Popescu Petru - Przodkowie Adama
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Popescu Petru - Przodkowie Adama |
Rozszerzenie: |
Popescu Petru - Przodkowie Adama PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Popescu Petru - Przodkowie Adama pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Popescu Petru - Przodkowie Adama Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Popescu Petru - Przodkowie Adama Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
PETRU POPESCU
PRZODKOWIE ADAMA
Strona 2
Australopiteki: — wczesna dwunożna odmiana
homini-
dów o średniej pojemności mózgu 500 centymetrów
sześcien-
nych; zamieszkiwały Afrykę w epoce pliocenu.
Pliocen: era geologiczna trwająca od około pięciu
milio-
nów do półtora miliona lat temu; w tym okresie w Afryce
pojawili się pierwsi przodkowie człowieka.
Skamieniałość: szczątki organizmu zachowane w
skałach;
zwykle zachowują się tylko twarde elementy organizmów
zwierzęcych i ludzkich — zęby oraz kości.
Strona 3
Nie sądzę, by mógł istnieć spektakl bardziej interesujący od widoku
pierwszego człowieka w otoczeniu pierwotnej, dzikiej przyrody.
KAROL DARWIN
List do Johna Henslowa
Skorupy ziemskiej wraz z osadzonymi w niej szczątkami tycia nie powinno
się uważać za dobrze zaopatrzone muzeum, lecz za ubogą kolekcję dobieraną
losowo i z dużymi przerwami.
KAROL DARWIN
O pochodzeniu gatunków
Gdyby wszyscy ludzie wymarli, wtedy małpy byłyby ludtmi. A ludzie
aniołami.
KAROL DARWIN
Notatki do Transmutacji gatunków
Strona 4
Prolog
azywam się LV.H. Posługuję się tylko inicjałami, gdyż
obowiązuje mnie przysięga, którą złożyłem jako oficer
walczący w tej przegranej już przez nas wojnie.
Jednakże ze względu na to, że prawie na pewno jestem jedynym
cywilizowanym człowiekiem, jaki kiedykolwiek odwiedził ten rejon, uważam
za swój obowiązek wobec nas wszystkich —- na wypadek gdyby nie udało mi
się wydostać z tego piekła — opisać moje odkrycie, chociażby pobieżnie.
Pocę się, zapisując te słowa, i czuję, że pęka mi głowa, jakby wybuchały
w niej tysiące fajerwerków.
Nie jesteśmy sami na naszej planecie.
Nie jesteśmy jedynymi dwunogami o rozwiniętym intelekcie i wrażliwymi
moralnie — bądź też niewrażliwymi — wyższymi naczelnymi.
Nie jesteśmy jedynymi ludźmi na Ziemi. Są i inni, którzy przetrwali tu
na niższym szczeblu ewolucji. Wiem o tym, ponieważ ich widziałem.
Zdumiewające! Nie z tego świata!
W świetle mego odkrycia historia ludzkości, jakiej uczymy się w szkołach,
staje się tylko w połowie prawdziwa. Owi inni ludzie żyli tu przez cały
czas — za dynastii Ming i w epoce Renesansu, w dobie Szekspira i podczas
wojny secesyjnej w Ameryce, a także później — żyli w zakamarkach lasów
tropikalnych w Afryce, prawdopodobnie także na innych kontynentach,
ewoluując wolniej niż reszta planety, we własnym tempie, co może mieć
niebywałe konsekwencje dla przyszłości.
Przepraszam — ich istnienie będzie miało niebywałe konsekwencje
dla przyszłości.
Już ich bowiem odnalazłem. Nawet jeśli utrzymam to w sekrecie -~
podporządkowując się obowiązkowi przestrzegania tajemnicy wojskowej
bądź też z naukowej ostrożności — a istoty te przeżyją, znów zostaną
odnalezione. Już nie ma odwrotu.
Ledwo zanotowałem pospiesznie te parę zdań, a już wszystko, co we
mnie racjonalne, buntuje się przeciwko temu: Nie, nie, nie, to nie może być
9
Strona 5
prawda! Zbyt długo przebywałem samotnie w tej dziczy. Byłem zbyt
odizolowany, wyczerpany i atakowany nowymi, niezwykłymi
wrażeniami,
abym mógł pozostać przy zdrowych zmysłach. Żyłem w stanie delirium.
Musiałem obserwować omamy, a nie żywe stworzenia.
Mój umysł stara się jednak równie uporczywie zracjonalizować
jakoś całą
tę sytuację. Przetrwanie tak starożytnej rasy jest nie tylko
prawdopodobne, ale
chyba także logiczne. Że odkryto ją tak późno? Cóż, Ziemia nie została
jeszcze całkowicie zbadana; w gruncie rzeczy poznano ją tylko
częściowo.
Większość eksploratorów dociera do punktów docelowych poruszając
się
utartymi szlakami, podczas gdy wokół rozciągają się rozległe dziewicze
tereny, których przebadanie krok po kroku, jard za jardem, zajęłoby lata.
Miejsca te mogą skrywać niejedną tajemnicę, czego dowodem choćby
to, co
dzisiaj widziałem.
Dopiero rozpoczęliśmy badanie naszej planety i zaczynamy
przenikać
sekrety jej środowiska naturalnego. Wszędzie koegzystują i wzajemnie
oddziałują na siebie gatunki znacznie różniące się wiekiem. Nadal
występuje
wiele dawnych gatunków, dzieląc środowisko życia z nowymi, które się
od
nich wywodzą. W każdym środowisku biologicznym rasy przodków
współ-
istnieją z rasami potomków.
Stawia to kwestię protoplastów człowieka w odmiennym świetle.
Na skali czasu geologicznego dwa miliony lat to mgnienie oka.
Skoro
zegary odmierzające czas środowiskom naturalnym i gatunkom na
Ziemi są
tak różne, a tempa transformacji tak zdumiewająco odmienne, musimy
pogodzić się z faktem, że czas ziemski stanowi rodzaj kontinuum
tworzonego
zarówno przez przeszłość, jak i teraźniejszość. Jedne stworzenia należą
do
naszej bezpośredniej teraźniejszości, podczas gdy inne stanowią część
teraźniejszości zatrzymanej, która rozpoczęła się dawno temu, lecz
wciąż
jeszcze trwa.
Czuję, że moje pióro inaczej biegnie po papierze, gdy kreślę te
słowa.
O ileż łatwiej mu przychodzi zapisywać moje teorie, czyli słowa, o ileż
trudniej i z ociąganiem — gdy przedstawiam fakty, to, co mam
bezpośrednio
przed oczami na tym zblakłym od słońca stepie. Od rana obserwuję
dwoje
praludzi, kobietę i mężczyznę. Liczą sobie chyba po dwanaście lat i są
Strona 6
niewiele więksi od naszych dzieci, lecz narządy mają w pełni
rozwinięte.
Parzą się ze sobą. Ich zachowanie nasuwa mi podejrzenie, że robią to po
raz
pierwszy.
Odkładam notatnik i kieruję, na nich lornetkę. Nastawiam ostrość
tego
wojskowego instrumentu — mającego z założenia ułatwiać zabijanie
ludzi —
by obserwować z bliska obraz kreowania pierwotnego życia. Tak są
sobą
zaabsorbowani, że mogę zbliżyć się na odległość, z której słyszę
wyraźnie ich
głosy.
Nigdy nie sądziłem, że nauka może okazać się tak powierzchowna
i bez
polotu, a w rezultacie daleka od prawdy, w porównaniu z mitem i
poezją.
Mam ochotę przywoływać Hanumana, boga małp z hinduskich
mitów
10
Strona 7
o stworzeniu świata. Hanumanie, gdybyś był tu ze mną, oczarowałby
cię
widok tych dwojga młodych smukłych *, parzących się w trawie. Tych
dwoje
właśnie „rozmawia" ze sobą za pomocą nieskomplikowanych
dźwięków.
Wsłuchuję się, aż zaczynam dostrzegać różnicę między poszczególnymi,
pełnymi udręki pomrukami: jedne brzmią jak okrzyki bólu, inne jak
wzajemne
ostrzeżenia wzywające do zachowania ostrożności. Samica, jak się
wydaje,
skarży się, co może dowodzie, iż jest dziewicą. Zatkało mnie na tę myśl
—
dziewictwo, ten wyróżnik ludzkiej kobiecości, obserwowane tutaj, w
miejscu
nie zmienionym od czasów pliocenu!
Samiec, mimo drobnego ciała, obdarzony jest wielkimi genitaliami
— to
oznaka skoku, jaki dokonał się od małp człekokształtnych do
hominidów. On
również zachowuje się niepewnie, jak ktoś niedoświadczony. Ich
śmiała
namiętność to jedna z najbardziej ludzkich rzeczy, jaką zdarzyło mi się
kiedykolwiek oglądać. Para ssaków parzy się, wzajemnie świadoma
swojego
istnienia, z pożądaniem i dla rozładowania hormonalnego napięcia, ale
bez
uczucia. A przecież to właśnie wzajemne uczucie emanuje z tej sceny
i z dwojga młodych, lśniących od potu ciał.
Obserwuję dalej, wstrzymując oddech. Ona zachęca go i wreszcie
łączą
się, by spokojnie, w skupieniu, spłodzić dzieci.
Przybyłem tu jako żołnierz, wysłannik agresji i śmierci. Z drżeniem
obserwuję ten spektakl pierwotnej, żarliwej miłości, pochłoniętej
płodzeniem
potomstwa. Ledwie przed dwoma milionami lat byliśmy tacy jak oni; w
skali
czasu geologicznego to zaledwie mgnienie oka. Żałuję, że nie
pozostaliśmy
tacy sami jak oni. Jaką wiedzę, wówczas posiadaną, utraciliśmy później,
w biegu naszej historii, doświadczając eksplozji populacyjnych,
prowadząc
wojny, dokonując wynalazków i podbojów nowych ziem. A czy to,
cośmy
zyskali, warte jest tego, o czym zapomnieliśmy?
Patrzę na tę parę i nie potrafię oddać słowami desperackiej miłości,
z jaką
się połączyli. Czy nas, na obecnym szczeblu ewolucji, stać na taką
głębię
Strona 8
uczucia i tak desperackie pragnienie zapewnienia przyszłości naszej
rasie?
Czy też stanowi to już cząstkę tego, o czym zapomnieliśmy?
Wycofuję się w obawie, by im nie przeszkodzić.
Ledwie straciłem ich z oczu, a znów stanąłem wobec problemu,
jakie
znaczenie ma to, co widziałem, wobec niewiarygodnego doznania, że
nie
jesteśmy tu sami. Nie tylko w rozległym wszechświecie, lecz tutaj, na
Ziemi.
Mam wrażenie, że oszaleję. Już nie ma odwrotu...
Z notatek spisanych wiosną 1953 roku,
po walkach z partyzantami w zachodniej Kenii
* Smukli i krzepcy to dwie występujące w powieści odmiany australopiteków
—
przyp. tłum.
Strona 9
Część
pierwsza
ŚLADY
STÓP
Strona 10
1
Zachodnia Kenia
Koniec maja 1995 roku,
po zakończeniu pory deszczowej.
Niewielki samolot, jednosilnikowy ,3eech Lightning 38 P",
trzęsąc się niczym podskakujący mustang, starał się utrzymać
stały kurs. Leciał prosto ku południowym odnogom górskiej skarpy
Mau.
Mau, masyw skalny wznoszący się na wysokość dziesięciu tysięcy
stóp
i biegnący niemal dokładnie wzdłuż osi północ-południe przez ponad
dwieście
mil, zamykał kenijski odcinek Doliny Wielkiego Rowu, tworząc jakby
jej
naturalną zachodnią ścianę. Mau to formacja skalna o zadziwiającym
wyglądzie. Jej zbocza w dolnych partiach były nagie i zerodowane,
pokryte
tylko twardymi, szczeciniastymi zaroślami sawanny. Natomiast w
połowie
wysokości stoków pojawiały się skupiska drzew, które zagęszczały się
coraz
bardziej, tworząc wreszcie rozległy las, porastający całkowicie górskie
szczyty.
Na południowym skraju grzbietu Mau lasy zniżały się aż do podnóża,
pozostawiając gdzieniegdzie odsłonięte skalne odnogi i występy,
przechodząc
stopniowo w sawannę Dogilani — równinę porośniętą wysokimi,
wyblakłymi
od słońca pióropuszami traw, upstrzoną tu i ówdzie rzadkimi skupiskami
drzew i kilkoma zagłębieniami z wodą, które oślepiająco lśniły w blasku
słońca.
Przy owych zbiornikach wodnych uwijały się spragnione antylopy,
dujkery i bawoły. Falowały trawy, poruszane cielskami lwów i
lampartów
podchodzących zwierzynę u wodopoju. Niebo przecinały drapieżne
ptaki,
gotowe porwać zdobycz kotowatym.
Strona 11
Sawanna — rozległa i zroszona krwią rozmaitych gatunków
zwierząt
toczących z sobą nieustanne walki — wyglądała, jakby należała do
dzisiejszej
epoki. Nagie, skaliste i pozbawione życia odnogi Mau zawisły z kolei
w czasie nieco wcześniejszym. Natomiast część najbardziej tajemnicza
—
bujnie zalesione grzbiety, wznoszące się wysoko ponad stepem —
należała
do jeszcze innej doby.
Zbliżało się południe i nagrzewane przez cały ranek powietrze znad
równiny Dogilani rozprzestrzeniało się szybko wszerz i wzwyż,
atakując
chłodne warstwy spływające z górnych partii Mau. Te z kolei nie
pozostawały
dłużne, kłując przeciwnika, niczym długimi sztyletami, podmuchami
lodowa-
15
Strona 12
tego wiatru. Sprawiało to, że zderzające się prądy stawały się tak silne,
iż
trzęsły trzytonowym samolotem jak zabawką.
Pilot nazwiskiem Hendrijks, Afrykaner z Afryki Południowej,
około
sześćdziesiątki, który przez całe życie latał nad tymi górami i
płaskowyżami,
walczył desperacko z przeciwnymi prądami powietrznymi. Jego twarz,
zwykle
barwy jaskrawoczerwonej — którą zawdzięczał zarówno dziedzictwu
przod-
ków, jak i całemu wypitemu przez siebie alkoholowi — przybrała
żółtawy
odcień strachu. Za nim znajdowały się dwa umieszczone obok siebie
fotele.
Przypięty pasami do jednego z nich kenijski geolog Ngili Ngiamena
zaciskał
na poręczach swe zgrabne dłonie Masaja i wciąż przynaglał Hendrijksa,
by
leciał na wprost. Niemal pionowa ściana Mau rosła im w oczach i
wyglądało
na to, jakby lada chwila miała zderzyć się z samolotem, rozpłaszczyć
mu
kadłub i spowić ogromną kulą ognia i dymu.
Siedzący obok na fotelu amerykański paleoantropolog Ken Lauder
przez
otwarty luk kadłuba wychylił się z samolotu, nie bacząc na wpijający
się
boleśnie w żołądek pas bezpieczeństwa. Kierował obiektyw aparatu na
przesuwające się w dole niższe partie zbocza. Naprężył ręce, ramiona,
barki
i górną część tułowia, usiłując nie dać się porwać strumieniowi
powietrza,
który owiewał go niczym potężny, mroźny oddech zbliżającej się góry.
Pęd był tak potężny, że rozwierał mu powieki. Ken wciągnął się do
kabiny i krzycząc na pilota kazał zmniejszyć prędkość tak, by mógł
porobić
zdjęcia. Gdyby jednak Hendrijks zwolnił, silnik utraciłby moc potrzebną
do
przebicia się przez ścierające się prądy. Jak dotąd, za każdym razem gdy
samolot napotykał uderzenie takiego prądu, wydawało się, że wpadali
na
niewidzialny ceglany mur i przebijali się tylko jakimś cudem, wbrew
prawom
fizyki.
Ciągnący się poniżej labirynt zerodowanych szczytów i grzbietów
powodował nieustanne zmiany kierunku prądów powietrznych; gorące
po-
dmuchy podrzucały samolot w górę, zimne natomiast ściągały go w dół.
Kadłub jęczał i trzeszczał, bliski rozpadnięcia się, a Ken jeszcze raz
krzyknął
Strona 13
na pilota, że zbyt szybko przeleciał nad jałową odnogą i on nie zdążył
zrobić
zdjęcia. Czy mógłby zatem powtórzyć manewr, ale wolniej?
— Nie mogę tego zrobić wolniej! — odkrzyknął pilot. —Muszę
mieć
odpowiednią prędkość, żeby pokonać prądy!
Tymczasem ściana Mau, w dolnej części poszarzała od erozji, w
górnej
zaś lśniąca zielenią drzew i zarośli, zdawała się wyskakiwać ku
samolotowi.
Hendrijks wrzasnął, że zaraz zawróci, dając Kenowi jeszcze jedną
szansę
wycelowania aparatu. Ken zaczerpnął powietrza i sprawdził ręką pasy
bezpieczeństwa. Były należycie zamocowane i jak dotąd nie trzasnęły,
więc
może i teraz wytrzymają.
Pilot przechylił samolot w skręcie. Ziejąca pod nimi dziura
zimnego
powietrza pochwyciła koniec prawego skrzydła i natychmiast
skierowała je
prosto ku ziemi. Ken omal nie wyleciał przez luk razem z aparatem
fotograficznym. Lewa noga, zablokowana pod fotelem Hendrijksa,
uchroniła
16
Strona 14
go przed wypadnięciem z samolotu. Drugim punktem zaczepienia stał
się pas
bezpieczeństwa. Hendrijks próbował wyrównać lot samolotu,
wyczuwając
drogę niczym pływak na grzbiecie cofającej się fali, spod której może
się już
nigdy nie wynurzyć.
— Zrób to teraz, teraz, do cholery! — krzyknął Ken.
Samolot wrócił na właściwy kurs. Pod sobą mieli zerodowane
zbocze,
w pięciu miejscach poprzecinane korytami wyschłych górskich
strumieni, co
upodabniało je do gigantycznej łapy sfinksa.
W części środkowej, niby na ogromnym kłykciu, znajdowało się to
miejsce; które Ken starał się sfotografować.
Pęd powietrza wyciskał mu łzy — zdał sobie sprawę, że kiedy
znajdzie
się nad obiektem, będzie musiał robić zdjęcia na oślep. Właśnie w
obiektywie
pojawił się cel. Ken pstrykał, usiłując rozpaczliwie dojrzeć cokolwiek
w mgnieniu oka, ale po prostu nie mógł niczego dostrzec przez wizjer.
A jednak był pewien, że dobrze celuje. Jakżeby inaczej? Na tę myśl
wezbrało mu w piersi uczucie takiego tryumfu, że aż otworzył usta, by
zawyć
z radości i...
Dostrzegł tę środkową część w chwili, gdy samolot wzlatywał
ponad nią
ostro w górę. Południowe wiatry wzbijały pył z okolicznych
zerodowanych
zboczy, zasłaniając raz po raz widok. Fala pyłu to wznosiła się, to
opadała
odsłaniając zbocze. Po chwili pojawiała się następna. Za każdym razem
łapę
spowijał unoszący się gwałtownie wir pyłu.
Najprawdopodobniej jedyne, co udało się Kenowi uchwycić w
obiektywie,
to mnóstwo kurzu. Na błonie uwieczni się ogólny zarys formacji skalnej
w kształcie łapy oraz pokrywający ją, wirujący pył. Samolot kosztował
ich
tysiąc dolarów tygodniowo — i skrzynkę szkockiej dla Hendrijksa — a
teraz
mieli stracić ostatni, w dodatku najbardziej intrygujący widok z całego
tygodnia pobytu.
Znów wciągnął się do środka. — Zawracaj! — krzyknął do
Hendrijksa. —
Zawracaj! \
— Nie zrobiłeś zdjęć?
— Nie! — Walnął pięścią w ściankę kabiny. Cienka blacha
aluminiowa
zagrzmiała niczym blaszany bęben. — Wracaj tam jeszcze raz,
tylko powoli!
Strona 15
Oszalałeś? — zapytał siedzący obok Ngili. — On nie może już lecieć
wolniej. Musi mieć odpowiednią prędkość, żeby walczyć z wiatrem!
— Niech więc leci szybciej, ale niżej!
— Szybciej? — wrzasnął Hendrijks, odwracając się do Kena. Na
jego
skórze nie było śladu zwykłej czerwieni, jakby karnacja uległa nagłej
i nieodwracalnej przemianie. — Chcesz, żebym wpadł na tę ścianę?
Ostatnim
razem ledwo mi starczyło miejsca, żeby zawrócić, nie widziałeś?
To da się zrobić! — odkrzyknął Ken. — Leć niżej. Zapamiętaj tylko,
gdzie się zmienia wiatr!
— Jak mam zapamiętać? Zmienia się przez cały czas!
— Więc nie zapłacimy ci twojego tysiąca dolców!
17
Strona 16
Dygotanie i kołysanie samolotu, jęk strumieni powietrza w
otwartym luku
i bliskość niebezpieczeństwa sprawiły, iż Ken poczuł się tak, jakby już
stawili
czoło śmierci i wyszli z tego cało. Przed katastrofą uchronił ich jego
ogromny
wysiłek woli. Puścił aparat, który zawisł mu na brzuchu, chwycił
Hendrijksa
za umięśnione ramiona i potrząsnął, mając przy tym wrażenie, że trzęsie
całym samolotem.
— Zrób to! Cholera, jesteś przecież najlepszym pilotem w Kenii!
Zrób
to, albo nie zapłacimy ci ani centa!
Afrykaner odkrzyknął, że ma gdzieś zapłatę, zawraca samolot, byle
dalej
od tego wietrznego piekła.
— Jeszcze tylko raz! Poleć niżej — błagał go Ken. — Ostatni raz.
Nie będzie miał już bowiem następnej okazji. To ostatnia szansa,
żeby
sfotografować to, co dostrzegł z samolotu pół godziny wcześniej.
Ken i Ngili wystartowali z Hendrijksem wczesnym rankiem, aby
zakończyć
powietrzne badania stratygraficzne Dogilani i południowego krańca
masywu
Mau, którego formacje skalne śmiało można było ocenić na pięć
milionów
lat. Dlatego też Mau zdawało się unosić ponad równiną Dogilani niczym
plioceński pancernik.
Era plioceńska, trwająca od pięciu milionów do półtora miliona lat
temu,
obfitowała w ważne wydarzenia. To w pliocenie kontynenty zajęły
swoje
obecne położenie. Powstała wówczas Dolina Rowu, kiedy dwie płyty
tektoniczne, przepychające się pod powierzchnią ziemi, wyryły
pomiędzy
sobą linię uskokową biegnącą z północy na południe i niemal tak długą,
jak
Afryka. Klimat po obu stronach Rowu zaczął wykazywać wyraźne
różnice.
Część zachodnia pozostała wilgotna, dzięki czemu zachowały się
pradawne
lasy, wschodnia natomiast wyschła, co z kolei sprzyjało powstawaniu
stepów,
gdzie mnożyły się zwierzęta kopytne, tworząc olbrzymie stada. Na
wschodzie,
po skurczeniu się obszarów leśnych, niektóre małpy człekokształtne
odważyły
się zstąpić na otwarte przestrzenie i stały się rasą ludzką.
Południowe Mau — z pasem bujnej sawanny rozciągającej się aż
Strona 17
do
jego wyschłych odnóg oraz z pradawnymi lasami zdobiącymi szczyty
—
wyglądało jak dziewiczy teren pozostały z czasów, kiedy człowiek
stawał się
człowiekiem.
Latając tu i tam, i opisując pospiesznie rozmaite formacje skalne
(Ken je
fotografował, a Ngili klasyfikował), przemknęli niecałe sto stóp ponad
nagą,
kopulastą odnogą górską, żeby Ngili mógł się dobrze przyjrzeć, jak
dalece
posunęła się tu erozja. Była jedenasta piętnaście rano. Tak zanotował
Ken,
który nanosił na diagram odległości między rozmaitymi formacjami
skalnymi,
wykorzystując w tym celu czas przelotu między nimi.
Na kopulastej odnodze widniały ślady stóp; Ken dostrzegł je, gdyż
tworzyły rozległy krąg — intrygujący wzór jak na omiatany wiatrami
dziewiczy teren. Poprosił pilota, by zawrócił i przeleciał powtórnie nad
tym
18
Strona 18
miejscem. Hendrijks nie oponował. Zrobili koło i powrócili lecąc niżej;
teraz
i Ken, i Ngili wyraźnie dostrzegli ciemny krąg. Jeszcze bardziej zniżyli
lot
i krąg rozpadł się na drobne punkciki niczym paciorki naszyjnika. Zeszli
niżej, lecąc praktycznie parę stóp ponad ziemią: punkciki stały się
owalne
i wydłużone. Były to ślady stóp, pozostawione przez kogoś, kto chodził
po
okręgu na wierzchołku góry.
Ken i Ngili spoglądali po sobie tak, jak tylko potrafią to czynić
dwaj
naukowcy specjalizujący się w prehistorii. Bo jeśli są to prehistoryczne
ślady
stóp? Jeśli pozostawili je hominidzi, wcześni ludzie?
Nie była to, w gruncie rzeczy, aż tak naciągana koncepcja. Między
porami deszczowymi odnogi Mau w dolnych partiach wysychały na
kamień,
bezustannie omiatane wiatrami, odsłaniającymi starsze warstwy gruntu.
Jeśli
więc coś się w tych warstwach rzeczywiście zachowało, istniało praw-
dopodobieństwo, że mogła to być dawna skamieniałość.
W każdym razie ślady wyglądały na bardzo stare. Nisko
wysklepione stopy
głęboko odcisnęły się w oświetlonej słońcem ziemi. Ken mógł to
stwierdzić
nawet jednym rzutem oka, gdyż wgłębienia wypełniał cień,
upodabniając je do
małych mrocznych jeziorek na tle jasnego, pokrytego pyłem otoczenia.
Hendrijks przechylił nieco samolot w skręcie i wyjrzał przez okno
kabiny,
żeby samemu zobaczyć. Mruknął lekceważąco: — Nie ma się czym
podniecać,
to ślady pozostawione przez pasterzy kóz.
— Dlaczego mieliby zapędzać kozy na tę gołą odnogę? — spytał
Ken. — Nie ma tam na czym wypasać. A gdzie ślady kozich kopyt?
Nie
widzę żadnych ostrych małych wgłębień.
— Wiadomo, że te tereny są zupełnie nie zamieszkane — dodał
Ngili.
— Może odciski są starsze — argumentował Hendrijks. — Może
sto lat
temu rosła tam trawa.
— Skoro mogą być tak stare, czemu nie miałyby być jeszcze
starsze? —
odparował Ken.
Ngili potaknął głową. — Ale to nadal nie tłumaczy braku śladów
trzód.
Hendrijks wyrzucił w górę ręce, puszczając na moment stery. „Cóż
za
afera — pomyślał — z powodu czegoś, na co nie zwróciłbym nawet
Strona 19
uwagi.
Oszalałem chyba, tracąc tu czas z tymi zwariowanymi naukowcami".
Ale
właściwie nie tracił czasu. Tysiąc dolarów to niezły pieniądz za tydzień
stratygrafii powietrznej; Hendrijks posuwał się w latach, a w branży
pełno
teraz było nowych pilotów, czarnych Afrykanów.
W końcu zgodził się zawrócić i odnaleźć odnogę, aby Ken mógł
porobić
zdjęcia.
Zajęło im to pół godziny zygzakowatego lotu ponad dziesiątkami
identycznych odnóg, nie zaznaczyli bowiem miejsca przez zrzucenie
ob-
ciążonych chorągiewek, a oświetlenie zmieniło się, bogate zaś w żelazo
skały
wulkaniczne Mau zakłócały działanie pokładowego kompasu.
A tymczasem wiatry poczęły mieszać" w tym południowym kotle
czarownicy.
19
Strona 20
wyssał Kena z samolotu. Ręka Ngilego wbiła mu się w bark. Spod
paznokci
Afrykanina, trzymającego kurczowo przyjaciela, trysnęła krew.
Obiektyw,
upuszczony wcześniej na podłogę, znalazł się przy otwartym luku,
przeskoczył
z brzękiem przez krawędź i wyleciał w przestrzeń. Ken śledził jego lot,
zdumiony, że sam nie wypadł głową w dół.
Nie czuł strachu, tylko ogromne zaciekawienie ostatnimi — jak
sądził —
chwilami swego życia.
Spadający swobodnie obiektyw aparatu dotarł do wielkiej
zerodowanej
krawędzi skalnej i roztrzaskał się na kawałki.
Ngili trzymał Kena za pasek spodni, wykonany z twardej skóry,
dzięki
czemu wytrzymywał ogromne przeciążenie.
Hendrijks wyczuł, że ciężar obu mężczyzn przesunął się na jedną
stronę.
Wyprostował samolot tak gwałtownie, że Kena rzuciło do drzwi, a Ngili
szarpnięciem wciągnął go do środka. Pechowy fotograf walnął
czubkiem
głowy w sufit. Pilot odwrócił się i wyszczerzył w uśmiechu zęby; krew
płynęła mu z nosa rozbitego o przyrządy sterownicze. Rzucało nimi tak
dziko,
że Ken zaczaj się obawiać, czy maszyna nie straci ogona.
— Za-za-zawrócę — oznajmił Hendrijks, jąkając się wskutek drgań
maszyny — i spróbu-bu-buję gdzieś tam wy-wy-wylądować... —
Zakrwawioną
twarzą wskazał rozciągającą się na południe od zboczy Mau sawannę.
Ken i Ngili spojrzeli w tamtym kierunku. Zobaczyli laski akacjowe
i połacie wysokiej trawy przemieszane ze skalnymi odkrywkami i
niskimi
ziemnymi pagórkami. Sawanna, ziemia rozległa i żyzna, ukazywała
oblicze
spokojne i gościnne. Na południowym zachodzie widzieli odległe i
niegroźne
błyski cofającej się burzy. Wszędzie na zielonożółtym tle roślinności
odznaczały się ciepłymi brązowoszarymi barwami sylwetki pasących
się
zwierząt.
— Zrób tak — odezwał się niepotrzebnie Ken.
Wydawało się niepojęte, że samolot wciąż ma dość sił, by —
schodząc
w dół — stawić czoło tym prądom. Ken i Ngili zebrali się w sobie. Ken
pozbył się wszystkich innych myśli, koncentrując całą siłę woli na