Galicki Lech - Sennik lunatyka
Szczegóły |
Tytuł |
Galicki Lech - Sennik lunatyka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Galicki Lech - Sennik lunatyka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Sennik lunatyka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Galicki Lech - Sennik lunatyka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lech Galicki
SENNIK LUNATYKA
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Wielkiemu Siewcy Gwiezdnego Pyłu,
Którego ziemskie snu poletka
Słonecznikami porastają
WSTĘP
Pozwoli ć Mu mówi ć, by poczu ć Jego ból...
Nie jest łatwo być człowiekiem. Takim, na podobieństwo Boga stworzonym. Gdzieś
po drodze zgubiliśmy
nasze dusze. Może je nam ukradziono? A jeśli umarły, pozostawiając nas niczym
puste odwlóki?
Nie ma miejsca na miłość, empatię, altruizm. Spolegliwy, miłosierny człowiek nie
brzmi
dumnie. Nie jest na topie. Wręcz przeciwnie, kojarzy się źle. Ze słabością,
nieudacznictwem,
nieznajomością obowiązujących trendów.
Nowy (?) Świat jest dla silnych jednostek. Tylko one mają prawo do życia. Te
słabe muszą
im ustąpić pola. Niech gniją gdzieś po cichu, nie deprymując swoim widokiem
szczęśliwych
twarzy ludzi new age.
I odchodzą. Umierają bezgłośnie. Czasem z wielkim hukiem... Idą do światła, bez
żalu zostawiając
pusty odwłok w eleganckim pasażu handlowym. Żebracza papierowa torba uwalnia
się od agonalnego uścisku rozsypując na ziemi odrobiny chleba. Zniesmaczeni
„porządni ludzie”
rozchodzą się poirytowani.
Nie są potrzebne wielodzietne rodziny. Nie są potrzebne samotne matki. Nie są
potrzebne
sieroty. Nie są potrzebni starcy. Nie są potrzebni obłożnie chorzy. Nie są
potrzebni bezdomni.
Czasami niepotrzebnych się po prostu zabija...
Odrzucasz ich Człowieku. Odrzucasz Boga, chociaż w niedzielę łżesz, składając do
Niego ręce.
Sonka – bohaterka jednego z opowiadań tego tomu – przyszła, gdy odeszli inni.
Jej szara rzeczywistość
postrzegała to, co dla pozostałych nie istniało. Była wiatykiem na drogę
człowieka, który funkcjonował
w wirtualnym świecie. Dzięki Sonce jego droga ku Światłu posypana była płatkami
gestów...
Cała twórczość Lecha Galickiego to symbole. Przesłanie wyrażone w znakach.
Autorowi
„Sennika lunatyka” niejako łatwiej epatować. Pozwolono, bowiem Jemu zobaczyć to,
co dla
innych nie istnieje, a czego będą musieli kiedyś ze zdziwieniem dotknąć.
Lech Galicki ma po prostu obowiązek szukać Boga w ludziach „niepotrzebnych”, a
tym
„potrzebnym” mówić o drogach prowadzących do Światła. O tym, że „człowiek w
biegu zapomina
o najpiękniejszych snach...” Galicki to robi. Z kunsztem. Trochę kuchennymi
drzwiami. Zaczynając czytać Jego teksty nie dość, że chce się czytać dalej to
jeszcze ich lektura
zmusza do retrospekcji. Wystarczy zamknąć oczy, by ujrzeć kadry ze swego życia.
Takie
same, jakie błyskawicznie są nam przywoływane, gdy nagle ulatujemy ku Światłu...
„Jeżeli usłyszysz, że umarłem nie wierz, ja żyję... ja Jestem” – panie Lechu.
Krzysztof P. Orszagh
(Prezes Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej, dziennikarz.
Kilkakrotnie cudem
uniknął śmierci, dwukrotnie przeżył śmierć kliniczną. Zabójstwo Joli było
przełomem w Jego życiu....)
LĘKI LESIA
Lesia zmorzył sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego
rozbudzonej
duszy i doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed
laty. Z niewiadomego powodu przeszłość splotła się węzłem z teraźniejszością.
Oto początek lat sześćdziesiątych. Jest kilkuletnim chłopcem. Ojciec prowadzi go
na wystawę
zatytułowaną: „To jest wojna”. Nie chce tam iść, boi się i zaczyna płakać, a
jego tata,
który II wojnę światową przeżył w sowieckiej i niemieckiej niewoli, w katowniach
i obozach
koncentracyjnych, upiera się: „Pójdziemy, zobaczysz, tobie nic nie grozi”.
Poszli. W podziemiach kina znajdowały się umieszczone w gablotach zdjęcia
przedstawiające
miny, wychudzonych ludzi w pasiakach, rozstrzelanych. Co kilka metrów ustawiono
bomby lotnicze, karabiny maszynowe, a w studiu wyświetlano bez przerwy film
dokumentalny.
Wyły syreny, ryczały silniki pikujących samolotów, słychać było świsty, wybuchy,
a
ogarnięci paniką przechodnie biegli płonącymi ulicami, wśród walących się domów.
Lesio zaciska powieki, palcami zatyka uszy i czerwieniejąc na twarzy,
rozpaczliwie krzyczy.
Przerażony ojciec wynosi go na rękach, lecz on jeszcze długo łka.
– Ja się boję, nie chcę – już nigdy!
– Dlaczego on tak mocno to przeżył? – pyta matka Lesia – Ja podczas
bombardowania, a
miałam wówczas chyba już osiemnaście lat, dostałam ataku histerii. On nie wie,
co to prawdziwa
wojna. To tylko film. Może w genach przekazałam mu swój strach? – pyta sama
siebie.
Kilka miesięcy później umarł dziadek Lesia. Rodzice zastanawiają się, jak synowi
o tym
powiedzieć. Nigdy nie mówili dziecku, że kiedyś się umiera. Wręcz chronili go
przed poznaniem
tej strasznej prawdy. Niech dowie się, gdy dojrzeje.
–Jak to, umarł? – pyta Lesio. – Czy to znaczy, że nigdy go nie zobaczę? –
powtarza zdezorientowany
kilka razy.
– Na tym świecie nie zobaczysz – odpowiada matka.
– A gdzie on będzie?
–Jego ciało w grobie, dusza w niebie.
– W grobie?
– No, w takim specjalnym miejscu wykopanym w ziemi, na cmentarzu.
– Przecież nie będzie mógł oddychać, widzieć nieba, słyszeć ptaków i rozmawiać z
nami!
– krzyczy zalękniony chłopiec.
Potem Lesio nic nie mówi. Nie może spać. A gdy zaśnie, sypie się zaraz na niego
piach. I
oddychać nie może. I nic nie widzi. Zmarkotniał, a choć później zapomniał o
wszystkim, jednak
życie co pewien czas przypominało mu o istnieniu śmierci.
Ulicą przemknął sznur wojskowych samochodów.
– Dlaczego ich tak dużo?
– Bo wybuchła wojna – zażartowała dużo starsza kuzynka Lilka.
–Jak to, wojna?
Oczy miał ze strachu duże jak talerze.
– No, wiesz, my będziemy się bronić, bo oni nas będą atakować.
– I bomby będą leciały i wybuchy będą? –wykrztusił chłopiec.
– O, pewnie – odpowiedziała Lilka i wyszła.
Nikogo nie było w domu. Lesio schował się do szafy, narzucił na siebie koce,
płaszcze i
poduszki. Nie mógł oddychać, widzieć nieba i słyszeć ptaków. Ach, to taka jest
śmierć – pomyślał.
Taki strach. I zaraz wybuchną bomby i zawyją syreny.
Zmógł go sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego
rozbudzonej
duszy. Doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed
laty.
Przeszłość splotła węzłami teraźniejszość z przyszłością. Przez szparę w
drzwiach starej szafy
wniknął promień ożywczego Światła.
KRÓTKA ULICA
Ta ulica jest krótka. Ot, dziewięć domów, niegdyś przed II wojną światową
wspaniałych
niemieckich willi. Gdy nastał pokój zamieszkiwali w nich osadnicy z różnych
rejonów Polski
i zapewne mało kogo frapowały pytania; kto tu przede mną żył? Jak żył? Gdzie
jest teraz...?
Albo: czyje imię nosiła ulica? Tu, zwykle w domach przychodziło na świat i
dorastało pokolenie
wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych. Razem bawiliśmy się w chowanego,
graliśmy
w piłkę nożną, staczaliśmy boje z rówieśnikami z ulicy za płotem. Stawaliśmy
się, choć
nawet nie będąc świadomi tego, wielką rodziną z krótkiej ulicy.
Zapominanie zaczęło się, gdy jedni kończyli studia, drudzy zakładali własne
rodziny, a
kolejni emigrowali daleko – na inne kontynenty. W ciągu kilku lat rozpadły się
najlepsze
przyjaźnie, ba, wygasło nawet zainteresowanie tym, co dobrego lub bardzo złego
dotknęło
sąsiadów za miedzą. A na krótkiej ulicy widać wszystko dokładnie i przeraźliwie
ostro. Zaczęli
umierać ludzie starsi. Odchodzili także ci, którzy zgodnie z kalendarzem
biologicznym
mieli wybiec daleko – poza granicę drugiego tysiąclecia. Wszystko zaczęło się
zdarzać jakby
wbrew ludzkiemu rozsądkowi i logice. Pełni życia nagle je utracili. Pewnym,
najlepszym dotąd
przyjaciołom zza mórz i oceanów nie starczyło czasu, a może pieniędzy, aby
przyjechać i
ich pożegnać. Bali się wspomnień?
W filmie Stevena Spielberga Hook dorosły Piotruś Pan, który kiedyś, gdy był
dzieckiem,
potrafił latać i robić wiele niezwykłych rzeczy, jest zabieganym biznesmenem, z
potężniejącym
brzuchem i notorycznie rozkołatanymi myślami. Nie potrafi już wzbijać się
(choćby myślami)
ponad poziomy, w przestworza, wspominać, pamiętać... „Jaka szkoda, że nie ma w
nas
już natury dziecka” – mówi z żalem jeden z bohaterów filmu Przed sklepem
Jubilera, zrealizowanego
według sztuki ks. Karola Wojtyły, obecnego Wielkiego Papieża. W biuletynie
Amerykańskiego Towarzystwa Wydawców Gazet napisano: „Aby dobrze pisać, trzeba
(...)
stworzyć swój Strych Babuni: trzeba kolekcjonować słowa, wyrażenia, obrazy;
zbierać kolory;
zapachy, dźwięki, gesty, fakturę materiałów, trzeba kultywować w sobie odbiór
tego, co
powszednie: dętek ze spuszczonym powietrzem, spalonych żarówek, zerwanych
sznurowadeł,
opuszczonych nut (...). Gromadzimy takie drobiny i okruchy, wiedząc, że kiedyś
mogą się
przydać”.
Aby żyć, trzeba stworzyć swój Strych Babuni. Wszystko mija, ale jeżeli pamięci w
nas nie
będzie i jeśli zabraknie w nas duszy dziecka, to gdy na nasze krótkie ulice
przyjdą nowi osadnicy,
nikt im nie powie, kto tu przed nimi żył, jak żył i kiedy odszedł. A
przynajmniej, jakie
nosił imię, gdy krótka ulica była jego światem.
WINDA
Zadzwonił telefon. Alarmująca informacja. Z pobliskiego wieżowca chce wyskoczyć
starszy
mężczyzna. Szybko biegnę do windy. W środku tylko jedna osoba – Staruszek. Też
zjeżdża
na parter. Nagle, na szóstym piętrze, winda zatrzymuje się gwałtownie. Gaśnie
światło.
Drzwi zablokowane, cisza... Wszystko dzieje się tak błyska-więźnie. Nie ulega
wątpliwości,
że jesteśmy w dźwigowym pudełku sami, alarm nie działa. Wyobraźnia podpowiada,
iż za
chwilę stanie się coś złego. Strach tak bardzo nas paraliżuje, że wykrztuszamy z
siebie niezborne
zdania i po omacku szukamy jakichś przycisków. Tak minuta po minucie. „Aniele
Boży, Stróżu mój...”. Niespodziewanie zapala się światło, zaczynają działać
mechanizmy.
Szczęśliwie zjeżdżamy na parter. Wychodzimy z windy szybko, prawie wybiegamy,
życie
jest piękne. Czujemy się jak na ziemi obiecanej.
Docieram na miejsce zdarzenia. Na szczęście nie doszło do tragedii. Mężczyzna
nie –wyskoczył
z ósmego piętra. Siedział tylko w oknie swojej kawalerki, z nogami zwisającymi
na
zewnątrz, ubrany w odświętny garnitur, na głowie miał beret i krzyczał, że
skoczy z wysokości,
że rozbije o ziemię swoją samotność i wszystkie plagi, które na niego spadły i
nie chcą
odejść. Pragnie, żeby nastąpił koniec jego świata, bo sam wie, czego mu trzeba.
Sąsiedzi znieruchomieli
ze zdumienia, gdyż przez trzydzieści lat nikt nie słyszał, aby ten człowiek,
samotnik
i odludek, wypowiedział tyle słów. Po straży pożarnej i policji nie było już
śladu, a
mieszkańcy niechętnie mówili o zdarzeniu.
– Negocjator, psycholog zmusił dziadka do zejścia z parapetu, a potem wyważyli
drzwi i
już go nie puścili. Teraz pewnie jest w szpitalu psychiatrycznym. On zawsze był
sam i może
dobrze się stało, bo gdyby umarł w mieszkaniu, nikt by o tym przez długi czas
nie wiedział –
mówi sąsiadka.
Ktoś inny dodaje:
– Nie pił wódki, chodził schludnie ubrany i ciągle się skradał. Tak długo
czekał, aż winda
była pusta. Wszyscy wiedzieli, że on windą jeździ sam.
– Jak się nazywa?
– Na imię ma Jan... Nie, Jerzy, przepraszam – Janusz chyba. Kiedyś był
listonoszem... Nazwisko?
Jakoś tak na A. Człowiek żyje prawie trzydzieści lat w jednym bloku, no, domu i
nie
pamięta – zadumał się sąsiad.
Po chwili dodaje:
– Więcej powie o nim wdowa, która mieszka piętro wyżej. Nazwisko? Nazywa się
chyba
jakoś na K. Nie pamiętam.
* * *
Pilna informacja. Na ogródkach działkowych w jednej z altan żyje samotnie, bez
światła,
ogrzewania, w podłych warunkach Jan Kowalski, kiedyś dyrektor dużego
przedsiębiorstwa,
potem stróż. Biegnę do windy. Rozsuwają się drzwi. Ktoś szybko wychodzi.
Mężczyzna w
odświętnym garniturze i śmiesznym berecie. Biegnie. Już go nie widać. Windą
pojadę sam.
DLACZEGO?!
Mordercy: siedemnastoletni Piotr, sąsiad ofiary i dziewiętnastoletni Krzysztof.
Gdy zabijali,
byli uczniami Ośrodka Szkolenia i Wychowania Ochotniczego Hufca Pracy w T. Dwóch
nastolatków zaatakowało jadącego rowerem sześćdziesięcioletniego listonosza,
zadało mu
siekierą kilka śmiertelnych ciosów w głowę i ze zrabowanymi pieniędzmi oddaliło
się z miejsca
tragedii. Młodzi zabójcy zostali szybko zatrzymani. Podczas przesłuchania
wyznali, że
napad skrupulatnie zaplanowali. Sąd uznał ich winę i skazał każdego na karę
dwudziestu pięciu
lat pozbawienia wolności.
Miejscowy psycholog mówi:
– Niczym nie wyróżniali się od innych wychowanków i nie sprawiali żadnych
problemów.
Ich koledzy byli albo zaszokowani tym mrocznym zdarzeniem, albo nie zrobiło to
na nich
żadnego wrażenia. Agresji jest dookoła tyle, że strach bierze i ręce opadają.
Trudno pojąć, dlaczego
tak się dzieje. Najmłodsze dziecko, które trafiło do mnie z problemami
wychowawczymi,
miało rok i kilka miesięcy. Znam przypadki terroryzowania rodziny przez
kilkuletnie dzieci.
Ochotniczy Hufiec Pracy w T. Dwóch chłopaków rozmawia niechętnie i rozgląda się
na
boki. Boją się, że wychowawca zauważy, iż rozmawiają z obcym.
–Jacy byli? – pytam.
– Piotrek był satanistą – mówi R. – Nosił odwrócony krzyż. Wierzył, że
morderstwo da mu
żywot wieczny.
– Pieniądze czy żywot wieczny? – nalegam.
–I to, i to dobre – słyszę. –A dostali niski wyrok. Bo za śmierć, śmierć się
należy. Głowa za głowę.
Teraz mówi B.:
– Przyjeżdżam do ośrodka i staję się innym człowiekiem. A to bez powodu chcę
komuś
coś na złość zrobić, twarz obić, na kimś się wyżyć. Potem przychodzi myśl, aby
zabić wychowawcę,
bo on traktuje nas jak skazańców w zakładzie karnym. Takie tu noce i dni.
Po kilku miesiącach czytam: „Dwóch siedemnastolatków bestialsko zamordowało
listonosza.
Podczas przesłuchania powiedzieli, że bili go drewnianym kołkiem, a potem
poderżnęli
gardło brzytwą”. Ktoś powie: To zbyt straszne, przygnębiające, po co o tym
pisać. Nie, nie,
nie! To tylko kropla w morzu statystyki, informującej o narastającej fali
brutalnych zachowań
przez dopiero wchodzących w życie młodych ludzi. Tam, gdzie Piotr i Krzysztof
zabili człowieka,
stoi teraz krzyż, a obok samotna jabłoń. Tylko ona wie, który z dwóch skazanych
uderzał
siekierą, bo sąd tego, nie będzie wiedział. Dlaczego zamordowali? – pyta jabłoń,
pyta
krzyż, pytam ja.
PAMIĘĆ W KROPLI ŁZY
Ks. Kan. Czesławowi Sampławskiemu,
Piotrowi – kuzynowi, bratu od pierwszych
moich dni na tej Ziemi,
Jarkami, Wojtkowi, Bogdanowi, Robertowi... – moim
Przyjaciołom i rówieśnikom, którzy odeszli,
a żyją, także w mojej pamięci
Tę historię opowiedziała mi Polka, mieszkająca w Berlinie, wtedy jeszcze
Zachodnim. Ja
także przebywałem tam kilka lat, ale nie dane nam było rozmawiać w cztery oczy.
Nigdy się
nie widzieliśmy. Zapoznała nas osoba trzecia. Nie mogła udźwignąć cierpień Sonki
i wiedziała,
że trapiona rozterkami kobieta musi komuś opowiedzieć wszystko, o czym nie może
zapomnieć, wyrzucić z siebie ogrom bólu, lawinę pamięci w kropli łzy...
Rozmawialiśmy
przez telefon, ponad dwie godziny, a może dłużej. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy.
Bo przecież
to, co usłyszałem, dotyczy lęku i nieuchronności przemijania. I choć na końcu
drogi czeka
Światło, człowiek nie może pogodzić się z zimnem śmierci.
Sonka nie może dać sobie rady. Ze sobą właśnie. I to jest najgorsze. Często
traci poczucie
rzeczywistości a nastroje zmienia jak rękawiczki. Czarne, białe, depresja,
euforia. Jej sny, to
wielki koszmar i gdy budzi się w połowie nocy – nie wierzy, że to co śni nie
jest prawdą. Te
oczy wpatrzone w jej źrenice, te dłonie wiotkie i zimne, uparcie ściskające sowi
puch.
Sonka często płacze, jest drażliwa i nawet agresywna, zaś mąż i córka są coraz
bardziej
przygnębieni: – Nie chce się nam już tak żyć – mówią.
Ach, Sonka, to przecież ty powinnaś im pokazać, że życie jest skarbem, do
którego każdy
człowiek lgnie, bo widziałaś życia gaśnięcie i byłaś tam, gdzie dociera
niewielu.
Gdy Sonka miała dwa lata, rodzice oddali ją na kilka miesięcy do dziadków. Tata
przerabiał
strych na mieszkanie, zakładał ogrzewanie, gdyż był uparty i postanowił, że sam
stanie
na swoim, bez pomocy rodziców. Cierpiała wtedy bardzo, bo brakowało jej
matczynego ciepła
i poczucia bezpieczeństwa w ramionach ojca. Przyjeżdżali do niej co tydzień, a
ona i tak
codziennie wieczorem słuchała, czy już idą po trzeszczących schodach. Bała się
samotności i
czuła się niepotrzebna. – Jestem sama, sama, sama – zawodziła pod puchową
kołdrą.
Któregoś dnia dziadek krzątał się przy ulach. Okadzał pszczoły dymem, na głowie
miał
kapelusz z siatką i wyglądał bardzo tajemniczo. Sonka stała nie opodal i nagle
zobaczyła lecącą
wprost na nią brzęczącą kulę owadów. Myślała, że to muchy bawią się zapalczywie
i
chwyciła rój pszczół pełnymi garściami. Wiele już nie pamięta, tylko ukłucia
bezlitosne,
krzyk dziadka i lęk, który rozmył się w utracie świadomości.
Zaniesiono ją do domu, tam rozebrano i położono na stole. Wyjmowano jedno żądło
za
drugim, a było ich mnóstwo. Powoli wróciła do zdrowia i rodzice zabrali ją do
domu, bo
uznali, że to znak z góry.
– Ja zawsze byłam dzieckiem z kompleksami. Później już czułam, że jestem
odrzucana
przez każde środowisko. I na podwórku, i w szkole, i wszędzie. Może to były
urojenia, może
głupota. Wiedziałam, że ta niepotrzebna, odepchnięta – to ja. Rozumiesz ten stan
ducha?
Rozpoczęła naukę w liceum. Mijał rok za rokiem, a ona była rozczarowana
wszystkim i
zniechęcona, bo czas umykał, zaś Sonka tkwiła w swoim szarym światku inności. I
myślała,
że tak będzie zawsze. I nie umiała płakać nad swoim losem.
Ale zdarzyło się coś, co odmieniło jej życie. Było to w klasie maturalnej, zaraz
po studniówce.
Sonka dowiedziała się, że Adam, jej rówieśnik, który mieszkał w tym samym, co
ona, domu,
leży w szpitalu. Do tej pory mijali się tylko na korytarzu, gdyż byli sobie
jakoś obcy. On
często urządzał prywatki, na które przychodziło mnóstwo znajomych i adapter
huczał wtedy
na cały regulator, a podchmielone głosy burzyły nocny spokój.
Dom, w którym Sonka mieszkała, nie był duży – ot, taka mała kamienica. Pani
doktor z
pierwszego piętra, gdy tylko ktoś z sąsiadów zachorował, pierwsza spieszyła z
pomocą. Do
niej więc udała się z pytaniem o stan zdrowia Adama. Chciała go też odwiedzić.
Usłyszała: –
Ależ dziewczynko, nie przesadzaj, on jest już w takim stanie, po operacji, on
jak takie zwierzątko
leży i nie wiadomo, pożyje miesiąc albo dwa. Lepiej zaoszczędź sobie stresów.
Sonka nie wiedziała, czy to żart, czy prawda, tylko ogarnął ją tak dziwny
paraliż, że słowa
nie mogła powiedzieć. Adam miał raka mózgu i jego czaszkę poddano trepanacji.
– Adam był okazem zdrowia. Wysportowany, wysoki, ładnie umięśniony. Trenował
podobno
judo i jeździł na obozy. Na jego widok każdej dziewczynie mogło mocniej zabić
serce.
Od jego młodszego brata usłyszała, że wszystko zaczęło się, gdy mama
przygotowała
Adamowi śniadanie, a on za każdym razem wymiotował. Poszedł więc do lekarza, ale
okazało
się, że to nie grypa. Potem neurolog natychmiast skierował go do szpitala. A tam
– szybko
uwinęli się z operacją.
– Pamiętam, że mój tata pojechał w niedzielę na oddział okulistyki Akademii
Medycznej,
bo bardzo bolało go oko. Piętro niżej mieścił się oddział onkologii. Jej tata
mówił: – „Akurat
przypomniałem sobie, że tam leży Adam i poszedłem go odwiedzić”. Nie mógł poznać
Adama,
bo pamiętał młodzieńca, a zobaczył starca. Mówił: – „Adaś” a nigdy się tak do
niego nie
zwracał, bo ganił go za to, że na klatce schodowej hałasował za stu. A wtedy
powiedział: –
„Adaś, poznajesz mnie?” Nie usłyszał odpowiedzi, tylko chłopiec ledwo co uniósł
powieki.
Ojciec próbował z nim rozmawiać, ale łzy stanęły mu w oczach i głos uwiązł w
gardle. A gdy
chciał odchodzić – zobaczył uniesioną i drżącą rękę Adama.
Sonka postanowiła pójść do szpitala. Następnego dnia rano była już pewna, że nie
może go
zostawić, bo dowiedziała się także, że wszyscy przyjaciele, którzy tłumnie
przychodzili do
zdrowego Adama, o Adamie chorym zapomnieli zupełnie.
Przygotowała się do tej wizyty, kupiła soki, owoce i poszła do szpitala. Weszła
do izolatki:
Adam nie mówił, nie ruszał się. Leżał i oczy miał wlepione w sufit.
Przychodziła do niego coraz częściej. W końcu codziennie. Lekarze i pielęgniarki
nie pytali
o nic, bo myśleli pewnie, że jest jego dziewczyną. A jej było obojętne, co o
niej myślą.
Czuła, że dla Adama jej wizyty są szczęściem i pewnie nadzieją. Czuła to. Czasem
twarz
wytarła mu mokrym ręcznikiem, czasem delikatnie poprawiła poduszkę, ale nie
mogła znieść
tego, że uporczywie wpatruje się w jej oczy. Czuła, iż rozmawia z nią bez słów,
bez gestów,
gdzieś w ciszy.
Jego stan się pogarszał, ale oczy miały w sobie blask życia. Pewnego dnia
zauważyła, że
na jednym z zębów Adama zrobiła się plamka. – Boże, to już się zaczyna –
pomyślała. Chudł
straszliwie i kurczył się. Już tam same kości leżały, a już na zębach pojawił
się rój czarnych
plamek.
Któregoś dnia, gdy wychodziła do szpitala, pomyślała, iż skoro nic do picia, ani
pożywienia
zanieść mu nie może, to znajdzie coś takiego, żeby miał tylko od niej.
Rozejrzała się dookoła.
Niedawno kupiła maskotkę – małą, puszystą sowę. Takie podłużne futerko, które
bez
trudu będzie mógł trzymać w dłoni i czuć jej – Sonki –obecność.
Gdy weszła do szpitalnego pokoiku, starała się być szczególnie pogodna.
Zauważyła, że
Adam dziwnie się uaktywnił i aż uszy nastroszył. Rozchyliła mu palce i w dłoń
włożyła futrzanego
maszkarona. Potem zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni i uniosła rękę do góry,
tak,
aby mógł zobaczyć, co trzyma. Nie chciał tej ręki cofnąć. Już następnego dnia
dowiedziała się
od pielęgniarek, że ordynator zrobił im awanturę. Ale mówiły o tym z wyrzutem i
uśmiechem
zarazem. Chciały mu tę sowę odebrać na chwilę i umyć rękę. Gdy tłumaczyły, żeby
otworzył
dłoń – rzucał się na łóżku i wpadł w... histerię. Wył, bo inaczej nie umiał
wykrzyczeć swojego
protestu. Potem dały mu spokój. I tak zostało już do końca.
– Zawsze, gdy szłam do szpitala, wstępowałam do kościoła. I wiesz – modliłam się
bardzo.
Tak jak nigdy w życiu. Nawet śluby składałam, zęby tylko on wyzdrowiał. Żeby
tylko wyzdrowiał.
Nadeszła niedziela. W pokoju Adama było dużo ludzi. Przyszła matka, przyszedł
brat i
koledzy też znaleźli czas dla niego czas. Sonka się przestraszyła. Zawsze była
tutaj sama,
więc teraz chciała uciec. Lecz przemogła lęk i weszła między nich.
Adam wyglądał bardzo źle. Był przykryty tylko prześcieradłem. Przyszła
pielęgniarka,
wyprosiła wszystkich z pokoju i podłączyła kroplówkę, a siostry zaczęły nosić
lód i okładać
nim Adama. Jedna z nich poprosiła Sonkę o pomoc. I przez to pomaganie została w
pokoju.
Widziała, jak chłodzą biedne dało, życia w nim jeszcze szukając, a on oczy miał
zamknięte,
tylko maskotkę ściskał w dłoni – sowę puszystą. Nagle wzdrygnął się, uniósł
powieki i spojrzał
w oczy Sonki tak głęboko, tak czytelnie, jakby wszystko, co się w nim jeszcze
tliło,
chciał jej zostawić.
Wieczorem matka Adama przyszła z wiadomością, że jej syn umarł. I rozpaczała. I
mówiła,
że sowę od pani Soni, to Adaś tak ściskał w ostatnich minutach cierpienia, jakby
cały ból
w nią chciał przelać – i łzy może też.
Pochowano go z tą sową, bo inaczej przecież nie można.
Minęło wiele lat. Sonka nie chce już o tym wszystkim pamiętać, lecz pamięta. Jej
sny, to
koszmar. Gdy budzi się – nie wierzy, że to wszystko się zdarzyło: sen koszmarny,
samotność,
i rój pszczół kąśliwy, cierpienie milczące i sowa puszysta, w dłoni zamknięta.
Płacze więc, bo
widziała życie gasnące i była tam, gdzie niewielu być umie.
ŚWIATŁO NAD PRZEPAŚCIĄ
Rozpoczyna się wykład dla studentów medycyny. Na stole, jeszcze przykryte białym
płótnem
– zwłoki. Wchodzi profesor. Powoli bierze do ręki skalpel, odsłania ciało
zmarłego
człowieka, rozgląda się dookoła, patrzy studentom w oczy i głośno mówi:
– Obserwując uważnie. Oto przed wami leży niezwykła budowla, którą zaprojektował
i
wzniósł największy Architekt i Budowniczy. Pamiętając, że jeszcze niedawno
mieszkał w
niej przedziwny lokator: myślący, czujący, kochający... Życie.
Film Krzysztofa Zanussiego Iluminacja. Obraz, na który w latach
siedemdziesiątych
uczniowie liceów chodzili do kin studyjnych i oglądali go z zapartym tchem.
Byłem i ja na
tym filmie, razem ze szkolnym kolegą Wojtkiem Jędrzejcem. Wbici w fotele z
przejęciem
oglądaliśmy perypetie filmowego bohatera, Franciszka Retmana, młodego
intelektualisty,
który z uporem poszukiwał sensu ludzkiego bytowania i śmierci. Szczególnie mocno
wstrząsnęła
nami scena, gdy Franciszek przy świetle zapałki z zaciekawieniem oglądał
okaleczone
zwłoki taternika, który spadł w przepaść. Zapałczany płomyczek rzucał tylko
księżycowe
blaski, cienie prawdy o tym, czym jest życie. Przyczyny wypadku nie sposób było
dociec.
Minęło kilka miesięcy i Wojtek niespodziewanie zginął w górach. Spadł w
przepaść. Dlaczego?
– pytałem przerażony. Potem przyszła wiadomość o śmierci w górach odtwórcy roli
Franciszka, Stanisława Latałły. Dlaczego? Nawet gdyby zapłonęły tysiące zapałek
i strzeliły
płomieniami zastępy świec – nie znajdę odpowiedzi.
Lata osiemdziesiąte. Szpital wojskowy w Grudziądzu. Odbywam służbę w Szkole
Podchorążych
Rezerwy. Trafiam na oddział chirurgiczny. Podjeżdżają karetki pogotowia,
pielęgniarze
w białych fartuchach niosą na noszach żołnierzy w zalanych krwią mundurach.
Wypadek
samochodowy. Spoglądam na szarą twarz ciężko rannego kierowcy.
– Ratujcie, boli, ja chcę żyć – szepcze, a potem, już w izbie przyjęć krzyczy.
Następnego dnia inni żołnierze z wypiekami na twarzach odpowiadają, jak oglądali
jego
ciało przez otwór w ścianie sporządzonej prowizorycznie kostnicy. Dlaczego?
Po śmierci Piotra przeżyłem szok. Wychowywaliśmy się jak bracia – razem od
kołyski.
Dane mi było zobaczyć go leżącego bez życia na podłodze (po zabiegach
reanimacyjnych).
Piotr żywy, rozmowny, oczytany, inteligentny, teraz – niemy i bezwładny. Palce
dłoni zaciskają
się w pięści, coś rzuca człowieka na kolana i słyszy swój głos nabrzmiały
pretensjami i żalem:
– Boże, dlaczego?
W takiej chwili przypominają mi się słowa Starego Doktora:
– Patrzcie. Oto niezwykła budowla, którą zaprojektował i wzniósł Największy
Architekt i
Budowniczy. Jeszcze niedawno mieszkał w niej przedziwny lokator: myślący,
czujący, kochający...
Życie.
Zaś Dobry Nauczyciel mówi:
– Ten człowiek nie umarł, tylko śpi, a Syn Człowieczy oznajmił, że zostanie
zabity, lecz
po trzech dniach zmartwychwstanie. Podobnie i my wstaniemy z martwych.
Zapewne w chwili naszego załamania po odejściu najbliższych szatan, anioł
przepaści,
którego „imię po hebrajsku Abaddon, po grecku Apollyon, a po łacinie
Externinans”, zechce
zabić w nas nadzieję, zniszczyć wiarę w życie wieczne i sens istnienia. To
oczywiste. Takie
jego smutne zadanie.
– Wierz mi, ciężko jest umierać – powiedział do mnie Jarek, mój śmiertelnie
chory rówieśnik.
Już śpi. Serce boli, strach ogarnia, łzy płyną jak grochy, lecz mimo wszystko
przepaść
beznadziei gorsza jest od wszystkiego, bo wymiar człowieczeństwa stanowi bezmiar
nieba.
Tam czeka muśnięcie skrzydeł anioła i Światło, które budzi z najgłębszego snu.
CEROWANIE ŻYCIA
Mężczyzna idzie powoli, majestatycznie i z namaszczeniem ciągnie wózek
wypełniony
stalowym i żeliwnym złomem. W skupie surowców wtórnych słyszeli, jak opowiadał,
że jego
dom jest tam, dokąd on dojdzie. I tam też śpi. Taki to polski kloszard, trochę z
wyboru, a
jeszcze bardziej z powodu poplątania nitki losu, która snuje się często nie tak,
jakby było
trzeba.
On mówi, że jest wolnym człowiekiem, gdyż kuchenkę elektryczną może podłączyć do
ulicznej latarni, nie ograniczają go cztery ściany domu, drzwi nie zamykają
drogi. Ale jeżeli
zapytać wędrowca, czy ktoś oczekuje jego powrotu albo gotuje obiad tylko dla
niego – cisza
zawisa w powietrzu i łza kreci się w oku tego zupełnie wolnego, także od
najbliższych, człowieka.
Najsmutniejsze są święta Bożego Narodzenia. A to dlatego, że kloszard samotnie
wypatruje
pierwszej gwiazdki na niebie, a potem mruczy pod nosem fragmenty kolęd, które
zapamiętał
z rodzinnego domu, bo przecież miał kiedyś rodziców i był dzieckiem – choć
dzisiejsze
młokosy często mówią o nim „dziad”, tak jakby całe jego życie dotknięte było
dziadowskim
trądem. Rodzice chcieli, żeby się kształcił, on zaś miał inne zdanie i
nieoczekiwanie
minęło kilkadziesiąt lat, tak szybko jak mgnienie cienia.
Ma syna, pamięta, że z kwiatami odbierał go ze szpitala. A proszę, imienia
dziecka nie
pamięta, ale z głowy nie uszło, iż chłopak urodził się 24 grudnia i to zaraz po
tym, jak jego
ojciec zobaczył na niebie pierwszą gwiazdkę. Wyglądało to jak nieoczekiwany cud
i wszyscy
dookoła mówili, że bobas będzie miał w przyszłości dużo szczęścia. Jak potoczyło
się jego
życie, stary człowiek nie wie, bo poszedł przed siebie i nie pamięta nawet,
dlaczego tak się
stało.
Ewa jest rencistką. Jej syn nie życzy sobie, aby zbierała butelki i makulaturę,
bo to wstyd
ogromny. Wychodzi więc tylko w nocy, latarką do pojemników świeci, nadziewa
butelki na
haczyk, wrzuca do torby i w domu porządnie myje. W czasie okupacji była na
robotach w
Niemczech. Po wojnie przyjechała do Szczecina. Razem z przyjacielem, bo jak
mówi, urodziwa
była i oczekiwała, że on się z nią ożeni. Polski Urząd Repatriacyjny miał
siedzibę przy
ulicy Jagiellońskiej. Tam przydzielono jej kwaterę. Łóżko z pluskwami, jeść nie
było co, dawali
tylko gorzką słoninę i słodką zupę z żyta.
Zaczęła pracować w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. A przyjaciel jak
poszedł
sobie pewnego dnia, tak ona do tej pory nie wie, gdzie jest. Tak nieoczekiwanie
drogi
pogubili. A marzyła o wspólnej wspaniałej przyszłości. Nie był dobry, bo wódkę
przedkładał
ponad wszystko. Został jej po nim tylko syn, który przyszedł na świat w Wigilię
Bożego Na-
rodzenia i Ewa wie, że dzięki temu jest taki mądry i tytuł magistra ważnych nauk
zdobył.
Tamten człowiek, znaczy ojciec jej syna, odszedł nagle, ale może jeszcze żyje,
jest samotny
tak, jak ona i też zbiera butelki, albo ciągnie swój wózek wypełniony złomem. Bo
przecież w
życiu wszystko zdarzyć się może.
GWIEZDNY PYŁ
Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w kolejne wigilijne wieczory? Ile osób
ubyło, a ile
przybyło przy świątecznym stole i ile opłatków przełamano, życząc sobie nawzajem
wszystkiego,
co dobre? Lata siedemdziesiąte, lata osiemdziesiąte, lata dziewięćdziesiąte.
Zapach
choinki, łańcuchy – najpierw te wykonywane własnoręcznie przez dzieci, potem
cukierki
zwisające z zielonych gałązek. I prezenty: ubogie, potem droższe i wyrafinowane,
i znowu
tańsze. Za oknami, oprócz zimy, zagościła demokracja, ale też prawa wolnego
rynku i często,
jak to drzewiej bywało, pomysły rządowych ekonomistów nie pozwoliły spełnić
marzeń najbliższych.
Trzeba żyć z kartką i ołówkiem w ręce. A przy wigilijnym stole, oprócz
urokliwych
kolęd, słychać niezwykłe opowieści.
Ktoś opowiada, że wiele lat temu w wigilijny wieczór pewien kilkunastoletni
chłopiec
czekał na powrót ojca, który przebywał w obozie koncentracyjnym. Wojna się
skończyła, o
wywiezionej na roboty do Niemiec matce słuch zaginął. Chłopiec przed wojną
mieszkał z
rodzicami w czterech ciepłych i przytulnych pokojach. Teraz piwniczny ziąb i
samotność, a
on każdego dnia wierzył, że ojciec wróci właśnie dziś.
Nagle na podwórku pojawił się starszy człowiek przebrany za świętego Mikołaja.
„Wysłannik
niebios” miał czerwony nos i zalatywało od niego alkoholem. Gdy dowiedział się o
losie chłopca, zaproponował mu garść gwiezdnego pyłu. Jak mówił: „Prawdziwego,
co nie
ulega wątpliwość, bo po wielkich nieszczęściach niebo daje ludziom wiele swoich
skarbów,
aby zapomnieli o złych chwilach”. Chłopiec nie wierzył. Coś jednak kazało mu
zaufać opowieściom
gwiezdnego wysłannika, bo wyciągnął dłoń i otrzymał mieniący się różnokolorowymi
błyskami proszek, rozsypał go na progu piwnicy i czekał.
Zabłysła pierwsza gwiazdka. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Matka! Rzucili się
sobie w ramiona.
Ojciec nie wrócił. Podobno wygłodzony zmarł na czerwonkę. W domu do tej pory
opowiadają, że tamto zdarzenie to cud. Skoro ojciec wyruszył w drogę do gwiazd,
Ktoś zesłał
dziecku matkę, która przez góry, lasy i doliny dotarła do domu wraz z wigilijną
gwiazdką.
Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w wigilijne wieczory? Ile osób ubyło, a
ile przybyło
przy świątecznym stole?
BYĆ SOBĄ
Zygmunt Kubiak już w dzieciństwie zakochał się w greckim świecie. Nad Mitologią
Greków
i Rzymian ten znany pisarz, tłumacz literatury greckiej, rzymskiej i
angielskiej, laureat
m.in. Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury – pracował przez dziesięciolecia. Gdy
rozmawiamy
o jego niezwykłym dziele, stwierdza, że badania kultury antycznej wzbudziły w
nim taką oto
refleksję: na przestrzeni tysięcy lat człowiek się nie zmienił, jest wciąż taki
sam, mimo że
historia chadza rozmaitymi drogami. Pisarz mówi: „To optymistyczny wniosek i
wielka nadzieja,
bo dyktatorzy, których na szczęście przetrwaliśmy, chcieli stworzyć nowego
człowieka.
Zamierzali zmazać wszystko, co było dotychczas i stworzyć wymyśloną przez siebie
istotę. Nic z tego, bo człowiek jest zawsze taki sam, stoi wobec tych samych
tajemnic, ma te
same podstawowe uczucia i nie poddaje się. Jest sobą i to niezwykły charakter, a
może i bogactwo
człowieczeństwa”.
Pytam Zygmunta Kubiaka, jak pogodzić tę opinię z innym, często podkreślanym
przez pisarza
wnioskiem, że cywilizacja w końcu XX wieku ulega degeneracji. Odpowiada, iż to,
że
tak mówi, jest rodzajem ostrzeżenia i zaniepokojenia. Tak jak w minionych
dziesięcioleciach
przeszliśmy przez okrutne eksperymenty dotyczące struktury społecznej w
niektórych rejonach
świata, tak teraz nastąpił czas eksperymentów biologicznych: totalnej
transplantacji i
klonowania. Smutny jest także upadek obyczajów. Choć może to tylko wrażenie.
Można zauważyć
tłumy ludzi zachowujących się jak stado szympansów, ale na spotkaniach z
czytelnikami
pisarz z radością wysłuchuje wielu wspaniałych, mądrych pytań. Myśli wówczas, że
wyrasta nowe pokolenie Polaków końca XX wieku. Prawdziwa kultura jest zawsze
elitarna,
ale w sposób niezwykle pozytywny oddziałuje na całe społeczeństwo.
Dla Zygmunta Kubiaka wielką radością jest fakt, że jego Mitologia Greków i
Rzymian tak
szybko znika z księgarskich półek. Czytelnik pozna, a może i przyswoi sobie
wielowiekowe
tradycje ludzkości. Żadne tak zwane konieczności historyczne, ani grymasy i
humory dyktatorów
nie zdołają go od tego odciągnąć.
ZDJĘCIE
Marka spotkałem zupełnie niespodziewanie kilka dni temu. Nie widzieliśmy się
kilkanaście
lat. Kiedyś razem chodziliśmy na religię – jeszcze do kościoła, do salek
katechetycznych,
potem razem do liceum. Marek był zawsze cichy, spokojny, wręcz jakby ciągle
wystraszony.
Teraz emanowała z niego pewność siebie. Garnitur, śnieżnobiała koszula, krawat,
i buty
błyszczące jak lustra w słońcu. Okazało się, że założył firmę, a ta rosła w silę
i majętność, co
pozwoliło jej właścicielowi nazywać siebie biznesmenem. Tak właśnie
odpowiedział, gdy
zapytałem go, co robi, kim jest.
– Biznesmenem jestem – odrzekł przeciągle, jakby od niechcenia.
I potem mówił już tylko o tym, co sprzedaje, co kupuje, co się opłaca. Kiedyś
chodziliśmy
razem na premiery filmów, rozmawialiśmy o kinie moralnego niepokoju,
wyruszaliśmy na
wyprawy do księgarń w poszukiwaniu dobrej książki i zażarcie dyskutowaliśmy o
premierach
teatru telewizji. Teraz Marek, jakby coś wyssano z jego wnętrza, unika rozmowy o
kulturalnych
nowinkach. Do kina nie chodzi, książek nie czyta, polityką się nie interesuje,
choć
twierdzi, że podczas wyborów nie głosuje z politycznego wyrachowania. Właściwie
zaczynam
żałować, że spotkałem Marka biznesmena, bo wolałem go jako cichego ucznia.
– Do kościoła pewnie nie chodzisz, zmądrzałeś? – słyszę zdumiony i myślę, że to
żart.
–Jak to, czy nie chodzę do kościoła, czy zmądrzałem? – pytam pewnego siebie
Marka.
– No, tak. Opium dla ludu, nie pamiętasz? – powtarza z uporem.
– Pamiętam, że razem chodziliśmy na religię i razem przystępowaliśmy do
Pierwszej Komunii
świętej – mówię poirytowany.
– Spokojnie, ale chyba dojrzałeś i wiesz, że to wszystko jest teatrem, bo ludzie
chcą w coś
wierzyć, zwłaszcza ci biedni, gdy jeszcze na dodatek mówi się, że ostatni będą
pierwszymi.
Dobrze pamiętam? Bez inicjatywy, pieniędzy i oleju w głowie – czy w niebie czy w
piekle –
zawsze będą ich gryzły psy. A najpewniejsze jest to, że będą gryźli ziemię.
– Marek, a ty?
– Mnie stać na wszystko i nie tracę czasu na klękanie i klepanie „zdrowasiek”.
„Time is
money” – czas to pieniądz.
Stoimy niedaleko mojego domu, samochód biznesmena błyszczy w słońcu. Proszę, aby
poczekał pięć minut, przyniosę pamiątkę, która może być dla niego czymś ważnym –
zdjęcie
z czasów, gdy chodziliśmy na lekcje religii do kościoła przy ulicy Królowej
Korony Polskiej.
Ksiądz zrobił je naszej grupie. Na jednym z nich stoimy z Markiem przy brzozie,
w krótkich
spodenkach, z jasnymi twarzami, uśmiechnięci od ucha do ucha. Przynoszę starą
fotografię,
pokazuję koledze, a on dziwnie na mnie patrzy. Spoglądam raz jeszcze i dreszcz
przebiega mi
po plecach. Na zdjęciu, gdzie stał nieśmiały Marek, nie ma już nikogo. Pozostał
wyblakły
cień.
– Zobacz – szepczę. – To niemożliwe.
W odpowiedzi słyszę tylko warkot silnika volvo i krótkie: do zobaczenia. Powiew
wyszarpuje
mi zdjęcie z dłoni, a ono odfruwa, kołuje w powietrzu, aby w końcu zniknąć za
parkanem.
Tak jak młodość, tak jak przyjaciele z lekcji religii, z liceum. Byli i już ich
nie ma, choć
są.
BARYKADY
Barykady. Przegrody, utworzone przez grupę ludzi ze znajdujących się pod ręką
ciężkich
przedmiotów, spiętrzonych w poprzek drogi, aby uniemożliwić przejście
przeciwnikom, ale
także wszystkim tym, którzy pragną akurat tą prostą trasą iść przed siebie.
Dlatego jestem im
przeciwny. Przecież mam wolną wolę i każdy, kto zmusza mnie do zejścia z
wybranej drogi,
niekoniecznie używając do tego ciężkich kłód i płonących opon, i pójścia inną
trasą lub podjęcia
próby obejścia jej opłotkami, po omacku, działa na moją niekorzyść. Wojna –
rozumiem.
Zło zagraża krajowi i trzeba wznosić gaszące jego impet tamy, bez względu na
własne
niedogodności. Pokój i wolność nie pasują do barykad. Z bohaterami barykad też
rozmaicie
bywa. Jak informuje Władysław Kopaliński w swym Słowniku mitów i tradycji
kultury „Julian
Konstanty Ordon, kapitan wojsk polskich, w czasie powstania listopadowego
dowodził
baterią (...) artylerii w forcie 54, (...) gdy Warszawę oblegały siły rosyjskie
pod dowództwem
Iwana Paskiewicza. Na wieść, że Rząd Narodowy postanowił poddać miasto, Ordon
rozkazał
wysadzić prochy na swojej reducie. Adam Mickiewicz, sądząc, że ów kapitan
wówczas zginął,
unieśmiertelnił w znanym wierszu jego imię. Prawda była inna: Julian Konstanty
Ordon
wyemigrował z kraju, brał udział w wojnach, a w 1887 r. we Florencji odebrał
sobie życie”.
Pamiętam lekcje historii w liceum ogólnokształcącym – kilkanaście lat przed
„Okrągłym
Stołem”. Zadawane przez uczniów trudne wówczas pytania (Katyń, wojna polsko-
sowiecka) i
w zależności od nauczyciela: proste odpowiedzi lub zabarykadowana prawda, czyli
„ucięcie”
tematu lub odgórnie nakazane kłamstwo. Rzeczywistość – zbrodnie przeciwko
ludzkości,
mordy na polskich oficerach – zabarykadowano przed laty. A nawet dziś, gdy
wszystko wydaje
się jasne, ktoś ciągle próbuje wznosić zapory. Pyta syn ofiary: „Czy konwojenci
mogli
nie wiedzieć, co się stało z jeńcami?”. Były miejscowy funkcjonariusz NKWD: Jak
mi Bóg
miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem”. Dopiero teraz, po latach dowiadujemy
się o tej
tragedii. Wiadomo jednak, że jeńców Ostaszkowa wyładowano w Twerze i zawieziono
do
budynku NKWD, gdzie zamordowano ich strzałem w tył omotanej płaszczem głowy, aby
krew nie tryskała i nie brudziła rąk oprawcy. Potem ponad sześć tysięcy zwłok
zakopano w
oddalonym o trzydzieści kilometrów Miednoje. Odpowiedź: „Ja nie widziałem, ja
nie słyszałem”
– to jedna barykada. Obowiązująca przez wiele lat, jeszcze obecnie przez
niektórych
propagowana wersja, według której tam zabijali Niemcy, to barykada druga.
Strach, kłamstwo,
umysły zniewolone...
Pamiętam, w jednej ze szczecińskich rozgłośni radiowych gościł swego czasu
Bardzo
Ważny Urzędnik resortu do spraw kombatantów. Polscy więźniowie obozów
koncentracyj-
nych, w odróżnieniu od innych nacji, do tej pory nie otrzymali nawet ułamka
finansowej rekompensaty
za swe cierpienia. Przyczyny? Rząd PRL zrzekł się w ich imieniu (!) wobec byłej
NRD wszelkich roszczeń, to znowu ktoś rozkradł lwią część zapomogi przyznanej
przez fundację
„Pojednanie”. Kto, kiedy, jak? Nikt nic nie wie. W 2000 r. od chwili rozbicia
bram
prowadzących do mrocznych obozów minie pięćdziesiąt pięć lat. Ci, którzy
przeżyli, pozostawieni
sami sobie, bezradni, łudzeni są co pewien czas, rozmaitymi obietnicami. Raz
wierzą,
to znowu popadają w apatię. Mają na karku sporo lat i ktoś zza urzędowej
barykady skrupulatnie
je liczy. Problem sam przestanie istnieć. Przeżyłem prawdziwy szok, gdy po
wysłuchaniu
w wywiadzie radiowym pokrętnych odpowiedzi (teraz: byłego) Bardzo Ważnego
Urzędnika do spraw kombatantów odprowadzałem go do służbowej limuzyny. Wręczył
mi na
pamiątkę resortowy kalendarzyk i stwierdził, że byli więźniowie obozów
koncentracyjnych
dostali już tyle, że więcej rekompensat im nie trzeba. Stałem, własnym uszom nie
wierząc, a
koła ministerialnego auta sypnęły piachem, tworząc barykadę wyższą od Chińskiego
Muru.
– Boga nie ma – mówił w ostatnich czasach szkolnych mój kolega.
– A dlaczego tak mówisz? – pytali inni.
– Bo gdyby Bóg był, to nie byłoby wojen, zabijania, gwałtów. Prosty dowód.
– Człowiek ma wolną wolę i to w nim rodzą się wojny lub pokój – odpowiadano.
– Eee! – zbywał kolega.
Widocznie czuł się bezpiecznie za taką barykadą. Minęła matura. Uleciało wiele
lat. Polski
(oprócz stanu wojennego) nie dotknęło nieszczęście wojny. Gdzie jest niewierny
T. z II Liceum
Ogólnokształcącego, co robi, jak żyje – to wie tylko sam Pan Bóg. Mimo że T. w
Niego
nie wierzy. Chociaż, kto wie, może już rozbił w pył swoją barykadę i swobodnie
idzie przed
siebie.
NIC WIĘCEJ
Dom jest szary, od lat nie remontowany. Drewniane schody skrzypią, a ściana
tylko czeka,
aby sypnąć odłamkiem gruzu. Drzwi otwiera starszy mężczyzna. Jeden pokój, stara
komoda,
fotel przykryty wyleniałym kocem, lustro i piec kaflowy. Za brudną zasłoną wrak
tapczanu,
dalej mała kuchenka gazowa i kilka garnków – to cały dobytek.
Siada na skraju legowiska, podciąga nogawki spodni i ukazuje węzły żylaków.
– Pracował pan ponad czterdzieści lat i nawet na radio nie było z czego odłożyć?
– Mało zarabiałem, o tym wtedy nie myślałem, a teraz taka niska emerytura –
odpowiada skruszony.
– Czy pan jest sam tutaj... na świecie?
Mówi, a z oczu płyną mu łzy jak groch. Prosto na leżące na podłodze, wybierane
ze śmietników
stare gazety, które czyta, by wiedzieć, co się dzieje na świecie.
* * *
Franciszek jest samotny. Twierdzi, że dobrze mu w przytułku dla bezdomnych.
Przeszedł
w życiu bardzo wiele, aż nadto. Wspomnienia przelewają się jak woda w
rozkołysanym
dzbanie. Opowiadając, drży i kiwa się na boki jak opuszczone dziecko. Ma dwóch
kompanów.
Mieszkają razem. Jeden z nich, cały nakryty kocem, leży w ciszy i bezruchu.
Tylko
skurczone paraliżem ręce sterczą jak w wołaniu o pomoc. Kaczkę poda, szklankę
wody przyniesie,
a oni, gdy zajdzie potrzeba, też mu usłużą. Franciszek mówi, że tu jest jego
dom, jego
bracia, jego rodzina. Innej nie chce.
* * *
Starsza pani nieśmiało stanęła w progu redakcyjnego pokoju. Poprosiła o
wybaczenie, ale
czuje się opuszczona przez cały świat i chyba dlatego jest tak bardzo uczulona
na krzywdę,
przemoc i wszelkie zło, którego wokół coraz więcej. Choć uważa, że przypadła jej
rola bycia
Wielkim Nikim: bez rodziny, wykształcenia i nadziei na lepsze czasy, chciałaby
wiedzieć,
dlaczego ludzie w Polsce stali się sobie tak bardzo obcy. To tyle. „Tu redakcja,
wielki świat,
mądrzy ludzie, wy wiecie... Dlaczego niektórzy muszą, a inni tak bardzo chcą być
samotni?
Koniec świata, koniec świata” – chlipała cicho.
Nagle cisza. Rozglądam się dookoła. Pytam o nią. Nikt jej nie widział. Zjawa?
Nie wiem.
Później na ulicy spotykałem niejedne takie przerażone oczy.
JĘK NIEDOSZŁEGO JUDASZA
Dziennikarstwo to zawód, ale także powołanie. Tak właśnie myślał Krzysztof, gdy
rozpoczynał
pracę w regionalnym tygodniku. Była połowa lat osiemdziesiątych. Od dziecka z
zapałem
czytał książki, namiętnie pisał wiersze i opowiadania. Teraz został zauważony.
Zaproponowano
mu etat w redakcji i kariera żurnalisty stała przed nim otworem. Najpierw rok
aplikacji. Na wizytówki z napisem „dziennikarz” długo musiał czekać, bo przecież
w rzeczywistości
nim nie był. Do pracy zabrał się z wigorem: reportaż, wywiad, felieton, znów
reportaż.
Zachłysnął się radością pisania. Sam szukał tematów, nie czekał, aż ktoś je mu
narzuci.
Pewnego dnia usłyszał o lekarzu, wybitnym specjaliście medycyny morskiej i
tropikalnej, a
na dodatek znakomitym lotniku. Nikt o nim do tej pory nie pisał. Gdy
telefonicznie umawiał
się na rozmowę, usłyszał w głosie doktora W. zdumienie: „Pan rzeczywiście chce
przeprowadzić
ze mną wywiad?”. Gdy już przekroczył próg jego mieszkania, wiele minut upłynęło,
nim
stopniały lody nieufności i dziwnej podejrzliwości gospodarza.
Krzysztof był zakłopotany, lecz nagle jak rwący potok popłynęła barwna opowieść
doktora
W. o zdobywaniu kolejnych stopni wtajemniczenia pilota, o wyprawach do Afryki na
akcje
agrotechniczne, a nawet o czasach, gdy pełnił funkcję lekarza w Trypolisie i
obsługiwał między
innymi pielgrzymki do Mekki. Dziwne, że tak doskonały specjalista był tylko
jednym z
wielu lekarzy na nabrzeżu szczecińskiego portu.
Dziennikarz wszystko zanotował, wypożyczył zdjęcia przedstawiające doktora W. w
niezwykłych
sytuacjach i serdecznie żegnany poszedł do domu. Był wieczór. Nad ranem
brutalnie
wyciągnięto go z łóżka, a potem wystraszony i ogłupiały oczekiwał na
przesłuchanie w
lustrzanej poczekalni bud