Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar

Szczegóły
Tytuł Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Goszczurny Stanisław - Morze nie odda ofiar - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STANISŁAW GOSZCZURNY Morze nie odda ofiar Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna relacja ani dokumentalne sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz ich zachowanie – są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało z życia. Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze. Tym, którzy już nigdy nie wrócą do macierzystego portu. Autor Rozdział pierwszy – Dobrze, że pan tak szybko przyjechał. – Połączenie lotnicze jest dobre – wzruszył ramionami. – Dwudziesty wiek – roześmiał się gospodarz. – Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie, manatki do walizki i po urlopie. – Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny mężczyzna, z dobroduszną okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco, a trochę ze współczuciem, pokiwał głową. – Nie takie to znów rzadkie – powiedział. – Sam pan wie, kapitanie. – Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu – złościł się kapitan. – Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża. Pan sobie wyobraża co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie? – Wyobrażam sobie, jak pan klął – uśmiechnął się gospodarz.– No, ale co zrobić? Stało się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana. – No dobra – kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. – Jestem, obejmę statek i nie ma o czym gadać. Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze przedstawiciela armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział: – Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim zapomniałem. Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku? – Dziękuję – kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. – Niech pan sobie nie robi kłopotu – powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co do niego należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił je do połowy brązowym płynem. – Zdrowie pańskie – uniósł kieliszek. – Za dobry rejs i pełne ładownie. Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez gospodarza papierosa. – No dobra – powiedział. – Do rzeczy. Jak statek? – W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko. – Załoga? – W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to nieszczęście kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi. – Kubiak? Jerzy Kubiak? – w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W każdym razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma objąć. Zaintrygowany gospodarz spytał odruchowo: – Pan go chyba zna? – Nie. Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał na tym lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę, podjął temat. – Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał... – Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? – odwrócił sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu. – Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa – wzruszył wymownie ramionami – o tym decyduje dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie wtrącam. A co do Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez przerwy. Miał zejść teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać. – Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na raz. – Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. – W każdym razie ten rejs odbędziemy razem. A potem? – Potem musi zejść. Chyba trochę choruje. Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał. Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać ponownie, wstał i podszedł do okna. Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna pierwszego piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy nabrzeżach statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza. Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele różniące się od powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia horyzontu zlewała się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną do przebicia kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się białe, niezbyt wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem wisiała nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare. – Nie lubię tego portu – powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie. – W zimie nie jest tu przyjemnie – zgodził się przedstawiciel armatora. – Latem jeszcze można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to on też nie jest – podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port. – To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury? – Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe nie najgorsze, to poważne plusy – odparł. – A pan tu pierwszy raz? – Nie, już bywałem – powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek, nałożył czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to szkoda czasu. – Wypada, żebym pana wprowadził na statek – bez przekonania zaofiarował się gospodarz. – Nie jestem dzieckiem – kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. – Sam trafię, a przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia. – Jak pan sobie życzy, kapitanie – gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. – W każdym razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że wychodzicie, tylko jeszcze ustalimy godzinę. – Dobrze – kapitan już szedł ku drzwiom. – Niech pan zawiadomi Gdynię, że jestem, objąłem statek i że wszystko OK. – Naturalnie – powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał biuro. Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach rybackiego portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z pobliskich wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad na burtach statków. Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w pełni wilgoć wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się lepki. Niewielki mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i sprawiał, że stopy ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi. Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując go od stóp do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z walizki i poszedł dalej. Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano beczki ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował prowiant: połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie. Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy nabrzeżu wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet zupełnie nowe, widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi nadbudówkami, gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej, roboczej, rybackiej braci. Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych smoluchów, biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze zezwolenia na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z antenami radarowymi na niewysokich masztach. Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać stale kręcącym się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki prostokątny basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało najwięcej statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm obsługujących statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek, poukładanych dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła tam też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych wagonów. Samochody najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy. Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał przed sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było mniej zaciszne. Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej, na lewo od niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki, betonowy falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo dochodzące aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki” oznaczające wejście. Ten falochron chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie ograniczona przestrzeń wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu. Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy falochron. Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną, cichą, bezpieczną, w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych podmuchów wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak odgrodzoną tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały żadne jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym pirsie, a z boku, przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im szkody. Mowy nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze potrafiło się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym powodowało dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z otwartego morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca poprzecznego falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego. Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie silnymi atakami fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie. One też sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym pirsie statki cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się środka awanportu. Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza kapitanów większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż dwa zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż patrząc teraz wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i całej tej tak dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się odnaleźć statek, który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle stawały jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki, charakterystyczny komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży, rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich prywatnych kuterków i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy wnosiły z nabrzeża beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi krzątających się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne osoby. Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko w tym kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie widać było biały duży napis „GDY-79”. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem „Prosna”. Ta sama nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie. Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że niespodziewanie przerwano mu urlop. Miał przed sobą s w ó j statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi opuścić port i iść na łowiska. Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę wstąpił na trap. Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je poczuć tylko ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu. Z pomieszczenia tuż przy trapie wyszedł człowiek w waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym, niewiele mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem: – Yes sir? – Dobra – kapitan mimo woli uśmiechnął się. – Możecie mówić po polsku. – O, to dobrze – wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza czujnym spojrzeniem. – Pan do kogo? – W porządku – kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni rybakowi. – Jestem waszym nowym kapitanem. To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego” w cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech. – Tak, panie kapitanie – bąknął – dzień dobry – dodał i zawiesił głos, nie wiedząc co mówić dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem: – Chief na pokładzie? – Tak jest, panie kapitanie – odparł skwapliwie rybak. – Są wszyscy oficerowie. Starszy mechanik i... – Dobrze – przerwał mu kapitan. – Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy obecności. Pytałem tylko o pierwszego. – Tak jest, zawołać go? – wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia każdego życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz zniknęła. „Oho, już statek będzie wiedział, że jestem” – pomyślał kapitan, a głośno odparł wachtowemu: – Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny. – Tak jest – rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego. Kapitan spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między sobą a podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia i sprawia, że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak. Wiedział, że we flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa, a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę”. Nie przejmował się tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od załogi. Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez myśl pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym dłużej uznając, że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi wiodących w głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos: – Pomogę panu kapitanowi – i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę. – Nie trzeba – żachnął się szorstko. – Pilnujcie trapu. – Rybak cofnął się speszony, a kapitan wszedł do wnętrza. Nie potrzebował przewodnika. Znał te statki. Na takiej samej jednostce jak „Prosna” był kiedyś pierwszym oficerem, mógł do każdego zakamarka trafić z zawiązanymi oczami. Poszedł więc pewnie korytarzem, potem po dość stromych i wąskich schodach wewnętrznych wspiął się na wyższy pokład i dotarł do drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z napisem „kapitan”. Uniósł rękę i w ostatniej chwili powstrzymał się rozbawiony. Chciał zapukać do własnych drzwi! Nacisnął klamkę i wszedł. Kabina była niewielka, ale urządzona dość przyjemnie. Pod ścianą biurko, puste, czyste, jakby nigdy nie używane. Nad nim półeczka na podręczne książki. Przy drugiej ścianie niewysoki barek, nad nim w czarnych ramkach reprodukcja krajobrazu: jakieś pagórki pokryte sosnowym lasem z polaną, na której pasło się stado owiec. Przez moment poczuł lekką tęsknotę; dopiero co odwołano go przecież z podobnej okolicy, tyle że teraz białej, pokrytej śniegiem. Zaraz jednak przestał o tym myśleć i dalej lustrował kabinę. W rogu stała załamana pod kątem prostym kanapka, przed nią owalny stolik i dwa ciężkie fotele, w ścianie okrągły bulaj. Wyjrzał i zobaczył poprzeczny falochron odgradzający basen portowy od awanportu, a dalej ten drugi, oddzielający cały port od morza. Właśnie zza betonu wystrzeliły fontanny piany, która poleciała z wiatrem stopniowo zanikając w wilgotnym, mglistym powietrzu. Jakiś niezbyt wielki statek rybacki wychodził właśnie z portu. Robił łagodny łuk w awanporcie, kierował dziób między główki wyznaczające wyjście i zarazem wejście do portu. Oderwał wzrok od tego widoku i postąpił dalej stawiając wreszcie walizkę, którą do tej pory bezwiednie trzymał w dłoni. Zajrzał do małej łazienki, rzucił okiem na miniaturową sypialnię z wysoką koją, pod którą znajdowały się trzy szuflady. Wszystko było takie, jak się spodziewał. Na statku nie dokonano żadnych przeróbek, każdy mebel znajdował się na swoim miejscu. Poczuł zadowolenie, doznał uczucia jakby naprawdę znalazł się we własnym domu. Na takim samym statku pływał ostatnio, przywykł do każdego szczegółu, więc od razu poczuł się tu dobrze i swobodnie. Nie lubił zmian. Wrócił do głównej kabiny i wreszcie zdjął kożuszek. Dopiero teraz poczuł, że jest mu gorąco. Choć na dworze mróz nie był zbyt wielki, mechanicy jak zwykle przesadzali z ogrzewaniem. Otworzył bulaj, głęboko zaczerpnął powietrza i skierował się do drzwi wiodących wprost z kabiny do pomieszczeń nawigacyjnych. Nim jednak nacisnął klamkę, usłyszał pukanie. – Tak! – krzyknął przez ramię. Do kabiny wszedł chudy, wysoki mężczyzna, niezbyt już młody, lekko przygarbiony, jakby w ten sposób chciał zmniejszyć swą zbyt wysoką postać. Białą bluzę widocznie nałożył w pośpiechu, bo guziki miał zapięte źle i jedna poła była dłuższa od drugiej, co kapitan natychmiast zauważył. – Dzień dobry, panie kapitanie – powiedział przybyły. – Jestem pańskim stewardem. – Mówił wolno, bez przymilności i zbytniej służalczości, tylko lekki skłon siwiejącej już głowy miał wyrazić szacunek i gotowość do usług. Kapitanowi spodobała się ta postawa, ale nie mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości: – Cieszę się – powiedział. – Ale niech pan się zapnie porządnie, guziki się panu pomyliły. Steward nic nie powiedział, tylko wolno, bez nadmiernego pośpiechu czy śladów zawstydzenia, zapiął bluzę właściwie i czekał na polecenia. Wówczas kapitan zbliżył się, wyciągnął rękę i powiedział: – Wenta. – Steward uścisnął dłoń kapitańską, znów pochylił lekko głowę i odparł: – Florski jestem, panie kapitanie. Dionizy Florski. „Jednak jest w nim coś z kelnera – pomyślał kapitan. – Ale niezły, widać, że nie wazeliniarz. No dobra, zobaczymy jaki będzie naprawdę” – głośno zaś powiedział z uśmiechem: – No, to się już znamy, panie Dionizy. Niech pan mi rozpakuje walizkę i poupycha rzeczy gdzie trzeba. – Tak, panie kapitanie – głos stewarda był ciągle jednakowo równy i spokojny. – A może podać coś gorącego? Jadł pan kapitan obiad? „Zna swoje obowiązki. Wolę takiego niż młodego przemądrzałego gówniarza” – kapitan był coraz bardziej zadowolony. – Jadłem w samolocie – odparł. – Ale niech pan mi przyniesie mocnej kawy. Takiej solidnej – podkreślił – nie lury. Lubię szatana! – Dobrze, zaraz będzie – steward przestawił walizkę ze środka kabiny do sypialni i wyszedł spełnić polecenie. Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Był tu dość duży stół z przytwierdzoną nad nim do ściany ruchomą lampą podobną do tej, jakie są nad rajzbretami w biurach konstrukcyjnych. Na stole leżała rozłożona mapa z konturami brzegu w pobliżu ich portu. Cały obszar, na którym operował ich statek, był oznaczony liniami. Gdzieniegdzie widniały otoczone kółkiem kropki oznaczające pozycje i cienko, zwykłym ołówkiem, wpisane godziny. Widocznie nie sprzątnęli jeszcze tej mapy po powrocie do portu. Pęk ołówków w ciężkim metalowym kubku, gumka i cyrkiel z ekierką uzupełniały wyposażenie stołu. Obok była szafka z pozostałymi mapami i schowek na flagi morskiego kodu. Pudełko z sekstansem i lorneta w futerale spoczywały na osobnej półce. Zajrzał jeszcze do sterowni. I tu panował porządek. Zrobiło to na kapitanie dobre wrażenie. Cały ten pobieżny wprawdzie przegląd napełnił go zadowoleniem. Widać było, że choć nie starano się przygotować statku specjalnie na jego przybycie, wszędzie panował porządek, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, było gotowe do użycia. Nastawiło go to życzliwie do załogi. Z tyłu, w otwartych drzwiach kabiny nawigacyjnej, ukazał się steward. – Kawa na stole, panie kapitanie – powiedział. – Przyszedł też pierwszy oficer. – Kapitan skinął głową. – Już idę, dziękuję. – W swojej kabinie ujrzał stojącego przy biurku mężczyznę, który na pierwszy rzut oka wydał mu się mocno podstarzały. Był niezbyt wysoki, w dodatku przygarbiony, jakiś osowiały, bez oznak zwykłego w takich wypadkach ożywienia czy zainteresowania spotkaniem z nowym kapitanem. Miał na sobie marynarski mundur, dosyć porządnie wyczyszczony, choć sfatygowany. Czapkę trzymał w jednej ręce, drugą oparł o blat biurka, jakby mu trudność sprawiało swobodne stanie na nogach. Twarz miał mizerną, oczy zapadnięte, a ciemna, dość gęsta broda z widniejącymi tu i ówdzie srebrnymi nitkami jeszcze potęgowała pierwsze niekorzystne wrażenie. Nie tak wyobrażał sobie kapitan Kubiaka, ale nie miał teraz czasu na analizowanie swoich wrażeń i zbyt długie przyglądanie się starszemu oficerowi, bo ten podszedł i przedstawił się: – Kubiak, jestem tu chiefem – powiedział trochę przygaszonym głosem, jakby nawet na rozmowę nie miał zbyt wielkiej ochoty. Kapitan przywitał się, wyraźnie wymówił swoje nazwisko i oznajmił: – Wiem. Czytałem listę załogi przed przyjazdem tutaj. A przede wszystkim zainteresowałem się, jakich mam oficerów. – Starszy oficer odpowiedział nikłym uśmiechem, ale nie odezwał się. Ten człowiek nie mógł być taki stary, jakim się wydawał na pierwszy rzut oka! Zaraz, ile Józek ma lat? Niewiele ponad czterdzieści, a byli chyba z Józkiem równolatkami. Kapitana zadziwił jego wygląd, postawa, powolność i jakaś ociężałość, jakby chief czuł zniechęcenie do całego świata. Bynajmniej nie wyglądał na „podrywacza”, wręcz przeciwnie. A przecież... Józek nie kłamał. Zbyt głęboko przeżył to wszystko. Tak się jakoś złożyło, że choć we flocie rybackiej znali się niemal wszyscy, a już szczególnie starsi stażem i wiekiem oficerowie, nigdy się do tej pory nie spotkali z Kubiakiem, nigdy nie pływali razem. Ale miał o nim wyrobiony sąd na podstawie tego, co mu Józek niegdyś opowiadał. Józek, jego jedyny prawdziwy przyjaciel, którego ten człowiek skrzywdził. No, ale teraz muszą razem pracować na tym statku. Więc, przerywając niezręczną ciszę, powiedział: – Niech pan siada, chiefie, napijemy się kawy, pogadamy chwilę, jeśli pan teraz może. – Jak kapitan każe... – odparł chief i kapitan nie wiedział, czy to był żart, czy drwina. Zaraz jednak dodał: – Na statku idzie wszystko bez kłopotów, obejdą się na razie beze mnie. Kapitan usiadł na kanapce, chief zajął miejsce naprzeciw niego, w fotelu. Steward nalał im kawy i odsunąwszy się nieco do tyłu czekał bez słowa na dalsze polecenia. Kapitan uśmiechnął się do chiefa: – Po jednym na zapoznanie się, co? – Jak kapitan każe... – powtórzył chief, ale tym razem uśmiechnął się dając do zrozumienia, że to żart i przyjmuje propozycję. Kapitan skinął głową. – Na co pan ma ochotę? – Pan tu rządzi. – Daj pan spokój – powiedział kapitan. – Jest pan teraz jeszcze moim gościem. Jak skończymy rozmowę, zaczną się obowiązki, dyscyplina, dystanse i to wszystko co ma być. Na razie chwila zapoznawcza, więc? – No to jeden koniak dobrze by mi zrobił – odparł chief. – Zgoda, dwa koniaki – zadysponował kapitan. Steward w milczeniu i z całą powagą nalał koniaku do baniastych kieliszków, postawił butelkę na stole i na znak dany przez kapitana zniknął z kabiny. Kapitan ujął kieliszek w palce, przez chwilę wykonywał nim koliste ruchy, potem powiedział patrząc oficerowi w oczy: – No, chiefie, nie jestem zwolennikiem uczt statkowych, wielkich przyjęć, popijania przez oficerów i załogę. Ale ten kieliszek wypiję z przyjemnością. – Pomyślał przez moment, że może niepotrzebnie to wszystko mówi, że rozgadał się wbrew swemu zwyczajowi. Dokończył szybko: – Żeby nam się dobrze razem pływało, dużo łowiło, pańskie zdrowie. – Pańskie, kapitanie – skinął głową chief. Lekko stuknęli się kieliszkami i wypili do dna. Obaj zaraz sięgnęli po kawę. Była pachnąca, aromatyczna, choć już lekko wystygła. Kapitan podał chiefowi papierosa i gdy zapalili, odezwał się nie patrząc na niego: – Jak to się stało? – Co? – nie zrozumiał pytania chief. – No ta historia z moim poprzednikiem – w głosie kapitana zabrzmiała nuta zniecierpliwienia. Powolność chiefa i jego zachowanie zaczynały mu z wolna działać na nerwy. Chief skinął głową i odparł przepraszająco: – Niech pan wybaczy, nie wiedziałem o co pan pyta. Jestem trochę wypompowany, na statku mamy kołowrót, jak to zwykle przed wyjściem, w dodatku byłem sam, więc wszystko na mojej głowie, a w ogóle trochę się czuję jakoś tak... – zawiesił głos, jakby nie mógł znaleźć określenia, które by najtrafniej oddało jego stan. Kapitan spojrzał na niego, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział łagodnie: – No, chief, nie trzeba się łamać. Rozumiem, że taka historia mogła was wszystkich rąbnąć, w końcu nie co dzień się zdarza, żeby dowódca rozkładał się niespodziewanie i w dodatku tak paskudnie. Lubiliście go, jak słyszałem. – To dobry kapitan i przyzwoity człowiek – Odparł chief. – Niemłody – zauważył kapitan. – Tak, ale co to za wiek? Nie miał jeszcze sześćdziesiątki, są tacy co pływają dłużej, starsi. Trzymał się świetnie. – I co mu się stało tak nagle? – Właściwie nie ma o czym mówić – mruknął niechętnie starszy oficer. – Wypadek, jaki się może zdarzyć każdemu. Kapitan po prostu spadł ze schodów. – Nie powie mi pan, że to taka zwykła rzecz w przypadku kapitana statku. Spada i koniec. – Pochylił się nad stołem, spojrzał przenikliwie w oczy chiefowi i zapytał niemal konspiracyjnym szeptem: – Był na bani? – Wszyscy pytają o to samo – oficer uśmiechnął się krzywo, znużony wyraźnie tym wypytywaniem. – On nie pił już wcale. Miał nadciśnienie i coś tam jeszcze, groził mu wylew krwi do mózgu, więc sobie powiedział; dosyć, swoje w życiu wypiłem, teraz kolej na innych, ja odpocznę. – Mówi pan, jakby pan przy tym był. – To są jego własne słowa. Do mnie tak mówił i co więcej: przestrzegał tego. Chciał jeszcze pożyć, dociągnąć do emerytury, nacieszyć się, jak mówił, wnukami i łowieniem ryb, ale nie w morzu, tylko w jeziorze albo w rzeczce. Uwielbiał to, każdy urlop spędzał mocząc kij w wodzie... – Więc co to było? Może ten wylew? – Chyba nie, bo był przytomny, gdy go zabierali, choć musiało go boleć jak diabli. Potem powiedzieli, że uszkodzony kręgosłup, wyjdzie kaleką, na statek już nie wróci. – No cóż, bywa – mruknął kapitan i sięgnął po butelkę. – Jeszcze trochę? – Ale odrobinę – zastrzegł się chief. – Zgoda, ja też na dużo nie mam chęci -– kapitan nalał. – Zatem jego zdrowie, żeby się jakoś wykaraskał. Chief wypił w milczeniu. Kapitan łyknął kawy, przez chwilę także milczał, jakby przetrawiał to, co usłyszał od starszego oficera. Niespodziewanie spojrzał bystro i powiedział: – Chiefie, niech pan się nie pogniewa, ale lubię sytuacje jasne i niedwuznaczne. – O co chodzi, panie kapitanie? – chief zrobił się czujny. – Niech pan mi powie, ale tak po męsku, czemu panu nie dali tego statku? – Mnie? – chief uniósł brwi, nie spodziewał się tego pytania. – Czemu się pan dziwi? – mówił kapitan zapalając papierosa. – Kwalifikacje pan ma, lata wypływane z nadwyżką, statek pan zna jak swoją kieszeń. Załogę też. Więc co jest? Nie mogli panu dać „Prosny” zamiast mnie ściągać? Chief już opanował zdziwienie. Wzruszył ramionami z niemal demonstracyjną obojętnością. – Miałem zejść już po tym rejsie. Gdyby nie ten wypadek kapitana, dzisiaj byłbym w kraju. – To nie jest odpowiedź – stwierdził kapitan. – W rezultacie pan nie odszedł na urlop, a mnie przerwali odpoczynek. – Niezbadane są wyroki kadr – chief próbował się uśmiechnąć. – Ale nie ma o czym mówić. Moim zdaniem zrobili dobrze. Nie nadaję się do samodzielnego poprowadzenia statku. Przynajmniej nie teraz. Kapitan nie dawał za wygraną. Uderzyła go nuta rezygnacji brzmiąca w głosie starszego oficera. Musiał wiedzieć jaki rejs go czeka, ten człowiek miał być jego prawą ręką. Toteż zapytał starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej przyjazne brzmienie. – Chiefie, co jest? Pan chory? – Sam nie wiem – chief wzruszył ramionami jakby chciał sprawę zbagatelizować. – Ale niech pan się nie martwi, dam sobie w rejsie radę. Potem może wreszcie zmustruję i pomieszkam trochę w domu... – Zobaczymy – mruknął kapitan. – Sam pan wie, jak to bywa... – Myślę, że tym razem nie zrobią mi kawału – odparł chief. – Po prostu nie wytrzymam. Muszę iść na urlop. – Jasne. No więc zajmijmy się teraz trochę naszymi sprawami. Jak statek? – W porządku. – A na oko nie wygląda najlepiej – trochę złośliwie zauważył kapitan. – Odrapany jak jaki weteran. – Przecież pan wie, że parę miesięcy telepiemy się po tych stronach, a wystarczą dwa rejsy, żeby statek wyglądał jak wrak. – Mógł bosman trochę go doprowadzić do porządku podczas postoju. – Nie było kiedy. Stoimy trzeci dzień. Jak by jeszcze ze dwa, to by się trochę usunęło rdzę... – Nie postoimy. Armator goni w morze, sezon w pełni. – Wiem. – No, to statek wytrzyma do stoczni. Myślę, że wiosną poleci do Gdyni. Taki przynajmniej jest plan. A póki co, trzeba łowić, bez przerwy. – Wiem – chief nieznacznie wzruszył ramionami. Trochę go irytowała ta rozmowa. Pouczenia, jakby był nowicjuszem, ton wyższości, uwagi wypowiadane trochę z góry, z dużą pewnością siebie... Niby nie było to nic wielkiego, a jednak doznawał niemiłego uczucia, że nowy kapitan traktuje go trochę jak mało doświadczonego oficerka, którego trzeba pouczać i prowadzić za rączkę. Przyzwyczaił się do czego innego – poprzedni kapitan dawał mu niemal całkowicie wolną rękę. Pływali razem długo i „stary” wiedział, że w każdej sprawie może zaufać chiefowi, który nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi sobie poradzić. Dopiero gdy zdarzyło się, że morze szalało bez opamiętania, sieci rwały się, statek miał największe dopuszczalne przechyły albo maszyna zaczynała zawodzić, stary wychodził na mostek, zapoznawał się z sytuacją, ale i wtedy starał się nie ingerować. Zawsze głosił, że najlepszy jest ten szef, który nie przeszkadza swoim ludziom w wykonywaniu ich obowiązków. To dopingowało całą załogę. Chief wiedział, że Wenta szlify kapitańskie zdobył stosunkowo nie tak znów dawno, dwa czy trzy lata temu. Wiele mu jeszcze brakowało do obycia i doświadczenia tamtego kapitana. Jasne więc, że chce wszystko wiedzieć, zbadać, i że sam ma zamiar wszystkim kierować. Mimo wszystko było mu trochę przykro, bo przywykł, że właściwie on był na tym statku gospodarzem, a przynajmniej w sprawach nawigacyjno-pokładowych i połowowych. Tylko co do „nosa”, gdzie znaleźć ławicę i jak szybko napełnić ładownie rybą – zdaniem chiefa – nikt w całej flocie rybackiej, może poza kapitanem Żakiem, nie mógł dorównać byłemu kapitanowi. „No, zobaczymy jaki ten będzie” – pomyślał, ale głośno nic nie powiedział, a Wenta pytał nadal: – A jak załoga, chiefie? – W porządku, panie kapitanie. – Wenta zrobił dłonią gest wyrażający zniecierpliwienie. – Pan powtarza mi tu w kółko: w porządku, dobrze, okay, jak automat. – O co chodzi, panie kapitanie? – chief podniósł wzrok i śmiało spojrzał w oczy kapitanowi. – Można by pomyśleć, że to idealny statek z załogą złożoną z aniołów. Ozdoba floty. – Nie wiem, co pan ma na myśli – burknął chief wyraźnie dotknięty tą złośliwą uwagą. – To naprawdę dobry statek i dobra załoga. Nie wiem, czy ozdoba floty, ale nie raz zajmowaliśmy pierwsze miejsce, a w czołówce byliśmy stale. – Nie ma się co obrażać – łagodził kapitan sięgając po koniak. Chief jednak odsunął swój kieliszek. – Dziękuję, panie kapitanie. Mam moc roboty i nie czuję się dobrze. Boję się pić, bo może mnie to osłabić. – Jednak pan się obraził – roześmiał się kapitan trochę sztucznie. – Myślę, że się nie zrozumieliśmy. Nie chciałem obniżać wartości statku i załogi. Wiem o osiągnięciach połowowych. Ale jestem tu nowy. Chcę wszystko poznać dokładnie. Statek, każdy jego zakamarek i każdego człowieka. A kogo mam pytać, jak nie chiefa, swoją prawą rękę? – Z gadania niewiele jest pożytku. Kiedy zobaczy pan ludzi przy robocie, wtedy pan sobie wyrobi o nich własne zdanie. O statku też. – Ma pan rację – ustąpił kapitan. – Niech pan jeszcze powie, czy te anioły wszystkie są na statku? – Paru jeszcze jest na lądzie. Niektórzy coś załatwiają, kilku ma wolne. – Nie pozalewają się? – Rzadko się zdarza. W każdym razie pierwsza wachta będzie trzeźwa. – Skąd pan wie? – Bo w całości jest na pokładzie. – Dobra, chief. Z tego wynika, że wszystko gra. Kiedy możemy wychodzić? – Jutro z rana na pewno. – Dopiero? Po co mamy stać jeszcze przez noc? – zdziwił się kapitan. – Lepiej wyjść z rana. – Co jest, chiefie? Chce pan noc zmarnować? Przez ten czas możemy wyjść kawał w morze i rano już zacząć łowić. – Jak pan kapitan chce – chief powiedział to takim tonem, że kapitan spojrzał na niego przeciągle i zapytał: – Co pan kręci? Statek nie jest taki idealny, jak pan mówił? – Nic podobnego. – Więc o co chodzi? Nie powiedział mi pan wszystkiego? – O statku tak. Ale ten port... – Co port? Co pan ma na myśli? – To wredny port, kapitanie. Kto może unika go w nocy. – Przesada. – Może. Ale nie wiem, czy pan kapitan tu już był... – Byłem. Dwa czy trzy razy. – No, to powinien pan wiedzieć, że nie bardzo tu bezpiecznie. – Przesada! – Pan tu wpływał jako chief, nie kapitan. Zresztą może były dobre warunki. Teraz nie jest najlepiej. – Chief, straszy mnie pan jak małe dziecko. Czy ja się wczoraj urodziłem? – kapitan był zły. Poczuł się dotknięty w swej godności zawodowej.– Mówi pan jak do nowicjusza. – Nie chciałem pana urazić, przepraszam – powiedział chief, lecz wcale nie miał skruszonej miny. – Chciał pan szczerości, więc mówiłem szczerze. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli z sobą współpracować bez całkowitej szczerości – sztywno powiedział kapitan. – No właśnie – podchwycił chief. – Dlatego nie ukrywam swojego zdania, że nie ma sensu wychodzić stąd po ciemku. Ten port ma swoje pułapki i łatwo się w nie wpakować. Szczególnie w zimie, a jeszcze przy takiej półsztormowej pogodzie... – Ciągle mnie pan straszy – kapitan zmarszczył brwi, —A ja zdaję się mówiłem, że już tu bywałem. – Jako chief, nie kapitan – powtórzył pierwszy oficer. – A pan kim jest – kapitan niemal krzyknął. – Przecież też chiefem. Więc niech pan mnie nie uczy. Wyjdziemy przed wieczorem a jak nie zdążymy, to w nocy. Jak najwcześniej. Chief wstał. Uznał, że rozmowa jest skończona. – Można odejść? – Tak. Niech pan szykuje statek, jak mówiłem. Zaraz się przejdę i sam wszystko zobaczę. – Tak jest. – I niech pan tu poprosi starszego mechanika. Albo nie, sam do niego pójdę. Jest na burcie? – Jest. – Dobrze. Dziękuję. Chief ruszył ku drzwiom. Kapitan z nachmurzoną miną patrzył za nim. I gdy starszy oficer już otwierał drzwi, rzucił jeszcze za nim. – Chief! – Tak, panie kapitanie – pierwszy wykonał półobrót. – Pan się bardzo źle czuje? – Nie ma sprawy. Wytrzymam ten rejs. – Bo jak coś źle, to do lekarza i zostanie pan. Wygląda pan na chorego... – Wszystko w porządku, panie kapitanie, dam sobie radę, wytrzymam. Chyba, że pan kapitan uważa, że powinienem zejść... – No, chiefie – kapitan wstał, zbliżył się nieco. – Bez histerii, dobrze? Trochę ostrzejsza rozmowa i już obraza? – Nie ma mowy o obrażaniu się – wolno odparł chief. – Decyzja nie do mnie należy. Ja tylko byłem szczery, jak pan kapitan sobie życzył. – No i dobrze. Jestem panu wdzięczny – podszedł jeszcze bliżej, położył rękę na ramieniu oficera i dodał patrząc mu w oczy. – Tylko niech pan mnie nie traktuje jak dziecko. Ja wiem, że każdy nowy „stary” jest przyjmowany nieufnie, obwąchiwany, ale ja naprawdę sporo już lat przeżyłem na łowiskach. – Wiem. – No właśnie. Załoga, jak pan mówi, dobra, statek sprawny. A reszta, to już zwykła robota. Jest na statku locja? Jest. Są plany portu i mapy podejść razem z redą? – Jasne. – No więc o co chodzi? Szczegóły dopowie mi pan. Liczę na lojalność. – To oczywiste. – No więc! Razem na pewno sobie poradzimy. Niech pan będzie spokojny. Jest pan w trochę gorszej kondycji i stąd chyba te obawy. No, ale wszystko będzie okay. – Klepnął go silniej w ramię i lekko popchnął w stronę drzwi. – Szkoda czasu. Do roboty. Proszę przygotować statek do wyjścia i to jak najprędzej. Panu przecież też zależy, żeby szybko wrócić, nie? A im wcześniej wyjdziemy, tym wcześniej wrócimy! – Tak jest, panie kapitanie – bez zapału powiedział chief i wyszedł. Kapitan patrzył długą chwilę za nim; nie był zadowolony z tej rozmowy. Nie lubił, kiedy jego dobra wola spotykała się z niewłaściwym przyjęciem. No, ale w końcu on jest tu kapitanem i żaden chief nie będzie mu dyktował, co ma robić. Sięgnął po czapkę i kożuszek. Postanowił obejrzeć statek. Pierwszy oficer po meldunku bosmana, że wszystkie prace skończone, poszedł do kapitana. Nie musiał go szukać daleko, był bowiem w kabince nawigacyjnej. Pochylony nad stołem studiował mapę portu i jego najbliższych okolic. Jaskrawe światło lampy rzucało silny krąg na białą kartę mapy. Kapitan uważnie przyglądał się liniom oznaczającym falochrony, główki portu, sprawdzał głębokości na redzie i w samym wejściu, a także w awanporcie. Gdy usłyszał, że ktoś wszedł, podniósł głowę. – A to pan – ucieszył się na widok chiefa. – No jak? – Wszystko w porządku, panie kapitanie. Robota skończona. – To dobrze – kapitan nie ukrywał zadowolenia. – Szybciej poszło niż się spodziewaliśmy. – Załoga pracowała rekordowo – zauważył chief. – Chcieli pokazać nowemu staremu jacy są dobrzy? – roześmiał się kapitan i przekornie spojrzawszy na chiefa dodał: – A może pan im tak dał do wiwatu? – Jedno i drugie – odparł pierwszy oficer. – Najważniejsze, że statek gotowy do wyjścia – kapitan nałożył czapkę i ruszył pierwszy przez sterownię na skrzydło mostku. Oparty o nadburcie patrzył przez długą chwilę w dół. Widział marynarzy przy trapie, słyszał nawet strzępki ich głosów, zaraz jednak zniknęli wewnątrz statku. Pokład był teraz pusty, czysty, ładownie zakryte i tylko trap łączył jeszcze burtę z nabrzeżem. – Dobrze to wygląda – pochwalił kapitan. Odwrócił się do pierwszego oficera. – No, chief, wychodzimy. – Zaraz? – chief powiedział to bez specjalnego nacisku, ale kapitan usłyszał w jego głosie niezadowolenie i jak gdyby naganę. Machnął więc ręką, jakby się opędzał od uprzykrzonego komara. Powiedział twardo: – Swoje zdanie wyraziłem i nie będziemy już do tego wracać, chief. – Tak jest – spokojnie odpowiedział oficer. – Ale może by chociaż załoga zjadła kolację? Odsapną chwilę po tej harówce, a wyjście opóźni się przez to najwyżej o pół godziny. – Dajmy spokój tym targom – uciął kapitan. – Przecież to nie dzieci. Do roboty przyzwyczajeni, a posiłki nieraz jedzą z większym opóźnieniem. Chcę wyjść jak najprędzej z tej dziury i płynąć na łowisko. Maszyna gotowa, starszy mechanik uprzedzony, załoga przez te pół godziny wytrzyma jeszcze bez kolacji. No, chief, dosyć gadania, dzwoń pan na manewry. – Tak, panie kapitanie – pierwszy oficer powiedział to bardzo urzędowo, głosem wypranym z wszelkiej emocji. Natychmiast też podszedł do ściany i nacisnął przycisk alarmowy. Momentalnie zabrzmiały przenikliwe, szarpiące nerwy dzwonki. Po chwili już cały statek ożył; rozległ się tupot nóg, trzaskanie metalowych drzwi, na pokładzie ukazali się ludzie. Do sterówki wszedł trzeci oficer i zajął miejsce przy telegrafie maszynowym. Tuż za nim ukazał się sternik. Żuł jeszcze coś, widocznie przed kolacją pożywiał się po wytężonej pracy. Stanął na gretingu i górując nad wszystkimi o głowę, w milczeniu ujął dłońmi koło sterowe. Starszy oficer rzucił okiem po sterówce sprawdzając, czy wszystko w porządku, potem odszedł przez skrzydło mostku na dziób, gdzie było jego miejsce podczas manewrów. Kapitan zdjął korek z tuby głosowej, dmuchnął i gdy zgłosił się starszy mechanik, zapytał: – Jak maszyna, gotowa? – Tak jest – usłyszał stłumiony przez rurę głos. – W porządku, zaraz odbijamy – zatkał rurę i podszedł do okna sterówki. Miał teraz przed sobą plejadę świateł żółtych, białych, czerwonych i zielonych. Ich blask wydobywał z gęstego mroku niewyraźne zarysy nabrzeży i kadłubów statków. Tam, gdzie była wolna dla manewrów przestrzeń wody, zalegał gęsty mrok. Widoczność utrudniały jeszcze płatki śniegu miecione ukośnie zacinającym wiatrem. Najpierw wyczuł, jak kadłub pod stopami zaczyna lekko wibrować, potem usłyszał lekkie, mocno przytłumione dudnienie maszyny. Chwilę trwało nim mógł dostrzec, że dziób statku wolno odchodzi od nabrzeża. Między betonem a dziobem otwierała się coraz szersza, czarna szczelina. Płynęli. Budynki, słabo widoczne za kurtyną światła rzucanego na nabrzeże przez latarnie, oddalały się coraz bardziej, kierowali się tam, gdzie poprzeczny falochron odgradzał awanport od właściwego wyjścia w morze. Prowadził statek uważnie i ostrożnie. Może nawet zbyt ostrożnie, bo wiedział, że cała załoga, a szczególnie oficerowie, bacznie go obserwują i każde potknięcie czy najdrobniejsza niedokładność będą potem komentowane. Wiedział, jak ludzie „obwąchują” nowego starego. Ale był pewny siebie. Widział wyraźnie światła i namierniki. Bez kłopotu wyprowadził statek z wewnętrznego basenu, wykonał zwrot w prawo i popłynął wprost ku wyjściu z portu. Awanport był dosyć przestronny, odczuwało się tutaj lekkie falowanie, ale duży statek, jakim była „Prosna”, szedł posłusznie i dobrze reagował na każde drgnięcie steru. Trzasnęły drzwi i pierwszy oficer wszedł do sterówki. Kapitan ledwo na niego spojrzał, bo właśnie nakazywał sternikowi zwrot w lewo, między betonowe ostrogi, na końcu których migały zielone i czerwone światła oznaczające wyjście z portu. Dziób statku posłusznie skierował się w czarny kanał, wiodący między tymi ostrogami. Cały port został za rufą, teraz mieli przed sobą tylko te dwa migające rytmicznie światła, a za nimi nieprzeniknioną czerń nocy. Kapitan spojrzał na ekran radaru. Nic nie zagradzało im drogi; przestrzeń przed dziobem statku była wolna. Po obu stronach właśnie ukazał się beton ostróg wybiegających w morze. Jeszcze kilka minut, a statek wyjdzie spomiędzy nich i pójdzie w ciemności, samotnie zmierzając na łowisko. Kapitan wyszedł na skrzydło mostku. Uświadomił sobie, że jednak przez cały czas manewrów był napięty i dopiero teraz poczuł ulgę. Miał ochotę na papierosa, ale wiatr i śnieg nadal zacinający z północnego wschodu sprawiły, że postanowił jeszcze powstrzymać się, dopóki całkiem nie wyjdą na redę i będzie mógł wejść na powrót do sterówki. Było zimno, mróz niezbyt silny, jednak dosyć dokuczliwy w połączeniu z wiatrem, szczypał w uszy i policzki. Drobne płatki śniegu wirowały dokoła, widoczność była zerowa i tylko przez tę kurtynę z boku majaczyły światła ruchliwe i mało wyraźne. Kątem oka dojrzał, że chief wychodzi ze sterówki. Przez chwilę rozglądał się, potem stanął obok. Palił papierosa osłaniając go zwiniętą dłonią. Kapitan silniej poczuł ochotę zaciągnięcia się dymem. Statek sunął między dwoma betonowymi falochronami. Na ich końcu, teraz zupełnie wyraźne, mrugały światła. Beton wzdłuż burt statku wyglądał jak czarne grube wały, a tylko światła, padające z bulajów w tylnej części statku, ukazywały kamienie do połowy zanurzone w wodzie i wyżej równą linię szarego cementu. – Manewry poszły świetnie – przerwał milczenie kapitan. – Widać, że załoga zgrana. Oby tak dalej. Chief wzruszył ramionami. – Znają statek – odparł. – Są tu tacy, co po parę lat na nim pływają. Pewnie lubią to pudło. – A pan nie? – Dobry statek – mruknął chief. – Ale są lepsze. Zresztą co tu chwalić: pływa się, łowi i to cała sprawa. Kapitan popatrzył na pierwszego oficera. Widział niezbyt wyraźnie jego profil na tle nieco jaśniejszego od czerni nocy prostokąta drzwi. Chief patrzył na mijany falochron. Od przodu już błyski czerwonej latarni wydobywały na moment statek i ich sylwetki z mroku. Papieros rzucony przez chiefa za burtę zatoczył łuk i zgasł nim jeszcze dotknął wody. Kapitan przez chwilę m