Galicki Lech - Sennik lunatyka

Szczegóły
Tytuł Galicki Lech - Sennik lunatyka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Galicki Lech - Sennik lunatyka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Galicki Lech - Sennik lunatyka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Galicki Lech - Sennik lunatyka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lech Galicki SENNIK LUNATYKA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Wielkiemu Siewcy Gwiezdnego Pyłu, Którego ziemskie snu poletka Słonecznikami porastają WSTĘP Pozwoli ć Mu mówi ć, by poczu ć Jego ból... Nie jest łatwo być człowiekiem. Takim, na podobieństwo Boga stworzonym. Gdzieś po drodze zgubiliśmy nasze dusze. Może je nam ukradziono? A jeśli umarły, pozostawiając nas niczym puste odwlóki? Nie ma miejsca na miłość, empatię, altruizm. Spolegliwy, miłosierny człowiek nie brzmi dumnie. Nie jest na topie. Wręcz przeciwnie, kojarzy się źle. Ze słabością, nieudacznictwem, nieznajomością obowiązujących trendów. Nowy (?) Świat jest dla silnych jednostek. Tylko one mają prawo do życia. Te słabe muszą im ustąpić pola. Niech gniją gdzieś po cichu, nie deprymując swoim widokiem szczęśliwych twarzy ludzi new age. I odchodzą. Umierają bezgłośnie. Czasem z wielkim hukiem... Idą do światła, bez żalu zostawiając pusty odwłok w eleganckim pasażu handlowym. Żebracza papierowa torba uwalnia się od agonalnego uścisku rozsypując na ziemi odrobiny chleba. Zniesmaczeni „porządni ludzie” rozchodzą się poirytowani. Nie są potrzebne wielodzietne rodziny. Nie są potrzebne samotne matki. Nie są potrzebne sieroty. Nie są potrzebni starcy. Nie są potrzebni obłożnie chorzy. Nie są potrzebni bezdomni. Czasami niepotrzebnych się po prostu zabija... Odrzucasz ich Człowieku. Odrzucasz Boga, chociaż w niedzielę łżesz, składając do Niego ręce. Sonka – bohaterka jednego z opowiadań tego tomu – przyszła, gdy odeszli inni. Jej szara rzeczywistość postrzegała to, co dla pozostałych nie istniało. Była wiatykiem na drogę człowieka, który funkcjonował w wirtualnym świecie. Dzięki Sonce jego droga ku Światłu posypana była płatkami gestów... Cała twórczość Lecha Galickiego to symbole. Przesłanie wyrażone w znakach. Autorowi „Sennika lunatyka” niejako łatwiej epatować. Pozwolono, bowiem Jemu zobaczyć to, co dla innych nie istnieje, a czego będą musieli kiedyś ze zdziwieniem dotknąć. Lech Galicki ma po prostu obowiązek szukać Boga w ludziach „niepotrzebnych”, a tym „potrzebnym” mówić o drogach prowadzących do Światła. O tym, że „człowiek w biegu zapomina o najpiękniejszych snach...” Galicki to robi. Z kunsztem. Trochę kuchennymi drzwiami. Zaczynając czytać Jego teksty nie dość, że chce się czytać dalej to jeszcze ich lektura zmusza do retrospekcji. Wystarczy zamknąć oczy, by ujrzeć kadry ze swego życia. Takie same, jakie błyskawicznie są nam przywoływane, gdy nagle ulatujemy ku Światłu... „Jeżeli usłyszysz, że umarłem nie wierz, ja żyję... ja Jestem” – panie Lechu. Krzysztof P. Orszagh (Prezes Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej, dziennikarz. Kilkakrotnie cudem uniknął śmierci, dwukrotnie przeżył śmierć kliniczną. Zabójstwo Joli było przełomem w Jego życiu....) LĘKI LESIA Lesia zmorzył sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego rozbudzonej duszy i doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed laty. Z niewiadomego powodu przeszłość splotła się węzłem z teraźniejszością. Oto początek lat sześćdziesiątych. Jest kilkuletnim chłopcem. Ojciec prowadzi go na wystawę zatytułowaną: „To jest wojna”. Nie chce tam iść, boi się i zaczyna płakać, a jego tata, który II wojnę światową przeżył w sowieckiej i niemieckiej niewoli, w katowniach i obozach koncentracyjnych, upiera się: „Pójdziemy, zobaczysz, tobie nic nie grozi”. Poszli. W podziemiach kina znajdowały się umieszczone w gablotach zdjęcia przedstawiające miny, wychudzonych ludzi w pasiakach, rozstrzelanych. Co kilka metrów ustawiono bomby lotnicze, karabiny maszynowe, a w studiu wyświetlano bez przerwy film dokumentalny. Wyły syreny, ryczały silniki pikujących samolotów, słychać było świsty, wybuchy, a ogarnięci paniką przechodnie biegli płonącymi ulicami, wśród walących się domów. Lesio zaciska powieki, palcami zatyka uszy i czerwieniejąc na twarzy, rozpaczliwie krzyczy. Przerażony ojciec wynosi go na rękach, lecz on jeszcze długo łka. – Ja się boję, nie chcę – już nigdy! – Dlaczego on tak mocno to przeżył? – pyta matka Lesia – Ja podczas bombardowania, a miałam wówczas chyba już osiemnaście lat, dostałam ataku histerii. On nie wie, co to prawdziwa wojna. To tylko film. Może w genach przekazałam mu swój strach? – pyta sama siebie. Kilka miesięcy później umarł dziadek Lesia. Rodzice zastanawiają się, jak synowi o tym powiedzieć. Nigdy nie mówili dziecku, że kiedyś się umiera. Wręcz chronili go przed poznaniem tej strasznej prawdy. Niech dowie się, gdy dojrzeje. –Jak to, umarł? – pyta Lesio. – Czy to znaczy, że nigdy go nie zobaczę? – powtarza zdezorientowany kilka razy. – Na tym świecie nie zobaczysz – odpowiada matka. – A gdzie on będzie? –Jego ciało w grobie, dusza w niebie. – W grobie? – No, w takim specjalnym miejscu wykopanym w ziemi, na cmentarzu. – Przecież nie będzie mógł oddychać, widzieć nieba, słyszeć ptaków i rozmawiać z nami! – krzyczy zalękniony chłopiec. Potem Lesio nic nie mówi. Nie może spać. A gdy zaśnie, sypie się zaraz na niego piach. I oddychać nie może. I nic nie widzi. Zmarkotniał, a choć później zapomniał o wszystkim, jednak życie co pewien czas przypominało mu o istnieniu śmierci. Ulicą przemknął sznur wojskowych samochodów. – Dlaczego ich tak dużo? – Bo wybuchła wojna – zażartowała dużo starsza kuzynka Lilka. –Jak to, wojna? Oczy miał ze strachu duże jak talerze. – No, wiesz, my będziemy się bronić, bo oni nas będą atakować. – I bomby będą leciały i wybuchy będą? –wykrztusił chłopiec. – O, pewnie – odpowiedziała Lilka i wyszła. Nikogo nie było w domu. Lesio schował się do szafy, narzucił na siebie koce, płaszcze i poduszki. Nie mógł oddychać, widzieć nieba i słyszeć ptaków. Ach, to taka jest śmierć – pomyślał. Taki strach. I zaraz wybuchną bomby i zawyją syreny. Zmógł go sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego rozbudzonej duszy. Doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed laty. Przeszłość splotła węzłami teraźniejszość z przyszłością. Przez szparę w drzwiach starej szafy wniknął promień ożywczego Światła. KRÓTKA ULICA Ta ulica jest krótka. Ot, dziewięć domów, niegdyś przed II wojną światową wspaniałych niemieckich willi. Gdy nastał pokój zamieszkiwali w nich osadnicy z różnych rejonów Polski i zapewne mało kogo frapowały pytania; kto tu przede mną żył? Jak żył? Gdzie jest teraz...? Albo: czyje imię nosiła ulica? Tu, zwykle w domach przychodziło na świat i dorastało pokolenie wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych. Razem bawiliśmy się w chowanego, graliśmy w piłkę nożną, staczaliśmy boje z rówieśnikami z ulicy za płotem. Stawaliśmy się, choć nawet nie będąc świadomi tego, wielką rodziną z krótkiej ulicy. Zapominanie zaczęło się, gdy jedni kończyli studia, drudzy zakładali własne rodziny, a kolejni emigrowali daleko – na inne kontynenty. W ciągu kilku lat rozpadły się najlepsze przyjaźnie, ba, wygasło nawet zainteresowanie tym, co dobrego lub bardzo złego dotknęło sąsiadów za miedzą. A na krótkiej ulicy widać wszystko dokładnie i przeraźliwie ostro. Zaczęli umierać ludzie starsi. Odchodzili także ci, którzy zgodnie z kalendarzem biologicznym mieli wybiec daleko – poza granicę drugiego tysiąclecia. Wszystko zaczęło się zdarzać jakby wbrew ludzkiemu rozsądkowi i logice. Pełni życia nagle je utracili. Pewnym, najlepszym dotąd przyjaciołom zza mórz i oceanów nie starczyło czasu, a może pieniędzy, aby przyjechać i ich pożegnać. Bali się wspomnień? W filmie Stevena Spielberga Hook dorosły Piotruś Pan, który kiedyś, gdy był dzieckiem, potrafił latać i robić wiele niezwykłych rzeczy, jest zabieganym biznesmenem, z potężniejącym brzuchem i notorycznie rozkołatanymi myślami. Nie potrafi już wzbijać się (choćby myślami) ponad poziomy, w przestworza, wspominać, pamiętać... „Jaka szkoda, że nie ma w nas już natury dziecka” – mówi z żalem jeden z bohaterów filmu Przed sklepem Jubilera, zrealizowanego według sztuki ks. Karola Wojtyły, obecnego Wielkiego Papieża. W biuletynie Amerykańskiego Towarzystwa Wydawców Gazet napisano: „Aby dobrze pisać, trzeba (...) stworzyć swój Strych Babuni: trzeba kolekcjonować słowa, wyrażenia, obrazy; zbierać kolory; zapachy, dźwięki, gesty, fakturę materiałów, trzeba kultywować w sobie odbiór tego, co powszednie: dętek ze spuszczonym powietrzem, spalonych żarówek, zerwanych sznurowadeł, opuszczonych nut (...). Gromadzimy takie drobiny i okruchy, wiedząc, że kiedyś mogą się przydać”. Aby żyć, trzeba stworzyć swój Strych Babuni. Wszystko mija, ale jeżeli pamięci w nas nie będzie i jeśli zabraknie w nas duszy dziecka, to gdy na nasze krótkie ulice przyjdą nowi osadnicy, nikt im nie powie, kto tu przed nimi żył, jak żył i kiedy odszedł. A przynajmniej, jakie nosił imię, gdy krótka ulica była jego światem. WINDA Zadzwonił telefon. Alarmująca informacja. Z pobliskiego wieżowca chce wyskoczyć starszy mężczyzna. Szybko biegnę do windy. W środku tylko jedna osoba – Staruszek. Też zjeżdża na parter. Nagle, na szóstym piętrze, winda zatrzymuje się gwałtownie. Gaśnie światło. Drzwi zablokowane, cisza... Wszystko dzieje się tak błyska-więźnie. Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy w dźwigowym pudełku sami, alarm nie działa. Wyobraźnia podpowiada, iż za chwilę stanie się coś złego. Strach tak bardzo nas paraliżuje, że wykrztuszamy z siebie niezborne zdania i po omacku szukamy jakichś przycisków. Tak minuta po minucie. „Aniele Boży, Stróżu mój...”. Niespodziewanie zapala się światło, zaczynają działać mechanizmy. Szczęśliwie zjeżdżamy na parter. Wychodzimy z windy szybko, prawie wybiegamy, życie jest piękne. Czujemy się jak na ziemi obiecanej. Docieram na miejsce zdarzenia. Na szczęście nie doszło do tragedii. Mężczyzna nie –wyskoczył z ósmego piętra. Siedział tylko w oknie swojej kawalerki, z nogami zwisającymi na zewnątrz, ubrany w odświętny garnitur, na głowie miał beret i krzyczał, że skoczy z wysokości, że rozbije o ziemię swoją samotność i wszystkie plagi, które na niego spadły i nie chcą odejść. Pragnie, żeby nastąpił koniec jego świata, bo sam wie, czego mu trzeba. Sąsiedzi znieruchomieli ze zdumienia, gdyż przez trzydzieści lat nikt nie słyszał, aby ten człowiek, samotnik i odludek, wypowiedział tyle słów. Po straży pożarnej i policji nie było już śladu, a mieszkańcy niechętnie mówili o zdarzeniu. – Negocjator, psycholog zmusił dziadka do zejścia z parapetu, a potem wyważyli drzwi i już go nie puścili. Teraz pewnie jest w szpitalu psychiatrycznym. On zawsze był sam i może dobrze się stało, bo gdyby umarł w mieszkaniu, nikt by o tym przez długi czas nie wiedział – mówi sąsiadka. Ktoś inny dodaje: – Nie pił wódki, chodził schludnie ubrany i ciągle się skradał. Tak długo czekał, aż winda była pusta. Wszyscy wiedzieli, że on windą jeździ sam. – Jak się nazywa? – Na imię ma Jan... Nie, Jerzy, przepraszam – Janusz chyba. Kiedyś był listonoszem... Nazwisko? Jakoś tak na A. Człowiek żyje prawie trzydzieści lat w jednym bloku, no, domu i nie pamięta – zadumał się sąsiad. Po chwili dodaje: – Więcej powie o nim wdowa, która mieszka piętro wyżej. Nazwisko? Nazywa się chyba jakoś na K. Nie pamiętam. * * * Pilna informacja. Na ogródkach działkowych w jednej z altan żyje samotnie, bez światła, ogrzewania, w podłych warunkach Jan Kowalski, kiedyś dyrektor dużego przedsiębiorstwa, potem stróż. Biegnę do windy. Rozsuwają się drzwi. Ktoś szybko wychodzi. Mężczyzna w odświętnym garniturze i śmiesznym berecie. Biegnie. Już go nie widać. Windą pojadę sam. DLACZEGO?! Mordercy: siedemnastoletni Piotr, sąsiad ofiary i dziewiętnastoletni Krzysztof. Gdy zabijali, byli uczniami Ośrodka Szkolenia i Wychowania Ochotniczego Hufca Pracy w T. Dwóch nastolatków zaatakowało jadącego rowerem sześćdziesięcioletniego listonosza, zadało mu siekierą kilka śmiertelnych ciosów w głowę i ze zrabowanymi pieniędzmi oddaliło się z miejsca tragedii. Młodzi zabójcy zostali szybko zatrzymani. Podczas przesłuchania wyznali, że napad skrupulatnie zaplanowali. Sąd uznał ich winę i skazał każdego na karę dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności. Miejscowy psycholog mówi: – Niczym nie wyróżniali się od innych wychowanków i nie sprawiali żadnych problemów. Ich koledzy byli albo zaszokowani tym mrocznym zdarzeniem, albo nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Agresji jest dookoła tyle, że strach bierze i ręce opadają. Trudno pojąć, dlaczego tak się dzieje. Najmłodsze dziecko, które trafiło do mnie z problemami wychowawczymi, miało rok i kilka miesięcy. Znam przypadki terroryzowania rodziny przez kilkuletnie dzieci. Ochotniczy Hufiec Pracy w T. Dwóch chłopaków rozmawia niechętnie i rozgląda się na boki. Boją się, że wychowawca zauważy, iż rozmawiają z obcym. –Jacy byli? – pytam. – Piotrek był satanistą – mówi R. – Nosił odwrócony krzyż. Wierzył, że morderstwo da mu żywot wieczny. – Pieniądze czy żywot wieczny? – nalegam. –I to, i to dobre – słyszę. –A dostali niski wyrok. Bo za śmierć, śmierć się należy. Głowa za głowę. Teraz mówi B.: – Przyjeżdżam do ośrodka i staję się innym człowiekiem. A to bez powodu chcę komuś coś na złość zrobić, twarz obić, na kimś się wyżyć. Potem przychodzi myśl, aby zabić wychowawcę, bo on traktuje nas jak skazańców w zakładzie karnym. Takie tu noce i dni. Po kilku miesiącach czytam: „Dwóch siedemnastolatków bestialsko zamordowało listonosza. Podczas przesłuchania powiedzieli, że bili go drewnianym kołkiem, a potem poderżnęli gardło brzytwą”. Ktoś powie: To zbyt straszne, przygnębiające, po co o tym pisać. Nie, nie, nie! To tylko kropla w morzu statystyki, informującej o narastającej fali brutalnych zachowań przez dopiero wchodzących w życie młodych ludzi. Tam, gdzie Piotr i Krzysztof zabili człowieka, stoi teraz krzyż, a obok samotna jabłoń. Tylko ona wie, który z dwóch skazanych uderzał siekierą, bo sąd tego, nie będzie wiedział. Dlaczego zamordowali? – pyta jabłoń, pyta krzyż, pytam ja. PAMIĘĆ W KROPLI ŁZY Ks. Kan. Czesławowi Sampławskiemu, Piotrowi – kuzynowi, bratu od pierwszych moich dni na tej Ziemi, Jarkami, Wojtkowi, Bogdanowi, Robertowi... – moim Przyjaciołom i rówieśnikom, którzy odeszli, a żyją, także w mojej pamięci Tę historię opowiedziała mi Polka, mieszkająca w Berlinie, wtedy jeszcze Zachodnim. Ja także przebywałem tam kilka lat, ale nie dane nam było rozmawiać w cztery oczy. Nigdy się nie widzieliśmy. Zapoznała nas osoba trzecia. Nie mogła udźwignąć cierpień Sonki i wiedziała, że trapiona rozterkami kobieta musi komuś opowiedzieć wszystko, o czym nie może zapomnieć, wyrzucić z siebie ogrom bólu, lawinę pamięci w kropli łzy... Rozmawialiśmy przez telefon, ponad dwie godziny, a może dłużej. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. Bo przecież to, co usłyszałem, dotyczy lęku i nieuchronności przemijania. I choć na końcu drogi czeka Światło, człowiek nie może pogodzić się z zimnem śmierci. Sonka nie może dać sobie rady. Ze sobą właśnie. I to jest najgorsze. Często traci poczucie rzeczywistości a nastroje zmienia jak rękawiczki. Czarne, białe, depresja, euforia. Jej sny, to wielki koszmar i gdy budzi się w połowie nocy – nie wierzy, że to co śni nie jest prawdą. Te oczy wpatrzone w jej źrenice, te dłonie wiotkie i zimne, uparcie ściskające sowi puch. Sonka często płacze, jest drażliwa i nawet agresywna, zaś mąż i córka są coraz bardziej przygnębieni: – Nie chce się nam już tak żyć – mówią. Ach, Sonka, to przecież ty powinnaś im pokazać, że życie jest skarbem, do którego każdy człowiek lgnie, bo widziałaś życia gaśnięcie i byłaś tam, gdzie dociera niewielu. Gdy Sonka miała dwa lata, rodzice oddali ją na kilka miesięcy do dziadków. Tata przerabiał strych na mieszkanie, zakładał ogrzewanie, gdyż był uparty i postanowił, że sam stanie na swoim, bez pomocy rodziców. Cierpiała wtedy bardzo, bo brakowało jej matczynego ciepła i poczucia bezpieczeństwa w ramionach ojca. Przyjeżdżali do niej co tydzień, a ona i tak codziennie wieczorem słuchała, czy już idą po trzeszczących schodach. Bała się samotności i czuła się niepotrzebna. – Jestem sama, sama, sama – zawodziła pod puchową kołdrą. Któregoś dnia dziadek krzątał się przy ulach. Okadzał pszczoły dymem, na głowie miał kapelusz z siatką i wyglądał bardzo tajemniczo. Sonka stała nie opodal i nagle zobaczyła lecącą wprost na nią brzęczącą kulę owadów. Myślała, że to muchy bawią się zapalczywie i chwyciła rój pszczół pełnymi garściami. Wiele już nie pamięta, tylko ukłucia bezlitosne, krzyk dziadka i lęk, który rozmył się w utracie świadomości. Zaniesiono ją do domu, tam rozebrano i położono na stole. Wyjmowano jedno żądło za drugim, a było ich mnóstwo. Powoli wróciła do zdrowia i rodzice zabrali ją do domu, bo uznali, że to znak z góry. – Ja zawsze byłam dzieckiem z kompleksami. Później już czułam, że jestem odrzucana przez każde środowisko. I na podwórku, i w szkole, i wszędzie. Może to były urojenia, może głupota. Wiedziałam, że ta niepotrzebna, odepchnięta – to ja. Rozumiesz ten stan ducha? Rozpoczęła naukę w liceum. Mijał rok za rokiem, a ona była rozczarowana wszystkim i zniechęcona, bo czas umykał, zaś Sonka tkwiła w swoim szarym światku inności. I myślała, że tak będzie zawsze. I nie umiała płakać nad swoim losem. Ale zdarzyło się coś, co odmieniło jej życie. Było to w klasie maturalnej, zaraz po studniówce. Sonka dowiedziała się, że Adam, jej rówieśnik, który mieszkał w tym samym, co ona, domu, leży w szpitalu. Do tej pory mijali się tylko na korytarzu, gdyż byli sobie jakoś obcy. On często urządzał prywatki, na które przychodziło mnóstwo znajomych i adapter huczał wtedy na cały regulator, a podchmielone głosy burzyły nocny spokój. Dom, w którym Sonka mieszkała, nie był duży – ot, taka mała kamienica. Pani doktor z pierwszego piętra, gdy tylko ktoś z sąsiadów zachorował, pierwsza spieszyła z pomocą. Do niej więc udała się z pytaniem o stan zdrowia Adama. Chciała go też odwiedzić. Usłyszała: – Ależ dziewczynko, nie przesadzaj, on jest już w takim stanie, po operacji, on jak takie zwierzątko leży i nie wiadomo, pożyje miesiąc albo dwa. Lepiej zaoszczędź sobie stresów. Sonka nie wiedziała, czy to żart, czy prawda, tylko ogarnął ją tak dziwny paraliż, że słowa nie mogła powiedzieć. Adam miał raka mózgu i jego czaszkę poddano trepanacji. – Adam był okazem zdrowia. Wysportowany, wysoki, ładnie umięśniony. Trenował podobno judo i jeździł na obozy. Na jego widok każdej dziewczynie mogło mocniej zabić serce. Od jego młodszego brata usłyszała, że wszystko zaczęło się, gdy mama przygotowała Adamowi śniadanie, a on za każdym razem wymiotował. Poszedł więc do lekarza, ale okazało się, że to nie grypa. Potem neurolog natychmiast skierował go do szpitala. A tam – szybko uwinęli się z operacją. – Pamiętam, że mój tata pojechał w niedzielę na oddział okulistyki Akademii Medycznej, bo bardzo bolało go oko. Piętro niżej mieścił się oddział onkologii. Jej tata mówił: – „Akurat przypomniałem sobie, że tam leży Adam i poszedłem go odwiedzić”. Nie mógł poznać Adama, bo pamiętał młodzieńca, a zobaczył starca. Mówił: – „Adaś” a nigdy się tak do niego nie zwracał, bo ganił go za to, że na klatce schodowej hałasował za stu. A wtedy powiedział: – „Adaś, poznajesz mnie?” Nie usłyszał odpowiedzi, tylko chłopiec ledwo co uniósł powieki. Ojciec próbował z nim rozmawiać, ale łzy stanęły mu w oczach i głos uwiązł w gardle. A gdy chciał odchodzić – zobaczył uniesioną i drżącą rękę Adama. Sonka postanowiła pójść do szpitala. Następnego dnia rano była już pewna, że nie może go zostawić, bo dowiedziała się także, że wszyscy przyjaciele, którzy tłumnie przychodzili do zdrowego Adama, o Adamie chorym zapomnieli zupełnie. Przygotowała się do tej wizyty, kupiła soki, owoce i poszła do szpitala. Weszła do izolatki: Adam nie mówił, nie ruszał się. Leżał i oczy miał wlepione w sufit. Przychodziła do niego coraz częściej. W końcu codziennie. Lekarze i pielęgniarki nie pytali o nic, bo myśleli pewnie, że jest jego dziewczyną. A jej było obojętne, co o niej myślą. Czuła, że dla Adama jej wizyty są szczęściem i pewnie nadzieją. Czuła to. Czasem twarz wytarła mu mokrym ręcznikiem, czasem delikatnie poprawiła poduszkę, ale nie mogła znieść tego, że uporczywie wpatruje się w jej oczy. Czuła, iż rozmawia z nią bez słów, bez gestów, gdzieś w ciszy. Jego stan się pogarszał, ale oczy miały w sobie blask życia. Pewnego dnia zauważyła, że na jednym z zębów Adama zrobiła się plamka. – Boże, to już się zaczyna – pomyślała. Chudł straszliwie i kurczył się. Już tam same kości leżały, a już na zębach pojawił się rój czarnych plamek. Któregoś dnia, gdy wychodziła do szpitala, pomyślała, iż skoro nic do picia, ani pożywienia zanieść mu nie może, to znajdzie coś takiego, żeby miał tylko od niej. Rozejrzała się dookoła. Niedawno kupiła maskotkę – małą, puszystą sowę. Takie podłużne futerko, które bez trudu będzie mógł trzymać w dłoni i czuć jej – Sonki –obecność. Gdy weszła do szpitalnego pokoiku, starała się być szczególnie pogodna. Zauważyła, że Adam dziwnie się uaktywnił i aż uszy nastroszył. Rozchyliła mu palce i w dłoń włożyła futrzanego maszkarona. Potem zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni i uniosła rękę do góry, tak, aby mógł zobaczyć, co trzyma. Nie chciał tej ręki cofnąć. Już następnego dnia dowiedziała się od pielęgniarek, że ordynator zrobił im awanturę. Ale mówiły o tym z wyrzutem i uśmiechem zarazem. Chciały mu tę sowę odebrać na chwilę i umyć rękę. Gdy tłumaczyły, żeby otworzył dłoń – rzucał się na łóżku i wpadł w... histerię. Wył, bo inaczej nie umiał wykrzyczeć swojego protestu. Potem dały mu spokój. I tak zostało już do końca. – Zawsze, gdy szłam do szpitala, wstępowałam do kościoła. I wiesz – modliłam się bardzo. Tak jak nigdy w życiu. Nawet śluby składałam, zęby tylko on wyzdrowiał. Żeby tylko wyzdrowiał. Nadeszła niedziela. W pokoju Adama było dużo ludzi. Przyszła matka, przyszedł brat i koledzy też znaleźli czas dla niego czas. Sonka się przestraszyła. Zawsze była tutaj sama, więc teraz chciała uciec. Lecz przemogła lęk i weszła między nich. Adam wyglądał bardzo źle. Był przykryty tylko prześcieradłem. Przyszła pielęgniarka, wyprosiła wszystkich z pokoju i podłączyła kroplówkę, a siostry zaczęły nosić lód i okładać nim Adama. Jedna z nich poprosiła Sonkę o pomoc. I przez to pomaganie została w pokoju. Widziała, jak chłodzą biedne dało, życia w nim jeszcze szukając, a on oczy miał zamknięte, tylko maskotkę ściskał w dłoni – sowę puszystą. Nagle wzdrygnął się, uniósł powieki i spojrzał w oczy Sonki tak głęboko, tak czytelnie, jakby wszystko, co się w nim jeszcze tliło, chciał jej zostawić. Wieczorem matka Adama przyszła z wiadomością, że jej syn umarł. I rozpaczała. I mówiła, że sowę od pani Soni, to Adaś tak ściskał w ostatnich minutach cierpienia, jakby cały ból w nią chciał przelać – i łzy może też. Pochowano go z tą sową, bo inaczej przecież nie można. Minęło wiele lat. Sonka nie chce już o tym wszystkim pamiętać, lecz pamięta. Jej sny, to koszmar. Gdy budzi się – nie wierzy, że to wszystko się zdarzyło: sen koszmarny, samotność, i rój pszczół kąśliwy, cierpienie milczące i sowa puszysta, w dłoni zamknięta. Płacze więc, bo widziała życie gasnące i była tam, gdzie niewielu być umie. ŚWIATŁO NAD PRZEPAŚCIĄ Rozpoczyna się wykład dla studentów medycyny. Na stole, jeszcze przykryte białym płótnem – zwłoki. Wchodzi profesor. Powoli bierze do ręki skalpel, odsłania ciało zmarłego człowieka, rozgląda się dookoła, patrzy studentom w oczy i głośno mówi: – Obserwując uważnie. Oto przed wami leży niezwykła budowla, którą zaprojektował i wzniósł największy Architekt i Budowniczy. Pamiętając, że jeszcze niedawno mieszkał w niej przedziwny lokator: myślący, czujący, kochający... Życie. Film Krzysztofa Zanussiego Iluminacja. Obraz, na który w latach siedemdziesiątych uczniowie liceów chodzili do kin studyjnych i oglądali go z zapartym tchem. Byłem i ja na tym filmie, razem ze szkolnym kolegą Wojtkiem Jędrzejcem. Wbici w fotele z przejęciem oglądaliśmy perypetie filmowego bohatera, Franciszka Retmana, młodego intelektualisty, który z uporem poszukiwał sensu ludzkiego bytowania i śmierci. Szczególnie mocno wstrząsnęła nami scena, gdy Franciszek przy świetle zapałki z zaciekawieniem oglądał okaleczone zwłoki taternika, który spadł w przepaść. Zapałczany płomyczek rzucał tylko księżycowe blaski, cienie prawdy o tym, czym jest życie. Przyczyny wypadku nie sposób było dociec. Minęło kilka miesięcy i Wojtek niespodziewanie zginął w górach. Spadł w przepaść. Dlaczego? – pytałem przerażony. Potem przyszła wiadomość o śmierci w górach odtwórcy roli Franciszka, Stanisława Latałły. Dlaczego? Nawet gdyby zapłonęły tysiące zapałek i strzeliły płomieniami zastępy świec – nie znajdę odpowiedzi. Lata osiemdziesiąte. Szpital wojskowy w Grudziądzu. Odbywam służbę w Szkole Podchorążych Rezerwy. Trafiam na oddział chirurgiczny. Podjeżdżają karetki pogotowia, pielęgniarze w białych fartuchach niosą na noszach żołnierzy w zalanych krwią mundurach. Wypadek samochodowy. Spoglądam na szarą twarz ciężko rannego kierowcy. – Ratujcie, boli, ja chcę żyć – szepcze, a potem, już w izbie przyjęć krzyczy. Następnego dnia inni żołnierze z wypiekami na twarzach odpowiadają, jak oglądali jego ciało przez otwór w ścianie sporządzonej prowizorycznie kostnicy. Dlaczego? Po śmierci Piotra przeżyłem szok. Wychowywaliśmy się jak bracia – razem od kołyski. Dane mi było zobaczyć go leżącego bez życia na podłodze (po zabiegach reanimacyjnych). Piotr żywy, rozmowny, oczytany, inteligentny, teraz – niemy i bezwładny. Palce dłoni zaciskają się w pięści, coś rzuca człowieka na kolana i słyszy swój głos nabrzmiały pretensjami i żalem: – Boże, dlaczego? W takiej chwili przypominają mi się słowa Starego Doktora: – Patrzcie. Oto niezwykła budowla, którą zaprojektował i wzniósł Największy Architekt i Budowniczy. Jeszcze niedawno mieszkał w niej przedziwny lokator: myślący, czujący, kochający... Życie. Zaś Dobry Nauczyciel mówi: – Ten człowiek nie umarł, tylko śpi, a Syn Człowieczy oznajmił, że zostanie zabity, lecz po trzech dniach zmartwychwstanie. Podobnie i my wstaniemy z martwych. Zapewne w chwili naszego załamania po odejściu najbliższych szatan, anioł przepaści, którego „imię po hebrajsku Abaddon, po grecku Apollyon, a po łacinie Externinans”, zechce zabić w nas nadzieję, zniszczyć wiarę w życie wieczne i sens istnienia. To oczywiste. Takie jego smutne zadanie. – Wierz mi, ciężko jest umierać – powiedział do mnie Jarek, mój śmiertelnie chory rówieśnik. Już śpi. Serce boli, strach ogarnia, łzy płyną jak grochy, lecz mimo wszystko przepaść beznadziei gorsza jest od wszystkiego, bo wymiar człowieczeństwa stanowi bezmiar nieba. Tam czeka muśnięcie skrzydeł anioła i Światło, które budzi z najgłębszego snu. CEROWANIE ŻYCIA Mężczyzna idzie powoli, majestatycznie i z namaszczeniem ciągnie wózek wypełniony stalowym i żeliwnym złomem. W skupie surowców wtórnych słyszeli, jak opowiadał, że jego dom jest tam, dokąd on dojdzie. I tam też śpi. Taki to polski kloszard, trochę z wyboru, a jeszcze bardziej z powodu poplątania nitki losu, która snuje się często nie tak, jakby było trzeba. On mówi, że jest wolnym człowiekiem, gdyż kuchenkę elektryczną może podłączyć do ulicznej latarni, nie ograniczają go cztery ściany domu, drzwi nie zamykają drogi. Ale jeżeli zapytać wędrowca, czy ktoś oczekuje jego powrotu albo gotuje obiad tylko dla niego – cisza zawisa w powietrzu i łza kreci się w oku tego zupełnie wolnego, także od najbliższych, człowieka. Najsmutniejsze są święta Bożego Narodzenia. A to dlatego, że kloszard samotnie wypatruje pierwszej gwiazdki na niebie, a potem mruczy pod nosem fragmenty kolęd, które zapamiętał z rodzinnego domu, bo przecież miał kiedyś rodziców i był dzieckiem – choć dzisiejsze młokosy często mówią o nim „dziad”, tak jakby całe jego życie dotknięte było dziadowskim trądem. Rodzice chcieli, żeby się kształcił, on zaś miał inne zdanie i nieoczekiwanie minęło kilkadziesiąt lat, tak szybko jak mgnienie cienia. Ma syna, pamięta, że z kwiatami odbierał go ze szpitala. A proszę, imienia dziecka nie pamięta, ale z głowy nie uszło, iż chłopak urodził się 24 grudnia i to zaraz po tym, jak jego ojciec zobaczył na niebie pierwszą gwiazdkę. Wyglądało to jak nieoczekiwany cud i wszyscy dookoła mówili, że bobas będzie miał w przyszłości dużo szczęścia. Jak potoczyło się jego życie, stary człowiek nie wie, bo poszedł przed siebie i nie pamięta nawet, dlaczego tak się stało. Ewa jest rencistką. Jej syn nie życzy sobie, aby zbierała butelki i makulaturę, bo to wstyd ogromny. Wychodzi więc tylko w nocy, latarką do pojemników świeci, nadziewa butelki na haczyk, wrzuca do torby i w domu porządnie myje. W czasie okupacji była na robotach w Niemczech. Po wojnie przyjechała do Szczecina. Razem z przyjacielem, bo jak mówi, urodziwa była i oczekiwała, że on się z nią ożeni. Polski Urząd Repatriacyjny miał siedzibę przy ulicy Jagiellońskiej. Tam przydzielono jej kwaterę. Łóżko z pluskwami, jeść nie było co, dawali tylko gorzką słoninę i słodką zupę z żyta. Zaczęła pracować w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. A przyjaciel jak poszedł sobie pewnego dnia, tak ona do tej pory nie wie, gdzie jest. Tak nieoczekiwanie drogi pogubili. A marzyła o wspólnej wspaniałej przyszłości. Nie był dobry, bo wódkę przedkładał ponad wszystko. Został jej po nim tylko syn, który przyszedł na świat w Wigilię Bożego Na- rodzenia i Ewa wie, że dzięki temu jest taki mądry i tytuł magistra ważnych nauk zdobył. Tamten człowiek, znaczy ojciec jej syna, odszedł nagle, ale może jeszcze żyje, jest samotny tak, jak ona i też zbiera butelki, albo ciągnie swój wózek wypełniony złomem. Bo przecież w życiu wszystko zdarzyć się może. GWIEZDNY PYŁ Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w kolejne wigilijne wieczory? Ile osób ubyło, a ile przybyło przy świątecznym stole i ile opłatków przełamano, życząc sobie nawzajem wszystkiego, co dobre? Lata siedemdziesiąte, lata osiemdziesiąte, lata dziewięćdziesiąte. Zapach choinki, łańcuchy – najpierw te wykonywane własnoręcznie przez dzieci, potem cukierki zwisające z zielonych gałązek. I prezenty: ubogie, potem droższe i wyrafinowane, i znowu tańsze. Za oknami, oprócz zimy, zagościła demokracja, ale też prawa wolnego rynku i często, jak to drzewiej bywało, pomysły rządowych ekonomistów nie pozwoliły spełnić marzeń najbliższych. Trzeba żyć z kartką i ołówkiem w ręce. A przy wigilijnym stole, oprócz urokliwych kolęd, słychać niezwykłe opowieści. Ktoś opowiada, że wiele lat temu w wigilijny wieczór pewien kilkunastoletni chłopiec czekał na powrót ojca, który przebywał w obozie koncentracyjnym. Wojna się skończyła, o wywiezionej na roboty do Niemiec matce słuch zaginął. Chłopiec przed wojną mieszkał z rodzicami w czterech ciepłych i przytulnych pokojach. Teraz piwniczny ziąb i samotność, a on każdego dnia wierzył, że ojciec wróci właśnie dziś. Nagle na podwórku pojawił się starszy człowiek przebrany za świętego Mikołaja. „Wysłannik niebios” miał czerwony nos i zalatywało od niego alkoholem. Gdy dowiedział się o losie chłopca, zaproponował mu garść gwiezdnego pyłu. Jak mówił: „Prawdziwego, co nie ulega wątpliwość, bo po wielkich nieszczęściach niebo daje ludziom wiele swoich skarbów, aby zapomnieli o złych chwilach”. Chłopiec nie wierzył. Coś jednak kazało mu zaufać opowieściom gwiezdnego wysłannika, bo wyciągnął dłoń i otrzymał mieniący się różnokolorowymi błyskami proszek, rozsypał go na progu piwnicy i czekał. Zabłysła pierwsza gwiazdka. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Matka! Rzucili się sobie w ramiona. Ojciec nie wrócił. Podobno wygłodzony zmarł na czerwonkę. W domu do tej pory opowiadają, że tamto zdarzenie to cud. Skoro ojciec wyruszył w drogę do gwiazd, Ktoś zesłał dziecku matkę, która przez góry, lasy i doliny dotarła do domu wraz z wigilijną gwiazdką. Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w wigilijne wieczory? Ile osób ubyło, a ile przybyło przy świątecznym stole? BYĆ SOBĄ Zygmunt Kubiak już w dzieciństwie zakochał się w greckim świecie. Nad Mitologią Greków i Rzymian ten znany pisarz, tłumacz literatury greckiej, rzymskiej i angielskiej, laureat m.in. Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury – pracował przez dziesięciolecia. Gdy rozmawiamy o jego niezwykłym dziele, stwierdza, że badania kultury antycznej wzbudziły w nim taką oto refleksję: na przestrzeni tysięcy lat człowiek się nie zmienił, jest wciąż taki sam, mimo że historia chadza rozmaitymi drogami. Pisarz mówi: „To optymistyczny wniosek i wielka nadzieja, bo dyktatorzy, których na szczęście przetrwaliśmy, chcieli stworzyć nowego człowieka. Zamierzali zmazać wszystko, co było dotychczas i stworzyć wymyśloną przez siebie istotę. Nic z tego, bo człowiek jest zawsze taki sam, stoi wobec tych samych tajemnic, ma te same podstawowe uczucia i nie poddaje się. Jest sobą i to niezwykły charakter, a może i bogactwo człowieczeństwa”. Pytam Zygmunta Kubiaka, jak pogodzić tę opinię z innym, często podkreślanym przez pisarza wnioskiem, że cywilizacja w końcu XX wieku ulega degeneracji. Odpowiada, iż to, że tak mówi, jest rodzajem ostrzeżenia i zaniepokojenia. Tak jak w minionych dziesięcioleciach przeszliśmy przez okrutne eksperymenty dotyczące struktury społecznej w niektórych rejonach świata, tak teraz nastąpił czas eksperymentów biologicznych: totalnej transplantacji i klonowania. Smutny jest także upadek obyczajów. Choć może to tylko wrażenie. Można zauważyć tłumy ludzi zachowujących się jak stado szympansów, ale na spotkaniach z czytelnikami pisarz z radością wysłuchuje wielu wspaniałych, mądrych pytań. Myśli wówczas, że wyrasta nowe pokolenie Polaków końca XX wieku. Prawdziwa kultura jest zawsze elitarna, ale w sposób niezwykle pozytywny oddziałuje na całe społeczeństwo. Dla Zygmunta Kubiaka wielką radością jest fakt, że jego Mitologia Greków i Rzymian tak szybko znika z księgarskich półek. Czytelnik pozna, a może i przyswoi sobie wielowiekowe tradycje ludzkości. Żadne tak zwane konieczności historyczne, ani grymasy i humory dyktatorów nie zdołają go od tego odciągnąć. ZDJĘCIE Marka spotkałem zupełnie niespodziewanie kilka dni temu. Nie widzieliśmy się kilkanaście lat. Kiedyś razem chodziliśmy na religię – jeszcze do kościoła, do salek katechetycznych, potem razem do liceum. Marek był zawsze cichy, spokojny, wręcz jakby ciągle wystraszony. Teraz emanowała z niego pewność siebie. Garnitur, śnieżnobiała koszula, krawat, i buty błyszczące jak lustra w słońcu. Okazało się, że założył firmę, a ta rosła w silę i majętność, co pozwoliło jej właścicielowi nazywać siebie biznesmenem. Tak właśnie odpowiedział, gdy zapytałem go, co robi, kim jest. – Biznesmenem jestem – odrzekł przeciągle, jakby od niechcenia. I potem mówił już tylko o tym, co sprzedaje, co kupuje, co się opłaca. Kiedyś chodziliśmy razem na premiery filmów, rozmawialiśmy o kinie moralnego niepokoju, wyruszaliśmy na wyprawy do księgarń w poszukiwaniu dobrej książki i zażarcie dyskutowaliśmy o premierach teatru telewizji. Teraz Marek, jakby coś wyssano z jego wnętrza, unika rozmowy o kulturalnych nowinkach. Do kina nie chodzi, książek nie czyta, polityką się nie interesuje, choć twierdzi, że podczas wyborów nie głosuje z politycznego wyrachowania. Właściwie zaczynam żałować, że spotkałem Marka biznesmena, bo wolałem go jako cichego ucznia. – Do kościoła pewnie nie chodzisz, zmądrzałeś? – słyszę zdumiony i myślę, że to żart. –Jak to, czy nie chodzę do kościoła, czy zmądrzałem? – pytam pewnego siebie Marka. – No, tak. Opium dla ludu, nie pamiętasz? – powtarza z uporem. – Pamiętam, że razem chodziliśmy na religię i razem przystępowaliśmy do Pierwszej Komunii świętej – mówię poirytowany. – Spokojnie, ale chyba dojrzałeś i wiesz, że to wszystko jest teatrem, bo ludzie chcą w coś wierzyć, zwłaszcza ci biedni, gdy jeszcze na dodatek mówi się, że ostatni będą pierwszymi. Dobrze pamiętam? Bez inicjatywy, pieniędzy i oleju w głowie – czy w niebie czy w piekle – zawsze będą ich gryzły psy. A najpewniejsze jest to, że będą gryźli ziemię. – Marek, a ty? – Mnie stać na wszystko i nie tracę czasu na klękanie i klepanie „zdrowasiek”. „Time is money” – czas to pieniądz. Stoimy niedaleko mojego domu, samochód biznesmena błyszczy w słońcu. Proszę, aby poczekał pięć minut, przyniosę pamiątkę, która może być dla niego czymś ważnym – zdjęcie z czasów, gdy chodziliśmy na lekcje religii do kościoła przy ulicy Królowej Korony Polskiej. Ksiądz zrobił je naszej grupie. Na jednym z nich stoimy z Markiem przy brzozie, w krótkich spodenkach, z jasnymi twarzami, uśmiechnięci od ucha do ucha. Przynoszę starą fotografię, pokazuję koledze, a on dziwnie na mnie patrzy. Spoglądam raz jeszcze i dreszcz przebiega mi po plecach. Na zdjęciu, gdzie stał nieśmiały Marek, nie ma już nikogo. Pozostał wyblakły cień. – Zobacz – szepczę. – To niemożliwe. W odpowiedzi słyszę tylko warkot silnika volvo i krótkie: do zobaczenia. Powiew wyszarpuje mi zdjęcie z dłoni, a ono odfruwa, kołuje w powietrzu, aby w końcu zniknąć za parkanem. Tak jak młodość, tak jak przyjaciele z lekcji religii, z liceum. Byli i już ich nie ma, choć są. BARYKADY Barykady. Przegrody, utworzone przez grupę ludzi ze znajdujących się pod ręką ciężkich przedmiotów, spiętrzonych w poprzek drogi, aby uniemożliwić przejście przeciwnikom, ale także wszystkim tym, którzy pragną akurat tą prostą trasą iść przed siebie. Dlatego jestem im przeciwny. Przecież mam wolną wolę i każdy, kto zmusza mnie do zejścia z wybranej drogi, niekoniecznie używając do tego ciężkich kłód i płonących opon, i pójścia inną trasą lub podjęcia próby obejścia jej opłotkami, po omacku, działa na moją niekorzyść. Wojna – rozumiem. Zło zagraża krajowi i trzeba wznosić gaszące jego impet tamy, bez względu na własne niedogodności. Pokój i wolność nie pasują do barykad. Z bohaterami barykad też rozmaicie bywa. Jak informuje Władysław Kopaliński w swym Słowniku mitów i tradycji kultury „Julian Konstanty Ordon, kapitan wojsk polskich, w czasie powstania listopadowego dowodził baterią (...) artylerii w forcie 54, (...) gdy Warszawę oblegały siły rosyjskie pod dowództwem Iwana Paskiewicza. Na wieść, że Rząd Narodowy postanowił poddać miasto, Ordon rozkazał wysadzić prochy na swojej reducie. Adam Mickiewicz, sądząc, że ów kapitan wówczas zginął, unieśmiertelnił w znanym wierszu jego imię. Prawda była inna: Julian Konstanty Ordon wyemigrował z kraju, brał udział w wojnach, a w 1887 r. we Florencji odebrał sobie życie”. Pamiętam lekcje historii w liceum ogólnokształcącym – kilkanaście lat przed „Okrągłym Stołem”. Zadawane przez uczniów trudne wówczas pytania (Katyń, wojna polsko- sowiecka) i w zależności od nauczyciela: proste odpowiedzi lub zabarykadowana prawda, czyli „ucięcie” tematu lub odgórnie nakazane kłamstwo. Rzeczywistość – zbrodnie przeciwko ludzkości, mordy na polskich oficerach – zabarykadowano przed laty. A nawet dziś, gdy wszystko wydaje się jasne, ktoś ciągle próbuje wznosić zapory. Pyta syn ofiary: „Czy konwojenci mogli nie wiedzieć, co się stało z jeńcami?”. Były miejscowy funkcjonariusz NKWD: Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem”. Dopiero teraz, po latach dowiadujemy się o tej tragedii. Wiadomo jednak, że jeńców Ostaszkowa wyładowano w Twerze i zawieziono do budynku NKWD, gdzie zamordowano ich strzałem w tył omotanej płaszczem głowy, aby krew nie tryskała i nie brudziła rąk oprawcy. Potem ponad sześć tysięcy zwłok zakopano w oddalonym o trzydzieści kilometrów Miednoje. Odpowiedź: „Ja nie widziałem, ja nie słyszałem” – to jedna barykada. Obowiązująca przez wiele lat, jeszcze obecnie przez niektórych propagowana wersja, według której tam zabijali Niemcy, to barykada druga. Strach, kłamstwo, umysły zniewolone... Pamiętam, w jednej ze szczecińskich rozgłośni radiowych gościł swego czasu Bardzo Ważny Urzędnik resortu do spraw kombatantów. Polscy więźniowie obozów koncentracyj- nych, w odróżnieniu od innych nacji, do tej pory nie otrzymali nawet ułamka finansowej rekompensaty za swe cierpienia. Przyczyny? Rząd PRL zrzekł się w ich imieniu (!) wobec byłej NRD wszelkich roszczeń, to znowu ktoś rozkradł lwią część zapomogi przyznanej przez fundację „Pojednanie”. Kto, kiedy, jak? Nikt nic nie wie. W 2000 r. od chwili rozbicia bram prowadzących do mrocznych obozów minie pięćdziesiąt pięć lat. Ci, którzy przeżyli, pozostawieni sami sobie, bezradni, łudzeni są co pewien czas, rozmaitymi obietnicami. Raz wierzą, to znowu popadają w apatię. Mają na karku sporo lat i ktoś zza urzędowej barykady skrupulatnie je liczy. Problem sam przestanie istnieć. Przeżyłem prawdziwy szok, gdy po wysłuchaniu w wywiadzie radiowym pokrętnych odpowiedzi (teraz: byłego) Bardzo Ważnego Urzędnika do spraw kombatantów odprowadzałem go do służbowej limuzyny. Wręczył mi na pamiątkę resortowy kalendarzyk i stwierdził, że byli więźniowie obozów koncentracyjnych dostali już tyle, że więcej rekompensat im nie trzeba. Stałem, własnym uszom nie wierząc, a koła ministerialnego auta sypnęły piachem, tworząc barykadę wyższą od Chińskiego Muru. – Boga nie ma – mówił w ostatnich czasach szkolnych mój kolega. – A dlaczego tak mówisz? – pytali inni. – Bo gdyby Bóg był, to nie byłoby wojen, zabijania, gwałtów. Prosty dowód. – Człowiek ma wolną wolę i to w nim rodzą się wojny lub pokój – odpowiadano. – Eee! – zbywał kolega. Widocznie czuł się bezpiecznie za taką barykadą. Minęła matura. Uleciało wiele lat. Polski (oprócz stanu wojennego) nie dotknęło nieszczęście wojny. Gdzie jest niewierny T. z II Liceum Ogólnokształcącego, co robi, jak żyje – to wie tylko sam Pan Bóg. Mimo że T. w Niego nie wierzy. Chociaż, kto wie, może już rozbił w pył swoją barykadę i swobodnie idzie przed siebie. NIC WIĘCEJ Dom jest szary, od lat nie remontowany. Drewniane schody skrzypią, a ściana tylko czeka, aby sypnąć odłamkiem gruzu. Drzwi otwiera starszy mężczyzna. Jeden pokój, stara komoda, fotel przykryty wyleniałym kocem, lustro i piec kaflowy. Za brudną zasłoną wrak tapczanu, dalej mała kuchenka gazowa i kilka garnków – to cały dobytek. Siada na skraju legowiska, podciąga nogawki spodni i ukazuje węzły żylaków. – Pracował pan ponad czterdzieści lat i nawet na radio nie było z czego odłożyć? – Mało zarabiałem, o tym wtedy nie myślałem, a teraz taka niska emerytura – odpowiada skruszony. – Czy pan jest sam tutaj... na świecie? Mówi, a z oczu płyną mu łzy jak groch. Prosto na leżące na podłodze, wybierane ze śmietników stare gazety, które czyta, by wiedzieć, co się dzieje na świecie. * * * Franciszek jest samotny. Twierdzi, że dobrze mu w przytułku dla bezdomnych. Przeszedł w życiu bardzo wiele, aż nadto. Wspomnienia przelewają się jak woda w rozkołysanym dzbanie. Opowiadając, drży i kiwa się na boki jak opuszczone dziecko. Ma dwóch kompanów. Mieszkają razem. Jeden z nich, cały nakryty kocem, leży w ciszy i bezruchu. Tylko skurczone paraliżem ręce sterczą jak w wołaniu o pomoc. Kaczkę poda, szklankę wody przyniesie, a oni, gdy zajdzie potrzeba, też mu usłużą. Franciszek mówi, że tu jest jego dom, jego bracia, jego rodzina. Innej nie chce. * * * Starsza pani nieśmiało stanęła w progu redakcyjnego pokoju. Poprosiła o wybaczenie, ale czuje się opuszczona przez cały świat i chyba dlatego jest tak bardzo uczulona na krzywdę, przemoc i wszelkie zło, którego wokół coraz więcej. Choć uważa, że przypadła jej rola bycia Wielkim Nikim: bez rodziny, wykształcenia i nadziei na lepsze czasy, chciałaby wiedzieć, dlaczego ludzie w Polsce stali się sobie tak bardzo obcy. To tyle. „Tu redakcja, wielki świat, mądrzy ludzie, wy wiecie... Dlaczego niektórzy muszą, a inni tak bardzo chcą być samotni? Koniec świata, koniec świata” – chlipała cicho. Nagle cisza. Rozglądam się dookoła. Pytam o nią. Nikt jej nie widział. Zjawa? Nie wiem. Później na ulicy spotykałem niejedne takie przerażone oczy. JĘK NIEDOSZŁEGO JUDASZA Dziennikarstwo to zawód, ale także powołanie. Tak właśnie myślał Krzysztof, gdy rozpoczynał pracę w regionalnym tygodniku. Była połowa lat osiemdziesiątych. Od dziecka z zapałem czytał książki, namiętnie pisał wiersze i opowiadania. Teraz został zauważony. Zaproponowano mu etat w redakcji i kariera żurnalisty stała przed nim otworem. Najpierw rok aplikacji. Na wizytówki z napisem „dziennikarz” długo musiał czekać, bo przecież w rzeczywistości nim nie był. Do pracy zabrał się z wigorem: reportaż, wywiad, felieton, znów reportaż. Zachłysnął się radością pisania. Sam szukał tematów, nie czekał, aż ktoś je mu narzuci. Pewnego dnia usłyszał o lekarzu, wybitnym specjaliście medycyny morskiej i tropikalnej, a na dodatek znakomitym lotniku. Nikt o nim do tej pory nie pisał. Gdy telefonicznie umawiał się na rozmowę, usłyszał w głosie doktora W. zdumienie: „Pan rzeczywiście chce przeprowadzić ze mną wywiad?”. Gdy już przekroczył próg jego mieszkania, wiele minut upłynęło, nim stopniały lody nieufności i dziwnej podejrzliwości gospodarza. Krzysztof był zakłopotany, lecz nagle jak rwący potok popłynęła barwna opowieść doktora W. o zdobywaniu kolejnych stopni wtajemniczenia pilota, o wyprawach do Afryki na akcje agrotechniczne, a nawet o czasach, gdy pełnił funkcję lekarza w Trypolisie i obsługiwał między innymi pielgrzymki do Mekki. Dziwne, że tak doskonały specjalista był tylko jednym z wielu lekarzy na nabrzeżu szczecińskiego portu. Dziennikarz wszystko zanotował, wypożyczył zdjęcia przedstawiające doktora W. w niezwykłych sytuacjach i serdecznie żegnany poszedł do domu. Był wieczór. Nad ranem brutalnie wyciągnięto go z łóżka, a potem wystraszony i ogłupiały oczekiwał na przesłuchanie w lustrzanej poczekalni bud