Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny

Szczegóły
Tytuł Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Neil Barrett Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny Del był za kółkiem, obok Ginny. - Nie śpieszą się, przyjemniaczki - powiedziała Ginny - ni cholery się nie śpieszą. - Płochliwi są - potwierdził Del. - Każdy jest płochliwy. Każdy chce przeżyć. - Uuch! - rzuciła Ginny z odrazą. - Żadna przyjemność smażyć się tu na słońcu. Moja cena rośnie z każdą minutą. Sam zobaczysz. - Nie daj się ponieść chciwości. Ginny przebierała palcami stóp po tablicy rozdzielczej. Słońce paliło jej nogi. Byli o niecałe sto metrów od muru zwieńczonego drutem kolczastym. Nad bramą widniał napis: Pierwszy Kościół Boga Bezołowiowego & Rafineria WITAJCIE WSTĘP WZBRONIONY Budynkom rafinerii przydałoby się malowanie. Kiedyś były pewnie srebrne, teraz zyskały kolor wyblakłej cyny, gdzieniegdzie poczerniałej od rdzy. Ginny wychyliła się przez okno i zawołała do Oposa Darka: - Co się dzieje, przyjacielu? Te pojebusy w środku poumierały, czy co? - Myślą - odpowiedział Opos. - Ustalają następny krok. Rozważają, co robić. - Opos Dark siedział na krześle obrotowym przypasanym do dachu ciężarówki. Krzesło otaczał pierścień z uchylnym statywem, na którym lśniły czernią dwie lufy pięćdziesiątki. Opos miał pełne pole ostrzału wkoło. Od słońca chronił go czerwony parasol spłowiały do różowości. Obserwował ogrodzenie i patrzył, jak drżenie gorącego powietrza deformuje równinę. Interesowało go wszystko, co się rusza i łatwo odróżniał złudzenie od rzeczywistości. Podrapał się w nos i owinął ogon wokół nogi. Brama otworzyła się i mężczyźni ruszyli przez krzaki. Patrzył na nich prowokująco. Miał nadzieję, że zrobią jakieś natchnione głupstwo. Naliczył trzydziestu siedmiu mężczyzn. Kilku z nich miało broń - na wierzchu lub ukrytą. Opos natychmiast ich zlokalizował. Nie przejął się zbytnio. Wyglądali na bandę nicponi żądnych raczej uciech niż rozróby. Mężczyźni tłoczyli się. Ubrani byli w połatane drelichy i wypłowiałe koszule. Widok Oposa ich rozdrażnił. Dopiero pojawienie się Dela przywróciło dobry nastrój. Spoglądali na niego, poszturchiwali się nawzajem i szczerzyli zęby. Del był kościsty i łysy, wyjąwszy kępki włosów wokół uszu. Nosił za duży, zakurzony, czarny płaszcz. Jego szyja sterczała z koszuli jak nowo narodzony, żądny mięsa jastrząb. Mężczyźni zapomnieli o Oposie i tłoczyli się czekając, co zrobi Del; aż zbierze się i pokaże to, co przybyli zobaczyć. Ciężarówka była w kolorze morskiej zieleni. Złote litery informowały o właścicielu i oferowanych grzesznych rozkoszach: Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny ***SEX*NALEŚNIKI*NIEBEZPIECZNE NARKOTYKI*** Del majstrował tu i ówdzie. Odczepił przyczepę od ciężarówki i rozłożył przenośną scenkę. Na to wystarczyłyby trzy minuty, ale Del rozciągnął operację do dziesięciu. Mężczyźni zaczęli gwizdać i klaskać. Del udawał zaskoczonego. To im się podobało. Potknął się, a oni ryknęli śmiechem. - Hej, człowieku, masz tam w środku dziewczynę, czy nie? - zawołał któryś. - Lepiej niech coś tam będzie oprócz ciebie - powiedział inny. - Panowie - powiedział Del, gestem wzniesionych rąk prosząc o ciszę. - Słodkobiodra Ginny pojawi się zaraz we własnej osobie i nie pożałujecie oczekiwania. Wszystkie wasze życzenia zostaną spełnione, obiecuję. Niosę piękno temu pustkowiu. Nagą żądzę, niepohamowaną namiętność. Występki seksualne, o jakich nawet nie śniliście. - Skończ pan tę gadkę - krzyknął do Dela mężczyzna o oczach jak pestki brzoskwini. - Pokaż, co tam masz. Pozostali poparli go, zaczęli tupać i gwizdać. Właśnie na to czekał Del. Chodziło mu o złość. O frustrację i sprzeciw. Nienawiść żądającą słodkiego wyładowania. Pomachał rękami, ale nie uspokoili się. Położył dłoń na drzwiach ciężarówki, to uciszyło ich natychmiast. Podwójne drzwi otworzyły się. Odsłoniła się sfatygowana kurtyna malowana w serduszka i cherubiny. Del wyciągnął rękę. Zdawał się szukać po omacku za kurtyną, jedno oko przymykając w skupieniu. Jakby nie pamiętał, jak się robi ten trik. I nagle cięcie przerywające bezruch - Ginny w podwójnym fikołku zjawiła się na scenie jak anioł. Mężczyźni wybuchnęli niepohamowanym wrzaskiem. Rytmiczne gesty Ginny przemieniły wrzask w skandowanie. Był odpowiednio do tego ubrana: błyszcząca krótka spódniczka, białe trzewiki z kitkami, biała bluza z wielkim czerwonym "G" wyszytym na piersi. - Panowie, oto Słodkobiodra Ginny - obwieścił Del ze znawstwem - w swojej własnej interpretacji Barbary Jean, cheerleaderki z sąsiedztwa. Niewinna jak śnieg, ale figlarka, i chętna do nauki, jeśli tylko Skrzydłowy Biff zechce udzielić jej lekcji. I co wy na to!? Gwizdali, wrzeszczeli, tupali. Ginny paradowała po scenie z potężnymi wymachami nóg do przodu, mężczyźni sapali z rozkoszy. Trzydzieści siedem par oczu odbijało nieprzeparte pragnienie. Ich wzrok kleił się do osłoniętych części ciała. Odkurzali wspomnienia przemocy i miłości. Wtedy Ginny zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Mężczyźni naparli na scenę. Del uśmiechnął się beznamiętnie. Kurtyna poszła w górę i Ginny była tu znowu. Zamiast blond włosów miała ciemnorude, kostium zmieniony w mgnieniu oka. Del przedstawił siostrę Norę, anioła miłosierdzia, podatną jak wosk w rękach Pacjenta Pete'a. Po chwili włosy kruczoczarne, to Sally Nauczycielka, zimna jak źródlana woda, dopóki Zły Uczeń Steve nie spuści z łańcucha swej namiętności. Ginny znowu zniknęła. Grzmot braw przetoczył się po równinie. Del gestem dopingował klaszczących, a potem rozłożył ręce nakazując ciszę. - Panowie, czy was okłamałem? Czyż nie o niej zawsze marzyliście? Czyż to nie miłość, jakiej całe życie pragnęliście? Czy widzieliście zgrabniejszą figurę, gładsze ciało? Bielsze zęby, jaśniejsze oczy? - Dobra, ale czy ona jest p r a w d z i w a? - wrzasnął mężczyzna z twarzą pokiereszowaną jak pocerowana skarpetka. - Jesteśmy ludźmi religijnymi. My tu nie rżniemy żadnych maszyn. Inni poparli go, pokrzykując zawadiacko i potrząsając pięściami. - Chwileczkę, doskonale pana rozumiem - powiedział Del. - Ja sam miałem kilka sztucznych lalek. Plastykowa obłapianka, nic więcej, daję słowo. To nie dla takich jak pan, bo głowę daję, że jest pan mężczyną, który ma wyczucie do kobiet. Nie, proszę pana, Ginny jest prawdziwa jak deszcz i jest wasza w wybranej przez was roli. Siedem minut rozkoszy. To wyda się wiecznością, obiecuję. Jeśli kłamię, opłata wraca do was. I to wszystko za jedyny amerykański galon benzyny! Tak jak się Del spodziewał, odpowiedziały mu jęk zawodu i wycia. - To zwykłe oszustwo! Żadna kobieta nie jest tego warta! - Benzyna jest cenniejsza od złota i ciężko na nią harujemy! Del przyjął to ze spokojem. Wyglądał na rozczarowanego i nieustępliwego. - Jestem ostatnim, który mógłby was okpić - powiedział. - To nie w moim stylu wpychać faceta na siłę w słodkie objęcia rozkoszy, zmuszać, by złożył swe ciało między złocistymi udami. Nie, jeśli są jakieś wątpliwości, czy ta dziewczyna jest warta swojej ceny, to nic z tego. Nie robię interesów w ten sposób, nigdy nie robiłem. Mężczyźni postąpili naprzód. Del czuł bijący od nich odór niezadowolenia. Odczytywał krążące ponad ich głowami sprytne myśli. Zawsze przychodził moment, kiedy facetom się wydawało, że mogą dostać wdzięki Ginny za darmo. - Przemyślcie to, przyjaciele - powiedział Del. - Mężczyzna musi zrobić to, co ma do zrobienia. I jak będziecie podejmować decyzję, rzućcie okiem na dach ciężarówki, na najbardziej wstrząsający i absolutnie darmowy pokaz szczytów sztuki strzeleckiej. Takiej okazji już nigdy nie będziecie mieli. Zanim Del skończył przemowę, zanim mężczyźni zaczęli chwytać w czym rzecz, pojawiła się znowu Ginny i wyrzuciła w powietrze tuzin porcelanowych spodków. Opos Dark jak zjawa obrócił się z krzesłem o sto czterdzieści stopni, ustawił karabin na cel i roztrzaskał spodki w pył. Przez równinę przetoczył się grzmot. Na mężczyzn opadł grad porcelanowych okruchów. Opos wstał i obdarzył ich różowym uśmiechem zabójcy oraz dyskretnym ukłonem. Mężczyźni ujrzeli dwa metry dziewięć i pół centymetra furii i straszliwej szybkości torbacza, czarne agatowe oczy i pysk pełen hultajsko wyszczerzonych zębów. Pierzchły wątpliwości, szaleństwo kalibru pięćdziesiąt to nie było to, o co chodzi. Dzisiaj rozrywki nie będą za darmo. - Panowie, grzejcie silniki. - Del uśmiechnął się. - Będę tutaj, możecie wpłacać honoraria. Częstujcie się pikantnymi naleśnikami, zanim nadejdzie wasza chwila chwały. Rzućcie też okiem na wystawę naszych farmaceutycznych cudów i środków rozszerzających świadomość. Mężczyźni wrócili za ogrodzenie. Wkrótce byli z powrotem, znosząc poobijane puszki z benzyną. Del wąchał każdą z nich, bo a nuż jakiś pajac chciałby się wykpić wodą. Każdy dostawał żeton i wracał na miejsce. Del brał za naleśniki i niebezpieczne narkotyki, co tylko mu dawali. Świece, słoiki próżniowe, jakiś zardzewiały nóż. Pół podręcznika obsługi Czołgu Miejskiego Chrysler Mark XX w warunkach bojowych. Pigułki miały różne kolory, ale skąad jednakowy: dwanaście części oregano, trzy części króliczego gówna i jedna część łodygi marihuany. Wszystko to działo się pod czujnym okiem Oposa. - Na Boga - powiedział pierwszy wychodzący z przyczepy. - Ona jest tego warta, mówię wam. Wybierajcie Siostrę, nie pożałujecie. - Nauczycielka lepsza - stwierdził następny z obsłużonych. - Nie widziałem nigdy nic podobnego. Nie obchodzi mnie nawet, czy jest prawdziwa. - Co jest w tych naleśnikach? - spytał Dela jakiś klient. - Nikt, kogo by pan znał. - To był długi dzień - oznajmiła Ginny. - Ależ jestem ugotowana. - Zmarszczyła nos. - Natychmiast walmy do jakiegoś miasta i przelecisz tu dokładnie wężem, Del. Śmierdzi jak w rynsztoku albo nawet gorzej. Del zerknął na niebo i podjechał w wątły cień rzucany przez krzew mesquite. Wysiadł i kopnął kontrolnie każdą oponę. Ginny też wysiadła i przeciągając się, przespacerowała parę kroków. - Robi się późno - powiedział Del. - Chcesz jechać dalej, czy zatrzymać się tutaj? - Sądzisz, że ci chłopcy mogą zażądać powtórki za benzynę? - Mam nadzieję - rzucił Opos ze szczytu ciężarówki. - Nadgorliwiec z ciebie - Ginny zaśmiała się. - Tak bym to nazwała. Cholera, ruszajmy w drogę. Marzę o gorącej kąpieli i miejskim jedzeniu. Co jest przed nami? - Wschodnie Złe Nowiny - powiedział Del - jeśli ta mapa ma jakąkolwiek wartość. Ginny, po nocy źle się jedzie. Nie wiadomo, co czyha po drodze. - Za to wiadomo, co mamy na dachu - odrzekła Ginny. - Jedźmy. Wszystko mnie swędzi od robactwa i brudu, myślę tylko o wannie. Jak chcesz, mogę cię zmienić za kółkiem. - Wsiadaj - burknął Del. - Jesteś najkoszmarniejszym kierowcą, jakiego znam. Ranek przyszedł w purpurowej poświacie z metalicznymi poblaskami, miedzianym, srebrnym, złotym. Z daleka Wschodnie Złe Nowiny wydało się Ginny podobne do śmietniska rozrzuconego bezładnie po równinie. Z bliska wyglądało jak większe śmietnisko. Blaszane budy, namioty i chaotycznie poustawiane budynki, poskładane niezręcznie z dawnych form. Paliły się ogniska z wiszącymi kociołkami, a miejscowi szwendali się, ziewając i drapiąc się. Trzy lokale oferowały posiłki. Inne nocleg i kąpiel. Przynajmniej odrobina wygody. Ginny dostrzegła szyld w dalekim zakątku miasta: WARSZTATY MORO Uzbrojenie*Mechanika*Wszelki Śmieć Elektroniczny - Poczekaj! - rzuciła Ginny. - Podjedź tam. Del zaniepokoił się. - Po co? - Nie denerwuj się. Jest coś do naprawienia. Chcę tylko, żeby rzucili na to okiem. - Nic mi nie mówiłaś - powiedział Del. Ujrzała jego smutne, przymglone oczy, pęczki włosów klapnięte płasko na uszy. - Del, nie było o czym mówić - powiedziała życzliwym tonem. - To nic, o czym mógłbyś mieć pojęcie. Okay? - Jak uważasz - odparł Del, wyraźnie nie w sosie. Ginny westchnęła i wysiadła. Podwórko za warsztatem ogrodzone było drutem kolczastym; pokryte po kostki kłębami lin, miedzianego drutu i zardzewiałych części niewiadomego przeznaczenia. Ścianę podpierała pogruchotana furgonetka. Poranny upał wyginał błaszany dach baraku. Kolejne rupiecie przelewały się przez drzwi. Opos wydał zabawny dźwięk i Ginny ujrzała wyłaniającego się z cienia Psa. Owczarek, pod metr pięćdziesiąt, łypnął żółtymi oczami na Oposa Darka. Za nim wyszedł człowiek, wycierając smar na rękach o spodnie. Nagi do pasa, z włosami, które nadawałyby się do wypychania foteli. Rysy jak wykute w skale, kamienne spojrzenie. Niczego sobie, pomyślała Ginny. Gdyby go porządnie wymyć. - Dobra - powiedział mężczyzna. Zerknął na ciężarówkę, przeczytał napis na jej ścianie, zmierzył Ginny od stóp do głów. - Czym mogę służyć pani, młoda damo? - Nie jestem taka młoda i nie sądzę, żebym była damą - odrzekła Ginny. - Niech pan sobie nic nie wyobraża. Chce pan robić interesy, czy tylko pogadać sobie? Mężczyzna wyszczerzył się. - Nazywam się Moro Zysk. Jeśli o mnie chodzi, żaden interes nie jest mi obcy. - Chodzi o części elektryczne. - Mamy. W czym problem? - Najpierw jedno pytanie. - Ginny potrząsnęła przecząco głową. - Robi pan usługi w zaufaniu, czy rozpowiada wszystkim znajomym? - Na drugie imię mam Sekret - powiedział Moro. - Może być trochę drożej, ale załatwione. - Ile? - Skąd mam wiedzieć? - Moro przymknął jedno oko. - Masz tam jakieś atomowe ustrojstwo, czy zepsuty zegarek? Wjedźcie, to rzucimy okiem. - Wycelował zatłuszczony palec w Oposa. - On zostaje na zewnątrz. - Nie ma mowy. - Żadnej broni w warsztacie. Taką mam zasadę. - On nie ma nic przy sobie. Tylko to, co widzisz. - Ginny uśmiechnęła się. - Możesz go przeszukać. Choć ja bym chyba tego nie robiła na twoim miejscu. - Wygląda, nie powiem, imponująco. - Nie tylko wygląda. - Pal sześć. Wjeżdżajcie. Pies otworzył bramę. Opos zszedł na dół i podążał za Psem maślanym wzrokiem. - Poszukaj dla nas noclegu - powiedziała Ginny do Dela. - Czystego, jeśli to możliwe. I zamów całą gorącą wodę w mieście. Jezus Maria! Del, ciągle się dąsasz, czy co? - Nie przejmuj się mną - odpowiedział Del. - W ogóle na mnie nie zwracaj uwagi. - W porządku. - Ginny wskoczyła za kierownicę. Moro zaczął kopać drzwi warsztatu. W końcu odskoczyły, zostawiając dość miejsca na ciężarówkę. Za nią wtoczyła się przyczepa bagażowa. Moro uniósł brezent i gapił się z wielką uwagą na trzydzieści siedem puszek bezołowiowej. - Macie dziurę w baku, czy jak? - spytał. Ginny nie odpowiedziała. Wysiadła z ciężarówki. Światło wpadało przez powybijane miejscami szyby. Wąskie okna przywiodły Ginny na myśl kościół. Kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, stwierdziła, że nie myliła się. Ławy zestawione na boku wypełniały sterty części samochodowych. Przed ołtarzem, na podnośniku stał oldsmobile z 1997 roku. - Przyjemne miejsce - powiedziała. - Dobrze mi służy - odrzekł Moro. - Ale do rzeczy, co to za awaria? Coś z przewodami? Mówiłaś o elektryce. - Nie chodzi o silnik. To z tyłu. - Zaprowadziła go i otworzyła drzwi. - Wielki Boże! - jęknął Moro. - Cuchnie tu trochę. Nic się nie da zrobić, zanim się nie spłucze. - Ginny wspięła się do środka, obejrzała za siebie i zobaczyła Moro wciąż tkwiącego na ziemi. - Wchodzisz, czy nie? - Tak się zastanawiam. - Nad czym? - Zauważyła wcześniej, jak obserwuje ją w ruchu i właściwie nie musiała pytać. - No wiesz... - Moro zaszurał stopami. - Jak sobie wyobrażasz zapłatę? Za to, cokolwiek jest do zrobienia. - Benzyną. Obejrzysz. Powiesz mi, ile puszek. Ja powiem tak albo nie. - Moglibyśmy się jakoś dogadać. - Moglibyśmy? - Jasne. - Moro uśmiechnął się do niej głupkowato. - Czemu nie? - Drogi panie, za kogo pan mnie bierze? - Ginny patrzyła na niego bez mrugnięcia okiem. Mężczyzna stropił się i zostrożniał. - Może nie uwierzysz, madame, ale dobrze umiem czytać. Pomyślałem sobie, że nie jesteś naleśnikiem ani niebezpiecznym narkotykiem. - Źle sobie pomyślałeś - odpowiedziała Ginny. - W seksie zajmuję się tylko softwarem, zapamiętaj to sobie. Nie potrzebuję całego dnia, żeby zauważyć, jak na mnie filujesz. Mogę albo się ruszać, albo stać bez ruchu. Jak stoję, to się gapisz. Jak się ruszam, gapisz się jeszcze bardziej. Nie mogę mieć o to pretensji. Jestem jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałeś. Tylko niech to ci nie przeszkadza w pracy. Moro nie przychodziło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Zrobił więc głęboki wdech i wszedł do ciężarówki. Do podłogi przypasane było łoże. Czerwona, bawełniana narzuta, spłowiała atłasowa poduszka z napisem DURANGO, COLORADO i wyszytymi wiewiórkami i wodospadami. Pulpit, lampa z różowym abażurem we flamingi. Czerwone zasłony na ścianach. Grafiki ze scenami baletowymi i naga Myszka Minnie. - Nic tu nie widzę - powiedział Moro. - To jest tam w głębi - powiedziała Ginny. Odsłoniła zasłonę z boku przedniej części ciężarówki. Za nią była gablotka z dykty przymocowana miedzianymi śrubami. Ginny wyjęła klucz z kieszeni dżinsów i otworzyła ją. Moro przyglądał się przez minutę, po czym wybuchnął głośnym śmiechem. - Taśmy s e n s o r y c z n e? Niech mnie kule biją. - Spojrzał na Ginny w zupełnie inny sposób. Nie przeoczyła tej zmiany. - Od lat nie widziałem takiego sprzętu. Nie sądziłem, że jakikolwiek ocalał. - Mam trzy taśmy - wyjaśniła Ginny. - Brunetka, ruda i blondynka. Znalazłam tego całe ukryte zapasy w Ardmore w Oklahomie. Musiałam przejrzeć dwie czy trzy setki, żeby znaleźć dziewczyny wystarczająco podobne do mnie. Mało nie dostałam świra. Ale uporałam się z tym. Zrobiłam z każdej siedmiominutowy wyciąg. - Jak ich podłączasz? - Moro zerknął za siebie, na łóżko. - Mała igła kłuje ich przez materac w tyłek. Z mety odlatują. Dawka siedmiominutowa. Hełmofon jest tam w pulpicie. Zakładam i zdejmuję naprawdę błyskawicznie. Przewody przechodzą pod podłogą i tędy do nadajnika. - Jezu - powiedział Moro. - Jak cię na tym złapią, to jesteś załatwiona, madame. - Po to mam Oposa. Jest bardzo dobry w swoim fachu. No i jak to wszystko ci się widzi? - Z początku nie byłem pewien, czy jesteś prawdziwa. - A teraz jak ci się wydaje? - Ginny parsknęła śmiechem. - Myślę, że chyba tak. - Słusznie - odrzekła Ginny. - To Del jest androidem, nie ja. Cykor Seria IX. Ale nie szkodzi. Nie mam dużych wymagań. Klienci podejrzewają mnie, że to ja i nie zadają sobie trudu, żeby jemu się przyjrzeć. Ma świetną nawijkę, a także dobrą rękę do naleśników i narkotyków. Jak dla mnie, trochę przewrażliwiony. Ale mówią, że nikt nie jest doskonały. - Te problemy są związane z uzwojeniem? - Chyba tak - powiedziała Ginny - strasznie mi daje w kość. - Przygryzła wargę i zmarszczyła nos. Jej miny wydały się Moro oznaką przychylności. - Myślę, że trochę się zsuwa. Może mam zwarcie, co? - Możliwe. - Moro majstrował przy nadajniku, trącając kciukiem jedną z cewek. - Muszę to rozebrać i obejrzeć. - Jest do twojej dyspozycji. Będę tam, gdzie nas ulokuje Del. - U Johna Ruby'ego - powiedział Moro. - Jedyne miejsce z dobrym dachem. Z przyjemnością zaprosiłbym cię na obiad. - Jasne, że z przyjemnością. - Masz paskudne maniery, przyjaciółko. - Mam wielkie doświadczenie - powiedziała Ginny. - A ja swoją dumę - odrzekł Moro. - Nie zamierzam cię prosić więcej niż trzy lub cztery razy, i szlus. Ginny skinęła głową. Na skraju przyzwolenia. - Masz moją obietnicę - powiedziała. - Nie za wiele, ale zawsze coś. - To oznacza kolację, czy nie? - To nie oznacza kolacji. Oznacza, że gdybym m i a ł a o c h o t ę na kolację z jakimś facetem, to mi przypasujesz. - Do diabła z tobą, lady. - Oczy Moro zaiskrzyły się. - Nie jestem aż tak bardzo spragniony towarzystwa. - Świetnie. - Ginny wciągnęła nosem powietrze i ruszyła do wyjścia. - Życzę przyjemnego dnia. Moro obserwował jej chód. Patrzył na nogi opięte drelichem, studiował hydraulikę bioder. Rozważał kilka rozbieżnych możliwości. Umyć się i poszukać czystego ubrania. Znaleźć butelkę i obejrzeć taśmy. Co najwyżej plastykowa obłapka, przynajmniej tak słyszał, ale przynajmniej nie trzeba tyle zachodu. Opos Dark patrzył, jak ciężarówka znika we wnętrzu warsztatu. Od razu poczuł się nieswojo. Jego miejsce było na szczycie. Miał chronić Ginny. Modlić się dziko o morderstwo do nieobecnycyh bogów genetycznych. Nie spuszczał wzroku z Psa, odkąd tamten się pojawił. Jego zmysły zaatakowały pierwotne zapachy, archaiczne lęki i pragnienia. Pies zatrzasnął bramę i odwrócił się. Nie podszedł, jedynie się odwrócił. - Jestem Pies Quick - powiedział, prężąc owłosione ramiona. - Nie dbam zbytnio o Oposy. - Ja nie dbam zbytnio o Psy - powiedział Opos Dark. Pies zdawał się rozumieć. - Co robiłeś przed wojną? - Pracowałem w skansenie. Nasze Prymitywne Początki. Ten rodzaj syfu. A ty? - W ochroniarstwie, a gdzie indziej? - Pies skrzywił się. - Trochę się uczyłem elektroniki. Dużo więcej załapałem u Moro. Bywało gorzej. - Skinął głową w stronę warsztatu. - Lubisz strzelać do ludzi z tej pukawki? - Jak tylko mam okazję. - Grasz czasem w karty? - Czasem - Opos Dark wyszczerzył zęby. - Myślę, że poradziłbym sobie z Psem. - O prawdziwe fanty? - Pies odwzajemnił grymas. - Nowa, nie rozpieczętowana talia, stawki na stole - powiedział Opos. Moro zjawił się w Chacie Ruby'ego Johna koło południa. Ginny miała półosobną lożę zasłoniętą kocem. Zdążyła już się wykąpać, spleść włosy i obciąć nogawki dżinsów. Moro zaparło dech. - Będzie na jutro rano - powiedział. - Kosztuje dziesięć galonów wachy. - Dziesięć galonów? To zdzierstwo, wiesz o tym. - Kupuj albo olej. Masz zepsutą głowicę w nadajniku. Wkrótce pieprznie, jak tego nie naprawisz. Nie spodobałoby ci się to. A już twoim klientom zupełnie nie. Ginny zmiękła, ale tylko trochę. - Góra cztery galony. - Osiem. Muszę sam dorobić części. - Pięć. - Sześć - powiedział Moro. - I zabieram cię na kolację. - Pięć i pół, i chcę żeby o świcie nie było mnie już w tym waszym potniku. Muszę być dobrze w drodze, kiedy słońce zacznie przypiekać wasze urocze miasteczko. - Cholera, z tobą to jest wesoło. Ginny uśmiechnęła się. Słodko, niespodziewanie rozbrajająco. - Jestem w porządku. Powinieneś mnie lepiej poznać. - Ale jak to załatwić? - Nie da rady. - Uśmiech zniknął. - Nie wchodzi w rachubę. Wyglądało na to, że na północy pada. Świt był ponury. Zmącone, pozbawione blasku żółcie i czerwienie. Przynajmniej przez okno, którego umyć nikt nie zadał sobie trudu. Moro wyprowadził już ciężarówkę. Powiedział, że dolał oleju i spłukał wężem tył. Pięć i pół galona opuściło przyczepę. Ginny i Del odmierzali pod okiem Moro. - Naprawdę - powiedział Moro - nie musicie tego robić. - Wiem - odpowiedziała Ginny, zerkając z zaciekawieniem na Psa, który wyglądał raczej dziwnie. Nie w sosie, nadąsany. Ginny podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła Oposa na szczycie ciężarówki. Opos zademonstrował wilgotny, oposi uśmiech. - Dokąd teraz? - spytał Moro, pragnąc ją jak najdłużej zatrzymać. - Na południe - odpowiedziała Ginny, jako że była zwrócona akurat w tym kierunku. - Nie radziłbym - powiedział Moro. - Ludzie tam nie są zbyt przyjaźni. - Nie mogę grymasić. Biznes to biznes. - O nie - Moro potrząsnął głową. - Taki biznes to zły biznes. Na południe i wschód ciągną się Suche Drogi. Potem masz Miasto Zagłady. Jeszcze trochę i wpadacie na Trakt. Możesz się też natknąć na Fort Pru, bandę sfrustrowanych agentów ubezpieczeniowych błąkającą się po równinie. Trzymaj się od nich z dala. Spotkanie nie jest warte nawet największego zarobku. - Jesteś nieoceniony - powiedziała Ginny. Moro przytrzymał jej drzwi. - Czy ty kiedykolwiek kogoś słuchasz, madame? Daję ci dobrą radę. - Świetnie, jestem tak wdzięczna, jak tylko potrafię. Moro patrzył, jak odjeżdża. Jej widok go zniewalał. Dzień zdawał się ogniskować w jej oczach. Nic z tego, co mówił, nie podobało się jej do końca. Mimo to jej lekceważenie było dosyć przyjacielskie. Nie wyczuwał w nim żadnej złośliwości. Nazwa "Miasto Zagłady" nie brzmiała zbyt zachęcająco. Ginny powiedziała Delowi, żeby odbił trochę na zachód. Około południa na rozszalałym obrzeżu świata pojawiła się żółta mgła, jakby ktoś przeciągnął przez równinę tani, brudny dywan. - Burza piaskowa - zawołał Opos z dachu. - Prosto od zachodu. Zupełnie mi się to nie podoba. Lepiej skręćmy. Wygląda na to, że kłopoty nadchodzą wielkimi krokami. Opos nie powiedział nic, czego sama by nie wiedziała. Miał zwyczaj mówić albo za mało, albo za dużo. Powiedziała mu, żeby osłonił broń i wszedł do szoferki, bo piasek zasypie jego stanowisko, a nie ma w okolicy nic do zabicia, co nie mogłoby poczekać. Opos Dark marudził, ale zszedł. Zgarbiony na tyle ciężarówki, wykonywał pozorowane ruchy strzelca. Ćwiczył w myślach szybkie serie i poprawkę na wiatr. - Założę się, że mógłbym zwiać przed tą burzą - powiedział Del. - Czuję, że byłbym w stanie to zrobić. - Zwiać dokąd? - spytała Ginny. - Nie wiemy, gdzie jesteśmy i co jest przed nami. - Racja. Tym bardziej trzeba tam dotrzeć jak najszybciej. Ginny wyszła z szoferki i rozejrzała się z pogardą po świecie. - Mam pełno piasku między zębami i w butach - skarżyła się. - Założę się, że ten Moro wie dokładnie, gdzie najczęściej występują burze. Dam sobie głowę uciąć, że tak właśnie jest. - Wydał mi się przyzwoity - powiedział Del. - I o to chodzi - powiedziała Ginny. - Komuś takiemu w ogóle nie można ufać. Wyglądało na to, że burza potrwa jeszcze parę dni. A Ginny sądziła, że w godzinę będzie po wszystkim. Niebo wyglądało okropnie, jak kapuśniak. Ziemia wyglądała tak, jak wyglądała. Ginny nie odczuwała różnicy pomiędzy piaskiem, który właśnie odleciał, a nowo nawianym. Del ponownie uruchomił ciężarówkę. Ginny pomyślała o wczorajszej kąpieli. Wschodnie Złe Nowiny miały swoje zalety. Kiedy wjechali na najbliższe wzniesienie, Opos Dark zaczął tupać w dach. - Pojazdy z lewej burty - krzyknął. - Osobowe, furgonetki, platformy i półplatformy. Autobusy wszelkiej maści. - Co robią? - spytał Del. - Jadą prosto na nas. Ciągną drewno. - Co? - Ginny zrobiła zdziwioną minę. - Do cholery, Del, zatrzymasz się, czy nie? Ogłupiałeś chyba od tej jazdy. Del zatrzymał się. Ginny zajęła miejsce obok Oposa, żeby popatrzeć. Karawana zachowywała prostą linię. Pojazdy właściwie nie ciągnęły drewna... ale ciągnęły je. Każdy z nich wiózł fragment ściany. Powiązane po kilka, zaostrzone na końcu pale. Samochód prowadzący zakręcił, inne poszły w jego ślady. Prowadzący skręcił jeszcze raz. Po chwili na równinie stanęła palisada, tworząc równy jak odrysowany od linijki kwadrat. Palisada z bramą. Nad bramą widniał napis: FORT PRU Gry Losowe & Rozrywki *Ćwierć Życia*Całe Życie*Pół Życia*Śmierć - Nie podoba mi się to - powiedział Opos Dark. - Tobie się nie podoba nic, co jeszcze żyje - powiedziała Ginny. - Mają broń krótką i wyglądają na bandę nerwusów. - Są po prostu narwani, Oposie. To samo, co nerwus, w przybliżeniu. - Opos udawał, że rozumie. - Zdaje się, że zrobili postój na noc - zawołała Ginny do Dela. - Zróbmy jakiś biznes. Koszta własne wciąż rosną. Pięciu z nich podeszło do ciężarówki. Wyglądali jak bracia. Żylaści, opaleni. Nadzy do pasa, wyjąwszy kołnierzyki i krawaty w paski. Każdy z nich miał ze sobą płaską walizeczkę nie grubszą niż dwie kromki chleba bez masła. Dwaj mieli wetknięte za pasy pistolety. Ich przywódca uzbrojony był w zgrabnego obrzyna, dwunastką Remingtona. Strzelba zwisała mu na brzuchu, na pasku od gitary w barwach ochronnych. Delowi facet zupełnie nie podobał się. Miał nieskazitelnie białe zęby i łysą czaszkę. Oczy koloru wyrzuconej na brzeg meduzy. Przestudiował napis na ciężarówce i spojrzał na Dela. - To masz tam w końcu kurwę, czy nie? Del spojrzał mu prosto w oczy. - Jestem nieco zdegustowany. Co za słownictwo. - Hej. - Facet puścił oko do Dela. - Nie musisz nam wciskać kitu. My też robimy w show-biznesie. - Naprawdę? - Koło fortuny i uczciwe karty. Dreszczyk, jaki na pewno lubisz. Jestem głównym rzeczoznawcą tej załogi. Fred. Strasznie niesympatyczny ten zwierzak na górze. Nie ma powodu, żeby mi celował w szyję. Jesteśmy przyjaźnie nastawieni. - Nie widzę powodu, dlaczego Opos miałby skąpać okolicę w ołowiu i w sraczce - powiedział Del. - Chyba że przychodzi ci do głowy coś, o czym ja nie mam pojęcia. Na to Fred uśmiechnął się. Słońce uczyniło z jego głowy wielką, złocistą kulę. - Myślę, że spróbujemy twojej dziewczyny - powiedział do Dela. - Oczywiście, najpierw musimy ją obejrzeć. Co za to bierzesz? - Rzeczy równie cenne, co mój towar. - Mamy coś takiego. - Główny rzeczoznawca znowu puścił oko. Ten nawyk zaczynał już Dela drażnić. Fred skinął głową i jeden z jego ludzi wyciągnął z walizeczki biały, czysty papier. - Czerpany - powiedział, kartkując papier kciukiem. - W pięćdziesięciu procentach lniany, mamy go na ryzy. Nigdzie takiego nie znajdziesz. Świetny do pisania, albo możesz go zhandlować. Siódma Brygada Najemnych pisarzy przejeżdżała tędy tydzień temu. Każdy na koniu. Prawie nas ogolili, ale kilka ryz się zachowało. Mamy też ołówki. Mirado 2 i 3, nie zatemperowane, z gumkami na końcu. Kiedy ostatni raz coś t a k i e g o widziałeś? Bracie, to są fanty na wagę złota. Mamy też zszywacze i formularze sądowe. Do skarg, do zażaleń, jakie tylko chcesz formularze. Powiem ci: mamy złoty interes na kółkach. A ty masz benzynę pod plandeką w przyczepie. Czuć ją aż tutaj. Przyjacielu, możemy się dogadać. Moich siedemnaście nienasyconych gruchotów ma prawie sucho w baku. Pod czaszką Dela coś zaiskrzyło jak ukłucie komara. Widział to w oczach ubezpieczeniowca. To była żądza benzyny, bez wątpliwości tamten zawzią- się na coś więcej niż tylko cielesne przyjemności. Del czuł specjalnym androidowym zmysłem, że tamci zrobią swoje, jak tylko będą mieli cień szansy. - Niestety, benzyna nie jest na handel - powiedział najspokojniej, jak potrafił. - Sprzedajemy tylko seks, naleśniki i niebezpieczne narkotyki. - Nie ma sprawy - powiedział rzeczoznawca. - Jasne, nie ma sprawy. Tak mi tylko przyszło do głowy. Zawołaj tę swoją laseczkę, a ja sprowadzę załogę. Co powiesz na pół ryzy za faceta. - Całkiem uczciwa cena - powiedział Del, zdając sobie sprawę, że pół tej ceny byłoby okey. Miał przeraźliwą świadomość, że Fred zamierza zabrać z powrotem wszystko, co zapłaci. - Ten cały Moro miał rację - powiedział Del. - Te chłopaki od ubezpieczeń to syf. Lepiej się zmywajmy, i to szybko. - Phi - parsknęła Ginny - tacy właśnie są faceci. Startują jak rozjuszone brytany, a kończą jak kotki chłepczące śmietankę. Taka jest natura branży chędożenia. Sam się przekonasz. A poza tym nie podskoczą Oposowi. - Jak staniesz w ogniu, deszcz ci nie pomoże - mruknął Del. - Dobra, nie odczepiam benzyny. Ustawię scenę nad przyczepą, tak też możesz wykonać swoje numery. - Rób, jak ci wygodnie - powiedziała Ginny, całując plastykowy policzek i wypychając Dela za drzwi. - A teraz spadaj, bo muszę zaraz być milutka. Wyglądało, że idzie dobrze. Cheerleaderka Barbara Jean obudziła lepkie sny, uczyniła usta mężczyzn suchymi jak węże pustynne. Podprowadziła pod Nauczycielkę Sally i Siostrę Norę tajne zakamarki męskiej duszy. Może Ginny miała rację, pomyślał Del. W obliczu kobiecych wdzięków faceci tracili swój normalny, bandycki wygląd. Po numerku jeden z drugim nie był w stanie zniszczyć czegokolwiek przez godzinę albo i dwie. Nie miał głowy do zabijania przez pół dnia. Del mógł tylko fantazjować na temat działania tej magii. Dane to jedna sprawa, przytulanki coś zupełnie innego. Napotkał spojrzenie Oposa i poczuł się bezpiecznie. Czterdziestu ośmiu mężczyzn czekało na swoją kolej. Opos znał kaliber ich broni, długość ostrza każdego noża. Jego czarna, podwójna pięćdziesiątka czuwała nad nimi. Fred rzeczoznawca przysunął się do niego i uśmiechnął krzywo. - Trzeba by pogadać o tej benzynie, najwyższy czas. - Słuchaj - powiedział Del. - Już mówiłem, że benzyna nie jest na handel. Jedź pogadać z chłopakami z rafinerii, tak jak my. - Próbowałem. Nie potrzebują materiałów biurowych. - To już nie mój problem - powiedział Del. - Może i twój. Del nie przeoczył zaostrzenia tonu. - Chcesz coś powiedzieć, to mów. - Połowa waszej benzyny. Płacimy za dziewczynę zgodnie z umową i nie robimy żadnych trudności. - Zapomniałeś o nim? Fred przyjrzał się Oposowi Darkowi. - Mnie bardziej stać na straty niż ciebie. Słuchaj, wiem, co ty jesteś, przyjacielu, wiem, że nie jesteś człowiekiem. Miałem androida CPA dokładnie takiego jak ty przed wojną. - Trzeba by pogadać - powiedział Del, zastanawiając się, co robić. - I o to chodzi, to właśnie chciałem usłyszeć. Pierwszy klient Ginny wytoczył się na zewnątrz, z dzikim wzrokiem, blady jak papier. - O rany, spróbujcie tej Siostry - jęknął do pozostałych. - W życiu nie miałem nic takiego! - Następny - powiedział Del i zaczął gromadzić czerpany papier. - Grane są prawdziwe żądze, nie mówiłem? - Dziewczyna też jest plastykowa? - spytał Fred. - Prawdziwa jak ty - powiedział Del. - Zawarliśmy coś w rodzaju umowy, skąd mam wiedzieć, że dotrzymasz słowa? - O Jezu - powiedział Fred - za kogo mnie bierzesz? Masz moją przysięgę Agenta Ubezpieczeń na Życie! Drugi klient wypadł przez zasłonę, zadrobił w miejscu i padł na twarz. Podniósł się i otrząsnął. Wyglądał na ciężko poszkodowanego, miał krew w kącikach oczu. - Przepraszam na chwilkę - powiedział Del do Freda i wślizgnął się za kurtynę. - Co ty tu wyprawiasz? - zapytał Ginny. - Ci faceci wyglądają jak przepuszczeni przez młockarnię. - Nie mam pojęcia - powiedziała Ginny, w połowie drogi między Norą i Barbarą Jean. - Ten ostatni rzucał się jak wściekły wąż. Włosy sobie zaczął wyrywać. Coś tu nie gra. To muszą być taśmy, Del. Czuję, że Moro wpuścił nas w maliny. - To już mamy dwa problemy - powiedział Del. - Bo szef tej bandy żąda naszej benzyny. - Na Boga, nie może jej dostać. - Ginny, ten facet aż się ślini. Powiedział, że spróbuje się z Oposem. Lepiej się zmywajmy, jak jeszcze możemy. Ginny potrząsnęła przecząco głową. - To by ich na pewno wkurzyło. Daj mi parę minut. Przerabialiśmy już Norę i Sally. Przełączę na Barbarę Jean i zobaczymy. Del wyskoczył na zewnątrz. Pomysł wydawał mu się co najmniej wątpliwy. - To musi być kobitka... - powiedział Fred. - Coś dziś w nią wstąpiło. Twoi chłopcy od ubezpieczeń nieźle ją nakręcili. Fred wyszczerzył się. - Chyba sam spróbuję. - Nie radzę - powiedział Del. - Czemu nie? - Niech się trochę uspokoi. Może być więcej niż byś chciał. Od razu zobaczył, że powiedział coś bardzo nie tak. Twarz Freda przybrała barwę keczupu. - O żeż ty plastykowy kawałku gówna! Poradzę sobie z każdą kobietą, żywą... albo skleconą z zestawu. - Ależ proszę - powiedział Del, czując, że marnuje czas. - Wolne od opłaty. - Jasne, kurwa, że wolne. - Fred wypchnął pierwszego mężczyznę w kolejce. - Hej, panienko, przygotuj się. Jestem gotów na wszystkie twoje sztuczki. Pozostali mężczyźni wznieśli wiwat. Opos Dark, który rozumiał przynajmniej trzy piąte kłopotów, w jakie popadli, rzucił Delowi pytające spojrzenie. - Są jakieś naleśniki? - ktoś spytał. - Nie przypuszczam - odpowiedział Del. Del rozważał odłączenie zasilania. Samobójstwo androida zdawało się właściwą reakcją. Lecz nie minęły trzy minuty, jak z ciężarówki zaczęły dobiegać nienaturalne wrzaski. Potem wrzaski przeszły w skrzek. Agenci ubezpieczeniowi zesztywnieli. Potem pojawił się Fred, całkowicie zdruzgotany. Wyglądał jak ktoś, kto nastąpił na odcisk niedźwiedziowi. Jego członki zdawały się wyginać w przeciwnym niż zwykle kierunku. Nieprzytomnym wzrokiem szukał Dela, oszołomiony i zdesynchronizowany. Potem wszystko rozegrało się w sekundach cienkich jak ostrze brzytwy. Del spostrzegł, że Fred odnalazł go. Zobaczył wbite w siebie oczy ziejące pustką. Uniesienie urżniętej dwururki było tak szybkie, że elektroniczne stopy nawet nie drgnęły, by usunąć się z linii strzału. Ramię Dela eksplodowało. Zostawił urwaną rękę i rzucił się do ciężarówki. Opos był bezradny, rzeczoznawca stał za blisko - poza zasięgiem strzału. Podwójna pięćdziesiątka przemówiła. Ubezpieczeniowcy rzucili się do ucieczki. Opos dziurawił piasek i podrywał uciekających w powietrzu, potrzaskanych i martwych. Del dopadł siedzenia kierowcy, kiedy grad ołowiu spadł na ciężarówkę. Czuł się trochę jaka idiota, gdy tak siedział bez jednej ręki, z drugą na kierownicy. - Przesuń się - powiedziała Ginny. - Nie dasz rady. - Raczej nie. Ginny rzuciła wóz w gwałtowny skręt. - Nigdy w życiu nic takiego nie widziałam - powiedziała przekrzykując silnik. - Podłączyłam tego biednego facia i od razu dostał drgawek, kości trzeszczały jak patyczki. Najcholerniejszy orgazm, jaki widziałam. - Coś po prostu działa nie tak. - Tyle to sama wiem, Del. O Jezu, co to?! Ginny zakręciła kierownicą, kiedy spora część pustyni uniosła się pionowo w górę. Dymiący piasek obsypał ciężarówkę. - Rakiety - powiedział Del ponuro. - To dlatego uważali, że nasz szybkopalcy Opos to pestka. Patrz, gdzie jedziesz, dziewczyno! Przed nimi wystrzeliły dwa słupy ognia. Del wychylił się przez okno i spojrzał w tył. Za nimi podążała połowa ściany Fortu Pru. Opos zasypywał gradem kul wszystko w zasięgu wzroku, ale nie mógł się zorientować, skąd nadlatują rakiety. Zaczepne wozy ubezpieczeniowców rozjechały się i szły na nich ze wszystkich stron. - Próbują nas otoczyć - powiedział Del. Z prawej wybuchła rakieta. - Ginny, naprawdę nie wiem, co robić. - Jak twój kikut? - Takie tam elektryczne łaskotki. Jak dzwonek do drzwi o kilometr stąd. Ginny, jak nas otoczą, leżymy. - Trafią w benzynę, będzie po zmartwieniach. O Boże, na cholerę o tym pomyślałam? Opos trafił dokładnie półplatformę. Stanęła i zdechła, padając na wznak jak robak. Del mógł się przekonać, że bycie jednocześnie samochodem i ścianą stwarzało problemy, z których głównym była równowaga. - Jedź prosto na nich - poradził Ginny - a potem ostro skręcaj. Oni nie mogą szybko skręcić na tej szybkości. - Del! Kule zagrzechotały o ciężarówkę. Coś głucho huknęło. Ciężarówka przechyliła się i utkwiła w miejscu. Ginny zdjęła ręce z kierownicy i zrobiła ponurą minę. - Wygląda na to, że trafili w opony. Mamy flaka jak cholera. Wyłaźmy z tego pudła. I co dalej? - zastanawiał się Del. Myśli tłoczyły się w jego głowie. Przeczuwał zbliżającą się awarię. Pojazdy Fort Pru zatrzymały się z piskiem. Agenci ubezpieczeniowi wyskoczyli i jak szaleni pędzili na nich równiną, strzelając z lekkiej broni i rzucając kamieniami. W pobliżu wybuchła rakieta. Broń Oposa nagle umilkła. Ginny skrzywiła się z niesmakiem. - Nie powiesz, że skończyła się amunicja. Skąd weźmiemy nową? Opos zaczął coś mówić. Del pomachał ocalałą ręką na północ. - Hej, a co to znowu? Nagle w szeregach ubezpieczeniowców powstało zamieszanie. Na wzniesieniu pojawiła się znajoma furgonetka. Kierowca wymachiwał wśród zgiełku, miotając granaty. Wybuchały w wiązkach jak świetliste, różowe bukiety. Odkrył człowieka z wyrzutnią rakiet leżącego płasko na dachu autobusu. Granaty uziemiły go. Ubezpieczeniowcy oddali pole i rzucili się do ucieczki. Ginny ujrzała szczególny widok. Za samochodem zjawiło się sześć czarnych harleyów. Psy Chow-chow uzbrojone w Uzi pustoszyły szeregi uciekających, z rykiem motorów wzbijając fontanny piasku. Nie mieli litości, odstrzeliwali maruderów jak króliki. Tylko nielicznym ubezpieczeniowcom udało się znaleźć osłonę. Za chwilę było już po wszystkim. Ford Pru pierzchł w rozsypce. - To się nazywa w samą porę - powiedział Del. - Nie cierpię Chow-chow - powiedział Opos. - Mają czarne języki i w ogóle. - Mam nadzieję, ludziska, że nic wam się nie stało - powiedział Moro. - Oho, przyjacielu, wygląda, że ci rękę urwało. - To nic poważnego - powiedział Del. - Jestem ci wdzięczna - powiedziała Ginny. - Myślę, że powinnam to powiedzieć. Jej nieodparty urok, jej spontaniczna niewdzięczność znowu podbiły Moro. Ta ponętna smuga smaru na jej kolanie. Pomyślał, że jest milutka jak szczeniaczek. - Pomyślałem, że powinienem to zrobić. W zaistniałych okolicznościach. - A cóż to za okoliczności? - spytała Ginny. - Ten cholerny Owczarek jest jakby odpowiedzialny za wszelkie możliwe wasze problemy. Trochę się wkurzył, jak Opos go obrobił. Myślę, że to był poker. Oczywiście mogła być szulerka i znaczone karty, tego nie wiem. Ginny zdmuchnęła grzywkę znad oczu. - Nie widzę zbyt wiele sensu w tym, co szanowny pan mówi. - Jest mi naprawdę głupio. Pies się wnerwił i jakby spieprzył twój nadajnik. - Pozwoliłeś P s u naprawić mój sprzęt? - spytała Ginny. - To świetny fachowiec. Głównie moja szkoła. Okay, tylko się nie złość. To, jak słyszałem, wrodzone u tych Owczarków. No wziął i połączył twoje taśmy w pętlę, i przyśpieszył je. Klient dostaje siedem razy więcej niż to, za co zapłacił. Numer z szybkością 7 Machów. Może spowodować obrażenia cielesne. - O Boże! Powinnam cię na miejscu zastrzelić - powiedziała Ginny. - Słuchaj, rzuciłem robotę i przyjechałem tutaj najszybciej, jak mogłem. I wziąłem paru przyjaciół do pomocy, koszta biorę na siebie. - No myślę - powiedziała Ginny. Psy Chow-chow siedziały na swoich harleyach w pewnej odległości i gapiły się na Oposa, a Opos gapił się na nie. Po cichu podziwiał ich skóry z wyszytym na plecach emblematem Whiskasa. - Koszta podliczę - powiedziała Ginny. - Oczekuję pełnej naprawy. - Jasna sprawa. Oczywiście, będziesz musiała trochę pobyć w Złych Nowinach. To trochę zajmie. Uchwyciła jego spojrzenie i zebrało jej się na śmiech. - Uparty z ciebie skurwiel. Dostaniesz to. A co zrobisz z Psem? - Potrzebujecie mięsa do naleśników. Możemy się dogadać. - Brrr. Chyba na to nie pójdę. Del zaczął się miotać jak po obwodzie kwadratu lub trapezu. Jego kikut dymił. - Na Boga, Oposie, usiądź na nim czy jak - powiedziała Ginny. - Mogę to naprawić - poinformował ją Moro. - Jak dla mnie, dość już naprawiłeś. - Zobaczysz, że będziemy się rozumieć. - Myślisz? - spytała Ginny z niepokojem. - Chyba nie powinnam się przyzwyczajać do tego, że jesteś w pobliżu. - To się może zdarzyć. - Równie dobrze może się n i e zdarzyć. - Popatrzę, co z tą oponą - powiedział Moro. - Trzeba schować Dela w cieniu. A ty pomyśl, w czym pójdziesz na kolację. Wschodnie Złe Nowiny to szykowne miejsce. Przełożył Jacek Suchecki NEIL BARRETT, Jr Amerykański pisarz o świetnym warsztacie i zaskakujących pomysłach. Opowiadania pisze bardzo rzadko, ale zawsze na znakomitym poziomie. Z jego powieści najbardziej znana jest seria o Aldairze, humanoidalnym bohaterze stworzonym przez manipulacje genetyczne ze świni. Ziemia, na której Aldair żyje, została opuszczona przez ludzi. (DM)