić, nie ma się
co dziwić w taki dzień, więc kiedy już radni weszli do budynku, ich
lakierki lśniły tak, że można się było w nich przeglądać, lśniły też
wykrochmalone mankiety, lśniły świeżo wypucowane, ale nieco
skonsternowane gęby.
Zdesperowany woźny biegał po sali, stroszył krzaczaste brwi
i wymachiwał małym dzwoneczkiem, prosząc o spokój. Przed wojną
oraz podczas okupacji też tak robił i pomagało, ale teraz panował
dużo większy rwetes i harmider. Szurają butami, krzesłami
trzaskają, aż w uszach zgrzyta – panowie delegaci. Parkiet całkiem
zedrą. Czy niepodległość musi się zaczynać od niszczenia parkietu?
Wreszcie delegaci zasiedli. Protokolanci w wyświechtanych
tużurkach zatarli dłonie i w pełnej gotowości nachylili się nad
arkuszami papieru. Jeden, bardziej od pozostałych nowoczesny,
koncentrował się nad czarną maszyną do pisania. Wzroku nie
Strona 11
podnosił. Miejsce zajął w pewnym oddaleniu i zachowywał się jak
wirtuoz pianista, który już sobie taborecik podkręcił do
odpowiedniej wysokości, już go podsunął jak należy, pośladki
umościł, nerwowymi ruchami bioder poprawił to i owo, a kiedy się
uspokoił, wzrokiem potoczył po klawiszach, mierząc się z nimi
zuchwale. Jeszcze bladych rąk nie wzniósł, na kolanach je trzymał;
minę miał przy tym srogą i skupioną, powieką ani drgnął.
A przecież zaraz, gdy tylko zaczną gadać, ględzić i potoczyście
przemawiać, wirtuoz protokolant przebudzi się z letargu.
Wówczas… jak ruszy, jak się rozjuszy! Będzie stukał i łomotał,
będzie uderzał rozszczekanymi czcionkami w biały arkusz
wkręcony w wałek; litery, jak trampoliniści, będą wyskakiwać do
góry, chować się, znowu wyskakiwać, a on to brzęknie dzwonkiem
przy przesuwaniu wałka, to z furkotem wyciągnie kartkę, to wkręci
szybko kolejną. I trach trach trachtrachtrach, suchy stukot,
trachtrachtrach, przesunięcie wałka, dzwonek, następna linijka,
nowy arkusz, i tak aż do samego końca obrad. Protokolanci
wyrobnicy będą pisać ręcznie, owszem, nawet dość sprawnie, ale
jednak w niczym nie będą przypominać pianistów, tylko
Dyndalskiego z językiem na brodzie, mocium panie.
Patriotyczne dyktando czas zacząć.
Za stołem prezydialnym ktoś krzyknął:
– Niech żyje zjednoczona Polska!
Minęła sekunda i w sali gruchnęło:
– Niech żyje!
Otwarto okno na oścież, chociaż wiadomo, że z racji prawideł
akustyki i tak niewiele można było usłyszeć na dworze, nawet
gdyby pod budynkiem zebrał się tłum, który notabene się nie
zebrał, ale nie ma się co czarować, że ktoś w połowie listopada
będzie sterczał pod oknem magistratu w nadziei, że usłyszy coś,
czego przez ponad sto dwadzieścia lat nie można było usłyszeć.
Niemniej jakiś rozgorączkowany radny podbiegł do wysokiego
okna, wspiął się na krzesło, wysunął łysą czaszkę na dwór i zawołał
„Niech żyje Polska!”. Szybko i bezceremonialnie wciągnięto go za
nogi do sali.
– Panie szanowny, to nie wiec, tylko sesja Rady Miasta.
– Zamykać okno, bo zimno leci!
Strona 12
Doprawdy trudno było zapanować nad emocjami, więc znów
ktoś zawołał:
– Niech żyje Polska demokratyczna!
– Niech żyje!
Zerwał się z krzesła radny o płaskiej głowie i bladych źrenicach.
– Niech żyje Józef Piłsudski!
– Niech żyje!
– Co się tu wyrabia? – jeden z delegatów szepnął nerwowo do
sąsiada. – Jaka znowu Polska demokratyczna?
– No, a jaka?
– Ja myślałem, że rząd będzie tworzyła Rada Regencyjna i że
będzie panował król.
– Daj pan spokój z królem. Rada Regencyjna przekazała
Piłsudskiemu naczelne dowództwo nad wojskiem. Jutro mu
powierzą misję tworzenia rządu.
– A kto to jest Piłsudski?
– Brygadier Józef Piłsudski. – Sąsiad spojrzał na delegata
ignoranta ze zdumieniem. – Będzie tworzył rząd.
– To może niech lepiej zostanie królem.
– Co też pan gada? Przecież tak nie można. Dobrze będzie, jak
się z Polski uda zrobić republikę, ale ja się boję, że i z tego gówno
wyjdzie, powiem panu uczciwie, jak delegat delegatowi.
– Panowie radni! Panowie radni! – przekrzykiwał ich
przewodniczący, a woźny trząsł dzwonkiem, jakby wpadł w szał. –
Upraszam o spokój i porządek, ponieważ my tu musimy uchwalić…
ważną rezolucję…
Nikt go nie słuchał. Przewodniczący wzruszył ramionami, co za
bezhołowie, mruknął i spojrzał bezradnie w kierunku swojego
zastępcy, potężnego mężczyzny, który postanowił przyjść mu
w sukurs i ryknął na całą salę:
– Rodacy! Odśpiewajmy Mazurka Dąbrowskiego…
Wszyscy wstali, szurając krzesłami („ Jezusie święty! Parkiet!
Parkiet!”, spazmował woźny, zatykając uszy) i jednym głosem
odśpiewali Jeszczepolskę. Ledwie ucichła pieśń, przewodniczący
nakazał:
– Proszę usiąść i nie hałasować przez chwilę! Muszę panów
poinformować, że w trybie natychmiastowym podjęliśmy decyzję,
Strona 13
by zmobilizować Polską Organizację Wojskową…
– Zmobilizować!
– Zdemobilować! – zawołał cienkim głosem chudy delegat,
który nie rozumiał trudnych słów, ale udzielił mu się ogólny
entuzjazm. Na szczęście dla niego samego jego piskliwy głos nie
przebijał się przez ogólną wrzawę, zresztą chodziło mu o to samo,
co innym, tyle że piszczał coś przeciwnego.
– Zmobilizować! Tak jest! Niech żyje!
– Ciszej z tym niech żyje! – krzyknął zastępca
przewodniczącego. – Pan przewodniczący ma głos.
Ten otworzył usta, ale zanim się odezwał, podszedł do niego
woźny.
– Depesza. Z Warszawy.
– Dziękuję. – Przewodniczący odebrał kartkę i pomachał nią
nad głową. – Rodacy – powiedział uroczystym tonem. – Właśnie
nadeszły wiadomości ze stolicy.
Cisza się zrobiła jak makiem zasiał. Przewodniczący otworzył
depeszę i zaczął czytać:
– Józef Piłsudski wystąpił w Warszawie na balkonie przed
wiwatującym tłumem. Stop. – Zawahał się. Otarł czoło
wyprasowaną chusteczką.
– I co powiedział?! – Sala tak się rozentuzjazmowała, że
rozkołysana fala przeleciała po ludziach, a szyby zadygotały.
Przewodniczący czytał dalej mniej pewnym głosem:
– Ehm… Powiedział, że go boli gardło. Stop. I nie może
przemawiać. Stop. I że bardzo przeprasza. Stop.
Jakiś leciwy delegat odwrócił się do sąsiada i mruknął
z uznaniem:
– Patrz pan, jaki ten Piłsudski sprytny. Opłacała mu się
awantura wojenna.
Tymczasem inny delegat, krewki człowiek, zerwał się tak
gwałtownie, że krzesło przewróciło się do tyłu.
– Pan kpi czy o drogę pyta, panie przewodniczący? – krzyknął
purpurowy ze złości. – Piłsudski wystąpił na balkonie przed
wiwatującym, patriotycznym tłumem w Warszawie i powiedział, że
gardło go boli?
Strona 14
– Tak stoi w depeszy – stropił się przewodniczący i sprawdził
jeszcze raz.
– I to ma być wiekopomne przemówienie? Stop, gardło mnie
boli, stop? Tak będziemy wnukom przekazywać?
– Ale on nie powiedział, że stop gardło go boli stop. Powiedział
tylko, że go gardło boli. I kropka.
– A co w takiej chwili kogoś obchodzi jego gardło?
Tego nie wytrzymał inny delegat.
– Cicho bądź, bałwanie! Przecież Piłsudski też człowiek. I ma
prawo go gardło boleć!
– Ale chyba nie, do cholery, w takiej chwili!
Przewodniczący dał znak woźnemu, a ten zaczął wymachiwać
dzwonkiem.
Uspokoili się.
Trzeba natychmiast, jeszcze dzisiaj, wybrać tymczasowego
burmistrza. Proponuję kandydaturę pana inżyniera Mrokowskiego.
Ktoś jest przeciw? Proszę, pan ma głos. Rozumiem. Już wyjaśniam,
chociaż myślałem, że to już wytłumaczono. Oczywiście, że mowa
jest o funkcji tymczasowej, na dwa miesiące, do jedenastego
stycznia. Czy są jeszcze jakieś pytania? Nie widzę. Zatem
przystępujemy do głosowania. Kto jest za? Raz, dwa, trzy… naście,
dziękuję. Kto jest przeciw, raz, dwa, trzy, dziękuję, kto się
wstrzymał, raz, dwa, dziękuję. Panie inżynierze, powierzamy panu
funkcję burmistrza w tych trudnych, ale jakże obiecujących czasach
i ufamy, itd. Panowie radni, dziękuję za zaufanie. Funkcję swoją
obiecuję sprawować ku chwale ojczyzny i dla dobra miasta, tak mi
dopomóż Bóg. Zdaję sobie sprawę z wyjątkowości sytuacji
i rozumiem, że nie jestem przez panów obdarzony mandatem
zaufania na całą kadencję, tylko na ten szczególny moment.
Deklaruję więc, że władzę tymczasowego burmistrza będę dzierżył
tylko przez dwa miesiące, po czym z urzędu ustąpię. Gabinet
oddam, nowego burmistrza uszanuję, w paradę mu nie będę
wchodził. Niech żyje niepodległa demokratyczna Polska! Niech żyje
Józef Piłsudski!
Oklaski, oklaski.
Dziękuję.
Oklaski.
Strona 15
***
Patrzcie państwo, Polacy rozbrajają Niemców. Sztuka to może
wielka nie jest, bo Niemcy na to pozwalają, ale nie wchodźmy
w nieistotne szczegóły. Fakt jest faktem. Polacy. Rozbrajają.
Niemców.
Ten oficer, który sobie tak żwawo poczyna na peronie, to
podporucznik Eugeniusz Dąmbski. Oddelegowano go tutaj, bo choć
młody, wielce się już zasłużył. Nie, nie dlatego, że hrabia. To, że
hrabia powoduje może, że się nosi bardziej po pańsku, ale rozbraja
z powodu udokumentowanego patriotyzmu. Kiedy młodzi ludzie
tacy jak Emanuel Appel bestialsko pozbawiony zębów, Andrzej
Neumann o nienagannym uzębieniu, panna Izabela, której
dotychczas nie dałem nazwiska, co mogło mnie narazić na
posądzenia o szowinizm, opiumista Tadeusz Meyerhold, Lech-
Leszka ten judasz i Kowalczewski vel Siedlecki, który uciekł
z parobkiem, zajmowali się głównie czczymi dysputami, młody
Eugeniusz, którego żadne z nich nie znało, bo po pierwsze był za
młody, a po drugie kształcił się w Szkole Handlowej w Będzinie,
a nie w Sosnowcu jak ten Janek, którego wspomnieliśmy kilka razy
i któremu też nie nadaliśmy nazwiska, ale akurat dlatego, że i tak
wiadomo, jak ten Janek się nazywał (zaczynam mówić tak
chaotycznie jak pan Ociepa, który nie jest może ważnym
bohaterem, ale, moim zdaniem, sympatycznym, chociaż to nie
znaczy, że chciałbym pleść tak jak on), w każdym razie młody
Eugeniusz Dąmbski, zamiast gadać po próżnicy, pić piwo, zażywać
opium i parać się sztuką, donosami bądź też rewolucją teoretyczną,
wstąpił już w 1910 roku do „Orki”, tajnej organizacji młodzieżowej,
a w roku 1912 zasilił szeregi Związku Strzeleckiego. Od dziecka
zresztą był jakiś inny. Zamiast spać, ile wlezie, otwierał oczy
o świcie i pytał zaniepokojony: „Dawno widno?”, bo bał się, że
życie przesypia, chociaż miał może wtedy lat pięć albo sześć.
A przecież dziecko hrabiowskie mogłoby sobie pospać do woli.
Tymczasem nie, „dawno widno” go męczyło i zmuszało do
działania. Wszystko to jednak miało miejsce przed 1913 rokiem,
kiedy działo się to, co się działo i co zostało opisane w innej
powieści, a mianowicie w Korzeńcu i dlatego nic nie wspominaliśmy
o hr. Eugeniuszu Dąmbskim, tym bardziej że książka dotyczyła
Strona 16
Sosnowca, a nie Będzina, gdyż Będzin wspomniałem bodajże raz
czy dwa, a i tak tylko w kontekście Żydów i cholerycznego
cmentarza, a nie w kontekście polskich tajnych organizacji
patriotycznych. Potem to już wiadomo, co się działo w świecie. Hr.
Dąmbski służył w Legionach Piłsudskiego i wstąpił do Polskiej
Organizacji Wojskowej, więc nic dziwnego, że teraz rozbraja
Niemców na sosnowieckim dworcu.
Właśnie podchodzi do grupki pozbawionej broni, grupki, której
pilnuje dwóch podoficerów z karabinami na plecach, a my się
przyglądamy uważnie i patrzcie państwo, jakie dziwy, bo w jednym
z tych podoficerów możemy rozpoznać Andrzeja Neumanna.
Powiedziałem, że możemy rozpoznać, ale właśnie sobie
przypomniałem, że nie napisałem, jak wyglądał. W każdym razie
możemy i powinniśmy podkreślić (bo i jemu się coś należy za to, co
przeszedł podczas wojny), że zeszpetniał, ale wyszlachetniał, jak
mówi poeta, a pocieszające jest to, iż już wiemy, że przeżył wojnę
i nie tylko ją przeżył, ale ewidentnie nie jest w carskiej armii, tylko
w polskiej. Chociaż był na kilku polach bitewnych, teraz jest na
dworcu w Sosnowcu i miewa się nieźle, tyle że dręczy go niewiedza
w kwestii tego, co się stało z panną Izabelą, która nagle zniknęła
w 1914 roku, bodajże 30 czerwca, tak mówił Tadeusz Meyerhold.
Podoficer Neumann, czyli pan Andrzej, na razie nie wie nic więcej,
ponieważ tylko raz przypadkowo spotkał Meyerholda na ulicy (ten
to się naprawdę wywinął od wojny dzięki ojcu, spędziwszy minione
lata w Zakopanem, gdzie tworzył arcydramat o Sosnowcu), ale
wokół tyle się działo, że niewiedza, co się stało z panną Izabelą,
dręczy pana Andrzeja jedynie w sposób przytępiony. Nie ma co
udawać, że ktoś sakramencko cierpi, skoro nie cierpi, tylko go coś
raczej przykro uwiera.
Są na świecie rzeczy niezmienne.
Na przykład, jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi
bratem, więc cholero, nie będziesz więcej pluł mi w twarz, ni dzieci
mi germanił, ale przede wszystkim oddawaj karabin, bo on się
przyda nowemu państwu polskiemu, które zamierza, rzecz jasna,
miłować pokój, niech no tylko nieco okrzepnie, teraz jednak musi
się na gwałt uzbroić po zęby. À propos zębów, wypadałoby zapytać,
co się stało z Emanuelem Appelem, ale wyjaśnimy to w stosownym
Strona 17
czasie, podobnie jak wszystko wyjaśnimy w stosownym czasie;
gdybyśmy nie mieli takiego zamiaru, to byśmy nie siadali do
spisania tej opowieści.
– Panie hrabio…
– Proszę do mnie mówić: panie poruczniku. Hrabią będzie mnie
pan nazywał na salonach.
– Tak jest.
Tyle że Dąmbski nie mieszka na salonach. Dąmbscy mają tytuł,
ale nie fortunę. Zamiast we dworze, mieszkają skromnie na
pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Kołłątaja 6. A gdzie to jest?
No, jak to gdzie? Zaraz w prawo od Krzywej. Wie pan, gdzie na
Krzywej jest redakcja „Iskry”? Wiem. To skręć pan w prawo i już
jest Kołłątaja. Jakiego znowu Kołłątaja? Przecież to Mikołajewska.
A widzisz pan, jak się świat jednak zmienił. Nie ma już żadnej
Mikołajewskiej. Co nam Mikołaje? Proch, popiół, pył.
***
Na rogu Targowej i Modrzejowskiej zebrała się grupa Żydów.
Było o czym rozprawiać, bo teraz dla sosnowieckiej braci
mojżeszowej to już naprawdę na troje babka wróżyła. A jeśli na
troje babka wróży, to Żyd rozdzieli włos na czworo. A jak się da, to
na ośmioro. Była wojna, była okupacja niemiecka – wiadomo, nic
dobrego to nie jest, bo zawsze trochę bieda przyciska. Ale nie ma
tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pozwolono działać partiom,
pozwolono robić wybory samorządowe. Skoro już tak na dobre
wyszło, to trochę też na złe się obróciło. Ujawniło się bowiem
z całą mocą, że nie ma wśród Żydów jedności. Ci z organizacji
Agudas Izrael obnosili się w czarnych chałatach, chcieli żyć po
staremu i nigdzie się nie zamierzali ruszać. Ich było w Sosnowcu
najwięcej. Syjoniści z kolei chcieli wyjeżdżać i tworzyć państwo
żydowskie w Palestynie. Tych było najmniej. Członkowie Bundu
pragnęli socjalizmu, a jeśli się gięli w lewo, to jeszcze chętniej
widzieliby rewolucję komunistyczną. Tych było całkiem sporo, ale
nie tylu, ilu Żydów myślących ortodoksyjnie.
To wszystko za proste. Więc na przykład Żydzi z organizacji
Mizrachi stanęli jedną nogą w ortodoksji, a drugą w Palestynie (tych
było całkiem mało), podczas gdy ci z Poalej Syjonu stali jedną nogą
Strona 18
w Palestynie, a drugą wdepnęli w socjalizm (tyle ich, co kot
napłakał). A jak już się wydawało, że każdy znalazł swoje miejsce,
to ci, co się podzielili, znowu się rozszczepili, aż nie dało się więcej
dzielić. No więc było, oj było o czym rozprawiać.
Jedność przejawiała się tylko w tym, że wszyscy Żydzi mieli
czarne buty, choćby nie wiem, jak czerwone mieli poglądy.
W czasie wojny niektórzy wyjechali do Prus, ale na ich miejsce
przyjechali biedacy z Galicji, więc w liczbach ledwie drgnęło. Tyle
że Żydów bardziej obrotnych i zamożniejszych zastąpili ubożsi
i bardziej zastraszeni, tacy co mieli warsztaty produkcji świec,
kredy, papierosów, ćwieków, chałwy, mydła, szydła i powidła –
a jakże, producenci sklejek, desek i beczek, handlarze kapustą
i jajkami.
– I co teraz będzie? – najbardziej niepokoił się pewien chudy
dzierżawca. Dostał grunty w zastaw od Polaka, który wszystko
przebisurmanił i wyjechał Bóg raczy wiedzieć gdzie.
– Była granica i jest granica. Jakoś przetrwamy – powiedział
uspokajającym tonem szanowany przez wszystkich fryzjer, pan
Hersz Krawiec.
Bo to było tak: jeśli się szło na ulicę Dekerta do Krawca, to
znaczy, że się szło do fryzjera, a jeśli ktoś chciał do krawca, to
trzeba było iść do Guzika. Sosnowiec nigdy nie słynął jako miasto
prostych zależności.
– Ale była Rosja, a teraz nastanie Polska. Więc czy to dla nas
lepiej, czy gorzej? – zapytał Cunderman. Trzymał pod pachą kurę,
która nerwowo rozglądała się dookoła. Teraz przekrzywiła małą
głowę, jakby sama chciała znać odpowiedź na to podstawowe
pytanie.
– I mieliśmy dwie granice, a została jedna – dodał niepewnie
Cukierman.
Grupa ta rozprawiała, stojąc w półkolu wokół taboretu starego
Kerszenblata, który siedział z trąbką przy uchu, ze skupioną miną,
i próbował wyłapać to i owo, przesuwając całe ciało i kierując
trąbkę w kierunku najgłośniejszych rozmów. Rozchylał przy tym
bezzębne usta i szeroko otwierał oczy, ale i tak niewiele słyszał.
– Ludzie zostali ci sami – powiedział ktoś uspokajająco.
Strona 19
– Nie do końca, bo wyjechali kozacy i urzędnicy rosyjscy,
a zostali Polacy – Cunderman obstawał przy swoim. Kura się z nim
zgadzała.
– E, jakoś to będzie przecież. Nie z takich opresji Żydzi
wychodzili. Poza tym polscy urzędnicy nie muszą okazać się gorsi
niż rosyjscy.
– Tego nikt nie przewidzi. Nawet pan Kerszenblat nie pamięta
czasów, kiedy rządzili polscy urzędnicy.
– Trzeba do rady miasta wybrać jak najwięcej Żydów, żeby
pilnowali sprawiedliwości.
– Ale czy Polacy nas dopuszczą? – Moszek Cywan kręcił głową
z powątpiewaniem.
– Muszą dopuścić. W końcu też jesteśmy obywatelami.
W zeszłym roku w wyborach Herman Berniker wszedł do rady.
– Ale to było za Niemców, a teraz ogłoszą nowe wybory. Polacy
pamiętają, że jak w tysiąc dziewięćset czternastym roku Niemcy
wchodzili do miasta, to Żydzi ich witali chlebem i solą.
– Żydzi z Będzina też tak robili. Co w tym było złego? Piłsudski
z Niemcami nie trzymał?
– Lepiej do Palestyny jechać, nowe państwo żydowskie
budować – ktoś powiedział. – Chaim Bialik w każdym razie tak
radzi.
– Wolna droga – zaperzył się inny. – Chaim Bialik jeździ tylko
między Odessą a Warszawą, nie widzę, żeby się wybierał do
Palestyny.
Pokiwali głowami, pomruczeli.
– Ale to może dobrze, że nastanie jakiś porządek, bo ostatnimi
czasy bandytyzm tak się szerzy, że to przechodzi ludzkie pojęcie.
Wieczorem z domu nie można wyjść.
– W Kazimierzu powstał komitet obywatelski. Ludzie sami
muszą się chronić przed szumowinami. Policja z niczym nie daje
sobie rady. Zresztą kto wie, czy w ogóle jest jeszcze jakaś policja?
Ile można taki chaos wytrzymać? Dla interesów nic gorszego nie
może być.
Pokiwali głowami.
– No i robotnicy nie pracują, tylko manifestują. To się musi
skończyć. Górnicy cały październik strajkowali. Do czego to
Strona 20
podobne?
– Żądali zakończenia wojny.
– Przecież się zakończyła.
Pokiwali głowami. Pomruczeli.
– A Niemcy uciekną?
– Połowa ucieknie, a połowa zostanie. Zostaną ci, co mają tutaj
fabryki.
– No to ja myślę tak: jeśli wszyscy Rosjanie uciekają, a Niemcy
w połowie wyjeżdżają, a w połowie nie, to Żydzi niech tu na razie
zostaną.
– A jak przyjdą bolszewicy?
– Jak przyjdą bolszewicy, to się będziemy wtedy zastanawiać,
a na razie nie przyszli.
Jakiś młodzieniec z Bundu parsknął, ale nic nie powiedział.
Pokiwali głowami. Pomruczeli.
– Bo Niemcy już nie wrócą, prawda?
– Może wrócą, może nie. Zresztą kto jak kto, ale Niemiec
Żydowi krzywdy nie uczyni.
Pokiwali głowami i rozeszli się.
Na rogu Modrzejowskiej i Targowej zostało tylko parę osób.
I tak się akurat składa – chociaż nikt o tym nie wiedział – że był
w tej grupce zabójca Alojzego Korzeńca. Balansował na górnym
szczeblu drabiny i mocował nad sklepem szyld z naprędce
wymalowanym napisem: „CUKIERИIA”.
– Źle napis. Źle „N” – powiedziała czternastoletnia Ryfka
Zygielbaum stojąca na ulicy wśród gapiów.
Zabójca Alojzego Korzeńca ostrożnie zszedł z drabiny, szczebel
po szczeblu, i zadarł głowę do góry.
– Faktycznie. Trzeba będzie poprawić.
***
Janek chodził po pokoju redakcyjnym pana Waleriana
w rozpiętej popielatej marynarce i w krawacie zawadiacko
poluzowanym pod szyją.
– Nie biegaj tak, bo mi się w głowie kręci.
– A wie pan, co robiłem wczoraj i dzisiaj z chłopakami?