Gortat Grzegorz - Zamek
Szczegóły |
Tytuł |
Gortat Grzegorz - Zamek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gortat Grzegorz - Zamek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gortat Grzegorz - Zamek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gortat Grzegorz - Zamek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GRZEGORZ GORTAT
zamek
Goła żarówka maluje świetlne koło, a cienie ciągnących do światła owadów
przybierają na suficie i ścianach dziwaczne kształty, jakby malowała je
ręka posłuszna rozchwianemu umysłowi. Bzykające wściekle muchy wpadają
czasem na rozgrzaną żarówkę. Tracą wtedy na moment równowagę, trafiając
często w jedną z misternie utkanych pajęczyn.
Pokój zasnuwa cała ich sieć. Hotelik jest bowiem podły, porosły
wieloletnim brudem, przesiąknięty odorem stęchlizny. Szpary w
zagrzybionych ścianach grube na dwa palce, meble wypaczone od starości i
wilgoci. Ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć.
Ma jednak ważną zaletę. Leży blisko zamku.
Mój wykształcony przyjaciel wykazał się niebywałą gościnnością,
zapraszając mnie najpierw do swego pięknego domu, a potem skazując na tak
parszywy przybytek. Biedny Henryk! Myślał, że mnie przechytrzy. Ale nikt
nie wyprowadzi w pole osoby, która całą siłę woli i intelektu skupia na
dotarciu do celu. A ja jestem tak bliski! Pewnie dlatego każda sekunda
czekania zdaje się męczarnią. Spokojnie jednak... Czas to sprawiedliwy
sędzia, zawsze w porę doprowadza do mety.
Dotykam stojącego obok kufra. Ciężki, solidny, z metalowymi okuciami -
prawdziwe wsparcie dla podróżnego. Wiele widział i niejedną krył
tajemnicę. Teraz towarzyszy w mej ostatniej wyprawie. W dobie walizek
Samsonite sprawia wrażenie anachronicznego cudactwa, ale któraż walizka
mogłaby się z nim równać?
Słońce dawno już zaszło, lecz upłyną dobre dwie godziny, nim wzejdzie
księżyc, by wskazać mi drogę. Jakże długo! Karcę się w duchu za
niecierpliwość, ale pokusa jest silniejsza. Ręka mi drży, gdy wyciągam z
kieszeni niewielki podłużny kształt owinięty w czarny aksamit. Rozwijam
pakunek.
Czas mocno przyciemnił pokrywające przedmiot srebro. Przesuwając palcami
po chropowatej powierzchni uspokajam się, wyciszam. Jednocześnie czuję
przypływ pragnień, krew zaczyna żywiej krążyć, a wargi same się
rozchylają... Przymykam powieki i przywołuję obraz, który przywiódł mnie
do tego zapadłego przybytku dla zabłąkanych podróżnych.
Do wczoraj nie marzyłem nawet, że stanę przy niej blisko i będę dotykać
jej smukłych dłoni. Nie śmiałem myśleć, że dane mi będzie poczuć pulsujące
ciepłem krągłości jej ciała. Zapach, który roztaczała, wydawał się
symbolem ulotnego świata, którego progu nigdy nie przekroczę. Ale dzisiaj
spełni się każde z pragnień, które od wczoraj rozpala mi wyobraźnię i
pobudza zmysły. Muszę tylko poczekać, aż wzejdzie księżyc.
Nie cierpię zrywać się przed świtem, ale nie chciałem sprawić Henrykowi
zawodu. Odkąd przed trzema dniami zjechałem do jego uroczej posiadłości,
nie było chyba rozmowy, w której nie napomknąłby o polowaniu. Niby
mimochodem powracał uparcie do tego jednego tematu. Chciał zapewne
pochwalić się nowym sztucerem - bo w kwestii celności oka Bóg nie obdarzył
go szczodrze.
Słońce zaczynało dopiero malować niebo szaroróżową poświatą. Ubrałem się
pospiesznie i zszedłem na dół do saloniku. Henryk w butach z długimi
cholewami, w ciemnej flanelowej koszuli i grubych sztruksowych spodniach
przywitał mnie ponaglającym spojrzeniem. Zdążyłem ledwie wypić kubek
gorącej kawy i zjeść dwie grzanki, a on stał już w drzwiach w skórzanej
myśliwskiej kurtce, ze sztucerem przewieszonym przez ramię.
Wyszliśmy na skrzącą się od rosy trawę. Daleki las tonął jeszcze we mgle,
równie nierealny, jak maskarada, w której miałem wziąć udział. Wzruszyłem
ramionami i demonstracyjnie ziewnąłem. Powinienem spać w najlepsze, mój
drogi panie, a nie narażać się na katar i trafienie przypadkową kulą z
twojego sztucera. Obejrzałem się. Na pierwszym piętrze, w oknie sypialni
należącej do Anny, żony Henryka, zapaliło się światło. Od podświetlonych
zasłon ostrym cieniem odcinała się zastygła w bezruchu sylwetka. Naraz
cień się poruszył, uwypuklając zarys kobiecego ciała: wygięte do tyłu
plecy, napięty brzuch, łagodny łuk piersi. Przyspieszyłem kroku i senność
opadła ze mnie na dobre. Jak oczekiwałem, Henryk okazał się kiepskim
dodatkiem do swego wybornego sztucera. Pozując na rasowego myśliwca
strzelał szybko i fatalnie pudłował. Po sześciu godzinach zabiegów nasze
trofea były imponujące: kilka tuzinów spłoszonych cietrzewi, garść
bażancich piór oraz jedna kuropatwa. Ta ostatnia zginęła nie od kuli, lecz
trafiona przypadkowo zestrzeloną gałęzią. Mój przyjaciel, uśmiechając się
z miną zwycięzcy, przytroczył ptaka do pasa i z namaszczeniem gładził
kolbę broni.
Epizod z gałęzią miał tę dobrą stronę, że usatysfakcjonowany zdobyczą
Henryk zarządził powrót do domu. Czas był najwyższy. Słońce prażyło
niemiłosiernie, a roje komarów mocno dawały się we znaki. Szedłem jak w
malignie, obłocone buciory ciążyły niczym z kamienia. Mijając krzaki
jagód, zbuntowałem się. Opadłem na kolana i rozkoszując się chwilą
odpoczynku, zacząłem zrywać owoce. Jadłem bez pośpiechu, Henryk tymczasem
nie oglądając się na mnie szedł dalej. Nagle zagwizdał cicho. Uniosłem
wzrok. Położył palec na ustach i niecierpliwie kiwnął ręką. Podniosłem się
niechętnie i poczłapałem ku niemu.
- Schyl się i bądź cicho! - nakazał szeptem. Kiedy się zrównaliśmy,
popatrzył na mnie z figlarnym uśmiechem i ostrożnie rozchylił krzaki.
Nie dalej niż pięć metrów od nas zaczynało się małe jeziorko. Nadbrzeżne
zarośla skutecznie skrywały je przed wzrokiem przechodzących tędy osób. Na
brzegu, niemal na wyciągnięcie ręki, leżały rozrzucone części garderoby.
Nie zdążyłem się im przyjrzeć, bo Henryk szturchnął mnie i pokazał przed
siebie.
- Okazuje się, że i dla mnie las może być pełen niespodzianek - szepnął.
Około dziesięciu metrów od brzegu kąpała się młoda kobieta. Odwrócona
plecami, nabierała wodę w ręce i, odchylając głowę, powoli wylewała na
siebie. Patrzyłem jak zauroczony. Nachyliła się, by zanurzyć końce długich
włosów: widziałem teraz jej krągłe pośladki, przechodzące w kształtną
linię bioder. Wyprostowała się i potrząsnęła głową, i rozrzucając mokre
pukle. W kaskadzie rozświetlonych kropel włosy opadły jej na plecy. Wzięła
je w dłonie i zwijając wprawnymi ruchami, zaczęła wyciskać z wody. Potem
odwróciła się w naszą stronę. To była Anna. Wstrzymałem oddech. Ręce wciąż
miała wzniesione ku górze i nic nie przesłaniało widoku nagich piersi.
Mój gospodarz zaklął szpetnie i skoczył naprzód, taranując krzaki niczym
szarżujący nosorożec. Na widok męża Anna drgnęła spłoszona. Próbowałem się
wycofać, ale zauważyła mnie. Szybko opuściła ręce, usiłując nieporadnie
przysłonić nagość. Henryk wykonał w tył zwrot i ciągnąc mnie ze sobą,
zaczął przedzierać się przez las do domu. Nie odezwał się ani słowem.
Szedłem w pewnej odległości, nie mogąc pozbyć się obawy, że odwróci się i
zastrzeli mnie ze swego wybornego sztucera.
Wściekłość przyćmiła mu rozum, bo pomylił drogę i zapuścił się na moczary.
Kiedy spoceni i utytłani błotem dotarliśmy wreszcie do posiadłości
Henryka, Anna siedziała już w pokoju jadalnym za nakrytym do obiadu
stołem. Jej włosy były już suche i na powrót spięte w misterny kok.
Założyła sięgającą za kolana, spływającą swobodnie granatową suknię, która
nie pozwalała się domyślić, jakie skrywa kształty. Lecz ja wciąż widziałem
upstrzone świetlistymi kroplami piersi zaróżowione od wody i słońca.
Wbiłem wzrok w stół dziobiąc w talerzu zapamiętale. Głuchą ciszę przerywał
szczęk widelców i noży.
Po obiedzie Anna wstała, by pokroić ciasto. Kładąc na moim talerzyku
porcję sernika, nachyliła się. Poczułem na policzku dotyk jej pełnej
piersi. Trwało to zbyt krótko, by mogło coś znaczyć i bym miał prawo
cokolwiek roić - ale za ten ułamek sekundy gotów byłem oddać wszystko.
Pachniała słońcem i bzem. Ten zapach przeniknął mnie od palców po czubek
głowy, odcisnął mi się w mózgu równie trwale, jak obraz krągłych różowych
bioder na tle ciemnej wody leśnego jeziorka.
Hałas odsuwanego krzesła przywrócił mnie rzeczywistości. Henryk poderwał
się przywołując mrukliwie Annę, ruszył do drzwi. Zanim wyszli, spojrzała
na mnie z popłochem jak w lesie nad jeziorkiem. Oczami wyobraźni
widziałem, jak krocząc za mężem z ociąganiem wchodzi po schodach, skręca
korytarzem w prawo i znika w jego sypialni. Po chwili dobiegł mnie odgłos
zamykanych drzwi i szczęk klucza.
Wybiegłem do holu i potem na zalane popołudniowym słońcem podwórze.
Sadziłem długie susy, nie bacząc, dokąd zmierzam. Byle znaleźć się jak
najdalej od tego domu, byle uciec od myśli, które rozsadzają głowę.
Zatraciłem poczucie czasu i przestrzeni. Świat zamknął się w nierównym
rytmie kroków i coraz szybszym biciu serca. Nie wiem, jak długo biegłem.
Najpierw brakło mi tchu, potem wszystko stało się ciemną plamą, która
przesłania oczy i paraliżuje ruchy. Potknąłem się o korzeń, upadłem mocno
uderzając o coś głową.
Ocknąłem się, gdy było już ciemno. Leżałem na boku, niemal zwinięty w
kłębek, przeniknięty nocnym chłodem. Huczało mi w głowie. Dźwignąłem się
na zesztywniałe kolana i dotknąłem czoła. Pod palcami miałem miękką
skorupę zakrzepłej krwi. Z trudem wstałem i rozejrzałem się dookoła.
Otaczały mnie czarne ściany drzew. Wysokie i majestatyczne, napierały ze
wszystkich stron. Przez korony drzew prześwitywał księżyc, a pod
bladożółtą tarczą rozbłyskiwały dalekie migotliwe punkciki, podobne do
robaczków świętojańskich,. Ruszyłem w ich stronę w nadziei, że los
wskazuje mi ludzką siedzibę.
Las przerzedzał się, światełka rosły w oczach. Po dobrym kwadransie
wyszedłem wreszcie na otwartą przestrzeń. Światło księżyca dobywało z
mroku szeroką kamienistą drogę. Jej wstęga biegła wzdłuż lasu, skręcała w
prawo i prowadziła na szczyt łagodnego wzgórza. Na nim zaś, górując nad
okolicą iglicami masywnych wieżyc, stał zamek oświetlony pochodniami.
Ciemnobrunatne mury barwione plamami pochodni, tonące w ciemności szczyty
wież, sterczące groźnie zębiska blanków - ta budowla porażała ogromem i
surowym pięknem.
Ostrożnie stawiając stopy na kamienistym podłożu, ruszyłem pod górę. Nie
czułem bólu ani zmęczenia. Zamek kusił groźnym majestatem i mroczną
tajemnicą. Co mogło mnie czekać po drugiej stronie murów? Zapuszczone
komnaty, pełne zielska i gruzu? Ekskluzywny hotel? Nowobogacka rezydencja
epatująca nowoczesnością wnętrza?
Nigdzie nie dostrzegałem ruchu, nocnej ciszy nie mącił żaden dźwięk.
Chwyciłem ciężką metalową kołatkę w kształcie głowy węża i energicznie
zastukałem. Zamiast metalicznego pogłosu rozległ się dźwięczny pomruk
dzwonu, do którego zaczęły dołączać kolejne. Jakby zwoływały się, by
przekazać oczekiwaną wieść. Nim przebrzmiało echo, ciężkie metalowe wrota
uchyliły się nieco, a przez powstałą szparę wysunął się masywny,
srebrzyście połyskujący kij. Jego koniec wbił się tuż obok moich stóp.
- Kim jesteś? - padło stłumione pytanie.
Zawahałem się.
- Zgubiłem drogę - zacząłem niepewnie. - Chciałem zatrzymać się na noc. Z
samego rana...
- Idź, skąd przyszedłeś.
Zawrzałem. Nie spodziewałem się eksplozji radości, ale podobne traktowanie
było nie do pomyślenia. Kim jest gospodarz, że pozwala sobie na taki ton?
- Proszę posłuchać - podjąłem siląc się na spokój. - Nie żądam chyba
wiele. Prześpię się i rano odejdę. Nie sprawię kłopotu, zaręczam.
Po długiej ciszy usłyszałem:
- Odejdź. Nie każdy może się tu zatrzymać.
Był środek nocy, nie wiedziałem, gdzie jestem, dawały mi się we znaki
znużenie i głód. Ogarnęła mnie desperacja.
- A któż może sobie zasłużyć na podobny zaszczyt? - rzuciłem wściekle. -
Chętnie zapłacę, jeżeli o to chodzi.
Rozległ się stłumiony śmiech.
- Zapłacisz, powiadasz?
Wrota otworzyły się bezszelestnie i z mrocznego wnętrza wyłoniła się
wysoka, przygarbiona postać. W jednej ręce mój rozmówca trzymał sięgającą
aż nad głowę grubą laskę, w drugiej zapalone łuczywo.
- Nie jesteś jeszcze gotowy - powiedział podnosząc światło, żeby mnie
obejrzeć. - Jeszcze nie... - powtórzył. -On powiedział: Nie wlewa się
młodego wina do starych bukłaków.
Czy sprawił to głód, czy zmęczenie, a może wzmianka o winie,
przypominająca o dręczącym pragnieniu - dość że zrobiło mi się słabo.
Starałem się pojąć sens słów, które tłukły mi się w głowie jak rzucane bez
ładu kamyki; ale zakręciło mi się w głowie. Słowa wirowały i świat
wirował, wciągając na podobieństwo wiru w mętnej rzece. Chwyciłem mur,
broniąc się przed upadkiem. Na próżno. Jakby otworzyła się pode mną
ziemia, poleciałem w dół bez dna. Chciałem krzyczeć, ale dźwięki grzęzły
w gardle. Lodowaty ziąb paraliżował zmysły i członki. Przestałem cokolwiek
czuć.
Pierwszym, co do mnie dotarło, był delikatny zapach kwiatów. Kojący
aromat, w którym dominował słodki powiew bzu, otaczał mnie zwiewną
mgiełką. Poruszyłem się.
- Wraca. Możecie odejść.
Kobiecy głos był łagodny, brzmiał ciepło i przyjaźnie. Uchyliłem powieki.
- Wrócił - powtórzyła kobieta.
Nad sobą ujrzałem ogromne piwne oczy, lekko zmrużone, wpatrzone z pełnym
zainteresowania napięciem. Głowę miałem wspartą na jej kolanach. Było mi
dobrze, miękko. Wtuliłem się instynktownie, by być jeszcze bliżej
balsamicznego zapachu bzów. Przez materiał sukni można było wyczuć miękką,
pulsującą ciepłem wypukłość. Kobieta pogładziła mnie po włosach.
- Odejdźcie - powiedziała. - Nic tu po was.
Dłoń miała smukłą, ciepłą, stworzoną do pieszczot, ale w głosie wyczuwało
się władczy ton osoby nawykłej do rozkazywania. Rozległo się rytmiczne
stukanie o posadzkę, potem szuranie kilku ciężkich buciorów. Spojrzałem w
lewo, skąd dochodziły odgłosy. Wysoki, przygarbiony mężczyzna kroczył na
czele czterech postaci, podpierając się podobną do pastorału laską. To
ten, który tak niechętnie powitał mnie u bram zamku. Odziany w czarną,
sięgającą ziemi pelerynę z szerokim, kryzowatym kołnierzem, na głowie
nosił czarną skórzaną czapkę o ostro zakrzywionym ku dołowi daszku, który
czynił go podobnym do olbrzymiego kruka. Czterej mężczyźni o czarnych,
spływających na ramiona włosach podążali za nim ciągnąc po ziemi poły
ciemnobrunatnych szat. W blasku rozmieszczonych na ścianach łuczyw
widziałem, jak wchodzą za swym przewodnikiem na pięć kamiennych stopni i
zatrzymują się przed masywnymi drzwiami. Człowiek-kruk pochylił laskę i
zastukał trzy razy. Ciężkie odrzwia otworzyły się natychmiast. Przewodnik
odczekał, aż czwórka zniknęła za progiem, a kiedy drzwi się zatrzasnęły,
powoli wrócił do nas.
Z głową wspartą na kolanach opiekunki musiałem mocno wykręcić szyję, żeby
go dojrzeć. Górował nade mną niczym gigantyczny posąg, nieruchomy i
milczący. Na grubym drzewcu laski osadzony był przedmiot o zadziwiającym
kształcie, cały pokryty sczerniałym srebrem. Od zmatowiałej powierzchni
odcinały się dwa bliźniacze, ziejące czernią otwory, nieprzeniknione i
ponure, poniżej wyszczerzone w upiornym uśmiechu pieńki zębów. Zadrżałem.
W tym momencie znów poczułem na czole miękki dotyk. Od dłoni biło ciepło,
które przynosiło uspokojenie. Przymknąłem oczy, odwróciłem głowę i
wtuliłem się na powrót w łagodne zagłębienie pomiędzy smukłymi udami pani
z zamku. Srebrny czerep odpłynął, wraz z nim zniknęły trwożne myśli. Każde
muśnięcie było najczulszą pieszczotą, niosło zapowiedź spełnienia
nieznanych obietnic. Powoli zapadałem w przedziwny półsen, w którym
rozmywały się kształty, lecz wyostrzały zmysły. Czułem najlżejsze
drgnienie pięknej nieznajomej, oczami wyobraźni widziałem każdy sekretny
zakamarek jej ciała, z bezwstydną uległością odkrywającego wszystkie
tajemnice.
Westchnąłem. Położyła mi palec na ustach. Musnąłem go wargami, zacząłem
delikatnie całować. Naraz poczułem, jak jej ciało sztywnieje. Raptownie
cofnęła rękę. Przestraszony, otworzyłem oczy i spojrzałem przepraszająco.
Odpowiedzią był smutny uśmiech. Wyciągnęła rękę, jakby chciała powrócić do
przerwanych pieszczot, ale zastygła z dłonią uniesioną na wysokości mych
oczu. Przez wąskie okienka rozmieszczone u sklepienia komnaty wpadały
pierwsze promienie słońca. Przez krótką chwilę widziałem pierścień
zdobiący serdeczny palec jej dłoni: krwawy rubin, wokół którego okręcał
się srebrny wąż z uniesionym łbem. Klejnot przykuwał wzrok, hipnotyzował.
Zamrugałem powiekami. Opuściła rękę i w tym momencie wąż ożył, odbijając
słoneczne refleksy zdawał się rosnąć w oczach. Próbowałem się poruszyć,
lecz srebrne zwoje otaczały mnie coraz ciaśniej, zaciskały na szyi
niewidzialną spiralą.
Zza mych pleców wyłonił się milczący kruk-przewodnik. Pochylił się, objął
mnie jedną ręką i wspierając na lasce uniósł bez wysiłku. Szeleszcząc
skrzydłami peleryny, posadził mnie pod ścianą na kamiennej posadzce.
Niezdolny się poruszyć, patrzyłem, jak moja opiekunka podnosi się z
klęczek. Długa czarna suknia przetykana srebrną nitką opinała ją w talii,
podkreślając smukłość sylwetki i delikatny zarys piersi. Zebrane w
cieniutką siatkę włosy odsłaniały szyję gładką i bladą jak alabaster. Jej
ogromne piwne oczy były teraz lekko zamglone, nadając pięknej twarzy wyraz
nostalgii. Obrzuciła mnie smutnym spojrzeniem, jej wzrok przeniknął mnie,
drążąc w sercu bolesne tunele i oplatając duszę siecią tęsknoty. Odwróciła
się. Odpłynęła po płytach posadzki. Weszła na kamienne schody i stanęła
przed masywnymi drzwiami. Uniosła rękę i ulotnym gestem, który tylko ja
mogłem odczytać, posłała mi pocałunek.
Ciężkie wrota dawno już się zatrzasnęły, a wciąż miałem przed oczami
dziewczęcą twarz i nieśmiały ruch dłoni. Rzeczywistość wróciła silnym
szturchnięciem w bok. Kruk przewodnik laską przynaglał mnie do powstania.
- Już dzień - przypomniał matowym głosem. - Odejdź. Nie możesz dłużej
zostać.
Poruszyłem palcami u rąk, rozprostowałem nogi - znów miałem władzę w
członkach! Poderwałem się niezdarnie i nim cerber zdołał zareagować,
rzuciłem się ku kamiennym stopniom po drugiej stronie komnaty. Dopadłem
ich w kilku susach, rzuciłem się do góry i całym ciężarem ciała naparłem
na ciężkie drzwi. Nie ustąpiły, za to ja odbiłem się od przeszkody i
stoczyłem po schodach.
Leżałem twarzą na kamiennych płytach posadzki, słysząc znów rytmiczny
stukot laski. Wprost czułem, jak długi cień stróża pokrywa mnie zimną
smugą.
- Dokąd się spieszysz? - w jego głosie zabrzmiała kpina. - Jesteś jak
ślepiec, co maca rękami drogę. Nie zawsze to, co widzisz, jest tym, na co
spoglądasz. Dwa światy biegną obok siebie jak dwie rzeki. Zdarza się, że
przerwą brzeg, zmylą drogę, by połączyć koryta cienką strużką. Wtedy
wszystko może się zdarzyć. Dlatego powiadam: nie próbuj pić wody z obcego
źródła. Cofnij się, póki pora. Twój czas nie nadszedł.
Nie nadszedł... Nie nadszedł... Słowa, myśli tłukły się echem w mej
skołatanej głowie, rozbiegane i niespokojne jak moje serce. Poczułem na
plecach dotyk laski. Zimna i ciężka niczym stal, przesuwała się powoli
wzdłuż kręgosłupa, pozostawiając po sobie wrażenie chłodu. Lodowaty jęzor
rozlewał się coraz szerzej. Raptem serce zabiło mi żywiej. Zbierając
resztki sił, odchyliłem się na bok i pomacałem ręką kieszeń spodni. Nie
myliłem się: przez warstwę materiału wyraźnie dawał się wyczuć przedmiot o
podłużnym kształcie. Posadzka wirowała przed oczami, wszystko stawało się
wielką plamą, lecz mnie ogarniał spokój. Tajemniczy przedmiot emanował
pulsującym ciepłem, przynosząc wspomnienie miękkiego dotyku, ulotny zapach
kwiatów, spojrzenie rozmarzonych oczu. Niemal czułem delikatne muśnięcia
palców, smukłych i gładkich jak aksamit. Uśmiechnąłem się.
- Wraca do siebie.
Otworzyłem oczy. Leżałem w łóżku, a nade mną pochylał się nieznany
mężczyzna. Krótko ostrzyżone włosy, okulary w złoconych oprawkach, wyraz
troski na twarzy.
- Chwała Bogu! Sądzi pan, doktorze, że kryzys minął?
Poznałem głos Henryka. Przyjaciel stał w nogach łóżka i przyglądał mi się
z napięciem.
- Rana na czole wskazuje, że uderzenie było silne. Stracił przytomność,
ale nie doznał trwałych urazów. Teraz musi dużo wypoczywać. Jeżeli nie
nastąpią komplikacje, za dwa, trzy dni powinien wrócić do zdrowia.
Leżałem spokojnie, czekając, aż lekarz przerwie tyradę i wraz z Henrykiem
wyjdzie z pokoju. Pięć minut później Henryk powrócił. Usiadł na niskim
taborecie, zwilżył chusteczkę wodą z butelki i przetarł mi czoło.
- Napędziłeś nam stracha! Anna przesiedziała przy tobie pół nocy. Jakie
licho zagnało cię aż na stary zamek? Możesz mówić o szczęściu. Gdyby nie
przypadkowi wycieczkowicze, byłoby z tobą krucho.
Nadstawiłem uszu. Westchnąłem boleściwie i przybierając obojętny ton
powiedziałem:
- Nic nie pamiętam. W głowie mi huczy... Jestem taki zmęczony... -
Przymknąłem powieki.
- Sen dobrze ci zrobi. - Henryk podniósł się z taboretu. -To najlepsze
lekarstwo.
Gdy zamknął za sobą drzwi, odczekałem z pięć minut i cicho zsunąłem się z
łóżka. Niespokojnie rozejrzałem się po pokoju. Na fotelu pod oknem,
złożone ze starannością zdradzającą rękę kobiety, leżało moje ubranie.
Serce waliło jak młotem, kiedy chwyciłem spodnie i zacząłem obszukiwać
kieszenie. Omal nie krzyknąłem z radości. Drżącymi rękami wydobyłem
podłużne zawiniątko w czarnym, pachnącym kwiatami aksamicie.
Długi ciężki klucz pokryty sczerniałym srebrem, znaczony drobnymi żyłkami
pęknięć i szczelin, musiał być bardzo stary. Zawinąłem go z powrotem w
miękki aksamit i schowałem głęboko w kieszeń. W dwie minuty byłem ubrany i
gotowy do drogi. Ostrożnie otworzyłem drzwi. Z salonu na dole dochodziły
ściszone głosy Anny i Henryka; nie sposób było usłyszeć, o czym
rozmawiają. Zszedłem cicho po schodach, bezszelestnie przemknąłem przez
hol, przez kuchenne okno wyskoczyłem na tyły domu. Biegiem ruszyłem ku
furtce dla służby. Znajdowałem się w połowie podwórza, kiedy pilnujący
posiadłości bernardyn szczekaniem zdradził moją obecność. Nie zwalniając,
obejrzałem się w stronę budynku: Henryk wyjrzał przez frontowe drzwi i na
mój widok skoczył ku głównej bramie. Mijałem ją, kiedy wypadł z krzykiem i
próbował zabiec mi drogę. Odepchnąłem go.
- Na Boga, co ty wyprawiasz! - wychrypiał. Sapał ciężko, lecz zmniejszał
dzielący nas dystans. Poczułem, jak chwyta mnie za ramię. Szarpnął z całej
siły, próbując osadzić w miejscu. Dureń! Skąd mógł wiedzieć, że chuderlawy
mizerota, który w uniwersyteckiej drużynie koszykówki nadawał się tylko do
podawania piłki, znajdzie tyle siły. Zamachnąłem się i rąbnąłem go prosto
w szczękę. Runął na ziemię z jękiem. Kiedy dwieście metrów dalej
spojrzałem za siebie, z trudem dźwigał się na kolana.
Zwolniłem kroku dopiero pod zamkowym wzgórzem. Zawahałem się przez moment.
Ostre słońce bezlitośnie obnażało sypiące się mury. Porośnięte kępami traw
wieżyce były żałośnie poszczerbione. Przymknąłem oczy - i znowu ujrzałem
strzeliste wieże, mury mocne jak skała. Ruszyłem tam, dokąd prowadził
instynkt.
Wysoka komnata, zalana światłem wpadającym przez dziury w sypiącym się
sklepieniu, wydała mi się mniejsza niż ostatniej nocy. Przeskakując kupy
gruzu i kamieni, dobiegłem do zrujnowanych schodów, ostrożnie wszedłem na
górę i przekroczyłem pozbawioną drzwi wyrwę. Minęło kilkanaście sekund,
nim wzrok przywykł do panującego wewnątrz półmroku. Znajdowałem się w
wąskim, niskim korytarzyku, wypełnionym odorem zgnilizny i szczurzych
odchodów. W oddali rozbłyskiwało blade światełko. Skierowałem się w jego
stronę.
Po dobrych piętnastu minutach świetlny drogowskaz przywiódł mnie do celu.
Promienie słońca docierały przez wybite w murze okienko i dobywały z
półmroku szeroką na dwanaście stóp piwnicę. Pośrodku pustego
pomieszczenia, na rzeźbionym kamiennym podwyższeniu stała zmurszała dębowa
skrzynia o znajomym kształcie.
Pośród kurzu zbutwiałych koronek bielały w niej ludzkie kości, obciągnięte
strzępami czarnej, przetykanej srebrem materii. Pomiędzy nimi coś
pobłyskiwało matową czerwienią. Oto na jednym ze splecionych palców
szkieletu tkwił oprawny w srebro pierścień z rubinem. Wokół kamienia
okręcał się srebrny wąż z łbem uniesionym do ataku. Zamrugałem powiekami.
Snop słonecznego światła roztańczył się niespodzianie, krzesząc z kamienia
czerwonokrwiste refleksy. Potem zapadła ciemność.
Durny Henryk! Uznawszy mnie za wariata, powinien był postąpić, jak zwykło
się czynić w podobnych przypadkach. Co nim kierowało? Troska o mnie? A
może raczej obawiał się sensacji, jaką mógł wywołać widok gościa
miejscowego notabla w kaftanie bezpieczeństwa? Tak czy inaczej postanowił
załatwić wszystko po cichu. Annę wyekspediował do ciotki w sąsiedniej
miejscowości, żeby samemu odwieźć mnie do domu. Chciał mieć pewność, że
dotrę na miejsce, a odpowiedzialność za mnie spadnie na rodzinę. A może
uważał, że tak najłatwiej pozbędzie się kłopotu, który mógłby grozić
dalszymi komplikacjami? Bez względu na to, jakie intencje nim kierowały,
dobrze mi się przysłużył. Winienem mu wdzięczność.
Wariat? Dobre sobie! Czy ktoś zdolny wywieść w pole pół tuzina osób
uznanych za zdrowe na umyśle zasługuje na takie miano? A jeśli siła
geniuszu tożsama jest z szaleństwem, to wypada mi tylko żałować, że
wcześniej nie odkryłem w sobie tego boskiego pierwiastka.
Robi się chłodno. To dobrze - znak, że lada moment na niebie pojawi się
Księżyc. Na razie metalowe okucia kufra odbijają tylko mizerne światło
żarówki.
Przesuwam pieszczotliwie dłonią po solidnych klamrach. Nieoceniony sprzęt,
godny swej nazwy i przeznaczenia. Masywny i trwały, nigdy mnie jeszcze nie
zawiódł - zwłaszcza dzisiaj, w najważniejszej dla nas dwojga godzinie
próby.
Mój czcigodny przyjaciel myślał, że zdoła mnie przechytrzyć! Dureń! Z
miejsca przejrzałem jego zamiary. Kiedy Anna w asyście służących wyjechała
i zostaliśmy sami, wiedząc, że mam niewiele czasu, od razu przystąpiłem do
dzieła. Dwaj bagażowi, których Henryk najął do przewiezienia moich rzeczy
na dworzec kolejowy, zjawili się kwadrans później. Bez słowa zanieśli
ciężki kufer do furgonetki, nie zadając żadnych pytań wsadzili go do
pociągu. Ich koledzy po fachu, którzy pomogli mi wysiąść na następnej
stacji, okazali się równie sprawni i mało dociekliwi. Wynająłem konny wóz,
kazałem załadować kufer i zawieźć się do zajazdu położonego najbliżej
miejsca, które stanowiło cel mej wędrówki. Nie mogłem trafić lepiej.
Hotelik jest brudny i obskurny, lecz z okna pokoju widać rozległe wzgórze
i zarys górującej nad nim budowli. Ten widok wynagradza wszelkie
niedogodności.
Serce mi podpowiada, że czas jest już bliski. Ktoś taki jak ja ma prawo
polegać na głosie serca. Podchodzę do okna, odchylam wystrzępioną
zasłonkę. Wzruszenie ściska mi gardło: ogromna tarcza księżyca zawisła na
nocnym firmamencie i świat nabiera nowych kształtów. Skąpane w księżycowej
poświacie strzeliste cokoły zamku zdają się rosnąć w oczach, niemal
sięgają nieba. Pod blankami wieżyc długie wąskie okienka żarzą się
blaskiem łuczyw oświetlających zamkowe wnętrza. Prawie czuję ich miłe
ciepło, tak jak żar bijący od klucza, który owinięty w czarny aksamit
spoczywa bezpiecznie w mej kieszeni.
Pora ruszać. Świat budzi się do życia.
Grzegorz Gortat
GRZEGORZ GORTAT
Urodził się w 1957 roku w Łodzi, warszawiak, absolwent Filologii
Angielskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Stowarzyszenia Tłumaczy
Polskich (sekcja literacka). Opublikował w Siedmiorogu dwie powieści
fantasy z zakrojonego na trzy tomy cyklu: "Świt Kambridów" i "Cień Kwapry"
(projektowany tytuł części ostatniej "Nowe przymierze"). Zainteresowania
literackie Gortata oscylują wokół łagodnie rozumianych niesamowitości,
stąd cykl fantasy i utrzymany w klasycznych klimatach horroru prezentowany
"Zamek".
(mp)