Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar
Szczegóły |
Tytuł |
Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STANISŁAW GOSZCZURNY
Morze nie odda ofiar
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna
relacja ani dokumentalne
sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz
ich zachowanie – są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało
z życia.
Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze.
Tym, którzy już nigdy nie wrócą
do macierzystego portu.
Autor
Rozdział pierwszy
– Dobrze, że pan tak szybko przyjechał.
– Połączenie lotnicze jest dobre – wzruszył ramionami.
– Dwudziesty wiek – roześmiał się gospodarz.
– Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie,
manatki
do walizki i po urlopie. – Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny
mężczyzna, z dobroduszną
okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco, a trochę ze
współczuciem,
pokiwał głową.
– Nie takie to znów rzadkie – powiedział. – Sam pan wie, kapitanie.
– Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu –
złościł się
kapitan. – Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża.
Pan sobie wyobraża
co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie?
– Wyobrażam sobie, jak pan klął – uśmiechnął się gospodarz.– No, ale co zrobić?
Stało
się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana.
– No dobra – kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. –
Jestem,
obejmę statek i nie ma o czym gadać.
Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze
przedstawiciela
armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby
przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział:
– Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim
zapomniałem.
Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku?
– Dziękuję – kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. – Niech
pan sobie nie
robi kłopotu – powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co
do niego
należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił
je do połowy
brązowym płynem.
– Zdrowie pańskie – uniósł kieliszek. – Za dobry rejs i pełne ładownie.
Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez
gospodarza
papierosa.
– No dobra – powiedział. – Do rzeczy. Jak statek?
– W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko.
– Załoga?
– W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to
nieszczęście
kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi.
– Kubiak? Jerzy Kubiak? – w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W
każdym
razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma
objąć. Zaintrygowany
gospodarz spytał odruchowo:
– Pan go chyba zna?
– Nie.
Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał
na tym
lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę,
podjął
temat.
– Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał...
– Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? –
odwrócił
sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu.
– Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa – wzruszył wymownie ramionami – o tym
decyduje
dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie
wtrącam. A co do
Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez
przerwy. Miał zejść
teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać.
– Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na
raz. –
Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. – W
każdym
razie ten rejs odbędziemy razem. A potem?
– Potem musi zejść. Chyba trochę choruje.
Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał.
Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać
ponownie,
wstał i podszedł do okna.
Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna
pierwszego
piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy
nabrzeżach
statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza.
Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele
różniące się od
powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia
horyzontu zlewała
się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną
do przebicia
kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się
białe, niezbyt
wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem
wisiała
nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare.
– Nie lubię tego portu – powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie.
– W zimie nie jest tu przyjemnie – zgodził się przedstawiciel armatora. – Latem
jeszcze
można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to
on też nie
jest – podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port.
– To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury?
– Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe
nie najgorsze,
to poważne plusy – odparł. – A pan tu pierwszy raz?
– Nie, już bywałem – powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek,
nałożył
czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to
szkoda czasu.
– Wypada, żebym pana wprowadził na statek – bez przekonania zaofiarował się
gospodarz.
– Nie jestem dzieckiem – kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. – Sam
trafię, a
przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia.
– Jak pan sobie życzy, kapitanie – gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. – W
każdym
razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że
wychodzicie,
tylko jeszcze ustalimy godzinę.
– Dobrze – kapitan już szedł ku drzwiom. – Niech pan zawiadomi Gdynię, że
jestem, objąłem
statek i że wszystko OK.
– Naturalnie – powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał
biuro.
Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach
rybackiego
portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z
pobliskich
wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze
jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad
na burtach
statków.
Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w
pełni wilgoć
wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się
lepki. Niewielki
mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych
pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i
sprawiał, że stopy
ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi.
Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów
rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując
go od stóp
do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z
walizki i
poszedł dalej.
Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano
beczki
ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował
prowiant:
połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie.
Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy
nabrzeżu
wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet
zupełnie nowe,
widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi
nadbudówkami,
gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej,
roboczej, rybackiej braci.
Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych
smoluchów,
biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze
zezwolenia
na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z
antenami
radarowymi na niewysokich masztach.
Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać
stale kręcącym
się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki
prostokątny
basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało
najwięcej
statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm
obsługujących
statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek,
poukładanych
dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła
tam
też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych
wagonów. Samochody
najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy.
Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał
przed
sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było
mniej zaciszne.
Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej,
na lewo od
niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki,
betonowy
falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo
dochodzące
aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki” oznaczające wejście. Ten
falochron
chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie
ograniczona przestrzeń
wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu.
Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość
szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy
falochron.
Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną,
cichą, bezpieczną,
w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych
podmuchów
wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak
odgrodzoną
tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały
żadne
jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym
pirsie, a z boku,
przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im
szkody. Mowy
nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze
potrafiło
się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym
powodowało
dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z
otwartego
morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca
poprzecznego
falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego.
Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie
silnymi atakami
fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie.
One też
sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym
pirsie statki
cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się
środka awanportu.
Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza
kapitanów
większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż
dwa
zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni.
Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż
patrząc teraz
wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i
całej tej tak
dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się
odnaleźć statek,
który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze
Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle
stawały
jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki,
charakterystyczny
komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży,
rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich
prywatnych kuterków
i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też
widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy
wnosiły z nabrzeża
beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi
krzątających
się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne
osoby.
Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko
w tym
kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie
widać było
biały duży napis „GDY-79”. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem
„Prosna”. Ta sama
nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie.
Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że
niespodziewanie
przerwano mu urlop.
Miał przed sobą s w ó j statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi
opuścić port i
iść na łowiska.
Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę
wstąpił na trap.
Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je
poczuć tylko
ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu. Z pomieszczenia tuż przy trapie
wyszedł
człowiek w waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym,
niewiele
mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem:
– Yes sir?
– Dobra – kapitan mimo woli uśmiechnął się. – Możecie mówić po polsku.
– O, to dobrze – wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza
czujnym
spojrzeniem. – Pan do kogo?
– W porządku – kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni
rybakowi. – Jestem
waszym nowym kapitanem.
To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego”
w
cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech.
– Tak, panie kapitanie – bąknął – dzień dobry – dodał i zawiesił głos, nie
wiedząc co mówić
dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem:
– Chief na pokładzie?
– Tak jest, panie kapitanie – odparł skwapliwie rybak. – Są wszyscy oficerowie.
Starszy
mechanik i...
– Dobrze – przerwał mu kapitan. – Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy
obecności.
Pytałem tylko o pierwszego.
– Tak jest, zawołać go? – wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia
każdego
życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz
zniknęła.
„Oho, już statek będzie wiedział, że jestem” – pomyślał kapitan, a głośno odparł
wachtowemu:
– Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny.
– Tak jest – rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego.
Kapitan
spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między
sobą a
podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia
i sprawia,
że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak.
Wiedział, że we
flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego
posłuszeństwa,
a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę”. Nie przejmował się
tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od
załogi.
Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez
myśl
pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym
dłużej uznając,
że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi
wiodących w
głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos:
– Pomogę panu kapitanowi – i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę.
– Nie trzeba – żachnął się szorstko. – Pilnujcie trapu. – Rybak cofnął się
speszony, a kapitan
wszedł do wnętrza.
Nie potrzebował przewodnika. Znał te statki. Na takiej samej jednostce jak
„Prosna” był
kiedyś pierwszym oficerem, mógł do każdego zakamarka trafić z zawiązanymi
oczami. Poszedł
więc pewnie korytarzem, potem po dość stromych i wąskich schodach wewnętrznych
wspiął się na wyższy pokład i dotarł do drzwi, na których widniała mosiężna
tabliczka z napisem
„kapitan”. Uniósł rękę i w ostatniej chwili powstrzymał się rozbawiony. Chciał
zapukać
do własnych drzwi! Nacisnął klamkę i wszedł.
Kabina była niewielka, ale urządzona dość przyjemnie. Pod ścianą biurko, puste,
czyste,
jakby nigdy nie używane. Nad nim półeczka na podręczne książki. Przy drugiej
ścianie niewysoki
barek, nad nim w czarnych ramkach reprodukcja krajobrazu: jakieś pagórki pokryte
sosnowym lasem z polaną, na której pasło się stado owiec. Przez moment poczuł
lekką tęsknotę;
dopiero co odwołano go przecież z podobnej okolicy, tyle że teraz białej,
pokrytej śniegiem.
Zaraz jednak przestał o tym myśleć i dalej lustrował kabinę. W rogu stała
załamana pod
kątem prostym kanapka, przed nią owalny stolik i dwa ciężkie fotele, w ścianie
okrągły bulaj.
Wyjrzał i zobaczył poprzeczny falochron odgradzający basen portowy od awanportu,
a dalej
ten drugi, oddzielający cały port od morza. Właśnie zza betonu wystrzeliły
fontanny piany,
która poleciała z wiatrem stopniowo zanikając w wilgotnym, mglistym powietrzu.
Jakiś niezbyt
wielki statek rybacki wychodził właśnie z portu. Robił łagodny łuk w awanporcie,
kierował
dziób między główki wyznaczające wyjście i zarazem wejście do portu. Oderwał
wzrok
od tego widoku i postąpił dalej stawiając wreszcie walizkę, którą do tej pory
bezwiednie
trzymał w dłoni. Zajrzał do małej łazienki, rzucił okiem na miniaturową
sypialnię z wysoką
koją, pod którą znajdowały się trzy szuflady. Wszystko było takie, jak się
spodziewał. Na
statku nie dokonano żadnych przeróbek, każdy mebel znajdował się na swoim
miejscu. Poczuł
zadowolenie, doznał uczucia jakby naprawdę znalazł się we własnym domu. Na takim
samym statku pływał ostatnio, przywykł do każdego szczegółu, więc od razu poczuł
się tu
dobrze i swobodnie. Nie lubił zmian. Wrócił do głównej kabiny i wreszcie zdjął
kożuszek.
Dopiero teraz poczuł, że jest mu gorąco. Choć na dworze mróz nie był zbyt
wielki, mechanicy
jak zwykle przesadzali z ogrzewaniem. Otworzył bulaj, głęboko zaczerpnął
powietrza i skierował
się do drzwi wiodących wprost z kabiny do pomieszczeń nawigacyjnych. Nim jednak
nacisnął klamkę, usłyszał pukanie.
– Tak! – krzyknął przez ramię. Do kabiny wszedł chudy, wysoki mężczyzna, niezbyt
już
młody, lekko przygarbiony, jakby w ten sposób chciał zmniejszyć swą zbyt wysoką
postać.
Białą bluzę widocznie nałożył w pośpiechu, bo guziki miał zapięte źle i jedna
poła była dłuższa
od drugiej, co kapitan natychmiast zauważył.
– Dzień dobry, panie kapitanie – powiedział przybyły. – Jestem pańskim
stewardem. –
Mówił wolno, bez przymilności i zbytniej służalczości, tylko lekki skłon
siwiejącej już głowy
miał wyrazić szacunek i gotowość do usług. Kapitanowi spodobała się ta postawa,
ale nie
mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości:
– Cieszę się – powiedział. – Ale niech pan się zapnie porządnie, guziki się panu
pomyliły.
Steward nic nie powiedział, tylko wolno, bez nadmiernego pośpiechu czy śladów
zawstydzenia,
zapiął bluzę właściwie i czekał na polecenia. Wówczas kapitan zbliżył się,
wyciągnął
rękę i powiedział:
– Wenta. – Steward uścisnął dłoń kapitańską, znów pochylił lekko głowę i odparł:
– Florski jestem, panie kapitanie. Dionizy Florski.
„Jednak jest w nim coś z kelnera – pomyślał kapitan. – Ale niezły, widać, że nie
wazeliniarz.
No dobra, zobaczymy jaki będzie naprawdę” – głośno zaś powiedział z uśmiechem:
– No, to się już znamy, panie Dionizy. Niech pan mi rozpakuje walizkę i poupycha
rzeczy
gdzie trzeba.
– Tak, panie kapitanie – głos stewarda był ciągle jednakowo równy i spokojny. –
A może
podać coś gorącego? Jadł pan kapitan obiad?
„Zna swoje obowiązki. Wolę takiego niż młodego przemądrzałego gówniarza” –
kapitan
był coraz bardziej zadowolony.
– Jadłem w samolocie – odparł. – Ale niech pan mi przyniesie mocnej kawy. Takiej
solidnej
– podkreślił – nie lury. Lubię szatana!
– Dobrze, zaraz będzie – steward przestawił walizkę ze środka kabiny do sypialni
i wyszedł
spełnić polecenie.
Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Był tu dość duży stół z przytwierdzoną
nad nim
do ściany ruchomą lampą podobną do tej, jakie są nad rajzbretami w biurach
konstrukcyjnych.
Na stole leżała rozłożona mapa z konturami brzegu w pobliżu ich portu. Cały
obszar, na
którym operował ich statek, był oznaczony liniami. Gdzieniegdzie widniały
otoczone kółkiem
kropki oznaczające pozycje i cienko, zwykłym ołówkiem, wpisane godziny.
Widocznie nie
sprzątnęli jeszcze tej mapy po powrocie do portu. Pęk ołówków w ciężkim
metalowym kubku,
gumka i cyrkiel z ekierką uzupełniały wyposażenie stołu. Obok była szafka z
pozostałymi
mapami i schowek na flagi morskiego kodu. Pudełko z sekstansem i lorneta w
futerale spoczywały
na osobnej półce. Zajrzał jeszcze do sterowni. I tu panował porządek. Zrobiło to
na
kapitanie dobre wrażenie.
Cały ten pobieżny wprawdzie przegląd napełnił go zadowoleniem. Widać było, że
choć nie
starano się przygotować statku specjalnie na jego przybycie, wszędzie panował
porządek,
wszystko znajdowało się na swoim miejscu, było gotowe do użycia. Nastawiło go to
życzliwie
do załogi.
Z tyłu, w otwartych drzwiach kabiny nawigacyjnej, ukazał się steward.
– Kawa na stole, panie kapitanie – powiedział. – Przyszedł też pierwszy oficer.
– Kapitan
skinął głową.
– Już idę, dziękuję. – W swojej kabinie ujrzał stojącego przy biurku mężczyznę,
który na
pierwszy rzut oka wydał mu się mocno podstarzały. Był niezbyt wysoki, w dodatku
przygarbiony,
jakiś osowiały, bez oznak zwykłego w takich wypadkach ożywienia czy
zainteresowania
spotkaniem z nowym kapitanem. Miał na sobie marynarski mundur, dosyć porządnie
wyczyszczony,
choć sfatygowany. Czapkę trzymał w jednej ręce, drugą oparł o blat biurka, jakby
mu trudność sprawiało swobodne stanie na nogach. Twarz miał mizerną, oczy
zapadnięte,
a ciemna, dość gęsta broda z widniejącymi tu i ówdzie srebrnymi nitkami jeszcze
potęgowała
pierwsze niekorzystne wrażenie. Nie tak wyobrażał sobie kapitan Kubiaka, ale nie
miał teraz
czasu na analizowanie swoich wrażeń i zbyt długie przyglądanie się starszemu
oficerowi, bo
ten podszedł i przedstawił się:
– Kubiak, jestem tu chiefem – powiedział trochę przygaszonym głosem, jakby nawet
na
rozmowę nie miał zbyt wielkiej ochoty. Kapitan przywitał się, wyraźnie wymówił
swoje nazwisko
i oznajmił:
– Wiem. Czytałem listę załogi przed przyjazdem tutaj. A przede wszystkim
zainteresowałem
się, jakich mam oficerów. – Starszy oficer odpowiedział nikłym uśmiechem, ale
nie odezwał
się.
Ten człowiek nie mógł być taki stary, jakim się wydawał na pierwszy rzut oka!
Zaraz, ile
Józek ma lat? Niewiele ponad czterdzieści, a byli chyba z Józkiem równolatkami.
Kapitana
zadziwił jego wygląd, postawa, powolność i jakaś ociężałość, jakby chief czuł
zniechęcenie
do całego świata. Bynajmniej nie wyglądał na „podrywacza”, wręcz przeciwnie. A
przecież...
Józek nie kłamał. Zbyt głęboko przeżył to wszystko. Tak się jakoś złożyło, że
choć we flocie
rybackiej znali się niemal wszyscy, a już szczególnie starsi stażem i wiekiem
oficerowie, nigdy
się do tej pory nie spotkali z Kubiakiem, nigdy nie pływali razem. Ale miał o
nim wyrobiony
sąd na podstawie tego, co mu Józek niegdyś opowiadał. Józek, jego jedyny
prawdziwy
przyjaciel, którego ten człowiek skrzywdził. No, ale teraz muszą razem pracować
na tym statku.
Więc, przerywając niezręczną ciszę, powiedział:
– Niech pan siada, chiefie, napijemy się kawy, pogadamy chwilę, jeśli pan teraz
może.
– Jak kapitan każe... – odparł chief i kapitan nie wiedział, czy to był żart,
czy drwina. Zaraz
jednak dodał: – Na statku idzie wszystko bez kłopotów, obejdą się na razie beze
mnie.
Kapitan usiadł na kanapce, chief zajął miejsce naprzeciw niego, w fotelu.
Steward nalał im
kawy i odsunąwszy się nieco do tyłu czekał bez słowa na dalsze polecenia.
Kapitan uśmiechnął
się do chiefa:
– Po jednym na zapoznanie się, co?
– Jak kapitan każe... – powtórzył chief, ale tym razem uśmiechnął się dając do
zrozumienia,
że to żart i przyjmuje propozycję. Kapitan skinął głową.
– Na co pan ma ochotę?
– Pan tu rządzi.
– Daj pan spokój – powiedział kapitan. – Jest pan teraz jeszcze moim gościem.
Jak skończymy
rozmowę, zaczną się obowiązki, dyscyplina, dystanse i to wszystko co ma być. Na
razie chwila zapoznawcza, więc?
– No to jeden koniak dobrze by mi zrobił – odparł chief.
– Zgoda, dwa koniaki – zadysponował kapitan. Steward w milczeniu i z całą powagą
nalał
koniaku do baniastych kieliszków, postawił butelkę na stole i na znak dany przez
kapitana
zniknął z kabiny. Kapitan ujął kieliszek w palce, przez chwilę wykonywał nim
koliste ruchy,
potem powiedział patrząc oficerowi w oczy:
– No, chiefie, nie jestem zwolennikiem uczt statkowych, wielkich przyjęć,
popijania przez
oficerów i załogę. Ale ten kieliszek wypiję z przyjemnością. – Pomyślał przez
moment, że
może niepotrzebnie to wszystko mówi, że rozgadał się wbrew swemu zwyczajowi.
Dokończył
szybko: – Żeby nam się dobrze razem pływało, dużo łowiło, pańskie zdrowie.
– Pańskie, kapitanie – skinął głową chief. Lekko stuknęli się kieliszkami i
wypili do dna.
Obaj zaraz sięgnęli po kawę. Była pachnąca, aromatyczna, choć już lekko
wystygła. Kapitan
podał chiefowi papierosa i gdy zapalili, odezwał się nie patrząc na niego:
– Jak to się stało?
– Co? – nie zrozumiał pytania chief.
– No ta historia z moim poprzednikiem – w głosie kapitana zabrzmiała nuta
zniecierpliwienia.
Powolność chiefa i jego zachowanie zaczynały mu z wolna działać na nerwy. Chief
skinął głową i odparł przepraszająco:
– Niech pan wybaczy, nie wiedziałem o co pan pyta. Jestem trochę wypompowany, na
statku mamy kołowrót, jak to zwykle przed wyjściem, w dodatku byłem sam, więc
wszystko
na mojej głowie, a w ogóle trochę się czuję jakoś tak... – zawiesił głos, jakby
nie mógł znaleźć
określenia, które by najtrafniej oddało jego stan. Kapitan spojrzał na niego,
uśmiechnął
się przyjaźnie i powiedział łagodnie:
– No, chief, nie trzeba się łamać. Rozumiem, że taka historia mogła was
wszystkich rąbnąć,
w końcu nie co dzień się zdarza, żeby dowódca rozkładał się niespodziewanie i w
dodatku
tak paskudnie. Lubiliście go, jak słyszałem.
– To dobry kapitan i przyzwoity człowiek – Odparł chief.
– Niemłody – zauważył kapitan.
– Tak, ale co to za wiek? Nie miał jeszcze sześćdziesiątki, są tacy co pływają
dłużej, starsi.
Trzymał się świetnie.
– I co mu się stało tak nagle?
– Właściwie nie ma o czym mówić – mruknął niechętnie starszy oficer. – Wypadek,
jaki
się może zdarzyć każdemu. Kapitan po prostu spadł ze schodów.
– Nie powie mi pan, że to taka zwykła rzecz w przypadku kapitana statku. Spada i
koniec.
– Pochylił się nad stołem, spojrzał przenikliwie w oczy chiefowi i zapytał
niemal konspiracyjnym
szeptem: – Był na bani?
– Wszyscy pytają o to samo – oficer uśmiechnął się krzywo, znużony wyraźnie tym
wypytywaniem.
– On nie pił już wcale. Miał nadciśnienie i coś tam jeszcze, groził mu wylew
krwi do mózgu, więc sobie powiedział; dosyć, swoje w życiu wypiłem, teraz kolej
na innych,
ja odpocznę.
– Mówi pan, jakby pan przy tym był.
– To są jego własne słowa. Do mnie tak mówił i co więcej: przestrzegał tego.
Chciał jeszcze
pożyć, dociągnąć do emerytury, nacieszyć się, jak mówił, wnukami i łowieniem
ryb, ale
nie w morzu, tylko w jeziorze albo w rzeczce. Uwielbiał to, każdy urlop spędzał
mocząc kij w
wodzie...
– Więc co to było? Może ten wylew?
– Chyba nie, bo był przytomny, gdy go zabierali, choć musiało go boleć jak
diabli. Potem
powiedzieli, że uszkodzony kręgosłup, wyjdzie kaleką, na statek już nie wróci.
– No cóż, bywa – mruknął kapitan i sięgnął po butelkę. – Jeszcze trochę?
– Ale odrobinę – zastrzegł się chief.
– Zgoda, ja też na dużo nie mam chęci -– kapitan nalał. – Zatem jego zdrowie,
żeby się jakoś
wykaraskał.
Chief wypił w milczeniu. Kapitan łyknął kawy, przez chwilę także milczał, jakby
przetrawiał
to, co usłyszał od starszego oficera. Niespodziewanie spojrzał bystro i
powiedział:
– Chiefie, niech pan się nie pogniewa, ale lubię sytuacje jasne i niedwuznaczne.
– O co chodzi, panie kapitanie? – chief zrobił się czujny.
– Niech pan mi powie, ale tak po męsku, czemu panu nie dali tego statku?
– Mnie? – chief uniósł brwi, nie spodziewał się tego pytania.
– Czemu się pan dziwi? – mówił kapitan zapalając papierosa. – Kwalifikacje pan
ma, lata
wypływane z nadwyżką, statek pan zna jak swoją kieszeń. Załogę też. Więc co
jest? Nie mogli
panu dać „Prosny” zamiast mnie ściągać?
Chief już opanował zdziwienie. Wzruszył ramionami z niemal demonstracyjną
obojętnością.
– Miałem zejść już po tym rejsie. Gdyby nie ten wypadek kapitana, dzisiaj byłbym
w kraju.
– To nie jest odpowiedź – stwierdził kapitan. – W rezultacie pan nie odszedł na
urlop, a
mnie przerwali odpoczynek.
– Niezbadane są wyroki kadr – chief próbował się uśmiechnąć. – Ale nie ma o czym
mówić.
Moim zdaniem zrobili dobrze. Nie nadaję się do samodzielnego poprowadzenia
statku.
Przynajmniej nie teraz.
Kapitan nie dawał za wygraną. Uderzyła go nuta rezygnacji brzmiąca w głosie
starszego
oficera. Musiał wiedzieć jaki rejs go czeka, ten człowiek miał być jego prawą
ręką. Toteż
zapytał starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej przyjazne brzmienie.
– Chiefie, co jest? Pan chory?
– Sam nie wiem – chief wzruszył ramionami jakby chciał sprawę zbagatelizować. –
Ale
niech pan się nie martwi, dam sobie w rejsie radę. Potem może wreszcie zmustruję
i pomieszkam
trochę w domu...
– Zobaczymy – mruknął kapitan. – Sam pan wie, jak to bywa...
– Myślę, że tym razem nie zrobią mi kawału – odparł chief. – Po prostu nie
wytrzymam.
Muszę iść na urlop.
– Jasne. No więc zajmijmy się teraz trochę naszymi sprawami. Jak statek?
– W porządku.
– A na oko nie wygląda najlepiej – trochę złośliwie zauważył kapitan. – Odrapany
jak jaki
weteran.
– Przecież pan wie, że parę miesięcy telepiemy się po tych stronach, a wystarczą
dwa rejsy,
żeby statek wyglądał jak wrak.
– Mógł bosman trochę go doprowadzić do porządku podczas postoju.
– Nie było kiedy. Stoimy trzeci dzień. Jak by jeszcze ze dwa, to by się trochę
usunęło
rdzę...
– Nie postoimy. Armator goni w morze, sezon w pełni.
– Wiem.
– No, to statek wytrzyma do stoczni. Myślę, że wiosną poleci do Gdyni. Taki
przynajmniej
jest plan. A póki co, trzeba łowić, bez przerwy.
– Wiem – chief nieznacznie wzruszył ramionami. Trochę go irytowała ta rozmowa.
Pouczenia,
jakby był nowicjuszem, ton wyższości, uwagi wypowiadane trochę z góry, z dużą
pewnością siebie... Niby nie było to nic wielkiego, a jednak doznawał niemiłego
uczucia, że
nowy kapitan traktuje go trochę jak mało doświadczonego oficerka, którego trzeba
pouczać i
prowadzić za rączkę. Przyzwyczaił się do czego innego – poprzedni kapitan dawał
mu niemal
całkowicie wolną rękę. Pływali razem długo i „stary” wiedział, że w każdej
sprawie może
zaufać chiefowi, który nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi sobie poradzić.
Dopiero gdy
zdarzyło się, że morze szalało bez opamiętania, sieci rwały się, statek miał
największe dopuszczalne
przechyły albo maszyna zaczynała zawodzić, stary wychodził na mostek, zapoznawał
się z sytuacją, ale i wtedy starał się nie ingerować. Zawsze głosił, że
najlepszy jest ten
szef, który nie przeszkadza swoim ludziom w wykonywaniu ich obowiązków. To
dopingowało
całą załogę.
Chief wiedział, że Wenta szlify kapitańskie zdobył stosunkowo nie tak znów
dawno, dwa
czy trzy lata temu. Wiele mu jeszcze brakowało do obycia i doświadczenia tamtego
kapitana.
Jasne więc, że chce wszystko wiedzieć, zbadać, i że sam ma zamiar wszystkim
kierować.
Mimo wszystko było mu trochę przykro, bo przywykł, że właściwie on był na tym
statku gospodarzem,
a przynajmniej w sprawach nawigacyjno-pokładowych i połowowych. Tylko co
do „nosa”, gdzie znaleźć ławicę i jak szybko napełnić ładownie rybą – zdaniem
chiefa – nikt
w całej flocie rybackiej, może poza kapitanem Żakiem, nie mógł dorównać byłemu
kapitanowi.
„No, zobaczymy jaki ten będzie” – pomyślał, ale głośno nic nie powiedział, a
Wenta pytał
nadal:
– A jak załoga, chiefie?
– W porządku, panie kapitanie. – Wenta zrobił dłonią gest wyrażający
zniecierpliwienie.
– Pan powtarza mi tu w kółko: w porządku, dobrze, okay, jak automat.
– O co chodzi, panie kapitanie? – chief podniósł wzrok i śmiało spojrzał w oczy
kapitanowi.
– Można by pomyśleć, że to idealny statek z załogą złożoną z aniołów. Ozdoba
floty.
– Nie wiem, co pan ma na myśli – burknął chief wyraźnie dotknięty tą złośliwą
uwagą. –
To naprawdę dobry statek i dobra załoga. Nie wiem, czy ozdoba floty, ale nie raz
zajmowaliśmy
pierwsze miejsce, a w czołówce byliśmy stale.
– Nie ma się co obrażać – łagodził kapitan sięgając po koniak. Chief jednak
odsunął swój
kieliszek.
– Dziękuję, panie kapitanie. Mam moc roboty i nie czuję się dobrze. Boję się
pić, bo może
mnie to osłabić.
– Jednak pan się obraził – roześmiał się kapitan trochę sztucznie. – Myślę, że
się nie zrozumieliśmy.
Nie chciałem obniżać wartości statku i załogi. Wiem o osiągnięciach połowowych.
Ale jestem tu nowy. Chcę wszystko poznać dokładnie. Statek, każdy jego zakamarek
i
każdego człowieka. A kogo mam pytać, jak nie chiefa, swoją prawą rękę?
– Z gadania niewiele jest pożytku. Kiedy zobaczy pan ludzi przy robocie, wtedy
pan sobie
wyrobi o nich własne zdanie. O statku też.
– Ma pan rację – ustąpił kapitan. – Niech pan jeszcze powie, czy te anioły
wszystkie są na
statku?
– Paru jeszcze jest na lądzie. Niektórzy coś załatwiają, kilku ma wolne.
– Nie pozalewają się?
– Rzadko się zdarza. W każdym razie pierwsza wachta będzie trzeźwa.
– Skąd pan wie?
– Bo w całości jest na pokładzie.
– Dobra, chief. Z tego wynika, że wszystko gra. Kiedy możemy wychodzić?
– Jutro z rana na pewno.
– Dopiero? Po co mamy stać jeszcze przez noc? – zdziwił się kapitan.
– Lepiej wyjść z rana.
– Co jest, chiefie? Chce pan noc zmarnować? Przez ten czas możemy wyjść kawał w
morze
i rano już zacząć łowić.
– Jak pan kapitan chce – chief powiedział to takim tonem, że kapitan spojrzał na
niego
przeciągle i zapytał:
– Co pan kręci? Statek nie jest taki idealny, jak pan mówił?
– Nic podobnego.
– Więc o co chodzi? Nie powiedział mi pan wszystkiego?
– O statku tak. Ale ten port...
– Co port? Co pan ma na myśli?
– To wredny port, kapitanie. Kto może unika go w nocy.
– Przesada.
– Może. Ale nie wiem, czy pan kapitan tu już był...
– Byłem. Dwa czy trzy razy.
– No, to powinien pan wiedzieć, że nie bardzo tu bezpiecznie.
– Przesada!
– Pan tu wpływał jako chief, nie kapitan. Zresztą może były dobre warunki. Teraz
nie jest
najlepiej.
– Chief, straszy mnie pan jak małe dziecko. Czy ja się wczoraj urodziłem? –
kapitan był
zły. Poczuł się dotknięty w swej godności zawodowej.– Mówi pan jak do
nowicjusza.
– Nie chciałem pana urazić, przepraszam – powiedział chief, lecz wcale nie miał
skruszonej
miny. – Chciał pan szczerości, więc mówiłem szczerze.
– Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli z sobą współpracować bez całkowitej
szczerości –
sztywno powiedział kapitan.
– No właśnie – podchwycił chief. – Dlatego nie ukrywam swojego zdania, że nie ma
sensu
wychodzić stąd po ciemku. Ten port ma swoje pułapki i łatwo się w nie wpakować.
Szczególnie
w zimie, a jeszcze przy takiej półsztormowej pogodzie...
– Ciągle mnie pan straszy – kapitan zmarszczył brwi, —A ja zdaję się mówiłem, że
już tu
bywałem.
– Jako chief, nie kapitan – powtórzył pierwszy oficer.
– A pan kim jest – kapitan niemal krzyknął. – Przecież też chiefem. Więc niech
pan mnie
nie uczy. Wyjdziemy przed wieczorem a jak nie zdążymy, to w nocy. Jak
najwcześniej.
Chief wstał. Uznał, że rozmowa jest skończona.
– Można odejść?
– Tak. Niech pan szykuje statek, jak mówiłem. Zaraz się przejdę i sam wszystko
zobaczę.
– Tak jest.
– I niech pan tu poprosi starszego mechanika. Albo nie, sam do niego pójdę. Jest
na burcie?
– Jest.
– Dobrze. Dziękuję.
Chief ruszył ku drzwiom. Kapitan z nachmurzoną miną patrzył za nim. I gdy
starszy oficer
już otwierał drzwi, rzucił jeszcze za nim.
– Chief!
– Tak, panie kapitanie – pierwszy wykonał półobrót.
– Pan się bardzo źle czuje?
– Nie ma sprawy. Wytrzymam ten rejs.
– Bo jak coś źle, to do lekarza i zostanie pan. Wygląda pan na chorego...
– Wszystko w porządku, panie kapitanie, dam sobie radę, wytrzymam. Chyba, że pan
kapitan
uważa, że powinienem zejść...
– No, chiefie – kapitan wstał, zbliżył się nieco. – Bez histerii, dobrze? Trochę
ostrzejsza
rozmowa i już obraza?
– Nie ma mowy o obrażaniu się – wolno odparł chief. – Decyzja nie do mnie
należy. Ja
tylko byłem szczery, jak pan kapitan sobie życzył.
– No i dobrze. Jestem panu wdzięczny – podszedł jeszcze bliżej, położył rękę na
ramieniu
oficera i dodał patrząc mu w oczy. – Tylko niech pan mnie nie traktuje jak
dziecko. Ja wiem,
że każdy nowy „stary” jest przyjmowany nieufnie, obwąchiwany, ale ja naprawdę
sporo już
lat przeżyłem na łowiskach.
– Wiem.
– No właśnie. Załoga, jak pan mówi, dobra, statek sprawny. A reszta, to już
zwykła robota.
Jest na statku locja? Jest. Są plany portu i mapy podejść razem z redą?
– Jasne.
– No więc o co chodzi? Szczegóły dopowie mi pan. Liczę na lojalność.
– To oczywiste.
– No więc! Razem na pewno sobie poradzimy. Niech pan będzie spokojny. Jest pan w
trochę
gorszej kondycji i stąd chyba te obawy. No, ale wszystko będzie okay. – Klepnął
go silniej
w ramię i lekko popchnął w stronę drzwi. – Szkoda czasu. Do roboty. Proszę
przygotować
statek do wyjścia i to jak najprędzej. Panu przecież też zależy, żeby szybko
wrócić, nie?
A im wcześniej wyjdziemy, tym wcześniej wrócimy!
– Tak jest, panie kapitanie – bez zapału powiedział chief i wyszedł. Kapitan
patrzył długą
chwilę za nim; nie był zadowolony z tej rozmowy. Nie lubił, kiedy jego dobra
wola spotykała
się z niewłaściwym przyjęciem. No, ale w końcu on jest tu kapitanem i żaden
chief nie będzie
mu dyktował, co ma robić.
Sięgnął po czapkę i kożuszek. Postanowił obejrzeć statek.
Pierwszy oficer po meldunku bosmana, że wszystkie prace skończone, poszedł do
kapitana.
Nie musiał go szukać daleko, był bowiem w kabince nawigacyjnej. Pochylony nad
stołem
studiował mapę portu i jego najbliższych okolic. Jaskrawe światło lampy rzucało
silny krąg
na białą kartę mapy. Kapitan uważnie przyglądał się liniom oznaczającym
falochrony, główki
portu, sprawdzał głębokości na redzie i w samym wejściu, a także w awanporcie.
Gdy usłyszał,
że ktoś wszedł, podniósł głowę.
– A to pan – ucieszył się na widok chiefa. – No jak?
– Wszystko w porządku, panie kapitanie. Robota skończona.
– To dobrze – kapitan nie ukrywał zadowolenia. – Szybciej poszło niż się
spodziewaliśmy.
– Załoga pracowała rekordowo – zauważył chief.
– Chcieli pokazać nowemu staremu jacy są dobrzy? – roześmiał się kapitan i
przekornie
spojrzawszy na chiefa dodał: – A może pan im tak dał do wiwatu?
– Jedno i drugie – odparł pierwszy oficer.
– Najważniejsze, że statek gotowy do wyjścia – kapitan nałożył czapkę i ruszył
pierwszy
przez sterownię na skrzydło mostku. Oparty o nadburcie patrzył przez długą
chwilę w dół.
Widział marynarzy przy trapie, słyszał nawet strzępki ich głosów, zaraz jednak
zniknęli wewnątrz
statku. Pokład był teraz pusty, czysty, ładownie zakryte i tylko trap łączył
jeszcze
burtę z nabrzeżem.
– Dobrze to wygląda – pochwalił kapitan. Odwrócił się do pierwszego oficera. –
No, chief,
wychodzimy.
– Zaraz? – chief powiedział to bez specjalnego nacisku, ale kapitan usłyszał w
jego głosie
niezadowolenie i jak gdyby naganę. Machnął więc ręką, jakby się opędzał od
uprzykrzonego
komara. Powiedział twardo:
– Swoje zdanie wyraziłem i nie będziemy już do tego wracać, chief.
– Tak jest – spokojnie odpowiedział oficer. – Ale może by chociaż załoga zjadła
kolację?
Odsapną chwilę po tej harówce, a wyjście opóźni się przez to najwyżej o pół
godziny.
– Dajmy spokój tym targom – uciął kapitan. – Przecież to nie dzieci. Do roboty
przyzwyczajeni,
a posiłki nieraz jedzą z większym opóźnieniem. Chcę wyjść jak najprędzej z tej
dziury
i płynąć na łowisko. Maszyna gotowa, starszy mechanik uprzedzony, załoga przez
te pół
godziny wytrzyma jeszcze bez kolacji. No, chief, dosyć gadania, dzwoń pan na
manewry.
– Tak, panie kapitanie – pierwszy oficer powiedział to bardzo urzędowo, głosem
wypranym
z wszelkiej emocji. Natychmiast też podszedł do ściany i nacisnął przycisk
alarmowy.
Momentalnie zabrzmiały przenikliwe, szarpiące nerwy dzwonki. Po chwili już cały
statek
ożył; rozległ się tupot nóg, trzaskanie metalowych drzwi, na pokładzie ukazali
się ludzie.
Do sterówki wszedł trzeci oficer i zajął miejsce przy telegrafie maszynowym. Tuż
za nim
ukazał się sternik. Żuł jeszcze coś, widocznie przed kolacją pożywiał się po
wytężonej pracy.
Stanął na gretingu i górując nad wszystkimi o głowę, w milczeniu ujął dłońmi
koło sterowe.
Starszy oficer rzucił okiem po sterówce sprawdzając, czy wszystko w porządku,
potem odszedł
przez skrzydło mostku na dziób, gdzie było jego miejsce podczas manewrów.
Kapitan
zdjął korek z tuby głosowej, dmuchnął i gdy zgłosił się starszy mechanik,
zapytał:
– Jak maszyna, gotowa?
– Tak jest – usłyszał stłumiony przez rurę głos.
– W porządku, zaraz odbijamy – zatkał rurę i podszedł do okna sterówki. Miał
teraz przed
sobą plejadę świateł żółtych, białych, czerwonych i zielonych. Ich blask
wydobywał z gęstego
mroku niewyraźne zarysy nabrzeży i kadłubów statków. Tam, gdzie była wolna dla
manewrów
przestrzeń wody, zalegał gęsty mrok. Widoczność utrudniały jeszcze płatki śniegu
miecione
ukośnie zacinającym wiatrem.
Najpierw wyczuł, jak kadłub pod stopami zaczyna lekko wibrować, potem usłyszał
lekkie,
mocno przytłumione dudnienie maszyny. Chwilę trwało nim mógł dostrzec, że dziób
statku
wolno odchodzi od nabrzeża. Między betonem a dziobem otwierała się coraz
szersza, czarna
szczelina. Płynęli. Budynki, słabo widoczne za kurtyną światła rzucanego na
nabrzeże przez
latarnie, oddalały się coraz bardziej, kierowali się tam, gdzie poprzeczny
falochron odgradzał
awanport od właściwego wyjścia w morze.
Prowadził statek uważnie i ostrożnie. Może nawet zbyt ostrożnie, bo wiedział, że
cała załoga,
a szczególnie oficerowie, bacznie go obserwują i każde potknięcie czy
najdrobniejsza
niedokładność będą potem komentowane. Wiedział, jak ludzie „obwąchują” nowego
starego.
Ale był pewny siebie. Widział wyraźnie światła i namierniki. Bez kłopotu
wyprowadził statek
z wewnętrznego basenu, wykonał zwrot w prawo i popłynął wprost ku wyjściu z
portu.
Awanport był dosyć przestronny, odczuwało się tutaj lekkie falowanie, ale duży
statek, jakim
była „Prosna”, szedł posłusznie i dobrze reagował na każde drgnięcie steru.
Trzasnęły drzwi i pierwszy oficer wszedł do sterówki. Kapitan ledwo na niego
spojrzał, bo
właśnie nakazywał sternikowi zwrot w lewo, między betonowe ostrogi, na końcu
których migały
zielone i czerwone światła oznaczające wyjście z portu. Dziób statku posłusznie
skierował się w
czarny kanał, wiodący między tymi ostrogami. Cały port został za rufą, teraz
mieli przed sobą
tylko te dwa migające rytmicznie światła, a za nimi nieprzeniknioną czerń nocy.
Kapitan spojrzał
na ekran radaru. Nic nie zagradzało im drogi; przestrzeń przed dziobem statku
była wolna. Po obu
stronach właśnie ukazał się beton ostróg wybiegających w morze. Jeszcze kilka
minut, a statek
wyjdzie spomiędzy nich i pójdzie w ciemności, samotnie zmierzając na łowisko.
Kapitan wyszedł na skrzydło mostku. Uświadomił sobie, że jednak przez cały czas
manewrów
był napięty i dopiero teraz poczuł ulgę. Miał ochotę na papierosa, ale wiatr i
śnieg nadal
zacinający z północnego wschodu sprawiły, że postanowił jeszcze powstrzymać się,
dopóki
całkiem nie wyjdą na redę i będzie mógł wejść na powrót do sterówki.
Było zimno, mróz niezbyt silny, jednak dosyć dokuczliwy w połączeniu z wiatrem,
szczypał
w uszy i policzki. Drobne płatki śniegu wirowały dokoła, widoczność była zerowa
i tylko
przez tę kurtynę z boku majaczyły światła ruchliwe i mało wyraźne. Kątem oka
dojrzał, że
chief wychodzi ze sterówki. Przez chwilę rozglądał się, potem stanął obok. Palił
papierosa
osłaniając go zwiniętą dłonią. Kapitan silniej poczuł ochotę zaciągnięcia się
dymem.
Statek sunął między dwoma betonowymi falochronami. Na ich końcu, teraz zupełnie
wyraźne,
mrugały światła. Beton wzdłuż burt statku wyglądał jak czarne grube wały, a
tylko
światła, padające z bulajów w tylnej części statku, ukazywały kamienie do połowy
zanurzone
w wodzie i wyżej równą linię szarego cementu.
– Manewry poszły świetnie – przerwał milczenie kapitan. – Widać, że załoga
zgrana. Oby tak dalej.
Chief wzruszył ramionami. – Znają statek – odparł. – Są tu tacy, co po parę lat
na nim
pływają. Pewnie lubią to pudło.
– A pan nie?
– Dobry statek – mruknął chief. – Ale są lepsze. Zresztą co tu chwalić: pływa
się, łowi i to
cała sprawa.
Kapitan popatrzył na pierwszego oficera. Widział niezbyt wyraźnie jego profil na
tle nieco
jaśniejszego od czerni nocy prostokąta drzwi. Chief patrzył na mijany falochron.
Od przodu
już błyski czerwonej latarni wydobywały na moment statek i ich sylwetki z mroku.
Papieros
rzucony przez chiefa za burtę zatoczył łuk i zgasł nim jeszcze dotknął wody.
Kapitan przez chwilę m