Adolfsson Maria - Doggerland (1) - Podstęp
Szczegóły |
Tytuł |
Adolfsson Maria - Doggerland (1) - Podstęp |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Adolfsson Maria - Doggerland (1) - Podstęp PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Adolfsson Maria - Doggerland (1) - Podstęp PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Adolfsson Maria - Doggerland (1) - Podstęp - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
MARIA
ADOLFSSON
DOGGERLAND. PODSTĘP
Przełożyła Agata Teperek
Strona 3
Tytuł oryginału: Felsteg
Copyright © Maria Adolfsson, 2018
First published by Wahlström & Widstrand, Stockholm, Sweden
Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and
Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX
Copyright © for the Polish translation by Agata Teperek, MMXX
Wydanie I
Warszawa MMXX
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie
do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie
udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób
upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Strona 4
Spis treści
Motto
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
15
16
17
18
19
20
Strona 5
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
Strona 6
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
Strona 7
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
89
Strona 8
90
91
Epilog
Strona 9
It is not down in any map; true places never are.
Herman Melville, Moby Dick
Strona 10
1
Jeszcze zanim otworzyła oczy, wiedziała. Coś tu jest nie tak. Wszystko
jest potwornie nie tak.
Powinna leżeć w innym łóżku, wszystko jedno w jakim, byle nie
w tym. Ciche chrapanie, które dolatuje z drugiej strony łóżka, powinien
wydawać ktoś inny, wszystko jedno kto, byle nie on. Z pełną jasnością,
która przenika jej myśli, wie, że musi się stąd wynosić. Teraz,
natychmiast, zanim on się obudzi.
Powoli i najciszej, jak tylko może, Karen Eiken Hornby odsuwa kołdrę
i siada, nie spogląda nawet w kierunku drugiej strony szerokiego łóżka.
Przesuwa wzrokiem po pokoju hotelowym. Na podłodze, tuż koło swoich
bosych stóp, dostrzega majtki i stanik, sukienka leży obok skórzanej
kurtki zwinięta na stoliku, torebka rzucona na fotel. Trochę dalej
zauważa sportowe buty, które wystają zza otwartych do połowy drzwi
łazienki.
Planuje każdy swój ruch, żeby błyskawicznie się stąd zabrać,
przysłuchuje się ciężkiemu oddechowi za plecami, ona sama oddycha
bezgłośnie i płytko. Szybko powtarza poszczególne kroki, żeby stłumić
falę strachu, wzbierającą w jej brzuchu. Rusza, bierze trzy głębokie
wdechy, a później sięga po majtki i jednym ruchem wciąga je na siebie.
Ostrożnie, żeby materac się nie zakołysał, podnosi się i ma wrażenie, że
pokój wiruje. Czeka, nabiera powietrza. Potem, skradając się, robi kilka
kroków, po drodze jedną ręką zgarnia stanik i rajstopy, drugą chwyta
sukienkę i kurtkę. Czuje narastające mdłości, ale idzie dalej do łazienki
i cicho zamyka za sobą drzwi. Zwleka pół sekundy, a później przekręca
zamek. Kiedy słyszy kliknięcie rygla, natychmiast żałuje tej decyzji
i przykłada ucho do drzwi. Wszystkie dźwięki, które teoretycznie
mogłyby dochodzić z drugiej strony, zlewają się z uderzaniami jej
walącego serca i krwią szumiącą w jej głowie.
Później się obraca.
Wzrok, który napotyka w lustrze nad umywalką, jest pusty i dziwnie
obcy. Z głęboką odrazą do samej siebie przygląda się zarumienionym
policzkom i pokruszonej maskarze, tworzącej pod jej oczami ciemne
okręgi. Brązowe włosy z jednej strony głowy zwisają, reszta wciąż trzyma
Strona 11
się związana na karku. Długa grzywka jest przyklejona do spoconego
czoła. Zrezygnowana obserwuje to spustoszenie i szepcze lepiącymi się,
suchymi ustami:
– Ty idiotko.
Coś przekręca się jej w żołądku. W ostatniej chwili udaje się jej
pochylić nad sedesem, potem nadciągają wymioty. No to teraz się obudzi,
myśli, wsłuchując się bezradnie we własne łkanie i sapnięcia.
Spodziewając się kolejnej fali torsji, zamyka oczy, żeby nie musieć
oglądać w muszli pozostałości wczorajszego dnia. Czeka jeszcze chwilę,
ale wygląda na to, że żołądek się uspokoił. Odczuwając chwilową ulgę,
prostuje się, odkręca kran i napełnia wodą obie dłonie. Przepłukuje usta,
schładza twarz i uświadamia sobie, że teraz będzie miała jeszcze
ciemniejsze ślady wokół oczu, ale myśli zaraz, że to bez znaczenia.
Stoczyła się już tak nisko, że niżej się nie da.
Chociaż niedługo skończy pięćdziesiąt lat, tym razem naprawdę
znalazła się na dnie. Ma wrażenie, jakby miała na karku
siedemdziesiątkę.
Szybka ucieczka to jedyna rzecz, która jej teraz zostaje. Pojechać do
domu, położyć się i umrzeć. We własnym łóżku. Najpierw jednak musi się
stąd wydostać, wsiąść do samochodu i pojechać do domu, z nikim nie
rozmawiając i tak by nikt jej nie zobaczył. Później dostrzega nikły
promyk nadziei, kiedy dociera do niej, że to właśnie dziś istnieje cień
szansy, że naprawdę niepostrzeżenie uda się jej uciec z miasta. Kwadrans
po siódmej rano, dzień po święcie ostryg, cały Dunker pogrążony jest we
śnie.
Jedną ze szklanek na szczoteczki do zębów napełnia zimną wodą
i szybko ją wypija, wolną ręką ściąga frotkę z głowy i patrzy, jak razem
z nią straciła kilka długich, ciemnych włosów. Nalewa sobie jeszcze jedną
szklankę, wciąga na siebie sukienkę, wciska do torebki stanik i rajstopy
i już chce położyć rękę na klamce, kiedy się zatrzymuje. Musi spuścić
wodę. Nawet jeśli ten hałas go obudzi, po prostu musi, nie powinna
zostać tu po niej żadna pamiątka. Z mocno zaciśniętymi oczami
i grymasem przerażenia na twarzy wsłuchuje się w dźwięk wody
pieniącej się w muszli klozetowej oraz późniejszy szum, kiedy rezerwuar
zaczyna się napełniać. Czeka jeszcze kilka sekund i kiedy słychać już
tylko szmer, przewiesza torebkę przez ramię.
Później bierze głęboki wdech i otwiera drzwi.
Strona 12
Mężczyzna w łóżku leży na plecach z głową zwróconą w jej stronę, Karen
przez sekundę czuje się jak rażona piorunem. Pod światło odnosi
wrażenie, że się jej przygląda. Jednak pokój wypełnia się kolejnym
grzmiącym chrapnięciem, a odrętwienie przemija, Karen wzdryga się.
Sześć sekund później trzyma już w ręce swoje buty i otwiera drzwi na
korytarz. Ale tam, u progu wolności, coś skłania ją do tego, żeby się
odwrócić. To taka sama nagła myśl jak te, gdy się mija wypadek na
autostradzie: chociaż wcale nie chce się tego oglądać, nie sposób nie
spojrzeć. Wodzi wzrokiem po mężczyźnie na łóżku. Przygląda się jego
wiotkim, rozchylonym ustom, wsłuchuje w lekko gulgoczący dźwięk
towarzyszący każdemu wydechowi.
Z wrażeniem nierealności wpatruje się przez trzy sekundy w swojego
szefa, a później zamyka za sobą drzwi.
Strona 13
2
Drzwi pokoju numer pięćset siedem zamykają się z cichym kliknięciem.
Ciemna wykładzina wydaje się miękka, kiedy Karen stąpa po niej bosymi
stopami, zmierzając szybkim krokiem do windy. Naciska przycisk. Puls
dudni jej w skroni, kiedy wciąga na siebie buty, używając przy tym palca
jako łyżki. Udaje jej się je założyć, a zaraz potem winda dzwoni i drzwi
otwierają się z cichym szumem.
Ma szczęście. Recepcja jest chyba pusta. Zerkając na nią z ukosa, Karen
pędzi przez lobby do wyjścia. Przeszywa ją dreszcz niepokoju, gdy
dociera do niej, że w ogóle nie pamięta, jak się tu znalazła. Czy naprawdę
przyszli tu razem? Czyj to był pomysł? Urywkowe wspomnienia
z wczorajszego wieczoru przelatują jej przez głowę jak krótkie sekwencje
lmu: spotkanie w porcie z Eirikiem, Korem i Marike, późniejsza rundka
po barach, ostrygi i jeden kieliszek wina za drugim. A do tego niewyraźne
wspomnienie Jounasa Smeeda, który pojawił się w którymś z barów nad
ranem. Później jeszcze kilka sekwencji miga jej przed oczami: śmiechy,
przekomarzanie się, momentalnie wybuchająca kłótnia, pijackie uściski
w ramach przeprosin i twarz Jounasa obok jej twarzy. Zdecydowanie zbyt
blisko.
W połowie drogi na zewnątrz, zanim irytująco wolne drzwi obrotowe
wypuszczą ją na ulicę, dopada ją kolejna przerażająca myśl: czy ktoś ich
widział, kiedy się tu meldowali?
Wrześniowe powietrze jest rześkie i przejrzyste, Karen bierze głęboki
wdech, a zaraz potem znów fala torsji podchodzi do gardła. Pospiesznie
rozgląda się po opustoszałej ulicy i podbiegając, przechodzi na drugą
stronę, zasłania przy tym usta ręką. Chwilę później stoi i przechyla się
przez barierkę nadbrzeżnej promenady, a mdłości powoli słabną. Ulga
trwa jednak sekundę, bo myśl, której starała się unikać, odkąd obudziła
się dziesięć minut wcześniej, uderza ją z całym impetem. To, co
najgorsze, jest jeszcze przed nią. W poniedziałek rano znów będzie
musiała się z nim spotkać.
Strona 14
Wodzi wzrokiem po zatoce w kierunku portu na wschodzie. W porcie
dla przyjezdnych widać skupisko chwiejących się masztów, ale terminal
promowy, jeszcze kawałek dalej, świeci pustkami, jak w każdą niedzielę.
Prom z Esbjerg dotrze tu dopiero o ósmej wieczorem, a od kilku lat nie
ma już weekendowych rejsów ani do Danii, ani do Anglii. Temu, kto
zechce opuścić w niedzielę Wyspy Doggerlandzkie, zostaje obecnie tylko
samolot z Ravenby. Przez poranną mgiełkę, która utrzymuje się jeszcze
miejscami nad morzem, Karen dostrzega w oddali białą wieżę radarową
na promie pasażerskim zakotwiczonym w porcie głębokowodnym.
Mruży oczy, patrząc na horyzont, i grzebie w wewnętrznej kieszeni
kurtki, szukając okularów przeciwsłonecznych. Wymyka się jej ciche
przekleństwo, kiedy spostrzega, że nie ma ich tam, gdzie powinny być.
Przejeżdża dłonią po pozostałych kieszeniach i stwierdza, że albo zgubiła
je gdzieś wieczorem, albo zapomniała ich z hotelu. Teraz będzie musiała
pokonać co najmniej połowę drogi do domu, do Langeviku, ze świecącym
w oczy, nisko zawieszonym słońcem, palącym pragnieniem, mdłościami
i dudniącym bólem głowy. Dobrze zrobiłoby jej podwójne espresso i dwie
tabletki przeciwbólowe, żeby nie stwarzała bezpośredniego zagrożenia na
drodze, ale nie odwracając się, wie, że wszystkie sklepy i kawiarnie po
drugiej stronie Strandegate są jeszcze zamknięte. O tej porze, dzień po
Oistrze, jest prawdopodobnie jedyną istotą, która nie śpi w tym
skacowanym mieście, no może z wyjątkiem kilku szczurów, które grzebią
w przepełnionych śmietnikach i wśród muszli ostryg. Ta myśl sprawia, że
w żołądku wzbiera jej kolejna fala.
Zamyka oczy, opiera dłonie o gruby, zimny mur i bierze kilka
głębokich wdechów. Świeże powietrze zdaje się jej zbawienne, bryza
zwiewa jej wilgotne włosy na twarz. Karen wystawia kark do słońca
i spogląda na dół, na plażę. Stado mew śmieszek drze się koło kilku
niedbale zawiązanych worków ze śmieciami, które nie zmieściły się
w koszach ustawionych specjalnie na tę okazję. Trochę dalej majaczą
kontury jeszcze jednego worka. Chwilę później Karen dostrzega jednak,
że to śpiący mężczyzna. Leży prosto na piasku pod narzuconym na siebie
płaszczem. Obok stoi wózek sklepowy, podwędzony najprawdopodobniej
z Qvicka albo Temy i wypełniony pustymi butelkami i puszkami.
Wygląda na jednego z pijaków, którzy przesiadują koło galerii przy
Salutorget. Zapewne będzie czuł się podobnie jak ona, kiedy się obudzi:
spragniony, spocony i przepełniony trwogą „dnia następnego”, ciążącą na
Strona 15
barkach niczym ciężki plecak. Jednak, myśli sobie Karen,
w przeciwieństwie do mnie przynajmniej spędził tę noc w niewinnej
samotności.
Gdzieś w oddali słychać warkot motoroweru, który bez entuzjazmu
stara się przebić przez monotonny, dochodzący od morza szum kipieli.
Pieniące się fale uderzają o pirs, który dziarsko ciągnie się prosto
w morze. W zatoce, przy jednym z sześciu dalbów, stoi zakotwiczona
podniszczona żaglówka. Zamyślona Karen zastanawia się, ile potrwa, nim
podpłynie policja portowa i ją stamtąd przegoni. Zapewne będą patrzeć
na to przez palce co najmniej do popołudnia; w dniu takim jak ten nawet
ci zazwyczaj gorliwi chłopcy nie dadzą rady wzniecić w sobie instynktu
łowieckiego przed lunchem.
Najdalsza część pirsu spowita jest poranną mgłą, latarnia morska na
końcu tego kilometrowego falochronu wciąż ma nieostre kontury. W nocy
musiała być gęsta mgła, myśli Karen i przypomina sobie niezwykle
uporczywe wycie rogu mgłowego. Pojawia się też inne wspomnienie:
poirytowany Jounas, który podnosi się i zamyka okna, a potem wraca do
łóżka. Karen szybko wypiera ten obraz, puszcza barierkę i energicznym
krokiem rusza w stronę parkingu przy Redehusgate.
Samochód stoi spokojnie zaparkowany trzy przecznice dalej, dokładnie
tam, gdzie go zostawiła pół doby wcześniej. W chwili gdy dostrzega
swojego ciemnozielonego forda rangera na pustym parkingu przed
ratuszem, odpręża się. Za niecałą godzinę będzie leżała we własnym
łóżku, w swoim domu za zaciągniętymi żaluzjami, a sen zapewni jej kilka
godzin bez wyrzutów sumienia.
Chwilę później spostrzega, że nie ma kluczyków do samochodu.
Strona 16
3
– Jak się dzisiaj miewamy? – Głos za nią jest o cjalny i nieco
protekcjonalny.
Karen zastyga w pół ruchu, z jedną ręką w torebce i drugą opartą dla
równowagi o maskę samochodu.
Od kilku podszytych paniką minut siedzi już w kucki obok forda
i bezowocnie grzebie w swoich rzeczach, szukając kluczyków. Sprawdziła
wszystkie kieszenie i schowki, po omacku przeszukała dno torebki
i z narastającym niepokojem przeszła do metodycznego wyjmowania
z niej wszystkich rzeczy po kolei.
Teraz klnie bezgłośnie przez zaciśnięte zęby: co też, kurna, o tej porze
robi policja na mieście? Dlaczego marnują, do cholery, swój czas
i pieniądze podatników na patrolowanie ulic i placów, skoro całe miasto
i tak śpi? Z ciężkim westchnieniem podnosi się na odrętwiałych nogach.
Później odwraca się niechętnie i próbuje przywołać na usta swobodny
uśmiech.
Wychodzi z tego sztywny grymas.
Na twarzach obojga policjantów maluje się przerażenie, a później
niedowierzanie, kiedy widzą ją – obraz nędzy i rozpaczy.
– Oj, przepraszam… – mówi policjant i cofa się o krok z zakłopotaną
miną.
Jego wzrok krąży między rozmazanymi resztkami makijażu na trupio
bladej twarzy przed nim a przedmiotami na ziemi. Jego nieco młodsza
koleżanka posyła Karen przelotne spojrzenie i z wyraźnym
zaciekawieniem przygląda się zestawowi akcesoriów na asfalcie:
wczorajsze wydanie porannej gazety, telefon komórkowy, pół paczki
papierosów, coś, co wygląda jak czarne rajstopy, ładowarka, zjedzone do
połowy jabłko ze śladami po ugryzieniach na pociemniałym miąższu,
stanik i opakowanie prezerwatyw.
Karen przywołuje jeszcze jeden sztywny uśmiech i czuje, jak spiętą ma
twarz. Później wykonuje nieokreślony gest w kierunku śmietnika na
ziemi.
– Nie mogę znaleźć kluczyków do samochodu – mówi na wdechu,
próbując nie dopuścić, żeby jej oddech dosięgnął policjantów. – Nowa
Strona 17
torebka – dodaje.
– Nocowała pani w mieście?
Policjantka, która zdążyła już ukucnąć, spogląda teraz na nią
z delikatnym, jakby porozumiewawczym uśmiechem. Karen czuje
narastającą irytację – co też taka nieprzyzwoicie dobrze wytrenowana
gówniara z podskakującym końskim ogonem może, do diabła, wiedzieć
o „nocowaniu w mieście”?
– Nie, dlaczego? – mówi lodowatym głosem.
Ucieka się do spojrzenia. Tego przenikliwie niebieskiego z żółtym
obramowaniem źrenic, którym – jak wie – może skłonić ludzi do
milczenia. Patrzy młodej kobiecie prosto w oczy, zmusza ją, żeby
odwróciła wzrok, i żałuje tego w tej samej sekundzie, w której wygrywa
potyczkę. Co ona wyrabia?
– Wczoraj po Oistrze zrobiło się trochę późno, więc przenocowałam
u dobrej przyjaciółki – dodaje, próbując załagodzić sytuację. – Ale chyba
najlepiej będzie, jak wrócę do szukania…
Karen wykonuje znaczący gest w stronę torebki i galimatiasu rzeczy,
które wciąż zdają się przykuwać uwagę policjantki. W tym samym
momencie widzi, jak ta wyciąga odzianą w rękawiczkę rękę, podnosi
z ziemi zwinięte rajstopy i lekko nimi potrząsa. Kiedy płaski kluczyk
ląduje na wyłożonym kamieniami trotuarze, rozlega się brzdęk. Dwie
sekundy później Karen słyszy dobrze sobie znane piknięcie otwieranego
zamka w drzwiach.
– Proszę bardzo, szefowo – mówi posterunkowa Sara Inguldsen,
podnosząc się i z krzywym uśmiechem podając jej kluczyki.
Nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, Karen bierze je od niej
i widzi, jak dwoje policjantów równocześnie cofa się o kilka kroków
i oddaje jej honory. Najwyraźniej zdolność mówienia powróciła już także
posterunkowemu Björnowi Langemu.
– Proszę jechać ostrożnie, pani komisarz!
Strona 18
4
Autostrada z Dunkeru do Langevik ciągnie się przez sześć kilometrów po
południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy Heimö, przecina na skos wąski
półwysep Skagersnäs i biegnie dalej na północny wschód jeszcze przez
półtora kilometra. Karen czuje jak strużka potu spływa jej po plecach,
zarazem sztuczny chłód z klimatyzacji przyprawia ją o dreszcze. Mocno
ściska rękami kierownicę i w równych odstępach zerka na
prędkościomierz. Wprawdzie wątpi, żeby drogówka w taki poranek jak
ten posyłała do boju ludzi z radarami, ale sama myśl o tym, że mogłaby
zostać zatrzymana przez kolegów i do tego zmuszona dmuchać w balonik,
jest mniej więcej równie pociągająca co jeszcze jedna noc z Jounasem
Smeedem. I zapewne byłby to koniec mojej kariery, myśli. Mimo
zdecydowanie zbyt pobłażliwych przepisów – co wynikało z tego, że
pragmatyczni politycy mieli więcej do stracenia niż do ugrania na ich
zmianie – stężenie alkoholu w jej krwi najpewniej wciąż znacznie
wykracza poza dopuszczalny poziom. Już samo to przypuszczenie
sprawia, że chłód ściska ją w żołądku, a ona sama zdejmuje nogę z gazu.
Tylko nie to. Przenigdy.
Ruch jest mały, pojedyncze samochody mijają ją co kilka minut. Karen
rozluźnia trochę uchwyt na kierownicy i lekko potrząsa ramionami.
Później, kiedy prześpi się kilka godzin, przeanalizuje każdy szczegół
wczorajszego dnia, przewałkuje to, co się stało, dzieląc włos na czworo,
pociągając samą siebie do odpowiedzialności i skazując na skruchę i życie
w czystości. Ani kropli alkoholu przez kilka kolejnych tygodni, nigdy
więcej żadnych papierosów, codzienne bieganie, trening siłowy i zdrowe
odżywianie. Najpierw dochodzenie, później wyrok – robiła tak już
wcześniej. Spuścizna po przodkach z północy Noorö tkwi w niej głęboko.
Nie na tyle, żeby miała w ogóle nie grzeszyć, ale wystarczająco, żeby
najgłupsza gafa napełniała ją lękiem. Nie ze strachu przed gniewem
bożym i wykluczeniem z królestwa niebieskiego; raczej przed ceną, jaką
może przyjść jej zapłacić w tym życiu. Tym razem szef Wydziału
Kryminalnego Policji w Doggerlandzie może zgotować jej piekło na ziemi.
Przytyki, szydercze uśmiechy, aluzje. Dalsza praca nie będzie możliwa,
lecz równie niemożliwe wydaje się jej teraz znalezienie jakiegoś
Strona 19
rozwiązania. Kilka tygodni urlopu raczej nie sprawi, że problem zniknie,
a co zrobi potem? Złoży wypowiedzenie? Przekwali kuje się? W tym
wieku? Nic takiego nie potra sobie wyobrazić. Odgania od siebie myśli
o przyszłości, ale nie może pohamować kolejnych wspomnień
z wczorajszego dnia, które zaczynają układać się w całość.
Ostatnia sobota września. Przed rozpoczęciem tradycyjnej uczty
ostrygowej umówiła się na piwo z Marike, Korem i Eirikiem w The Rover.
Marike była w złym humorze, bo coś jej nie wyszło podczas wypalania
w piecu i tym samym poszły na marne dwa tygodnie pracy w atelier. Coś
było nie tak z nową glazurą, w której pokładała ogromne nadzieje. Poza
tym Marike Estrup brzydziła się ostrygami, co oświadczyła z niezwykle
silnym duńskim akcentem. Z czasem przyzwyczaili się do jej karkołomnej
mieszanki doggerlandzkiego i duńskiego i doszli do wniosku, że jej akcent
działa jak swego rodzaju licznik Geigera, który mierzy nastrój Marike.
Wczoraj wskazówka tego licznika dramatycznie się odchyliła i niemal nie
dało się zrozumieć jej północnojutlandzkiego syczenia.
Kore i Eirik byli z kolei w wyśmienitym imprezowym nastroju. Dwa dni
wcześniej przyjęto ich ofertę na dom w Thingwalli i piątkowy wieczór
upłynął im na denerwowaniu się, jak spłacą pożyczkę, kłóceniu się
o wystrój i uprawianiu seksu na zgodę. Całą sobotę spędzili w łóżku,
snując w kokonie utkanym z wiary w przyszłość po kolei: od planu
przeprowadzki, przez późniejszą parapetówkę, aż po wspólną starość.
Karen natomiast miała produktywną sobotę, która rozpoczęła się od
tego, że pojechała do marketu budowlanego w Rakne. Potem uszczelniła
siedem okien, wymieniła zawiasy w drzwiach do komórki na narzędzia
i prawie pół godziny rozmawiała z mamą przez telefon, ani razu nie
podnosząc głosu, więc zadowolona z siebie przyglądała się teraz swoim
wciąż opalonym przyjaciołom w przyjemnym mroku pubu. Sama –
z powodu bladej cery – wyglądała na zmęczoną, niemal chorą, na co
bezdusznie zwróciła uwagę Kore.
– Tak, ale teraz kolej na mnie – odpowiedziała. – Wyjeżdżam
najpewniej w poniedziałek albo najpóźniej we wtorek.
Tylko kilka wolnych dni na początku czerwca, całą resztę lata
przepracowała. Kiedy jej koledzy z policji byli na wakacjach, na własną
rękę doprowadziła do końca dochodzenie, napisała ostatnie raporty,
posprzątała i trwała na posterunku wspomagana przez personel
Strona 20
oddelegowany tutaj tymczasowo z dalszych terenów. Kiedy delikatnie
podpytywano ją, czy ewentualnie byłaby skłonna przesunąć urlop na
jesień, nawet się nie zająknęła, że pasuje jej to idealnie. Bez mrugnięcia
okiem przepracowała całe lato i za swoje poświęcenie zarobiła kilka
przydatnych punktów, które wykorzysta akurat w zbliżającej się batalii
o wolne w okresie świąteczno-noworocznym.
Rozłożona na jednym z foteli w The Rover, oświadczyła z satysfakcją
przyjaciołom, że teraz – gdy Wyspy Doggerlandzkie pogrążają się
w mroku i chłodzie – czekają ją trzy tygodnie urlopu, którego dużą część
zamierza spędzić w północno-wschodniej Francji. Będzie siedziała tam
z Philippe, Agnés i całą resztą w posiadłości w Alzacji, której kilka
nędznych procent ziemi i winnic należało do niej. Będą dyskutować
o tegorocznych zbiorach i porównywać, jak zmieniły się poprzednie
roczniki wina.
Ale najpierw mieli uczcić Oistrę.
Jak zawsze doroczne święto ostryg rozpoczęto w porcie, gdzie
mieszkańcy Dunkeru i turyści, którzy się tutaj zjechali, tłoczyli się przy
stołach. Ostrygi nie były wprawdzie jeszcze w pełni wyrośnięte, ale
pierwsza sobota po jesiennej równonocy wyznaczała początek długiego
sezonu, i to właśnie świętowano z taką pompą. Góry ostryg jadalnych
i ostryżyc japońskich zmniejszały się i napełniały w tym samym rytmie,
w jakim pieniądze przechodziły z rąk do rąk, a nowe beczki z porterem
i przyprawianym woskownicą europejską kwasem z Heimö wtaczano przy
głośnym posapywaniu zlanych potem pracowników browarów. Ciemne
pieczywo i masło stanowiły jedyne tradycyjne dodatki, było jednak tak
ważne, żeby ludzie nie skonali tu z głodu i pijaństwa, że serwowano je
tego wieczoru za darmo, w związku z czym reklamy sponsorów
pokrywały każdą wolną przestrzeń.
Po prostu było tak jak zawsze.
Jakkolwiek wesoły i serdeczny panowałby nastrój, Oistra – zgodnie
z tradycją – zbierała ob te plony w o arach pijaństwa, bijatyk albo tego
lub innego zatrucia pokarmowego. To, co z kolei nie należało do tradycji,
to street food i tanie wino serwowane obecnie w papierowych kubeczkach,
na co rok w rok uwagę zwracali oburzeni czytelnicy gazet podpisujący się
jako „Ratujmy doggerlandzkie dziedzictwo” albo „Zawiedziony 72-latek”.
Jeśli chodzi o program artystyczny, niektórzy uważali, że zmiany poszły
w dobrą stronę, a inni, że w złą. Zespół muzyków, który jeszcze