Goszczurny Stanisław - Stella maris
Szczegóły |
Tytuł |
Goszczurny Stanisław - Stella maris |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goszczurny Stanisław - Stella maris PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Stella maris PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goszczurny Stanisław - Stella maris - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Goszczurny
STELLA MARIS
I
Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się natknąć na niego.
Wolałaby go
nie spotkać, zwłaszcza teraz, ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej
nie zauważył.
Bała się jego przenikliwego spojrzenia, pytań, władczego głosu, podejrzliwości,
której nie
ukrywał. Potrafił być brutalny, a wtedy dochodziło do ostrych starć. Przez
moment
pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju. Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a
wówczas ona
będzie mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej tamten
natarczywy, zły
głos nakazujący, aby przybyła już, natychmiast, bo...
Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją twarz w lustrze,
przeciągnęła
dłońmi po sukience. Była zdecydowana. Złapała jeszcze małą torebkę na pasku i
szybko
wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być swobodna, nawet
spróbowała lekko
się uśmiechać.
Nie myliła się. Był w hallu. Siedział w pobliżu szeroko otwartych drzwi w
głębokim,
pokrytym skórą fotelu i przeglądał od niechcenia jakiś magazyn. Odłożył go na
jej widok i
podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go ominąć, szybko chwycił ją za
nadgarstek.
– Wychodzisz? – głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę senny.
– Jak widzisz – odparła, starając się zachować swobodę.
– Późno, zaraz będzie ciemno.
– Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności – roześmiała się sztucznie.
Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe, dłoń na jej
przegubie zacisnęła
się mocniej.
– Puść, boli – zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi.
– Dokąd idziesz?
– Mam swoje sprawy – podniosła głos, patrząc mu zaczepnie w oczy.
– Jakie?
– Nie muszę ci o wszystkich mówić.
– Owszem, musisz.
– Puść mnie! – już niemal krzyczała. – Puść, boli! – usiłowała się wyrwać.
Nie zważając na protesty, przyciągnął ją do siebie, aż zetknęli się piersiami.
Drugą ręką
chwycił za włosy na karku i trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz.
– Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje sprawy, tu, słyszysz?
Nigdzie nie
pójdziesz, będziesz przy nim i przy mnie. Słyszysz, mała suczko?
Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem miłej sceny między
dwojgiem
zakochanych. On trzymał ją za rękę i włosy, ona tuliła się do niego, dotykali
się niemal
twarzami. Tylko różnica wieku między nimi mogłaby trochę zdziwić postronnego
obserwatora.
Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i wysportowana.
Wyglądała jak jego córka i mogła nią być. Miała dwadzieścia sześć lat. Jasne,
puszyste,
niefarbowane włosy silnie kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą.
Ubrana była
w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan, ukazującą muskularne, ale
smukłe nogi.
Niemal nie miała makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała
jak ktoś, kto
nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że zwróci uwagę.
Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po pięćdziesiątce. Jednak w jasnej
koszuli z
krótkimi rękawami, białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych butach
sprawiał
wrażenie młodszego. Od jasnego stroju odcinała się jego czarna, mocno już
przetykana
srebrem czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi. Był typowym
okazem
Lewantyńczyka albo mieszkańca południowych stanów, w których od pokoleń mieszała
się
krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych przybyszów z Irlandii lub
Niemiec. Był
dość szczupły, spod krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione
ramiona.
Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go w piersi, usiłując
się wyrwać.
Twarz miała wykrzywioną ze złości.
– Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem niewolnicą ani twoją, ani
jego!
– Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. – Roześmiał się, wykrzywiając usta w złym
grymasie. –
Od pierwszego dnia wiedziałaś, po co jesteś w moim domu.
– To ty prosiłeś! – podniosła głos do granic histerycznego krzyku. – Ty
błagałeś, żebym
ratowała Joego! Ty żebrałeś, żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty!
Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją niemal na fotel i
pochyliwszy się,
powiedział wolno:
– Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże.
Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk. Jednak w chwili, gdy rzuciła
się w
stronę drzwi, zdążył jeszcze chwycić ją za ramiona. Obrócił do siebie, ścisnął
mocno i
niespodziewanie zamknął jej usta pocałunkiem. Wiła się i szarpała, ale trzymał
silnie i
całował długo, aż do utraty tchu. Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie
wypuszczając z
ramion, powiedział łagodniej:
– Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy mam ci tysiąc razy
powtarzać,
kim jesteś dla Joego i dla mnie?
– Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak?
– Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna.
– Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad tym półtrupem.
– Nie mów tak! – oczy znów zabłysły mu złowrogo. – Joe to twój mąż, a mój syn!
– Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz, żebym go ratowała,
ale jego
nikt i nic nie uratuje.
– Potrzebna mu życzliwość. Potrzebny ktoś, kto go będzie chronił... Jak ty i
ja...
– Ale ty jeszcze chcesz ze mną...
– Przestań, Pam – jego głos złagodniał, zadźwięczała w nim nuta udręki. – Czy
nie
widzisz, jak bardzo mnie to wszystko boli? Jak bardzo jesteś mi potrzebna?
– Tobie? – teraz jawnie drwiła. – Jesteś starym, rozpustnym kozłem. Masz dosyć
dolarów,
żeby sobie kupić każdą dziewczynę. Zostaw mnie w spokoju.
– Więc załóżmy, że kupiłem ciebie – odparł cynicznie.
– Nie. Zapamiętaj sobie: mnie nie kupiłeś. Wyżebrałeś, żebym wyszła za Joego, bo
mówiłeś, że tylko ja mogę go uratować. I co? Jemu nic nie pomaga, on nikogo nie
potrzebuje.
A ty co robisz? Kupiłeś żonę dla syna, a sam chcesz z nią... Och, ty! –
odskoczyła, bo znów ją
chciał pocałować. Zaraz też krzyknęła z bólu, bo jego dłoń z rozmachem trzasnęła
ją w
policzek.
– Dosyć! – krzyknął wściekły. – Wracaj do pokoju. Porozmawiamy, gdy się
uspokoisz.
Znajdę sposób, żeby to wszystko rozwiązać.
– Nie! Nie zatrzymasz mnie! – także krzyczała na cały głos. – Pójdę i nie wrócę
do tego
przeklętego domu! Nie wrócę ani do Joego, ani do ciebie! Puść! – ostatni okrzyk
wydała w
chwili, gdy znów chwycił ją z całych sił i potrząsnął tak mocno, że głowa
zachwiała się jej w
przód i w tył.
Z bocznych drzwi wyszedł czarnoskóry służący. Zatrzymał się niepewnie, widząc
szamoczącą się parę. Mężczyzna dojrzał go, spojrzał wściekły, ale puścił Pamelę
i zapytał
starając się opanować gniew:
– Czego chcesz?
– Telefon.
– Idź do diabła. Powiedz, że mnie nie ma.
– Ale to mister Hood, mówi że sprawa bardzo pilna...
– Ach tak, dobrze, już idę, no, nie stercz tak, wynoś się!
– Poprawił dłonią włosy, cofnął się o krok i powiedział:
– Radzę ci zostań. Proszę...
– Nie – odparła hardo. – Gdybyś na początku prosił, to bym została, ale teraz...
– Dobrze. Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, możesz pożałować.
– Od dawna żałuję. Wszystkiego.
Już szedł w stronę drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i dodał spokojniej:
– Pam, nie rób głupstw. Zresztą porozmawiamy, jak wrócisz.
– Jesteś pewien, że wrócę?
Zawahał się przez moment, ale zaraz poszedł do telefonu. A Pamela poprawiła
sukienkę,
potrząsnęła głową, żeby uporządkować włosy i wyszła z domu. Było już ciemno. Na
podjeździe stał sportowy kabriolet. Wsiadła, uruchomiła silnik i ruszyła, aż
żwir wytrysnął
spod kół. Nie wiedziała, że w ciemnym prostokącie okna na pierwszym piętrze stał
długowłosy, przygarbiony młody mężczyzna i patrzył przed siebie szklanym
wzrokiem.
Jechała ostro, biorąc zakręty z piskiem opon. Była zdenerwowana tak, że nie
mogła zebrać
myśli. Jeszcze czuła jego dłoń na swoim policzku, słyszała wściekły głos,
widziała zwężone
oczy. Chciało jej się krzyczeć ze złości i płakać z upokorzenia. A równocześnie
wiedziała, że
jest bezsilna. Z trudem panowała nad sobą, zdawała sobie sprawę, że jadąc w tym
stanie może
stracić kontrolę nad samochodem.
Idiotko, idiotko, idiotko – powtarzała w duchu. Dobrze wiedziała, że sama
wpakowała się
w tę sytuację bez wyjścia. Dziś nie umiałaby powiedzieć, co było powodem, że się
zgodziła.
Czy miała dość życia na małej farmie, ze zgorzkniałymi rodzicami nieustannie
narzekającymi
na los, który poskąpił im sukcesu i sprawił, że wylądowali u tego bogatego
mieszańca, który
czasem przyjeżdżał tu, żeby odpocząć od zgiełku świata biznesu i pojeździć
konno? Czy
sprawiło to współczucie dla tego człowieka, który prosił, a nawet błagał o
ratunek dla
swojego wykolejonego syna? Czy może litość nad młodym, niespełna
trzydziestoletnim
mężczyzną, który chwilami przypominał bezwolny łachman, wór kości obciągniętych
pożółkłą skórą i był zupełnie bezradny, cichy i spokojny, jakby nieobecny? A
może
pieniądze, blask życia w eleganckim świecie, w którym nie pachniało końmi jak u
rodziców
pracujących na cudzej farmie, nie piekło bezlitosne słońce, a w czasie upału
piło się
chłodnego drinka i pływało w basenie o zielonkawej wodzie łagodnie otulającej
ciało?
I jeszcze on... Właśnie wyszła z basenu, gdy czarnoskóry Ben poprosił ją do
telefonu.
Ujęła słuchawkę, wyciskając drugą ręką wodę z włosów.
– Pamela, słucham – powiedziała i zdrętwiała. Usłyszała głos, który sprawił, że
wszystko
to, co zostało za nią, nagle znów wróciło.
– Tu Ed, pamiętasz mnie chyba?
– Tak, naturalnie – bąkała niepewnie. – Gdzie jesteś? Jak mnie odnalazłeś?
– Przecież to nietrudne, wiadomo gdzie jesteś – głos był chłodny, obcy.
– Czego chcesz? – mimo woli także przybrała oschły ton.
– Muszę cię zobaczyć.
– To niemożliwe.
– Ależ możliwe, kotku. Musisz się ze mną spotkać. – Rozzłościł ją ten ton.
– Niczego nie muszę. Dobrze wiesz. I nie dzwoń...
– Zaraz, zaraz, Pam, nie złość się – głos złagodniał. – Nie odkładaj słuchawki,
bo możesz
pożałować.
– Grozisz mi? O co ci chodzi.
– O nic. Tylko muszę się z tobą zobaczyć.
– Po co?
– Powiem, jak się zobaczymy.
– Nie zobaczymy się, już ci mówiłam.
– Ależ tak, zobaczymy się – głos mężczyzny znów zabrzmiał twardo. – Chyba, że
chcesz
żebym przypomniał komu trzeba twoje kursy z towarem dla mnie i moich przyjaciół?
Co,
chcesz?
– To było dawno, nikt ci nie uwierzy.
– Nie tak dawno. I uwierzą. O takich sprawach nie zapominają, a wiesz, co za to
robią?
Nawet jeśli ktoś był tylko przewoźnikiem... No, Pam, czemu się upierasz, czy
trzeba żebym ci
to wszystko przypominał?
– Jesteś podły.
– Kiedyś mówiłaś, że jestem kochany.
– Bzdura, to było dawno.
– Rok to nie tak dawno. A więc?
– Czego chcesz?
– Mówiłem. Musimy się zobaczyć. Potrzebuję cię.
– Nic z tego, Ed. Dobrze wiesz, że wszystko dawno się skończyło. Żyjemy teraz na
innych
planetach.
– Dobrze, dobrze, źle mnie zrozumiałaś. Potrzebuję twojej pomocy. A ty, jako
moja stara
przyjaciółka – nie odmówisz, prawda? Chyba, że chcesz...
– Więc?
– Przyjedź do baru „Ramona”. Wiesz gdzie to?
– Wiem.
– W porządku. Będę tam czekał, jak się ściemni. Tylko nie każ mi długo czekać,
nie lubię
tego. Pamiętaj...
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała
jeszcze
przez chwilę blada, wystraszona tą rozmową, aż w końcu położyła słuchawkę i
bezwiednie
poszła do swego pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady.
Teraz jechała z nerwami napiętymi do ostateczności. Spodziewała się, że rozmowa
z
dawnym przyjacielem nie będzie miła. A starcie z teściem dodatkowo ją
rozstroiło. Chwilami
odnosiła wrażenie, jakby cały świat, który od niedawna sobie zbudowała, walił
się nagle w
gruzy i zewsząd groziło jej niebezpieczeństwo.
W ostatniej chwili wyminęła wielkiego chevroleta, którego kierowca zatrąbił ze
złością, że
mu zajechała drogę. Skręciła w prawo, pozostawiła za sobą ostatnie wille
eleganckiej
dzielnicy i poczęła się wspinać na wzgórze poza miastem. Tu już było spokojniej,
ale za to
droga zwęziła się i Pamela musiała bardziej uważać. Mijała teraz stojące pod
palmami małe
domki, czasem mignął neon przydrożnego baru, dobiegły dźwięki głośnej muzyki. Po
prawej
rozciągał się bajeczny widok na Nowy Orlean rozjarzony światłami, gorący mimo
wieczoru i
początku jesieni, wypełniony ludzkim gwarem i duszącymi zapachami, z obskurnymi
dzielnicami pełnymi kolorowych ludzi zajętych najróżniejszymi ciemnymi
interesami i
dzieciakami o wielkich oczach bawiącymi się przy krawężnikach ulic. Dalej widać
było
paciorki świateł wzdłuż nowoczesnych arterii i wreszcie port niby drugie miasto,
oświetlony,
pełen ruchu przez całą dobę, pobrzmiewający rykiem okrętowych syren. Od wielkiej
zatoki
szedł łagodny podmuch niosący wytchnienie po upalnym dniu. Światełka
startujących i
podchodzących do lądowania odrzutowców przesuwały się wśród nieruchomych,
jasnych
gwiazd.
Zajechała już, opanowawszy się nieco, na mały parking przed barem, którego
czerwony,
natarczywie mrugający neon wabił spragnionych piwa, whisky i jazgotliwej muzyki.
Wyłączyła silnik i trwała przez dłuższą chwilę nieruchomo, zastanawiając się,
czy wysiąść.
Zdecydowała się wreszcie i sięgnęła do klamki, gdy wtem jakiś cień wyłonił się z
mroku i
usłyszała niezbyt głośno powiedziane słowa:
– Nie wysiadaj. – Mężczyzna otworzył drzwiczki z drugiej strony, zajął miejsce
koło niej i
rozkazał: – Jedź!
– Dokąd?
– Prosto. Ruszaj wreszcie.
Posłuchała bez słowa. Wytoczyła samochód z parkingu i pojechała przed siebie
szczytem
wzgórza. Domów było coraz mniej, także bary zostawili poza sobą. Kątem oka
spoglądała na
siedzącego obok mężczyznę. Było niezbyt ciemno, więc widziała ostro zarysowany
profil,
drugie, opadające na ramiona włosy, ciemny, kilkudniowy zarost. Poczuła też od
niego
zapach potu i pomyślała, że powinien się wykąpać przed tym spotkaniem.
– Długo mam tak jechać? – spytała.
– Tu skręć i zatrzymaj się – nakazał. Posłusznie skręciła i zatrzymała wóz na
niewielkim
placyku. Był to punkt widokowy na szczycie wzgórza. Roztaczał się stąd wspaniały
widok na
całe miasto, zatokę i dalekie, biegnące aż po horyzont morze. Od strony drogi
osłaniał ich
niski żywopłot. Gdy wyłączyła silnik, usłyszała koncert cykad, a z dołu dotarł
nieco mdlący
zapach róż i jakichś jeszcze kwiatów, których nie umiałaby nazwać. Odwróciła
twarz ku
mężczyźnie i spytała:
– No więc?
– Nie witasz mnie zbyt serdecznie – odparł z lekkim uśmiechem.
– Nie spotkaliśmy się chyba dla okazywania sobie serdecznych uczuć?
– Czemu nie? Kiedyś tak było, zapomniałaś?
– Było, minęło, nie ma o czym mówić. O co chodzi, mam mało czasu.
– Ja też. Ale spokojnie, nie denerwuj się, kotku.
– Nie mów tak do mnie.
Niespodziewanie objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Stawiła silny opór,
ale nie
zdołała wyrwać się z uścisku.
– Zostaw – syknęła. – Zostaw, bo będę krzyczeć.
– Tu cię nikt nie usłyszy. Zresztą o co chodzi? Siedź spokojnie, nic ci nie
zrobię. Chcę,
żebyśmy wyglądali jak para na randce.
Popatrzyła mu z bliska w twarz. W półmroku widziała, że jest mizerny, oczy mu
zapadły, a
zarost sprawiał, że wyglądał jak ascetyczny mnich. Biodrem wyczuła, że pod
koszulą ma
zatknięty za pasek spodni rewolwer. Siedziała sztywno i czekała, co nastąpi.
– Dobra – powiedział wreszcie. – Nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję twojej
pomocy.
– Cóż ja mogę dla ciebie zrobić? – wzruszyła ramionami. – Jeżeli coś
narozrabiałeś,
wpadłeś, szukają cię, to co ja mogę?...
– Tak, wpadłem – odparł twardo. – Powiem ci, bo znasz te sprawy jeszcze z
czasów, kiedy
nie byłaś... – przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta, a ona przeczekała
to w milczeniu.
– No dobra. Nakryli nas. Zrobili obławę i wpadliśmy. Dwóch naszych padło, paru
zwinęli, a
mnie udało się zmyć.
– Rozpoznali cię?
– Nie wiem. Ale na miejscu zostały też dwie gliny.
– Ty zabiłeś.
– Może ja, może nie, wszyscy strzelali. W każdym razie szukają mnie, mają
rysopis, a kto
wie, czy ktoś z przymkniętych nie wysypał nazwiska. Zresztą to nie ma znaczenia.
Jak nie
gliny, to nasi mnie dopadną. Skoro udało mi się zwiać, mogą myśleć, że ja
naprowadziłem
policję. Sama wiesz, jak to jest.
– Nie wiem, mnie nie ściga policja, do nikogo nie strzelałam...
– Dobra, nie mówmy o tym. Muszę stąd zniknąć. I to szybko. Możliwie najdalej. Na
Północ albo na wschodnie wybrzeże. Albo jeszcze lepiej za ocean...
– To czemu tego nie robisz?
– To nie takie proste. Poszukują mnie. Jestem bez kontaktów. I nie mam forsy...
– Ach, o to chodzi...
Nagle zza żywopłotu wytrysnęła smuga jaskrawego światła. Jakiś wóz zboczył z
drogi i
zajechał obok nich. Mężczyzna spojrzał i błyskawicznie chwycił Pamelę w ramiona.
Przytulił
do siebie, zaczął całować pochylając się nisko, nad kierownicę. Zaskoczona
dziewczyna
zaczęła się szarpać, ale przygniótł ją z taką siłą, że aż jęknęła i zaprzestała
oporu.
Wóz policyjny podjechał blisko, omiótł ich reflektorami i na moment się
zatrzymał. Jeden
z policjantów patrzył na całującą się parę, drugi, ten który prowadził samochód,
uśmiechnął
się i powiedział:
– Napatrz się, Frank, jak wrócisz do domu, przerobisz to ze swoją Mary.
– Daj spokój – obruszył się ten nazwany Frankiem. – Jedź, niech się kochają.
Wóz policyjny wykręcił, potem wytoczył się poza żywopłot i po chwili odjechał
zboczem
w dół. Wtedy mężczyzna puścił Pamelę. Wciągnęła głęboko powietrze i potarła
ramię, które
przycisnął jej do kierownicy.
– Skorzystałeś z okazji – powiedziała ze złością. Odsunęła się, a on dopiero
teraz zdjął
dłoń z kolby rewolweru. Dostrzegła to i jeszcze bardziej się rozzłościła. –
Oszalałeś? Myślisz,
że to by coś pomogło?
– Wszystko jedno – odparł z determinacją. – Nie dam się zapudłować na 99 lat.
Wolę,
żeby mnie przedziurawili.
– Ale że mnie także narażasz, to nie pomyślałeś?
– Nic się przecież nie stało – wzruszył ramionami. – Masz papierosa?
Podała mu paczkę, wziął jednego, resztę schował do kieszeni. Wyciągnęła rękę i
poczęstował ją, ale pozostałe ponownie schował.
Nic nie powiedziała, tylko podała mu ogień, zapaliła sama, a on wyjął jej z
dłoni
zapalniczkę i także schował.
– Nie masz kompletnie nic? – spytała.
– Nieważne – wzruszył ramionami. – Muszę się stąd jak najprędzej wydostać. Ty mi
pomożesz.
Pogrzebała w torebce, wyjęła kilka dolarów i podała mu. Przyjął, przeliczył
pobieżnie.
– Niewiele tego – usprawiedliwiła się – ale nie mam więcej. Nigdy nie noszę dużo
pieniędzy.
– Przyniesiesz jeszcze – zabrzmiało to jak rozkaz.
– Już się nie zobaczymy – odpowiedziała.
– Zobaczymy się, kotku.
– Nie mów do mnie kotku – żachnęła się. – Nie znoszę tego.
– Kiedyś lubiłaś.
– Nie wracaj do tego, co było. Już mówiłam...
– Pam – przybrał teraz ton perswazji – pomożesz mi, wiem, że pomożesz, bo mnie
kochasz.
– Zwariowałeś?
– Nie. Wiem, że tak jest. Wyszłaś za tę szmatę dla forsy i żeby się wyrwać z
farmy. Ale
nie mogłaś zapomnieć. I ja nie zapomniałem...
– Nie ma powrotu, Ed – głos jej zmiękł. – Stało się. Pójdę dalej tą drogą. Bez
ciebie.
– Nie, Pam. Potrzebuję cię. Nie tylko twojej forsy, ale także ciebie.
– O czym ty mówisz?
– Wyjedziemy stąd. Razem. Weźmiesz jeszcze od nich, ile będziesz mogła, chociaż
tyle,
żeby nam starczyło na drogę. I wyjedziemy razem. Do San Francisco, Nowego Jorku,
Bostonu albo za ocean – wszystko jedno, byle najdalej stąd i razem.
– Nie łudź się, Ed. Nigdzie z tobą nie wyjadę. Zawsze byłeś marzycielem.
– Ty za to zawsze twardo chodziłaś po ziemi.
– Tak. I dlatego nigdzie z tobą nie pojadę. Nie chcę być z kimś, kogo
nieustannie ścigają.
Nie chcę życia w spelunkach, z bandziorami, narkomanami, alkoholikami. Jesteśmy
już w
innych światach, nie rozumiesz?
– Posłuchaj, Pam – pochylił się, mówił zduszonym szeptem, jakby się bał, że ktoś
ich
usłyszy, choć wokół panowała cisza i spokój. – Zrobisz tak. Teraz wrócisz do
tego twojego
pałacu. Jutro weźmiesz forsę. Tyle, ile masz. A jak masz mało, to weź od
starego. On ci
niczego nie odmówi, prawda? Wieczorem przyjedziesz tu. Na to samo miejsce. Nie
do baru,
ale wprost tu. To wszystko.
– A potem? – zapytała podejrzliwie.
– Nie myśl dziś, co będzie potem. Zobaczymy.
– Nie, Ed. Nigdzie z tobą nie ucieknę.
– W porządku. Masz czas do namysłu. Do jutra. Ale pamiętaj, jeśli się nie
zjawisz, będę
bezlitosny. Byłaś w tym wszystkim, mogę to udowodnić i nie będę cię oszczędzał.
Nie
zostawię cię z nimi. Za dużo dla mnie znaczysz.
– I dlatego mnie szantażujesz? Straszysz, że oddasz policji?
– Walczę o ciebie. To wszystko.
– A jeśli jutro nie przyjadę?
– Już mówiłem. Pojutrze dzwonię do glin.
Siedziała przez dłuższą chwilę w milczeniu. Potem nie patrząc na niego,
powiedziała
spokojnie, ale z taką nienawiścią, że przeszedł go dreszcz:
– Jesteś wstrętny. Ohydny szantażysta. Zimny skurwysyn.
– Jesteśmy warci siebie, kotku.
– Nie mów tak, do cholery – krzyknęła.
– No dobra – roześmiał się. – A więc wszystko jasne. Jedź.
– Dokąd?
– Podwieź mnie do portu. Tam łatwo się schować. No ruszaj, bo te gliny się tu
kręcą i
mogą się nami bliżej zainteresować.
– Jadąc zaciskała mocno na kierownicy rozdygotane dłonie. Chwilami przychodziło
jej do
głowy, że wystarczy jeden ruch, a wóz stoczy się w przepaść. Może zdążyłaby
wyskoczyć.
Ale nie miała odwagi tego zrobić. Wyprowadziła samochód koło baru na szerszą
drogę,
potem okrążyła centrum miasta i w końcu dotarła do portu. Tu kazał jej jechać
długim
nabrzeżem aż do rejonu, w którym nie było ruchu, panował tu półmrok i tylko
gdzieniegdzie
stały przy kei stare, opuszczone statki. W pewnym miejscu kazał jej się
zatrzymać.
– Tu się pożegnamy – szybko pochylił się i nim zdążyła zrobić unik, pocałował
ją. – Nie
złość się, Pam – powiedział niefrasobliwie. – Zobaczysz, wszystko będzie okay.
Tylko nie
nawal. Szkoda by cię było. – Nim zdążyła odpowiedzieć, otworzył drzwiczki i
zniknął w
mroku za wielkim, ciemnym magazynem. Zawróciła z impetem i odjechała na pełnym
gazie.
Zostawiła wóz na podjeździe i szybko weszła do domu. Zauważyła, że na górze, u
Joego
było ciemno, ale na parterze jaśniały światła. Serce jej biło, kiedy szła przez
hall do schodów
wiodących na piętro, gdzie był jej pokój. Spodziewała się, że go zastanie w
hallu, ale nie było
nikogo. Tylko przez duże, szeroko otwarte drzwi wiodące do ogrodu dostrzegła
seledynową
wodę basenu, a na jego skraju stolik, przy którym, tyłem do niej, siedział teść.
Nie poruszył
się, choć z pewnością usłyszał i samochód, i jej kroki. Starając się nie biec po
schodach,
weszła na górę. Na moment zatrzymała się pod drzwiami pokoju Joego, ale nie
usłyszawszy
stamtąd żadnego odgłosu, poszła dalej i po chwili znalazła się u siebie.
Był to niewielki, dobrze urządzony apartament. Umeblowany na różowo pokój
sypialny z
szerokim, nakrytym puchatą narzutą tapczanem, toaletką, wyściełanymi pufami,
dalej
łazienka z niebieskimi kafelkami i mała garderoba. Otwarte teraz szeroko okno
wychodziło na
ogród. Podeszła i spojrzała tam. Wierzchołek palmy sięgał parapetu. Ponad nim
widziała
pogrążony w mroku trawnik z rosnącymi tu i ówdzie ozdobnymi krzewami, a bliżej
basen,
pusty teraz, łagodnie oświetlony. Teść uniósł głowę znad szklaneczki i popatrzył
na nią.
Odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. Rzuciła torebkę na puf, przyjrzała się
sobie w lustrze.
Na twarzy wypieki, włosy nieco zmierzwione, na ramieniu zauważyła czerwonawy
znak
odciśnięty przez kierownicę, gdy Ed przycisnął ją w obawie przed policjantami.
Pomasowała
to miejsce, potem przypudrowała. Trochę pomogło. Siadła na tapczanie, zapaliła
papierosa z
paczki leżącej na nocnym stoliku i wypuszczając duże kłęby dymu, z wolna się
uspokajała.
Pomyślała, że na dziś dosyć już emocji i chyba teść zostawi ją w spokoju, skoro
nie
zareagował od razu na jej powrót. Ta myśl niosła ulgę. Spodziewała się, że noc
pozwoli jej
uspokoić się i zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Przypomniało jej się
powiedzenie, że
ranek jest mądrzejszy od wieczora i zdusiwszy papierosa, miała zamiar iść do
łazienki. W tym
momencie usłyszała niegłośne kroki na korytarzu. Od razu spokój zniknął, wróciło
napięcie.
Jeszcze przez moment łudziła się, że to może Joe skądś wraca i pójdzie do
siebie, ale lekkie
pukanie do drzwi potwierdziło jej obawy. Wszedł, nim zdążyła powiedzieć
„proszę”.
Cofnęła się pod okno i patrzyła na niego ze strachem. On jednak zdawał się nie
zwracać
uwagi na jej zdenerwowanie. Był spokojny, w jednej ręce trzymał dwie
szklaneczki, w
drugiej butelkę sherry. Rozejrzał się po pokoju, jakby tu był pierwszy raz,
potem usiadł przy
stoliku znajdującym się w rogu i, stawiając szklanki i butelkę, skinął głową.
– Siadaj, nie bój się. – A gdy stała nadal nieruchomo, dorzucił: – Musimy
porozmawiać,
siadaj.
Posłuchała, choć serce znów kołatało jej gwałtownie. Wolno zbliżyła się, usiadła
naprzeciw niego. Ujął butelkę i zapytał:
– Napijesz się? – Nie odpowiedziała, ale mimo to nalał jej, potem sobie. Ujął
szklaneczkę i
uśmiechając się uspokajająco, powiedział: – No, wypij łyk, dobrze ci zrobi. –
Napiła się
trochę, potem jednym haustem opróżniła szklaneczkę. Kiwnął głową z aprobatą.
Powtórnie
jej nalał i sam także się napił. – Ciężki dziś dzień – powiedział i pociągnął
spory łyk. Pamela
patrzyła czujnie.
– Tylko to chciałeś mi powiedzieć? – zapytała zaczepnie.
– Nie tylko. Napij się jeszcze.
– Chcesz mnie upić?
– Nie. Ale oboje musimy się trochę odprężyć. Mamy ważne sprawy do omówienia. No,
prosit – uniósł szklaneczkę i czekał, aż ona uczyni to samo. Podał jej
papierosa, długo
celebrował zapalanie, wyraźnie zwlekał z rozpoczęciem rozmowy.
– Mów – zachęciła go. – Wolę to mieć za sobą.
Słusznie – zgodził się kiwając głową. – Ja też. Może jeszcze łyk?
Nie, mów – zdusiła nie dopalonego papierosa. Była czujna i napięta. Czekała na
atak. On
tymczasem patrzył na nią jakoś inaczej niż przed wyjściem. Nie miał w oczach
gniewu,
wyglądał nawet na onieśmielonego. Wreszcie odezwał się:
– Posłuchaj, Pam. Wiem, że nie jest ci dobrze. Mógłbym powiedzieć, że sama się
na to
zdecydowałaś, ale ty mi odpowiesz, że to ja cię namawiałem, nawet błagałem,
żebyś wyszła
za Joego i ratowała go.
– O tym już mówiliśmy – przerwała mu.
– Tak – zgodził się. – Mówiliśmy też o innych sprawach. Choćby o tym, że i mnie
na tobie
także zależy.
– Jako na synowej?
Milczał przez długą chwilę. Ponownie sięgnął po papierosa. Zauważyła, że palce
mu lekko
drżały.
– Powiedzmy, że nie tylko – nie patrzył jej teraz w oczy. – Ale głównie. Bo
przecież Joe to
mój syn i nie chcę go stracić.
– Chcesz mieć i jego, i mnie, tak? – czuła się coraz spokojniejsza, wiedziała,
że zdobywa
nad nim przewagę. Nie odpowiedział od razu. Nalał jej i sobie, nie czekając na
nią napił się,
zaciągnął papierosem.
– Czasem i mnie jest ciężko – wyznał. – Chociaż wiesz, że nie jestem mięczakiem.
Ale
bywa cholernie ciężko.
– Chcesz się przede mną wyżalić? – wiedziała, że jest bezlitosna, ale nie czuła
dla niego
współczucia. Myślała o sobie. Ten starzejący się mężczyzna wywoływał w niej
niechęć, bo
podświadomie obarczała go winą za swój los. On zaś pokręcił przecząco głową i
odparł bez
gniewu:
– Nie, nie wyżalić, ale ustalić, co mamy dalej robić.
– A czy jest jakieś wyjście? Jak to sobie wyobrażasz? Mam się opiekować Joem i
należeć
do ciebie, być niewolnicą, kochanką teścia i kim jeszcze, no powiedz, tak to
sobie
wyobrażasz?
– Przestań. Chcę spokojnie porozmawiać, a nie się kłócić.
– No więc?
– Najpierw Joe...
– Co Joe, co? Myślisz, że mogę mu pomóc? W jaki sposób? Mam go nieustannie
pilnować? Trzymać za rękę. Znosić jego ataki, brutalność, załamania. W imię
czego? Rok
minął i jest taki sam jak dawniej, albo i gorszy. Sam wiesz, że jemu nikt nie
pomoże, bo on
sam sobie pomóc nie chce.
– A jednak trzeba go ratować, nie możemy oddać Joego walkowerem.
– To go zamknij u czubków albo oddaj pod stałą opiekę lekarską, ja nic nie mogę
zrobić.
Próbowałam. I dobrocią, i złością – wszelkimi sposobami. I co? Nic. On jakby
mnie nie
widział. Czasem płacze mi na piersiach, czasem mnie bije. Ale nigdy, słyszysz,
nigdy nie
potraktował mnie normalnie, jak żonę, jak kobietę. Nie może. Nie chce. Nie
zależy mu,
rozumiesz? – Wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Na policzkach pojawiły się jej
rumieńce,
oczy zabłysły z podniecenia. On zaś słuchał spokojnie i czekał, aż skończy. Znów
wypiła
sherry do dna. – Nie jestem tu już potrzebna – dorzuciła gwałtownie stawiając
szklaneczkę.
Pokręcił głową przecząco, delikatnie ujął ją za dłoń.
– Mylisz się, Pam – powiedział jak do dziecka. – Jesteś potrzebna.
– Po co? Komu?
– Mnie. – Roześmiała się histerycznie. Nie zwrócił na to uwagi. Spokojnie
słuchał, kiedy
mówiła:
– Tobie? Tak, nie raz dawałeś mi do zrozumienia, czego ode mnie chcesz. A dziś,
na dole,
pokazałeś to szczególnie dobitnie.
– Zdenerwowałaś mnie. Nie byłaś miła.
– Dlaczego mam być miła? Co ja tu właściwie robię? Kim jestem?
– Jesteś młodą, śliczną dziewczyną, przed którą jest całe życie.
– Życie? Jakie? Z wiecznie półprzytomnym, zeszmaconym Joem? I po co? Żeby mieć
ten
pokój? Twoje dolary? Wiesz gdzie ja mam to wszystko? Wiesz? Już mi to obrzydliwe
małżeństwo z Joem i twoje zaloty bokiem wychodzą. Mam dość, dość, dość. Albo
stąd
ucieknę, albo popełnię samobójstwo. I ty wszystkiemu jesteś winien.
– Może tak – zgodził się bez gniewu. – Ale uspokój się. Myślę, że jest wyjście z
tej
sytuacji.
– Wyjście? Jakie? Skoczyć pod samochód albo zażyć na noc sto tabletek nasennych.
Albo... – zawahała się, wreszcie dokończyła spokojniej – ...wynieść się stąd,
iść byle gdzie,
żeby was tylko więcej nie widzieć na oczy.
– Nie wpadaj w skrajności. – Podał jej sherry i odczekał, aż się napije. – I nie
histeryzuj.
Mądra dziewczyna zawsze znajdzie dobre wyjście. Zwłaszcza, jeśli ma kogoś
życzliwego, kto
jest gotów jej pomóc.
– Ciebie? Co knujesz? Powiedz wreszcie. Od początku czuję, że chowasz coś w
zanadrzu.
– Patrzyła teraz zaczepnie, gotowa znów podjąć walkę. A on odetchnął głęboko jak
przed
skokiem do lodowatej wody i nie patrząc na nią zaczął:
– Od dawna o tym myślałem. Tak czy owak trzeba rozwiązać tę fatalną sytuację, w
jakiej
się wszyscy troje znaleźliśmy.
– I co wymyśliłeś – przerwała mu. – Mów, nie owijaj w bawełnę.
– Dobrze. Posłuchaj, Pam. Pojedziecie z Joe’m w długą podróż.
– Ja z nim? Zwariowałeś? Myślisz, że go upilnuję? Że dam sobie z nim radę? Cóż
za
pomysł.
– Posłuchaj spokojnie – podniósł lekko głos. – Potem powiesz, co o tym myślisz.
Więc
wyślę was w daleką podróż. Powiedzmy do Europy. Na długo. Dwa, trzy miesiące,
nawet
dłużej, jeżeli uznasz, że to będzie potrzebne jemu i tobie.
– Ja już uznaję, że to nie ma sensu.
– Prosiłem – wysłuchaj mnie do końca. Nie polecicie samolotem, nie popłyniecie
luksusowym transatlantykiem, nie będzie wspaniałych warunków. Stworzę wam
sytuację
inną, trudną, wyjątkową. Trzeba, żeby Joe był przez jakiś czas odcięty od
świata. Żeby nie
miał do niczego dostępu, żeby go otaczało jak najmniej ludzi. Wtedy będziesz
miała nad nim
kontrolę, może to coś pomoże, może go zmieni, rozumiesz?
– A ja nadal mam być pielęgniarką, znosić jego humory, wybuchy, brutalność albo
apatię?
Dlaczego?
– Bo jesteś jego żoną. Bo mi to obiecałaś. Bo... proszę cię o to. W końcu nie
proponuję ci
nic poza tym, co było w naszej umowie sprzed roku, kiedy obiecałaś pomóc mi
ratować
Joego.
– Obiecałam, ale sam widzisz, że nie daję rady. Nikt nie da rady.
– Może to, co proponuję, pomoże. To ostatnia szansa. Spędzicie w podroży kilka
tygodni.
Odcięci od świata. Warunki będą trudne, nawet bardzo, ale przecież ty jesteś do
tego
przyzwyczajona, nie zawsze żyłaś tak jak tu, w tym domu... Za to potem...
– Co będzie potem? Dotrzemy do Europy i co?
– Tam Joe nikogo nie zna. Będziecie sami, tylko we dwoje. Zrobicie objazd
krajów, które
sama wybierzesz. Francja, Włochy, Grecja – co zechcesz. Byle go oderwać, byle
zapomniał.
Nie będzie miał kontaktów, nie będzie miał żadnych dostaw. Może się uspokoi,
zacznie żyć
choć trochę normalniej.
– Wierzysz w to?
– Nie mam innego wyjścia. Przecież wiesz, że wszystkiego próbowałem.
– A ja, co ja mam za perspektywę? Nawet jeśli Joe choć trochę wróci do życia, to
i tak nie
będę z nim. Już nie mogę...
– Zapominasz o mnie.
– O tobie? Nie za ciebie wyszłam za mąż.
– Ale jesteś tu, w tym domu, blisko mnie. I chcę, żebyś została. Bez względu na
to, co
będzie z Joem... Nawet jeśli on... jeśli mu ta kuracja nie pomoże, to i tak jest
tu dla ciebie
miejsce, dobrze o tym wiesz...
– Ach tak. Więc chcesz zachować mnie dla siebie?
– A co w tym złego? Sama mówiłaś, że Joe nie jest twoim prawdziwym mężem. A ja
ci
dam wszystko. Luksus. Miłość...
– Powiedz prawdę – patrzyła na niego surowo, jak sędzia. – Liczysz, że Joe nie
wróci z tej
podróży?
– Liczę, że na pewno wrócisz ty.
– A jeśli nie?
– Wrócisz. Przecież wiesz, że masz tu życie, jakiego pragnęłaś, i wiesz, jaki
świat czeka
cię poza tym domem. A ja cię w spokoju nie zostawię...
– Grozisz mi?
– Nie, tylko mówię z tobą szczerze. Możesz mieć wszystko lub nic.
– A jeśli się nie zgodzę i wybiorę to mc?
– To już teraz możesz płakać nad swoim losem. Ale wiem, że jesteś za mądra, żeby
odmówić. Jesteś przecież bystrą dziewczyną, lojalną żoną Joego i moją synową,
prawda?
– Kpisz?
– Nie. Tylko znam cię dość dobrze. Proponuję ci układ. Jedź z Joem, a potem, bez
względu
na to, jak dla niego skończy się ta wyprawa, będziesz miała, co tylko zechcesz.
– Z tobą?
– Jeśli zechcesz.
– A jeśli wrócę z Joem?
– Także dotrzymam obietnicy.
Wstała. Była teraz opanowana i spokojna. Podczas tej rozmowy przypomniał się jej
Ed.
Znów poczuła ucisk kierownicy na swoim ramieniu, twardość kolby rewolweru za
jego
paskiem, nieznośny zapach dawno nie kąpanego ciała i niedobry smak wymuszonego
pocałunku. I groźny głos wydający polecenia. Otrząsnęła się na myśl o tym, co ją
czeka z
tamtym człowiekiem. Przeszła się po pokoju, podeszła do toaletki, zapaliła z
namysłem
papierosa. Teść przez cały czas obserwował ją bacznie. Wreszcie odwróciła się do
niego i
powiedziała spokojnie:
– Zgoda. Spróbuję.
Zerwał się z miejsca, nie kryjąc radości. Podbiegł do niej, chwycił za ramiona i
przygarnął
do siebie.
– Wiedziałem, Pam, wiedziałem, że się zgodzisz! – wykrzyknął i równocześnie
pocałował
ją. Odchyliła głowę, ale nie zdołała się wyrwać. Słyszała jego głośny szept. –
Pam, jak się
cieszę, jesteś kochana, kochana, kochana...
Całował ją coraz gwałtowniej. Czuła jego gorący oddech i błądzące po jej plecach
dłonie.
Oszołomiona tym wszystkim nawet się zbytnio nie broniła. A on już całował jej
szyję,
ramiona, piersi, ręką sięgnął w dół, dotknął uda.
– Nie! – szarpnęła się, usiłując go odepchnąć. Jednak trzymał ją mocno i coraz
bardziej
przechylał nad tapczanem.
– Pam – mówił gorączkowo. – Jesteś mądra, kochana. Zawsze o tym wiedziałem...
Przestań, nie broń się, wiesz, że jesteś i będziesz moja, moja, moja...
Chciała krzyknąć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Padła na wznak. Był silny i
ciężki.
Nie panował nad sobą, a ona słabła coraz bardziej. W głowie się jej kręciło,
czuła, że lada
chwila straci przytomność. Opanował ją jakiś bezwład. Przeżycia całego dnia
nałożyły się,
stała się bezsilna i bezwolna, miała wrażenie, jakby stojąc z boku, obserwowała
miłosną
scenę, w której sama nie brała udziału.
A on przygniótł ją całym sobą, kolanem rozwarł jej nogi, jednym szarpnięciem
zerwał figi
i zdarł z siebie spodnie. Jeszcze chciała się wydostać spod niego, wykonała
rozpaczliwy skręt
ciała, ale był zbyt ciężki, by mogła go zrzucić. Przycisnął jej krtań ramieniem
i poczuła, że się
dusi. Wówczas zwiotczała i poddała mu się już bez oporu, nieruchoma, bierna.
Gdy wstał i dysząc poprawiał spodnie, leżała nadal bez ruchu, z martwą twarzą i
suchymi
oczami. Nie zareagowała, gdy podał jej szklaneczkę sherry. Napił się sam i
powiedział:
– Kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz...
– Idź już – wykrztusiła z trudem. Czuła, że lada moment zwymiotuje.
II
W miarę, jak zbliżało się południe, upał tężał. Bezchmurne niebo ogromną kopułą
okrywało rozległy port, jasnoseledynowe morze i wzgórza otaczające miasto
wielkim
zakolem. Wprawdzie zbliżał się koniec października i o tej porze powinno być
chłodniej, ale
w tym roku całe lato było nadzwyczaj gorące i upały nie chciały ustąpić nawet
teraz.
Portowcy, czarni, lśniący od potu, pracowali obnażeni do pasa, także kierowcy
wielkich
ciężarówek jeździli półnadzy lub w bawełnianych koszulkach bez rękawów. Nawet
portowe
dźwigi pochylały się leniwie nad ładowniami, jakby i im było ciężko pracować
przy takiej
pogodzie. Środkiem toru wodnego sunął ogromny, głęboko zanurzony tankowiec,
wyglądający jak monstrualna kaczka prowadzona za dziób przez mały, przysadzisty
holownik. Od strony zatoki doleciał przeciągły ryk syreny, ale wnet zamarł w
nieruchomym
powietrzu. Przy długim nabrzeżu stał rząd statków. Miały na rufach najrozmaitsze
bandery,
ale przeważała Stanów Zjednoczonych. Wokół nich panował normalny, portowy
rozgardiasz.
Przesuwały się podzwaniające ostrzegawczo dźwigi, z szumem przegrzanych silników
zajeżdżały ciężarówki o bokach pokrytych jaskrawymi reklamami. Po trapach
wchodzili i
schodzili ludzie, i tylko wachtowi marynarze kryli się przed słońcem pod
ochronne daszki.
Na końcu nieruchomej kolejki statków, nieco na uboczu, jakby się chciał trzymać
z daleka
od tego zgiełku, stał niezbyt duży, ale dość okazały oceaniczny holownik. Rufę
miał
przysadzistą, zaokrągloną, burty dosyć niskie, dziób za to potężny, zadziornie
zadarty.
Stożkowato zwężający się ku górze komin nosił znak armatora mało tutaj znanego i
trzy litery
PRO. Na rufie leniwie zwisała biało-czerwona bandera, a poniżej, niemal nad wodą
widniał
napis: SMOK i pod nim nazwa portu macierzystego: GDYNIA.
Holownik sprawiał wrażenie opustoszałego, jakby załoga zeszła na ląd i zostawiła
go
samego przy nabrzeżu. Z bliska widać było, że jest porządnie sterany i dawno nie
zawijał do
macierzystego portu. Burty miał odrapane, biegły po nich wielkie, rdzawe zacieki
od morskiej
wody, relingi gdzieniegdzie były powyginane, a biała niegdyś farba nadbudówek
pożółkła
teraz i wyglądała niechlujnie. Na pokładzie stały nierozpakowane skrzynki,
beczka ze
smarem, kilka baryłek ropy, a na rufie leżała zwinięta w „słońce” gruba lina
holownicza.
Holownik nie był jednak opuszczony. Znajdowała się na nim niemal cała załoga
oprócz
starszego mechanika i ochmistrza, którzy załatwiali w mieście jakieś swoje
sprawy.
Pozbawiona zajęcia załoga, nieskora do wychodzenia o tej porze dnia do miasta,
pochowała
się po kątach. Jedni drzemali w kabinach, inni gadali leniwie w mesie, popijając
kompot lub
sok grejpfrutowy, albo bez przekonania grali w karty. Pełniący wachtę portową
także
schowali się, bo i oni nie mieli nic do roboty. Panowało rozleniwienie,
wyczekiwanie i nuda.
Tylko kucharz, spocony i zły na cały świat, jak zwykle przeklinający swój los,
kończył
przygotowywanie obiadu, świadomy tego, że i tak usłyszy „wiązanki” pod swoim
adresem,
bo załoga miała taki nastrój, że nikt nie był w stanie jej dogodzić i całą złość
wyładowywała
na jego głowie.
Z głębi statku wyszedł na pokład bosman – czterdziestoletni, przysadzisty
mężczyzna z
dużym brzuchem i czarną brodą, którą sobie zapuścił w tym rejsie. Popatrzył na
puste
nabrzeże przed holownikiem, przeciągnął się, unosząc ręce wysoko nad głową,
ziewnął
głośno i zajrzał przez bulaj do kuchni.
– Jak leci? – zapytał kucharza. Żyli w przykładnej zgodzie. Bosman, licząc na
dodatkowe
poczęstunki, których domagał się jego wilczy apetyt, nigdy nie dokuczał
kucharzowi i nawet
potrafił go bronić przed zbyt ostrymi złośliwościami. Kucharz zaś, mimo iż
zdawał sobie
sprawę, że bosman zwyczajnie mu się podlizuje, brał to za dobrą monetę i nie
warczał na
niego tak, jak na innych.
– Widzisz? – kucharz pokazał zlaną potem twarz. – Jeszcze trochę i sam się
usmażę razem
z tą cholerną pieczenią. – Uderzył dłonią w wielką brytfannę pełną mięsa i
syknął, bo się
oparzył.
– Nie narzekaj, nie narzekaj – dobrodusznie łagodził gniew kucharza bosman. – Na
wachty
nie chodzisz, woda cię nie zalewa ani wiatr w mordę nie dmucha.
– A, już sam nie wiem, co bym wolał – burknął kucharz.
– Masz co chłodnego do picia? Daj, bo w gardle sucho – poprosił bosman.
– Idź do pentry. W lodówce jest kompot i sok.
– Nie chce mi się. Daj, jak masz pod ręką.
Kucharz otworzył lodówkę, wyjął pokrytą szronem puszkę soku pomarańczowego,
przebił
ją, nalał do kubka i podał przez bulaj. Bosman wypił, skrzywił się i oddał kubek
narzekając:
– Słodkie, nie gasi pragnienia. I zimne, na pewno gardło mnie rozboli.
– Marudzisz, jak stara panna – odgryzł się kucharz. – Olek, cholera, gdzie
siedziałeś tak
długo? – wrzasnął na pomocnika. – Pewnieś się wylegiwał, a ja tu sam muszę...
– Szef zapomniał, że mnie posłał do chłodni po śmietanę? O, jest – pokazał
pomocnik.
– Ale nie musiałeś siedzieć tam pół dnia. Jak cię kiedy pogonię, to zobaczysz,
jak
powinieneś się ruszać. Mucha w smole, cholera! – pomstował kucharz. Bosman
odsunął się i
stanął przy relingu, patrząc bezmyślnie na rozgrzany beton nabrzeża. Usłyszał za
plecami
czyjeś kroki, ale nie chciało mu się odwracać głowy. Obok niego stanął trzeci
oficer, który
właśnie pełnił portową wachtę. Z tej racji był staranniej ubrany od bosmana,
który miał na
sobie przepocony podkoszulek, drelichowe, wyświechtane spodnie podtrzymywane pod
dużym brzuchem szerokim pasem i na nogach japonki. Oficer nosił tropikalny
mundur: szorty
schludne i wyprasowane, czarne starannie wyglansowane buty, białe skarpety pod
kolana i
czystą bluzę z krótkimi rękawami i złotym paskiem na ramieniu. Tylko czapkę
zostawił w
kabinie nawigacyjnej, mając nadzieję, że w takim upale nawet kapitan będzie
mniej
wymagający niż zazwyczaj. Oparł się o reling i wyciągnął paczkę chesterfieldów.
Bosman
obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
– Wyglądasz jak Anglik w Afryce pięćdziesiąt lat temu. Brak ci tylko korkowego
kasku.
– Daj spokój – odparł trzeci. – Wiesz, że na służbie stary każe trzymać fason.
Myślisz, że
nie wolałbym łazić w kąpielówkach? Zapalisz?
– Upał, cholera – stwierdził kwaśno bosman – nawet palić się nie chce.
Mimo to wydłubał z paczki papierosa, przyjął ogień. A kiedy obaj mocno się
zaciągnęli,
trzeci powiedział:
– Już niedługo. Wygląda na to, że lada dzień ruszymy do domu. A wtedy i upał się
skończy, i morze da nam w kość.
– A niech tam, byle do domu – zgodził się bosman. – Ale nie wierzę. Stoimy i
stoimy,
stary wyraźnie na coś czeka.
– Jest parę rzeczy do zrobienia przed skokiem przez Atlantyk. „Smok” jest trochę
poharatany, trzeba go podreperować.
– Wiem, wiem – mruknął bosman, pstrykając zgrabnie na nabrzeże petem. – Ale to
wszystko można było już sto razy załatwić. Mówię ci, stary coś knuje.
– Bzdura. Tak samo ma dosyć, jak i my.
– A ja ci mówię, że jeszcze nam załatwią jakieś holowanie do Singapuru albo
Australii.
– Tfu – trzeci rozejrzał się za kawałkiem drewna, żeby odpukać, ale nie znalazł
nic pod
ręką. – Nie gadaj, bo wykraczesz. Załoga chyba by się zbuntowała. Tyle miesięcy
w morzu,
pięć wielkich holowań bez zawijania do Gdyni. To chyba dosyć, nie?
– Mnie się pytasz? Zapytaj starego, czy ma dosyć.
– Ma. Sam słyszałem, jak mówił, że pora wracać.
– Dużo stary ma do gadania! Armator zwącha zarobek, to każe nam płynąć i stary
nawet
nie piśnie.
– Nie strasz, nie strasz – trzeci zorientował się, że bosman droczy się z nim. –
Stary dobrze
wie, że załoga ma pływania po dziurki w nosie, a i „Smok” potrzebuje przeglądu.
Nie będzie
tego robił tu, za ciężkie dolary, jak może za złotówki w kraju.
Bosman spojrzał na niego spod oka i lekko się uśmiechnął. Trzeci był młody, miał
koło
trzydziestu lat. Wszyscy wiedzieli, że niedawno się ożenił i przeżywa różne
niepokoje, jak
każdy młody małżonek-marynarz.
– Tak ci się nie chce pływać? – zapytał.
Trzeci obruszył się.
– Chce, ale z przerwami.
– Jak najczęstszymi?
– Mogą być częste.
– Na Wzgórzu Nowotki?
– Na Wzgórzu Nowotki.
– W łóżku u Jadzi?
Trzeci już na to pytanie nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, jakby zobaczył
swoją
Jadzię czekającą na niego w przezroczystej nocnej koszulce. A bosman pokiwał
głową i
powiedział poważnie: – Trzeba było w domu siedzieć, a nie pchać się na
oceaniczny
holownik. Albo zamustrować na tramwajarskie rejsy w te i z powrotem do Londynu,
Hamburga, Goteborgu...
– Daj spokój, stary – bez gniewu obruszył się trzeci. – Gadasz i gadasz, jakby
upał rzucił ci
się na mózg.
– No właśnie, to może przewrócimy jakie zimne piwko? – ożywił się bosman. –
Masz?
– Mam, ale nie teraz. Po służbie.
– Cholera, to jeszcze kupa czasu.
– To idź, weź sobie, tylko jedno, nie wyżłop mi wszystkich – trzeci wyciągnął
klucz od
kabiny. Bosman wziął, podrzucił go, potem oddał.
– Nie, nie lubię sam. Poczekam, w towarzystwie lepiej smakuje. Daj jeszcze
zapalić, bo
zostawiłem swoje w mesie.
Nim zdążyli ponownie zapalić, uwagę ich przykuł czarny ford zbliżający się do
holownika.
Jechał wolno, jakby i jemu upał dał się we znaki. Gdy zatrzymał się pod trapem,
ujrzeli
niskiego, korpulentnego mężczyznę w jasnym garniturze, wzorzystym krawacie i
białej
panamie na głowie. Na rzecz upału zrobił tylko takie ustępstwo, że rozpiął
kołnierzyk i
rozlu�