Dębski Eugeniusz - Gandalf w Trójkącie Bermudzkim
Szczegóły |
Tytuł |
Dębski Eugeniusz - Gandalf w Trójkącie Bermudzkim |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dębski Eugeniusz - Gandalf w Trójkącie Bermudzkim PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dębski Eugeniusz - Gandalf w Trójkącie Bermudzkim PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dębski Eugeniusz - Gandalf w Trójkącie Bermudzkim - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Dębski
"Gandalf w Trójkącie Bermudzkim"
Mężczyzna stał na dziobie jachtu, przyciskając do ucha płaską Motorolę,
spazmatycznie kiwał górną połową ciała. W końcu, ale dopiero gdzieś po
czterdziestu sekundach, znalazł szansę dla siebie:
- Wyciągam twoją dupę z potrzasku, więc żadnych ochłapów o siódmej rano!
Dwadzieścia minut na wizji między południowym serwisem i pierwszym serialem, i
ani sekundy mniej! - Oderwał słuchawkę od ucha. - Zabiję gnoja!.. - wycedził.
Nagle zamachnął się i
z całej siły posłał telefon przez lewą burtę w wody oceanu. Potem śmiesznie
podskoczył dźgając powietrze przed sobą palcem. Odwrócił się i sapał chwilę
patrząc na May. - Wiem, że jestem śmieszny... - Pokręcił głową i poprawił
kołnierz marynarki. - Może
się pani śmiać. To mi pomoże szybciej dojść do siebie.
Podszedł do May i wyciągnął rękę.
- Martin Fiederman, dla przyjaciół -Martin.
- May - podała mu dłoń i mocno uścisnęła podaną.
- Po prostu?
- Tak, ja mam tylko przyjaciół.
- No to ma pani wspaniałe życie. - Zerknął przez ramię na ocean. - Bo mnie się
czasem wydaje, że ja mam tylko głupich przełożonych.
- Ach, pan jest tu służbowo?
- Przyleciałem przed chwilą, jeszcze wirniki śmigłowca się kręcą... - Zerknął na
jej kieliszek. - Co pijesz?
- Bobby burns.
- A!
Zamierzał chyba zaprosić ją do baru, a May nie chciała jeszcze schodzić do
salonu. Tu pachniała chłodem woda, lekki wietrzyk delikatnie posyłał całuski,
gwiazdy urządziły sobie zawody w przyjaznym pomrugiwaniu.
- Co pan tu robi? - Zmarszczył komicznie czoło więc poprawiła się: - Co robisz,
Martinie?
- Jestem na zastępstwie. Mamy dla ATEC-u nakręcić kilka minut z finałowej sceny
z waszego "Władcy Pierścieni". - Westchnął i oparł się o reling. - Robimy serię
filmów o oceanie. Morze w przekroju historycznym - podróże, podboje, odkrycia, w
przekroju
ekonomicznym - zyski, straty. Morze w każdym innym możliwym przekroju. I takie
tam - ćmoje-boje!
- A tu?..
- Tu? Nakręcimy scenę, w której Gandalf z dwoma hobbitami odchodzą w Morze... -
Strzelił palcami szukając słowa.
- Do Błogosławionego Królestwa. Do Eldamaru czy też Nieśmiertelnych Krajów, jak
wolisz.
Popatrzył na nią z zachwytem. Potem chwycił za rękę.
- Błagam! - powiedział wytrzeszczając oczy, jakby usiłował ją zahipnotyzować. -
Mów dalej!..
May dopiła drink i postawiła kieliszek na stoliku.
- No więc - nie schodzą pod wodę...
- Właśnie! - zaczął z prośbą w głosie. - Właśnie, jak to ma być? Powiedz co
wiesz o tym filmie?
Zastanawiała się chwilę, ale przypomniała sobie powietrze w salonie, z którego
najlepsza instalacja nie była w stanie odcedzić perfum i powiedziała: - Kręci
się tu, bo jest kilkanaście świetnych pejzaży i taniocha. Wszyscy dają wszystko
za darmo, za
reklamę wyspy, za frajdę statystowania i tak dalej. - Popukała zgiętym palcem w
reling. - To jest za darmo, sterowiec jest za darmo, śmigłowiec dała policja za
darmo. Gdyby można było nakręcić tu cały film budżet obciążałyby tylko
honoraria.
- Tylko! Sam wielki Connery podobno zażądał trzydziestu milionów.
Nie poprawiła go, ale zapamiętała, żeby odwdzięczyć się przy najbliższej okazji.
- Ale i tak, skoro mówisz, że wszystko do darmocha... - dokończył Martin. - No?
No i co dalej?
Wzruszyła ramionami.
- Płyniemy do zatopionego pomostu, mam nadzieję że już zatopionego. Kilka razy
nie udawało się im... - Widząc, że Martin nie rozumie, o czym mówi wyjaśniła: -
Kilkaset stóp pomostu, który ma być niewidoczny i spowodować, że Gandalf, Frodo
i Bilbo będą,
niczym Chrystus, szli po wodzie, aż wejdą w gęstniejącą mgłę i - zatrzepotała
palcami rozkładając ręce - f-f-fiu! Nie ma ich!
- Nie mogli nakręcić tego przy pomocy jakichś symulacji komputerowych?
- Perry Wheeler?! - prychnęła. - On się boi komputerów i nie znosi ich.
Powiedział, że nie będzie żadnych zawirowań mgły, żadnych kolistych jasności, w
które wstępują postacie, żadnych niskobudżetowych ani wysokobudżetowych bajerów.
To nie ma
przypominać "Gwiezdnych wojen" czy "Hardware'u".
- Czyli - dobra: idą po morzu... I?
- I to wszystko. Perry'ego nie interesują zdjęcia ze śmigłowca, choć mamy tu
kamerę na kilkunastu sterowanych komputerowo przegubach, tłumiących wszelkie
drgania. Dlatego właściwa kamera będzie na sterowcu. - Postawiła kieliszek na
stoliku i wyciągnęła
do góry rękę. - To jest trójka bohaterów - wskazała kieliszek. - Idą sobie i
idą, z kilku specjalnie zamaskowanych tuż pod powierzchnią wody instalacji idzie
mgła, a kamera... - Zaczęła obchodzić stolik ciągle trzymając rękę palcami
wycelowanymi na
kieliszek -... kręci ich ze wszystkich stron, żeby powstało wrażenie
nieskończoności, pustki, nieodwracalności... Słowem - widz ma widzieć, że dokoła
na wiele mil niczego i nikogo nie ma.
- Ffuf!.. Nie powiem, żeby mi się to nie spodobało - przyznał Martin.
- Pewnie, ale już cztery razy próbowaliśmy. Raz - odgięła kciuk - okazało się,
że sterowiec za wolno się kręcił. Za drugim razem pomost się przytopił i za
trzecim razem też. Aktorzy wpadli do wody, wydęły się ich kamizelki, i po
zabawie.
- A za czwartym?
- Za czwartym Craig się potknął i wywalił, naciągnął ścięgno i musieli przerwać
zdjęcia, bo gdyby z nogą coś było nie tak...
Martin chłonął każde jej słowo.
- Jak na osobę, która nie ma tu nic do roboty wiesz wiele, o tym, co cię nie
interesuje... - powiedział z wahaniem w głosie.
- Aaaa... Nie powiedziałam, że mnie to nie interesuje! - pogroziła mu palem.
Przy okazji zerknęła na zegarek, a Martin pomyślał, że - miło było, ale czas
leci... - Chodźmy na dół - zaproponowała. - Czekamy na meldunek ze sterowca. -
Chwyciła Martina za
ramię i pociągnęła wzdłuż burty.- O czwartej startuje sterowiec i w ogóle
wszyscy ruszają się jak mrówki - rzuciła przez ramię.
- Bo?
- Sterowiec łapie pierwsze promienie wschodzące słońca i - mając je w obiektywie
- schodzi na dół, gdzie w pole widzenia wchodzi mu trójka wędrowców.
Zza drzwi przed nimi wysunął się jakiś niski, bardzo niski mężczyzna i ruszył im
na spotkanie. Rzucił do May "cześć" i poszedł na dziób.
- Widziałeś Craiga Diplady'ego.
Martin obejrzał się. Przystanął i szacował chwilę sylwetkę karła.
- Hej? - ściszył głos i - teraz on - pociągnął towarzyszkę. - Jeśli to jest ten
sam karzeł...
- To jest za wysoki?! - dokończyła za niego. Zatrzymała się i oparła plecami o
reling. - Dobra, jeszcze chwila instruktażu, żebyś nie wyszedł na... wiesz co.
Casting nie dal Perry'emu aktorów do ról niziołków, rozumiesz? Oni są zbudowani
inaczej -
krótkie nogi, nieproporcjonalne do torsów, krzywe nogi, szerokie głowy...
Próbowali znaleźć prostu niskich aktorów, wiesz - Michael J. Fox, Robin
Wiliams... - zachichotała. - W końcu ktoś podsunął Wheelerowi pomysł zoperowania
kilku co bardziej udanych
karłów i tak się stało. Jakiś rosyjski profesor, Ilizarow czy jakoś tak, potrafi
w pół roku wydłużyć kończyny o trzydzieści centymetrów. No więc zainwestowaliśmy
pół miliona i zoperowaliśmy dziewięciu niziołków! Mamy więc dziewięciu hobbitów
jak się
patrzy. Niscy, ale nie potworni, nogi proste, proporcjonalne... No i dlatego
Craig już nie wygląda na Craiga!
Oczekiwała reakcji, więc pokręcił w podziwie głową. Zadowolona skinęła głową i
pokazała schodki na dół.
- Chodźmy. Jeśli się spóźnimy na bla-bla-bla Perry'ego - wybij sobie z głowy
śmigłowiec.
Poderwał się i ruszył za nią. Zeszli dwie kondygnacje niżej mijając salę
taneczną, w której jeszcze nie było lgnących do siebie par, minęli bar mniejszy
- jak go określiła May - i znaleźli się w gęstwinie ludzi, w nieustającym potoku
szemrania, słów,
szeptów, ochów i achów, stłumionych chichotów i zgrzytania zębów. Powietrze -
zasługa obsługi klimatyzatorni - było chłodne i pachniało morzem, oceanem, bryzą
i wyspami. Martin wietrzył przez chwilę, ale pociągnięty przez May ruszył za
nią. Przebili
się przez środek salonu i nagle Martin zobaczył, że ni stąd ni zowąd zbita grupa
ludzi kończy się i wkraczają na pusty dywan. May holowała go wytrwale w kierunku
trzech zsuniętych stołów, przy których siedziały cztery osoby.
Stanęli przy stoliku, Perry Wheeler, reżyser "Władcy Pierścieni" podniósł
zniechęcone, a może tylko zmęczone spojrzenie i przeciągnął wzrokiem po May i
Martinie.
- Już myślałem, że wyskoczyłaś przez burtę - powiedział bez przekonania. Martin
zmuszał się patrzeć na niego, ale miał problemy z opanowaniem dygocącego wzroku.
- To jest Martin Fiedermann, który ma sfilmować dla ATEC-u finał twojego filmu,
Perry.
- A! - skinął głową reżyser.
- No i masz tu - ciągnęła niezrażona zupełnie świecką wagą towarzystwa - Gwyneth
Palrthrow, grającą w filmie rolę Pani Drzew, Galadrieli. - Martin uścisnął dłoń
miło, standardowo uśmiechniętej, gwiazdy, ubranej w zwyczajny bawełniany obcisły
i szary
dres. May pociągnęła Martina krok w bok. - Sandy Miller - filmowy Aragorn. -
Znany aktor drugiego planu podniósł się i uścisnął dłoń Martina. - No i Gandalf,
czyli Sean Connery.
Teraz Martin poczuł, że brakuje mu tchu na tym filmowym Olimpie! Nad tym
stolikiem wisiało widmo co najmniej czterech czy może nawet sześciu Oskarów!
Przełknął stwardniałą w ustach ślinę i uśmiechnął się miło-miło.
Usiedli, May między Connerym i Martinem. Martin o miejsce dalej. Perry uniósł
palec i wskazał niedbale za siebie.
- Jeśli macie na coś ochotę - trzeba wklinować się w ten tłum. Kelnerzy tu nie
docierają. - Wychylił się do przodu i wskazując Connery'ego powiedział do May: -
Twój ojciec ma swoją teorię o Trójkącie Bermudzkim, w którym się znajdujemy.
Wiesz o tym?
May popatrzyła na siwobrodego mężczyznę po swojej prawej ręce, potem otarła się
policzkiem o jego ramię. On wychylił się i czule ucałował ją w czubek głowy. May
jest córką Connery'ego!
- Jeśli Sean coś mówi, to ma rację - oświadczyła May. - Od kiedy pamiętam
tłumaczył mi, że zawsze ma rację, ponieważ gdy wie, że jej nie ma, to po prostu
nie otwiera ust!
- Gdybym wiedział, że zapamiętasz tak wszystko, co mówiłem... - Sean Connery,
Słynny Bond i Smok, i Rycerz, i diabli wiedząc kto jeszcze, wzruszył ramionami.
- Ale co to za teoria? - odezwała się Gwyneth.
- Nie chciałbym ci psuć nocy, skarbie - powiedział Sean. - Jutro odlatujemy,
powiem ci w samolocie...
- Sean? - jęknęła gwiazda.
Connery obdarzył wszystkich swoim słynnym ciepłym uśmiechem i pocałował
blondynkę w policzek.
- To jest długa dość historia... - Zawiesił na chwilę głos. - Ale nie znowuż
taka długa, żeby z niej rezygnować. Wiecie co, kilkanaście lat temu, kiedy
grałem w jakimś niemieckim filmie, w hotelu trafiłem na artykuł w gazecie, który
streszczę wam w
dwóch zdaniach. Mianowicie, autor dowodził, przekonująco zresztą, że pod koniec
drugiej wojny Alianci zbombardowali małe niemieckie miasteczko, Schwartzau, w
którym znajdowały się spore magazyny amunicji i materiałów wybuchowych.
Oczywiście - dwa obozy
pracy i tak dalej. W każdym razie to bum, jakie zafundowali Anglicy,
spowodowało, że cała ludność i obozy poszły do nieba. Czterdzieści trzy tysiące
ludzi! Według dokładnych niemieckich danych. Rozumiecie? A znaleziono ciała i
resztki ciał dwunastu
tysięcy! Nawet gdyby przyjąć, że część ciał wyparowała do atmosfery, choć nie
był to wybuch jądrowy, to zostaje jeszcze kilkanaście tysięcy zaginionych!
- Nie rozumiem - zmarszczyła czoło Gwyneth.
- Moja droga - wychylił się do niej Connery. - Jesteś w tym względzie w świetnym
towarzystwie, bo ja też, i tysiące innych, bardziej fachowych, osób. Po prostu -
przed bombardowaniem było czterdzieści tysięcy osób, kilka godzin później -
połowy nie ma!
- Rozłożył ręce i wysunął do przodu brodę. - Zaznaczam! - potrząsnął mentorskim
gestem palcem nad głową. - Rzecz dzieje się podczas wojny! Nie ma czegoś takiego
jak swobodne poruszanie się, już nie wspomnę, że dziesięć tysięcy z tej grupy to
jeńcy,
którzy w ogóle nie mogą się przemieszczać!.. - Odchylił się do tyłu w fotelu i
triumfująco-pytającym
spojrzeniem powiódł po obecnych. - Ty... - wskazał palcem Wheleera -...
powinieneś zrobić na ten temat film!
- Tylko mi zdradź... - reżyser energicznie wlał w siebie resztkę swojej brandy -
... co to za temat?
- Kpisz sobie ze mnie?! To jest coś na kolejne "Archiwum X". Dodam... - Odbił
się plecami od oparcia i sięgnął wskazującym palcem kolana Petera - ...że
większość odnalezionych ciał to kobiety i dzieci. Zaginęli właściwie tylko
mężczyźni...
Obecni przy stole wymienili spojrzenia. Connery uniósł rękę i pokręcił palcami w
powietrzu. Wheeler prychnął.
- To ci się już nie uda, Sean. Kelnerki przestały się w ciebie wpatrywać. - Sean
posłał mu pełne wyższości spojrzenie. - Poczekaj chwilę. - Opuścił rękę. - To
nie wszystko. Po jakimś czasie...
Za jego plecami wyrosła kelnerka o strzelistych nogach i z głęboką, aż mroczną,
szczeliną między kształtnymi piersiami. Connery zaczął tłumaczyć jej w jakich
proporcjach powinna zmieszać mu drinka, May trąciła Martina łokciem i pochyliła
się do niego.
- Teraz będzie najlepsze w jego opowieści - oświadczyła.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś jego córką? - wysyczał wprost do jej
ucha.
Odwróciła się i z bliska spojrzała mu w oczy. Dokoła jej - widniała drobniutka,
ale już widoczna sieć zmarszczek. Chwilę szacowała Martina.
- Ona ma jeszcze furę czasu - powiedziała enigmatycznie i na tyle cicho, by nikt
poza nim nie słyszał. - A ja już nie!
- No więc tak - ciągnął tymczasem Connery - zacząłem trochę szperać po
materiałach i znalazłem co najmniej kilka przypadków, które były tak samo
dziwne. Katastrofy samolotowe, w których ciała mężczyzn wyparowują- zagiął palec
z wachlarza
rozcapierzonych. - Pożary i powodzie, po których nie można doliczyć się kilku
czy kilkunastu tysięcy ciał, przeważnie mężczyzn. I - uwaga - dochodzimy do
Trójkąta Bermudzkiego! Tego Trójkąta, na skraju którego się znajdujemy, tego
Trójkąta, w którym
zaginęło co najmniej dwa tysiące ludzi, niemal w stu procentach płci męskiej!
- Matko! - jęknął teatralnie Wheeler. Nikt inny nie odważałby się kpić z
gwiazdora. - No to się muszę zmywać?! Co? Sean? Powiedz - kobitki porywają nas
do jakichś tajnych bur... Oups! Przepraszam panie! Do domów schadzek? Czy może
starzy naziści
znaleźli jakiś sposób, żeby w laboratoriach Brazylii sklonować mężczyzn i
wyhodować sobie armię na miarę Czwartej Rzeszy?
Aktor odchylił się, oparł się na podłokietniku fotela i mrużąc oczy, uśmiechając
się do reżysera, kiwał głową, jakby podpuszczał go do jakichś jeszcze innych
karkołomnych przypuszczeń. Po słowie "rzesza", energicznie pokiwał głową.
- Masz rację, jesteś blisko. ale nie naziści, rzecz jasna. Nie kokainowi
bossowie. Nie ta skala, nie na takim odcinku czasowym... Przecież nie wiem, ilu
mężczyzn zaginęło we wcześniejszych katastrofach... Weźmy na przykład -
pstryknął palcami - wybuch
wulkanu Krakatau. Nie tak odległy w czasie, a do dziś nie bardzo wiadomo kto i
jak tam zginął. I dlaczego aż tylu mężczyzn! I tak dalej, i tak dalej...
- Sean, nie trzymaj mnie w takim napięciu, bo się posikam! - szepnęła głośno
Gwyneth Paltrow. - Ściskam kolana od godziny!
- Tak trzymaj, złotko. Nie zajdziesz w ciążę - rzucił Wheeler.
- Czy uważa pan, że to kosmici? - wypalił Martin.
Gwiazdor odwrócił się do niego i zaczął kiwać głową.
- Słuchajcie go! - powiedział. - Albowiem wie, co mówi.
- Kosmici... - prychnął reżyser. - Możesz iść do WC - powiedział patrząc na
swoją gwiazdę. - Tu nic sensownego nie zobaczysz, i nie usłyszysz.
- Poczekaj! - przerwał mu Connery. Zwrócił się do Martina: - Dlaczego tak
powiedziałeś?
Bo ty bąknąłeś coś o "Archiwum X", chciał odpalić Martin, ale powiedział co
innego: - Skoro to trwa od setek lat, skoro nie daje się nikogo na tym przyłapać
- wzruszył ramionami. - A tu aż się roi - słynna "Marie Celeste", pętająca się
bez załogi,
zaginione samoloty, dziwne mgły i wiry...
- Zakłócenia radiowe i radarowe! - dodał ze znaczącą miną Connery. - Jedyne
rozwiązanie, jakkolwiek zaskakujące i trudne do zaakceptowania, to kosmici,
którzy porywają mężczyzn!
- Ale po co? - zapytała kapryśnym tonem Gwyneth, jakby chciała powiedzieć: "Nie
zgadzam się, chłopcy są dla mnie!"
- Ba... Jest kilka interpretacji...
- Bur... Salony, w których biedacy masują olbrzymie fioletowe żaby po strefach
erogennych rozległych jak kort tenisowy i głębokich jak szyby wind w World Trade
Center! - powiedział tłumiąc śmiech Wheeler.
- Nie, gladiatorzy. Żołnierze. Zwiadowcy. Najemnicy. Robotnicy - górnicy, na
przykład, i masa innych niebezpiecznych zawodów... Zastanówcie się - my
wykorzystujemy woły i konie, nie wspomnę o drobiu, świniach i krowach. Nadążacie
za mną? A może ktoś
inny, jeszcze bardziej rozwinięty, wykorzystuje nas, co? Skoro skończyły się -
na razie - wojny, zainstalowali się gdzieś tutaj i porywają w miarę napływu
zamówień...
- Wybaczcie, to głupie. - Gwyneth poderwała się i kołysząc biodrami, świadoma,
że patrzą na nią pomaszerowała tworzącą się przed nią w tłumie alejką
Wheeler patrzył na Connery'ego marszcząc brwi, tak że niemal nie widać było jego
oczu.
- Ty - poważnie?
- Tak - wzruszył ramionami Sean.
- No to ci powiem, że gówno ci wierzę, ale jak wrócimy na stały ląd zaczynam
zbierać kasę na ten film. Nawet ten zarys historii ma wszystko, co powinien -
jest wystarczająco głupi, ale nikt nie powie tego głośno. Można wsadzić tyle
wzniosłych uczuć ile
się chce - patriotyzm, poświęcenie, dupczenie dziewuszek, w końcu... - Plasnął
dłonią o kolano. - Sean, szukaj dla siebie w tym rolę, co? Jakiś szlachetny...
Dobrze ci jest w kapitańskiej czapce?
- Wspaniale, Peter - odezwała się uśmiechnięta May. - To idealne dla niego
nakrycie głowy. Ale nie daj się zwieść do końca - takiego miasta, Schwartzau mam
na myśli, nie ma i nie było - dokończyła z uśmiechem May.
- A komu to przeszkadza! - zapytał Wheeler. Popatrzył na Connery'ego, który
pokiwał z uśmiechem głową. - Czy my kręcimy dokument o holocauście Żydów?
Z tłumu rozmawiającego w rytm cichej piosenki Desiree wypadł młodzieniec ze
słuchawką w ręku i dopadł reżysera.
- Sterowiec! - wypalił.
Wheeler spokojnie przyłożył słuchawkę do ucha.
- Tak?
Słuchał chwilę, skinął na młodziana: - Mikrofon.
Zamienili się sprzętem, Wheeler wziął mikrofon i w salonie rozległ się jego
spokojny, ale nie władczy głos:
- Kochani, sterowiec sygnalizuje, że mają już świt. Dają nam półtorej godziny, a
ja daję wam czterdzieści minut, do roboty! - Oddał mikrofon i wstał. - Jestem
pod pokładem. Sean?..
Connery już się podnosił. May obeszła stół i pochyliła się do ucha reżysera.
Tamten wysłuchał ją i skinął przyzwalająco głową, po czym bez słowa odwrócił się
i poszedł do schodów. May wróciła do Martina.
- Masz dwa miejsca w kabinie śmigłowca.
Oniemiał.
- Nie żartujesz?!
Pokręciła głową. Zerknęła na zegarek, była trzecia z minutami.
- Teraz nie mamy na razie nic do roboty. Plan to tylko trzej aktorzy, żadnych
świateł. Sterowiec jest już w powietrzu, śmigłowiec wystartuje za czterdzieści
minut, zawiadom swojego kamerzystę.
Martin poderwał się i cmoknął ją w policzek. Potem zaczął się miotać w
poszukiwaniu swojej kajuty. Dwadzieścia minut później znalazł May w barze,
przysiadł się z westchnieniem i poprosił o kawę.
- Uff! Wszystko się układa znakomicie.
- To zawodowcy - zgodziła się.
Kawa była niezła. Pół godziny później kończyli po drugiej filiżance, z pokładu
rozległ się wibrujący wizg, potem turkot, a w końcu hałas zaczął narastać. May
wskazała wzrokiem sufit. Wyszli na pokład. Panował stan zawieszenia - przedświt,
zmaganie
mroku i jasności, lampy jachtu przegrywały z jednym i drugim. Wirniki śmigłowca
rozmazały się w okrągłą smugę, z kabiny kiwał ręką Samuel Bashion, kamerzysta
ATECu. Wsiedli za nim, zajęli miejsca w drugim rzędzie foteli za pilotem. Niemal
cały tył
zajmowało niesamowicie profesjonalnie i poważnie wyglądające Panoravision-Pro4.
Bashion znalazł dla siebie miejsce przy oknie z tyłu i tam założył swoją bazę.
Wszyscy nałożyli hełmy i w chwili, gdy płozy śmigłowca odrywał się od
wymalowanego na
lądowisku krzyża, uzyskali możliwość rozmów.
- Uwaga wszyscy - powiedziała May. - Wiadomo - w eterze priorytet numer jeden ma
Peter, dowodzi wszystkim ze sterówki, a my tu jesteśmy tylko widzami. Gdy
rozlegnie się jego wywołanie wszyscy milczą, choćby nawet odpadał nam w tym
momencie tylny
wirnik. Tyle, dziękuję.
Martin wychylił się w bok i popatrzył w dół. Od burty jachtu - teraz widać to
było dobrze - wielkości krążownika z czasów II wojny odrywał się wąski, podobny
do smukłego pocisku, ślizgacz z kilkoma malejącymi postaciami na pokładzie.
- Ten numer z wydłużonymi nogami to bomba! - powiedział głośno do May.
- Ręce też! - odkrzyknęła radośnie. - Nie poznałbyś chłopców. Ale w zamian
dostali mizerniutkie honoraria - roześmiała się. Zauważyła coś ponad ramieniem
Martina i wskazała mu palcem. - Nasz sterowiec.
Obejrzał się i chwilę patrzył na cygaro. Było wyżej od nich i znacznie bardziej
na południe, widzieli bok, rozświetlony mocnymi pierwszymi promieniami słońca.
Popatrzył w dół. W tym momencie nie widział ślizgacza, kamera-potwór jednak już
pracowała.
Bashion próżnował, ale widząc zaniepokojone spojrzenie Martina włączył mikrofon
i powiedział:
- Spokojnie, jesteśmy dogadani, dostaniemy wszystkie ścinki i nie tylko...
- Jesteśmy na pozycji - odezwał się drugi pilot maszyny. - Cisza w kabinie i jak
najmniej ruchów.
Martin poderwał się i zawisł przy okienku. Ślizgacz zawracał zostawiwszy na
środku bezmiaru oceanu trzy kropki. Śmigłowiec nagle runął w dół, lotem windy.
Ktoś jęknął, Martin stłamsił przekleństwo. Opadli na wysokość stu-
stupięćdziesięciu stóp. Aktorzy
najwyraźniej czekali na dyspozycje, a te mogły nadejść dopiero po pojawieniu się
słońca. Chwilę nic się nie działo. Martin popatrzył między ramionami pilotów, w
"kakowizji" zegarów, wskaźników i ekranów nie dało się dojrzeć niczego
sensownego. Z
wyjątkiem... Na jednym z ekranów ciągnęła się długa seledynowa krecha otoczona
wiankiem przecinków. Martin chwycił za ramię May i wskazał jej ekran, zasłoniła
mikrofon i zawołała:
- Ten radar, czy coś tam, wskazuje położenie promenady i systemów wytwarzania
mgły!
Podziękował skinieniem głowy, wpatrzył się jeszcze raz w ekran i dojrzał na
początku "promenady", jeszcze trzy kropki. Rozejrzał się dokoła, odwrócił się do
Bashiona, i zobaczył uniesiony kciuk. Wrócił do obserwacji oceanu. Chwilę potem
szczyty sytych
fal musnęły kierujące się w dół proste jak świetliste szpady pasma słońca. W
zasięgu wzroku w kilkuset miejscach jednocześnie rozbłysły gwiazdy, chwilę ocean
jarzył się, a potem zapłonął, by po chwili po prostu już - tylko lśnić.
- Jas-sna cholera!.. - tchnął Martin. W słuchawkach usłyszał czyjś gwizd i
ciche, pełne zachwytu przekleństwo. Ktoś inny syknął i w słuchawkach zapadła
cisza.
- Cisza! - ryknął Wheeler. - Mam nadzieję, że kręciliście! Sean? Ruszajcie!
Widziane z góry i nieco z boku sylwetki aktorów poruszyły się. Connery-Gandalf,
mając po prawej i lewej niskie sylwetki, ruszył po wodzie przed siebie.
Złudzenie były wspaniałe - szli po wodzie w słońce, i Martinowi, gdy wyobraził
sobie tę scenę w
kinie, z muzyką, po dwóch godzinach wspaniałej opowieści o walce Dobra ze Złem,
mocniej zabiło serce.
- Tak jest! - piał reżyser. - Idziemy! Sterowiec - dawaj panoramę i dużo twarzy
z dwójki! Śmigłowiec! Szybko w dół i dajcie mi przez chwilę ich plecy na tle
słońca, potem wyrywaj do góry, żeby mgła się nie kłębiła! Już!
Pilot trącił dźwignię i pojazd runął w dół. Kilkanaście sekund później ustawili
się nad wodą, bokiem, kamera-potwór popiskiwała swoimi kilkudziesięcioma
silnikami i stabilizatorami, Bashion przylgnął ze swoją kamerą do okna, piloci
skoncentrowali się
na utrzymywaniu maszyny nieruchomo i na odpowiednim kursie. Tylko Martin i May
siedzieli bezczynnie i napawali się widokiem.
- Śmigłowiec - spadaj! Ale już! Gazem!
Poderwali się do góry, ustawili bokiem za aktorami na wysokości kilkudziesięciu
stóp. Z niewidocznych urządzeń do zamglania uleciały pierwsze nieśmiałe,
kontrolne obłoczki mgły. Chwilę wszyscy wpatrywali się w ich lot, potem, po
ustaleniu kierunku
wiatru, z trzech trysnęły mocniejsze strumienie, rozszerzające się natychmiast i
pęczniejące. Kilka sekund później wał mgły zaczął napływać na maszerujących po
wodzie aktorów. Okutał ich, przesłonił.
- Śmigłowiec?! Wolno do góry i ustaw się nad nimi, a potem, ale dopiero na mój
sygnał schodź niżej, postaraj się dać więcej ciągu na wirnik, żeby ładnie
rozwiewać mgłę, OK?
- Tak, panie Wheeler - potwierdził pilot.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem helikopter zaczął wolno unosić się w
górę. Martin usiadł wygodniej, wyłuskał z oparcia laptop i kilka sekund bębnił w
pokrywkę ekranu, potem przypomniawszy sobie coś, uruchomił komputer i wywołał
Szperacza. Chwilę
szukał atlasu świata, potem machnął ręką i wywołał po prostu Europę, potem
wystukał "Schwartzau". Śmigłowiec zaczął wolno osiadać, żeby rozproszyć mgłę.
- Gdzie oni są? - ryknął nagle głośnik.
Martin drgnął i rozejrzał się niepotrzebnie i bezładnie. Potem rzucił się do
okna. Mgła się rozwiała, jej resztki tylko nieco zacierały widok, na pewno nie
na tyle, żeby mogła się w jej pasmach i kłębach ukryć najmniejsza postać. Pilot
śmigłowca
gwałtownie poderwał maszynę i rzucił ją jednocześnie w bok. Teraz wszyscy z
wyjątkiem pierwszego pilota wisieli na szybach śmigłowca. Ocean był pusty.
- Czy ktoś ich widzi? - wrzasnął Wheeler. - Raddy, czy oni mieli kamizelki?
Coś zahurkotało w głośnikach.
- Oczywiście, sam sprawdzałem chwilę przed nałożeniem. To jest po prostu
niemożliwe, żeby trzy kamizelki jednocześ...
- Dobra, cisza! Ekipa ratownicza - pędźcie tam, jeśli jeszcze nie pędzicie.
Śmigłowiec?
- Tak?
- Zrzucajcie tratwy, czy co tam... Jasny gwint... Róbcie coś, jesteście
najbardziej mobilni i najbliżej. Ruszcie się!!!
Pilot spokojnie poruszył drążkiem. Pojazd poruszył się, okręcając wokół własnej
osi. Nic. Pusto. Drugi pilot poruszył się nagle i postukał palcem w ekran,
przecięty prostą krechą promenady. Nie było na ekranie trzech małych kropek.
May wpiła się paznokciami w dłoń Martina. Drugą dłonią przesłoniła brodę
jednocześnie przygryzając palec niemal do krwi. Coś jęknęła. Martin niezgrabnie
objął ją i przytulił, ale wykręcała głowę i wpatrywała się seledynowy ekran .
- Śmigłowiec! Co jest, do cholery?
- Nie ma tu nic, panie Wheeler - odezwał się odchrząknąwszy przedtem kilka razy
drugi pilot. - Widzimy na ekranie pomost i aparaturę do... ...khm! - Musiał
odkaszlnąć jeszcze raz. - ...zamgleń i nic więcej. - Pomyślał chwilę i
dokończył: - Wcześniej
też nic nie było - ani większych ryb, ani nic...
- No to co... Kurwa... co...
Martin chciał się odwrócić do May, uderzył się kolanem w wystający z oparcia
fotela laptop. Na perłowej tapecie w zarysy kontynentów wirowało kilka banerów.
W centrum znajdowała się wyszukana na żądanie informacja:
"Schwartzau - miasto w Niemczech, w 1945 roku liczące 22.600 mieszkańców.
Zbombardowane 20 marca 1945 r. przez cztery angielskie dywizjony w celu
zniszczenia domniemywanej lokalizacji magazynów amunicji i materiałów
wybuchowych..."
Popatrzył na May, ale ona, wyłamując palce w stawach i przygryzając obie wargi,
wpatrywała się w seledynowy monitor, na którym pojawiła się spiczasta kreska
ślizgacza pędzącego wzdłuż pomostu.
"...Dane wywiadu okazały się mylne - w Schwartzau mieściły się tylko obozy
pracujących w pobliskich fabrykach robotników przymusowych. Miasteczko zniknęło
z powierzchni ziemi, zginęło ok. 45 tys. ludzi - mieszkańców i jeńców. Miasto
nie zostało
odbudowane. Istnieje tylko w postaci cmentarza "Schwartzau Memorial" na 12
tysięcy grobów..."