Duszyński Tomasz - Grzymółka Kownycz i stawonóg
Szczegóły |
Tytuł |
Duszyński Tomasz - Grzymółka Kownycz i stawonóg |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Duszyński Tomasz - Grzymółka Kownycz i stawonóg PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Duszyński Tomasz - Grzymółka Kownycz i stawonóg PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Duszyński Tomasz - Grzymółka Kownycz i stawonóg - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Duszyński
Grzymółka Kownycz i stawonóg
Nie żeby Grzymółka tak od razu nic nie pamiętał. Uderzenie co prawda silne było,
ale przytomności nie stracił na dłużej niż dziesięć minut. Tego był pewien.
Pamiętał trochę jakby przez mgłę, jak bez ostrzeżenia niezidentyfikowany osobnik
zadzwonił dzwonkiem od roweru, a potem wjechał w niego całym impetem. Pamiętał
też Kownycz jak kierownica wbiła mu się w żebra, rama od roweru zakleszczyła się
na głowie i jak dłonie weszły między szprychy. Pamiętał Grzymółka to bardzo
dobrze. Sęk w tym, że nie pamiętał nic poza tym. Nie pamiętał nawet, jak się
nazywał.
A wszystko to zaczęło się rankiem, we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca.
Słoneczko świeciło wtedy bardzo jasno. Eustachy Listonosz, jechał na swoim
zdezelowanym rowerze wzdłuż stawu, szumnie zwanego jeziorem, podziwiając piękno
przyrody budzącej się wczesnym rankiem do życia. Raźno przyciskał pedały,
wsłuchując się w skrzeczenie kaczek łysek, szum listowia i pluskanie wody.
Słyszał też skrzypienie swojego roweru, ale nie wydawało mu się, żeby zakłócał
nim odgłosów natury. Jak później napisano w "Nowinach powiatu" właśnie wtedy
Eustachy jako pierwszy zobaczył to na własne oczy. Podłużny kształt, jakby
połączonych sklejką kawałków pilśniowych płyt. Dziwny twór zakotwiczył w
szuwarach, unoszony lekką falą przy dźwiękach wesołego plusku. Wydawało się, że
przechyla się lekko na ster burtę.
Eustachy pomyślał, że znów pobliski zakład meblowy wodę zanieczyszcza. Ryby
wytruwa, pozbywając się odpadów. Zawrzało w nim, bo zapalonym był wędkarzem i
zdarzyło się już kilka razy, że karpik czy szczupaczek przy patroszeniu więcej
wiór miał w sobie niż ości, a co gorsza przesiąkał obrzydliwym smakiem żywicy.
Listonosz zgramolił się z roweru, zaparkował go na ścieżce, a sam postanowił
ściągnąć buty i wyłowić z wody paskudztwo.
Zamarł jednak z kijem w dłoni, którego chciał użyć do przyciągnięcia płyty do
brzegu. Sklejka gwałtownie poruszyła się, jakby na jego widok. Woda skłębiła się
pod pilśniową płytą. W jego stronę wysunęła się ogromna, podłużna macka.
Eustachy zdążył zauważyć, że otoczona została w niektórych miejscach bezbarwną
taśmą, a w innych pozszywana metalowymi spinaczami, nim został uniesiony wysoko
w górę. Stwór potrząsał nim z lewa na prawo. Listonosz zobaczył w tym momencie
świat do góry nogami, kilka razy zahaczył o sitowie, raz znalazł się nawet
głęboko pod wodą, niemal na środku jeziora. Macka trzymała go w stalowym
uścisku, oplatając się wokół biodra i jak na karuzeli kręciła młynka, zataczając
okręgi i owale drącym się w niebogłosy Eustachym. W pewnym momencie Listonosz
wyleciał wysoko w górę. Stwór potraktował go widać jak piłkę. Eustachy uznał
wtedy wzbijając się w powietrze, że kraj w którym mieszkał, piękny był. Zobaczył
ścieżkę, którą jechał co dzień do pracy. Sad starego Jabłońskiego, który jabłka
woził na stragany i w środy, i piątki sprzedawał po promocyjnej cenie. Zobaczył
Eustachy wieżę kościelną na wzgórzu za wioską, zobaczył swoją chałupę, główny
plac wioskowy, szkołę, straż pożarną i bociana nawet zobaczył z bliska. I z tego
wszystkiego tak mu się w głowie zakręciło, że zemdlał.
Ocknął się na twardej ziemi. Otworzył oczy z przekonaniem, że uległ przewidzeniu
od słonecznego udaru. Płonne to były jednak nadzieje. Macka zwisała nad jego
twarzą, wpatrując się uważnie kapslem po oranżadzie. Kapsel zdawał się
filuternie do niego mrugać. Eustachy wydarł się wtedy ze strachu, jak nigdy
dotąd. Macka najwyraźniej przestraszona salwowała się paniczną ucieczką do wody.
Listonosz poderwał się na nogi. Chwycił rower w roztrzęsione dłonie i nie
zważając na ograniczenia prędkości, pognał w stronę wioski.
Grzymółka szedł sobie wtedy, najspokojniej w świecie pogryzając jabłko, które
znalazł w sadzie starego Jabłońskiego. Rozmyślał właściwie o kilku rzeczach na
raz. O tym, co zje na obiad, bo jabłko pobudziło w nim soki trawienne, o tym, co
poczyta wieczorem do poduszki. Pomyślał też chwilę o wdówce Kasi, o Eskimosach i
pingwinach i o tym, że nie zdjął z gazu patelni z jajecznicą. Ta ostatnia myśl
tak go poraziła, że aż przystanął. Zdążył jeszcze usłyszeć dźwięk rowerowego
dzwonka, a potem poczuł uderzenie i stracił przytomność.
Obudziła go natrętna mucha. Odgonił ją i usiadł, zachodząc w głowę co się stało.
Nie miał pojęcia gdzie i kim jest. Poczuł za to, że jest nieco skrępowany.
Dłonie miał unieruchomione, ucho przygniatał pedał od roweru. Długą chwilę
zajęło Kownyczowi wygramolenie się z tego złomu. Otrzepał ubranie i jego wzrok
spoczął na rozciągniętej na ziemi postaci. Ubrana była w mundur ze srebrnymi
guzikami. Twarz leżącego wydała się Grzymółce dziwnie znajoma, mimo jednak że
wysilał pamięć, przypomnieć sobie nie mógł skąd zna poszkodowanego w wypadku.
Podświadomość kazała Kownyczowi przeciągnąć mundurowego w bezpieczniejsze
miejsce, na pobocze. Chwycił go za kostki u nóg i zaciągnął pod drzewo. W końcu
oparł plecami o pień i zaczął cucić. Wysiłki nie przynosiły jednak oczekiwanych
rezultatów. Osobnik nie zdradzał oznak powrotu do przytomności.
Kownycz z rozpaczą rozejrzał się wokół. Potrzebował pomocy. Nie wiedział jednak
gdzie jest, w którą stronę biec, i co gorsza po kogo: po konowała, policję czy
księdza z ostatnim namaszczeniem. W końcu blask jakiś przykuł jego uwagę.
Spojrzał w dół, ze wzgórka na którym stał, na taflę jeziora połyskującą w
porannym słońcu. Był pewien, że co jak co, ale woda na pewno nieboraka ocuci.
Bez chwili namysłu puścił się pędem w tamtym kierunku.
Biegł jak łania. Sam nie wiedział czemu było mu tak lekko na duszy. Może
dlatego, że pierwszy raz od dłuższego czasu nic mu nie ciążyło? Nigdzie się nie
spieszył, o żadnych zmartwieniach nie pamiętał, no może tylko o tym, by nabrać
wody i ocucić nieznajomego rowerzystę. Grzymółka szczęśliwy jak nigdy dotąd,
niechybnie zapomniałby celu swojego biegu, gdyby nie niespodziewane potknięcie,
jeden kozioł następujący po drugim i szorowanie brzuchem po trawie. W ten oto
sposób wylądował Kownycz nad brzegiem, u celu swojej reanimacyjnej misji.
Przyklęknął nad jeziorkiem, podziwiając jego urok, drzewa szumiące po drugiej
stronie, mętną wodę zarośniętą glonami. Zaczerpnął w dłonie brunatnego płynu.
Domyślił się jednak szybko, nie ukrywajmy, metodą prób i błędów, że przenoszenie
jej w ten nowatorski sposób, nie da oczekiwanych rezultatów. Podrapał się tedy w
głowę z namysłem. Palce natrafiły na gładki materiał czapki kaszkietówki. Gdyby
powypadkowy Grzymółka pamiętał coś o Grzymółce z przed wypadku, wiedziałby, że
kaszkietówka była nieodłącznym elementem jego ubioru. Jej praktyczną wartość
miał Kownycz docenić właśnie w tej chwili. Postanowił użyć nakrycia głowy do
przetransportowania cieczy.
Ostrożnie napełnił czapkę wodą i skierował się ścieżką w powrotną drogę. Nie
uszedł jednak kilku nawet kroków, gdy poczuł, że coś ciągnie go za nogę. Żeby
tylko ciągnie. Grzymółka poczuł ucisk od kostki po łydkę, który wydawał się
miażdżyć mu całą, prawą stronę ciała.
- Ki czort?! - warknął Kownycz patrząc w dół. Otworzył oczy szeroko ze
zdumienia. Coś na kształt anteny telewizyjnej oplotło jego buta i nogawkę
spodni. To coś wciąż się ruszało, sprawiając wrażenie wielkiej oślizłej macki.
Po chwili także lewa noga Grzymółki stała się bezwładna. Oplótł ją dziwny
odwłok, jakby zlepek tekturowego pudełka, papieru toaletowego i telewizyjnego
programu.
- Mutant! - krzyknął Kownycz czując, że unosi się w górę - Ratunku! - wołał.
Nikt jednak na krzyki nie odpowiadał. Mieszkańcy wioski zebrali się w Świetlicy,
bo tak im Sołtys kazał. Radzić mieli w kilku sprawach; o nadchodzących żniwach,
wysłaniu dzieci na kolonię, przyjaźni między narodami i zaskakująco licznych
ostatnimi czasy, kradzieżach rzeczy domowych. Najbliżej zaś znajdujący się
Grzymółki człowiek, zdolny mu pomóc, leżał nieprzytomny na ścieżce jakieś
pięćset metrów dalej.
Darł się więc Grzymółka bez wyraźnego skutku, unosząc się w powietrzu, tuż nad
powierzchnią stawu. Tylko przez chwilę zamilkł, gdy w tafli jeziora zobaczył
swoje odbicie. Musiał przyznać nieskromnie, że jest wielce przystojny. Jedynie
wzburzona fryzura mąciła jego perfekcyjny wygląd, ale był w stanie to zrozumieć,
zważywszy na okoliczności i porywisty wiatr ze wschodu. I tak, gdy Kownycz latał
nad stawem, tracąc powoli dech w piersiach, stwór najwyraźniej znudzony, wydał z
siebie, źle wróżące, nieartykułowane dźwięki.
- Mniam, mniam - usłyszał ku swemu przerażeniu Grzymółka. Macka ścisnęła go
mocniej i Kownycz nagle opadł w dół. Zdążył zauważyć jak pod nim, z wody wyłania
się wielki, czarny kontur. Coś jakby wypełniony płynem balon. Balon ten w pewnym
momencie przedzieliła szeroka szpara, ukazując nierówny rząd siekaczy przednich.
Grzymółka zdążył nawet zanotować, że dolne jedynki były wykonane z puszek po
piwie, czwórki z samochodowych kołpaków, a szóstki tak jakoś niewymiarowo, z
parkingowych słupków. Potem nieborak usłyszał ponownie - "mniam, mniam" i
zniknął z głośnym mlaśnięciem w czeluściach potwora.
Kownyczowi wydało się, że spada w otchłań bez dna. W końcu wbił się z ogromną
siłą w podłoże. Z początku, zresztą słusznie, wydało mu się to, na czym leżał,
mało stabilne. Przewrócił się na plecy, próbując zaczerpnąć powietrza w płuca.
Zapach zgnilizny był nie do zniesienia. Coś jakby mieszanina rozmokłych
ziemniaczanych obierków, spleśniałego sera i zdechłej ryby. Kownycz spróbował
usiąść. Wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności. Rozejrzał się wokół. Otaczał
go istny rozgardiasz. Siedział na stercie rupieci, które na całe szczęście
złagodziły jego upadek. W siedzenie wbiła mu się wielce urodziwa zabawka -
czerwony samochodzik strażacki. Sterta książek, starych komód, szafek z
porcelanowymi lalkami, piłki i piłeczki, kilka powiązanych zmyślnie skakanek,
pęki kluczy i tego co można sobie tylko wyobrazić, walały się gdzie popadnie.
Grzymółka tedy podniósł się, zeskoczył z kopca i uważnie zaczął rozglądać.
Usłyszał najpierw świst, a potem odruchowo uchylił się przed pędzącym w jego
stronę przedmiotem. Toster zatoczył szeroki łuk i głuchym brzękiem odbił się od
podłoża. Kownycz szeroko otworzył oczy. Zamachy na jego życie, były ostatnimi
czasy zbyt częste. Ciekawość jednak o wiele silniejsza od strachu pchnęła go w
stronę, skąd wydało mu się, przedmiot nadleciał. Po długiej chwili przedzierania
się przez istną dżunglę rupieci, Grzymółka dobrnął do ściany. Namacał w niej
otwór dosyć wąski. Niewątpliwie z niego, jak pod ciśnieniem, wyleciał toster.
I wtedy zupełnie bez ostrzeżenia, Grzymółka usłyszał cmoknięcie, dziwne uczucie
w dłoni badającej otwór, a potem poczuł ogromną siłę, która wessała go do
wnętrza. Krzyk Grzymółki był taki głośny, jak tylko nasz bohater wydać z siebie
potrafi. Gdyby teraz w pobliżu znajdowało się lustro, szyba ewentualnie,
niechybnie pękłyby w drobny mak, przez siłę decybeli, natężenia i częstotliwości
dźwięku Grzymółkowych strun głosowych. Nic szklanego jednak nie było w wąskiej
aorcie, którą Kownycz leciał, a leciał długo, to w górę, to w dół.
W końcu światło jasne w samym końcu tunelu rozbłysło i podróżnik przebił się
przez otwór, wpadając na solidny stół, który mu stanął na drodze. Co to za
chałupa była, w której się znalazł, nie miał Grzymółka bladego pojęcia. Nie
obchodziło go to zresztą za bardzo, cieszył się, że już w organach brzusznych
potwora nie siedzi. Jak się jednak okazało, radość jego była przedwczesna.
Tymczasem zebranie w wiejskiej Świetlicy traciło na impecie. Co prawda pan
Anatol i Jura Pawlakowie sporem o miedzę z Kargulowiczami absorbowali jeszcze
zgromadzonych, ale Sołtys ujął sprawy w swe ręce, zmieniając błyskawicznie punkt
obrad. Przeszedł do tego, co wydało się ostatnimi czasy najważniejsze. Do
tajemniczych zniknięć przedmiotów z chałup mieszkańców, które po imieniu nazywać
trzeba było, bezczelnymi kradzieżami. Stuknął Sołtys dwa razy w mównicę, przy
której stał i chrząknął do nagłaśniającego zestawu. Nie zdążył jednak powiedzieć
zbyt wiele, gdyż zajęty był uniknięciem zderzenia z taboretem, który wymierzoną
celnie trajektorią, pomknął w jego stronę. Nie był to zamach na życie władzy
państwowej, nie! W tej bowiem chwili stoły i ławy, na których grzecznie
usadowieni byli zgromadzeni, jak na zawołanie zmieniły miejsce swojego postoju i
powędrowały w górę, przemieszczając się żywo i w tempie imponującym pokonując
siłę grawitacji.
Spór o miedzę z merytorycznej argumentacji, przerodził się w bardziej skuteczną,
praktykowaną z namaszczeniem argumentację z użyciem materii nieożywionej. A że
wioska tak jak to bywało, częściowo za Pawlakami, a częściowo za Kargulowiczami
obstawała, tedy też, tak siły mniej więcej równo się rozłożyły, przeradzając się
w bitwę pozycyjną. Jedynie grupka holenderskich nowoosadników siedziała w kącie
z szeroko otwartymi buziami, obserwując rodzimy folklor. Nic im to jednak nie
pomogło. Sołtys dał znak swojemu asystentowi, by ten podbiegł do ściany i
uruchomił syrenę alarmową. Asystent zrobił tak, jak mu kazano i w czasie
krótkim, sekundami mierzonym, drzwi i okna świetlicy otworzono od zewnątrz,
sikawki strażackie wycelowano i na komendę Sołtysa odpalono, odkręcając wodne
zawory. Tak studzono na wsi zapały i gorące głowy. Skutecznie.
Cieknąc, chlupocząc i kichając, a może nawet psiocząc pod nosem, całe
towarzystwo wyskoczyło jak oparzone ze Świetlicy, chcąc uratować choć część
garderoby i nadwątlonego honoru. Słoneczko na szczęście, mimo że wieczór się
zbliżał, raźno świeciło, najdłuższym dniem w roku. Woda tedy dosyć szybko
parować z przyodziewku zaczęła, a głupoty z gorących głów. Sołtys stanął
podpierając się pod boki, potem ucapił megafon w dłoń i besztając wioskowych
raptusów informował, że zebranie przełożone zostało na inne terminy, a teraz
karnie w rządku wszyscy udać mają się nad jezioro.
- Panienki wrzucać do stawu będą przygotowane wcześniej wianuszki! - mówił. -
Tańczyć będziemy pierwej, a potem grillować zakupione z funduszu wioskowego
kiełbaski! Noc Świętojańska uczczona ma być godnie!
- Hurra! - dało się usłyszeć w tłumie i pochód bezzwłocznie ruszył we wskazane
miejsce.
Sołtys odetchnął z ulgą, wiedział, że obowiązki pełni wyśmienicie. Przyjął od
asystenta buteleczkę z niegazowaną wodą. Chciało mu się pić i z gorąca, i z
wysiłku oratorskiego, wysuszającego do cna zmęczone gardło. Przechylił butelkę,
przełykając łapczywie ciecz. W końcu otarł brodę, butelkę cisną w krzaki, a
plastikową zakrętkę wrzucił do rzeczki Krynki, wijącej się przez wieś i
wpadającej do stawu, szumnie nazywanego jeziorem. Po chwili podążył za tłumem.
Grzymółka, który w tym samym czasie uznał, że jest wolnym człowiekiem, zdążył
się już zorientować, że z tą wolnością to nie do końca tak było, jak się
wydawało. Zielone oślizłe macki wczepiły się, jeszcze w czasie lotu, w jego
plecy, nie puszczając go ani ociupinę. Wiły się już po całym mieszkaniu,
dotykając przedmiotów, oplatając wazony, doniczki, a nawet zegar z kukułką
wiszący nad drzwiami. Grzymółka miał wrażenie, że tak jakby się zastanawiają, co
wybrać i ze sobą porwać. Miał rację. Macka na dłużej zatrzymała się przy obrazie
w salonie, kontemplując go namiętnie to z bliska, to z daleka. W końcu obraz
został oderwany od ściany i ciśnięty z ogromną siłą w otwór, z którego sam
Kownycz przed momentem przybył.
Wtedy dopiero Grzymółka poczuł od strony kuchenki swąd spalenizny. Wlepił wzrok
w rozgrzaną do czerwoności patelnię postawioną na gazie. W tym momencie zajęła
się płomieniem. Coś Kownycza tknęło, coś mu przez głowę przeszło, jakby
wspomnienie nieco zatarte. I nim macki na powrót Grzymółkę wciągnęły do tunelu,
zdążył ucapić patelnię, która niechybnie spaliłaby całą chałupę.
Droga powrotna do brzucha stawowego stwora wyglądała niemal identycznie, tylko,
że jakby puszczona była od tyłu. Pół pacierza później, grzmotnął Grzymółka
plecami na tę samą stertę rupieci. W samą porę. Patelnia z gumową rączką parzyć
zaczęła mu dłonie. Odrzucił ją jak najdalej od siebie. Wylądowała na starej
komodzie, przy stercie "Sztandaru Młodych", widać wykradzionej z
przyświetlicowej biblioteki. Nie trzeba było długo czekać, by płomień buchnął z
całej siły, wzbijając kłęby czarnego dymu.
Kownycz przeraził się nieco, bo uznał, że nie tylko z dymem puści potwora, ale
sam niechybnie w jego brzuchu spłonie. Wkrótce podłoże, na którym stał zadrżało
raz, potem drugi. Coś jakby skurcz przeszedł ściany mutantowego żołądka. Na sam
koniec głuche rzężenie doszło do uszu Grzymółki, piekielny przytłumiony ryk i
Kownycz nabrał pewności, że potwór wypłynął na powierzchnię.
Gapie zgromadzeni nad brzegiem stawu nie mogli uwierzyć własnym oczom. Gdy
pierwsze wianki zostały puszczone na wodę, na środku jeziora, spod powierzchni
wody, wydobyły się na powierzchnię wielkie bąble powietrza. Zabulgotało
straszliwie. Dźwięk ten u niektórych wzbudził grozę, u innych zaciekawienie.
Potem spod wody wydobył się czarny dym, ogień i przytłumiony odgłos, z każdym
ułamkiem sekundy rosnący na sile.
- Gejzer mieć będziemy, uzdrowisko zrobimy! - słychać było w tłumie szeptem
wypowiadane opinie, świeżo upieczonych, wioskowych kapitalistów. Szybko jednak
zrobiło się cicho. Spod wody wyskoczyło coś tak obrzydliwego, trudnego do
określenia, pokrytego mazią, szlamem, wodorostami i wszelkiego rodzaju śmieciem,
że połowa zgromadzonych zemdlała (w większości płci męskiej, mniej odpornej
psychicznie), a druga stanęła jak wryta, nie mając odwagi się ruszyć. Potwór
zaryczał puszczając z pyska dym i iskry, próbował nawet napić się wody, ale nic
mu to nie pomagało. Dziesiątki odnóg i macek wirowały w około, przecinając w
konwulsjach powietrze. W końcu widowisko raptownie się urwało. Potwór nadał się
do granic możliwości, przybrał rozpaloną czerwienią barwę i z głośnym hukiem
pękł.
Z nieba posypały się wtedy niezliczonej ilości przedmioty. Drwal Janek Brzoza
oberwał telewizorem w głowę. Rozpoznał go potem jako swój, prywatny zagubiony
kilka tygodni wcześniej. Zosia Cebula złapała w locie sokowirówkę swojej
sąsiadki. Niejeden dostrzegł lądujące na brzegu zagubione wcześniej wyposażenie
domowe. A zupełnie na końcu, wszyscy zobaczyli osmolonego osobnika, spadającego
z nieba, odbijającego się kilka razy od powierzchni wody i lądującego w
trzcinach u nóg Sołtysa.
- Kej to jakiś Belzebub! - pierwsza głos odzyskała stara Jaworska, co uroki
odczyniała i z jasnowidztwa w powiecie słynęła.
- Wychodź że! - Sołtys przybrał ton nie znoszący sprzeciwu, musiał pokazać, że
wie jak postępować w sytuacjach kryzysowych.
- On Ci kto? Nasz? - zapytał ktoś z tłumu.
- Jak nie nasz, to na widły go! - warknął jego sąsiad.
- Bracia, jo nasz! - wydusił dopiero wtedy z siebie przerażony Grzymółka.
- Jonasz?! - ryknęli współziomkowie.
- Nie nie, jakoś tak inaczej!
- To on zabił potwora! Był w jego brzuchu! - krzyknęło jakieś dziecko.
- Jonasz, Jonasz - skandował już cały tłum.
- Nie, ja się nazywam... - i tu sobie wioskowy bohater przypomniał. Nie zdążył
jednak wyjaśnić sytuacji. Został podrzucony do góry raz, a potem drugi i wśród
skandującego tłumu wyniesiony w stronę Świetlicy.
Grzymółka nie miał już siły zaprzeczać. Legendy żyły swoim własnym życiem i ich
główni bohaterowie zgoła najrzadziej mieli wpływ na ich scenariusz.
W tym samym czasie zakrętka plastikowej butelki, którą był Sołtys wyrzucił,
wypłynęła na środek jeziora. Nabrała wody, obracając się z leniwym prądem wokół
swej osi. Zaczepiła o stary rondel, który Malinowska wyrzuciła do stawu zeszłej
zimy, przyklejając się do niego szczelnie. Rondel zatonął nakrywając leżącego na
dnie gumiaka. Po chwili od wraku traktora nadpłynęła opona, by dołączyć do
towarzystwa. Teraz wystarczyło kilka kropel zielonkawej cieczy, którą fabryka
wypuszczała do rzeczki, by śmieciowy zlepek uzyskał swą własną świadomość. Tak
też się stało. Stwór zapuścił korzenie przylepiając się do każdej wioskowej
chałupy i rósł w siłę wystarczająco szybko, by ukraść co mu pod maskę podeszło i
jeszcze nie raz tego lata, połknąć wioskowego pechowca.
Strzelin 21.VI.2002