Dzikowski Błażej - Inne przymierza
Szczegóły |
Tytuł |
Dzikowski Błażej - Inne przymierza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dzikowski Błażej - Inne przymierza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dzikowski Błażej - Inne przymierza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dzikowski Błażej - Inne przymierza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BŁAŻEJ DZIKOWSKI
INNE PRZYMIERZA
Kapitanie Marino... Czy pamięta pan, kapitanie Marino? Ciemne, ciemne
morze.
Ja chcę pamiętać. Ciemne morze.
Anno Domini 1205! Bizancjum od roku w rękach łacinników! Jeszcze trwały
walki w kraju, a już Konstantynopol obsiadły jak podniecone muchy okręty
handlarzy, którym mama Wenecja zafundowała tę niespodziankę. Marino był
jednym z nich. Przypłynął w ślad za flotą doży Enrico Dandolo, tego nagle
gorliwego krzyżowca, bo Marino chciał być obrotny i marzył, właściwie to
nie on, żona marzyła, była z biednego domu, o bogactwie.
- To ci dopiero miasto! - wołał podniecony sternik, gdy zawijali do portu,
na którego deskach można było dostrzec stare plamy krwi wżartej się w
drewno. Sternik od dawna barwnie opowiadał kapitanowi i towarzyszom z
załogi o cudach Konstantynopola i dlatego teraz bardzo mu zależało, żeby
się zachwycili. - To ci miasto! Moje oczy nigdy nie oglądały takiego
bogactwa!
- No tak, bardzo ładne - powiedział z uprzejmości Marino, bo sternik co
chwila zerkał na niego pytająco. Nie cieszył się. To nie budynki białe i
złote zbliżały się do niego, ani niewidziane nigdy cuda, ale bieganina,
targowanie się o zdobycze, grzebanie w stosach przedmiotów,
klasyfikowanie, księgowość. Ale w końcu bogactwo nie leży na ulicy.
- To szczęśliwy dzień, szczęśliwy dzień dla kapitana - zawołał. - Deus
vobiscum!
Marino popatrzył na przybyszy. Stali na brzegu przy jego statku, ich
ciężkie buty gniotły trawę, ich szaty powiewały na wietrze. Po raz
pierwszy zobaczył wtedy dwóch templariuszy, ponurych jak cmentarne dęby, z
ciemnymi plamami krwi wokół Krzyża Świątyni na białym materiale na piersi.
Grubego i wysokiego arystokratę z eskortą - nad wiecznie mokrymi wargami,
przypominającymi splecione, drgające ogony jaszczurek cienki blond wąsik.
Wreszcie starca w szarym habicie, któremu towarzyszył uzbrojony sługa.
Zszedł do nich na ląd, a serce ćmiącym bólem mówiło mu, że zaczyna się
coś niedobrego.
- Proszę to obejrzeć - zaszeleścił starzec i wydobył z sakwy rulon,
potężny dokument, rozkaz, na którym Marino poznał pieczęć ślepego doży, i
gorzki śmiech wewnątrz; wiedział, że nie będzie handlu, bogactwa. Jakaś
tam niesprecyzowana nagroda i łaski.
Pachołkowie wnieśli na pokład wielką, drewnianą skrzynię. Przybysze nie
odstępowali jej na krok.
- Nie jesteśmy w pełni zaprowiantowani - powiedział Marino, myśląc o
zawiedzionej żonie, swoim umykającym spojrzeniu, gdy stanie w drzwiach.
Może jeszcze coś zdąży...
- Wypływamy - odpowiedział legat papieski, zrzucając kaptur z łysej głowy.
I nic innego nie można było zrobić.
Rozkaz Doży był prosty: kapitan dowolnego weneckiego statku, któremu
okazano dokument, miał jak najszybciej dostarczyć obcych i ich ładunek do
portu na Tybrze. Gośćmi kapitana byli: świątobliwy biskup Umberto z Ecciny
pełniący funkcje legata Ojca Świętego; rycerze świątyni Hugon de
Tresorfort i Bernard de Banquelay oraz sławny baron Marco de Fiore. Poza
sprawami związanymi z żeglugą i załogą miał okazywać posłuszeństwo
gościom, "z wyłączeniem wszelkich spraw, mogących zaszkodzić Republice".
Statek Marino wypłynął z portu tego samego dnia. Goście zajęli jedną
kabinę, ich obstawa sąsiednią. Pierwszego dnia nie zwracali uwagi na
kapitana, zamknęli się u siebie i rozmawiali. Dopiero wieczorem, dosyć
bezczelnie, wyrazili chęć zjedzenia z Marino na jego własnym statku. Ale
już nie wiedział, czy nadal jest tu pierwszym po Bogu.
Do kabiny, oświetlonej migoczącymi w ciemności świecami, wszedł trochę
spóźniony, bo musiał ustalić trasę żeglugi z najmniejszą liczbą postojów.
Przyjęto go z szacunkiem. Templariusze skinęli głowami, baron Marco
powiedział "O, kapitan, kapitan", a legat, który nie wyglądał najlepiej,
pozdrowił go chwiejnym uniesieniem ręki. Marino usiadł, zauważając ze
zdziwieniem, że wszyscy zasiedli do posiłku uzbrojeni.
- Kapitanie - zaczął legat Umberto - wyrażamy wdzięczność za pańską
gotowość. Trzeba zaznaczyć, że nie jest to misja polityczna ani militarna.
Wszedł pan w skład wyprawy krzyżowej, pobłogosławionej przez Ojca
Świętego...
- I dwukrotnie przez niego przeklętej - mruknął baron.
- I trzeba nosić w sercu... e, poczucie, że wypełniając ją, jest pan
częścią armii Chrystusa, Pana Naszego. Jesteśmy najgłębiej, e, przekonani,
że wszelkie pogańskie zachowania, właściwe marynarzom, w wypadku tego
akurat rejsu muszą być najsurowiej zakazane. Czy... hmm... załoga nie
oddaje się aby żadnym praktykom... eee... zakazanym przez Kościół? - legat
mówił z rosnącym poczuciem niewygody.
Marino zastanowił się. Chciał jak najlepiej odpowiedzieć na pytanie, ale
nie wiedział, jak. Właśnie miał zacząć, kiedy biskup wstał nagle, zielony
na twarzy, wybełkotał "przepraszam panów" i wyszedł szybkim krokiem z
kabiny.
- Już nas ściga przekleństwo Neptuna - zachichotał baron. Obaj
templariusze podnieśli jednocześnie dłonie do ust, wyglądali jak
bliźniacze marionetki, które nieustannie siebie naśladują.
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- Naprawdę czuję się, jakbym siedział tyłkiem na gnieździe węży -
powiedział baron do Marina. Templariusze spojrzeli na niego błyskawicznie
i arystokrata umilkł, zaciskając wilgotne usta ze złością.
Legat wrócił na niepewnych nogach i usiadł za stołem.
- Może zaczniemy jeść? - zaproponował baron, patrząc wyczekująco na
talerze.
Wtedy rozpoczęło się zdumiewające przedstawienie. Siedzący za okrągłym
stołem biesiadnicy wzięli swoje danie i przekazali je sąsiadowi. Legat
dostał talerz barona, Hugon talerz legata, Bernard talerz Hugona, podczas
gdy zdumiony Marino otrzymał talerz Bernarda, a baron Marco zabrał mu
jego.
- No, to jeszcze raz - powiedział baron i roszada zaczęła się na nowo. W
ten sposób każdy dostał cudze danie. Dopiero wtedy wzięli się za jedzenie.
Legat nie chciał.
- Apetyt zawsze ojcu dopisywał - zauważył złośliwie baron.
- Jestem niezdrów - odparł Umberto.
- Proszę jeść, ojcze - powiedział Hugon, i te słowa, jak zawsze, kiedy
ktoś odzywa się raz na godzinę, miały stalową siłę. Legat ugryzł ze
wstrętem chleb.
- Nie będziemy przez ojca głodować - powiedział baron, pakując sobie w
usta kawał ryby.
- Powracając do tematu - zaczął Bernard. - Jesteśmy przekonani, że
bezpieczeństwo wyprawy zależy od właściwego zachowania całej załogi.
Pomijając powody, proszę absolutnie zabronić oddawania się morskim,
pogańskim przesądom pod surową karą.
- Racja, ale kto to mówi - szepnął do kapitana legat.
Powinno mnie to rozwścieczyć, pomyślał Marino. Rządzą się jak u siebie.
Podczas reszty posiłku legat roztrząsał z baronem szczegóły walk w
Konstantynopolu i sytuację polityczną oraz tajemniczą kwestię, czy niejaki
Geoffrey opisuje wszystko prawdziwie, czy okropnie łżąc. Druga opcja
przeważała. Kapitan nie brał udziału w rozmowie, chociaż od czasu do czasu
proszono go o opinię; potakiwał albo kręcił głową wedle kaprysu i
wpatrywał się w blaski świec, igrające na łysinie legata.
Po wieczerzy pożegnał gości i wyszedł na pokład czymś zaniepokojony. Oparł
się w ciemności o burtę i słuchał plusku fal, które roztrącał jego statek,
płynąc wciąż na zachód. Nachodziły go od jakiegoś czasu dziwne myśli,
swoiste rozmarzenie, związane z wpatrywaniem się w ruchomą wodę. Nie lubił
tego; chciał być kapitanem o trzeźwym i zdrowym umyśle. "Będę musiał
trochę odpocząć na lądzie", pomyślał, może dostanie coś od miasta za ten
nietypowy przewóz i spędzi parę miesięcy w dostatku, kupi żonie... coś,
wymyśli na miejscu, nigdy nie wiedział, co ona chciałaby dostać, często
nie trafiał, jak z tą małpką... Ale nie wiedzieć czemu, myśl o wypoczynku
była bardzo odległa, jakby słyszał, co ktoś mówi, a nie sam to myślał. To
nie chodziło o to, że zawsze, kiedy musiał według przepisów wstrzymywać
się z żeglugą, pojawiał się niepokój, był nieswój, drażniły go wszystkie
lądowe sprawy, swędziało miejskie życie i wrzask jarmarków. Tym razem
chodziło o coś innego: decyzja o rezygnacji na jakiś czas, o lądzie
wydawała się śmiesznie nierealna i błaha; zupełnie jakby już zawsze miał
płynąć nocą z dziwnym ładunkiem pod pokładem, z tajemniczymi, surowymi
gośćmi, przy których nie wiedział, co powiedzieć.
Poszedł pogrążyć się w niespokojnym śnie.
Następny dzień oślepiał słońcem. Kiedy nienawykły do żeglugi legat
przestał chorować, dla odmiany począł się bardzo nudzić. Kusił
templariuszy szachownicą z kości słoniowej, ale spotkała go lakoniczna
odmowa. Reguła zakonu zabraniała gry rycerzom świątyni. Baron powiedział,
że nie ceni sobie tak zniewieściałych rozrywek, co tak naprawdę oznaczało,
że nie potrafi. I Marino musiał ustawić na pokładzie stolik i zasiadać do
gry. Zawsze przegrywał.
- Wspaniałe cacko - mówił legat, ujmując w długie, pożółkłe palce pionki i
podsuwając je pod nos kapitanowi. Z jego ust czuć jeszcze było
wymiocinami.
- O, tak - mówił Marino, patrząc na lecące nad stalowymi falami ptaki.
Wylosował czarne figury.
Umberto nie umiał grać w ciszy.
- A ci znowu razem - powiedział, patrząc na stojących na rufie
templariuszy. - Żeby się, hm hm, nie okazało, że ktoś tu ma obyczaje
niezgodne z naturą.
Marino znów nie umiał odpowiedzieć. Trudno mu było skupić się na grze,
reguły ulatywały. Zaczął zastanawiać się, czemu właściwie pionek musi się
ruszać tak, a nie inaczej, dlaczego nie może skakać jak rycerz albo jak
wieża? Skąd te prawa, takie silne, a nie wiadomo, skąd pochodzą, i ludzie,
grający w szachy pod niebami całego świata mają w głowach kolczaste
żywopłoty zasad...
Nie wiedzieć czemu legat wbił sobie do głowy, że Marino próbuje wyciągnąć
od niego tajemnicę ładunku.
- Sprytny z pana lis, kapitanie - śmiał się, zabierając Marino kolejną
figurę. - Kluczy pan, kluczy, a wprost pan nie zapyta. No, ale instantia
est mater doctrinae.
- Tak? - ocknął się Marino.
- Ale nie mogę nic wyjawić - rzekł Umberto, zadowolony z siebie. - To
ogromna tajemnica, sanctum sanctorum. Największy skarb znaleziony w
Konstantynopolu, w ogóle znaleziony gdziekolwiek. Słyszał pan, że markiz,
to znaczy imperator Baldwin wszedł w posiadanie palca Tomasza, tego
samego, który wraził niewierny uczeń w bok Pana Naszego?
- Tak, tak - powiedział Marino. Kształty hebanowych figur mrowiły mu się
przed oczami; rzeźbione głowy, korony, miecze, konie, zbyt dokładnie je
widział, żeby umieć rozróżnić. Zdecydowanie jestem chory; oby wreszcie
skończyła się ta gra.
- A to nie wszystkie mirabilis - uśmiechnął się wyniośle starzec, biorąc
pionka w palce o niezwykle długich, spiłowanych paznokciach, paznokciach
wciągających, bo odbijały twarz Marina, i światy w ich odbiciach zdawały
się mnożyć. - Byłem przy tym, jak strącano greckiego uzurpatora z
niebotycznej wieżycy. Miał, na co zasłużył, nikczemnik, wszystkie członki
zmiażdżone. Mózg i krew rozprysły się tak, że trochę dotarło do mnie z
powietrza. W każdym razie, na kolumnie, uważa pan, znaleziono symbole,
które przepowiadały, że właśnie z niej spadnie pewnego dnia imperator
Bizancjum.
- Uzurpator - powiedział Marino.
- Uzurpator, no tak - zmieszał się legat. - Ale w ładowni pańskiego statku
przebywa rzecz tak święta, że bledną przy niej te cuda, żadna łódź nie
jest godna jej przewozić.
- To zostanie przewiezione potem do Rzymu, prawda? - zapytał, żeby nie być
niegrzecznym.
Legat zaczął chrząkać. Najwyraźniej nie chciał odpowiadać. Przez chwilę
grali, słysząc tylko skrzypienie kadłuba i wiatr. Marynarze kręcili się po
pokładzie; jakoś bezcelowo, pomyślał Marino.
- Jest w Konstantynopolu ogromna i odwieczna jaskinia - zaczął nagle
biskup Umberto. - Lud bałwochwalczo czci ją jako świętą, i zdaje się, że
jeszcze przed narodzinami Pana Naszego poganie urządzali w jej otchłaniach
swoje rytuały. To w niej znaleziono nasz skarb. I to ja wymyśliłem, żeby
urządzić ekspedycję do jej głębin, mam, cha cha, coś z awanturnika.
Jaskinia sięga chyba samego piekła. I to ja pierwszy rozeznałem, co
znaleźliśmy.
- Elenoi! Przekleństwo, Elenoi!
Opowieść legata przerwały podniecone okrzyki, marynarze pokazywali palcami
niebo. Marino wstał i spojrzał na maszt. Na jego szczycie kłębiło się
rojowisko iskier, syczące, niebieskawe płomyki. Kiedyś już to widział, ale
nie pamiętał kiedy. Legat też spojrzał i wydał okrzyk zdumienia.
- Tylko jeden! Zły znak! - zawołał bosman do Marina. Na szczęście legat
nie słyszał, wpatrywał się w maszt z otwartymi ustami.
- To zjawisko... zdarza się czasem na tych wodach - wyjaśnił szybko
Marino. Zamrugał oczami. Ale to przecież nie był ognik tam na maszcie, coś
jakby... pantofel papieża? Nie, co za bzdury, skąd niby wie, że to
pantofel papieża.
- Coś takiego... coś takiego... - powtarzał legat. - Spalimy się?
- Nie - Marino rzucił okiem na templariuszy na rufie. Patrzyli na niego.
Zmieszany, odwrócił wzrok, jakby to on wywołał ogień świętego Elma.
Marynarze zebrali się w grupki i szeptali lękliwie. Marino podszedł do
bosmana.
- Niech natychmiast przestaną!
Bosman spojrzał na niego poważnie małymi oczkami, czarnymi kawałkami żużlu
wbitymi w ciemną i pomarszczoną skórę.
- To przez ładunek. Coś nieczystego siedzi w tej ich skrzyni.
- Bzdury - syknął Marino. - Zagoń ich natychmiast do pracy. Jakiejkolwiek.
Nie patrząc dłużej na niebieski ogień czy też wiszący nad masztem
elegancki pantofel podszedł do burty i swoim zwyczajem utkwił wyblakłe
oczy w linii wody. Czuł rosnący za plecami niepokój. Mój statek, pomyślał
Marino, co on czuje, ma żebra drewniane i pokrycie jest jego skórą, a w
samym swoim sercu trzyma tajemnicę, świętą czy nieświętą tajemnicę.
Kiedy tego wieczoru po bardzo cichej kolacji z gośćmi poszedł na nocny
spacer po pokładzie, usłyszał nagle głos barona.
- Świeże powietrze, mm?
Skinął w odpowiedzi głową.
- To zdrowe, bardzo zdrowe.
O, tak, zaśmiał się w myśli Marino. Marco stanął przy nim w milczeniu.
Czego ten znowu chce?
- Śmieszne to wszystko. Rycerze trzymają na zmianę wartę w ładowni.
- Widać, jest czego pilnować - Marino zastanowił się, z jak daleka słyszy
swój własny głos, suchy jak jesienny liść na wietrze.
- Pytanie, czy pilnować tego przed ludźmi... czy odwrotnie - zaśmiał się
krótko i niepewnie baron.
Znów było milczenie i wiatr.
- W Konstantynopolu... dziwne rzeczy się tam działy... - westchnął w
końcu. Marino nie umiał rozszyfrować wyrazu jego obwisłej, tłustej twarzy.
- Ja nie wiem, jak inni, chciałem, między nami mówiąc, po prostu trochę
zarobić... I zdobyć odpust za pewne rzeczy... o których wolę nie mówić.
Przecież wcale go o to nie prosił.
- Kiedy miasto zaczęło spływać krwią... jakby naprawdę coś chwyciło mnie
za łeb, coś myślało za mnie. To takie dziwne. I wszyscy byli jak opętani,
przez Boga czy Szatana, co za różnica, te jatki, wypełniające się
proroctwa. I nagle Znalezisko... Zupełnie jakby cała ta awantura z
przywracaniem gówniarza na tron Bizancjum była tylko po to. A ci tutaj...
oni sprawiają wrażenie, jakby nadal to ich trzymało. Ta komedia przy
posiłkach, spanie z bronią.
Boi się ich, uświadomił sobie Marino, czuje się obcy i zagrożony, tamci to
są ludzie Kościoła, a za tym sadłem tutaj jest zwyczajny człowiek. Chce
się wygadać, czy o coś poprosi?
- Nie wie pan, kapitanie, ale skrzyni szuka teraz sam imperator. Wściekły
jak wszyscy diabli. A to jest interes między dożą a papieżem. Zupełnie
niepotrzebnie się w to wmieszałem. Ci templariusze, przeklęte maszyny do
zabijania. A ja chcę po prostu żyć w spokoju.
O ho ho, żyć w spokoju.
- Myślę, że chcą się mnie pozbyć - szepnął nagle opętańczo baron. - Jeśli
proponowaliby coś kapitanowi, proszę mi powiedzieć. Sowicie wynagrodzę. I
proszę pamiętać, że ja też mam potężnych sprzymierzeńców.
Po tej groźbie zawahał się, wetknął kapitanowi w dłoń sakiewkę i odszedł
szybko. Marino patrzył bezmyślnie na woreczek z monetami.
Został jeszcze długo na pokładzie. Czuł się źle i miał gorączkę, wiał
silny wiatr. Woda oddalała się, bo statek płynął, ale przecież wciąż była
tutaj, ta sama. I była ciemność w wodzie, była w niej ssąca siła,
przyciąganie. Woda pragnęła, było w niej władcze żądanie, więcej i więcej.
Naszła go raptem chęć nakarmienia wody. Czarna, migocząca, wciąż go o coś
prosiła. Nagle wyjął z kieszeni kamień, który znalazł na przedmieściach
Wenecji, kiedy był dzieckiem, i zabrał ze sobą, zafascynowany jego
kształtem i niebieskimi błyskami na powierzchni. Woził ze sobą kamień jako
pamiątkę i rękojmię szczęśliwego powrotu. Oglądał go, zaciskał
niezniszczalną twardość w dłoni; było mu bardzo gorąco, wiatr przesuwał po
niebie fioletowe chmury. Woda chciała. Nim zdążył się zorientować, co
robi, wyrzucił kamień za burtę. Usłyszał plusk. Kamień zniknął; nigdy go
nie było w świecie na powierzchni, nigdy nie było cichych wspomnień,
ciepłych uczuć, jakie budził. Woda go wzięła. Patrzył za nim w czarną
czeluść za drewnem burty. Falowała. Stał i oddychał szybko, czuł, jak
płuca napinają mu żebra. Mało! Z zapartym tchem pobiegł do kabiny. Wrócił
z przedmiotami, które wpadły mu w ręce: nóż, psałterz, butelka wina...
Wrzucał przedmioty po kolei w wodę z lękiem i fascynacją. Potem sakiewkę
od barona. Bał się tego, co rozpoczął, a co wciągało go coraz bardziej.
Woda wzięła wszystko. Gdyby nie zauważył go marynarz, biegałby tak do
świtu i opróżniał kajutę. A wiedział, że ona chciała więcej, i wiedział,
jakim pluskiem by się to skończyło, co poszłoby na dno, walcząc o
powietrze. Tak wiele rzeczy było już tam, na dole, całe statki, potopieni;
chciała wszystkiego, co gwałciło jej powierzchnię, chciała mieć
towarzystwo w falującej głębi brzucha.
Nagle poczuł całą śmieszność budowli, na której pokładzie stał,
niedorzeczność statków, tych skorup udających stały ląd. To nie było
czyste, to było śmieszne, płynąć statkiem po wodzie, ale nie wiedział,
czemu się śmieje. Prawdą zgodną z naturą jest to, że woda łyka, ciągnie w
otchłań, reszta jest histerią, niezdarnym usiłowaniem. Naśladownictwem
Chrystusa, tego pierwszego żeglarza, który po wodzie chodził, zadając kłam
jej istocie... znieważając ją.
Od tej pory zaczęła się bezsenność. Cieszył się z niej na początku: będzie
zawsze mógł nadzorować to, co dzieje się na statku, bez popadania w
bierność.
Kiedy rano wyszedł na powietrze, niewyspany i z bolącą głową, skierowali
się do niego gwałtownym, huczącym na deskach pokładu krokiem templariusze.
- Kapitanie - powiedział Hugon.
Marino spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, proszę, nie tak od razu...
- Słyszałem, jak ten marynarz rozprawiał z tamtym o biskupie morskim.
Podobno spotkali go na plaży, był - tu głos zmiękczył się od ironii - rybą
wielkości człowieka i pobłogosławił ich. Bluźnierstwo i bzdura.
- Naprawdę mówiliście o jakimś biskupie morskim? - spojrzał z wyrzutem na
zdziwionych marynarzy, myśląc ze złością, że też musieli mu się trafić
templariusze rozumiejący po włosku.
Odpowiedzią były opuszczone spojrzenia.
- Nie dostaniecie kolacji.
- Pan chyba żartuje! - zawołał ze szczerym oburzeniem Bernard.
Ale Marino odszedł, starał się jak najszybciej usunąć z drogi kłopotom.
Podszedł do stojącego przy sterze bosmana.
- Kapitanie, muszę zauważyć, że ci cudzoziemcy pozwalają sobie na zbyt
wiele na weneckim okręcie - usłyszał.
- Och, na rany Chrystusa... Przecież damy im kolację. Tylko uważajcie z
tymi opowieściami.
- Golą się starannie pewnie po to, żeby jeden drugiego przy całuskach nie
zadrapał - powiedział legat, zerkając na stojących przy drugiej burcie
ponurych templariuszy. Było popołudnie i Marino wymigał się od kolejnych
porażek w szachy, ale staruszek został i zabawiał go rozmową. - Z jaką
prędkością idziemy, kapitanie?
- Nie wiem - odpowiedział Marino.
Umberto miał rozpocząć kolejną opowieść z wyprawy krzyżowej i dusza Marina
załkała z boleścią, kiedy nagle narastający świst uderzył ich uszy.
Kapitan odwrócił głowę i zobaczył nad wodą niebotyczną, ryczącą ścianę,
zbliżającą się w błyskawicznym tempie...
Ale on to widział bardzo powoli, zachłysnęło go piękno białego szkwału,
gdzieś były krzyki załogi, rzucający się na pokład legat i rozrywający
uszy huk, nadchodząca, oślepiająca potęga, lodowe uderzenie pchnęło go w
pierś z siłą piekielnego powozu, wargi rozerwał strumień mroźnej wody,
świat przechylił się i słychać było tylko ten przygniatający ryk. Poleciał
do tyłu i nagle siekąca, wietrzna biel zmieniła się w zadymioną wodą
ciemność, ściskał skrzypiący maszt i widział, jak jeden z marynarzy leci,
koziołkując, przez cały pokład, wali głową w burtę, widział tryskającą
krew, a obok zsuwał się kolejny, z głową skręconą nienaturalnie, jak
przetrącona kijem marionetka, a oczy wciąż patrzyły. Z przerażającą go
radością Marino oglądał ten okrutny gwałt, lecące beczki i poranieni
ludzie, lecący - nie umiał powiedzieć skąd dokąd, bo nie było kierunków,
zniknęło wszystko prócz huku i uderzającego w całe ciało wichru...
Przecież to nie był sztorm, to on na kolanach matki, jak dawno temu to
było? Cała wieczność... Coś mu się przywidziało z tym całym życiem,
przecież jeszcze jest mały i mama trzyma go na kolanach, kołysze i śpiewa,
jak ładnie śpiewa, nigdy nie czuł się tak spokojnie. Czemu ci ludzie są
tacy źli, jeden trzyma się za głowę i krew cieknie mu spomiędzy palców,
po co to, przecież jest tu ciepły brzuch matki, do którego można się
przytulić, drżący od wibrujących w niej nut kołysanki...
Kołysanka ucichła, w ciemności poczuł ból całego ciała, spływającą z nosa
krew. Otworzył oczy. Statek płynął spokojnie dalej. Na pokładzie połamane
deski i powaleni ludzie. Pokrwawieni, zaczęli się podnosić, odezwały się
pierwsze głosy, kuśtykali, potrząsali nieprzytomnymi towarzyszami, bojąc
się ich śmierci. Powtarzało się pytanie "Co to było?" Marino puścił się
masztu i spróbował wstać. Wtedy spostrzegł, że ma erekcję.
Zginęło sześciu marynarzy, w tym ten, który mówił o biskupie morskim.
Osobisty strażnik barona wypadł za burtę, sługa legata rozbił sobie głowę
- umarł parę godzin później. Reszta ocalała, legat miał się zadziwiająco
dobrze, Hugon złamał rękę. Baron przeżył nagły sztorm pod pokładem.
Dźwięk dzwonu okrętowego o zmierzchu nad wodami. Legat odprawił
nabożeństwo, marynarze stali ponuro wokół burych worków z ciałami, z
wrogością słuchali słów duchownego. Na twarzach pojawiły się krzywe
uśmiechy, kiedy biskup Umberto zauważył, że oddający się zabobonom
marynarz został ukarany.
- Nieczęsto się zdarza, żeby Pan tak szybko płacił występującym przeciwko
jego pierwszemu przykazaniu. To, co dziś przeżyliśmy, to jedynie ułamek
jego sprawiedliwości, która czeka niewiernych w piekielnym ogniu, gdzie
głowy czernieją od płomieni i puchną niczym garnki, a grzesznik na próżno
żebrze o łaskę, wnosząc do nieba osmalone kikuty - zaznaczył staruszek i
Marino usłyszał szepty wśród marynarzy. - Ci, których ciała leżą tu przed
nami, mieli niezwykłe szczęście, że dostąpili łaski tego nabożeństwa,
które ochroni ich przed wieczystym potępieniem w królestwie Szatana,
którego domeną są również głębokie i czarne oceany. Jeśli w życiu byli
dobrymi chrześcijanami, zmarli bez słowa Bożego mogą liczyć co najwyżej na
trwające tysiące lat męki Limbo.
Worki pogrążyły się w spokojnej, wieczornej wodzie, żegnane biciem w
dzwon. Marynarze nie rozeszli się, zbili się w grupy i rozmawiali cicho.
Marino obserwował ich i czuł z bardzo daleka, że powinien przerwać te
zgromadzenia, że powinno go to niepokoić.
- Nie, nie - doszedł go głośniejszy głos starego Pietro. - To nie tak. Bóg
wie, że nie jest sprawiedliwe, kiedy śmierć w falach bez błogosławieństwa,
karać piekłem. Dla ludzi morza przeznaczona jest osobna kraina, tylko dla
nich, gdzie w tawernach za darmo dają napitki, wiecznie gra muzyka i
tańczą piękne dziewczyny...
- Gołe są? - spytał jakiś młody marynarz.
- A jakże. Jak zechcesz.
Legat usłyszał to, nie widzieli go, teraz przeciskał się przez
zgromadzenie, zaczerwieniony, podszedł do Pietra i wyciął go otwartą
dłonią w twarz.
- Bluźnisz, odmieńcu! - warknął.
Policzek starego marynarza zarumienił się od ciosu.
- Sami tu diabła przytaszczyliście w waszej skrzyni - wysyczał. - Przez
was to wszystko. Dam głowę, że nocami całujecie go w tyłek.
- Zeżresz, coś wyrzygał! - wrzasnął legat. - Kapitanie!
Pietro był stary i Marino nie zgodził się na chłostę. Upomniał go tak
surowo, jak tylko mógł z daleka, ze swojej obojętności, i przy kolacji w
kabinie gości wytłumaczył, że to te wszystkie dramatyczne wydarzenia
spowodowały niesubordynację. Reszta posiłku upłynęła w ciszy.
Tej nocy plusku i szmeru na pokładzie, a sternik śpiewał coś niskim i
ponurym głosem. Pojawiło się wspomnienie z młodości, ale czy to było
naprawdę? Marino otarł pot z czoła. Czy to rzeczywiście się zdarzyło?
Zgiełk i podniecenie w weneckim porcie; przecisnął się przez zbiegowisko,
miał siedemnaście lat, brudne palce pokazywały na kadź pełną wody, widział
tylko z tyłu długie, pozlepiane włosy: "Dotknięcie syreny choroby oddala,
szczęście w miłości daje, tylko dziś prawie za darmo", wrzeszczał typ
stojący przy kadzi. Było pochmurnie i zanosiło się na deszcz, śmiali się i
krzyczeli, a ona odwróciła się nagle w kadzi, rozchlustując wodę na
zgromadzonych; miała wydłużoną, bladą jak brzuch ryby twarz i bardzo mały
nos z ukośnymi nozdrzami, prawie płaskie piersi, a od pasa - przyśniło mu
się - zaczynały się zmatowiałe srebrne łuski, wiele startych albo
naderwanych, co chwila krzyczała, a ten krzyk brzmiał jak zduszony,
nienormalny śmiech.
- A ile za noc ze szkaradą? - pytał gruby kupiec, brzuch trząsł mu się ze
śmiechu, a morze pokrywały ostre, złe fale jak zęby piły.
- Sprawa jest otwarta - odwrzasnął typ i szybkim spojrzeniem dał znać
pytającemu, że to nie musi być żart, a po jej ciele przebiegł dreszcz; po
ołowianej wodzie przeszedł mały szkwał.
Stał i widział jej oczy, niemożliwe, to była po prostu kaleka, pokazywana
za pieniądze przez spryciarza. Czy może w ogóle tego nie było? Oczy inne,
po prostu inne, za duże, zbyt stalowoszare, nierozumiejące... ale przecież
śmiała się co chwila!
Nikt się nie śmiał, nikogo takiego nie było, warknął do siebie, zaciskając
palce na burcie. To był sen, to nie było naprawdę; traci rozum przez te
wszystkie awantury.
Mroźny jest wiatr z dalekiej północy
I ciężka moja praca
Dziewczyny mojej wyśnionej oczy
Ścigam na koniec świata
Co ten sternik śpiewa? Nie ma takiej marynarskiej pieśni. Chyba że sam ją
wymyślił. Trzeba z nim poważnie porozmawiać. Legat mówił, żeby wystrzegać
się nowych pieśni; każdy wędrowny śpiewak to kacerz. Ale leniwa była ta
myśl i słaba decyzja.
Nie, to był sen; to nie było naprawdę: nocą z Giovannim i Antoniem
zakradli się do budy handlarza, kiedy klęczał na niej, ściskał jej piersi
krótkimi paluchami, wbijając buciory w goły brzuch. Obili mu gębę; czy
pojawiła się krew? Czy on przestał się ruszać i "nikt nie zwróci uwagi, to
wędrowny wydrwigrosz"? Była cicha, oczy błyszczały w mroku, nie mrugała,
fascynujące, lśniące kamienie, nieśli ją, jakieś ciche, skrzeczące dźwięki
z jej gardła, co za bzdury, musi się wysypiać, ale jak spać w takim
dusznym gorącu, śliski, mokry ciężar wyśliznął im się z rąk, i był plusk
wody, jakieś nagłe szarpnięcie w stojącej wodzie doków, kiedy smukłe ciało
wystrzeliło w głębiny, wróciło do domu. A czy zaszło coś jeszcze, zanim
wrzucili ją do wody, czy doszło do czegoś przedtem, w mroku i urywanych
oddechach syreny, czy pamięta jej piersi?... Bo jest jakaś dziura w tych
urojonych wspomnieniach, kiedy słychać tylko trzeszczące na wietrze maszty
stojących przy pomoście statków, czuć dotyk, obejmowanie czegoś drżącego,
mocnego... Marino jeszcze raz otarł łaskoczący pot, odgarnął z czoła
pozlepiane kosmyki, mam zwidy, pomyślał, to moja najgorsza wyprawa.
Pił wino, żeby zasnąć, ale poczuł jedynie okropny ból głowy. Nad ranem
Marino zapadł w otępienie, które nie było snem, nękały go majaki nicości,
to znaczy: coś go męczyło i straszyło, ale nie wiedział co. Ocknął się,
kiedy ktoś zaczął walić do drzwi. Spytał, co jest, i usłyszał głos
bosmana.
- Morderstwo, kapitanie.
Na pokładzie goście stali w komplecie, otoczeni przez marynarzy. Kiedy
rozstąpili się, dostrzegł wielką ranę na policzku Bernarda. U jego stóp
leżał trup marynarza, na ustach czerwona piana.
- Próbował włamać się do ładowni i ukraść skrzynię - powiedział
templariusz.
- Ukraść? Niby dokąd, morderco?! - wrzasnął bosman. - Chciał po prostu
zobaczyć, co wy tam macie, i co ściąga na ten statek przekleństwo!
- Co za przekleństwo, to was przeklina Pan za wasze bluźnierstwa! -
zawołał legat.
Marino pomyślał, jakie to śmieszne i jakie męczące jednocześnie, taki
teatrzyk: ludziki podnoszą na zmianę ramiona do nieba, machają nimi i coś
pokrzykują. Starał się nie roześmiać. Co się na mnie patrzycie, chciał
powiedzieć, ja nie jestem stąd.
- Nie ma pan prawa wymierzać sprawiedliwości na moim okręcie - powiedział
tylko.
- Zaatakował mnie.
- Ja tu jestem od karania.
- Pan jest zobowiązany rozkazem doży dostarczyć nas i ładunek w
bezpieczeństwie - odezwał się baron. - Do ładowni nikt nie miał się
zbliżać.
Marino popatrzył surowo na marynarzy.
- To prawda. Nie wolno wam wchodzić do ładowni, już mówiłem.
- A im wolno nas bezkarnie zabijać?
- Nie. Niedługo podejmę decyzję.
Templariusze podnieśli na niego skrycie rozbawione spojrzenia. Wiedzą,
chamy, że tutaj są bezkarni, moi ludzie nie dadzą rady tym bykom...
- Mamy nadzieję, kapitanie, że pańscy ludzie wezmą na poważnie pańskie
słowa - powiedział Bernard przed odejściem.
- Kapitanie, będzie bunt - powiedział bosman. - Ludzie obrócą się
przeciwko panu, jeśli nic pan nie zrobi.
- To bardzo trudna sytuacja - odrzekł beznamiętnie Marino. - Podejmę
decyzję.
- Zawsze byłem panu wierny, ale ja nie chcę umierać. I oni też nie. Na
razie udaje mi się utrzymać dyscyplinę.
- Utrzymać dyscyplinę...
- Wydam im większe porcje napitku. I niech pan zadba o to, żeby dostali
większy żołd. Mogę im to powiedzieć?
- Tak, tak, tak...
Marino poszedł na swoje ulubione miejsce przy burcie.
Parę godzin później przypływali obok barek rybackich. Znów go naszło.
Wpatrywał się w pokłady usłane migoczącymi w słońcu stosami drżących ryb i
w jego umyśle zaczęła się formować konstrukcja. Wiedział, że coś się
narodzi, ale nie mógł oderwać wzroku, coś kazało mu iść dalej i dalej w
rozmyślaniach, zupełnie jakby siedział na wozie i tracił kontrolę nad
ciągnącymi go końmi. Więc biskup morski, myślał, nie odrywając wzroku od
wciągającego go migotania, i król mórz, tam więc, po drugiej stronie
powierzchni, jest też świat, odbicie tego naszego. I jeśli są tu rybacy,
łowiący ryby i stworzenia morza, wyciągający je spod powierzchni, to tam,
po tamtej stronie, w falującej przestrzeni jest coś, co łowi ludzi, i
wciąga w tamten świat okręty i marynarzy.
Tego popołudnia dręczyło go uczucie, jakby czegoś zapomniał. Olśnienie
nadeszło, kiedy rozłożył na stole rozkaz doży, otrzymany na początku
wyprawy od legata. Ze zdumieniem rozpoznawał szyfr, zrozumiały tylko dla
wysoko postawionych handlarzy, i odczytywał raz za razem słowa, ukryte w
tekście dokumentu. Jeśli chodzi o przewożony ładunek, zapytywał dowcipnie
doża, po co wozić drewno do lasu?
Bardzo długo chodził po kabinie, a serce tłukło mu się w piersi. Miał taki
zamęt w głowie, nie wiedział już, czyim prawom i rozkazom podlega, czego
domagają się od niego morskie kodeksy, cała wiedza i doświadczenie
opuszczały go stopniowo. Na koniec zorientował się, że zamiast myśleć
chowa się w otępienie i powtarza w kółko wierszyk o małym kocie, wierszyk,
który wypłynął z zapomnianego dzieciństwa po tylu latach. Ze zdumieniem
zorientował się, że wierszyk jest przecież straszny, a kota spotyka
niesamowite nieszczęście, pies odgryza mu ogon. Kot to przecież czuł, zęby
wgryzające się w ciało, chrzęst kości, przeraźliwy ból, dlaczego dzieci
wykrzykują ten wierszyk na placach zabaw... opowieść o bólu staje się
zabawą... Ale rzut oka na dokument wyrwał go z zamyślenia. W końcu wezwał
bosmana, który wysłuchał go i bez zbędnych pytań wydał odpowiednie
rozkazy.
Marino stał pod drzwiami i liczył swoje oddechy. Ze środka nie dobiegał
żaden dźwięk. Minęła godzina od podania gościom kolacji. Nie dziwili się,
że nie chce z nimi jeść. Sami dokonali swojej rytualnej, pełnej nieufności
wymiany talerzy. Teraz minęła godzina, stał pod ich kabiną, obok bosman i
trzech marynarzy. Otworzył drzwi.
Leżeli wokół stołu, kolacja zjedzona cała i popita winem, stary legat
Umberto skurczony na deskach podłogi, niebieskie usta i pieniste bąbelki,
otyły baron Marco z głową na stole, usta szeroko otwarte jak ryba
próbująca oddychać na powierzchni, przerażone oczy, rycerz świątyni
Bernard w pozie niemal Chrystusowej, rozciągnięty przy przewróconej ławie,
otwartymi ramionami witał spływającą na niego wieczność o kwaśnym smaku
wymiotów, tylko Hugon drżał na podłodze przy drzwiach, w ręku trzymał
miecz, podniósł wzrok na Marina, cały się trząsł.
- Bydlę - powiedział i uniósł broń, po czym wylał przez usta smakowite
wino i opadł w nieskończoną ciemność, łapiąc gorączkowo oddech. Może wytnę
mu skrzela nożem, pomyślał ze strachem Marino, para skrzel na gardle,
przestanie się trzepotać i nabierze wreszcie powietrza, i wszystko będzie
dobrze... ale ucichł templariusz i przestał się trząść.
Marino patrzył na nich i nie umiał zrozumieć tego obrazu, choć bardzo się
starał. Wszystko stałoby się jasne, gdyby przeniknął tajemnicę, że głośne,
ogromne osoby, robiące tyle zamętu i przykrości w jego życiu, są teraz
rybami, które przestały się trzepotać. Poowijanymi w wielokolorowy
materiał miękkimi przedmiotami, które można wyrzucić, bo nie powiedzą już
słowa.
Kiedy pierwsze ciało gładko wbiło się w wodę i opadało na dno, Marino
poczuł wstrząs, jakby trup był wnikającym w głębokie, o, głębokie łono
męskim członkiem, a on dzielił w jakiś sposób rozkosz tej penetracji.
Słyszał krzyki ptaków i drżał, kiedy ponurzy marynarze wyrzucali za burtę
sztywne ciała. Było mu zimno i szczękał zębami i też chciał pod wodę,
gdzie nie byłoby tego mroźnego wiatru, a zaraz potem czuł straszne gorąco
i pragnął ochłody w głębinach.
- A więc kurs na Wenecję? - spytał go bosman, kiedy marynarze rozeszli się
do swoich zajęć.
Marino kiwnął nieprzytomnie głową.
- Źle się pan czuje, kapitanie? Wygląda pan na chorego.
Głowa Marina uderzyła o deski pokładu z głuchym hukiem, który dźwięczał mu
w uszach, kiedy już leżał w kabinie, trawiony gorączką.
W męczącym półśnie zwidywało mu się światełko w głębinach szumiącej nocy,
rękojmia bezpieczeństwa i drogi do celu. Gubił je i znów odnajdywał, i
podążał w jego stronę, aż ten jedyny w mroku punkcik jasności od
bezustannego wypatrywania ciął jego oczy jak nóż i umykał, kiedy tylko
Marino próbował je zamknąć, żeby pozbyć się piekącego bólu. Z ogromnym
zmęczeniem znów odszukiwał światełko, Stella Maris, błogosławiona,
szeptały jego usta, i nagle orientował się, pomimo że nic nie było widać,
że ciągle wraca do punktu wyjścia, zagubiony w huczącej ciemności.
Uświadomił sobie, że być może gwiazd-przewodniczek jest więcej, że
fałszywe pchają mu się przed oczy, zwodzą w wieczne tułanie. Z rosnącym
bólem, który rozrywał mu serce, zrozumiał, że nie ma, nie było nigdy tej
właściwej, że nie wie, kto zapalił ten ognik w Wielkiej Historii i po co -
krzyk, przebudzenie, ostatnia myśl snu: na pewno nie dla niego.
Siedział w swojej ciemnej kabinie i słyszał chrapliwy oddech, po chwili
zorientował się, że to rzężenie dobywa się z jego gardła. Opanował je i
wytarł spocone czoło. Wtedy z bardzo daleka dobiegł go inny dźwięk, coś
jeszcze żyje w tej nocy i śpiewa z jej głębin, dociera do jego uszu i
zanika, by po chwili powrócić. Wstał i upadł, ale znowu podniósł się, by
ruszyć na słabych nogach w poszukiwaniu źródła najdziwniejszego śpiewu,
jaki kiedykolwiek słyszał.
Pokład chłostały zmienne wiatry, Marino łykał łapczywie chłodne powietrze,
a statek płynął przez ciemne wody; ale sternik milczał, tej nocy nie
śpiewał, a jego świecące oczy mówiły, że przygnębił go dzisiejszy zbiorowy
pogrzeb.
- Już panu lepiej, kapitanie? - zapytał cicho, a Marino nie zrozumiał
słów, skinął mu tylko z odległości.
Przypomniał sobie. Oni wszyscy nie żyli. Już wiedział, skąd dobiegał
śpiew. Zaczął schodzić do serca statku, centrum przeczuć i niepokoju,
gdzie zamieszkało coś wielkiego i bardzo obcego i wprowadziło niepokój w
jego życie.
W ładowni było bardzo cicho, umilkło nawet skrzypienie desek i szum
wiatru. Skrzynia stała, stała, stała, niewzruszona.
W mroku przycisnął ucho do nieheblowanych desek i zacisnął oczy, kręciły
mu się w głowie światełka i krwawe rozbłyski, czy tu w środku bije serce,
bum, bum, czy to serce? Ciężkie serce, istota zrodzona w krainie ciemnych
deszczów? Czy to były może bębny prastare, z baranich skór, odzywające się
głucho, i czy to tłum idący w łachmanach przez obce pustynie, prowadzony
przez wyjący, niebotyczny słup kurzu?... obrazy rozsadzały czaszkę Marina,
przyciskał się cały do desek jak skorupiak do skały, czy to skrzynia się
trzęsła, czy on cały drżał jak w febrze, nie mogąc otworzyć oczu i pozbyć
się widoku krwawych bitew z pustynnymi plemionami i krwi zwierząt,
spływającej po ofiarnych kamieniach, widział setki dni wędrówki w tym
jednym momencie, ciemną i mętną drogę, podążanie za wielką obietnicą,
która mówiła, że skończy się czas udręki i będzie dobre, dostatnie życie,
a nawet nie wiadomo, czy naprawdę padła... i obłęd wysuszonych dusz,
rzeczywistość zmieniająca się co dnia, codzienne narodziny nowych praw,
których się boisz - jak wtedy, kiedy znaleźli człowieka, który zbierał
drewno na pustkowiu w dzień zabroniony, i uwięzili go, a kiedy radzili, co
z nim zrobić, przemówił wielki głos do ich przywódcy: "Wyprowadzicie go
poza obóz i zabijecie go, cała kongregacja go ukamienuje", i z robili
to... upalne dni w kadzidlanym zaduchu namiotu, rozdzieranie i zasuwanie
zasłon, krzyki i bełkoty, nagle chłód kamieni, mrok w łonie królewskiej
świątyni, majestat, i znowu śmierć w kraju, ucieczka z ginącego królestwa,
turkot kół, i spoczynek w purpurowej komnacie, z dali słychać dziwny
śpiew, jakby religijny, ale o melodii i słowach obcych dla Marina...
Piękna jesteś, przyjaciółko, zaśmiał się z mokrymi oczami, tu jest perła
wszelkich opowieści, skarb... ale nie dla niej, która wysłała mnie na
morze, dla której moja skóra spękana jest od wiatru, suche włosy i
swędząca czaszka... nie dla nich, nie dla was, nie dla tego świata, nie
dla cuchnącego upału tego świata i nie dla słońca, bo tylko dziś ja mogę
decydować i ja mówię: nie dla słońca. Pchnął z całych sił skrzynię;
zaczęła przesuwać się po podłodze z hurgotem. Prawdziwa praca,
posiniaczone nogi i odarte do krwi łokcie zaczęły się przy schodach.
Nie wiadomo, skąd miał tyle nadludzkiej siły. Co pan robi, krzyknął ktoś,
gdy wyciągał skrzynię na pokład, nic nie czuł, choć jego ręce krwawiły, a
zęby ścierały się, miał na języku sproszkowaną kość, tak silnie zaciskał
szczęki. Zamkną pana za to, kapitanie, bosman potrząsał go za rękaw, kiedy
Marino przechylał większą od siebie skrzynię nad burtą i rzucał ją, rzucał
w otchłań.
Huk, kiedy uderzała o powierzchnię nocnego morza, krople wylądowały mu na
twarzy, i zatonęła od razu, spadała, spadała, szła na dno, gdzie może
powitały ją w innym czasie zdumione trytony machaniem płetw, i
przestraszone syreny o wielkich oczach, i inne stwory głębin, których nie
widziało nigdy ludzkie oko, a może nic jej tam nie powitało, poza ciszą
odwieczną, poza obcymi głębinami i pustą ciemnością na wieki, w pustym
potępieniu.
Marynarze zbierali się wokół niego, szeptali ze zdziwieniem. Kapitan
Marino wychylał się przez burtę, łapał powietrze coraz spokojniej i
patrzył na wiry i coś, co wyglądało jak dym w czarnej nagle wodzie... A
gwiazdy wirowały, przerażone świetliki... Patrzył z otwartymi ustami.
Kiwnął powoli głową.
BO TO JA JESTEM CZŁOWIEKIEM, KTÓRY ZBIERAŁ NA PUSTKOWIU SUCHE PATYKI I
GAŁĘZIE, ŻEBY ROZPALIĆ SOBIE OGIEŃ. I JA NIE PISAŁEM NIGDY ŻADNYCH PRAW.
Błażej Dzikowski
BŁAŻEJ DZIKOWSKI
Rocznik 1976, warszawiak, absolwent anglistyki na Uniwersytecie
Warszawskim (specjalizacja: postmodernizm amerykański); studiuje tu
obecnie wiedzę o kulturze. Ma też na koncie parę lat łódzkiej filmówki.
Zastępca rednacza i publicysta w uniwersyteckim piśmie antropologicznym
"Uniwersytet Kulturalny", drukował opowiadanie w "Studiu", "Tytule", "Lewą
Nogą" (!). Na przełomie lata i jesieni ukaże się nakładem wydawnictwa
Zielona Sowa debiutancka powieść Błażeja "Pies", będąca według słów autora
obłąkanym bildungstroman. "Inne przymierze" to z kolei rodzaj fantasy,
osadzonej w realiach historycznych z domieszką postmodernistycznej
filozofii. Ba! - uściślając - znajdziemy tu też trochę demonizmu z
dodatkiem barwnej herezji, ale, że rzecz jest napisana zręcznie, ręką
prawą (nie lewą), także dla jej prowokacyjnej wymowy, z przyjemnością
przedstawiam "Inne przymierze" czytelnikom "NF".
(mp)