Beauman Sally - Opowieść Rebeki

Szczegóły
Tytuł Beauman Sally - Opowieść Rebeki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Beauman Sally - Opowieść Rebeki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Beauman Sally - Opowieść Rebeki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Beauman Sally - Opowieść Rebeki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 BEAUMAN SALLY OPOWIEŚĆ REBEKI Rozwiązanie zagadki śmierci Rebeki w kontynuacji słynnej powieści Dauphne du Maurier. W dwudziestą rocznicę śmierci Rebeki, niezwykle pięknej pierwszej żony Maxima de Winter, pułkownik Julyan, przyjaciel rodziny i wielki admirator Rebeki, otrzymuje tajemniczą przesyłkę. Zawiera ona czarny notatnik z widniejącymi na pierwszej stronie słowami: "Opowieść Rebeki" oraz dwa zdjęcia. Kto jest nadawcą tej przesyłki? I dlaczego chce przypomnieć tamte bolesne sprawy? Pułkownik Julyan nigdy nie zdołał zagłuszyć niepokoju sumienia, którego powodem było oficjalne orzeczenie przyczyny śmierci Rebeki. Czy Rebeka była manipulującą ludźmi, niemoralną femme fatale, jak utrzymywał jej mąż, czy też skrzywdzoną przez los i niezrozumianą przez bliskich ofiarą tragicznej historii, jak uważali inni? Do tej pory wszyscy poznali jedynie wersję Maxima de Winter, teraz nadszedł czas, by przemówiła Rebeka... Strona 2 CZĘŚĆ I Julyan 12 kwietnia 1951 Strona 3 ROZDZIAŁ 1 Ubiegłej nocy znowu przyśnił mi się powrót do Manderley. Te sny powtarzają się teraz z zastanawiającą regularnością i zaczynam się ich obawiać. Wszystkie są przerażające, mrożące krew w żyłach, a ten był najgorszy z nich, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. We śnie wykrzyknąłem imię Rebeki, a zrobiłem to tak głośno, że natychmiast się obudziłem. Usiadłem sztywno wyprostowany, wbijając wzrok w ciemność, przestraszony, że jeśli wyciągnę rękę do kontaktu, tamta mała dłoń ją uchwyci. Słyszałem odgłos bosych stóp, biegnących korytarzem. Nadal tkwiłem po uszy w tym śnie i przeżywałem ten straszny moment, kiedy niewielka trumna zaczęła się poruszać. Dokąd chciałem ją przenieść? I dlaczego była taka mała? Drzwi się otworzyły, cienki promień światła musnął ściany i w stronę mojego łóżka ruszył od progu blady, niewyraźny kształt. Z gardła wyrwał mi się tchórzliwy, jękliwy dźwięk. Wtedy uświadomiłem sobie, że domniemany duch otulony jest szlafrokiem i ma potargane włosy. Przyszło mi do głowy, że być może jest to moja córka, ale naprawdę tu była, czy widziałem ją tylko we śnie? Kiedy już się upewniłem, że istotnie mam przed sobą Ellie, serce zwolniło, a sen rozluźnił uścisk i wycofał się w mrok. Ellie ukryła swoje obawy, zachowując się jak zwykle rozsądnie i praktycznie: przyniosła ciepłe mleko i aspirynę, zapaliła gazowy piecyk, strzepnęła i poprawiła mi poduszki, i na koniec zaatakowała zsuwającą się z łóżka puchową kołdrę. Pół godziny później, gdy obydwoje odzyskaliśmy spokój i równowagę ducha, umiejętnie obarczyła winą za koszmar Strona 4 senny mój upór oraz słabość do spożywanych tuż przed snem kanapek z żółtym serem. Ta fikcyjna niestrawność miała przywrócić mi rozsądek i dostarczyć Ellie odpowiedniej wymówki do zadania mi kilku niespokojnych pytań dotyczących mojego stanu zdrowia. Czy czuję ból w okolicy serca? (Tak, czułem ból). Czy mam trudności z oddychaniem? - Nie, do diabła, nie mam - warknąłem. - To był tylko zły sen, na miłość boską. Przestań mi matkować, Ellie, i przestań wreszcie biegać po pokoju... - Bzdury! - rzuciła moja śliczna, wzburzona, niezamężna córka. - Dlaczego mnie nie słuchasz, tato? Ostrzegałam cię co najmniej tysiąc razy! Co prawda, to prawda. Nigdy nie byłem dobry w słuchaniu ostrzeżeń i dobrych rad, nawet swoich własnych. Koniec końców przyznałem, że odpowiedzialność za wszystko ponosi przekąska zjedzona o jedenastej w nocy. Zgodziłem się, że pochłonięcie na raz całotygodniowej racji cheddara (całe dziesięć deka!) było nieprzemyślane i nierozważne. W pokoju zapanowała cisza. Moje lęki zdążyły już ustąpić, ich miejsce zaś zajął dobrze znany smutek. Ellie stała w nogach łóżka, z dłońmi zaciśniętymi na mosiężnych słupkach. Łagodne oczy utkwiła w mojej twarzy. Było po północy. Moja córka ma w sobie błogosławioną niewinność, ale nie jest głupia. Spojrzała na zegarek. - Chodzi o Rebekę, prawda? - zapytała spokojnie. - Dziś przypada rocznica jej śmierci, a to zawsze cię porusza, tato. Po co mamy udawać? Bo tak jest bezpieczniej, mogłem odpowiedzieć. Od śmierci Rebeki minęło dwadzieścia lat, miałem więc dwie dekady, aby poznać korzyści płynące z gry pozorów. Nie udzieliłem Ellie jednak takiej odpowiedzi, szczerze mówiąc, w ogóle się nie odezwałem. Coś -może wyraz oczu Ellie, może brak wyrzutu czy oskarżenia w jej tonie, a może po prostu fakt, że moja trzydziestojednoletnia córka nadal mówi do mnie „tato" - sprawiło, że moje serce nagle ścisnęło się z bólu. Odwróciłem wzrok, a kontury mebli w pokoju straciły ostrość. Wsłuchiwałem się w szum morza, który w spokojne noce, kiedy nie zagłusza go wycie wiatru, słychać w mojej sypialni bardzo wyraźnie. Obmywało skały w niegościnnej grocie poniżej ogrodu. Był przypływ. - Uchyl trochę okno, Ellie - poprosiłem. Ellie, która jest subtelną osobą, zrobiła to bez zbędnych pytań i komentarzy. Spojrzała ku oblanej światłem księżyca zatoce i cyplowi po drugiej stronie, na którym znajduje się Manderley. Wielki dom rodziny de Winter, obecnie w stanie całkowitej ruiny, oddalony jest od nas w prostej linii niecałe dwa kilometry. Gdy ktoś udaje się tam lądem, odległość wydaje się duża, ponieważ nasze wąskie i kręte wiejskie dróżki wiją się wśród licznych zatoczek, które wcinają się głęboko w linię brzegową, ale łodzią dopływa się tam bardzo szybko. W latach młodości często Strona 5 przebywałem tę drogę łodzią razem z Maximem de Winter. Zwykle zarzucaliśmy kotwicę w zatoce poniżej Manderley, tej samej, w której wiele lat później miała zginąć w tajemniczych okolicznościach młoda żona Maxima, Rebeka. Wydałem cicho odgłos, ni to okrzyk, ni to jęk, który Ellie zignorowała. Nadal stała z wzrokiem utkwionym w cyplu Manderley, w skałach, po których tak łatwo go poznać, i w zasłaniających dom przed ludzkimi oczyma lasach. Wydawało mi się, że zaraz coś powie, ale milczała. Westchnęła tylko cicho, jeszcze odrobinę szerzej otworzyła okno i odwróciła się do mnie ze zrezygnowanym wyrazem twarzy. Rozsunęła zasłony, poprawiła kołdrę i z ostatnim, pełnym niepokoju i chyba żalu spojrzeniem zostawiła mnie sam na sam z przeszłością. Wąski, jasny promień księżycowego światła wpadł do pokoju wraz z powietrzem pachnącym solą i morską świeżością. W moim umyśle obudziła się Rebeka. Ujrzałem ją znowu taką jak w czasie naszego pierwszego spotkania, kiedy nie przyszło mi nawet do głowy, jak wielką rolę odegra w moim życiu i jak wielka okaże się jej władza nad moją wyobraźnią (chociaż większość ludzi byłaby skłonna zaprzeczyć, że w ogóle posiadam jakąś wyobraźnię). Widziałem, jak wchodzi, raz, drugi i trzeci, bo trzykrotnie wywoływałem tę scenę z pamięci, do tego olbrzymiego mauzoleum, jakim był salon w Manderley - do pokoju, który wkrótce miała zupełnie przeobrazić, podobnie jak cały dom. Nie tyle weszła, ile wbiegła do salonu, prosto z ozłoconego słońcem ogrodu, nieświadoma, że ktoś na mą czeka. Zoną Maxima była zaledwie od trzech miesięcy. Uj- Strona 6 rzałem młodą kobietę w białej sukni, z maleńką broszką w kształcie motyla z niebieskiej emalii, przypiętą tuż nad sercem. Obserwowałem ją z końca korytarza wspomnień. Raz po raz zatrzymywała się w klatce pamięci, tak jak uczyniła to wtedy, gdy ujrzała mnie, wychodzącego z cienia. Raz za razem spoglądałem w jej niezwykłe oczy. Wielki smutek i poczucie winy podnosiły się potężną falą w moim sercu. Odwróciłem wzrok od pasma księżycowego światła. Rebeka, podobnie jak wszyscy, którzy umierają wcześnie, zachowuje wieczną młodość, natomiast ja przetrwałem życie i zestarzałem się. Moje serce nie działa już zbyt sprawnie. Nasz doktor twierdzi, że arterie się zwęziły, czemu towarzyszą problemy z krążeniem, których nazwy nie potrafię nawet wymówić. Możliwe, że jeszcze jakiś czas, może kilka lat, serce będzie pracowało dosyć żwawo, ale niewykluczone też, że jutro lub pojutrze wysiądzie zupełnie. Krótko mówiąc, najprawdopodobniej nie pozostało mi zbyt dużo czasu i, jak ujął to nasz dobry doktor, nie powinienem „zwlekać z uporządkowaniem swoich spraw". Myśląc o tym i wspominając swój sen, przyznałem się przed samym sobą, że przez ostatnich dwadzieścia lat przeinaczałem fakty, uzupełniałem je tworami własnej wyobraźni i, jak słusznie powiedziała Ellie, bez przerwy udawałem. Zbyt długo ukrywałem prawdę o Rebece de Winter. Pojąłem nagle, że coś się we mnie zmieniło. Wjednej chwili postanowiłem pogodzić się ze zmarłymi. Nie ukrywam, że zrobiłem to w jak najbardziej odpowiednim czasie, niewątpliwie pod wpływem świadomości, że w każdej chwili mogę do nich dołączyć. Tak czy inaczej, zdecydowałem się zapisać po raz pierwszy, niczego nie omijając, wszystko, co wiem o Manderley, rodzinie de Winter, Rebece oraz jej pełnym tajemnic życiu i jeszcze bardziej tajemniczej śmierci. Z powodów, które z czasem staną się oczywiste, wiem o tym wszystkim więcej niż ktokolwiek inny, wiem bardzo dużo... Podjąłem to postanowienie w tamtej chwili, w moim pokoju, który księżycowe światło uczyniło dziwnie obcym. Była druga nad ranem. Kiedy w końcu zamknąłem oczy, przerażony, że sen może powrócić, nadal słyszałem oddech morza, choć nastał już czas przypływu i fale pospiesznie zbliżały się do plaży. Strona 7 ROZDZIAŁ 2 Jestem starym żołnierzem, a przyzwyczajenia, nabyte w tej profesji, są niezwykle silne, dlatego też kiedyjuz coś postanowię, przystępuję do działania. - Ellie, dziś po południu pójdziemy na spacer do lasu w Manderley - oświadczyłem przy smakowitym śniadaniu, złożonym z jaj na bekonie. - Zadzwonię do Terence'a Greya i poproszę go, żeby nam towarzyszył. Od dawna aż się pali, żeby tam powęszyć, więc na pewno nie odmówi. W kuchni na chwilę zapadła zupełna cisza. Ellie, która kursowała tam i z powrotem między piecem kuchennym i stołem, musnęła pocałunkiem moje włosy, na co może sobie pozwolić tylko, gdy siedzę, ponieważ w postawie stojącej jestem zbyt wysoki na takie sentymentalne głupstwa. - Świetnie dziś rano wyglądasz - powiedziała. - Jesteś bardzo przystojny. Czy to nowy krawat? Naprawdę wyglądasz lepiej, ale czy jesteś pewien, że... - Jestem zdrowy jak koń - przerwałem zdecydowanie. - Nie zaczynaj, Ellie. Grey bardzo chce tam pójść, a ja nie mogę go zwodzić w nieskończoność. Zrobimy to dzisiaj! - Jeżeli jesteś tego pewny... - rzekła Ellie z namysłem. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła się bawić najpierw serwetką, potem listami z porannej poczty. Jej policzki okrył mocny rumieniec. - Może chciałby wpaść przedtem na lunch - ciągnęła niedbale. - Sądzę, że ty też nie miałbyś nic przeciwko temu. O, spójrz, jakaś paczka do ciebie. Niesamowite, miła odmiana po tych wszystkich rachunkach... Strona 8 Czy już wtedy miałem jakieś przeczucie? Może, ponieważ zdecydowałem się nie otwierać paczki w obecności Ellie, choć przecież w jej wyglądzie nie było nic nadzwyczajnego, w każdym razie tak pomyślałem. Gruba brązowa koperta oklejona taśmą klejącą, zaadresowana do „Szanownego A.L. Julyana, sędziego pokoju, w rezydencji Sosny, Kerrith". Było to o tyle niezwykłe, że większość ludzi nadal tytułuje mnie „pułkownikiem Julyanem", chociaż odszedłem z wojska prawie ćwierć wieku temu. Nadawca najwyraźniej dysponował przestarzałymi informacj ami, bo sędzią pokoju przestałem być piętnaście lat temu. Nie rozpoznałem charakteru pisma, nie potrafiłem też określić go jako kobiecego czy męskiego, choć zazwyczaj udaje mi się to bez trudu. Kobiety nie mogą się oprzeć pewnym kaligraficznym upiększeniom, sztuczkom i kwiecistym zawijasom, którymi mężczyźni najczęściej gardzą. Przyznaję, że widok tej koperty sprawił mi przyjemność. Ostatnio otrzymuję bardzo niewiele listów, jako że większość mych dawnych przyjaciół i kolegów od dawna wącha kwiatki od spodu. Moja siostra Rose, dziekan jednego z wydziałów uniwersytetu Cambridge, pisuje od czasu do czasu, to prawda, lecz jej charakter pisma, tak typowy dla naukowca (i bardzo trudny do odczytania) jest jedyny w swoim rodzaju, no i oczywiście doskonale mi znany. Ta przesyłka z całą pewnością nie pochodziła od Rose. Zaniosłem kopertę do gabinetu, zupełnie jak pies kość, a mój własny stary pies, Barker, teraz już zbyt stary i bezzębny, aby przejmować się kośćmi, pobiegł za mną. W gabinecie Barker usadowił się na dywaniku, a ja za biurkiem, twarzą do wielkiego i nieszczelnego okna z widokiem na pokryte świeżymi liśćmi drzewo, palmę, kilka przyciętych krzaków róż, mały taras i rozciągające się w dali morze. Sięgnąłem po pióro i zacząłem spisywać listę porannych czynności. Nawyk ten, który zakorzenił się we mnie w czasie pobytu w szkole wojskowej, towarzyszy mi do dziś. Nadal codziennie tworzę tę przeklętą listę, chociaż wystawia to na próbę nawet moje możliwości twórcze. Trudno przecież, żebym pisał: „Pobłąkać się po domu", „Uprzątnąć bałagan z biurka" albo „Poczytać »Daily Telegraph« do chwili, kiedy ogólne zidiocenie świata zaprowadzi mnie na krawędź ataku serca". Nie mam też najmniejszej ochoty zapisywać, że moim podstawowym zajęciem będzie danego dnia drzem- Strona 9 ka, bo przecież trudno uznać to za potencjalną czynność, a niestety właśnie na drzemaniu upływa mi większość czasu. Tego dnia moja lista przedstawiała się o wiele bardziej obiecująco i zawierała, co następuje: 1) Śmierć Rebeki: podsumować znane fakty, określić cele. 2) Sporządzić listę „świadków", związanych z Manderłey i rodziną de Winter, itd. 3) Uporządkować wszystkie nie podane do publicznej wiadomości materiały dotyczące Rebeki oraz dokumenty ze śledztwa prowadzonego po jej śmierci. 4) Zadzwonić do Terence'a Greya. 5) Otworzyć przesyłkę. Jeżeli jej zawartość jest ważna (mało prawdopodobne), odpowiedzieć. Mniej więcej przez dwie minuty czułem się naprawdę podekscytowany samym faktem przygotowania tej listy. Potem ogarnęła mnie dobrze znana panika. Już samo napisanie imienia Rebeki obudziło we mnie wielki niepokój, a słowo „fakty" wprawiło w dziwne przygnębienie. Zawsze gdy zastanawiam się nad krótkim życiem i okolicznościami śmierci Rebeki, trudno mi zachować zwykłą obiektywność. Faktów jest niewiele, za to plotek i pogłosek całe morze, dlatego nawet przy najlepszej woli łatwo ulec pewnym uprzedzeniom. Z silnym postanowieniem pozbycia się ich raz na zawsze sięgnąłem po pióro, wyjąłem świeżą kartkę papieru i zacząłem pisać. W szkole sztuki pisania streszczeń uczył mnie melancholijny smutas nazwiskiem Hanbury-Smythe, absolwent dwóch wydziałów Cambridge (z pierwszą lokatą), który przez krótki czas robił karierę w Departamencie do spraw Kolonii Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Człowiek ten charakteryzował się też zdecydowaną słabością do butelki, ale nad tym nie będziemy się tu rozwodzić. Otóż Hanbury-Smythe powtarzał, że nie ma tak skomplikowanego problemu, sytuacji czy tekstu, których nie można by streścić w trzech zdaniach i że potrzeba skomponowania tak skąpego streszczenia zmusza człowieka do jasnego i precyzyjnego myślenia. Uważał, że wykonanie tego zadania pozwala nam dokładnie ujrzeć cele, które sobie stawiamy, a następnie przystąpić do działania. Mam wrażenie, Strona 10 że to przekonanie utrudniło mu nieco karierę w czasie pracy dyplomatycznej na Bałkanach, ale to nieważne. Ja sam zostałem gorliwym wyznawcą metody Hanbury-Smythea i przez cały okres służby wojskowej korzystałem z niej ze sporymi sukcesami. Teraz również postanowiłem się nią podeprzeć. W ciągu dość krótkiego czasu (niecałej godziny) udało mi się napisać takie oto podsumowanie faktów: Tajemnica ostatnich godzin życia Rebeki Późnym wieczorem 12 kwietnia 1931 roku, nieco po ósmej, pani de Winter, żona Maximiliana, wróciła po krótkiej wizycie w Londynie do Manderley, swojego domu w West Country. Koto dziewiątej wyszła z domu sama i pieszo udała się nad zatokę, w której przycumowany był jacht. Nigdy więcej nie widziano jej żywej. Piętnaście miesięcy później, długo po zaprzestaniu wszelkich poszukiwań, w rezultacie niezwiązanej z jej zniknięciem akcji ratunkowej na morzu przypadkowo odnaleziono jacht pani de Winter oraz jej ciało. Dochodzenie zakoticzyło się dos'ć kontrowersyjnym werdyktem o samobójstwie. Bezpośrednim efektem energicznego i szczegółowego śledztwa, przeprowadzonego przez miejscową policję i sąd, było odktycie, że pani de Winter cierpiała na śmiertelną chorobę i iv dniu swojego zniknięcia usłyszała tę diagnozę z ust praktykującego w Londynie lekarza. W ten sposób ujawniony został motyw jej samobójstwa, którego przedtem brakowało, i sprawa została zakończona. Ponuro spojrzałem na zapisaną kartkę. Formułując zdania rzeczowo, chociaż często nieudolnie, i odpowiednio rozmieszczając znaki przestankowe, zawsze można nieco oszukać. Moje streszczenie było nudne i zgodne z faktami, zawierało jednak co najmniej osiem retuszujących prawdę zwrotów i jedno wprowadzające w błąd założenie. Znalazło się w nim również sześć zatajeń, przy czym wszystkie były bardzo poważne. Mogłem połączyć niektóre zdania, osiągając idealne, trzyzdaniowe streszczenie, ale nie zrobiłem tego, ponieważ niezależnie od ostatecznego efektu to, co osiągnąłem, było karykaturą prawdy. Hanbury-Smythe był osłem i pijakiem, a jego metody wydały mi się nagle całkowicie bezużyteczne. Sprawa została zakończona... Co za bzdura! Nie byłem z siebie dumny. Rebeka zasługiwała na coś znacznie lepszego. Zdecydowany poprawić swoje dzieło, otworzyłem szufladę biurka, gdzie w teczce przechowuję wycinki prasowe dotyczące zniknięcia i śmierci Rebeki. Teczka przez te wszystkie lata stała się bardzo gruba - w historii Rebeki jest coś, czemu dziennikarze po prostu nie potrafią się oprzeć. Większość ma oczywiście obsesję na punkcie pogwałcenia sprawiedliwości. Uważają, że niektóre fakty zostały zatajone, a inne przeinaczone, i nie wahają się pokazywać palcem domniemanych winnych tego stanu rzeczy, jak również winnego śmierci Rebeki. Chyba to Terence Grey powiedział mi niedawno, że wielka uroda Rebeki i jej popularność czynią z tej hi- storii niezaprzeczalny przebój. Strona 11 Uważnie przejrzałem wycinki. Metoda Hanbury-Smythe'a zawiodła mnie, ale może zwykli rzemieślnicy słowa udzielą mi pomocy, pomyślałem. Spragnieni sensacji i sławy pismacy oraz nasi lokalni plotkarze dbają, aby sprawa nie umarła śmiercią naturalną. Spekulacje na temat samej Rebeki i jej ostatnich chwil są ciągle żywe, zgodnie z moimi niegdysiejszymi naiwnymi oczekiwaniami. Jej zniknięcie i zgon nadal stanowią temat wielu artykułów. Większość, jak pogardliwie określił to Grey, to „prymitywne tekściki", w których liczne powtórzenia mocno wątpliwych wiadomości mają zastąpić prawdę. Ukazały się też na ten temat co najmniej dwie książki, których autorzy byli jakoby w posiadaniu nowych i sensacyjnych informacji. Obie okazały się wytworami fantazji, utrzymanymi w niezwykle romantycznym duchu (w każdym razie taka jest moja opinia). W rezultacie tych zabiegów „Tajemnica Manderley", jak ją nazwano, stała się jednym z „klasycznych przykładów zbrodni" - cytuję tu niejakiego Erica Evansa, któremu kiedyś niestety udzieliłem wywiadu. W tamtych dniach, a nie należy zapominać, że było to przed drugą wojną światową, zalew kłamstw i skandalicznych plotek związanych ze sprawą Rebeki był tak wielki, że w końcu postanowiłem przerwać milczenie. Chciałem przedstawić dowody choroby Rebeki i wszystko naprostować. Dziś wiem, że popełniłem ogromny błąd, bo żaden szanujący się, szukający sensacji pismak nie jest zainteresowany „prostowaniem" szokujących historii. Wszyscy pragną wywlekać brudy, nie pisać prawdę. Pan Evans przedstawił mi się jako doświadczony reporter, specjalista od spraw kryminalnych, człowiek, który „wyczuwa prawdę na Strona 12 odległość". Napisał do mnie na papierze firmowym „Daily Telegraph" (najprawdopodobniej skradzionym, co przyszło mi do głowy znacznie później). Zauważyłem, że w liście roiło się od błędów ortograficznych i gramatycznych, lecz w swojej niezmierzonej naiwności winę za ich popełnienie przypisałem jakiejś biednej sekretarce. Jak ostatni głupiec uwierzyłem Evansowi, który bredził coś o „krucjacie prawdy". Wiem, że byłem wtedy w marnym stanie emocjonalnym, bo całe Kerrith aż szumiało od fatalnych, bardzo przykrych plotek, co przyczyniło się do mojej rezygnacji ze stanowiska sędziego pokoju, lecz mimo wszystko powinienem był mieć więcej rozsądku. Już po dwóch minutach rozmowy z Evansem uświadomiłem sobie, ze mam do czynienia z oszustem i wariatem, i natychmiast go wyprosiłem, zyskując w ten sposób nowego wroga. Poniżej przedstawiam krótki opis sceny naszego spotkania, które odbyło się tutaj, w moim gabinecie w Sosnach. Listopadowe popołudnie, 1936 rok. Pułkownik Julyan, do niedawna sędzia pokoju okręgu Kerrith i Manderłey, imponująca postać, siedzi za biurkiem. Jego żona Elizabeth, już wtedy w złym stanie zdrowia, otwiera drzwi, anonsuje gościa i oddala się. Wchodzi Eric Evans, mężczyzna po pięćdziesiątce, z przerzedzonymi włosami, Madą cerą, w okularach w szyl-kretowej oprawce, z północnoangielskim akcentem, o nieco fanatycznym wyglądzie. Ma w ręku walizkę, którą natychmiast otwiera. Wewnątrz znajduje się mnóstwo wycinków prasowych, fotografii Rebeki de Winter, wyrwanych z magazynów oraz spisanych ręcznie notatek, które Evans zamierza wykorzystać w książce o „tajemnicy Manderłey". Evens siada i wlepia wrogie spojrzenie w Barkera, młodego psa pułkownika, który warczy. Evans nie wyjmuje notatnika ani pióra, lecz od razu przystępuje do zadawania pytań. EVANS: To było morderstwo, prawda? PUŁK. J.: (po chwili milczenia): Na pewno pan wie, że werdykt sędziowski brzmiał: „Samobójstwo". EVANS: Mąż to zrobił. Każdy głupek by się tego domyślił. PUŁK. J.: (spokojnie): Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, iż w tym kraju zniesławienie podlega surowej karze, panie Evans. EVANS: Kim był kochanek Rebeki? Czy de Winter przyłapał ich na gorącym uczynku? PUŁK. J.: (mniej spokojnie): Twierdził pan, że pracuje pan dla „Daily Telegraph"... EVANS: (przerywa): Decyzja sądu była zwykłą machlojką. Załatwił pan to dla swojego kumpla de Wintera. Nie pozwolę się uciszyć! To cholerny skandal! Cóż, niewątpliwie trochę przesadzam (dlaczego właściwie nie miałbym pozwolić sobie na parę zmyśleń, skoro wszyscy poza mną pozwolili sobie na więcej niż parę?), ale brzmiało to mniej więcej jak wyżej. Evans rzeczywiście nie pozwolił się uciszyć. Okazał się niestrudzony, chociaż z pewnością brakowało mu kilku klepek. W ciągu Strona 13 następnych lat opublikował aż szesnaście artykułów na temat sprawy Rebeki de Winter, a także książkę zatytułowaną Zniknięcie pięknej kobiety - rozwiązanie zagadki Manderłey, która stała się wielkim bestsellerem. Nim zginął podczas wojny, kiedy to niemiecka bomba trafiła w dom, gdzie znajdowało się jego mieszkanie (tak, Bóg naprawdę istnieje), stworzył cały przemysł obracający się wokół sprawy Manderłey i dowiódł, że jest karą za moje grzechy. To on, w pojedynkę, wyrządził najwięcej trwałych szkód rodzinie de Winter. Seks i śmierć to bardzo czułe materiały wybuchowe, Evans zaś bez chwili wahania podpalił lont. Rezultat? Potężna eksplozja. Evans uczynił z Rebeki legendę, a z jej śmierci mit. W mojej teczce znajduje się jeden z jego pierwszych tekstów, opublikowany w 1937 roku, kilka miesięcy po naszym spotkaniu. W tym okresie ktoś - podejrzewam, że był to Jack Favell - naopowiadał Evansowi mnóstwo bzdur. I pomimo nieukrywanego subietywizmu, niewyobrażalnej wulgarności, manipulacji, niczym nie- uzasadnionych pomówień, ogromnych niedokładności i naprawdę kolosalnej głupoty, artykuł ten zrobił swoje, skazując Rebekę, Maxima i mnie samego na mroczną wieczność, w której dziwne postaci, tylko z grubsza podobne do nas, bez końca wykonują gesty, mające stanowić odbicie tego, co zrobiliśmy lub powiedzieliśmy. Było to niczym gra cieni, odbicie w krzywym zwierciadle, przed którym ja, jako jedyny pozostały przy życiu, wciąż stoję, gestykulując i poruszając ustami. Nie poznaję ludzi, których widzę w zniekształcającej rzeczywistość tafli, ale kogo obchodzi, co myślę... Gdybym miał powiedzieć prawdę, byłby to wysiłek godny Herkulesa, pomyślałem, czytając pożałowania godną prozę Evansa. Sęk Strona 14 w tym (muszę to przyznać), że niektóre z pytań Evansa byty rzeczywiście logiczne. Nie brakowało mu pewnych prymitywnych zdolności, a metody, jakimi się posługiwał, czyniły tło całej sprawy o wiele jaśniejszym niż moja taktyka. O tempora, o mores, powiedziałem sobie. Moją sytuację trudno zrozumieć bez odwołania się do tekstu Evansa, więc zrobię to. Nie wiem, co z tego wyniknie, ale zacytuję tu cały artykuł, który dał początek wielkiej machinie, obracającej się wokół Rebeki, i który od chwili publikacji stał się obiektem marzeń wielu dziennikarzy ze skłonnościami do plagiatu. W nocy 12 kwietnia 1931 roku wydarzyła się jedna z najbardziej intrygujących i nadal nie rozwiązanych zagadek naszych czasów. Wydarzenia, jakie miały miejsce tamtej nocy, oraz dramatyczne miesiące, które po niej nastąpiły, każą wszystkim żywo interesującym się tą historią odpowiedzieć na następujące pytanie: kim była śliczna Rebeka de Winter, sławna piękność i pani legendarnego domu w Manderley? Jest to klasyczne pytanie, które zadają sobie wszyscy zainteresowani tą sprawą. Ijeszcze dwa pytania z gatunku podstawowych - jakie wydarzenia doprowadziły do dramatycznego zniknięcia Rebeki tamtego kwietniowego wieczoru i kto ponosi odpowiedzialność za jej śmierć? W chwili tragedii Rebeka de Winter od pięciu lat była mężatką. Jej mąż, Maximilian (znanyjako Maxim), wywodził się ze starego rodu, od wieków zamieszkałego w regionie West Country. Korzenie drzewa genealogicznego rodziny de Winter sięgają dziesiątego wieku. Manderley, legendarna rodowa siedziba de Winterów, ożywiona została nowym duchem dzięki energii i dobremu smakowi młodej żony Maximiiiana. Często odbywały się tam przyjęcia, spotkania towarzyskie oraz bale maskowe. Zaproszenia na te okazje były marzeniem wielu osób z towarzystwa, a na liście gości nie brakowało sławnych nazwisk. Pani de Winter, słynąca z urody, dowcipu, inteligencji, uroku i elegancji, była stałym tematem artykułów w najlepszych czasopismach. Z pasją oddawała się żeglarstwu (zdobyła wiele pucharów w miejscowych regatach), jej wiedza o ogrodnictwie była doprawdy godna pozazdroszczenia, a ogrody Manderłey, ponownie zaprojektowane z jej inicjatywy, cieszyły się niezmiennym podziwem gości. Rebeka de Winter zasłużyła sobie także na wielką popularność i sympatię wśród miejscowej ludności, zwłaszcza dzierżawców swego męża, lecz część od dawien dawna mieszkających w tej konserwatywnej okolicy rodzin miała do niej zastrzeżenia. Ludzie ci uważali, Strona 15 że jej sposób prowadzenia rozmowy jest zbyt bezpośredni, nie podobały im się również jej często niekonwencjonalne poglądy. Niektórzy wyrażali zdziwienie, że Maxim de Winter (o dziesięć lat starszy od Rebeki tradycjonalista, jak twierdzono) w ogóle się z nią ożenił. Utrzymywali, że Rebeka nie należała do ich sfery. Nie da się wfoyr, że jej pochodzenie owiane jest mgiełką tajemnicy. Kim byli jej rodzice? Gdzie dorastała? Przeszłość Rebeki wciąż pozostaje zagadką. Mimo różnicy wieku, zapewne pochodzenia oraz zainteresowań, małżeństwo de Winterów wydawało się udane. Aie po zniknięciu pani de Winter w okolicy zaszumiało od plotek. Wiele osób utrzymuje, że ziarno tragedii zasiane zostało dawno temu. Płotki i pogłoski mnożyły się, prawda natomiast zaczęła wychodzić na jaw dopiero rok później, w wyniku serii wstrząsających, przerażających wydarzeń. Wybuchł skandal, nie ulega jednak wątpliwości, że wiele faktów związanych z wydarzeniami, do jakich doszło 12 kwietnia 1931 roku, pozostaje nadał w ukryciu. Intryga, która doprowadziła do tragedii, została skutecznie zatajona, a Manderley do dziś chroni tajemnice rodziny de Winter... Przyjrzyjmy się wydarzeniom z 12 kwietnia i wątpliwościom, jakie budzą. Tamtego wieczoru pani de Winter wróciła z krótkiej wizyty w Londynie, której celu nigdy wyczerpująco nie wyjaśniono. Czy udała się tam na spotkanie z kochankiem, jak utrzymują niektórzy? Dlaczego, skoro miała mieszkanie w Londynie, gdzie często zatrzymywała się na noc, zdecydowała się na odbycie tak męczącej i długiej podróży - sześć godzin w jedną stronę, sześć godzin w drugą - w ciągu jednego dnia? Dlaczego natychmiast po powrocie do domu, koło dziewiątej wieczorem, będąc w stanie głębokiego wzburzenia, co zauważyło kilka pokojówek, wyruszyła pieszo w kierunku plaży rozciągającej się poniżej domu? Czy miała się z kimś spotkać w dom- ku na molo, gdzie często przebywała (krążyły plotki, że domek był miejscem jej sekretnych schadzek z kochankami), czy też zamierzała, jak utrzymywał w czasie śledztwa jej mąż, wypłynąć na morze - w nocy, zupełnie samotnie? Niezależnie od tego, jak brzmią odpowiedzi na te pytania, jednego faktu nie sposób podważyć: Rebeka de Winter, piękna trzydziestoletnia kobieta, nie wróciła z fatalnej wyprawy, a jej jacht, przerobiony bretoński kuter rybacki o zastanawiającej nazwie „Je Reviens" (Wrócę) odnaleziony został dopiero po piętnastu miesiącach. Kiedy wydobyto go z dna zatoki poniżej Manderley, gdzie przeleżał ponad rok, dokonano dwóch przerażających odkryć. Jacht został celowo zatopiony, a w kabinie znajdowało się ciało kobie- Strona 16 ty w stanie zaawansowanego rozkładu. Prawdziwej przyczyny śmierci nie udało się ustalić i w obliczu braku dowodów przyjęto, że było nią utonięcie. Zdumiewające jest to, że po przeniesieniu zwłok na brzeg zostały one natychmiast zidentyfikowane. Wszyscy obecni nie mieli wątpliwości, kim była topielica, która na serdecznym palcu prawej dłoni nadal nosiła, podobnie jak za życia, obrączkę i pierścionek... Tak więc w końcu odnaleziono Rebekę de Winter. To, co nastąpiło, stanowiło dalszy ciąg tragedii i parodię sprawiedliwości. Pospiesznie przeprowadzono dochodzenie i ława przysięgłych, złożona głównie z dzierżawców Maxima de Winter, którzy chętnie oddaliby niejedną przysługę mężowi zmarłej, orzekła, że Rebeka popełniła samobójstwo. Koroner, człowiek w starszym wieku, bardzo łagodnie obszedł się z czterdziestodwułetnim Ma-ximilianem de Winter, gdy ten zajął miejsce dla świadków. Ówczesny sędzia pokoju tego okręgu, pułkownik A.L. Julyan, stary przyjaciel męża Rebeki, a według wielu miejscowych „snob, który uwielbia towarzystwo ludzi z tak zwanych dobrych rodzin", zrezygnował z możliwości dalszego prowadzenia śledztwa. Oświadczył wtedy (i opinię tę podtrzymuje do dziś), że sprawa została zakończona. Rozważmy jednak siedem wymienionych niżej faktów, z których każdy powinien stać się motywacją do dalszego dochodzenia, biorąc pod uwagę niezwykłą naturę tego „samobójstwa": 1) Niedługo po zniknięciu żony pan de Winter zidentyfikował ciało kobiety, wyrzucone na brzeg dużo dalej, utrzymując, że jest to Rebeka. Identyfikacji tej, która później miała okazać się „mylna", dokonał sam. 2) Niecały rok po śmierci żony pan de Winter po raz drugi wstąpił w związek małżeński. Jego druga żona, którą poznał w czasie eskapady do Monte Carlo, była dwa razy młodsza od niego. 3) Poczynania de Wintera w noc śmierci Rebeki wydają się dosyć niejasne. Kolację zjadł w towarzystwie zamieszkałego w pobliżu zarządcy swego majątku, pana Franka Crawleya, można jednak powiedzieć, że zabrakło mu alibi na najważniejsze godziny - od dziesiątej wieczorem. 4) W okolicy Kerrith krążyły uparte płotki, że bezdzietne małżeństwo de Wintera z Rebeką należało do burzliwych. 5) Państwo de Winter mieli w Manderley osobne sypialnie, pani de Winter zaś często spędzała noce albo w swoim londyńskim mieszkaniu, Strona 17 albo w domku na plaży. Jej mąż sprawiał wrażenie pogodzonego z tą sytuacją. 6) 12 kwietnia gospodyni pani de Winter, darząca ją szczerym uczuciem pani Danvers, która pełniła także funkcję jej osobistej pokojówki, miała wolny wieczór, co należało do rzadkości. Kto z domowników wie-dział, że pani Danvers, osoba, która pierwsza podniosła alarm następnego ranka, będzie wtedy nieobecna? Czy nieobecność pani Danvers wyjaśnia, dlaczego właśnie tamtego wieczoru pani de Winter zniknęła na zawsze? 7) Po południu 12 kwietnia pani de Winter złożyła wizytę praktykującemu w Londynie ginekologowi, doktorowi Bakerowi, w jego gabinecie w Błoomsbury. Była to jej druga wizyta u tego lekarza. Co zaszło podczas pierwszej? (Doktor Baker, który zdiagnozował u pani de Winter zaawansowany, nieoperacyjny nowotwór złośliwy, „uryprowadził się na stałe za granicę".) Te pytania oraz wiele innych pozostają po dziś dzień bez odpowiedzi. Rebeka de Winter nie „spoczęła w pokoju", a przynajmniej tak twierdzą miejscowi. Po zakończeniu dochodzenia została pochowana w krypcie rodu de Winter, obok przodków swojego męża. Parę godzin po tym pospiesznym, utrzymywanym w tajemnicy pogrzebie, Manderley spłonęło. Wypadek? A może dzieło groźnych, złowrogich mocy? Czy Rebeka, ofiara niesprawiedliwości, najwyraźniej nie opłakiwana przez męża, powstała z martwych, aby się zemścić? Czy podniosła się z grobu, podobnie jak podniosła się z dna morza? Przypomnijcie sobie nazwę jachtu - „Je Reviens"... Pragnąc znaleźć odpowiedź na dręczące mnie pytania, w zeszłym miesiącu wybrałem się do Kerrith, niewielkiego miasteczka tuż obok Manderley. W miejscach publicznych i w skromnych domkach tej pełnej uroku miejscowości napotkałem wiele osób, które darzyły Rebekę de Winter miłością i szacunkiem. Wszyscy ci ludzie, oburzeni niedawnymi wydarzeniami, rozmawiali ze mną chętnie i otwarcie. W ciągu jednego dnia, uzbrojony w nowe i sensacyjne dowody, zyskałem całkowitą pewność istnienia spisku, którego celem było zatarcie prawdy o śmierci Rebeki de Winter. Stojąc na smaganym wiatrami cyplu u stóp ruin Manderley, patrzyłem na ciemne morze, które pochłonęło Rebekę i jej jacht, i nie miałem cienia wątpliwości, że pani de Winter nie zginęła śmiercią samobójczą. Wiedziałem, kto ją zamordował i jaką metodą się posłużył. Pozostało tylko jedno pytanie: dlaczego Rebeka została zabita? Czyżby od- Strona 18 powiedź na nie kryła się w jej tajemniczej przeszłości? Odwróciwszy się piecami do nawiedzanych przez duchy ruin Manderley, postanowiłem wyruszyć na poszukiwanie prawdy o jej pochodzeniu... Z radością oświadczam, że Evans nie zdążył zakończyć tego poszukiwania. Dopadła go bomba, lecz w tym czasie szkoda została już oczywiście wyrządzona. Oparłem głowę na rękach. W krzywym zwierciadle, przed którym mnie postawiono, nadal gestykulują dwa duchy i jeden błazen. Moje serce znowu bije szybciej i niezbyt miarowo. Poczułem się zdecydowanie gorzej. Strona 19 ROZDZIAŁ 3 Zamknąłem teczkę z wycinkami prasowymi i utkwiłem wzrok w żałosnym drzewku za oknem. Barker ruszał nogami przez sen, a przed moimi oczami znowu pojawiły się sceny z mego własnego snu, niczym obrzydliwe opary z bagniska podświadomości. Znowu ujrzałem siebie, uwięzionego za kierownicą tego złowrogiego czarnego samochodu, który wydawał się jechać, skręcać, przyspieszać i zwalniać bez mojego udziału. Znowu jechałem tą niekończącą się drogą, prowadzącą do Manderley. Dokoła szalała zamieć, a kiedy nacisnąłem hamulec, okazało się, że nie działa. Obok mnie, położona na miejscu pasażera, zaczęła się poruszać mała trumna. Wstałem z fotela, kilka razy przeszedłem się po pokoju i przejrzałem parę książek (ściany gabinetu są obudowane półkami z książkami). Usiłowałem wyrzucić ten sen ze swego umysłu i pamięci. Rano usiadłem przy biurku pełen energii, skupiony, lecz teraz znowu czułem się stary, znużony i słaby, oślepiony gradem kłamstw, które narodziły się dwadzieścia lat temu. Eric Evans mógł się przechwalać, że odkrył „nowe i sensacyjne dowody", ale do czego się to wszystko sprowadzało? Otóż do niczego. Podobnie jak łowcy sensacji, którzy przyszli po nim, Evans rozgrzebał tylko śmietnisko plotek w Kerrith. Ludzie, którzy kiedyś pracowali w Manderley lub byli z tym miejscem w jakikolwiek spo- sób związani, rzucili mu kilka nieświeżych, cuchnących kości. Tak czy inaczej, Evans i jego następcy nigdy nie odkryli żadnych prawdziwych dowodów, świadczących o tym, co stało się z Rebeką w ostatnią noc jej życia. Nie dowiedzieli się też niczego ojej przeszłości. Nawet Terence Grey, historyk, nie dziennikarz, niemniej Strona 20 niezwykle bystry obserwator i badacz faktów, nie zaszedł zbyt daleko, jak mi wiadomo. Wcale mnie to nie dziwi. Byłem przyjacielem Rebeki i lepiej niż ktokolwiek inny wiem, jak doskonale umiała zacierać ślady i jak bardzo nie lubiła zwierzeń. Czy ja sam podjąłbym się wyznaczonego sobie zadania, gdyby nie wpływ Terence'a Greya, dziwnego młodego człowieka, który niedawno przybył do Kerrith i z niewyjaśnionych powodów żywo zainteresował się życiem oraz tajemniczymi okolicznościami śmierci Rebeki? Prawdopodobnie nie. Odkąd Grey zjawił się w okolicy i zaczął zadawać pytania, moje sny stały się duzo bardziej dramatyczne. Przysunąłem sobie telefon. Nadszedł czas, aby pomówić z Greyem i zaproponować mu popołudniową wyprawę do Manderley - wizytę od dawna odkładaną, którą traktowałem jako swoisty egzamin. Jak zareaguje Grey, gdy wreszcie zobaczy dom, który tak bardzo pragnął ujrzeć? I skąd ta jego obsesja na punkcie Manderley? Podniosłem słuchawkę i znowują odłożyłem. Była dopiero dziesiąta. Oboje z Ellie wstajemy wcześnie i wcześnie jemy śniadanie. Zaproszenie może jeszcze poczekać, pomyślałem. Pan Grey jest fascynującym, choć trochę przerażającym człowiekiem. Młody, energiczny, o cechach charakteru, które nieco mnie niepokoją (niepokoi mnie także przyczyna jego zainteresowania Manderley, która pozostaje niejasna). Byłem prawie gotów przyznać, że Grey mógłby okazać się dla mnie użyteczny, ale musiałem spokojnie zastanowić się nad paroma kwestiami, zanim odbędę z nim rozmowę. Wziąłem do ręki przesyłkę, która nadeszła tego ranka, zważyłem ją w dłoni, zdecydowałem, że otworzę ją później i skoncentrowałem uwagę na drugim wyznaczonym sobie zadaniu - na liście „świadków". W przeciwieństwie do pismaków i pana Greya, powiedziałem sobie, wcale nie potrzebuję świadectwa innych, aby napisać prawdę o Rebece. Byłem jej przyjacielem, być może nawet najbliższym przyjacielem, w każdym razie tak sobie pochlebiałem, i znałem Maxima przez większą część mego życia. Manderley po raz pierwszy odwiedziłem jako mały chłopiec, więc rodzina de Winter nie stanowiła dla mnie zagadki. Jestem, jak mówi Grey, źródłem prawdziwych informacji, od chwili śmierci Maxima jedynym takim źródłem. Tak czy inaczej, rozmawiając z Greyem, uświadomiłem sobie, ze w mojej wiedzy istnieje parę luk - nie dotyczą one spraw szcze-