Dzikowski Błażej - Inne przymierza

Szczegóły
Tytuł Dzikowski Błażej - Inne przymierza
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dzikowski Błażej - Inne przymierza PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dzikowski Błażej - Inne przymierza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dzikowski Błażej - Inne przymierza - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BŁAŻEJ DZIKOWSKI INNE PRZYMIERZA Kapitanie Marino... Czy pamięta pan, kapitanie Marino? Ciemne, ciemne morze. Ja chcę pamiętać. Ciemne morze. Anno Domini 1205! Bizancjum od roku w rękach łacinników! Jeszcze trwały walki w kraju, a już Konstantynopol obsiadły jak podniecone muchy okręty handlarzy, którym mama Wenecja zafundowała tę niespodziankę. Marino był jednym z nich. Przypłynął w ślad za flotą doży Enrico Dandolo, tego nagle gorliwego krzyżowca, bo Marino chciał być obrotny i marzył, właściwie to nie on, żona marzyła, była z biednego domu, o bogactwie. - To ci dopiero miasto! - wołał podniecony sternik, gdy zawijali do portu, na którego deskach można było dostrzec stare plamy krwi wżartej się w drewno. Sternik od dawna barwnie opowiadał kapitanowi i towarzyszom z załogi o cudach Konstantynopola i dlatego teraz bardzo mu zależało, żeby się zachwycili. - To ci miasto! Moje oczy nigdy nie oglądały takiego bogactwa! - No tak, bardzo ładne - powiedział z uprzejmości Marino, bo sternik co chwila zerkał na niego pytająco. Nie cieszył się. To nie budynki białe i złote zbliżały się do niego, ani niewidziane nigdy cuda, ale bieganina, targowanie się o zdobycze, grzebanie w stosach przedmiotów, klasyfikowanie, księgowość. Ale w końcu bogactwo nie leży na ulicy. - To szczęśliwy dzień, szczęśliwy dzień dla kapitana - zawołał. - Deus vobiscum! Marino popatrzył na przybyszy. Stali na brzegu przy jego statku, ich ciężkie buty gniotły trawę, ich szaty powiewały na wietrze. Po raz pierwszy zobaczył wtedy dwóch templariuszy, ponurych jak cmentarne dęby, z ciemnymi plamami krwi wokół Krzyża Świątyni na białym materiale na piersi. Grubego i wysokiego arystokratę z eskortą - nad wiecznie mokrymi wargami, przypominającymi splecione, drgające ogony jaszczurek cienki blond wąsik. Wreszcie starca w szarym habicie, któremu towarzyszył uzbrojony sługa. Zszedł do nich na ląd, a serce ćmiącym bólem mówiło mu, że zaczyna się coś niedobrego. - Proszę to obejrzeć - zaszeleścił starzec i wydobył z sakwy rulon, potężny dokument, rozkaz, na którym Marino poznał pieczęć ślepego doży, i gorzki śmiech wewnątrz; wiedział, że nie będzie handlu, bogactwa. Jakaś tam niesprecyzowana nagroda i łaski. Pachołkowie wnieśli na pokład wielką, drewnianą skrzynię. Przybysze nie odstępowali jej na krok. - Nie jesteśmy w pełni zaprowiantowani - powiedział Marino, myśląc o zawiedzionej żonie, swoim umykającym spojrzeniu, gdy stanie w drzwiach. Może jeszcze coś zdąży... - Wypływamy - odpowiedział legat papieski, zrzucając kaptur z łysej głowy. I nic innego nie można było zrobić. Rozkaz Doży był prosty: kapitan dowolnego weneckiego statku, któremu okazano dokument, miał jak najszybciej dostarczyć obcych i ich ładunek do portu na Tybrze. Gośćmi kapitana byli: świątobliwy biskup Umberto z Ecciny pełniący funkcje legata Ojca Świętego; rycerze świątyni Hugon de Tresorfort i Bernard de Banquelay oraz sławny baron Marco de Fiore. Poza sprawami związanymi z żeglugą i załogą miał okazywać posłuszeństwo gościom, "z wyłączeniem wszelkich spraw, mogących zaszkodzić Republice". Statek Marino wypłynął z portu tego samego dnia. Goście zajęli jedną kabinę, ich obstawa sąsiednią. Pierwszego dnia nie zwracali uwagi na kapitana, zamknęli się u siebie i rozmawiali. Dopiero wieczorem, dosyć bezczelnie, wyrazili chęć zjedzenia z Marino na jego własnym statku. Ale już nie wiedział, czy nadal jest tu pierwszym po Bogu. Do kabiny, oświetlonej migoczącymi w ciemności świecami, wszedł trochę spóźniony, bo musiał ustalić trasę żeglugi z najmniejszą liczbą postojów. Przyjęto go z szacunkiem. Templariusze skinęli głowami, baron Marco powiedział "O, kapitan, kapitan", a legat, który nie wyglądał najlepiej, pozdrowił go chwiejnym uniesieniem ręki. Marino usiadł, zauważając ze zdziwieniem, że wszyscy zasiedli do posiłku uzbrojeni. - Kapitanie - zaczął legat Umberto - wyrażamy wdzięczność za pańską gotowość. Trzeba zaznaczyć, że nie jest to misja polityczna ani militarna. Wszedł pan w skład wyprawy krzyżowej, pobłogosławionej przez Ojca Świętego... - I dwukrotnie przez niego przeklętej - mruknął baron. - I trzeba nosić w sercu... e, poczucie, że wypełniając ją, jest pan częścią armii Chrystusa, Pana Naszego. Jesteśmy najgłębiej, e, przekonani, że wszelkie pogańskie zachowania, właściwe marynarzom, w wypadku tego akurat rejsu muszą być najsurowiej zakazane. Czy... hmm... załoga nie oddaje się aby żadnym praktykom... eee... zakazanym przez Kościół? - legat mówił z rosnącym poczuciem niewygody. Marino zastanowił się. Chciał jak najlepiej odpowiedzieć na pytanie, ale nie wiedział, jak. Właśnie miał zacząć, kiedy biskup wstał nagle, zielony na twarzy, wybełkotał "przepraszam panów" i wyszedł szybkim krokiem z kabiny. - Już nas ściga przekleństwo Neptuna - zachichotał baron. Obaj templariusze podnieśli jednocześnie dłonie do ust, wyglądali jak bliźniacze marionetki, które nieustannie siebie naśladują. Przez chwilę siedzieli w ciszy. - Naprawdę czuję się, jakbym siedział tyłkiem na gnieździe węży - powiedział baron do Marina. Templariusze spojrzeli na niego błyskawicznie i arystokrata umilkł, zaciskając wilgotne usta ze złością. Legat wrócił na niepewnych nogach i usiadł za stołem. - Może zaczniemy jeść? - zaproponował baron, patrząc wyczekująco na talerze. Wtedy rozpoczęło się zdumiewające przedstawienie. Siedzący za okrągłym stołem biesiadnicy wzięli swoje danie i przekazali je sąsiadowi. Legat dostał talerz barona, Hugon talerz legata, Bernard talerz Hugona, podczas gdy zdumiony Marino otrzymał talerz Bernarda, a baron Marco zabrał mu jego. - No, to jeszcze raz - powiedział baron i roszada zaczęła się na nowo. W ten sposób każdy dostał cudze danie. Dopiero wtedy wzięli się za jedzenie. Legat nie chciał. - Apetyt zawsze ojcu dopisywał - zauważył złośliwie baron. - Jestem niezdrów - odparł Umberto. - Proszę jeść, ojcze - powiedział Hugon, i te słowa, jak zawsze, kiedy ktoś odzywa się raz na godzinę, miały stalową siłę. Legat ugryzł ze wstrętem chleb. - Nie będziemy przez ojca głodować - powiedział baron, pakując sobie w usta kawał ryby. - Powracając do tematu - zaczął Bernard. - Jesteśmy przekonani, że bezpieczeństwo wyprawy zależy od właściwego zachowania całej załogi. Pomijając powody, proszę absolutnie zabronić oddawania się morskim, pogańskim przesądom pod surową karą. - Racja, ale kto to mówi - szepnął do kapitana legat. Powinno mnie to rozwścieczyć, pomyślał Marino. Rządzą się jak u siebie. Podczas reszty posiłku legat roztrząsał z baronem szczegóły walk w Konstantynopolu i sytuację polityczną oraz tajemniczą kwestię, czy niejaki Geoffrey opisuje wszystko prawdziwie, czy okropnie łżąc. Druga opcja przeważała. Kapitan nie brał udziału w rozmowie, chociaż od czasu do czasu proszono go o opinię; potakiwał albo kręcił głową wedle kaprysu i wpatrywał się w blaski świec, igrające na łysinie legata. Po wieczerzy pożegnał gości i wyszedł na pokład czymś zaniepokojony. Oparł się w ciemności o burtę i słuchał plusku fal, które roztrącał jego statek, płynąc wciąż na zachód. Nachodziły go od jakiegoś czasu dziwne myśli, swoiste rozmarzenie, związane z wpatrywaniem się w ruchomą wodę. Nie lubił tego; chciał być kapitanem o trzeźwym i zdrowym umyśle. "Będę musiał trochę odpocząć na lądzie", pomyślał, może dostanie coś od miasta za ten nietypowy przewóz i spędzi parę miesięcy w dostatku, kupi żonie... coś, wymyśli na miejscu, nigdy nie wiedział, co ona chciałaby dostać, często nie trafiał, jak z tą małpką... Ale nie wiedzieć czemu, myśl o wypoczynku była bardzo odległa, jakby słyszał, co ktoś mówi, a nie sam to myślał. To nie chodziło o to, że zawsze, kiedy musiał według przepisów wstrzymywać się z żeglugą, pojawiał się niepokój, był nieswój, drażniły go wszystkie lądowe sprawy, swędziało miejskie życie i wrzask jarmarków. Tym razem chodziło o coś innego: decyzja o rezygnacji na jakiś czas, o lądzie wydawała się śmiesznie nierealna i błaha; zupełnie jakby już zawsze miał płynąć nocą z dziwnym ładunkiem pod pokładem, z tajemniczymi, surowymi gośćmi, przy których nie wiedział, co powiedzieć. Poszedł pogrążyć się w niespokojnym śnie. Następny dzień oślepiał słońcem. Kiedy nienawykły do żeglugi legat przestał chorować, dla odmiany począł się bardzo nudzić. Kusił templariuszy szachownicą z kości słoniowej, ale spotkała go lakoniczna odmowa. Reguła zakonu zabraniała gry rycerzom świątyni. Baron powiedział, że nie ceni sobie tak zniewieściałych rozrywek, co tak naprawdę oznaczało, że nie potrafi. I Marino musiał ustawić na pokładzie stolik i zasiadać do gry. Zawsze przegrywał. - Wspaniałe cacko - mówił legat, ujmując w długie, pożółkłe palce pionki i podsuwając je pod nos kapitanowi. Z jego ust czuć jeszcze było wymiocinami. - O, tak - mówił Marino, patrząc na lecące nad stalowymi falami ptaki. Wylosował czarne figury. Umberto nie umiał grać w ciszy. - A ci znowu razem - powiedział, patrząc na stojących na rufie templariuszy. - Żeby się, hm hm, nie okazało, że ktoś tu ma obyczaje niezgodne z naturą. Marino znów nie umiał odpowiedzieć. Trudno mu było skupić się na grze, reguły ulatywały. Zaczął zastanawiać się, czemu właściwie pionek musi się ruszać tak, a nie inaczej, dlaczego nie może skakać jak rycerz albo jak wieża? Skąd te prawa, takie silne, a nie wiadomo, skąd pochodzą, i ludzie, grający w szachy pod niebami całego świata mają w głowach kolczaste żywopłoty zasad... Nie wiedzieć czemu legat wbił sobie do głowy, że Marino próbuje wyciągnąć od niego tajemnicę ładunku. - Sprytny z pana lis, kapitanie - śmiał się, zabierając Marino kolejną figurę. - Kluczy pan, kluczy, a wprost pan nie zapyta. No, ale instantia est mater doctrinae. - Tak? - ocknął się Marino. - Ale nie mogę nic wyjawić - rzekł Umberto, zadowolony z siebie. - To ogromna tajemnica, sanctum sanctorum. Największy skarb znaleziony w Konstantynopolu, w ogóle znaleziony gdziekolwiek. Słyszał pan, że markiz, to znaczy imperator Baldwin wszedł w posiadanie palca Tomasza, tego samego, który wraził niewierny uczeń w bok Pana Naszego? - Tak, tak - powiedział Marino. Kształty hebanowych figur mrowiły mu się przed oczami; rzeźbione głowy, korony, miecze, konie, zbyt dokładnie je widział, żeby umieć rozróżnić. Zdecydowanie jestem chory; oby wreszcie skończyła się ta gra. - A to nie wszystkie mirabilis - uśmiechnął się wyniośle starzec, biorąc pionka w palce o niezwykle długich, spiłowanych paznokciach, paznokciach wciągających, bo odbijały twarz Marina, i światy w ich odbiciach zdawały się mnożyć. - Byłem przy tym, jak strącano greckiego uzurpatora z niebotycznej wieżycy. Miał, na co zasłużył, nikczemnik, wszystkie członki zmiażdżone. Mózg i krew rozprysły się tak, że trochę dotarło do mnie z powietrza. W każdym razie, na kolumnie, uważa pan, znaleziono symbole, które przepowiadały, że właśnie z niej spadnie pewnego dnia imperator Bizancjum. - Uzurpator - powiedział Marino. - Uzurpator, no tak - zmieszał się legat. - Ale w ładowni pańskiego statku przebywa rzecz tak święta, że bledną przy niej te cuda, żadna łódź nie jest godna jej przewozić. - To zostanie przewiezione potem do Rzymu, prawda? - zapytał, żeby nie być niegrzecznym. Legat zaczął chrząkać. Najwyraźniej nie chciał odpowiadać. Przez chwilę grali, słysząc tylko skrzypienie kadłuba i wiatr. Marynarze kręcili się po pokładzie; jakoś bezcelowo, pomyślał Marino. - Jest w Konstantynopolu ogromna i odwieczna jaskinia - zaczął nagle biskup Umberto. - Lud bałwochwalczo czci ją jako świętą, i zdaje się, że jeszcze przed narodzinami Pana Naszego poganie urządzali w jej otchłaniach swoje rytuały. To w niej znaleziono nasz skarb. I to ja wymyśliłem, żeby urządzić ekspedycję do jej głębin, mam, cha cha, coś z awanturnika. Jaskinia sięga chyba samego piekła. I to ja pierwszy rozeznałem, co znaleźliśmy. - Elenoi! Przekleństwo, Elenoi! Opowieść legata przerwały podniecone okrzyki, marynarze pokazywali palcami niebo. Marino wstał i spojrzał na maszt. Na jego szczycie kłębiło się rojowisko iskier, syczące, niebieskawe płomyki. Kiedyś już to widział, ale nie pamiętał kiedy. Legat też spojrzał i wydał okrzyk zdumienia. - Tylko jeden! Zły znak! - zawołał bosman do Marina. Na szczęście legat nie słyszał, wpatrywał się w maszt z otwartymi ustami. - To zjawisko... zdarza się czasem na tych wodach - wyjaśnił szybko Marino. Zamrugał oczami. Ale to przecież nie był ognik tam na maszcie, coś jakby... pantofel papieża? Nie, co za bzdury, skąd niby wie, że to pantofel papieża. - Coś takiego... coś takiego... - powtarzał legat. - Spalimy się? - Nie - Marino rzucił okiem na templariuszy na rufie. Patrzyli na niego. Zmieszany, odwrócił wzrok, jakby to on wywołał ogień świętego Elma. Marynarze zebrali się w grupki i szeptali lękliwie. Marino podszedł do bosmana. - Niech natychmiast przestaną! Bosman spojrzał na niego poważnie małymi oczkami, czarnymi kawałkami żużlu wbitymi w ciemną i pomarszczoną skórę. - To przez ładunek. Coś nieczystego siedzi w tej ich skrzyni. - Bzdury - syknął Marino. - Zagoń ich natychmiast do pracy. Jakiejkolwiek. Nie patrząc dłużej na niebieski ogień czy też wiszący nad masztem elegancki pantofel podszedł do burty i swoim zwyczajem utkwił wyblakłe oczy w linii wody. Czuł rosnący za plecami niepokój. Mój statek, pomyślał Marino, co on czuje, ma żebra drewniane i pokrycie jest jego skórą, a w samym swoim sercu trzyma tajemnicę, świętą czy nieświętą tajemnicę. Kiedy tego wieczoru po bardzo cichej kolacji z gośćmi poszedł na nocny spacer po pokładzie, usłyszał nagle głos barona. - Świeże powietrze, mm? Skinął w odpowiedzi głową. - To zdrowe, bardzo zdrowe. O, tak, zaśmiał się w myśli Marino. Marco stanął przy nim w milczeniu. Czego ten znowu chce? - Śmieszne to wszystko. Rycerze trzymają na zmianę wartę w ładowni. - Widać, jest czego pilnować - Marino zastanowił się, z jak daleka słyszy swój własny głos, suchy jak jesienny liść na wietrze. - Pytanie, czy pilnować tego przed ludźmi... czy odwrotnie - zaśmiał się krótko i niepewnie baron. Znów było milczenie i wiatr. - W Konstantynopolu... dziwne rzeczy się tam działy... - westchnął w końcu. Marino nie umiał rozszyfrować wyrazu jego obwisłej, tłustej twarzy. - Ja nie wiem, jak inni, chciałem, między nami mówiąc, po prostu trochę zarobić... I zdobyć odpust za pewne rzeczy... o których wolę nie mówić. Przecież wcale go o to nie prosił. - Kiedy miasto zaczęło spływać krwią... jakby naprawdę coś chwyciło mnie za łeb, coś myślało za mnie. To takie dziwne. I wszyscy byli jak opętani, przez Boga czy Szatana, co za różnica, te jatki, wypełniające się proroctwa. I nagle Znalezisko... Zupełnie jakby cała ta awantura z przywracaniem gówniarza na tron Bizancjum była tylko po to. A ci tutaj... oni sprawiają wrażenie, jakby nadal to ich trzymało. Ta komedia przy posiłkach, spanie z bronią. Boi się ich, uświadomił sobie Marino, czuje się obcy i zagrożony, tamci to są ludzie Kościoła, a za tym sadłem tutaj jest zwyczajny człowiek. Chce się wygadać, czy o coś poprosi? - Nie wie pan, kapitanie, ale skrzyni szuka teraz sam imperator. Wściekły jak wszyscy diabli. A to jest interes między dożą a papieżem. Zupełnie niepotrzebnie się w to wmieszałem. Ci templariusze, przeklęte maszyny do zabijania. A ja chcę po prostu żyć w spokoju. O ho ho, żyć w spokoju. - Myślę, że chcą się mnie pozbyć - szepnął nagle opętańczo baron. - Jeśli proponowaliby coś kapitanowi, proszę mi powiedzieć. Sowicie wynagrodzę. I proszę pamiętać, że ja też mam potężnych sprzymierzeńców. Po tej groźbie zawahał się, wetknął kapitanowi w dłoń sakiewkę i odszedł szybko. Marino patrzył bezmyślnie na woreczek z monetami. Został jeszcze długo na pokładzie. Czuł się źle i miał gorączkę, wiał silny wiatr. Woda oddalała się, bo statek płynął, ale przecież wciąż była tutaj, ta sama. I była ciemność w wodzie, była w niej ssąca siła, przyciąganie. Woda pragnęła, było w niej władcze żądanie, więcej i więcej. Naszła go raptem chęć nakarmienia wody. Czarna, migocząca, wciąż go o coś prosiła. Nagle wyjął z kieszeni kamień, który znalazł na przedmieściach Wenecji, kiedy był dzieckiem, i zabrał ze sobą, zafascynowany jego kształtem i niebieskimi błyskami na powierzchni. Woził ze sobą kamień jako pamiątkę i rękojmię szczęśliwego powrotu. Oglądał go, zaciskał niezniszczalną twardość w dłoni; było mu bardzo gorąco, wiatr przesuwał po niebie fioletowe chmury. Woda chciała. Nim zdążył się zorientować, co robi, wyrzucił kamień za burtę. Usłyszał plusk. Kamień zniknął; nigdy go nie było w świecie na powierzchni, nigdy nie było cichych wspomnień, ciepłych uczuć, jakie budził. Woda go wzięła. Patrzył za nim w czarną czeluść za drewnem burty. Falowała. Stał i oddychał szybko, czuł, jak płuca napinają mu żebra. Mało! Z zapartym tchem pobiegł do kabiny. Wrócił z przedmiotami, które wpadły mu w ręce: nóż, psałterz, butelka wina... Wrzucał przedmioty po kolei w wodę z lękiem i fascynacją. Potem sakiewkę od barona. Bał się tego, co rozpoczął, a co wciągało go coraz bardziej. Woda wzięła wszystko. Gdyby nie zauważył go marynarz, biegałby tak do świtu i opróżniał kajutę. A wiedział, że ona chciała więcej, i wiedział, jakim pluskiem by się to skończyło, co poszłoby na dno, walcząc o powietrze. Tak wiele rzeczy było już tam, na dole, całe statki, potopieni; chciała wszystkiego, co gwałciło jej powierzchnię, chciała mieć towarzystwo w falującej głębi brzucha. Nagle poczuł całą śmieszność budowli, na której pokładzie stał, niedorzeczność statków, tych skorup udających stały ląd. To nie było czyste, to było śmieszne, płynąć statkiem po wodzie, ale nie wiedział, czemu się śmieje. Prawdą zgodną z naturą jest to, że woda łyka, ciągnie w otchłań, reszta jest histerią, niezdarnym usiłowaniem. Naśladownictwem Chrystusa, tego pierwszego żeglarza, który po wodzie chodził, zadając kłam jej istocie... znieważając ją. Od tej pory zaczęła się bezsenność. Cieszył się z niej na początku: będzie zawsze mógł nadzorować to, co dzieje się na statku, bez popadania w bierność. Kiedy rano wyszedł na powietrze, niewyspany i z bolącą głową, skierowali się do niego gwałtownym, huczącym na deskach pokładu krokiem templariusze. - Kapitanie - powiedział Hugon. Marino spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, proszę, nie tak od razu... - Słyszałem, jak ten marynarz rozprawiał z tamtym o biskupie morskim. Podobno spotkali go na plaży, był - tu głos zmiękczył się od ironii - rybą wielkości człowieka i pobłogosławił ich. Bluźnierstwo i bzdura. - Naprawdę mówiliście o jakimś biskupie morskim? - spojrzał z wyrzutem na zdziwionych marynarzy, myśląc ze złością, że też musieli mu się trafić templariusze rozumiejący po włosku. Odpowiedzią były opuszczone spojrzenia. - Nie dostaniecie kolacji. - Pan chyba żartuje! - zawołał ze szczerym oburzeniem Bernard. Ale Marino odszedł, starał się jak najszybciej usunąć z drogi kłopotom. Podszedł do stojącego przy sterze bosmana. - Kapitanie, muszę zauważyć, że ci cudzoziemcy pozwalają sobie na zbyt wiele na weneckim okręcie - usłyszał. - Och, na rany Chrystusa... Przecież damy im kolację. Tylko uważajcie z tymi opowieściami. - Golą się starannie pewnie po to, żeby jeden drugiego przy całuskach nie zadrapał - powiedział legat, zerkając na stojących przy drugiej burcie ponurych templariuszy. Było popołudnie i Marino wymigał się od kolejnych porażek w szachy, ale staruszek został i zabawiał go rozmową. - Z jaką prędkością idziemy, kapitanie? - Nie wiem - odpowiedział Marino. Umberto miał rozpocząć kolejną opowieść z wyprawy krzyżowej i dusza Marina załkała z boleścią, kiedy nagle narastający świst uderzył ich uszy. Kapitan odwrócił głowę i zobaczył nad wodą niebotyczną, ryczącą ścianę, zbliżającą się w błyskawicznym tempie... Ale on to widział bardzo powoli, zachłysnęło go piękno białego szkwału, gdzieś były krzyki załogi, rzucający się na pokład legat i rozrywający uszy huk, nadchodząca, oślepiająca potęga, lodowe uderzenie pchnęło go w pierś z siłą piekielnego powozu, wargi rozerwał strumień mroźnej wody, świat przechylił się i słychać było tylko ten przygniatający ryk. Poleciał do tyłu i nagle siekąca, wietrzna biel zmieniła się w zadymioną wodą ciemność, ściskał skrzypiący maszt i widział, jak jeden z marynarzy leci, koziołkując, przez cały pokład, wali głową w burtę, widział tryskającą krew, a obok zsuwał się kolejny, z głową skręconą nienaturalnie, jak przetrącona kijem marionetka, a oczy wciąż patrzyły. Z przerażającą go radością Marino oglądał ten okrutny gwałt, lecące beczki i poranieni ludzie, lecący - nie umiał powiedzieć skąd dokąd, bo nie było kierunków, zniknęło wszystko prócz huku i uderzającego w całe ciało wichru... Przecież to nie był sztorm, to on na kolanach matki, jak dawno temu to było? Cała wieczność... Coś mu się przywidziało z tym całym życiem, przecież jeszcze jest mały i mama trzyma go na kolanach, kołysze i śpiewa, jak ładnie śpiewa, nigdy nie czuł się tak spokojnie. Czemu ci ludzie są tacy źli, jeden trzyma się za głowę i krew cieknie mu spomiędzy palców, po co to, przecież jest tu ciepły brzuch matki, do którego można się przytulić, drżący od wibrujących w niej nut kołysanki... Kołysanka ucichła, w ciemności poczuł ból całego ciała, spływającą z nosa krew. Otworzył oczy. Statek płynął spokojnie dalej. Na pokładzie połamane deski i powaleni ludzie. Pokrwawieni, zaczęli się podnosić, odezwały się pierwsze głosy, kuśtykali, potrząsali nieprzytomnymi towarzyszami, bojąc się ich śmierci. Powtarzało się pytanie "Co to było?" Marino puścił się masztu i spróbował wstać. Wtedy spostrzegł, że ma erekcję. Zginęło sześciu marynarzy, w tym ten, który mówił o biskupie morskim. Osobisty strażnik barona wypadł za burtę, sługa legata rozbił sobie głowę - umarł parę godzin później. Reszta ocalała, legat miał się zadziwiająco dobrze, Hugon złamał rękę. Baron przeżył nagły sztorm pod pokładem. Dźwięk dzwonu okrętowego o zmierzchu nad wodami. Legat odprawił nabożeństwo, marynarze stali ponuro wokół burych worków z ciałami, z wrogością słuchali słów duchownego. Na twarzach pojawiły się krzywe uśmiechy, kiedy biskup Umberto zauważył, że oddający się zabobonom marynarz został ukarany. - Nieczęsto się zdarza, żeby Pan tak szybko płacił występującym przeciwko jego pierwszemu przykazaniu. To, co dziś przeżyliśmy, to jedynie ułamek jego sprawiedliwości, która czeka niewiernych w piekielnym ogniu, gdzie głowy czernieją od płomieni i puchną niczym garnki, a grzesznik na próżno żebrze o łaskę, wnosząc do nieba osmalone kikuty - zaznaczył staruszek i Marino usłyszał szepty wśród marynarzy. - Ci, których ciała leżą tu przed nami, mieli niezwykłe szczęście, że dostąpili łaski tego nabożeństwa, które ochroni ich przed wieczystym potępieniem w królestwie Szatana, którego domeną są również głębokie i czarne oceany. Jeśli w życiu byli dobrymi chrześcijanami, zmarli bez słowa Bożego mogą liczyć co najwyżej na trwające tysiące lat męki Limbo. Worki pogrążyły się w spokojnej, wieczornej wodzie, żegnane biciem w dzwon. Marynarze nie rozeszli się, zbili się w grupy i rozmawiali cicho. Marino obserwował ich i czuł z bardzo daleka, że powinien przerwać te zgromadzenia, że powinno go to niepokoić. - Nie, nie - doszedł go głośniejszy głos starego Pietro. - To nie tak. Bóg wie, że nie jest sprawiedliwe, kiedy śmierć w falach bez błogosławieństwa, karać piekłem. Dla ludzi morza przeznaczona jest osobna kraina, tylko dla nich, gdzie w tawernach za darmo dają napitki, wiecznie gra muzyka i tańczą piękne dziewczyny... - Gołe są? - spytał jakiś młody marynarz. - A jakże. Jak zechcesz. Legat usłyszał to, nie widzieli go, teraz przeciskał się przez zgromadzenie, zaczerwieniony, podszedł do Pietra i wyciął go otwartą dłonią w twarz. - Bluźnisz, odmieńcu! - warknął. Policzek starego marynarza zarumienił się od ciosu. - Sami tu diabła przytaszczyliście w waszej skrzyni - wysyczał. - Przez was to wszystko. Dam głowę, że nocami całujecie go w tyłek. - Zeżresz, coś wyrzygał! - wrzasnął legat. - Kapitanie! Pietro był stary i Marino nie zgodził się na chłostę. Upomniał go tak surowo, jak tylko mógł z daleka, ze swojej obojętności, i przy kolacji w kabinie gości wytłumaczył, że to te wszystkie dramatyczne wydarzenia spowodowały niesubordynację. Reszta posiłku upłynęła w ciszy. Tej nocy plusku i szmeru na pokładzie, a sternik śpiewał coś niskim i ponurym głosem. Pojawiło się wspomnienie z młodości, ale czy to było naprawdę? Marino otarł pot z czoła. Czy to rzeczywiście się zdarzyło? Zgiełk i podniecenie w weneckim porcie; przecisnął się przez zbiegowisko, miał siedemnaście lat, brudne palce pokazywały na kadź pełną wody, widział tylko z tyłu długie, pozlepiane włosy: "Dotknięcie syreny choroby oddala, szczęście w miłości daje, tylko dziś prawie za darmo", wrzeszczał typ stojący przy kadzi. Było pochmurnie i zanosiło się na deszcz, śmiali się i krzyczeli, a ona odwróciła się nagle w kadzi, rozchlustując wodę na zgromadzonych; miała wydłużoną, bladą jak brzuch ryby twarz i bardzo mały nos z ukośnymi nozdrzami, prawie płaskie piersi, a od pasa - przyśniło mu się - zaczynały się zmatowiałe srebrne łuski, wiele startych albo naderwanych, co chwila krzyczała, a ten krzyk brzmiał jak zduszony, nienormalny śmiech. - A ile za noc ze szkaradą? - pytał gruby kupiec, brzuch trząsł mu się ze śmiechu, a morze pokrywały ostre, złe fale jak zęby piły. - Sprawa jest otwarta - odwrzasnął typ i szybkim spojrzeniem dał znać pytającemu, że to nie musi być żart, a po jej ciele przebiegł dreszcz; po ołowianej wodzie przeszedł mały szkwał. Stał i widział jej oczy, niemożliwe, to była po prostu kaleka, pokazywana za pieniądze przez spryciarza. Czy może w ogóle tego nie było? Oczy inne, po prostu inne, za duże, zbyt stalowoszare, nierozumiejące... ale przecież śmiała się co chwila! Nikt się nie śmiał, nikogo takiego nie było, warknął do siebie, zaciskając palce na burcie. To był sen, to nie było naprawdę; traci rozum przez te wszystkie awantury. Mroźny jest wiatr z dalekiej północy I ciężka moja praca Dziewczyny mojej wyśnionej oczy Ścigam na koniec świata Co ten sternik śpiewa? Nie ma takiej marynarskiej pieśni. Chyba że sam ją wymyślił. Trzeba z nim poważnie porozmawiać. Legat mówił, żeby wystrzegać się nowych pieśni; każdy wędrowny śpiewak to kacerz. Ale leniwa była ta myśl i słaba decyzja. Nie, to był sen; to nie było naprawdę: nocą z Giovannim i Antoniem zakradli się do budy handlarza, kiedy klęczał na niej, ściskał jej piersi krótkimi paluchami, wbijając buciory w goły brzuch. Obili mu gębę; czy pojawiła się krew? Czy on przestał się ruszać i "nikt nie zwróci uwagi, to wędrowny wydrwigrosz"? Była cicha, oczy błyszczały w mroku, nie mrugała, fascynujące, lśniące kamienie, nieśli ją, jakieś ciche, skrzeczące dźwięki z jej gardła, co za bzdury, musi się wysypiać, ale jak spać w takim dusznym gorącu, śliski, mokry ciężar wyśliznął im się z rąk, i był plusk wody, jakieś nagłe szarpnięcie w stojącej wodzie doków, kiedy smukłe ciało wystrzeliło w głębiny, wróciło do domu. A czy zaszło coś jeszcze, zanim wrzucili ją do wody, czy doszło do czegoś przedtem, w mroku i urywanych oddechach syreny, czy pamięta jej piersi?... Bo jest jakaś dziura w tych urojonych wspomnieniach, kiedy słychać tylko trzeszczące na wietrze maszty stojących przy pomoście statków, czuć dotyk, obejmowanie czegoś drżącego, mocnego... Marino jeszcze raz otarł łaskoczący pot, odgarnął z czoła pozlepiane kosmyki, mam zwidy, pomyślał, to moja najgorsza wyprawa. Pił wino, żeby zasnąć, ale poczuł jedynie okropny ból głowy. Nad ranem Marino zapadł w otępienie, które nie było snem, nękały go majaki nicości, to znaczy: coś go męczyło i straszyło, ale nie wiedział co. Ocknął się, kiedy ktoś zaczął walić do drzwi. Spytał, co jest, i usłyszał głos bosmana. - Morderstwo, kapitanie. Na pokładzie goście stali w komplecie, otoczeni przez marynarzy. Kiedy rozstąpili się, dostrzegł wielką ranę na policzku Bernarda. U jego stóp leżał trup marynarza, na ustach czerwona piana. - Próbował włamać się do ładowni i ukraść skrzynię - powiedział templariusz. - Ukraść? Niby dokąd, morderco?! - wrzasnął bosman. - Chciał po prostu zobaczyć, co wy tam macie, i co ściąga na ten statek przekleństwo! - Co za przekleństwo, to was przeklina Pan za wasze bluźnierstwa! - zawołał legat. Marino pomyślał, jakie to śmieszne i jakie męczące jednocześnie, taki teatrzyk: ludziki podnoszą na zmianę ramiona do nieba, machają nimi i coś pokrzykują. Starał się nie roześmiać. Co się na mnie patrzycie, chciał powiedzieć, ja nie jestem stąd. - Nie ma pan prawa wymierzać sprawiedliwości na moim okręcie - powiedział tylko. - Zaatakował mnie. - Ja tu jestem od karania. - Pan jest zobowiązany rozkazem doży dostarczyć nas i ładunek w bezpieczeństwie - odezwał się baron. - Do ładowni nikt nie miał się zbliżać. Marino popatrzył surowo na marynarzy. - To prawda. Nie wolno wam wchodzić do ładowni, już mówiłem. - A im wolno nas bezkarnie zabijać? - Nie. Niedługo podejmę decyzję. Templariusze podnieśli na niego skrycie rozbawione spojrzenia. Wiedzą, chamy, że tutaj są bezkarni, moi ludzie nie dadzą rady tym bykom... - Mamy nadzieję, kapitanie, że pańscy ludzie wezmą na poważnie pańskie słowa - powiedział Bernard przed odejściem. - Kapitanie, będzie bunt - powiedział bosman. - Ludzie obrócą się przeciwko panu, jeśli nic pan nie zrobi. - To bardzo trudna sytuacja - odrzekł beznamiętnie Marino. - Podejmę decyzję. - Zawsze byłem panu wierny, ale ja nie chcę umierać. I oni też nie. Na razie udaje mi się utrzymać dyscyplinę. - Utrzymać dyscyplinę... - Wydam im większe porcje napitku. I niech pan zadba o to, żeby dostali większy żołd. Mogę im to powiedzieć? - Tak, tak, tak... Marino poszedł na swoje ulubione miejsce przy burcie. Parę godzin później przypływali obok barek rybackich. Znów go naszło. Wpatrywał się w pokłady usłane migoczącymi w słońcu stosami drżących ryb i w jego umyśle zaczęła się formować konstrukcja. Wiedział, że coś się narodzi, ale nie mógł oderwać wzroku, coś kazało mu iść dalej i dalej w rozmyślaniach, zupełnie jakby siedział na wozie i tracił kontrolę nad ciągnącymi go końmi. Więc biskup morski, myślał, nie odrywając wzroku od wciągającego go migotania, i król mórz, tam więc, po drugiej stronie powierzchni, jest też świat, odbicie tego naszego. I jeśli są tu rybacy, łowiący ryby i stworzenia morza, wyciągający je spod powierzchni, to tam, po tamtej stronie, w falującej przestrzeni jest coś, co łowi ludzi, i wciąga w tamten świat okręty i marynarzy. Tego popołudnia dręczyło go uczucie, jakby czegoś zapomniał. Olśnienie nadeszło, kiedy rozłożył na stole rozkaz doży, otrzymany na początku wyprawy od legata. Ze zdumieniem rozpoznawał szyfr, zrozumiały tylko dla wysoko postawionych handlarzy, i odczytywał raz za razem słowa, ukryte w tekście dokumentu. Jeśli chodzi o przewożony ładunek, zapytywał dowcipnie doża, po co wozić drewno do lasu? Bardzo długo chodził po kabinie, a serce tłukło mu się w piersi. Miał taki zamęt w głowie, nie wiedział już, czyim prawom i rozkazom podlega, czego domagają się od niego morskie kodeksy, cała wiedza i doświadczenie opuszczały go stopniowo. Na koniec zorientował się, że zamiast myśleć chowa się w otępienie i powtarza w kółko wierszyk o małym kocie, wierszyk, który wypłynął z zapomnianego dzieciństwa po tylu latach. Ze zdumieniem zorientował się, że wierszyk jest przecież straszny, a kota spotyka niesamowite nieszczęście, pies odgryza mu ogon. Kot to przecież czuł, zęby wgryzające się w ciało, chrzęst kości, przeraźliwy ból, dlaczego dzieci wykrzykują ten wierszyk na placach zabaw... opowieść o bólu staje się zabawą... Ale rzut oka na dokument wyrwał go z zamyślenia. W końcu wezwał bosmana, który wysłuchał go i bez zbędnych pytań wydał odpowiednie rozkazy. Marino stał pod drzwiami i liczył swoje oddechy. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Minęła godzina od podania gościom kolacji. Nie dziwili się, że nie chce z nimi jeść. Sami dokonali swojej rytualnej, pełnej nieufności wymiany talerzy. Teraz minęła godzina, stał pod ich kabiną, obok bosman i trzech marynarzy. Otworzył drzwi. Leżeli wokół stołu, kolacja zjedzona cała i popita winem, stary legat Umberto skurczony na deskach podłogi, niebieskie usta i pieniste bąbelki, otyły baron Marco z głową na stole, usta szeroko otwarte jak ryba próbująca oddychać na powierzchni, przerażone oczy, rycerz świątyni Bernard w pozie niemal Chrystusowej, rozciągnięty przy przewróconej ławie, otwartymi ramionami witał spływającą na niego wieczność o kwaśnym smaku wymiotów, tylko Hugon drżał na podłodze przy drzwiach, w ręku trzymał miecz, podniósł wzrok na Marina, cały się trząsł. - Bydlę - powiedział i uniósł broń, po czym wylał przez usta smakowite wino i opadł w nieskończoną ciemność, łapiąc gorączkowo oddech. Może wytnę mu skrzela nożem, pomyślał ze strachem Marino, para skrzel na gardle, przestanie się trzepotać i nabierze wreszcie powietrza, i wszystko będzie dobrze... ale ucichł templariusz i przestał się trząść. Marino patrzył na nich i nie umiał zrozumieć tego obrazu, choć bardzo się starał. Wszystko stałoby się jasne, gdyby przeniknął tajemnicę, że głośne, ogromne osoby, robiące tyle zamętu i przykrości w jego życiu, są teraz rybami, które przestały się trzepotać. Poowijanymi w wielokolorowy materiał miękkimi przedmiotami, które można wyrzucić, bo nie powiedzą już słowa. Kiedy pierwsze ciało gładko wbiło się w wodę i opadało na dno, Marino poczuł wstrząs, jakby trup był wnikającym w głębokie, o, głębokie łono męskim członkiem, a on dzielił w jakiś sposób rozkosz tej penetracji. Słyszał krzyki ptaków i drżał, kiedy ponurzy marynarze wyrzucali za burtę sztywne ciała. Było mu zimno i szczękał zębami i też chciał pod wodę, gdzie nie byłoby tego mroźnego wiatru, a zaraz potem czuł straszne gorąco i pragnął ochłody w głębinach. - A więc kurs na Wenecję? - spytał go bosman, kiedy marynarze rozeszli się do swoich zajęć. Marino kiwnął nieprzytomnie głową. - Źle się pan czuje, kapitanie? Wygląda pan na chorego. Głowa Marina uderzyła o deski pokładu z głuchym hukiem, który dźwięczał mu w uszach, kiedy już leżał w kabinie, trawiony gorączką. W męczącym półśnie zwidywało mu się światełko w głębinach szumiącej nocy, rękojmia bezpieczeństwa i drogi do celu. Gubił je i znów odnajdywał, i podążał w jego stronę, aż ten jedyny w mroku punkcik jasności od bezustannego wypatrywania ciął jego oczy jak nóż i umykał, kiedy tylko Marino próbował je zamknąć, żeby pozbyć się piekącego bólu. Z ogromnym zmęczeniem znów odszukiwał światełko, Stella Maris, błogosławiona, szeptały jego usta, i nagle orientował się, pomimo że nic nie było widać, że ciągle wraca do punktu wyjścia, zagubiony w huczącej ciemności. Uświadomił sobie, że być może gwiazd-przewodniczek jest więcej, że fałszywe pchają mu się przed oczy, zwodzą w wieczne tułanie. Z rosnącym bólem, który rozrywał mu serce, zrozumiał, że nie ma, nie było nigdy tej właściwej, że nie wie, kto zapalił ten ognik w Wielkiej Historii i po co - krzyk, przebudzenie, ostatnia myśl snu: na pewno nie dla niego. Siedział w swojej ciemnej kabinie i słyszał chrapliwy oddech, po chwili zorientował się, że to rzężenie dobywa się z jego gardła. Opanował je i wytarł spocone czoło. Wtedy z bardzo daleka dobiegł go inny dźwięk, coś jeszcze żyje w tej nocy i śpiewa z jej głębin, dociera do jego uszu i zanika, by po chwili powrócić. Wstał i upadł, ale znowu podniósł się, by ruszyć na słabych nogach w poszukiwaniu źródła najdziwniejszego śpiewu, jaki kiedykolwiek słyszał. Pokład chłostały zmienne wiatry, Marino łykał łapczywie chłodne powietrze, a statek płynął przez ciemne wody; ale sternik milczał, tej nocy nie śpiewał, a jego świecące oczy mówiły, że przygnębił go dzisiejszy zbiorowy pogrzeb. - Już panu lepiej, kapitanie? - zapytał cicho, a Marino nie zrozumiał słów, skinął mu tylko z odległości. Przypomniał sobie. Oni wszyscy nie żyli. Już wiedział, skąd dobiegał śpiew. Zaczął schodzić do serca statku, centrum przeczuć i niepokoju, gdzie zamieszkało coś wielkiego i bardzo obcego i wprowadziło niepokój w jego życie. W ładowni było bardzo cicho, umilkło nawet skrzypienie desek i szum wiatru. Skrzynia stała, stała, stała, niewzruszona. W mroku przycisnął ucho do nieheblowanych desek i zacisnął oczy, kręciły mu się w głowie światełka i krwawe rozbłyski, czy tu w środku bije serce, bum, bum, czy to serce? Ciężkie serce, istota zrodzona w krainie ciemnych deszczów? Czy to były może bębny prastare, z baranich skór, odzywające się głucho, i czy to tłum idący w łachmanach przez obce pustynie, prowadzony przez wyjący, niebotyczny słup kurzu?... obrazy rozsadzały czaszkę Marina, przyciskał się cały do desek jak skorupiak do skały, czy to skrzynia się trzęsła, czy on cały drżał jak w febrze, nie mogąc otworzyć oczu i pozbyć się widoku krwawych bitew z pustynnymi plemionami i krwi zwierząt, spływającej po ofiarnych kamieniach, widział setki dni wędrówki w tym jednym momencie, ciemną i mętną drogę, podążanie za wielką obietnicą, która mówiła, że skończy się czas udręki i będzie dobre, dostatnie życie, a nawet nie wiadomo, czy naprawdę padła... i obłęd wysuszonych dusz, rzeczywistość zmieniająca się co dnia, codzienne narodziny nowych praw, których się boisz - jak wtedy, kiedy znaleźli człowieka, który zbierał drewno na pustkowiu w dzień zabroniony, i uwięzili go, a kiedy radzili, co z nim zrobić, przemówił wielki głos do ich przywódcy: "Wyprowadzicie go poza obóz i zabijecie go, cała kongregacja go ukamienuje", i z robili to... upalne dni w kadzidlanym zaduchu namiotu, rozdzieranie i zasuwanie zasłon, krzyki i bełkoty, nagle chłód kamieni, mrok w łonie królewskiej świątyni, majestat, i znowu śmierć w kraju, ucieczka z ginącego królestwa, turkot kół, i spoczynek w purpurowej komnacie, z dali słychać dziwny śpiew, jakby religijny, ale o melodii i słowach obcych dla Marina... Piękna jesteś, przyjaciółko, zaśmiał się z mokrymi oczami, tu jest perła wszelkich opowieści, skarb... ale nie dla niej, która wysłała mnie na morze, dla której moja skóra spękana jest od wiatru, suche włosy i swędząca czaszka... nie dla nich, nie dla was, nie dla tego świata, nie dla cuchnącego upału tego świata i nie dla słońca, bo tylko dziś ja mogę decydować i ja mówię: nie dla słońca. Pchnął z całych sił skrzynię; zaczęła przesuwać się po podłodze z hurgotem. Prawdziwa praca, posiniaczone nogi i odarte do krwi łokcie zaczęły się przy schodach. Nie wiadomo, skąd miał tyle nadludzkiej siły. Co pan robi, krzyknął ktoś, gdy wyciągał skrzynię na pokład, nic nie czuł, choć jego ręce krwawiły, a zęby ścierały się, miał na języku sproszkowaną kość, tak silnie zaciskał szczęki. Zamkną pana za to, kapitanie, bosman potrząsał go za rękaw, kiedy Marino przechylał większą od siebie skrzynię nad burtą i rzucał ją, rzucał w otchłań. Huk, kiedy uderzała o powierzchnię nocnego morza, krople wylądowały mu na twarzy, i zatonęła od razu, spadała, spadała, szła na dno, gdzie może powitały ją w innym czasie zdumione trytony machaniem płetw, i przestraszone syreny o wielkich oczach, i inne stwory głębin, których nie widziało nigdy ludzkie oko, a może nic jej tam nie powitało, poza ciszą odwieczną, poza obcymi głębinami i pustą ciemnością na wieki, w pustym potępieniu. Marynarze zbierali się wokół niego, szeptali ze zdziwieniem. Kapitan Marino wychylał się przez burtę, łapał powietrze coraz spokojniej i patrzył na wiry i coś, co wyglądało jak dym w czarnej nagle wodzie... A gwiazdy wirowały, przerażone świetliki... Patrzył z otwartymi ustami. Kiwnął powoli głową. BO TO JA JESTEM CZŁOWIEKIEM, KTÓRY ZBIERAŁ NA PUSTKOWIU SUCHE PATYKI I GAŁĘZIE, ŻEBY ROZPALIĆ SOBIE OGIEŃ. I JA NIE PISAŁEM NIGDY ŻADNYCH PRAW. Błażej Dzikowski BŁAŻEJ DZIKOWSKI Rocznik 1976, warszawiak, absolwent anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim (specjalizacja: postmodernizm amerykański); studiuje tu obecnie wiedzę o kulturze. Ma też na koncie parę lat łódzkiej filmówki. Zastępca rednacza i publicysta w uniwersyteckim piśmie antropologicznym "Uniwersytet Kulturalny", drukował opowiadanie w "Studiu", "Tytule", "Lewą Nogą" (!). Na przełomie lata i jesieni ukaże się nakładem wydawnictwa Zielona Sowa debiutancka powieść Błażeja "Pies", będąca według słów autora obłąkanym bildungstroman. "Inne przymierze" to z kolei rodzaj fantasy, osadzonej w realiach historycznych z domieszką postmodernistycznej filozofii. Ba! - uściślając - znajdziemy tu też trochę demonizmu z dodatkiem barwnej herezji, ale, że rzecz jest napisana zręcznie, ręką prawą (nie lewą), także dla jej prowokacyjnej wymowy, z przyjemnością przedstawiam "Inne przymierze" czytelnikom "NF". (mp)