Babula Grzegorz - Dylemat
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Dylemat |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Dylemat PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Dylemat PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Dylemat - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Dylemat
I
Jednostajny szmer pracujących urządzeń usypiał. Kleił oczy i osnuwał całe ciało sennym mrowieniem. Byłoby
to nawet przyjemne, gdyby można zapaść w drzemkę,
utonąwszy w miękko wyściełanym fotelu. Niestety, chodziło o coś wręcz przeciwnego. Najważniejszą
czynnością (nie wiem, czy wolno to tak nazwać) były czujność.
Ba, miała to być czynność JEDYNA. Wszelkie dodatki - tarcie oczu, potrząsanie głową, przeciąganie się - były
moim prywatnym, pozaregulaminowym dziełem.
Od czasu do czasu szczypałem się także w policzki. Zasnąć bowiem znaczyło narazić się na ciężkie
nieprzyjemności, nie wyłączając rozmowy w cztery oczy
z kapitanem, co (jak twierdzą doświadczeni) było przeżyciem strasznym: Rozmowa ta polegała głównie na
milczeniu. Kapitan patrzył delikwentowi w oczy, jego
pełne dezaprobaty spojrzenie napełniało winowajcę przejmującymi wyrzutami sumienia, powietrze
nabrzmiewało dźwiękami pogrzebowych dzwonów, a wokół unosił
się duch antycznej tragedii. Patrzenie w oczy potrafiło trwać kwadrans i dłużej. Podobno, niektórzy nie
wytrzymywali i padali na kolana błagając o wybaczenie,
bo spodziewali się kar straszliwych. Wirowały im w głowach jakieś sceny gilotynowań czy wbijania na pal. Ja
wolałem tego nie próbować, dlatego też od trzech
godzin sumiennie pełniłem wachtę.
Cała załoga, oprócz mnie i Pipa, spała, trwała bowiem "noc pokładowa". Moja wachta była właściwie
pozbawiona sensu; wszystko przecież pozostawało pod
kontrolą elektroniczną i w razie potrzeby komputery wspomagane robotami (bądź też na odwrót) świetnie dadzą
sobie radę. Byłem więc zbędny. Ale przepisy
przepisami i oto siedziałem tu, w głównej sterowni, otrzymawszy polecenie interweniowania w przypadkach
NIETYPOWYCH...
Nikt nie określił, co to właściwie oznacza. Czegoś "nietypowego" z definicji nie da się przecież opisać.
Tak więc nasz statek mknął w locie rekonesansowym przez piętnastą z kolei galaktykę, a ja oczekiwałem
niezwykłości. Nic sensacyjnego w naszej trwającej
od trzech lat podróży dotychczas się nie zdarzyło. Spotkaliśmy dziesiątki typowych cywilizacji, o poziomie
przeważnie niższym od naszego, nawiązaliśmy
mnóstwo przyjaznych kontaktów, do sukcesów należy zaliczyć zawarcie kilku obiecujących kontraktów
handlowych, co było naszym głównym celem. Prawdę mówiąc,
kontrakty nie były zbyt uczciwe. Paciorki za uran, jak to określił główny mechanik. Musieliśmy jednak
zdobywać źródła energii dla ogołoconej z naturalnych
zasobów Ziemi. Teraz jednak wyprawa dobiegała kresu. "Kolumbowie przestworzy" mieli już wkrótce powrócić
do domu.
Po raz enty zmieniałem pozycję na fotelu stojącym na wprost migoczącego światełkami pulpitu sterowniczego,
gdy w moją otępiałą świadomość wcisnął się
jakiś cichy dźwięk. Z lekka otrzeźwiałem. Dźwięk powtórzył się. Dziwny. Jakby jęczenie czy co. Sprawiał
wrażenie nie sztucznego, to znaczy mechanicznego,
a wręcz przeciwnie - naturalnego, wydawanego przez człowieka lub zwierzę, co z kolei na naszym statku było
nienaturalne. Dobiegał, jak mi się wydało, z
korytarza głównego. Znów... I jeszcze raz... drżące "Eeeee... Eeee".
Coś NIETYPOWEGO!
Moja wachta nagle nabrała sensu. Nie byłem tylko pewien, co mam robić. Czy wolno mi opuścić sterownię?
Regulamin tego nie precyzował. Kolejna fala pojękiwań
spowodowała, że zerwałem się na równe nogi i wyszedłszy ze sterowni, ruszyłem w kierunku głównego
korytarza. Tajemniczy głos zyskiwał na sile. Doszedłem
do zakrętu, za którym, jak przypuszczałem, znajdowało się źródło dźwięku, i ostrożnie wysunąłem głowę zza
framugi. W mdłym świetle żarówek pracujących
na nocnym zasilaniu dostrzegłem o kilkanaście kroków pochyloną ludzką sylwetkę. Był to Pip ze swoją
nieodłączną szczotką. U jego nóg poruszał się mały,
biały obłoczek.
Wyszedłem zza rogu i starając się stąpać jak najciszej, powoli zbliżałem się do odwróconego ode mnie tyłem
Pipa. Wzrok miałem wbity w jego małego towarzysza.
Po kilku krokach zatrzymałem się. Część zagadki wyjaśniała się. Ale tylko część. Dziwnym odgłosem było
beczenie. Pip głaskał maleńkiego baranka. Chrząknąłem.
Pip drgnął, wyprostował się i spostrzegłszy mnie przybrał postawę zasadniczą. Szczotkę, niby karabin,
przycisnął do ramienia. Baranek nie zwrócił na mnie
uwagi.
- Co to jest, Pip? - zadałem pytanie, które zaraz wydało mi się idiotyczne. Wiedziałem przecież, co to jest.
- Barrranek!!! - ryknął służbiście Pip wytrzeszczając na mnie oczy i pochylił się lekko do przodu, okazując w ten
sposób chęć odpowiedzi na dalsze pytania.
- A czemu on tak beczy? - zapytałem bezradnie. - Beczy, bo zgubił mamusię! - wyjaśnił Pip.
- Jaką mamusię?
- Baranicę - zameldował Pip i dla podkreślenia wagi wypowiedzi trzasnął obcasami.
- Chyba owcę - poprawiłem bezwiednie.
- Tak jest, owcę! - jeszcze jedno trzaśnięcie butami plus salutowanie do nie istniejącej czapki. Był pełen dobrych
chęci, ale dalsze wypytywanie nie
miało sensu. Pip miał umysłowość kilkuletniego dziecka. Został zatrudniony na statku w charakterze sprzątacza i
spełniał swoje obowiązki sumiennie. Nie
umiał jednak obsługiwać żadnych urządzeń mechanicznych, w swej pracy posługiwał się wyłącznie szczotką i
dlatego sprzątanie zajmowało mu trzy razy więcej
czasu niż powinno. Wszyscy go lubili, był pracowity i do przesady uczynny, ale nikt nie próbował prowadzić z
nim dyskusji. Toteż przerwałem wypytywanie
i pochyliłem się nad barankiem. Ten przestraszył się mojego ruchu; odwrócił się nagle i z żałosnym bekiem
umknął w głąb statku. Pip popatrzył na mnie z
pretensją i niezdarnie salutując, również wykonał obrót i pobiegł za nim. Znikli za załomem korytarza i tylko
przez chwilę jeszcze słyszałem stukot drobnych
kopytek i zagłuszający go łomot buciorów Pipa.
Stałem jakiś czas znieruchomiały, zdarzenie było przecież nieprawdopodobne - żywe zwierzę na statku
kosmicznym. Fakt pozostawał jednak faktem, nigdy
nie cierpiałem na halucynacje. Teraz zaś czekało mnie najgorsze. Musiałem złożyć meldunek dowódcy.
Parę minut później wciskałem przycisk interkomu. Głos kapitana był zaspany, lecz stanowczy:
- Dowódca, słucham!
- Tu dyżurny, panie kapitanie. Zdarzyło się coś nie przewidzianego, dlatego ośmielam się pana niepokoić. W
innym przypadku nigdy bym się nie odważył
po nocy...
- Może byście skończyli z tym wersalem, Grandmer - przerwał mu sucho kapitan. - Mówcie do rzeczy. A w
ogóle moglibyście się dokładniej przedstawiać.
Dlaczego ja muszę się domyślać po głosie, kto mówi?
- To z nerwów, panie kapitanie - zaczynałem się pocić.
- Nie bardzo wiem, co to są nerwy - głos płynący z głośnika osadzał się szronem na ścianach. - Powiecie w
końcu, o co chodzi? - Tak jest, panie kapitanie.
Stwierdziłem przed chwilą obecność baranka na pokładzie.
- Czego?!
- Baranka - powtórzyłem. - Takiej małej owieczki.
- Wiem, co to jest baranek. Nie musicie mi tego tłumaczyć zasyczał kapitan. - Czy wy się dobrze czujecie,
poruczniku? Co to za żarty?
- To prawda, panie kapitanie. Widziałem go na głównym korytarzu. Pip również. Właśnie pobiegł za nim.
- Pip? - świetnego sobie świadka dobraliście, Grandmer. Nadzwyczaj wiarygodnego - jego sarkazm wprost
przygważdżał mnie do fotela. - Więc kto właściwie
za kim pobiegł? Baranek za Pipem? - Nie, Pip za barankiem - pospieszyłem z wyjaśnieniem.
- Rozumiem. Tak więc nikt więcej tego baranka nie widział. Taaak... Posłuchajcie, Grandmer - głos kapitana
podejrzanie złagodniał. - Ja za chwilę się
ubiorę, zejdę tam do was i jeżeli poczuję najmniejszy zapach alkoholu, to będziecie przeklinać moment, w
którym wasza mamusia odłożyła pigułki antykoncepcyjne.
Suchy trzask z głośnika oznajmił koniec połączenia. Westchnąłem ciężko. Teraz pozostawało mi tylko
oczekiwanie na przyjście dowódcy. Co będzie dalej,
trudno mi było sobie wyobrazić. A nuż mi się to przyśniło? Zrezygnowany, przesuwałem wzrok po wskaźnikach
na pulpicie. Nagle coś mnie zastanowiło. Higrometr
wskazywał najniższy, alarmowy poziom. Nawilżacze pracowały pełną parą, w dosłownym tego słowa
znaczeniu, a mimo to wilgotność powietrza była minimalna.
Cała woda wprowadzana do naszej małej atmosfery znikała nie wiadomo gdzie. Było to zastanawiające, ale nie
niebezpieczne. Niemniej jednak przyczynę należało
wykryć. Nie zdążyłem się nad tym zjawiskiem zastanowić, gdyż do sterowni wpadł kapitan. Jego zjeżone rude
brwi nie wróżyły nic dobrego.
Zbliżył się do mnie na odległość wyciągniętej ręki i rozszerzonymi nozdrzami głęboko wciągał powietrze.
- Nic nie piłem, panie kapitanie - wyjaśniłem.
- Tego jeszcze nie jestem pewien - brzmiała złowroga odpowiedź. - No, i gdzie wasz baranek, poruczniku?
- Na głównym korytarzu. Tylko tam go nie ma.
- Nadzwyczajna odpowiedź, Grandmer. Niezwykle logiczna i inteligentna. Czy wasz przyjaciel Pip nie ma na
was zbyt dużego wpływu?
- To nie jest mój przyjaciel - protestowałem rozpaczliwie.
- Nie lubicie go? - kapitan założył ręce na plecy i zaczął się kołysać na obcasach.
- Lubię, ale...
- Cisza!! - krzyknął nagle kapitan i odwróciwszy głowę ku drzwiom, uniósł rękę nakazując mi natychmiastowe
zamilknięcie. Zastygł w bezruchu, nasłuchując
czegoś. Ja też to usłyszałem. Z korytarza dobiegały głuche łomoty, rytmiczne postukiwanie, odgłosy szurania -
chyba po ścianie - i cała masa innych, nie
słyszanych nigdy na statku dźwięków. Kapitan Craig wpatrywał się z napięciem w zamknięte drzwi, wreszcie
powiedział nie patrząc na mnie:
- Ja sam sprawdzę, co się tam dzieje. Wy zostańcie, Grandmer. Jakoś nie mam dzisiaj do was zaufania.
Wyszedł, a ja oczekiwałem w napięciu na jego powrót. Byłem przekonany, że nastąpił dalszy ciąg "baranka".
Długo to nie trwało. Po kilku sekundach Craig
wpadł jak bomba do sterowni i gwałtownie zatrzasnął za sobą drzwi. Był blady. Najwyraźniej coś nim
wstrząsnęło.
- Natychmiast włączcie alarm. Dla całej załogi - wyszeptał chrapliwie.
- Na miłość boską, co się...
- Czy ja coś powiedziałem? - podniósł głos i jego krzaczaste brwi najeżyły się, co wskazywało na Najwyższe
zdenerwowanie.
- Tak jest, panie kapitanie - zasalutowałem i wcisnąłem czerwony przycisk zajmujący centralne miejsce na
pulpicie. Do tej pory nie był nigdy używany.
Na korytarzu musiało rzeczywiście dziać się coś niespotykanego.
Powietrze rozdarło przeraźliwe wycie syren. Kapitan, zasłaniając uszy zwiniętymi w kułak dłońmi, podszedł do
stojącego przed centralką łączności fotela
i opadł nań ciężko. Przypatrywałem się jego przygarbionej sylwetce i dumałem, co też teraz zrobi. Po mniej
więcej dwóch minutach uniósł głowę, wyłączył
syreny i przysunął do siebie mikrofon. Włączywszy nagłośnienie ogólne statku zaczął mówić miarowym,
spokojnym głosem:
- Ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Obsada pierwsza na stanowiska służbowe. Cała reszta zbiera się za dwie
minuty w sali zebrań. Zachować najwyższą
ostrożność przy przechodzeniu przez statek. Powtarzam, NAJWYSZA OSTROŻNOŚĆ! Skończyłem.
Odsunął mikrofon, podniósł wzrok na mnie i powiedział:
- My też tam pójdziemy, poruczniku. Widzi pan, baranek ma towarzysza. Za chwilę pan go zobaczy. Tylko
proszę nie brać ze mnie przykładu i zachować spokój.
No cóż, chodźmy. - Wstał, mocno odepchnąwszy się od poręczy, i skierował się ku wyjściu.
- Na co pan czeka? - powiedział, widząc moje niezdecydowanie. - Miejmy nadzieję, że nic panu nie zrobi.
- Kto? - zapytałem czując suchość w gardle.
- On - złapał mnie za ramię i zdecydowanym ruchem wypchnął na korytarz.
II
Potykając się po drodze o próg, znalazłem się na zewnątrz. Rozpaczliwie rozejrzałem się w lewo i w prawo,
szukając niebezpieczeństwa.
"On" stał w prawym końcu tunelu, drąc rogami obicie ścian. Kopyta wykonywały grzebiące ruchy, wywołując
dźwięczny stukot, roznoszony echem po statku.
Potężny kilkuletni byk był jak mi się zdawało - w pełni sił, pomimo znacznego wychudzenia. I chociaż mnie nie
zauważył, usiłowałem powrócić do sterowni.
Brakowało mi doświadczenia w postępowaniu z potężnymi kilkuletnimi bykami. Nawet wychudzonymi. Ale
kapitan zatarasował mi odwrót.
- Śmiało, śmiało, poruczniku. Musimy się przemknąć do auli - bezlitośnie popychał mnie do przodu.
- Może wezwać Torresa, on jest przecież Hiszpanem, zna się chyba na walce byków. Poradzi sobie z tym
bydlęciem - szeptałem gorączkowo, usiłując nie zwrócić
na siebie uwagi zwierzęcia.
- Potem będziemy się zastanawiać - uciął Craig. - Niech pan nie będzie babą i ruszy się w reszcie, bo on nas w
końcu zobaczy i naprawdę rozegra się tu
corrida.
Kilkoma długimi krokami pokonaliśmy przestrzeń dzielącą nas od najbliższego zakrętu i z westchnieniem ulgi
zagłębiliśmy się w korytarz prowadzący wprost
do sali zebrań. Pełen już był członków załogi. Niektórzy byli bardzo ożywieni. Machali rękami, usiłowali innym
coś opowiadać, przekrzykując się nawzajem.
Widok chmurnego dowódcy uciszył panujący gwar i wszyscy skwapliwie podążyli na miejsce spotkania.
Podbiegł ku nam mechanik Dantes, chcąc widocznie coś
zameldować, ale kapitan mruknął tylko: "Potem, potem" i przyspieszył kroku.
Przy wejściu zatrzymał się na chwilę i zwrócił się do mnie: - Wy tu zostańcie. Będziecie pilnować drzwi.
Ruszył ku podwyższeniu, widniejącemu w głębi sali, i zajął fotel przeznaczony dla dowódcy. Aula szybko
wypełniła się ludźmi i po chwili zapadła cisza.
Atmosfera była naładowana, czekaliśmy z napięciem na słowa kapitana. Ja też się w niego wpatrywałem, co
jakiś czas odwracając głowę, by spojrzeć na korytarz.
Byłem przecież wartownikiem.
Kapitan poczekał, aż ucichną ostatnie szmery, i odchrząknąwszy odezwał się głośno:
- Pierwsze pytanie: czy zdarzyły się jakieś nieszczęśliwe wypadki, czy są poszkodowani?
- Kucharz tak się przestraszył, że pewno będzie się moczył w nocy - mruknął ktoś w ostatnich rzędach.
- Proszę bez głupich dowcipów. Coś jeszcze? Cisza.
- A więc wszyscy są zdrowi i cali. Cieszy mnie to. Pytanie drugie. Czy zdarzyło się coś niezwykłego, trudnego
do uwierzenia? Meldujcie śmiało, bez obaw.
Las rąk.
- Mówcie wy, Dantes. Co widzieliście? Byka?
- Nie, świnię i dwa prosiaki - speszył się mechanik i zarumienił lekko. - Szturchnęła mnie w nogę - dodał
wyjaśniającym tonem. I spuścił wzrok. Był bardzo
młody i łatwo się zawstydzał.
- Taaak. Dalej, następni.
Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Bezładne wypowiedzi były w zasadzie podobne. Świnia, prosiaki,
wieprz, wół, parę baranów, stadko kurczaków.
Takich gości można było spotkać na pokładzie statku. Po prostu bydło domowe. Zdarzyły się dwa wyjątki.
Carruthers widział dzika ryjącego dywan w pokoju
wypoczynkowym, a Lent zauważył jelenia, chociaż nie jest pewien, czy to nie była sarna.
Gwar wzmagał się, bo każdy usiłował udowodnić, iż to jego odkrycie było najbardziej szokujące. Tymczasem
nadeszła pora na skontrolowanie korytarza, więc
któryś z rzędu raz obejrzałem się. Nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do takich widoków i po raz trzeci tej
nocy poczułem zesztywnienie mięśni. Parę
metrów za mną, stała krowa. Międliła coś w pysku, przyglądając mi się bezmyślnie. Uderzyło mnie to, że była
bardzo czysta, sierść lśniła jedwabiście w
blasku świetlówek. Obserwowała mnie przez moment, po czym okazując pełne lekceważenie zadarła ogon i
zostawiła na podłodze to, co bardzo użyźnia glebę.
Z godnością odwróciła się i majestatycznie podążyła w głąb korytarza. Odzyskałem mowę, gdy znikła mi z oczu.
- Krowa!!! - wrzasnąłem przeraźliwie.
Sala umilkła i zebrani odwrócili się w moją stronę.
- Też mi nowina - wzruszył lekceważąco ramionami siedzący najbliżej mnie Conti. - Krzyczysz, jakbyś zobaczył
co najmniej King-Konga.
Chwilę ciszy wykorzystał kapitan.
- Myślę... - powiedział i zawiesił na moment głos. Uwaga sali znów skupiła się na nim - że nasze obserwacje są
siłą rzeczy wyrywkowe i powierzchowne.
Nie przypuszczam jednak, żebyśmy wszyscy ulegli zbiorowej halucynacji. Zwierzęta wydają się w pełni
materialne i pozostawiają na statku namacalne ślady.
Z wnioskami poczekać musimy do czasu zebrania większej liczby danych.
Polecam skontrolowanie całego statku według schematu nr 3 instrukcji alarmowej. Zespół biologiczny
oczywiście ma za zadanie zbadać zwierzęta wszechstronnie,
pobrać próbki tkanek i tak dalej. Postępować z nimi ostrożnie, nie drażnić. Meldunki przynosić tu, do mnie. To
wszystko. Przystąpić do wykonania rozkazów.
Zaszurały odsuwane krzesła i zebrani, rozmawiając z ożywieniem, zaczęli się wysypywać na zewnątrz. Nie
minęły dwie minuty, jak zostaliśmy sami: kapitan
na podwyższeniu i ja na stanowisku przy drzwiach. Machnął na mnie ręką, dając znak, że mogę się oddalić.
Podążyłem z ochotą za innymi, opanowała mnie bowiem
nagła ciekawość. Zacząłem się nawet obawiać, że dziwaczne zjawiska rozpłyną się w powietrzu, zanim zdążę się
nasycić ich fantastycznym charakterem. Krowi
placek jednak nie znikał, zajmując nadal centralne miejsce na podłodze.
Z ożywieniem zwiedzałem kolejne pokłady. Stopniowo przestały mnie dziwić coraz to bardziej groteskowe
widoki. Korytarzami przechadzały się krowy, a między
nogami prześlizgiwały mi się różowiutkie prosięta. Kwiczały radośnie. Koło siłowni stał Conti. W ręku trzymał
pajdę chleba. Kruszył go na drobne kawałeczki
i rozsypywał między grupkę rozgdakanych kur. Był nimi zafascynowany i nie zwrócił na mnie uwagi.
Przeszedłem obok i zajrzałem w przelocie do znajdującej
się nie opodal biblioteki. Trzy barany, wywróciwszy półkę, wygryzały kartki z porozrzucanych książek, a
bibliotekarz, chuderlawy człeczyna w okularach,
wojowniczo wymachiwał rulonem map, bezskutecznie usiłując je wygnać. Barany pozostawały obojętne wobec
jego zakusów.
Z wyższego pokładu dobiegały przeraźliwe krzyki. Wszedłem tam schodami awaryjnymi i rozejrzałem się z
zaciekawieniem. Pod przeciwległą ścianą stał kucharz,
Włoch z pochodzenia. Załamując ręce i podnosząc oczy do sufitu, lamentował rozgłośnie w ojczystym języku.
Nie próbowałem dowiedzieć się, o co chodzi, ponieważ
w chwilach wzburzenia mówił wyłącznie po włosku. Stałem tam przez chwilę, namyślając się. Wreszcie
zdecydowałem, że lepiej zrobię, kiedy wrócę do kapitana
i posłucham przynoszonych. mu meldunków. Droga powrotna okazała się trudniejsza. Żołądki zwierząt
wytrwale pracowały i już cała podłoga pełna była owoców
ich wysiłku. Powietrze wypełniał zapach obornika, przywodzący na myśl mgliste wspomnienia dziecinnych
wakacji na dalekiej wsi.
Dotarłem do auli akurat w momencie, gdy zdenerwowany Hene składał meldunek dowódcy. Hene był naszym
ogrodnikiem.
- Panie kapitanie, te świnie wdarły się do hydroponików i zeżarły całą sałatę. Teraz zabierają się do brukselki.
- Świnie? - zdziwił się Craig.
- Nie, świnie by nie dosięgły. Tak mi się tylko powiedziało. Miałem na myśli krowy. Są chyba bardzo
wygłodzone, bo nie dają się odgonić. Co robić?
- Wziąć do pomocy Torresa i próbować dalej. A na przyszłość postarajcie się, by wasze wypowiedzi były
pozbawione przejęzyczeń - kapitan pozostawał sobą
nawet w tak nietypowej sytuacji.
Nieoczekiwanie salę wypełniły głuche, bolesne porykiwania i w drzwiach pojawił się biolog Wenz. Na
postronku skręconym z kawałka kabla ciągnął za sobą
łaciatą krowę. Wyraźnie się na coś skarżyła, mycząc żałośnie.
- Co to jest? - oburzył się Craig.
- Krowa, shorthorn - wyjaśnił biolog.
- Po coście ją tu przywlekli?
- Ryczy, bo nie dojona. To rasa wybitnie mleczna. Raczy pan spojrzeć, kapitanie, jakie ma pełne wymiona.
Cierpi. Ktoś musi ją wydoić.
Craig złapał się za głowę.
- Dlaczego ja muszę decydować w takich sprawach? A w ogóle to zróbcie to sami. Jesteście przecież biologiem!
- Ja? - obruszył się Wenz. - Nie mam zielonego pojęcia, jak się to robi. Znam się na tym akurat tyle, co ptak na
ornitologii.
- Pip chował się na wsi - podrzuciłem. - Może on potrafi?
- Wygląda na to, że to jednak jest pański przyjaciel, poruczniku - kapitan spojrzał na mnie spode łba. - Zresztą,
mniejsza z tym. Poszukajcie go, Wenz,
niech ją wydoi. I zabierzcie stąd to bydlę. Działa mi na nerwy.
Wenz zaczął wypychać krowę na zewnątrz, postukując ją po zadzie trzymanym w ręku ułomkiem aluminiowego
pręta. W drzwiach minął się z rozkrzyczanym kucharzem.
Ten, przewróciwszy po drodze tuzin krzeseł, stanął przed kapitanem i używając pełnego asortymentu
wyrazistych gestów odgrywał pantomimę człowieka trafionego
wszystkimi możliwymi klęskami naraz. Z potoku włoskich słów udało mi się wyłowić tylko "Sama Maria di
Torino", jako że powtarzały się najczęściej. Craig
przyglądał, mu się beznamiętnie, pozwalając kontynuować to przedstawienie. Pod jego spojrzeniem kucharz
zaczął się mieszać i wreszcie umilkł, dysząc chrapliwie.
- No, teraz w porządku - powiedział Craig, wytrzymawszy jeszcze chwilę. - Meldujcie spokojnie, o co chodzi. I
bardzo proszę, używajcie języka zrozumiałego
dla wszystkich. Nie jesteście na Sycylii.
Kucharz nabrał powietrza do płuc i z szybkością karabinu wyrzucił z siebie potok straszliwie okaleczonych
zdań. Nigdy nie zdołał się dobrze nauczyć języka
międzynarodowego.
- Te zwierzęta skąd wyleźć, to ja dobrze wiem. Calutko znam. Koniec enigma. A dla nas katastrof. Ja znam, skąd
się wyszukali te świniowie, warchlacy
i żywawołowina. Oni wylezowali z nasze konserwy, z nasze zapasy. Rozerwali pojemników z nasza chodziarnia
i wyskoczyli. Żywe i całkiem nie chore. Ogólnie
spiżarnia pustawa jest po samo dno. Nie ma nic do spożycia, żadna konsumowanie w rachunek nie przychodzi.
Obrzydne bydlęta połyknęły chyba równie też cała
sól, mąka i inne jedzenia, bo znikli. Puf i nie ma. Teraz my zdechnąć z głód. Ale jak one zmartwychwstali, to
sam proboszcz z Malavitto nie wyduma nic
a nic. Moja rozumienie nie zna. CUD! - zakończył dramatycznym okrzykiem i schwyciwszy się oburącz za
głowę, opadł na najbliższe krzesło. Wymieniliśmy z
kapitanem spojrzenia. Część zagadki znalazła swoje rozwiązanie. Niewiarygodne, ale na razie jedyne.- I być
może prawdopodobne. Do sali wsunął głowę jeden
z elektroników.
- Pojawiły się dwa konie! - zameldował i uciekł szukać dalszych rewelacji.
- Zabiję sukinsyna - wycedził kapitan przez zęby.
- Kogo? - wytrzeszczyłem oczy.
- Tego Muellera z kwatermistrzostwa. Od dawna podejrzewałem, że oszukuje na dostawach. Miało być mięso
tylko najwyższej jakości, a ten łobuz wcisnął
nam koninę. Teraz już wiem, za co postawił nową willę na Florydzie. Flaki z niego wypruję, jak wrócimy, a
potem postawię przed sądem. - Kapitan był wściekły
jak diabli. Sprawy służbowe przesłoniły mu na moment naszą sytuację. Nie zdążył rozwinąć tematu, do sali
wpadł bowiem kolejny członek załogi. Z meldunkiem.
Już ostatnim. Był to główny łącznościowiec, Carson. Zbliżył się do nas i w milczeniu podsunął kapitanowi pod
nos plik wydruków z radiokomputera.
- Co to jest? - zdziwił się Craig. - Mam to wszystko czytać? Streśćcie mi to ustnie. Przyjęliście to, więc wiecie,
co tam jest. - Wiem - westchnął Carson.
- Wyjaśnienie wszystkich zagadek.
Nie czekając na pozwolenie przysiadł na krześle i wbiwszy wzrok w podłogę, zaczął mówić wypranym z emocji,
suchym głosem. Słuchaliśmy zafascynowani.
- Rzecz w tym; że właśnie napotkaliśmy nową cywilizację. Znajdują się niecały rok świetlny od nas. Przyjaźni
jak cholera. Oferują nam swoją pomoc we
wszystkim, co tylko możliwe. Najważniejszym prezentem, jaki chcą nam sprawić, jest nieśmiertelność. Tak, tak,
nieśmiertelność - powtórzył, widząc niedowierzanie
na naszych twarzach. - Właściwie to już od jakiegoś czasu jesteśmy chwilowo nieśmiertelni. My i cała ta
menażeria. Chodzi o to, że wynaleźli promienniki,
zdolne zapewnić każdej komórce możliwość nieskończonego powielania, bez utraty jakichkolwiek zdolności do
pracy. Proces starzenia jest zatrzymany, wszystkie
tkanki bowiem bezustannie się odmładzają. Trzeba je tylko odżywiać. O ile zdołałem zrozumieć, to pole
wytwarzane przez promienniki wyszukało w naszych
konserwach komórki o nie uszkodzonej strukturze genetycznej i pobudziło je do życia. Nasze liofilizowane
kondensaty mięsne zaczęły rozprężać się i rozerwały
pojemniki. Potem wchłonęły wodę znajdującą się w powietrzu i wszystkie substancje organiczne z najbliższego
otoczenia. - Pokiwałem głową. Tajemnica nagłego
spadku wilgotności znalazła wytłumaczenie. - I w ten oto sposób nasze zwierzątka znalazły się na wolności,
żywe i nieśmiertelne. My też jesteśmy niezniszczalni,
póki znajdujemy się w zasięgu promieniowania.
- Zaraz, zaraz - przerwał kapitan. - To w jaki sposób oni się odżywiają, skoro wszystko co żywe jest
nieśmiertelne? Co jedzą?
- Pole działa tylko na organizmy o wyższym stopniu ewolucyjnym, tzn. zwierzęta i rozumne. Oni odżywiają się
po prostu roślinami. Owoce, warzywa itp.
Nam proponują oczywiście to samo odparł Carson.
Zapadła cisza.
Popatrywaliśmy na siebie ukradkiem i milcząc przetrawialiśmy w umysłach pytanie, co wybrać: ofiarowywaną
nam nieśmiertelność i wegetarianizm czy wieprzowinę!
Decyzja była trudna.