Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny
Szczegóły |
Tytuł |
Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Barrett Neil - Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Neil Barrett
Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny
Del był za kółkiem, obok Ginny.
- Nie śpieszą się, przyjemniaczki - powiedziała Ginny -
ni cholery się nie śpieszą.
- Płochliwi są - potwierdził Del. - Każdy jest płochliwy.
Każdy chce przeżyć.
- Uuch! - rzuciła Ginny z odrazą. - Żadna przyjemność
smażyć się tu na słońcu. Moja cena rośnie z każdą minutą.
Sam zobaczysz.
- Nie daj się ponieść chciwości.
Ginny przebierała palcami stóp po tablicy rozdzielczej.
Słońce paliło jej nogi. Byli o niecałe sto metrów od muru
zwieńczonego drutem kolczastym. Nad bramą widniał napis:
Pierwszy Kościół Boga Bezołowiowego
& Rafineria
WITAJCIE
WSTĘP WZBRONIONY
Budynkom rafinerii przydałoby się malowanie. Kiedyś były
pewnie srebrne, teraz zyskały kolor wyblakłej cyny,
gdzieniegdzie poczerniałej od rdzy. Ginny wychyliła się
przez okno i zawołała do Oposa Darka:
- Co się dzieje, przyjacielu? Te pojebusy w środku
poumierały, czy co?
- Myślą - odpowiedział Opos. - Ustalają następny krok.
Rozważają, co robić. - Opos Dark siedział na krześle
obrotowym przypasanym do dachu ciężarówki. Krzesło otaczał
pierścień z uchylnym statywem, na którym lśniły czernią dwie
lufy pięćdziesiątki. Opos miał pełne pole ostrzału wkoło. Od
słońca chronił go czerwony parasol spłowiały do różowości.
Obserwował ogrodzenie i patrzył, jak drżenie gorącego
powietrza deformuje równinę. Interesowało go wszystko, co
się rusza i łatwo odróżniał złudzenie od rzeczywistości.
Podrapał się w nos i owinął ogon wokół nogi. Brama otworzyła
się i mężczyźni ruszyli przez krzaki. Patrzył na nich
prowokująco. Miał nadzieję, że zrobią jakieś natchnione
głupstwo.
Naliczył trzydziestu siedmiu mężczyzn. Kilku z nich miało
broń - na wierzchu lub ukrytą. Opos natychmiast ich
zlokalizował. Nie przejął się zbytnio. Wyglądali na bandę
nicponi żądnych raczej uciech niż rozróby.
Mężczyźni tłoczyli się. Ubrani byli w połatane drelichy i
wypłowiałe koszule. Widok Oposa ich rozdrażnił. Dopiero
pojawienie się Dela przywróciło dobry nastrój. Spoglądali na
niego, poszturchiwali się nawzajem i szczerzyli zęby. Del
był kościsty i łysy, wyjąwszy kępki włosów wokół uszu. Nosił
za duży, zakurzony, czarny płaszcz. Jego szyja sterczała z
koszuli jak nowo narodzony, żądny mięsa jastrząb. Mężczyźni
zapomnieli o Oposie i tłoczyli się czekając, co zrobi Del;
aż zbierze się i pokaże to, co przybyli zobaczyć. Ciężarówka
była w kolorze morskiej zieleni. Złote litery informowały o
właścicielu i oferowanych grzesznych rozkoszach:
Cyrk Objazdowy Słodkobiodrej Ginny
***SEX*NALEŚNIKI*NIEBEZPIECZNE NARKOTYKI***
Del majstrował tu i ówdzie. Odczepił przyczepę od
ciężarówki i rozłożył przenośną scenkę. Na to wystarczyłyby
trzy minuty, ale Del rozciągnął operację do dziesięciu.
Mężczyźni zaczęli gwizdać i klaskać. Del udawał
zaskoczonego. To im się podobało. Potknął się, a oni ryknęli
śmiechem.
- Hej, człowieku, masz tam w środku dziewczynę, czy nie?
- zawołał któryś.
- Lepiej niech coś tam będzie oprócz ciebie - powiedział
inny.
- Panowie - powiedział Del, gestem wzniesionych rąk
prosząc o ciszę. - Słodkobiodra Ginny pojawi się zaraz we
własnej osobie i nie pożałujecie oczekiwania. Wszystkie
wasze życzenia zostaną spełnione, obiecuję. Niosę piękno
temu pustkowiu. Nagą żądzę, niepohamowaną namiętność.
Występki seksualne, o jakich nawet nie śniliście.
- Skończ pan tę gadkę - krzyknął do Dela mężczyzna o
oczach jak pestki brzoskwini. - Pokaż, co tam masz.
Pozostali poparli go, zaczęli tupać i gwizdać. Właśnie na
to czekał Del. Chodziło mu o złość. O frustrację i sprzeciw.
Nienawiść żądającą słodkiego wyładowania. Pomachał rękami,
ale nie uspokoili się. Położył dłoń na drzwiach ciężarówki,
to uciszyło ich natychmiast.
Podwójne drzwi otworzyły się. Odsłoniła się sfatygowana
kurtyna malowana w serduszka i cherubiny. Del wyciągnął
rękę. Zdawał się szukać po omacku za kurtyną, jedno oko
przymykając w skupieniu. Jakby nie pamiętał, jak się robi
ten trik. I nagle cięcie przerywające bezruch - Ginny w
podwójnym fikołku zjawiła się na scenie jak anioł.
Mężczyźni wybuchnęli niepohamowanym wrzaskiem. Rytmiczne
gesty Ginny przemieniły wrzask w skandowanie. Był
odpowiednio do tego ubrana: błyszcząca krótka spódniczka,
białe trzewiki z kitkami, biała bluza z wielkim czerwonym
"G" wyszytym na piersi.
- Panowie, oto Słodkobiodra Ginny - obwieścił Del ze
znawstwem - w swojej własnej interpretacji Barbary Jean,
cheerleaderki z sąsiedztwa. Niewinna jak śnieg, ale
figlarka, i chętna do nauki, jeśli tylko Skrzydłowy Biff
zechce udzielić jej lekcji. I co wy na to!?
Gwizdali, wrzeszczeli, tupali. Ginny paradowała po scenie
z potężnymi wymachami nóg do przodu, mężczyźni sapali z
rozkoszy. Trzydzieści siedem par oczu odbijało nieprzeparte
pragnienie. Ich wzrok kleił się do osłoniętych części ciała.
Odkurzali wspomnienia przemocy i miłości. Wtedy Ginny
zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Mężczyźni naparli
na scenę. Del uśmiechnął się beznamiętnie. Kurtyna poszła w
górę i Ginny była tu znowu. Zamiast blond włosów miała
ciemnorude, kostium zmieniony w mgnieniu oka. Del
przedstawił siostrę Norę, anioła miłosierdzia, podatną jak
wosk w rękach Pacjenta Pete'a. Po chwili włosy kruczoczarne,
to Sally Nauczycielka, zimna jak źródlana woda, dopóki Zły
Uczeń Steve nie spuści z łańcucha swej namiętności.
Ginny znowu zniknęła. Grzmot braw przetoczył się po
równinie. Del gestem dopingował klaszczących, a potem
rozłożył ręce nakazując ciszę.
- Panowie, czy was okłamałem? Czyż nie o niej zawsze
marzyliście? Czyż to nie miłość, jakiej całe życie
pragnęliście? Czy widzieliście zgrabniejszą figurę, gładsze
ciało? Bielsze zęby, jaśniejsze oczy?
- Dobra, ale czy ona jest p r a w d z i w a? - wrzasnął
mężczyzna z twarzą pokiereszowaną jak pocerowana skarpetka.
- Jesteśmy ludźmi religijnymi. My tu nie rżniemy żadnych
maszyn.
Inni poparli go, pokrzykując zawadiacko i potrząsając
pięściami.
- Chwileczkę, doskonale pana rozumiem - powiedział Del. -
Ja sam miałem kilka sztucznych lalek. Plastykowa obłapianka,
nic więcej, daję słowo. To nie dla takich jak pan, bo głowę
daję, że jest pan mężczyną, który ma wyczucie do kobiet.
Nie, proszę pana, Ginny jest prawdziwa jak deszcz i jest
wasza w wybranej przez was roli. Siedem minut rozkoszy. To
wyda się wiecznością, obiecuję. Jeśli kłamię, opłata wraca
do was. I to wszystko za jedyny amerykański galon benzyny!
Tak jak się Del spodziewał, odpowiedziały mu jęk zawodu i
wycia.
- To zwykłe oszustwo! Żadna kobieta nie jest tego warta!
- Benzyna jest cenniejsza od złota i ciężko na nią
harujemy!
Del przyjął to ze spokojem. Wyglądał na rozczarowanego i
nieustępliwego.
- Jestem ostatnim, który mógłby was okpić - powiedział. -
To nie w moim stylu wpychać faceta na siłę w słodkie
objęcia rozkoszy, zmuszać, by złożył swe ciało między
złocistymi udami. Nie, jeśli są jakieś wątpliwości, czy ta
dziewczyna jest warta swojej ceny, to nic z tego. Nie robię
interesów w ten sposób, nigdy nie robiłem.
Mężczyźni postąpili naprzód. Del czuł bijący od nich
odór niezadowolenia. Odczytywał krążące ponad ich głowami
sprytne myśli. Zawsze przychodził moment, kiedy facetom się
wydawało, że mogą dostać wdzięki Ginny za darmo.
- Przemyślcie to, przyjaciele - powiedział Del. -
Mężczyzna musi zrobić to, co ma do zrobienia. I jak
będziecie podejmować decyzję, rzućcie okiem na dach
ciężarówki, na najbardziej wstrząsający i absolutnie darmowy
pokaz szczytów sztuki strzeleckiej. Takiej okazji już nigdy
nie będziecie mieli.
Zanim Del skończył przemowę, zanim mężczyźni zaczęli
chwytać w czym rzecz, pojawiła się znowu Ginny i wyrzuciła w
powietrze tuzin porcelanowych spodków.
Opos Dark jak zjawa obrócił się z krzesłem o sto
czterdzieści stopni, ustawił karabin na cel i roztrzaskał
spodki w pył. Przez równinę przetoczył się grzmot. Na
mężczyzn opadł grad porcelanowych okruchów. Opos wstał i
obdarzył ich różowym uśmiechem zabójcy oraz dyskretnym
ukłonem. Mężczyźni ujrzeli dwa metry dziewięć i pół
centymetra furii i straszliwej szybkości torbacza, czarne
agatowe oczy i pysk pełen hultajsko wyszczerzonych zębów.
Pierzchły wątpliwości, szaleństwo kalibru pięćdziesiąt to
nie było to, o co chodzi. Dzisiaj rozrywki nie będą za
darmo.
- Panowie, grzejcie silniki. - Del uśmiechnął się. - Będę
tutaj, możecie wpłacać honoraria. Częstujcie się pikantnymi
naleśnikami, zanim nadejdzie wasza chwila chwały. Rzućcie
też okiem na wystawę naszych farmaceutycznych cudów i
środków rozszerzających świadomość.
Mężczyźni wrócili za ogrodzenie. Wkrótce byli z
powrotem, znosząc poobijane puszki z benzyną. Del wąchał
każdą z nich, bo a nuż jakiś pajac chciałby się wykpić wodą.
Każdy dostawał żeton i wracał na miejsce. Del brał za
naleśniki i niebezpieczne narkotyki, co tylko mu dawali.
Świece, słoiki próżniowe, jakiś zardzewiały nóż. Pół
podręcznika obsługi Czołgu Miejskiego Chrysler Mark XX w
warunkach bojowych. Pigułki miały różne kolory, ale skąad
jednakowy: dwanaście części oregano, trzy części króliczego
gówna i jedna część łodygi marihuany. Wszystko to działo się
pod czujnym okiem Oposa.
- Na Boga - powiedział pierwszy wychodzący z przyczepy. -
Ona jest tego warta, mówię wam. Wybierajcie Siostrę, nie
pożałujecie.
- Nauczycielka lepsza - stwierdził następny z
obsłużonych. - Nie widziałem nigdy nic podobnego. Nie
obchodzi mnie nawet, czy jest prawdziwa.
- Co jest w tych naleśnikach? - spytał Dela jakiś klient.
- Nikt, kogo by pan znał.
- To był długi dzień - oznajmiła Ginny. - Ależ jestem
ugotowana. - Zmarszczyła nos. - Natychmiast walmy do
jakiegoś miasta i przelecisz tu dokładnie wężem, Del.
Śmierdzi jak w rynsztoku albo nawet gorzej.
Del zerknął na niebo i podjechał w wątły cień rzucany
przez krzew mesquite. Wysiadł i kopnął kontrolnie każdą
oponę. Ginny też wysiadła i przeciągając się,
przespacerowała parę kroków.
- Robi się późno - powiedział Del. - Chcesz jechać dalej,
czy zatrzymać się tutaj?
- Sądzisz, że ci chłopcy mogą zażądać powtórki za
benzynę?
- Mam nadzieję - rzucił Opos ze szczytu ciężarówki.
- Nadgorliwiec z ciebie - Ginny zaśmiała się. - Tak bym to
nazwała. Cholera, ruszajmy w drogę. Marzę o gorącej kąpieli i
miejskim jedzeniu. Co jest przed nami?
- Wschodnie Złe Nowiny - powiedział Del - jeśli ta mapa
ma jakąkolwiek wartość. Ginny, po nocy źle się jedzie. Nie
wiadomo, co czyha po drodze.
- Za to wiadomo, co mamy na dachu - odrzekła Ginny. -
Jedźmy. Wszystko mnie swędzi od robactwa i brudu, myślę
tylko o wannie. Jak chcesz, mogę cię zmienić za kółkiem.
- Wsiadaj - burknął Del. - Jesteś najkoszmarniejszym
kierowcą, jakiego znam.
Ranek przyszedł w purpurowej poświacie z metalicznymi
poblaskami, miedzianym, srebrnym, złotym. Z daleka Wschodnie
Złe Nowiny wydało się Ginny podobne do śmietniska rozrzuconego
bezładnie po równinie. Z bliska wyglądało jak większe
śmietnisko. Blaszane budy, namioty i chaotycznie poustawiane
budynki, poskładane niezręcznie z dawnych form. Paliły się
ogniska z wiszącymi kociołkami, a miejscowi szwendali się,
ziewając i drapiąc się. Trzy lokale oferowały posiłki. Inne
nocleg i kąpiel. Przynajmniej odrobina wygody. Ginny
dostrzegła szyld w dalekim zakątku miasta:
WARSZTATY MORO
Uzbrojenie*Mechanika*Wszelki Śmieć Elektroniczny
- Poczekaj! - rzuciła Ginny. - Podjedź tam.
Del zaniepokoił się.
- Po co?
- Nie denerwuj się. Jest coś do naprawienia. Chcę tylko,
żeby rzucili na to okiem.
- Nic mi nie mówiłaś - powiedział Del.
Ujrzała jego smutne, przymglone oczy, pęczki włosów
klapnięte płasko na uszy.
- Del, nie było o czym mówić - powiedziała życzliwym
tonem. - To nic, o czym mógłbyś mieć pojęcie. Okay?
- Jak uważasz - odparł Del, wyraźnie nie w sosie.
Ginny westchnęła i wysiadła. Podwórko za warsztatem
ogrodzone było drutem kolczastym; pokryte po kostki kłębami
lin, miedzianego drutu i zardzewiałych części niewiadomego
przeznaczenia. Ścianę podpierała pogruchotana furgonetka.
Poranny upał wyginał błaszany dach baraku. Kolejne rupiecie
przelewały się przez drzwi. Opos wydał zabawny dźwięk i
Ginny ujrzała wyłaniającego się z cienia Psa. Owczarek, pod
metr pięćdziesiąt, łypnął żółtymi oczami na Oposa Darka.
Za nim wyszedł człowiek, wycierając smar na rękach o
spodnie. Nagi do pasa, z włosami, które nadawałyby się do
wypychania foteli. Rysy jak wykute w skale, kamienne
spojrzenie. Niczego sobie, pomyślała Ginny. Gdyby go
porządnie wymyć.
- Dobra - powiedział mężczyzna. Zerknął na ciężarówkę,
przeczytał napis na jej ścianie, zmierzył Ginny od stóp do
głów. - Czym mogę służyć pani, młoda damo?
- Nie jestem taka młoda i nie sądzę, żebym była damą -
odrzekła Ginny. - Niech pan sobie nic nie wyobraża. Chce pan
robić interesy, czy tylko pogadać sobie?
Mężczyzna wyszczerzył się.
- Nazywam się Moro Zysk. Jeśli o mnie chodzi, żaden
interes nie jest mi obcy.
- Chodzi o części elektryczne.
- Mamy. W czym problem?
- Najpierw jedno pytanie. - Ginny potrząsnęła przecząco
głową. - Robi pan usługi w zaufaniu, czy rozpowiada
wszystkim znajomym?
- Na drugie imię mam Sekret - powiedział Moro. - Może być
trochę drożej, ale załatwione.
- Ile?
- Skąd mam wiedzieć? - Moro przymknął jedno oko. - Masz
tam jakieś atomowe ustrojstwo, czy zepsuty zegarek?
Wjedźcie, to rzucimy okiem. - Wycelował zatłuszczony palec w
Oposa. - On zostaje na zewnątrz.
- Nie ma mowy.
- Żadnej broni w warsztacie. Taką mam zasadę.
- On nie ma nic przy sobie. Tylko to, co widzisz. - Ginny
uśmiechnęła się. - Możesz go przeszukać. Choć ja bym chyba
tego nie robiła na twoim miejscu.
- Wygląda, nie powiem, imponująco.
- Nie tylko wygląda.
- Pal sześć. Wjeżdżajcie.
Pies otworzył bramę. Opos zszedł na dół i podążał za Psem
maślanym wzrokiem.
- Poszukaj dla nas noclegu - powiedziała Ginny do Dela. -
Czystego, jeśli to możliwe. I zamów całą gorącą wodę w
mieście. Jezus Maria! Del, ciągle się dąsasz, czy co?
- Nie przejmuj się mną - odpowiedział Del. - W ogóle na
mnie nie zwracaj uwagi.
- W porządku. - Ginny wskoczyła za kierownicę. Moro
zaczął kopać drzwi warsztatu. W końcu odskoczyły,
zostawiając dość miejsca na ciężarówkę. Za nią wtoczyła się
przyczepa bagażowa. Moro uniósł brezent i gapił się z wielką
uwagą na trzydzieści siedem puszek bezołowiowej.
- Macie dziurę w baku, czy jak? - spytał.
Ginny nie odpowiedziała. Wysiadła z ciężarówki. Światło
wpadało przez powybijane miejscami szyby. Wąskie okna
przywiodły Ginny na myśl kościół. Kiedy jej wzrok
przyzwyczaił się do ciemności, stwierdziła, że nie myliła
się. Ławy zestawione na boku wypełniały sterty części
samochodowych. Przed ołtarzem, na podnośniku stał oldsmobile
z 1997 roku.
- Przyjemne miejsce - powiedziała.
- Dobrze mi służy - odrzekł Moro. - Ale do rzeczy, co to
za awaria? Coś z przewodami? Mówiłaś o elektryce.
- Nie chodzi o silnik. To z tyłu. - Zaprowadziła go
i otworzyła drzwi.
- Wielki Boże! - jęknął Moro.
- Cuchnie tu trochę. Nic się nie da zrobić, zanim się nie
spłucze. - Ginny wspięła się do środka, obejrzała za siebie
i zobaczyła Moro wciąż tkwiącego na ziemi. - Wchodzisz, czy
nie?
- Tak się zastanawiam.
- Nad czym? - Zauważyła wcześniej, jak obserwuje ją w
ruchu i właściwie nie musiała pytać.
- No wiesz... - Moro zaszurał stopami. - Jak sobie
wyobrażasz zapłatę? Za to, cokolwiek jest do zrobienia.
- Benzyną. Obejrzysz. Powiesz mi, ile puszek. Ja powiem
tak albo nie.
- Moglibyśmy się jakoś dogadać.
- Moglibyśmy?
- Jasne. - Moro uśmiechnął się do niej głupkowato. -
Czemu nie?
- Drogi panie, za kogo pan mnie bierze? - Ginny patrzyła
na niego bez mrugnięcia okiem.
Mężczyzna stropił się i zostrożniał.
- Może nie uwierzysz, madame, ale dobrze umiem czytać.
Pomyślałem sobie, że nie jesteś naleśnikiem ani
niebezpiecznym narkotykiem.
- Źle sobie pomyślałeś - odpowiedziała Ginny. - W seksie
zajmuję się tylko softwarem, zapamiętaj to sobie. Nie
potrzebuję całego dnia, żeby zauważyć, jak na mnie filujesz.
Mogę albo się ruszać, albo stać bez ruchu. Jak stoję, to się
gapisz. Jak się ruszam, gapisz się jeszcze bardziej. Nie
mogę mieć o to pretensji. Jestem jedną z najpiękniejszych
rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałeś. Tylko niech to ci nie
przeszkadza w pracy.
Moro nie przychodziło do głowy nic, co mógłby powiedzieć.
Zrobił więc głęboki wdech i wszedł do ciężarówki. Do podłogi
przypasane było łoże. Czerwona, bawełniana narzuta,
spłowiała atłasowa poduszka z napisem DURANGO, COLORADO i
wyszytymi wiewiórkami i wodospadami. Pulpit, lampa z różowym
abażurem we flamingi. Czerwone zasłony na ścianach. Grafiki
ze scenami baletowymi i naga Myszka Minnie.
- Nic tu nie widzę - powiedział Moro.
- To jest tam w głębi - powiedziała Ginny. Odsłoniła
zasłonę z boku przedniej części ciężarówki. Za nią była
gablotka z dykty przymocowana miedzianymi śrubami. Ginny
wyjęła klucz z kieszeni dżinsów i otworzyła ją.
Moro przyglądał się przez minutę, po czym wybuchnął
głośnym śmiechem.
- Taśmy s e n s o r y c z n e? Niech mnie kule biją. -
Spojrzał na Ginny w zupełnie inny sposób. Nie przeoczyła tej
zmiany. - Od lat nie widziałem takiego sprzętu. Nie
sądziłem, że jakikolwiek ocalał.
- Mam trzy taśmy - wyjaśniła Ginny. - Brunetka, ruda i
blondynka. Znalazłam tego całe ukryte zapasy w Ardmore w
Oklahomie. Musiałam przejrzeć dwie czy trzy setki, żeby
znaleźć dziewczyny wystarczająco podobne do mnie. Mało nie
dostałam świra. Ale uporałam się z tym. Zrobiłam z każdej
siedmiominutowy wyciąg.
- Jak ich podłączasz? - Moro zerknął za siebie, na łóżko.
- Mała igła kłuje ich przez materac w tyłek. Z mety
odlatują. Dawka siedmiominutowa. Hełmofon jest tam w
pulpicie. Zakładam i zdejmuję naprawdę błyskawicznie.
Przewody przechodzą pod podłogą i tędy do nadajnika.
- Jezu - powiedział Moro. - Jak cię na tym złapią, to
jesteś załatwiona, madame.
- Po to mam Oposa. Jest bardzo dobry w swoim fachu. No i
jak to wszystko ci się widzi?
- Z początku nie byłem pewien, czy jesteś prawdziwa.
- A teraz jak ci się wydaje? - Ginny parsknęła śmiechem.
- Myślę, że chyba tak.
- Słusznie - odrzekła Ginny. - To Del jest androidem, nie
ja. Cykor Seria IX. Ale nie szkodzi. Nie mam dużych wymagań.
Klienci podejrzewają mnie, że to ja i nie zadają sobie trudu, żeby jemu
się przyjrzeć. Ma świetną nawijkę, a także dobrą rękę do
naleśników i narkotyków. Jak dla mnie, trochę
przewrażliwiony. Ale mówią, że nikt nie jest doskonały.
- Te problemy są związane z uzwojeniem?
- Chyba tak - powiedziała Ginny - strasznie mi daje w
kość. - Przygryzła wargę i zmarszczyła nos. Jej miny
wydały się Moro oznaką przychylności. - Myślę, że trochę się
zsuwa. Może mam zwarcie, co?
- Możliwe. - Moro majstrował przy nadajniku, trącając
kciukiem jedną z cewek. - Muszę to rozebrać i obejrzeć.
- Jest do twojej dyspozycji. Będę tam, gdzie nas ulokuje
Del.
- U Johna Ruby'ego - powiedział Moro. - Jedyne miejsce z dobrym
dachem. Z przyjemnością zaprosiłbym cię na obiad.
- Jasne, że z przyjemnością.
- Masz paskudne maniery, przyjaciółko.
- Mam wielkie doświadczenie - powiedziała Ginny.
- A ja swoją dumę - odrzekł Moro. - Nie zamierzam cię
prosić więcej niż trzy lub cztery razy, i szlus.
Ginny skinęła głową. Na skraju przyzwolenia.
- Masz moją obietnicę - powiedziała. - Nie za wiele, ale
zawsze coś.
- To oznacza kolację, czy nie?
- To nie oznacza kolacji. Oznacza, że gdybym m i a ł a
o c h o t ę na kolację z jakimś facetem, to mi przypasujesz.
- Do diabła z tobą, lady. - Oczy Moro zaiskrzyły się. -
Nie jestem aż tak bardzo spragniony towarzystwa.
- Świetnie. - Ginny wciągnęła nosem powietrze i ruszyła
do wyjścia. - Życzę przyjemnego dnia.
Moro obserwował jej chód. Patrzył na nogi opięte
drelichem, studiował hydraulikę bioder. Rozważał kilka
rozbieżnych możliwości. Umyć się i poszukać czystego
ubrania. Znaleźć butelkę i obejrzeć taśmy. Co najwyżej
plastykowa obłapka, przynajmniej tak słyszał, ale
przynajmniej nie trzeba tyle zachodu.
Opos Dark patrzył, jak ciężarówka znika we wnętrzu
warsztatu. Od razu poczuł się nieswojo. Jego miejsce było na
szczycie. Miał chronić Ginny. Modlić się dziko o morderstwo
do nieobecnycyh bogów genetycznych. Nie spuszczał wzroku z
Psa, odkąd tamten się pojawił. Jego zmysły zaatakowały
pierwotne zapachy, archaiczne lęki i pragnienia. Pies
zatrzasnął bramę i odwrócił się. Nie podszedł, jedynie się
odwrócił.
- Jestem Pies Quick - powiedział, prężąc owłosione
ramiona. - Nie dbam zbytnio o Oposy.
- Ja nie dbam zbytnio o Psy - powiedział Opos Dark.
Pies zdawał się rozumieć.
- Co robiłeś przed wojną?
- Pracowałem w skansenie. Nasze Prymitywne Początki. Ten
rodzaj syfu. A ty?
- W ochroniarstwie, a gdzie indziej? - Pies skrzywił się.
- Trochę się uczyłem elektroniki. Dużo więcej załapałem u
Moro. Bywało gorzej. - Skinął głową w stronę warsztatu. -
Lubisz strzelać do ludzi z tej pukawki?
- Jak tylko mam okazję.
- Grasz czasem w karty?
- Czasem - Opos Dark wyszczerzył zęby. - Myślę, że
poradziłbym sobie z Psem.
- O prawdziwe fanty? - Pies odwzajemnił grymas.
- Nowa, nie rozpieczętowana talia, stawki na stole -
powiedział Opos.
Moro zjawił się w Chacie Ruby'ego Johna koło południa. Ginny
miała półosobną lożę zasłoniętą kocem. Zdążyła już się
wykąpać, spleść włosy i obciąć nogawki dżinsów. Moro zaparło
dech.
- Będzie na jutro rano - powiedział. - Kosztuje dziesięć
galonów wachy.
- Dziesięć galonów? To zdzierstwo, wiesz o tym.
- Kupuj albo olej. Masz zepsutą głowicę w nadajniku.
Wkrótce pieprznie, jak tego nie naprawisz. Nie spodobałoby
ci się to. A już twoim klientom zupełnie nie.
Ginny zmiękła, ale tylko trochę.
- Góra cztery galony.
- Osiem. Muszę sam dorobić części.
- Pięć.
- Sześć - powiedział Moro. - I zabieram cię na kolację.
- Pięć i pół, i chcę żeby o świcie nie było mnie już w
tym waszym potniku. Muszę być dobrze w drodze, kiedy słońce
zacznie przypiekać wasze urocze miasteczko.
- Cholera, z tobą to jest wesoło.
Ginny uśmiechnęła się. Słodko, niespodziewanie
rozbrajająco.
- Jestem w porządku. Powinieneś mnie lepiej poznać.
- Ale jak to załatwić?
- Nie da rady. - Uśmiech zniknął. - Nie wchodzi w
rachubę.
Wyglądało na to, że na północy pada. Świt był ponury. Zmącone,
pozbawione blasku żółcie i czerwienie. Przynajmniej przez
okno, którego umyć nikt nie zadał sobie trudu. Moro
wyprowadził już ciężarówkę. Powiedział, że dolał oleju i
spłukał wężem tył. Pięć i pół galona opuściło przyczepę.
Ginny i Del odmierzali pod okiem Moro.
- Naprawdę - powiedział Moro - nie musicie tego robić.
- Wiem - odpowiedziała Ginny, zerkając z zaciekawieniem
na Psa, który wyglądał raczej dziwnie. Nie w sosie,
nadąsany. Ginny podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła Oposa
na szczycie ciężarówki. Opos zademonstrował wilgotny, oposi
uśmiech.
- Dokąd teraz? - spytał Moro, pragnąc ją jak najdłużej
zatrzymać.
- Na południe - odpowiedziała Ginny, jako że była
zwrócona akurat w tym kierunku.
- Nie radziłbym - powiedział Moro. - Ludzie tam nie są
zbyt przyjaźni.
- Nie mogę grymasić. Biznes to biznes.
- O nie - Moro potrząsnął głową. - Taki biznes to zły
biznes. Na południe i wschód ciągną się Suche Drogi. Potem
masz Miasto Zagłady. Jeszcze trochę i wpadacie na Trakt.
Możesz się też natknąć na Fort Pru, bandę sfrustrowanych
agentów ubezpieczeniowych błąkającą się po równinie. Trzymaj
się od nich z dala. Spotkanie nie jest warte nawet
największego zarobku.
- Jesteś nieoceniony - powiedziała Ginny.
Moro przytrzymał jej drzwi.
- Czy ty kiedykolwiek kogoś słuchasz, madame? Daję ci
dobrą radę.
- Świetnie, jestem tak wdzięczna, jak tylko potrafię.
Moro patrzył, jak odjeżdża. Jej widok go zniewalał. Dzień
zdawał się ogniskować w jej oczach. Nic z tego, co mówił,
nie podobało się jej do końca. Mimo to jej lekceważenie było
dosyć przyjacielskie. Nie wyczuwał w nim żadnej złośliwości.
Nazwa "Miasto Zagłady" nie brzmiała zbyt zachęcająco. Ginny
powiedziała Delowi, żeby odbił trochę na zachód. Około
południa na rozszalałym obrzeżu świata pojawiła się żółta
mgła, jakby ktoś przeciągnął przez równinę tani, brudny
dywan.
- Burza piaskowa - zawołał Opos z dachu. - Prosto od
zachodu. Zupełnie mi się to nie podoba. Lepiej skręćmy.
Wygląda na to, że kłopoty nadchodzą wielkimi krokami.
Opos nie powiedział nic, czego sama by nie wiedziała.
Miał zwyczaj mówić albo za mało, albo za dużo. Powiedziała
mu, żeby osłonił broń i wszedł do szoferki, bo piasek
zasypie jego stanowisko, a nie ma w okolicy nic do zabicia,
co nie mogłoby poczekać. Opos Dark marudził, ale zszedł.
Zgarbiony na tyle ciężarówki, wykonywał pozorowane ruchy
strzelca. Ćwiczył w myślach szybkie serie i poprawkę na
wiatr.
- Założę się, że mógłbym zwiać przed tą burzą -
powiedział Del. - Czuję, że byłbym w stanie to zrobić.
- Zwiać dokąd? - spytała Ginny. - Nie wiemy, gdzie
jesteśmy i co jest przed nami.
- Racja. Tym bardziej trzeba tam dotrzeć jak najszybciej.
Ginny wyszła z szoferki i rozejrzała się z pogardą po
świecie.
- Mam pełno piasku między zębami i w butach - skarżyła
się. - Założę się, że ten Moro wie dokładnie, gdzie
najczęściej występują burze. Dam sobie głowę uciąć, że tak
właśnie jest.
- Wydał mi się przyzwoity - powiedział Del.
- I o to chodzi - powiedziała Ginny. - Komuś takiemu w
ogóle nie można ufać.
Wyglądało na to, że burza potrwa jeszcze parę dni. A
Ginny sądziła, że w godzinę będzie po wszystkim. Niebo
wyglądało okropnie, jak kapuśniak. Ziemia wyglądała tak,
jak wyglądała. Ginny nie odczuwała różnicy pomiędzy
piaskiem, który właśnie odleciał, a nowo nawianym. Del
ponownie uruchomił ciężarówkę. Ginny pomyślała o wczorajszej
kąpieli. Wschodnie Złe Nowiny miały swoje zalety.
Kiedy wjechali na najbliższe wzniesienie, Opos Dark
zaczął tupać w dach.
- Pojazdy z lewej burty - krzyknął. - Osobowe,
furgonetki, platformy i półplatformy. Autobusy wszelkiej
maści.
- Co robią? - spytał Del.
- Jadą prosto na nas. Ciągną drewno.
- Co? - Ginny zrobiła zdziwioną minę. - Do cholery, Del,
zatrzymasz się, czy nie? Ogłupiałeś chyba od tej jazdy.
Del zatrzymał się. Ginny zajęła miejsce obok Oposa, żeby
popatrzeć. Karawana zachowywała prostą linię. Pojazdy
właściwie nie ciągnęły drewna... ale ciągnęły je. Każdy z
nich wiózł fragment ściany. Powiązane po kilka, zaostrzone
na końcu pale. Samochód prowadzący zakręcił, inne poszły w
jego ślady. Prowadzący skręcił jeszcze raz. Po chwili na
równinie stanęła palisada, tworząc równy jak odrysowany od
linijki kwadrat. Palisada z bramą. Nad bramą widniał napis:
FORT PRU
Gry Losowe & Rozrywki
*Ćwierć Życia*Całe Życie*Pół Życia*Śmierć
- Nie podoba mi się to - powiedział Opos Dark.
- Tobie się nie podoba nic, co jeszcze żyje - powiedziała
Ginny.
- Mają broń krótką i wyglądają na bandę nerwusów.
- Są po prostu narwani, Oposie. To samo, co nerwus, w
przybliżeniu. - Opos udawał, że rozumie. - Zdaje się, że
zrobili postój na noc - zawołała Ginny do Dela. - Zróbmy
jakiś biznes. Koszta własne wciąż rosną.
Pięciu z nich podeszło do ciężarówki. Wyglądali jak bracia.
Żylaści, opaleni. Nadzy do pasa, wyjąwszy kołnierzyki i
krawaty w paski. Każdy z nich miał ze sobą płaską walizeczkę
nie grubszą niż dwie kromki chleba bez masła. Dwaj mieli
wetknięte za pasy pistolety. Ich przywódca uzbrojony był w
zgrabnego obrzyna, dwunastką Remingtona. Strzelba zwisała mu
na brzuchu, na pasku od gitary w barwach ochronnych. Delowi
facet zupełnie nie podobał się. Miał nieskazitelnie białe
zęby i łysą czaszkę. Oczy koloru wyrzuconej na brzeg meduzy.
Przestudiował napis na ciężarówce i spojrzał na Dela.
- To masz tam w końcu kurwę, czy nie?
Del spojrzał mu prosto w oczy.
- Jestem nieco zdegustowany. Co za słownictwo.
- Hej. - Facet puścił oko do Dela. - Nie musisz nam
wciskać kitu. My też robimy w show-biznesie.
- Naprawdę?
- Koło fortuny i uczciwe karty. Dreszczyk, jaki na pewno
lubisz. Jestem głównym rzeczoznawcą tej załogi. Fred.
Strasznie niesympatyczny ten zwierzak na górze. Nie ma
powodu, żeby mi celował w szyję. Jesteśmy przyjaźnie
nastawieni.
- Nie widzę powodu, dlaczego Opos miałby skąpać okolicę w
ołowiu i w sraczce - powiedział Del. - Chyba że przychodzi
ci do głowy coś, o czym ja nie mam pojęcia.
Na to Fred uśmiechnął się. Słońce uczyniło z jego głowy
wielką, złocistą kulę.
- Myślę, że spróbujemy twojej dziewczyny - powiedział do
Dela. - Oczywiście, najpierw musimy ją obejrzeć. Co za to
bierzesz?
- Rzeczy równie cenne, co mój towar.
- Mamy coś takiego. - Główny rzeczoznawca znowu puścił
oko. Ten nawyk zaczynał już Dela drażnić. Fred skinął głową
i jeden z jego ludzi wyciągnął z walizeczki biały, czysty
papier. - Czerpany - powiedział, kartkując papier kciukiem.
- W pięćdziesięciu procentach lniany, mamy go na ryzy.
Nigdzie takiego nie znajdziesz. Świetny do pisania, albo
możesz go zhandlować. Siódma Brygada Najemnych pisarzy
przejeżdżała tędy tydzień temu. Każdy na koniu. Prawie nas
ogolili, ale kilka ryz się zachowało. Mamy też ołówki.
Mirado 2 i 3, nie zatemperowane, z gumkami na końcu. Kiedy
ostatni raz coś t a k i e g o widziałeś? Bracie, to są
fanty na wagę złota. Mamy też zszywacze i formularze sądowe.
Do skarg, do zażaleń, jakie tylko chcesz formularze. Powiem
ci: mamy złoty interes na kółkach. A ty masz benzynę pod
plandeką w przyczepie. Czuć ją aż tutaj. Przyjacielu, możemy
się dogadać. Moich siedemnaście nienasyconych gruchotów ma
prawie sucho w baku.
Pod czaszką Dela coś zaiskrzyło jak ukłucie komara.
Widział to w oczach ubezpieczeniowca. To była żądza benzyny,
bez wątpliwości tamten zawzią- się na coś więcej niż tylko
cielesne przyjemności. Del czuł specjalnym androidowym
zmysłem, że tamci zrobią swoje, jak tylko będą mieli cień
szansy.
- Niestety, benzyna nie jest na handel - powiedział
najspokojniej, jak potrafił. - Sprzedajemy tylko seks,
naleśniki i niebezpieczne narkotyki.
- Nie ma sprawy - powiedział rzeczoznawca. - Jasne, nie
ma sprawy. Tak mi tylko przyszło do głowy. Zawołaj tę swoją
laseczkę, a ja sprowadzę załogę. Co powiesz na pół ryzy za
faceta.
- Całkiem uczciwa cena - powiedział Del, zdając sobie
sprawę, że pół tej ceny byłoby okey. Miał przeraźliwą
świadomość, że Fred zamierza zabrać z powrotem wszystko, co
zapłaci.
- Ten cały Moro miał rację - powiedział Del. - Te
chłopaki od ubezpieczeń to syf. Lepiej się zmywajmy, i to
szybko.
- Phi - parsknęła Ginny - tacy właśnie są faceci.
Startują jak rozjuszone brytany, a kończą jak kotki
chłepczące śmietankę. Taka jest natura branży chędożenia.
Sam się przekonasz. A poza tym nie podskoczą Oposowi.
- Jak staniesz w ogniu, deszcz ci nie pomoże - mruknął
Del. - Dobra, nie odczepiam benzyny. Ustawię scenę nad
przyczepą, tak też możesz wykonać swoje numery.
- Rób, jak ci wygodnie - powiedziała Ginny, całując
plastykowy policzek i wypychając Dela za drzwi. - A teraz
spadaj, bo muszę zaraz być milutka.
Wyglądało, że idzie dobrze. Cheerleaderka Barbara Jean
obudziła lepkie sny, uczyniła usta mężczyzn suchymi jak węże
pustynne. Podprowadziła pod Nauczycielkę Sally i Siostrę
Norę tajne zakamarki męskiej duszy. Może Ginny miała rację,
pomyślał Del. W obliczu kobiecych wdzięków faceci tracili
swój normalny, bandycki wygląd. Po numerku jeden z drugim
nie był w stanie zniszczyć czegokolwiek przez godzinę albo i
dwie. Nie miał głowy do zabijania przez pół dnia. Del mógł
tylko fantazjować na temat działania tej magii. Dane to
jedna sprawa, przytulanki coś zupełnie innego.
Napotkał spojrzenie Oposa i poczuł się bezpiecznie.
Czterdziestu ośmiu mężczyzn czekało na swoją kolej. Opos
znał kaliber ich broni, długość ostrza każdego noża. Jego
czarna, podwójna pięćdziesiątka czuwała nad nimi.
Fred rzeczoznawca przysunął się do niego i uśmiechnął
krzywo.
- Trzeba by pogadać o tej benzynie, najwyższy czas.
- Słuchaj - powiedział Del. - Już mówiłem, że benzyna nie
jest na handel. Jedź pogadać z chłopakami z rafinerii, tak
jak my.
- Próbowałem. Nie potrzebują materiałów biurowych.
- To już nie mój problem - powiedział Del.
- Może i twój.
Del nie przeoczył zaostrzenia tonu.
- Chcesz coś powiedzieć, to mów.
- Połowa waszej benzyny. Płacimy za dziewczynę zgodnie z
umową i nie robimy żadnych trudności.
- Zapomniałeś o nim?
Fred przyjrzał się Oposowi Darkowi.
- Mnie bardziej stać na straty niż ciebie. Słuchaj, wiem,
co ty jesteś, przyjacielu, wiem, że nie jesteś człowiekiem.
Miałem androida CPA dokładnie takiego jak ty przed wojną.
- Trzeba by pogadać - powiedział Del, zastanawiając się,
co robić.
- I o to chodzi, to właśnie chciałem usłyszeć.
Pierwszy klient Ginny wytoczył się na zewnątrz, z dzikim
wzrokiem, blady jak papier.
- O rany, spróbujcie tej Siostry - jęknął do pozostałych.
- W życiu nie miałem nic takiego!
- Następny - powiedział Del i zaczął gromadzić czerpany
papier. - Grane są prawdziwe żądze, nie mówiłem?
- Dziewczyna też jest plastykowa? - spytał Fred.
- Prawdziwa jak ty - powiedział Del. - Zawarliśmy coś w
rodzaju umowy, skąd mam wiedzieć, że dotrzymasz słowa?
- O Jezu - powiedział Fred - za kogo mnie bierzesz? Masz
moją przysięgę Agenta Ubezpieczeń na Życie!
Drugi klient wypadł przez zasłonę, zadrobił w miejscu i
padł na twarz. Podniósł się i otrząsnął. Wyglądał na ciężko
poszkodowanego, miał krew w kącikach oczu.
- Przepraszam na chwilkę - powiedział Del do Freda i
wślizgnął się za kurtynę. - Co ty tu wyprawiasz? - zapytał
Ginny. - Ci faceci wyglądają jak przepuszczeni przez
młockarnię.
- Nie mam pojęcia - powiedziała Ginny, w połowie drogi
między Norą i Barbarą Jean. - Ten ostatni rzucał się jak
wściekły wąż. Włosy sobie zaczął wyrywać. Coś tu nie gra. To
muszą być taśmy, Del. Czuję, że Moro wpuścił nas w maliny.
- To już mamy dwa problemy - powiedział Del. - Bo szef tej
bandy żąda naszej benzyny.
- Na Boga, nie może jej dostać.
- Ginny, ten facet aż się ślini. Powiedział, że spróbuje
się z Oposem. Lepiej się zmywajmy, jak jeszcze możemy.
Ginny potrząsnęła przecząco głową.
- To by ich na pewno wkurzyło. Daj mi parę minut.
Przerabialiśmy już Norę i Sally. Przełączę na Barbarę Jean i
zobaczymy.
Del wyskoczył na zewnątrz. Pomysł wydawał mu się co
najmniej wątpliwy.
- To musi być kobitka... - powiedział Fred.
- Coś dziś w nią wstąpiło. Twoi chłopcy od ubezpieczeń
nieźle ją nakręcili.
Fred wyszczerzył się.
- Chyba sam spróbuję.
- Nie radzę - powiedział Del.
- Czemu nie?
- Niech się trochę uspokoi. Może być więcej niż byś
chciał.
Od razu zobaczył, że powiedział coś bardzo nie tak. Twarz
Freda przybrała barwę keczupu.
- O żeż ty plastykowy kawałku gówna! Poradzę sobie z
każdą kobietą, żywą... albo skleconą z zestawu.
- Ależ proszę - powiedział Del, czując, że marnuje czas.
- Wolne od opłaty.
- Jasne, kurwa, że wolne. - Fred wypchnął pierwszego
mężczyznę w kolejce. - Hej, panienko, przygotuj się. Jestem
gotów na wszystkie twoje sztuczki.
Pozostali mężczyźni wznieśli wiwat. Opos Dark, który
rozumiał przynajmniej trzy piąte kłopotów, w jakie popadli,
rzucił Delowi pytające spojrzenie.
- Są jakieś naleśniki? - ktoś spytał.
- Nie przypuszczam - odpowiedział Del.
Del rozważał odłączenie zasilania. Samobójstwo androida
zdawało się właściwą reakcją. Lecz nie minęły trzy minuty,
jak z ciężarówki zaczęły dobiegać nienaturalne wrzaski.
Potem wrzaski przeszły w skrzek. Agenci ubezpieczeniowi
zesztywnieli. Potem pojawił się Fred, całkowicie
zdruzgotany. Wyglądał jak ktoś, kto nastąpił na odcisk
niedźwiedziowi. Jego członki zdawały się wyginać w
przeciwnym niż zwykle kierunku. Nieprzytomnym wzrokiem
szukał Dela, oszołomiony i zdesynchronizowany. Potem
wszystko rozegrało się w sekundach cienkich jak ostrze
brzytwy. Del spostrzegł, że Fred odnalazł go. Zobaczył wbite
w siebie oczy ziejące pustką. Uniesienie urżniętej dwururki
było tak szybkie, że elektroniczne stopy nawet nie drgnęły,
by usunąć się z linii strzału. Ramię Dela eksplodowało.
Zostawił urwaną rękę i rzucił się do ciężarówki. Opos był
bezradny, rzeczoznawca stał za blisko - poza zasięgiem
strzału. Podwójna pięćdziesiątka przemówiła.
Ubezpieczeniowcy rzucili się do ucieczki. Opos dziurawił
piasek i podrywał uciekających w powietrzu, potrzaskanych i
martwych.
Del dopadł siedzenia kierowcy, kiedy grad ołowiu spadł na
ciężarówkę. Czuł się trochę jaka idiota, gdy tak siedział
bez jednej ręki, z drugą na kierownicy.
- Przesuń się - powiedziała Ginny. - Nie dasz rady.
- Raczej nie.
Ginny rzuciła wóz w gwałtowny skręt.
- Nigdy w życiu nic takiego nie widziałam - powiedziała
przekrzykując silnik. - Podłączyłam tego biednego facia i od
razu dostał drgawek, kości trzeszczały jak patyczki.
Najcholerniejszy orgazm, jaki widziałam.
- Coś po prostu działa nie tak.
- Tyle to sama wiem, Del. O Jezu, co to?!
Ginny zakręciła kierownicą, kiedy spora część pustyni
uniosła się pionowo w górę. Dymiący piasek obsypał
ciężarówkę.
- Rakiety - powiedział Del ponuro. - To dlatego uważali,
że nasz szybkopalcy Opos to pestka. Patrz, gdzie jedziesz,
dziewczyno!
Przed nimi wystrzeliły dwa słupy ognia. Del wychylił się
przez okno i spojrzał w tył. Za nimi podążała połowa ściany
Fortu Pru. Opos zasypywał gradem kul wszystko w zasięgu
wzroku, ale nie mógł się zorientować, skąd nadlatują
rakiety. Zaczepne wozy ubezpieczeniowców rozjechały się i
szły na nich ze wszystkich stron.
- Próbują nas otoczyć - powiedział Del. Z prawej wybuchła
rakieta. - Ginny, naprawdę nie wiem, co robić.
- Jak twój kikut?
- Takie tam elektryczne łaskotki. Jak dzwonek do drzwi o
kilometr stąd. Ginny, jak nas otoczą, leżymy.
- Trafią w benzynę, będzie po zmartwieniach. O Boże, na
cholerę o tym pomyślałam?
Opos trafił dokładnie półplatformę. Stanęła i zdechła,
padając na wznak jak robak. Del mógł się przekonać, że bycie
jednocześnie samochodem i ścianą stwarzało problemy, z
których głównym była równowaga.
- Jedź prosto na nich - poradził Ginny - a potem ostro
skręcaj. Oni nie mogą szybko skręcić na tej szybkości.
- Del!
Kule zagrzechotały o ciężarówkę. Coś głucho huknęło.
Ciężarówka przechyliła się i utkwiła w miejscu.
Ginny zdjęła ręce z kierownicy i zrobiła ponurą minę.
- Wygląda na to, że trafili w opony. Mamy flaka jak
cholera. Wyłaźmy z tego pudła.
I co dalej? - zastanawiał się Del. Myśli tłoczyły się w
jego głowie. Przeczuwał zbliżającą się awarię.
Pojazdy Fort Pru zatrzymały się z piskiem. Agenci
ubezpieczeniowi wyskoczyli i jak szaleni pędzili na nich
równiną, strzelając z lekkiej broni i rzucając kamieniami. W
pobliżu wybuchła rakieta.
Broń Oposa nagle umilkła. Ginny skrzywiła się z
niesmakiem.
- Nie powiesz, że skończyła się amunicja. Skąd weźmiemy
nową?
Opos zaczął coś mówić. Del pomachał ocalałą ręką na
północ.
- Hej, a co to znowu?
Nagle w szeregach ubezpieczeniowców powstało zamieszanie.
Na wzniesieniu pojawiła się znajoma furgonetka. Kierowca
wymachiwał wśród zgiełku, miotając granaty. Wybuchały w
wiązkach jak świetliste, różowe bukiety. Odkrył człowieka z
wyrzutnią rakiet leżącego płasko na dachu autobusu. Granaty
uziemiły go. Ubezpieczeniowcy oddali pole i rzucili się do
ucieczki. Ginny ujrzała szczególny widok. Za samochodem
zjawiło się sześć czarnych harleyów. Psy Chow-chow uzbrojone
w Uzi pustoszyły szeregi uciekających, z rykiem motorów
wzbijając fontanny piasku. Nie mieli litości, odstrzeliwali
maruderów jak króliki. Tylko nielicznym ubezpieczeniowcom
udało się znaleźć osłonę. Za chwilę było już po wszystkim.
Ford Pru pierzchł w rozsypce.
- To się nazywa w samą porę - powiedział Del.
- Nie cierpię Chow-chow - powiedział Opos. - Mają czarne
języki i w ogóle.
- Mam nadzieję, ludziska, że nic wam się nie stało -
powiedział Moro. - Oho, przyjacielu, wygląda, że ci rękę
urwało.
- To nic poważnego - powiedział Del.
- Jestem ci wdzięczna - powiedziała Ginny. - Myślę, że
powinnam to powiedzieć.
Jej nieodparty urok, jej spontaniczna niewdzięczność
znowu podbiły Moro. Ta ponętna smuga smaru na jej kolanie.
Pomyślał, że jest milutka jak szczeniaczek.
- Pomyślałem, że powinienem to zrobić. W zaistniałych
okolicznościach.
- A cóż to za okoliczności? - spytała Ginny.
- Ten cholerny Owczarek jest jakby odpowiedzialny za
wszelkie możliwe wasze problemy. Trochę się wkurzył, jak
Opos go obrobił. Myślę, że to był poker. Oczywiście mogła
być szulerka i znaczone karty, tego nie wiem.
Ginny zdmuchnęła grzywkę znad oczu.
- Nie widzę zbyt wiele sensu w tym, co szanowny pan mówi.
- Jest mi naprawdę głupio. Pies się wnerwił i jakby
spieprzył twój nadajnik.
- Pozwoliłeś P s u naprawić mój sprzęt? - spytała
Ginny.
- To świetny fachowiec. Głównie moja szkoła. Okay, tylko
się nie złość. To, jak słyszałem, wrodzone u tych Owczarków.
No wziął i połączył twoje taśmy w pętlę, i przyśpieszył je.
Klient dostaje siedem razy więcej niż to, za co zapłacił.
Numer z szybkością 7 Machów. Może spowodować obrażenia
cielesne.
- O Boże! Powinnam cię na miejscu zastrzelić -
powiedziała Ginny.
- Słuchaj, rzuciłem robotę i przyjechałem tutaj
najszybciej, jak mogłem. I wziąłem paru przyjaciół do
pomocy, koszta biorę na siebie.
- No myślę - powiedziała Ginny. Psy Chow-chow siedziały
na swoich harleyach w pewnej odległości i gapiły się na
Oposa, a Opos gapił się na nie. Po cichu podziwiał ich skóry
z wyszytym na plecach emblematem Whiskasa.
- Koszta podliczę - powiedziała Ginny. - Oczekuję pełnej
naprawy.
- Jasna sprawa. Oczywiście, będziesz musiała trochę pobyć
w Złych Nowinach. To trochę zajmie.
Uchwyciła jego spojrzenie i zebrało jej się na śmiech.
- Uparty z ciebie skurwiel. Dostaniesz to. A co zrobisz z
Psem?
- Potrzebujecie mięsa do naleśników. Możemy się dogadać.
- Brrr. Chyba na to nie pójdę.
Del zaczął się miotać jak po obwodzie kwadratu lub
trapezu. Jego kikut dymił.
- Na Boga, Oposie, usiądź na nim czy jak - powiedziała
Ginny.
- Mogę to naprawić - poinformował ją Moro.
- Jak dla mnie, dość już naprawiłeś.
- Zobaczysz, że będziemy się rozumieć.
- Myślisz? - spytała Ginny z niepokojem. - Chyba nie
powinnam się przyzwyczajać do tego, że jesteś w pobliżu.
- To się może zdarzyć.
- Równie dobrze może się n i e zdarzyć.
- Popatrzę, co z tą oponą - powiedział Moro. - Trzeba
schować Dela w cieniu. A ty pomyśl, w czym pójdziesz na
kolację. Wschodnie Złe Nowiny to szykowne miejsce.
Przełożył Jacek Suchecki
NEIL BARRETT, Jr
Amerykański pisarz o świetnym warsztacie i zaskakujących
pomysłach. Opowiadania pisze bardzo rzadko, ale zawsze na
znakomitym poziomie. Z jego powieści najbardziej znana jest
seria o Aldairze, humanoidalnym bohaterze stworzonym przez
manipulacje genetyczne ze świni. Ziemia, na której Aldair
żyje, została opuszczona przez ludzi.
(DM)