9967
Szczegóły |
Tytuł |
9967 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9967 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9967 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9967 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gordon R. Dickson
Z krwi i ko�ci
GA��ZKA
Ju� od czterech godzin Ga��zka zbiera�a odwag�, �eby wej�� do punktu zaopatrzeniowego. W z�otawym �wietle popo�udnia, w silnym, pomara�czowym s�o�cu, sta�a przytulona do grubej �ciany z ubitej ziemi. Kilka krok�w dalej znajdowa�y si� drzwi. Teraz by�y one uchylone i ukazywa�y ciemne wn�trze - w g��bi kto� �piewa� ochryp�ym, pijackim tenorem. G�os by� niem�ody, co jaki� czas za�amywa� si� zdradzaj�c, �e gard�o z kt�rego si� dobywa, dobieg�o ju� wieku �redniego.
...Odwa�ny jak Ned Kelly,
- m�wili ludzie kiedy�
Odwa�ny jak Ned Kelly
- tak m�wi� jeszcze dzi�...
Ned Kelly by� po prostu starym rzezimieszkiem, kt�ry sam sporz�dzi� sobie strzelb� i w ko�cu nawet z niej wypali�, ale do policjanta, za co zosta� skazany na �mier�. Ballada by�aby ca�kiem niez�a, gdyby �piewano j� z akcentem r�wnie australijskim jak ona sama. C�, kiedy Hacker Illions nigdy nie widzia� Ziemi, nie m�wi�c ju� o Australii; z t� cz�ci� SOL III ��czyli go tylko rodzice australijskiego pochodzenia, oboje zreszt� pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, ponad dwadzie�cia lat temu. Nawet Ga��zka wiedzia�a, �e zwi�zki Hackera z Australi� s� raczej dalekie. Akceptowa�a jednak to zgrywanie si� na faceta z antypod�w, tak jak akceptowa�a jego g�upot�, gdy by� pijany, odwag�, gdy by� trze�wy i pe�ne w�tpliwo�ci, cho� g��bokie przywi�zanie do Ojca Ro�lin.
Hacker pi� ju� co najmniej od czterech godzin - przez ca�y czas, kt�ry Ga��zka sp�dzi�a pod �cian� punktu zaopatrzeniowego. Nie da si� z nim teraz rozs�dnie rozmawia�. Cicha jak cie�, lekka jak promie� s�o�ca, przytulona do chropowatej �ciany Ga��zka s�ucha�a �piewu i pr�bowa�a zebra� odwag�, �eby wej�� do �rodka, do tej ciemnej, pe�nej ha�asu, przypominaj�cej klatk� pu�apki, kt�r� ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Pr�cz Hackera b�d� tam inni - cho�by tylko Ajent. A mog� by� te� jeszcze inni, r�wnie� pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego, m�czy�ni o z�ych intencjach, kt�rzy b�d� pr�bowali j� dotkn�� i schwyta�. Zadr�a�a. Nie tylko na my�l o wyci�gaj�cych si� ku niej wielkich i szorstkich r�kach; tak�e dlatego, �e gdyby j� przyparli do muru, musia�aby ich porani�. Wiedzia�a, �e nie poradzi sobie inaczej; b�dzie musia�a ich porani� by si� uwolni�,
Zasmucona Ga��zka przycupn�a przy �cianie i zako�ysa�a si� �a�o�nie. Gdyby tylko Hacker wyszed�, nie musia�aby i�� tam po niego. Ale on ju� od czterech godzin nie opu�ci� budynku. Na pewno w tam w �rodku jest jakie� miejsce, w kt�rym m�g� sobie ul�y�; a to znaczy, �e nie b�dzie musia� wyj��, dop�ki nie sko�cz� mu si� pieni�dze albo kto� go stamt�d nie wyrzuci - a po�cig jest ju� nie dalej ni� godzin� st�d.
- Hacker - zawo�a�a. - Wyjd�!
Ale jej wo�anie pozosta�o tylko szeptem. Nawet kiedy by�a sam na sam z Hackerem, nigdy nie uda�o jej si� podnie�� g�osu powy�ej tego szeptu. W normalnych okoliczno�ciach nie mia�o to �adnego znaczenia. Zanim jeszcze pozna�a Hackera, kiedy mog�a rozmawia� tylko z Ojcem Ro�lin, nie musia�a w og�le wydawa� �adnych d�wi�k�w. A teraz - gdyby tylko umia�a krzycze� tak jak inni ludzie. Cho�by raz krzykn�� jak cz�owiek, kt�rym przecie� jest...
Ale z jej obola�ego gard�a wydobywa� si� tylko �wist powietrza. Fizycznie by�a zdolna do krzyku, mia�a w �rodku ca�y konieczny aparat anatomiczny, ale po d�ugich latach dorastania w wy��cznym towarzystwie Ojca Ro�lin, co� w jej umy�le nie pozwala�o.temu aparatowi zadzia�a�. Teraz nie mia�a ju� czasu i nie mia�a wyboru, szybkim ruchem poci�gn�a za nitki i ubranie z kory cia�niej oplot�o jej cia�o. Hacker zawsze chcia�, �eby nosi�a normaln� odzie�; twierdzi�, �e lepiej by j� chroni�a przed m�czyznami. Ale ona nie znosi�a martwych w dotyku materia��w, kt�rymi inni ludzie okrywali cia�o, a przecie� i tak nigdzie pr�cz takiego zamkni�tego pude�ka jak ten budynek �aden cz�owiek nie mia� szansy jej schwyta�. Wzi�a g��boki oddech i przez uchylone drzwi w�lizn�a si� do wn�trza.
Jej ruchy by�y tak lekkie i zwinne, �e znalaz�a si� obok Hackera zanim ktokolwiek j� zauwa�y�. Hacker sta� oparty �okciami o si�gaj�c� mu do pasa p�k� nazywan� kontuarem. To by�a d�uga p�ka, bieg�a wzd�u� ca�ego pomieszczenia, a mi�dzy ni� a �cian� pozostawiono woln� przestrze�, w kt�rej m�g� stan�� Ajent i podawa� stamt�d szklanki i butelki. Akurat w�a�nie tam by�, prawie - cho� nie dok�adnie - naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie p�ki, zwr�cony do niego twarz�, sta� czarnobrody m�czyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny.
Kiedy zakrad�a si� w pobli�e Hackera i poci�gn�a go za r�kaw, w�a�nie ten m�czyzna zauwa�y� j� pierwszy.
- Hej! - krzykn�� g��bokim i charkocz�cym basem. - Hacker, patrz! Mo�e to nie ta ma�a dzikuska, kt�r� wychowa� Ojczulek? To na pewno ona! Do diab�a, gdzie j� ukrywa�e� przez ca�y czas?
I zupe�nie tak, jak si� tego spodziewa�a, czarnobrody wyci�gn�� do niej grub� �ap�. Schowa�a si� za Hackerem, kt�ry zachrypia�:
- Zostaw j� w spokoju! Ga��zko... Ga��zko, wyjd� st�d. Poczekaj na mnie przed domem.
- Jedn� chwileczk�... - czarnobrody pr�bowa� wymin�� Hackera, by jednak mimo wszystko jej dotkn��. W kaburze za pasem mia� ci�ki, g�rniczy �wider jonowy. Hacker, kt�ry zagradza� mu drog�, nie by� uzbrojony.
- Odsu� si�, Hacker! Chc� tylko na ni� spojrze�...
- Daj spok�j, Berg - rzuci� Hacker ostrzegawczo. - M�wi� powa�nie.
- Ty? - �achn�� si� Berg. - A kto ty jeste�? Kole�, kt�remu stawia�em drinki przez ca�y dzie�?
- Hacker! Chod�! - wyszepta�a Ga��zka.
- W porz�dku! Niech i tak b�dzie! - odpar� Hacker z pijack� godno�ci�. - Skoro tak na to patrzysz, Berg... Chod�my Ga��zko.
Odwr�ci� si� i ruszy� w stron� drzwi, ale Berg zatrzyma� go chwytaj�c za po�� sk�rzanej kurtki. Gdzie� z ty�u za czarnobrodym Ga��zka dostrzeg�a Ajenta, bladego t�u�ciocha, kt�ry z u�miechem opiera� si� o bar, nic nie m�wi� i nic nie robi�.
- Nie, nie - Berg wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta ma�a, cho�bym musia� was oboje zwi�za�. Paru ludzi ma tu przyjecha�, �eby si� z tob� zobaczy�.
- Ze mn�? - Hacker odwr�ci� si� do czarnobrodego i przegl�da� mu si� t�po, zataczaj�c si� z lekka.
- Jasne, czemu nie... - potwierdzi� Berg. - Wczoraj w�a�nie sko�czy�a si� twoja kadencja kongresmena z tego okr�gu. Nie chroni ci� ju� immunitet.
Ga��zka zamar�a. By�o gorzej ni� my�la�a. Fakt, �e Hacker si� upi�, sam w sobie stanowi� pewien problem, ale to, �e kogo� tu specjalnie przys�ano, �eby stawia� mu drinki i zatrzyma� go na miejscu a� do nadej�cia po�cigu - to by�o przera�aj�ce.
- Hacker! - wyszepta�a rozpaczliwie. - Uciekaj!
Berg ci�gle trzyma� Hackera za kurtk�, wi�c da�a nura pod jego ramieniem i stan�a mi�dzy nimi, twarz� w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapi� si� na ni� przez kr�tk� chwil�. Zaraz potem zada�a mu cios praw� r�k� prosto w twarz - ka�dy jej palec jak drobna, zakrzywiona ga��zka, ka�dy paznokie� jak ostrze brzytwy.
- Co? - roze�mia� si� Berg, Jej paznokcie by�y tak ostre, �e w pierwszej chwili nawet nie poczu� skalecze�. - Bawisz si� troch� zbyt...
Kiedy krew zala�a mu oczy, s�owa przesz�y w nieartyku�owany wrzask. Pu�ci� Hackera i cofn�� si�, podnosz�c r�ce do twarzy.
- Co ty robisz? Chcesz mnie o�lepi� czy co? - Kiedy przetar� oczy i zobaczy� krew na swoich d�oniach, zary� jak ranne zwierz�, pe�ne gniewu i b�lu.
- Uciekaj, Hacker! - zawo�a�a rozpaczliwie Ga��zka. Berg rzuci� si� na ni�. Jeszcze raz przemkn�a pod jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwa�a mu z kabury �wider i wsun�a go Hackerowi za pas. - Uciekaj!
Ca�a furia Berga zwr�ci�a si� teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zala�a mu oczu, i tak przypomina�by nied�wiedzia w pogoni za ptaszkiem. Ga��zka dwoi�a si� i troi�a wok� niego, raz tu, raz tam. Rzuca� si� za ni� na wszystkie strony - szaleniec z czarno-czerwon� plam� zamiast twarzy.
Hacker, kt�ry wreszcie zda� sobie spraw� z sytuacji i otrze�wia�, wycofa� si� w stron� drzwi. W r�ku dzier�y� bro� Berga, co pozwala�o mu trzyma� w szachu i jego i Ajenta.
- Daj spok�j, Ga��zko! - krzykn��, a jego g�os za�ama� si� na ostatnim s�owie. - Chod�my st�d!
Ga��zka jeszcze raz przefrun�a mi�dzy �apami Berga i w mgnieniu oka znalaz�a si� w drzwiach.
- Cofnij si� Berg! - szczekn�� Hacker unosz�c �wider. - Przedziurawi� ci�, jak tylko si� zbli�ysz!
Berg zatoczy� si� i zamar�. Jego usta b�yska�y biel� z�b�w w czarno-purpurowej masce.
- Zabij�... - zachrypia�. - Zabij�...! Oboje!
- Nawet nie pr�buj - wycedzi� Hacker. - Chyba, �e chcesz sam zgin��. Lepiej si� st�d nie ruszaj. To odnosi si� te� do pana, panie Ajencie. Nie pr�bujcie i�� za nami. Ga��zko...
Wy�lizgn�� si� na zewn�trz, a ona za nim. Pu�cili si� p�dem w stron� lasu.
Gdy ju� tam dobiegli, Ga��zka musn�a d�o�mi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i ga��zie rozsun�y si� przed nimi, otwieraj�c im drog�, a gdy przeszli, zn�w zacie�ni�y szeregi.
Dwa kilometry dalej Hacker straci� oddech i musia� zwolni�. Ga��zka mog�aby wprawdzie biec w takim tempie cho�by przez ca�y dzie�, ale te� zwolni�a dostosowuj�c si� do niego. Przez chwil� walczy� z zadyszk�.
- Co si� dzieje? - zapyta� w ko�cu i zatrzyma� si�, by lepiej s�ysze� jej szept.
- Nazywaj� to po�cigiem - powiedzia�a. - Dziesi�ciu m�czyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbrojeni w �widry i lasery. M�wi�, �e utworz� s�d obywatelski i ci� powiesz�.
- Tak? - Hacker skrzywi� si�. Wok� niego unosi� si� od�r alkoholu i gniewu. Ale by� ju� prawie zupe�nie trze�wy, a Ga��zka, kt�ra kocha�a go teraz nawet bardziej ni� Ojca Ro�lin, dawno ju� przywyk�a do jego zapach�w. Ci�ko usiad� na ziemi, opar� si� plecami o ci�ki pie� drzewa i szerokim gestem zach�ci� Ga��zk�, by zrobi�a to samo.
- Usi�d�my i pomy�lmy - powiedzia� - Ucieczka na o�lep nic nam nie da. Gdzie oni s� teraz?
Ga��zka, kt�ra zd��y�a ju� usi��� na pi�tach, wsta�a i podesz�a do drzewa, pod kt�rym siedzia� Hacker. Obj�a ramionami pie�, przytuli�a policzek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamkn�a oczy, jej dusza zjednoczy�a si� z drzewem. Pogr��y�a si� w ciemno�ciach i w�drowa�a d�ugimi kilometrami korzeni, napotykaj�c wiele dzieci Ojca Ro�lin, a� wreszcie dotar�a do najmniejszych braci, o kt�rych ludzie m�wili, �e przypominaj� ro�lin� z Ziemi nazywan� przez nich �traw��. Jakie� 40 minut spacerem od miejsca, w kt�rym by�a teraz z Hackerem, najm�odsi bracia gin�li pod twardym uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwa�y ich na strz�py i zabija�y.
- Spokojnie, braciszkowie, spokojnie - uspokaja�a dusza Ga��zki, pr�buj�c ukoi� je poprzez korzenie. Najmniejsi bracia nie odczuwali b�lu tak jak ziemskie zwierz�ta albo ludzie tacy jak Ga��zka, ale na sw�j spos�b spostrzegali z�o, bezsens i marnotrawno�� takiego ko�ca istnienia i boleli nad nimi. Ci, kt�rzy w�a�nie gin�li, zawodzili z �alu, �e urodzili si� tylko po to, by umrze� w taki spos�b, a w dole, pod powierzchni� Planety Jinsona, poni�ej wszystkiego, co na niej by�o, Ojciec Ro�lin odbija� t� rozpacz na sw�j szczeg�lny spos�b. Zniszczenie, szerzone przez obcych m�czyzn, obce kobiety i obce zwierz�ta, nape�nia�o go bole�ci�.
- Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomy�la�a Ga��zka. Ale Ojciec Ro�lin nic nie odpowiedzia�. Odst�pi�a wi�c od drzewa i otworzywszy oczy zwr�ci�a si� do Hackera.
- Jad� �azikami - poinformowa�a go. Dzi�ki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mog�a teraz opisa� otwarte pojazdy terenowe i jad�cych w nich ludzi tak jakby widzia�a to wszystko na w�asne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, by�o ich tylko o�mioro i szli pieszo. Potem do��czy�a jeszcze pi�tka z �azikami. Je�li tu zostaniemy, mog� nas do�cign�� za p� godziny. A zanim tu przyjad�, pojazdy zniszcz� wiele drzew i innych dzieci Ojca Ro�lin.
- Wi�c skieruj� si� na Wysokie Ska�y - zadecydowa� Hacker. Na pokrytej kilkudniowym zarostem, ko�cistej twarzy niepok�j odcisn�� g��bokie bruzdy mi�dzy oczami.
- B�d� musieli zostawi� samochody, �eby mnie �ciga� na piechot�; w ten spos�b niewiele zdepcz� i zniszcz�. Poza tym pieszo mog� mnie �ciga� ca�ymi tygodniami albo nawet miesi�cami, zanim mnie z�api�. Tak naprawd�, chodzi im o ciebie. Chc� ci� schwyta�, �eby� im powiedzia�a, gdzie mo�na znale�� Ojca Ro�lin, ale nie �mi� tego zrobi�, dop�ki ja �yj� i broni� przestrzegania prawa. Mimo wszystko ci�gle jeszcze istnieje jakie� prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy te� prawa mi�dzyplanetarne. O, dobrze, �e sobie przypomnia�em...
Si�gn�� pod kurtk� i z kieszeni koszuli wyj�� skrawek pi�mienniczej celulozy. Poda� go Ga��zce.
- Kiedy by�em w Stolicy, w Legislaturze - powiedzia� - nak�oni�em Generalnego Gubernatora, �eby zaprosi� jakiego� eksperta od spraw ekologii z Rz�du Mi�dzyplanetarnego, kogo� kto by dysponowa� wszelkimi �rodkami, tak�e prawnymi, do przeprowadzenia �ledztwa. Tutaj jest jego nazwisko.
Ga��zka jeszcze raz przykucn�a i rozwin�a skrawek celulozy, z�o�ony przedtem na p�, by si� zmie�ci� w niedu�ej kieszonce koszuli. By�a dumna z tego, �e umie czyta� i w og�le z wykszta�cenia, kt�re da� jej Hacker. Specjalnie dla niej przywi�z� na te pustkowie aparat nauczaj�cy. Ale napis na tym skrawku wykonany by� niebieskim flamastrem, a Hacker spoci� si� - i teraz s�owa by�y prawie nieczytelne.
- John... Stone - odcyfrowa�a w ko�cu.
- To w�a�nie ten cz�owiek. Tak wszystko urz�dzi�em, �e jego przyjazd tutaj by� utrzymany w tajemnicy. Mia� wyl�dowa� dwa dni temu i teraz powinien by� w�a�nie w drodze na to pustkowie, bo mamy si� tu spotka�. Jest pewnie nie dalej ni� dzie� drogi na po�udnie st�d, na centralnym szlaku. S�ysza� ju� o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i poka�esz mu t� kartk�. Powiedz mu o po�cigu i w og�le o wszystkim. W tym czasie ja pow��cz� t� ekip� za sob� po Wysokich Ska�ach i jutro p�nym popo�udniem wszyscy b�dziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowad� tam Stone�a i razem poczekamy na przybycie po�cigu.
- Ale i tak b�dzie was tylko dw�ch - zaprotestowa�a.
- Nic si� nie martw - Hacker pog�aska� kor� na jej ramieniu i wsta�.
- M�wi� ci przecie�, �e to urz�dnik mi�dzyplanetarny - tak jak kto� z policji. W jego obecno�ci nikt nie zaryzykuje z�amania prawa. Gdy ci �niwiarze, co to chc� wypala� lasy Ojczulka i zak�ada� na ich miejscu pola, dowiedz� si�, �e ten facet jest tutaj, �aden z nich nie �mie nawet palcem ruszy�.
- Ale kiedy on wyjedzie... - Ga��zka te� wsta�a.
- Zanim wyjedzie, z�o�y w Legislatorze pakiet ustaw, kt�re na zawsze zastopuj� tych podpalaczy las�w. A teraz, Ga��zko, biegnij na po�udnie; a gdy go znajdziesz, zosta� z nim. Skoro �cigaj� mnie, to gdyby tylko ci� znale�li, te� by ci� schwytali.
Jeszcze raz pog�aska� j� po ramieniu i odwr�ciwszy si�, ruszy� mi�dzy drzewa szybkim, marszowym krokiem. W ka�dym razie szybkim jak na kogo�, kto nie by� Ga��zk�.
Patrzy�a, jak si� oddala, z ca�ej duszy pragn�c i�� z nim. Ale, oczywi�cie, Hacker mia� racj�. Je�li ten John Stone z innego �wiata naprawd� jest potrzebny, w�a�nie ona musi go poszuka�, lecz nieszcz�cie wszystkiego - wszystkiego, co j� otacza�o i wszystkiego, co kocha�a - by�o tak przera�liwe... kiedy Hacker znikn��, upad�a na ziemi� kryj�c w niej twarz, rozpo�cieraj�c r�ce, jakby mog�a j� nimi otoczy�.
- Ojcze Ro�lin! - zawo�a�a w duszy. Aby go wezwa� nie musia�a dotyka� �adnej ro�liny. Ale tym razem nie by�o odpowiedzi.
- Ojcze Ro�lin! - zawo�a�a jeszcze raz - Ojcze Ro�lin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarn�� j� strach. - Co si� sta�o? Dok�d odszed�e�?
- Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbieg�a ci�ka, powolna my�l Ojca Ro�lin. - Nigdzie nie odszed�em.
- Pomy�la�am, �e mo�e ludzie znale�li ci� tam pod ziemi�. Kiedy nie odpowiada�e�, pomy�la�am, �e mo�e zrobili ci krzywd�, zabili.
- Spokojnie, spokojnie, szybkon�ko - odpar� Ojciec Ro�lin. - Jestem zm�czony, bardzo zm�czony tymi twoimi lud�mi, mo�e wkr�tce naprawd� zasn�. Je�li tak si� stanie, nie wiem, czy si� zn�w obudz�. Ale nie wierz w to, �e mo�na mnie zabi�. Nie jestem pewien, czy w og�le cokolwiek, co istnieje, mo�na zabi�, raczej tylko zmieni� na chwil�, uciszy� a� do momentu, gdy wszech�wiat przypomni sobie o tym i odtworzy na nowo, by przem�wi�o raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, kt�rzy istnie� mog� tylko w jednej formie. To, czy jestem korzeniem, czy ga��zi�, czy kwiatem - nie ma �adnego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkon�ko, bez wzgl�du na to, czy odpowiadam na tw�j? wo�anie, czy nie.
Po twarzy Ga��zki sp�yn�y �zy, zwil�aj�c ziemi� obok jej policzka.
- Nie rozumiesz! - krzykn�a. - Mo�esz umrze�. Mo�na ci� zabi�. Nic nie rozumiesz. My�lisz, �e �mier� to tylko sen.
- Rozumiem - odpowiedzia� - rozumiem znacznie wi�cej ni� jakakolwiek szybkon�ka, co �yje dopiero chwilk� albo dwie, podczas gdy ja �yj� od tak dawna, �e widzia�em jak �a�cuchy g�rskie powstawa�y z morza i do niego wraca�y. Skoro jestem czym� wi�cej, ni� ten splot korzeni, kt�ry ludzie mog� znale�� i zniszczy�, jak mog� umrze�? Nawet je�li te korzenie znikn�, przecie� i tak nadal b�d� cz�ci� ka�dej ro�liny na �wiecie, a te� cz�ci� mojej ma�ej szybkon�ki. A je�li pewnego dnia to wszystko te� zniknie, jeszcze ci�gle b�d� cz�ci� ziemi i ska� tworz�cych t� planet�, i dalej - cz�ci� jej siostrzanych i braterskich planet, a w ko�cu nawet cz�ci� wszystkich �wiat�w. Tutaj, w samotno�ci, nauczy�em si� m�wi� do wszystkich ro�linnych braci i si�str, od najwi�kszych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakim� �wiecie tak odleg�ym, �e niedostrzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy te� uczyli si� mowy. Dzi�ki temu ty i ja mo�emy teraz rozmawia�. Czy by�oby to mo�liwe, gdyby�my nie byli wszyscy jedno�ci�? Gdyby�my nie stanowili cz�ci siebie nawzajem?
- Ale w moim poj�ciu b�dziesz martwy - p�aka�a Ga��zka. - I nie mog� tego znie��! Nie mog� znie�� my�li o twojej �mierci!
- C� ci mog� powiedzie�, szybkonoga siostrzyczko? - odpar� Ojciec Ro�lin. - Je�li uznasz, �e nie �yj�, b�d� martwy. Ale je�li uznasz, �e nie mo�na mnie zabi�, nie b�dzie mo�na mnie zabi�. Dop�ki b�dziesz w to wierzy�, zawsze b�dziesz czu�a przy sobie moj� obecno��.
- Przecie� ty nawet nie b�dziesz si� broni�! - Ga��zka p�aka�a nadal. - A wszystko jest w twojej mocy. Zaopiekowa�e� si� mn�, kiedy by�am dzieckiem zostawionym w�asnemu losowi. By�e� ze mn� tylko ty. Nie pami�tam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wygl�dali! To ty utrzyma�e� mnie przy �yciu, i wychowa�e� mnie, opiekowa�e� si� mn�! A teraz chcesz odej�� i mam si� tym nie przejmowa�! Przecie� wcale nie musisz si� poddawa�, tak po prostu. M�g�by� sprawi�, �eby przed tymi lud�mi rozst�pi�a si� ziemia, wylewaj�c z wn�trza gor�c� law�. M�g�by� zrzuci� na nich py�ki nasion, od kt�rych b�d� chorowa�. Ale ty nie zrobisz nic - b�dziesz tam tak le�a�, a� ci� znajd� i zabij�!
- Nie by�oby dobrze, gdybym zrobi� tak jak m�wisz - odpar�. - Trudno to wyt�umaczy� szybkon�ce, kt�ra �yje dopiero ma�� chwilk�, ale w ten spos�b wszech�wiat nie rozwija si�. Na drodze zniszczenia i destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozw�j jest zahamowany - i tak samo by�oby ze mn�. Nie chcia�aby� przecie�, �ebym by� chory i nie m�g� dalej si� rozwija�, prawda, szybkon�ko?
- Wola�abym to od twojej �mierci.
- I zn�w ta niem�dra my�l! Nie mog� ukoi� twojego smutku, szbkon�ko, skoro tak si� przy nim upierasz, sk�oni�em wielu naszych braci i si�str, tych najmniejszych i tych najwi�kszych, aby opiekowali si� tob�, gdy dorasta�a� tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chcia�em, �eby� biega�a po tym �wiecie w szcz�ciu. Ale ty nie jeste� szcz�liwa, a ja, kt�ry wiem o tyle wi�cej ni� szybkon�ka, nie wiem jednak, co na to poradzi�. Tyle jeszcze jest wy�szej wiedzy, kt�rej dopiero musz� si� nauczy�... Tak wi�c zosta� ze swoim smutkiem, skoro musisz. W ka�dym razie jestem i b�d� z tob�, nawet je�li w to nie wierzysz - zawsze.
Ga��zka poczu�a, �e Ojciec Ro�lin odwr�ci� od niej uwag�. Jeszcze chwil� le�a�a na ziemi wyp�akuj�c jej sw� samotno��, ale w ko�cu �zy obesch�y i przypomnia�a sobie o zadaniu powierzonym jej przez Hackera. Powoli podnios�a si� i pobieg�a na po�udnie, a gdy bieg�a, wiatr osuszy� wilgo� na jej twarzy.
Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zacz�a rozgrzewa� jej dusz�, zamienion� w zimn� bry�� strachu i smutku. Je�li Hacker nie myli� si� co do mo�liwo�ci tego Johna Stone�a, jeszcze wszystko mo�e si� dobrze sko�czy�. Nagle przysz�o jej do g�owy, �e warto sprawdzi�, co si� dzieje z po�cigiem. Skr�ci�a gwa�townie, by cofn�� si� w stron� punktu zaopatrzeniowego. Podesz�a do samej kraw�dzi drzew otaczaj�cych polank�, na kt�rej sta� budynek i - tak jak si� spodziewa�a - zobaczy�a ich - m�czyzn, kobiety i pojazdy. Przygl�da�a si� im bez l�ku, bo jak wi�kszo�� ludzi, widzieli i s�yszeli o wiele gorzej ni� ona; a, co wi�cej, drzewa i krzaki �cie�ni�y si� wok� niej, by jeszcze lepiej j� ukry�.
By�a tak blisko, �e s�ysza�a wyra�nie ka�de s�owo. Domy�li�a si�, �e w jednym z pojazd�w p�k�a g�sienica i teraz trzeba by�o to naprawi�. Paru m�czyzn pracowa�o przy niej; g�sienica przypomina�a olbrzymi, rozpi�ty pasek od zegarka, wystaj�cy spod kad�uba pojazdu. Ludzie, nie zaj�ci akurat robot�, stali obok, dyskutuj�c w �wietle popo�udniowego s�o�ca.
...dziwka! - m�wi� Berg. W�a�nie j� mia� na my�li. Skaleczenia przesta�y krwawi� ju� jaki� czas temu, a twarz oczyszczono mu ze �lad�w krwi. Ale na czole, tam gdzie jej paznokcie przeci�y sk�r�, nadal widoczne by�o zaczerwienienie i opuchlizna.
- Jak ich dostaniemy, powiesz� j� na oczach Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego!
- Nic z tych rzeczy - przerwa�a jedna z kobiet, wysoka, ko�cista, w �rednim wieku. Ubrana by�a w sk�rzane spodnie i br�zow� sk�rzan� kurtk�, spod kt�rej wystawa� laser zatkni�ty w czarnej kaburze na prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypn��. Zabi� trzeba przede wszystkim tego diabelskiego ro�linnego Ojczulka. A potem znajdzie si� gdzie� dla niej jaki� porz�dny dom.
- Porz�dny dom! - wrzasn�� Berg i pewnie by na tym nie sko�czy�, gdyby druga kobieta - ni�sza i bardziej t�ga, ubrana w sukienk�, gumiaki i bia��, chocia� przybrudzon� kurtk� a� do kolan - nie uciszy�a go. Kobieta nie wygl�da�a na uzbrojon�, ale g�os mia�a jeszcze bardziej szorstki, a ton bardziej agresywny ni� tamta wysoka.
- Zamknij si� Berg! Ale ju�! - rzuci�a. - Bo jak si� odezwiesz s�owem, to zaraz po�a�ujesz. Rodziny porz�dnych �niwiarzy poczyni�y ju� pewne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozostawiona by�a samej sobie, to zdzicza�a troch�, ale przecie� jest c�rk� cz�owieka. Wyro�nie na dobr� kobiet�, dobrze wychowan� i z zasadami. I nie wyobra�aj sobie, �e po�o�ysz na niej �apy, jak j� dostaniemy. �aden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety, podpytamy j� o tego cholernego Ojczulka.
- Je�li wam si� uda... - warkn�� Berg.
Bardziej oty�a z kobiet roze�mia�a si� w odpowiedzi. Na d�wi�k tego �miechu Ga��zka a� zadygota�a.
- My�lisz, �e z ciebie czego� by�my nie wydoby�y. A je�li z tob� damy sobie rad�, to czemu nie mia�oby nam si� uda� z takim dzieciakiem?
Ga��zka cofn�a si� w las i li�cie zas�oni�y i ludzi i pojazdy. Dowiedzia�a si� ju� wszystkiego, czego chcia�a si� dowiedzie�. Pojazdy s� unieruchomione, wi�c nie da si� im schwyta� Hackera zanim dotrze na Wysokie Ska�y - wzg�rza pokryte okr�g�ymi g�azami i kamiennymi blokami, gdzie pojazdy s� i tak bezu�yteczne. W�a�ciwie mieli ma�e szans� - ale teraz Ga��zka mog�a by� tego pewna.
Odwr�ci�a si� i zn�w pobieg�a na po�udnie na poszukiwanie cz�owieka o nazwisku John Stone. S�o�ce znika�o za drzewami - zapada� zmierzch.
Oto zn�w bieg�a. I tak jak poprzednio, oszo�omienie w�asnym biegiem uciszy�o dreszcze wywo�ane pods�uchan� rozmow�. W biegu nikt nie mo�e jej schwyta� ani zatrzyma�, a c� dopiero zrobi� jej co� tak strasznego, �eby zdradzi�a miejsce, gdzie g��boko w ziemi odpoczywa�y spl�tane korzenie - cia�o Ojca Ro�lin.
S�o�ce sta�o nisko nad horyzontem, a na niebie pokaza� si� ju� wielki, bia�y ksi�yc Jinsona. By� w�a�nie w pe�ni; gdy oczy przyzwyczai�y si� do niego, wydawa�o si�, �e rzuca prawie tyle samo �wiat�a, co zachodz�ce s�o�ce, ale by�o to �wiat�o czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, bia�o-srebrzyste. W tym �wietle drzewa i krzaki rozsuwa�y si�, robi�c jej przej�cie, a najmniejsi bracia uk�adali si� pod jej stopami w mi�kki, szary kobierzec tworz�c korytarz wype�niony ksi�ycowym �wiat�ocieniem. Bieg�a tak lekko, jakby w og�le nie dotyka�a ziemi.
W jej biegu nie zna� by�o wysi�ku. Rozp�dza�a si� coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i ksi�yc przep�ywa�y obok. Wszystko razem tworzy�o wspania��, milcz�c� muzyk� biegu; i ta muzyka porywa�a j� ze sob�. Nie istnia�o nic poza tym - poza biegiem, lasem i ksi�ycem. Przez chwil� znowu by�a tylko szybkon�k� - nawet Ojciec Ro�lin i Hacker poszli w niepami��, razem z po�cigiem i tymi, kt�rzy brali w nim udzia�. Zupe�nie jakby nigdy nie istnieli. Ga��zka zjednoczy�a si� ze swoim �wiatem w tym czarno-bia�ym, rozta�czonym biegu bez ko�ca, istnia�a tylko ona i ten �wiat - jedyni i wieczni.
Kiedy tak bieg�a, ksi�yc wzni�s� si� wysoko na nocne niebo i w�drowa� tam w�r�d chmur, pomniejszony przez swoj� samotno�� na �uku usianej gwiazdami czapki otulaj�cej �wiat. A gdy s�o�ce zupe�nie zasz�o, jej dusza, doskonale dostrojona do swych braci i si�str, kt�rych mija�a i kt�rzy otwierali jej drog�, jej dusza us�ysza�a wi�c, �e cz�owiek, kt�rego szuka, jest blisko. Korytarz, utworzony dla niej przez le�ne ro�liny, odchyli� si� nagle w bok, by j� do niego doprowadzi�. Po chwili poza smug� ksi�ycowego �wiat�ocienia dostrzeg�a inne �wiat�o - ��te, to ja�niej�ce, to przygasaj�ce na przemian. W podmuchu nocnego wiatru poczu�a zapach pal�cych si� ga��zi zmieszany z zapachem cz�owieka i zwierz�cia.
Odnalaz�a wi�c go. Rozbi� ob�z na niewielkiej polance, na kt�rej strumie�, przez kt�ry Ga��zka mog�aby z �atwo�ci� przekroczy�, wi� si� u podn�a olbrzymiej, pokrytej mchem ska�y, by znikn�� mi�dzy drzewami. Na drugim brzegu p�on�o ognisko, a za nim siedzia� cz�owiek z g�adko ogolon� twarz�, zapatrzony w p�omienie, tak cichy i ogromny na tle ciemnego lasu, �e wydawa� by si� mog�o, �e to tylko jeszcze jeden omsza�y kamie�. Obok niego Ga��zka dostrzeg�a jedno z tych wielkich, podkutych zwierz�t, kt�re ludzie jej rasy nazywali ko�mi. Zwierz� musia�o us�ysze� lub poczu� jej obecno��, bo podnios�o g�ow� i parskn�o w jej kierunku.
Wtedy m�czyzna r�wnie� podni�s� g�ow�, spojrza� na konia i pod��y� za jego wzrokiem tam, gdzie sta�a dziewczyna.
- Witaj - odezwa� si�. - Chod� tutaj i usi�d�.
Patrzy� prosto na ni�, ale nie da�a si� oszuka�. Nie m�g� jej widzie�. Sta�a pomi�dzy drzewami, co najmniej cztery metry od niego, a musia� go przecie� o�lepia� ogie�. Po prostu trafnie odczyta� zachowanie zwierz�cia.
- Ty jeste� John Stone? - zapyta�a zapominaj�c, �e z takiej odleg�o�ci tylko Hacker m�g�by zrozumie� jej szept. Ale m�czyzna zaskoczy� j�.
- Tak - odpar�. - A ty jeste� Ga��zk�?
Zdumiona wesz�a w kr�g �wiat�a.
- Sk�d wiesz?
Roze�mia� si�. Mia� g��boki g�os i jeszcze g��bszy �miech - ale jako� mi�kki, przyjazny.
- W tej okolicy tylko dwie osoby mog� wiedzie� jak si� nazywam - powiedzia�. - M�czyzna o nazwisku Hacker Illions i dziewczyna o imieniu Ga��zka. Z g�osu s�dz�c jeste� raczej t� dziewczyn� ni� tym m�czyzn�. - Obcy spowa�nia� nagle. - A teraz, kiedy ci� widz�, musz� przyzna�, �e tak�e wygl�dasz na Ga��zk�.
Podesz�a bli�ej, do samego brzegu strumienia - dzieli� go od niej jeden skok - i przyjrza�a si� uwa�nie du�ej, jasnej, przystojnej twarzy. Jasne w�osy nie by�y d�ugie, ale kr�cone i g�ste, a spod r�wnie jasnych brwi patrzy�o na ni� dwoje oczu b��kitnych jak jezioro latem. W tyle ko� parskn�� i zata�czy�, ale m�czyzna nie poruszy� si�.
- Dlaczego tak tu siedzisz? - zapyta�a - Czy co� ukrywasz?
Pokr�ci� przecz�co g�ow�.
- Nie chcia�em ci� sp�oszy� - odpowiedzia�
- Hacker Illions przestrzega� mnie, �ebym nie rusza� si� zbyt gwa�townie i �ebym nie pr�bowa� ci� dotkn��. Przestraszysz si�, je�li teraz wstan�?
- Oczywi�cie, �e nie.
Ale pomyli�a si�. Kiedy powoli wsta�, instynktownie cofn�a si� kilka krok�w; z pewno�ci� by� to najwi�kszy m�czyzna, jakiego kiedykolwiek widzia�a. Nie wyobra�a�a sobie nawet, �e cz�owiek mo�e by� tak wysoki i pot�ny. Wyprostowany g�rowa� nad wszystkim - nad ni�, nad ogniem i nad ska��, nawet nad koniem, kt�ry wydawa� jej si� przedtem tak ogromny. Serce zabi�o jej szybciej, jakby jeszcze ci�gle bieg�a. Jednak po chwili zauwa�y�a, �e nieznajomy po prostu stoi i czeka bez ruchu; nie wyczu�a te� w nim z�a ani �adnego zagro�enia, kt�re wyczuwa�a w Bergu, w Ajencie, w kobietach uczestnicz�cych w po�cigu i w innych podobnych im ludziach. Uspokojona i zawstydzona przeskoczy�a wi�c przez strumie� i stan�a przed nim.
- Nie boj� si� - powiedzia�a. - Mo�esz usi��� z powrotem.
I Ga��zka sama usiad�a naprzeciw niego krzy�uj�c nogi, a on opu�ci� si� na ziemi� jak g�ra opadaj�ca do morza. Nawet gdy siedzieli, ci�gle nad ni� g�rowa�; ale przyja�nie, podobnie jak drzewo schylaj�ce si� nad ni�, kiedy zwija�a si� w k��bek oparta o pie�.
- Czy niepokoi ci� m�j ko�? - zapyta�.
Odwr�ci�a si� do zwierz�cia i wci�gn�a powietrze w nozdrza.
- Na kopytach ma metal, kt�ry zabija ma�e zwierz�tka, tak jak to robi� pojazdy.
- To prawda - zgodzi� si� - ale to nie on zdecydowa�, �e b�dzie nosi� metal na kopytach. Poza tym, on ci� lubi.
To te� by�a prawda. Zwierz� pochyli�o wielk� g�ow� o kszta�cie m�ota i wyci�gn�o j� w jej stron�, jakby chcia�o jej dotkn��, cho� odleg�o�� na pewno nie pozwoli�aby na to. Ga��zka zmi�k�a. Wyci�gn�a do niego r�k� i skierowa�a �yczliwe my�li. - Ko� uspokoi� si�.
- Gdzie jest Hacker Illions? - spyta� John Stone.
Niepok�j nagle powr�ci�.
- Na Wysokich Ska�ach - odpowiedzia�a. - �cigaj� go...
Opowiedzia�a wszystko, staraj�c si�, by by�o to zrozumia�e. Tak cz�sto, gdy rozmawia�a z kim� innym ni� Hacker, mia�a wra�enie, �e ludzie rozumiej� jej s�owa tylko jako s�owa, nie zauwa�aj�c ukrytych w nich znacze�. Ale John Stone s�uchaj�c jej kiwa� g�ow�. Wygl�da� na zamy�lonego czy zmartwionego, jakby zaczyna� coraz lepiej rozumie�.
- Ten Rdzawy Potok - odezwa� si�, gdy sko�czy�a. - Jak to daleko? Ile czasu b�dziemy tam i��?
- W tempie, w jakim podr�uj� ludzie, sze�� godzin.
- Wi�c je�li wyruszymy przed �witem, b�dziemy tam przed Hackerem?
- Tak - skin�a g�ow� - ale powinni�my wyruszy� ju� teraz i czeka� tam na niego.
John spojrza� w g�r� i rozejrza� si� po niebie, a potem w d� i rozejrza� si� po lesie.
- W ciemno�ciach - powiedzia� - musia�bym porusza� si� do�� wolno. Hacker m�wi�, �e nie lubisz takich wolnych podr�y. Poza tym musisz mi wyja�ni� jeszcze par� spraw, a b�dzie mi wygodniej rozmawia� z tob� tutaj ni� w czasie jazdy. Nie przejmuj si�. Na pewno zd��ymy do Rdzawego Potoku na czas.
Ostatnie s�owa wypowiedzia� g�osem spokojnym i stanowczym, przypominaj�cym spos�b m�wienia Ojca Ro�lin. Ga��zka usiad�a z powrotem, uspokojona troch�, chocia� nie do ko�ca przekonana.
- Jad�a� co�? - spyta�. - A mo�e nie lubisz naszego jedzenia?
U�miechn�� si� przy tym tak dziwnie, �e Ga��zce przysz�o do g�owy, �e z niej �artuje.
- Jasne, �e jem to, co inni ludzie. Zawsze jemy razem z Hackerem, chocia� wcale nie musz� je�� w ten spos�b.
Powa�nie skin�� g�ow�. Pomy�la�a nieweso�o, �e mo�e on s�yszy to, czego ona wcale nie m�wi. Prawda by�a taka, �e mimo ca�ej swojej ogromnej wiedzy Ojciec Ro�lin nie mia� szczeg�lnego zrozumienia dla ludzkiego smaku. Owoce, orzechy i zielenina, kt�rymi karmi� j� przez ca�e dzieci�stwo, by�y w porz�dku - i ci�gle s�, doda�a w duchu - ale ludzkie po�ywienie, kt�rym cz�stowa� j� Hacker, by�o o wiele bardziej interesuj�ce.
John zacz�� rozpakowywa� jakie� zawini�tka i przygotowywa� posi�ek, przez ca�y czas zadaj�c pytania, na kt�re pr�bowa�a odpowiedzie� najlepiej jak umia�a. Ale nawet komu� takiemu jak John - pomy�la�a - musi by� trudno zrozumie� jej histori�.
Nie pami�ta�a nawet twarzy swoich rodzic�w. Wiedzia�a, bo powiedzia� jej o tym Ojciec Ro�lin, �e oboje umarli w swoim domku, kiedy dopiero uczy�a si� chodzi�. Wype�z�a wtedy na dw�r i Ojciec Ro�lin dotkn�� jej duszy swoj�, a poniewa� by�a jeszcze tak ma�a, nic nie by�o niemo�liwe, us�ysza�a go, zrozumia�a i uwierzy�a mu.
Kaza� jej opu�ci� domek i przez wypalone pola, kt�re jej rodzice chcieli uprawia�, poprowadzi� j� w g��b lasu, gdzie drzewa i ga��zie uwi�y dla niej schronienie przed deszczem i wiatrem i gdzie wystarczy�o wyci�gn�� r�k�, by znale�� co� do jedzenia. Ca�ymi latami wychowywa�a si� z daleka od chatki. Kiedy tam w ko�cu wr�ci�a, znalaz�a tylko bia�e ko�ci na ��ku, pokryte g�stw� zielonej winoro�li, kt�rej Ojciec Ro�lin radzi� jej nie niepokoi�. Nie czu�a �adnego zwi�zku z tymi ko��mi i nigdy wi�cej ju� tam nie posz�a.
Z Hackerem by�o inaczej. Kiedy go spotka�a, trzy lata temu, by�a ju� t� szybkon�k�, na kt�r� wychowa� j� Ojciec Ro�lin. On te� da� jej to imi�. Hacker by� wtedy �niwiarzem tak jak ci, kt�rzy czyhaj� na niego. W przeciwie�stwie do rolnika, kt�ry zak�ada pola na otwartej przestrzeni i regularnie rok po roku nawozi je, orze i uprawia, �niwiarz to cz�owiek, kt�ry �yje z uprawy ziemi, ale zmienia miejsce co najmniej co dwa lata.
Pierwsza fala imigrant�w zaj�a ogromn� wi�kszo�� dobrej ziemi, otwartej przestrzeni na jedynym kontynencie Planety Jinsona. Ci, kt�rzy przybyli p�niej, stwierdzili, �e ziemia poro�ni�ta dzie�mi Ojca Ro�lin (istnienia kt�rego nawet nie podejrzewali) stanowi tylko cienk� warstw� na litej skale. Ziemia ta jest ma�o urodzajna, dop�ki nie zostanie wypalona. Popi� bowiem zawiera elementy u�y�niaj�ce j� tak, �e mo�e przynosi� plony. Ale dwa lata uprawy wysysaj� wszystkie te sk�adniki z tego, co przedtem by�o cia�em zielonych braci i si�str, karmi�c nimi produkty wywo�one nast�pnie z las�w w g��b kraju. Dla �niwiarzy nie mia�o to �adnego znaczenia. Wypalali sobie nowe pola w innym miejscu.
Tu� przed wiosennymi deszczami, trzy lata temu w okolice, gdzie mieszka�a Ga��zka przyby� Hacker. Idealna pora na wypalanie terenu, bo wraz z wod� wszystkie cenne sk�adniki popio�u przenikaj� do gleby. Ale on rozbi� ob�z i - dni mija�y. Nie przyst�powa� do wypalania, nie roznieca� ognia. W ko�cu przysz�o lato i zrobi�o si� za p�no, �eby zbiera� w tym roku plony. Ga��zka, kt�ra wiele razy podgl�da�a go z daleka, sama pozostaj�c niewidoczn�, zacz�a podchodzi� do niego coraz bli�ej. Oto �niwiarz, kt�ry nie jest �niwiarzem. �ywi� si� owocami i orzechami, kt�rych ze wzgl�du na Ga��zk� by�o tam bardzo du�o, ale poza tym w �aden spos�b nie podnosi� r�ki na las. Nic nie rozumia�a.
Potem zacz�a rozumie� - Hacker by� pijakiem. �niwiarz, kt�ry m�g�by niczym nie r�ni� si� od innych �niwiarzy, gdyby kt�rego� roku, po sprzeda�y zbior�w, nie zagra� w karty i nie wygra� ogromnej sumy. Po czym, w chwili trze�wo�ci, za kt�r� dzi�kowa� Bogu przez ca�e �ycie, pos�ucha� rady miejscowego bankiera i w�o�y� pieni�dze na procent zostawiaj�c sobie tylko tyle, ile by�o mu potrzeba, �eby pojecha� w g��b kraju i wypali� nowy teren.
Jednak kiedy wr�ci� w lasy, zu�ytkowa� swe bogactwo w typowy pijacki spos�b, za�o�y� obozowisko, ale zamiast natychmiast zabra� si� do roboty i wypala� grunty, od�o�y� to na p�niej. P�ki co, rozkoszowa� si� spokojem i zawarto�ci� butelek.
�yj�c samotnie w lesie nie musia� wlewa� w siebie takich ilo�ci, jakich potrzebowa� w bardziej cywilizowanych rejonach. Wystarczy�o �ykn�� sobie raz na jaki� czas, �eby pejza� zamaza� si� mi�o. Poza tym mia� jeszcze ci�gle mn�stwo pieni�dzy, kt�re czeka�y na niego w banku, nawet gdyby wcale nie przyst�pi� w tym roku do �niw.
No, wi�c ostatecznie - nie przyst�pi�.
W ko�cu - zacz�� si� zmienia�. Zagubiony w�r�d las�w potrzebowa� coraz mniej alkoholu, bo nie si�ga�o tutaj prawo ze wszystkimi swoimi drobnymi dokuczliwo�ciami, kt�re przedtem pcha�y go do buntu. Nie by� typem refleksyjnym, ale w ko�cu zacz�� stopniowo zauwa�a�, jak zmieniaj� si� pory roku i jak las codziennie odpowiada na te zmiany na tysi�ce sposob�w. Li�cie, krzewy i ro�liny zaistnia�y w jego �wiadomo�ci� jako oddzielne, pojedyncze byty - a nie jakie� ogromne, zamazane k��bowisko zieleni. I w ko�cu, gdy po dw�ch latach takiego �ycia przyszed� moment, �e naprawd� ju� musia� zabra� si� do roboty, po prostu nie umia� spali� ziemi, na kt�rej mieszka� i gdzie by� szcz�liwy. Ponacina� wi�c okoliczne drzewa na znak, �e to miejsce nale�y do niego, by w ten spos�b uchroni� je przed innymi �niwiarzami - i pow�drowa� dalej.
Ale nast�pne miejsce r�wnie� go w siebie wch�on�o; i jego te� nie m�g� spali�. Przemie�ci� si� wi�c raz jeszcze - tym razem na terytorium Ga��zki i tam, nie�wiadomie zarzucaj�c w�dk�, kt�rej haczykiem by�a jego w�asna odmienno��, z�owi� na ni� ciekawo�� dziewczyny i wyci�gn�� j� z lasu.
Nadszed� taki dzie�, kiedy odwa�nie wesz�a do jego obozu i stan�a kilka krok�w od niego - dzi�ki wielomiesi�cznym obserwacjom pozby�a si� i nie�mia�o�ci i l�ku.
- Kim jeste�? - wyszepta�a.
Gapi� si� na ni� bez s�owa.
- M�j Bo�e, dziecko - powiedzia� w ko�cu - Nie wiesz, �e nie powinna� biega� po lesie ca�kiem naga?
Noszenie ubrania okaza�o si� tylko pierwsz� z wielu rzeczy, kt�re musieli sobie wyja�ni�. Ga��zka nie by�a �wiadoma istnienia czego� takiego jak ubranie ani faktu, �e inni ludzie je nosz�, raczej po prostu nie lubi�a dotyku tych ubra� na sk�rze. Ga��zka naprawd� wcale nie by�a ignorantk�. Ojciec Ro�lin przywi�zywa� du�e znaczenie do tego, �eby posiada�a tyle wiedzy o swojej rasie, ile pozwala� przyswoi� jej wiek. Dba� tak�e o to, �eby odwiedza�a lasy s�siaduj�ce z polami �niwiarzy i przez to mia�a okazj� przygl�da� si� ich pracy i s�ucha� ich mowy. Zdecydowa� te�, �e musi �wiczy� si� w m�wieniu na g�os w swoim ludzkim j�zyku, a Ga��zka, kt�ra najcz�ciej bez zastanowienia stosowa�a si� do jego rad, tym razem tak�e pos�ucha�a.
Lecz opr�cz wiedzy ludzkiej, do zdobywania kt�rej nak�ania� j� Ojciec Ro�lin, nauczy�a si� tak�e wielu innych rzeczy i zyska�a sporo tej niewyra�alnej w s�owach m�dro�ci nale��cej raczej do jego ni� do jej �wiata. Zreszt� ludzka �wiadomo��, kt�r� w niej wykszta�ca�, r�wnie� nosi�a jego pi�tno, bo od niego przecie� pochodzi�a, a on nie by� cz�owiekiem i my�la� innymi ni� ludzie kategoriami.
Na przyk�ad, chocia� Ojciec Ro�lin wiedzia�, �e inni ludzie u�ywaj� ubra�, jednak takie okrycie cia�a by�o dla niego czym� obcym; poza tym i tak nigdy nikogo do niczego nie zmusza�. Skoro Ga��zka nie chcia�a ich nosi�, nauczy� j� po prostu dla jej w�asnej wygody kontrolowa� temperatur� cia�a i uzna� spraw� za za�atwion�. Podobnie w wielu innych kwestiach pozwala� jej by� po prostu sob�, a wi�c - inn� ni� reszta jej rasy.
I tak, kiedy Ga��zka i Hacker w ko�cu si� poznali, przypomina�o to spotkanie dw�ch zupe�nie obcych istot, kt�rych j�zyk i do�wiadczenie pod bardzo niewidoma wzgl�dami by�o zbli�one. Ta odmienno�� zafascynowa�a oboje i ten spos�b zostali przyjaci�mi.
- Ale teraz nosisz ubranie - zauwa�y� John Stone patrz�c na mi�kk� kor� otulaj�c� jej cia�o.
- To by� pomys� Hackera. Dobry - jak zwykle. Kora mi nie przeszkadza, bo przecie� kiedy� mia�a w sobie �ycie, istnia�a. Na pocz�tku, gdy zacz�am j� nosi�, troch� mnie drapa�a, ale nauczy�am sk�r� nie zwraca� na to uwagi.
- Aha - John Stone skin�� g�ow�; jego jasne, kr�cone w�osy b�yszcza�y w �wietle ogniska. - Ale w jaki spos�b Hacker znalaz� si� we w�adzach planety i m�g� mnie tu wezwa�? I dlaczego teraz jego wyborcy chc� go zamordowa�?
- Hacker przywi�z� tutaj tak� nauczaj�c� maszyn� i uczy� mnie na niej wielu rzeczy. Ale, z drugiej strony, sam te� si� du�o ode mnie dowiedzia� o Ojcu Ro�lin i w og�le. On sam ci�gle nie mo�e rozmawia� z Ojcem, ale teraz przynajmniej wie o jego istnieniu.
- W Stolicy ludzie chyba uwa�aj�, �e Ojciec Ro�lin to zwyk�y przes�d.
- On nigdy nie przejmowa� si� specjalnie lud�mi z miast. Ale tutejsi �niwiarze wiedz�, �e istnieje. Dlatego chc� go znale�� i zabi� jak Hackera.
- Dlaczego? - John powt�rzy� pytanie.
- Dwa lata temu Hacker kandydowa� do Legislatury. Na pocz�tku �niwiarze uznali, �e mie� tam swojego cz�owieka, to �wietny pomys�. Wi�c wszyscy na niego g�osowali. Ale potem Hacker zabra� g�os w Izbie Legislatury. Powiedzia� wszystko o Ojcu Ro�lin i t�umaczy�, �e trzeba zakaza� wypalania las�w. Ludzie w Stolicy wy�miali go, wi�c �niwiarze go znienawidzili za to, �e ich o�mieszy�. Poza tym chcieli dalej wypala� tereny pod uprawy. Dop�ki by� delegatem, chroni�o go prawo. Ale wczoraj jego kadencja si� sko�czy�a, wi�c s�dz�, �e nikogo ju� nie obchodzi, co si� z nim stanie.
- Spokojnie, uspok�j si�... - wtr�ci� John, bo na jej twarz zn�w powr�ci� strach i smutek. - Na innych planetach s� ludzie, kt�rych to obchodzi - los takich facet�w jak Hacker i takich istot jak wasz Ojciec Ro�lin. Mnie te� to obchodzi. Daj� ci s�owo, �e �adnemu z nich nic si� nie stanie.
Ga��zka nadal ko�ysa�a si� na pi�tach i wcale nie chcia�a si� uspokoi�, bo mia�a dziwne przeczucie, �e gdyby przesta�a si� przejmowa�, katastrofa sta�aby si� nieunikniona.
Po czterech godzinach drzemki wstali jeszcze grubo przed �witem, John spakowa� swoje rzeczy, wsiad� na konia i Ga��zka poprowadzi�a ich do Rdzawego Potoku.
�wit zasta� ich w po�owie drogi. Gdy si� rozwidni�o, ko� zacz�� lepiej widzie�, wi�c mogli w�drowa� szybciej. Jednak Ga��zka nie zwr�ci�a nawet na to uwagi - chocia� przedtem krzywi�a si� na zbyt wolne tempo - bo John Stone coraz bardziej j� intrygowa�. By� bowiem wielki nie tylko z postury, lecz tak�e dusz� - i dziewczyna ci�gle zadawa�a mu pytania, chc�c go zrozumie�. Ale mimo, �e odpowiada� ch�tnie, wci�� nie mog�a si� zorientowa�, kim on w�a�ciwie jest.
- Kim jeste�? - pyta�a wi�c.
- Ekologiem - odpowiada�.
- A tak naprawd�?
- Powiedzmy, �e czym� w rodzaju doradcy - t�umaczy�. - Doradcy rz�d�w na nowo odkrytych planetach.
- Hacker m�wi�, �e jeste� kim� takim jak policjant.
- To chyba te�.
- I ci�gle nie wiem, kim jeste�.
- A kim ty jeste�? - spyta�.
Poczu�a si� zaskoczona.
- Jestem Ga��zk� - powiedzia�a w ko�cu. - Szybkon�k� - Zastanowi�a si� chwil� i doda�a: - Jestem cz�owiekiem... dziewczyn�...
I zamilk�a.
- No, widzisz? Nikt nie jest po prostu czym� jednym. Dlatego musimy porusza� si� po wszech�wiecie niezwykle ostro�nie i nie zmienia� niczego, dop�ki nie dowiemy si� na pewno, jakie b�d� konsekwencje tych zmian dla wszech�wiata, a w efekcie - dla nas samych.
- M�wisz jak Ojciec Ro�lin - u�miechn�a si� gorzko - ale on nawet nie pr�buje broni� siebie ani swoich dzieci, kiedy robi� im takie straszne rzeczy jak to wypalanie las�w.
- Mo�e jest po prostu m�dry.
- Oczywi�cie, �e jest! - zawo�a�a. - Ale tym razem nie ma racji!
John Stone spojrza� na ni� z wysoko�ci swojego konia obok kt�rego bieg�a. Przez ca�y czas jecha� z g�ow� pochylon� w jej stron�, �eby s�ysze� jej cichy szept.
- Czy jeste� tego pewna? - zapyta�.
Ga��zka otworzy�a usta, ale zaraz zacisn�a je znowu. Bieg�a patrz�c przed siebie bez s�owa.
- Wszystko, co nie umiera, rozwija si� - odezwa� si� John. - Wszystko, co si� rozwija, podlega zmianom. Tw�j Ojciec Ro�lin rozwija si� i zmienia - tak samo jak ty.
Pr�bowa�a go nie s�ucha� powtarzaj�c sobie, �e ten cz�owiek nie ma jej nic ciekawego do powiedzenia.
Tu� przed po�udniem dotarli do Rdzawego Potoku. Miejsce to nosi�o tak� nazw� z powodu ma�ego strumienia wytryskuj�cego ze wzg�rza. Potok wpada� do p�ytkiego i szerokiego zag��bienia w zabarwionej czerwonawo skale; wod� czu� by�o silnie �elazem. Gdy tam dotarli, Hacker ju� na nich czeka� rozparty na g�azie u st�p ska�y.
- Zd��yli�cie w ostatniej chwili - powiedzia� zamiast powitania. - Za par� minut musia�bym si� st�d zwija� nie ogl�daj�c si� na was. S�yszycie?
Skin�� g�ow� w stron� las�w po przeciwnej stronie �r�d�a. Tym razem Ga��zka nie musia�a korzysta� z pomocy dzieci Ojca Ro�lin. Tak samo jak dwaj m�czy�ni, chocia� znacznie wyra�niej ni� oni, s�ysza�a trzask ga��zi �amanych przez posuwaj�cych si� przez las ludzi.
- Hacker! - szepn�a. - Uciekaj!
- Nie - odpowiedzia� Hacker.
- Nie - powt�rzy� za nim John Stone, kt�ry ci�gle jeszcze nie zsiad� z konia. - Poczekamy tutaj i zamienimy z nimi kilka s��w.
Zostali wi�c w milcz�cym oczekiwaniu, a ha�asy sta�y si� coraz g�o�niejsze; w ko�cu na polank� wy�oni�o si� z lasu dziesi�ciu m�czyzn i trzy kobiety. Widok Hackera, Ga��zki i Johna Stone�a na wielkim koniu kaza� im si� zatrzyma�.
- Szukacie kogo�? - rzuci� Hacker drwi�co.
- �wietnie wiesz kogo - odburkn�� Berg. Zaopatrzy� si� ju� w nowy �wider jonowy i teraz wyci�gn�� go w kierunku Hackera. - Teraz si� z tob� pobawimy, Hacker - z tob� i z tym dzieciakiem, i z tym waszym przyjacielem, kim by nie by�.
Inni te� ruszyli w jego �lady i zbli�ali si� powoli w stron� tr�jki przyjaci�.
- Nie - powiedzia� John Stone g�osem tak silnym, �e wszyscy na niego spojrzeli. - Nie!
Powoli zsiad� z konia i stan�� obok niego. W jego ruchach by�a si�a nie do powstrzymania, kiedy najpierw podni�s� si� w strzemionach, potem przerzuci� nog� przez siod�o i w ko�cu dotkn�� stopami ziemi. Ludzie w po�cigu zn�w si� zatrzymali, a John przem�wi� do nich w te s�owa:
- Jestem ekologiem - Rz�du Mi�dzyplanetarnego. Przys�ano mnie na t� planet�, abym zbada� potencjalne zagro�enie p�yn�ce z niew�a�ciwego wykorzystania tutejszych bogactw naturalnych. W zwi�zku z tym mam pewne szczeg�lne uprawnienia, mi�dzy innymi mog� wzywa� ludzi na oficjalne przes�uchania w interesuj�cych mnie sprawach.
Podni�s� lew� d�o� do ust, co� b�ysn�o na przegubie r�ki. Do tego czego� powiedzia�:
- Hacker Illions, nakazuj� ci stawi� si� jako �wiadek na przes�uchaniu, gdy� tylko otrzymasz wezwanie. Ga��zko, nakazuj� ci stawi� si� jako �wiadek na przes�uchaniu, gdy tylko otrzymasz wezwanie. Koszty waszego przyjazdu zostan� pokryte przez moje biuro; obowi�zek przybycia na przes�uchanie jest priorytetowy wobec wszelkich innych obowi�zk�w, powinno�ci lub ogranicze� nak�adanych na was przez lokalne prawa, instytucje lub jednostki.
John opu�ci� r�k� na kark swojego konia, robi�a to wra�enie, jakby pie�ci� ogromnego psa.
- Tym �wiadkom - m�wi� dalej - nie wolno w �aden spos�b utrudnia� wype�nienia obowi�zku. Zrozumiano?
- Och, oczywi�cie rozumiemy - przytakn�a t�ga kobieta w bia�ej kurtce.
- Rozumiemy? Niby co rozumiemy? - rykn�� na ni� Berg. - Ten tam ekolog jest tu sam i nawet nie ma broni. Pozwolicie mu nam rozkazywa�?
I ruszy� szparko w stron� Johna. Ten nie poruszy� si� nawet, ale im bli�ej Berg podchodzi�, tym wydawa� si� mniejszy, a� w ko�cu sta�o si� jasne, �e si�ga Johnowi zaledwie do ramienia. Przypomina� niedorostka porywaj�cego si� na doros�ego m�czyzn�. Zatrzyma� si� wi�c i obejrza� na swoich, lecz nikt nie ruszy� mu z pomoc�.
Wtedy kobieta w bia�ej kurtce roze�mia�a si� szyderczo.
- Och, Berg! - rzuci�a kpi�co. - Zawsze by�e� lepszy w mi�niach ni� w g�owie!
Sama wyst�pi�a z grupy, odsuwaj�c Berga na bok �okciem, wymin�a go i z roziskrzonym wzrokiem stan�a naprzeciw Johna.
- Nie boj� si� pana, panie Ekologu! - powiedzia�a wyzywaj�co. - Przyzwyczai�am si� ju� do tego, �e wszyscy s� ode mnie wi�ksi i pot�niejsi. Nie boj� si� ciebie ani tego twojego rz�du mi�dzyplanetarnego, niczego si� nie boj�! Chcesz wiedzie� dlaczego natychmiast nie powiesimy Hackera i nie zabierzemy tego dzieciaka do jakiego� porz�dnego domu, gdzie otrzyma�aby godne wychowanie? Chcesz? To nie dzi�ki tobie - po prostu to nie jest ju� nam potrzebne. Nie tylko Hacker ma uk�ady w Stolicy. Tak si� sk�ada, �e o twoim przyje�dzie dowiedzieli�my si� ju� ponad dwie godziny temu przez kr�tkofal�wki.
John skin�� g�ow�.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedzia�. - Ale to nic nie zmienia.
- Nie? - w jej g�osie zabrzmia�a wysoka nutka triumfu. - Potrzebowali�my Hackera i dziewczyny tylko po to, �eby si� dowiedzie�, gdzie mo�na znale�� t� diabelsk� ro�lin�. Hacker sprowadzi� ciebie, a my sprowadzili�my specjalny sprz�t, dzi�ki kt�remu j� znajdziemy. Dwa dni temu wsadzili�my ten sprz�t w samolot i zacz�li�my sporz�dza� mapy uk�adu korzeni w tej okolicy. Doszli�my do wniosku, �e ro�linka musi by� gdzie� tutaj, bo przecie� to ona wychowywa�a t� dziewczyn� - w�a�nie tutaj.
- To nie ma z tym nic wsp�lnego! - zawo�a�a Ga��zka najg�o�niejszym ze swoich szept�w. - Ojciec Ro�lin dosi�ga wsz�dzie. Przenika ca�y kontynent. Ca�y �wiat.
Ale kobieta nie s�ysza�a jej, a nawet gdyby dos�ysza�a, pewnie i tak nie zwr�ci�aby na ni� uwagi
- Wczoraj znale�li�my to miejsce. Mo�e pan ochrania� Hackera i dziewczyn�, jak si� panu