Gordon R. Dickson Z krwi i kości GAŁĄZKA Już od czterech godzin Gałązka zbierała odwagę, żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W złotawym świetle popołudnia, w silnym, pomarańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany z ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdowały się drzwi. Teraz były one uchylone i ukazywały ciemne wnętrze - w głębi ktoś śpiewał ochrypłym, pijackim tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał się zdradzając, że gardło z którego się dobywa, dobiegło już wieku średniego. ...Odważny jak Ned Kelly, - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś... Ned Kelly był po prostu starym rzezimieszkiem, który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na śmierć. Ballada byłaby całkiem niezła, gdyby śpiewano ją z akcentem równie australijskim jak ona sama. Cóż, kiedy Hacker Illions nigdy nie widział Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III łączyli go tylko rodzice australijskiego pochodzenia, oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, ponad dwadzieścia lat temu. Nawet Gałązka wiedziała, że związki Hackera z Australią są raczej dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie się na faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do Ojca Roślin. Hacker pił już co najmniej od czterech godzin - przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka jak promień słońca, przytulona do chropowatej ściany Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę, żeby wejść do środka, do tej ciemnej, pełnej hałasu, przypominającej klatkę pułapki, którą ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Prócz Hackera będą tam inni - choćby tylko Ajent. A mogą być też jeszcze inni, również pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego, mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali ją dotknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na myśl o wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rękach; także dlatego, że gdyby ją przyparli do muru, musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie poradzi sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się uwolnić, Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wyszedł, nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od czterech godzin nie opuścił budynku. Na pewno w tam w środku jest jakieś miejsce, w którym mógł sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie musiał wyjść, dopóki nie skończą mu się pieniądze albo ktoś go stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż godzinę stąd. - Hacker - zawołała. - Wyjdź! Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Nawet kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W normalnych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby tylko umiała krzyczeć tak jak inni ludzie. Choćby raz krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest... Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku, miała w środku cały konieczny aparat anatomiczny, ale po długich latach dorastania w wyłącznym towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie pozwalało.temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała już czasu i nie miała wyboru, szybkim ruchem pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej ciało. Hacker zawsze chciał, żeby nosiła normalną odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku materiałów, którymi inni ludzie okrywali ciało, a przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza. Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą pozostawiono wolną przestrzeń, w której mógł stanąć Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie - naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał czarnobrody mężczyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny. Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pociągnęła go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zauważył ją pierwszy. - Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. - Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą wychował Ojczulek? To na pewno ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały czas? I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czarnobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się za Hackerem, który zachrypiał: - Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź stąd. Poczekaj na mnie przed domem. - Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbował wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, górniczy świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę, nie był uzbrojony. - Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spojrzeć... - Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrzegawczo. - Mówię poważnie. - Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś, któremu stawiałem drinki przez cały dzień? - Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka. - W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz, Berg... Chodźmy Gałązko. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki. Gdzieś z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzegła Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał się o bar, nic nie mówił i nic nie robił. - Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, choćbym musiał was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby się z tobą zobaczyć. - Ze mną? - Hacker odwrócił się do czarnobrodego i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka. - Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. - Wczoraj właśnie skończyła się twoja kadencja kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już immunitet. Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano, żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż do nadejścia pościgu - to było przerażające. - Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. - Uciekaj! Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi, twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu cios prawą ręką prosto w twarz - każdy jej palec jak drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak ostrze brzytwy. - Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt... Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się, podnosząc ręce do twarzy. - Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? - Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich dłoniach, zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu. - Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka. Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła pod jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwała mu z kabury świder i wsunęła go Hackerowi za pas. - Uciekaj! Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak przypominałby niedźwiedzia w pogoni za ptaszkiem. Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz tam. Rzucał się za nią na wszystkie strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast twarzy. Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sytuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzymać w szachu i jego i Ajenta. - Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd! Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach. - Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker unosząc świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz! Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą zębów w czarno-purpurowej masce. - Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje! - Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. - Chyba, że chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie iść za nami. Gałązko... Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puścili się pędem w stronę lasu. Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się przed nimi, otwierając im drogę, a gdy przeszli, znów zacieśniły szeregi. Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z zadyszką. - Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzymał się, by lepiej słyszeć jej szept. - Nazywają to pościgiem - powiedziała. - Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbrojeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd obywatelski i cię powieszą. - Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie zupełnie trzeźwy, a Gałązka, która kochała go teraz nawet bardziej niż Ojca Roślin, dawno już przywykła do jego zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami o ciężki pień drzewa i szerokim gestem zachęcił Gałązkę, by zrobiła to samo. - Usiądźmy i pomyślmy - powiedział - Ucieczka na oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz? Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach, wstała i podeszła do drzewa, pod którym siedział Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła policzek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamknęła oczy, jej dusza zjednoczyła się z drzewem. Pogrążyła się w ciemnościach i wędrowała długimi kilometrami korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż wreszcie dotarła do najmniejszych braci, o których ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi nazywaną przez nich “trawą”. Jakieś 40 minut spacerem od miejsca, w którym była teraz z Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na strzępy i zabijały. - Spokojnie, braciszkowie, spokojnie - uspokajała dusza Gałązki, próbując ukoić je poprzez korzenie. Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy właśnie ginęli, zawodzili z żalu, że urodzili się tylko po to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod powierzchnią Planety Jinsona, poniżej wszystkiego, co na niej było, Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczególny sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napełniało go boleścią. - Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka. Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła więc od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do Hackera. - Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mogła teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszystko na własne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołączyła jeszcze piątka z łazikami. Jeśli tu zostaniemy, mogą nas doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą, pojazdy zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca Roślin. - Więc skieruję się na Wysokie Skały - zadecydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym zarostem, kościstej twarzy niepokój odcisnął głębokie bruzdy między oczami. - Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki ja żyję i bronię przestrzegania prawa. Mimo wszystko ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy też prawa międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie przypomniałem... Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałązce. - Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze - powiedział - nakłoniłem Generalnego Gubernatora, żeby zaprosił jakiegoś eksperta od spraw ekologii z Rządu Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował wszelkimi środkami, także prawnymi, do przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest jego nazwisko. Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dumna z tego, że umie czytać i w ogóle z wykształcenia, które dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie nieczytelne. - John... Stone - odcyfrowała w końcu. - To właśnie ten człowiek. Tak wszystko urządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień drogi na południe stąd, na centralnym szlaku. Słyszał już o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i pokażesz mu tą kartkę. Powiedz mu o pościgu i w ogóle o wszystkim. W tym czasie ja powłóczę tę ekipę za sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowadź tam Stone’a i razem poczekamy na przybycie pościgu. - Ale i tak będzie was tylko dwóch - zaprotestowała. - Nic się nie martw - Hacker pogłaskał korę na jej ramieniu i wstał. - Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyplanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obecności nikt nie zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i zakładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet palcem ruszyć. - Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała. - Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali. Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwróciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, marszowym krokiem. W każdym razie szybkim jak na kogoś, kto nie był Gałązką. Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeśli ten John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny, właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście wszystkiego - wszystkiego, co ją otaczało i wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz, rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć. - Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym razem nie było odpowiedzi. - Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz - Ojcze Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarnął ją strach. - Co się stało? Dokąd odszedłeś? - Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbiegła ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nigdzie nie odszedłem. - Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyślałam, że może zrobili ci krzywdę, zabili. - Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - odparł Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony tymi twoimi ludźmi, może wkrótce naprawdę zasnę. Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę. Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem pewien, czy w ogóle cokolwiek, co istnieje, można zabić, raczej tylko zmienić na chwilę, uciszyć aż do momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy istnieć mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem korzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żadnego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez względu na to, czy odpowiadam na twój? wołanie, czy nie. Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając ziemię obok jej policzka. - Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć. Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. Myślisz, że śmierć to tylko sen. - Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna, że widziałem jak łańcuchy górskie powstawały z morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą znaleźć i zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią każdej rośliny na świecie, a też częścią mojej małej szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też zniknie, jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej siostrzanych i braterskich planet, a w końcu nawet częścią wszystkich światów. Tutaj, w samotności, nauczyłem się mówić do wszystkich roślinnych braci i sióstr, od największych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedostrzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli wszyscy jednością? Gdybyśmy nie stanowili części siebie nawzajem? - Ale w moim pojęciu będziesz martwy - płakała Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść myśli o twojej śmierci! - Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga siostrzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uznasz, że nie żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki będziesz w to wierzyć, zawsze będziesz czuła przy sobie moją obecność. - Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! - Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej mocy. Zaopiekowałeś się mną, kiedy byłam dzieckiem zostawionym własnemu losowi. Byłeś ze mną tylko ty. Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wyglądali! To ty utrzymałeś mnie przy życiu, i wychowałeś mnie, opiekowałeś się mną! A teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować! Przecież wcale nie musisz się poddawać, tak po prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi rozstąpiła się ziemia, wylewając z wnętrza gorącą lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od których będą chorować. Ale ty nie zrobisz nic - będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją! - Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz - odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce, która żyje dopiero małą chwilkę, ale w ten sposób wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozwój jest zahamowany - i tak samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, żebym był chory i nie mógł dalej się rozwijać, prawda, szybkonóżko? - Wolałabym to od twojej śmierci. - I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych najmniejszych i tych największych, aby opiekowali się tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chciałem, żebyś biegała po tym świecie w szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie wiem jednak, co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy, której dopiero muszę się nauczyć... Tak więc zostań ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie jestem i będę z tobą, nawet jeśli w to nie wierzysz - zawsze. Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypłakując jej swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe, a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy. Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zaczęła rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do możliwości tego Johna Stone’a, jeszcze wszystko może się dobrze skończyć. Nagle przyszło jej do głowy, że warto sprawdzić, co się dzieje z pościgiem. Skręciła gwałtownie, by cofnąć się w stronę punktu zaopatrzeniowego. Podeszła do samej krawędzi drzew otaczających polankę, na której stał budynek i - tak jak się spodziewała - zobaczyła ich - mężczyzn, kobiety i pojazdy. Przyglądała się im bez lęku, bo jak większość ludzi, widzieli i słyszeli o wiele gorzej niż ona; a, co więcej, drzewa i krzaki ścieśniły się wokół niej, by jeszcze lepiej ją ukryć. Była tak blisko, że słyszała wyraźnie każde słowo. Domyśliła się, że w jednym z pojazdów pękła gąsienica i teraz trzeba było to naprawić. Paru mężczyzn pracowało przy niej; gąsienica przypominała olbrzymi, rozpięty pasek od zegarka, wystający spod kadłuba pojazdu. Ludzie, nie zajęci akurat robotą, stali obok, dyskutując w świetle popołudniowego słońca. ...dziwka! - mówił Berg. Właśnie ją miał na myśli. Skaleczenia przestały krwawić już jakiś czas temu, a twarz oczyszczono mu ze śladów krwi. Ale na czole, tam gdzie jej paznokcie przecięły skórę, nadal widoczne było zaczerwienienie i opuchlizna. - Jak ich dostaniemy, powieszę ją na oczach Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego! - Nic z tych rzeczy - przerwała jedna z kobiet, wysoka, koścista, w średnim wieku. Ubrana była w skórzane spodnie i brązową skórzaną kurtkę, spod której wystawał laser zatknięty w czarnej kaburze na prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypnąć. Zabić trzeba przede wszystkim tego diabelskiego roślinnego Ojczulka. A potem znajdzie się gdzieś dla niej jakiś porządny dom. - Porządny dom! - wrzasnął Berg i pewnie by na tym nie skończył, gdyby druga kobieta - niższa i bardziej tęga, ubrana w sukienkę, gumiaki i białą, chociaż przybrudzoną kurtkę aż do kolan - nie uciszyła go. Kobieta nie wyglądała na uzbrojoną, ale głos miała jeszcze bardziej szorstki, a ton bardziej agresywny niż tamta wysoka. - Zamknij się Berg! Ale już! - rzuciła. - Bo jak się odezwiesz słowem, to zaraz pożałujesz. Rodziny porządnych żniwiarzy poczyniły już pewne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozostawiona była samej sobie, to zdziczała trochę, ale przecież jest córką człowieka. Wyrośnie na dobrą kobietę, dobrze wychowaną i z zasadami. I nie wyobrażaj sobie, że położysz na niej łapy, jak ją dostaniemy. Żaden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety, podpytamy ją o tego cholernego Ojczulka. - Jeśli wam się uda... - warknął Berg. Bardziej otyła z kobiet roześmiała się w odpowiedzi. Na dźwięk tego śmiechu Gałązka aż zadygotała. - Myślisz, że z ciebie czegoś byśmy nie wydobyły. A jeśli z tobą damy sobie radę, to czemu nie miałoby nam się udać z takim dzieciakiem? Gałązka cofnęła się w las i liście zasłoniły i ludzi i pojazdy. Dowiedziała się już wszystkiego, czego chciała się dowiedzieć. Pojazdy są unieruchomione, więc nie da się im schwytać Hackera zanim dotrze na Wysokie Skały - wzgórza pokryte okrągłymi głazami i kamiennymi blokami, gdzie pojazdy są i tak bezużyteczne. Właściwie mieli małe szansę - ale teraz Gałązka mogła być tego pewna. Odwróciła się i znów pobiegła na południe na poszukiwanie człowieka o nazwisku John Stone. Słońce znikało za drzewami - zapadał zmierzch. Oto znów biegła. I tak jak poprzednio, oszołomienie własnym biegiem uciszyło dreszcze wywołane podsłuchaną rozmową. W biegu nikt nie może jej schwytać ani zatrzymać, a cóż dopiero zrobić jej coś tak strasznego, żeby zdradziła miejsce, gdzie głęboko w ziemi odpoczywały splątane korzenie - ciało Ojca Roślin. Słońce stało nisko nad horyzontem, a na niebie pokazał się już wielki, biały księżyc Jinsona. Był właśnie w pełni; gdy oczy przyzwyczaiły się do niego, wydawało się, że rzuca prawie tyle samo światła, co zachodzące słońce, ale było to światło czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, biało-srebrzyste. W tym świetle drzewa i krzaki rozsuwały się, robiąc jej przejście, a najmniejsi bracia układali się pod jej stopami w miękki, szary kobierzec tworząc korytarz wypełniony księżycowym światłocieniem. Biegła tak lekko, jakby w ogóle nie dotykała ziemi. W jej biegu nie znać było wysiłku. Rozpędzała się coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i księżyc przepływały obok. Wszystko razem tworzyło wspaniałą, milczącą muzykę biegu; i ta muzyka porywała ją ze sobą. Nie istniało nic poza tym - poza biegiem, lasem i księżycem. Przez chwilę znowu była tylko szybkonóżką - nawet Ojciec Roślin i Hacker poszli w niepamięć, razem z pościgiem i tymi, którzy brali w nim udział. Zupełnie jakby nigdy nie istnieli. Gałązka zjednoczyła się ze swoim światem w tym czarno-białym, roztańczonym biegu bez końca, istniała tylko ona i ten świat - jedyni i wieczni. Kiedy tak biegła, księżyc wzniósł się wysoko na nocne niebo i wędrował tam wśród chmur, pomniejszony przez swoją samotność na łuku usianej gwiazdami czapki otulającej świat. A gdy słońce zupełnie zaszło, jej dusza, doskonale dostrojona do swych braci i sióstr, których mijała i którzy otwierali jej drogę, jej dusza usłyszała więc, że człowiek, którego szuka, jest blisko. Korytarz, utworzony dla niej przez leśne rośliny, odchylił się nagle w bok, by ją do niego doprowadzić. Po chwili poza smugą księżycowego światłocienia dostrzegła inne światło - żółte, to jaśniejące, to przygasające na przemian. W podmuchu nocnego wiatru poczuła zapach palących się gałęzi zmieszany z zapachem człowieka i zwierzęcia. Odnalazła więc go. Rozbił obóz na niewielkiej polance, na której strumień, przez który Gałązka mogłaby z łatwością przekroczyć, wił się u podnóża olbrzymiej, pokrytej mchem skały, by zniknąć między drzewami. Na drugim brzegu płonęło ognisko, a za nim siedział człowiek z gładko ogoloną twarzą, zapatrzony w płomienie, tak cichy i ogromny na tle ciemnego lasu, że wydawać by się mogło, że to tylko jeszcze jeden omszały kamień. Obok niego Gałązka dostrzegła jedno z tych wielkich, podkutych zwierząt, które ludzie jej rasy nazywali końmi. Zwierzę musiało usłyszeć lub poczuć jej obecność, bo podniosło głowę i parsknęło w jej kierunku. Wtedy mężczyzna również podniósł głowę, spojrzał na konia i podążył za jego wzrokiem tam, gdzie stała dziewczyna. - Witaj - odezwał się. - Chodź tutaj i usiądź. Patrzył prosto na nią, ale nie dała się oszukać. Nie mógł jej widzieć. Stała pomiędzy drzewami, co najmniej cztery metry od niego, a musiał go przecież oślepiać ogień. Po prostu trafnie odczytał zachowanie zwierzęcia. - Ty jesteś John Stone? - zapytała zapominając, że z takiej odległości tylko Hacker mógłby zrozumieć jej szept. Ale mężczyzna zaskoczył ją. - Tak - odparł. - A ty jesteś Gałązką? Zdumiona weszła w krąg światła. - Skąd wiesz? Roześmiał się. Miał głęboki głos i jeszcze głębszy śmiech - ale jakoś miękki, przyjazny. - W tej okolicy tylko dwie osoby mogą wiedzieć jak się nazywam - powiedział. - Mężczyzna o nazwisku Hacker Illions i dziewczyna o imieniu Gałązka. Z głosu sądząc jesteś raczej tą dziewczyną niż tym mężczyzną. - Obcy spoważniał nagle. - A teraz, kiedy cię widzę, muszę przyznać, że także wyglądasz na Gałązkę. Podeszła bliżej, do samego brzegu strumienia - dzielił go od niej jeden skok - i przyjrzała się uważnie dużej, jasnej, przystojnej twarzy. Jasne włosy nie były długie, ale kręcone i gęste, a spod równie jasnych brwi patrzyło na nią dwoje oczu błękitnych jak jezioro latem. W tyle koń parsknął i zatańczył, ale mężczyzna nie poruszył się. - Dlaczego tak tu siedzisz? - zapytała - Czy coś ukrywasz? Pokręcił przecząco głową. - Nie chciałem cię spłoszyć - odpowiedział - Hacker Illions przestrzegał mnie, żebym nie ruszał się zbyt gwałtownie i żebym nie próbował cię dotknąć. Przestraszysz się, jeśli teraz wstanę? - Oczywiście, że nie. Ale pomyliła się. Kiedy powoli wstał, instynktownie cofnęła się kilka kroków; z pewnością był to największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Nie wyobrażała sobie nawet, że człowiek może być tak wysoki i potężny. Wyprostowany górował nad wszystkim - nad nią, nad ogniem i nad skałą, nawet nad koniem, który wydawał jej się przedtem tak ogromny. Serce zabiło jej szybciej, jakby jeszcze ciągle biegła. Jednak po chwili zauważyła, że nieznajomy po prostu stoi i czeka bez ruchu; nie wyczuła też w nim zła ani żadnego zagrożenia, które wyczuwała w Bergu, w Ajencie, w kobietach uczestniczących w pościgu i w innych podobnych im ludziach. Uspokojona i zawstydzona przeskoczyła więc przez strumień i stanęła przed nim. - Nie boję się - powiedziała. - Możesz usiąść z powrotem. I Gałązka sama usiadła naprzeciw niego krzyżując nogi, a on opuścił się na ziemię jak góra opadająca do morza. Nawet gdy siedzieli, ciągle nad nią górował; ale przyjaźnie, podobnie jak drzewo schylające się nad nią, kiedy zwijała się w kłębek oparta o pień. - Czy niepokoi cię mój koń? - zapytał. Odwróciła się do zwierzęcia i wciągnęła powietrze w nozdrza. - Na kopytach ma metal, który zabija małe zwierzątka, tak jak to robią pojazdy. - To prawda - zgodził się - ale to nie on zdecydował, że będzie nosić metal na kopytach. Poza tym, on cię lubi. To też była prawda. Zwierzę pochyliło wielką głowę o kształcie młota i wyciągnęło ją w jej stronę, jakby chciało jej dotknąć, choć odległość na pewno nie pozwoliłaby na to. Gałązka zmiękła. Wyciągnęła do niego rękę i skierowała życzliwe myśli. - Koń uspokoił się. - Gdzie jest Hacker Illions? - spytał John Stone. Niepokój nagle powrócił. - Na Wysokich Skałach - odpowiedziała. - Ścigają go... Opowiedziała wszystko, starając się, by było to zrozumiałe. Tak często, gdy rozmawiała z kimś innym niż Hacker, miała wrażenie, że ludzie rozumieją jej słowa tylko jako słowa, nie zauważając ukrytych w nich znaczeń. Ale John Stone słuchając jej kiwał głową. Wyglądał na zamyślonego czy zmartwionego, jakby zaczynał coraz lepiej rozumieć. - Ten Rdzawy Potok - odezwał się, gdy skończyła. - Jak to daleko? Ile czasu będziemy tam iść? - W tempie, w jakim podróżują ludzie, sześć godzin. - Więc jeśli wyruszymy przed świtem, będziemy tam przed Hackerem? - Tak - skinęła głową - ale powinniśmy wyruszyć już teraz i czekać tam na niego. John spojrzał w górę i rozejrzał się po niebie, a potem w dół i rozejrzał się po lesie. - W ciemnościach - powiedział - musiałbym poruszać się dość wolno. Hacker mówił, że nie lubisz takich wolnych podróży. Poza tym musisz mi wyjaśnić jeszcze parę spraw, a będzie mi wygodniej rozmawiać z tobą tutaj niż w czasie jazdy. Nie przejmuj się. Na pewno zdążymy do Rdzawego Potoku na czas. Ostatnie słowa wypowiedział głosem spokojnym i stanowczym, przypominającym sposób mówienia Ojca Roślin. Gałązka usiadła z powrotem, uspokojona trochę, chociaż nie do końca przekonana. - Jadłaś coś? - spytał. - A może nie lubisz naszego jedzenia? Uśmiechnął się przy tym tak dziwnie, że Gałązce przyszło do głowy, że z niej żartuje. - Jasne, że jem to, co inni ludzie. Zawsze jemy razem z Hackerem, chociaż wcale nie muszę jeść w ten sposób. Poważnie skinął głową. Pomyślała niewesoło, że może on słyszy to, czego ona wcale nie mówi. Prawda była taka, że mimo całej swojej ogromnej wiedzy Ojciec Roślin nie miał szczególnego zrozumienia dla ludzkiego smaku. Owoce, orzechy i zielenina, którymi karmił ją przez całe dzieciństwo, były w porządku - i ciągle są, dodała w duchu - ale ludzkie pożywienie, którym częstował ją Hacker, było o wiele bardziej interesujące. John zaczął rozpakowywać jakieś zawiniątka i przygotowywać posiłek, przez cały czas zadając pytania, na które próbowała odpowiedzieć najlepiej jak umiała. Ale nawet komuś takiemu jak John - pomyślała - musi być trudno zrozumieć jej historię. Nie pamiętała nawet twarzy swoich rodziców. Wiedziała, bo powiedział jej o tym Ojciec Roślin, że oboje umarli w swoim domku, kiedy dopiero uczyła się chodzić. Wypełzła wtedy na dwór i Ojciec Roślin dotknął jej duszy swoją, a ponieważ była jeszcze tak mała, nic nie było niemożliwe, usłyszała go, zrozumiała i uwierzyła mu. Kazał jej opuścić domek i przez wypalone pola, które jej rodzice chcieli uprawiać, poprowadził ją w głąb lasu, gdzie drzewa i gałęzie uwiły dla niej schronienie przed deszczem i wiatrem i gdzie wystarczyło wyciągnąć rękę, by znaleźć coś do jedzenia. Całymi latami wychowywała się z daleka od chatki. Kiedy tam w końcu wróciła, znalazła tylko białe kości na łóżku, pokryte gęstwą zielonej winorośli, której Ojciec Roślin radził jej nie niepokoić. Nie czuła żadnego związku z tymi kośćmi i nigdy więcej już tam nie poszła. Z Hackerem było inaczej. Kiedy go spotkała, trzy lata temu, była już tą szybkonóżką, na którą wychował ją Ojciec Roślin. On też dał jej to imię. Hacker był wtedy żniwiarzem tak jak ci, którzy czyhają na niego. W przeciwieństwie do rolnika, który zakłada pola na otwartej przestrzeni i regularnie rok po roku nawozi je, orze i uprawia, żniwiarz to człowiek, który żyje z uprawy ziemi, ale zmienia miejsce co najmniej co dwa lata. Pierwsza fala imigrantów zajęła ogromną większość dobrej ziemi, otwartej przestrzeni na jedynym kontynencie Planety Jinsona. Ci, którzy przybyli później, stwierdzili, że ziemia porośnięta dziećmi Ojca Roślin (istnienia którego nawet nie podejrzewali) stanowi tylko cienką warstwę na litej skale. Ziemia ta jest mało urodzajna, dopóki nie zostanie wypalona. Popiół bowiem zawiera elementy użyźniające ją tak, że może przynosić plony. Ale dwa lata uprawy wysysają wszystkie te składniki z tego, co przedtem było ciałem zielonych braci i sióstr, karmiąc nimi produkty wywożone następnie z lasów w głąb kraju. Dla żniwiarzy nie miało to żadnego znaczenia. Wypalali sobie nowe pola w innym miejscu. Tuż przed wiosennymi deszczami, trzy lata temu w okolice, gdzie mieszkała Gałązka przybył Hacker. Idealna pora na wypalanie terenu, bo wraz z wodą wszystkie cenne składniki popiołu przenikają do gleby. Ale on rozbił obóz i - dni mijały. Nie przystępował do wypalania, nie rozniecał ognia. W końcu przyszło lato i zrobiło się za późno, żeby zbierać w tym roku plony. Gałązka, która wiele razy podglądała go z daleka, sama pozostając niewidoczną, zaczęła podchodzić do niego coraz bliżej. Oto żniwiarz, który nie jest żniwiarzem. Żywił się owocami i orzechami, których ze względu na Gałązkę było tam bardzo dużo, ale poza tym w żaden sposób nie podnosił ręki na las. Nic nie rozumiała. Potem zaczęła rozumieć - Hacker był pijakiem. Żniwiarz, który mógłby niczym nie różnić się od innych żniwiarzy, gdyby któregoś roku, po sprzedaży zbiorów, nie zagrał w karty i nie wygrał ogromnej sumy. Po czym, w chwili trzeźwości, za którą dziękował Bogu przez całe życie, posłuchał rady miejscowego bankiera i włożył pieniądze na procent zostawiając sobie tylko tyle, ile było mu potrzeba, żeby pojechać w głąb kraju i wypalić nowy teren. Jednak kiedy wrócił w lasy, zużytkował swe bogactwo w typowy pijacki sposób, założył obozowisko, ale zamiast natychmiast zabrać się do roboty i wypalać grunty, odłożył to na później. Póki co, rozkoszował się spokojem i zawartością butelek. Żyjąc samotnie w lesie nie musiał wlewać w siebie takich ilości, jakich potrzebował w bardziej cywilizowanych rejonach. Wystarczyło łyknąć sobie raz na jakiś czas, żeby pejzaż zamazał się miło. Poza tym miał jeszcze ciągle mnóstwo pieniędzy, które czekały na niego w banku, nawet gdyby wcale nie przystąpił w tym roku do żniw. No, więc ostatecznie - nie przystąpił. W końcu - zaczął się zmieniać. Zagubiony wśród lasów potrzebował coraz mniej alkoholu, bo nie sięgało tutaj prawo ze wszystkimi swoimi drobnymi dokuczliwościami, które przedtem pchały go do buntu. Nie był typem refleksyjnym, ale w końcu zaczął stopniowo zauważać, jak zmieniają się pory roku i jak las codziennie odpowiada na te zmiany na tysiące sposobów. Liście, krzewy i rośliny zaistniały w jego świadomością jako oddzielne, pojedyncze byty - a nie jakieś ogromne, zamazane kłębowisko zieleni. I w końcu, gdy po dwóch latach takiego życia przyszedł moment, że naprawdę już musiał zabrać się do roboty, po prostu nie umiał spalić ziemi, na której mieszkał i gdzie był szczęśliwy. Ponacinał więc okoliczne drzewa na znak, że to miejsce należy do niego, by w ten sposób uchronić je przed innymi żniwiarzami - i powędrował dalej. Ale następne miejsce również go w siebie wchłonęło; i jego też nie mógł spalić. Przemieścił się więc raz jeszcze - tym razem na terytorium Gałązki i tam, nieświadomie zarzucając wędkę, której haczykiem była jego własna odmienność, złowił na nią ciekawość dziewczyny i wyciągnął ją z lasu. Nadszedł taki dzień, kiedy odważnie weszła do jego obozu i stanęła kilka kroków od niego - dzięki wielomiesięcznym obserwacjom pozbyła się i nieśmiałości i lęku. - Kim jesteś? - wyszeptała. Gapił się na nią bez słowa. - Mój Boże, dziecko - powiedział w końcu - Nie wiesz, że nie powinnaś biegać po lesie całkiem naga? Noszenie ubrania okazało się tylko pierwszą z wielu rzeczy, które musieli sobie wyjaśnić. Gałązka nie była świadoma istnienia czegoś takiego jak ubranie ani faktu, że inni ludzie je noszą, raczej po prostu nie lubiła dotyku tych ubrań na skórze. Gałązka naprawdę wcale nie była ignorantką. Ojciec Roślin przywiązywał duże znaczenie do tego, żeby posiadała tyle wiedzy o swojej rasie, ile pozwalał przyswoić jej wiek. Dbał także o to, żeby odwiedzała lasy sąsiadujące z polami żniwiarzy i przez to miała okazję przyglądać się ich pracy i słuchać ich mowy. Zdecydował też, że musi ćwiczyć się w mówieniu na głos w swoim ludzkim języku, a Gałązka, która najczęściej bez zastanowienia stosowała się do jego rad, tym razem także posłuchała. Lecz oprócz wiedzy ludzkiej, do zdobywania której nakłaniał ją Ojciec Roślin, nauczyła się także wielu innych rzeczy i zyskała sporo tej niewyrażalnej w słowach mądrości należącej raczej do jego niż do jej świata. Zresztą ludzka świadomość, którą w niej wykształcał, również nosiła jego piętno, bo od niego przecież pochodziła, a on nie był człowiekiem i myślał innymi niż ludzie kategoriami. Na przykład, chociaż Ojciec Roślin wiedział, że inni ludzie używają ubrań, jednak takie okrycie ciała było dla niego czymś obcym; poza tym i tak nigdy nikogo do niczego nie zmuszał. Skoro Gałązka nie chciała ich nosić, nauczył ją po prostu dla jej własnej wygody kontrolować temperaturę ciała i uznał sprawę za załatwioną. Podobnie w wielu innych kwestiach pozwalał jej być po prostu sobą, a więc - inną niż reszta jej rasy. I tak, kiedy Gałązka i Hacker w końcu się poznali, przypominało to spotkanie dwóch zupełnie obcych istot, których język i doświadczenie pod bardzo niewidoma względami było zbliżone. Ta odmienność zafascynowała oboje i ten sposób zostali przyjaciółmi. - Ale teraz nosisz ubranie - zauważył John Stone patrząc na miękką korę otulającą jej ciało. - To był pomysł Hackera. Dobry - jak zwykle. Kora mi nie przeszkadza, bo przecież kiedyś miała w sobie życie, istniała. Na początku, gdy zaczęłam ją nosić, trochę mnie drapała, ale nauczyłam skórę nie zwracać na to uwagi. - Aha - John Stone skinął głową; jego jasne, kręcone włosy błyszczały w świetle ogniska. - Ale w jaki sposób Hacker znalazł się we władzach planety i mógł mnie tu wezwać? I dlaczego teraz jego wyborcy chcą go zamordować? - Hacker przywiózł tutaj taką nauczającą maszynę i uczył mnie na niej wielu rzeczy. Ale, z drugiej strony, sam też się dużo ode mnie dowiedział o Ojcu Roślin i w ogóle. On sam ciągle nie może rozmawiać z Ojcem, ale teraz przynajmniej wie o jego istnieniu. - W Stolicy ludzie chyba uważają, że Ojciec Roślin to zwykły przesąd. - On nigdy nie przejmował się specjalnie ludźmi z miast. Ale tutejsi żniwiarze wiedzą, że istnieje. Dlatego chcą go znaleźć i zabić jak Hackera. - Dlaczego? - John powtórzył pytanie. - Dwa lata temu Hacker kandydował do Legislatury. Na początku żniwiarze uznali, że mieć tam swojego człowieka, to świetny pomysł. Więc wszyscy na niego głosowali. Ale potem Hacker zabrał głos w Izbie Legislatury. Powiedział wszystko o Ojcu Roślin i tłumaczył, że trzeba zakazać wypalania lasów. Ludzie w Stolicy wyśmiali go, więc żniwiarze go znienawidzili za to, że ich ośmieszył. Poza tym chcieli dalej wypalać tereny pod uprawy. Dopóki był delegatem, chroniło go prawo. Ale wczoraj jego kadencja się skończyła, więc sądzą, że nikogo już nie obchodzi, co się z nim stanie. - Spokojnie, uspokój się... - wtrącił John, bo na jej twarz znów powrócił strach i smutek. - Na innych planetach są ludzie, których to obchodzi - los takich facetów jak Hacker i takich istot jak wasz Ojciec Roślin. Mnie też to obchodzi. Daję ci słowo, że żadnemu z nich nic się nie stanie. Gałązka nadal kołysała się na piętach i wcale nie chciała się uspokoić, bo miała dziwne przeczucie, że gdyby przestała się przejmować, katastrofa stałaby się nieunikniona. Po czterech godzinach drzemki wstali jeszcze grubo przed świtem, John spakował swoje rzeczy, wsiadł na konia i Gałązka poprowadziła ich do Rdzawego Potoku. Świt zastał ich w połowie drogi. Gdy się rozwidniło, koń zaczął lepiej widzieć, więc mogli wędrować szybciej. Jednak Gałązka nie zwróciła nawet na to uwagi - chociaż przedtem krzywiła się na zbyt wolne tempo - bo John Stone coraz bardziej ją intrygował. Był bowiem wielki nie tylko z postury, lecz także duszą - i dziewczyna ciągle zadawała mu pytania, chcąc go zrozumieć. Ale mimo, że odpowiadał chętnie, wciąż nie mogła się zorientować, kim on właściwie jest. - Kim jesteś? - pytała więc. - Ekologiem - odpowiadał. - A tak naprawdę? - Powiedzmy, że czymś w rodzaju doradcy - tłumaczył. - Doradcy rządów na nowo odkrytych planetach. - Hacker mówił, że jesteś kimś takim jak policjant. - To chyba też. - I ciągle nie wiem, kim jesteś. - A kim ty jesteś? - spytał. Poczuła się zaskoczona. - Jestem Gałązką - powiedziała w końcu. - Szybkonóżką - Zastanowiła się chwilę i dodała: - Jestem człowiekiem... dziewczyną... I zamilkła. - No, widzisz? Nikt nie jest po prostu czymś jednym. Dlatego musimy poruszać się po wszechświecie niezwykle ostrożnie i nie zmieniać niczego, dopóki nie dowiemy się na pewno, jakie będą konsekwencje tych zmian dla wszechświata, a w efekcie - dla nas samych. - Mówisz jak Ojciec Roślin - uśmiechnęła się gorzko - ale on nawet nie próbuje bronić siebie ani swoich dzieci, kiedy robią im takie straszne rzeczy jak to wypalanie lasów. - Może jest po prostu mądry. - Oczywiście, że jest! - zawołała. - Ale tym razem nie ma racji! John Stone spojrzał na nią z wysokości swojego konia obok którego biegła. Przez cały czas jechał z głową pochyloną w jej stronę, żeby słyszeć jej cichy szept. - Czy jesteś tego pewna? - zapytał. Gałązka otworzyła usta, ale zaraz zacisnęła je znowu. Biegła patrząc przed siebie bez słowa. - Wszystko, co nie umiera, rozwija się - odezwał się John. - Wszystko, co się rozwija, podlega zmianom. Twój Ojciec Roślin rozwija się i zmienia - tak samo jak ty. Próbowała go nie słuchać powtarzając sobie, że ten człowiek nie ma jej nic ciekawego do powiedzenia. Tuż przed południem dotarli do Rdzawego Potoku. Miejsce to nosiło taką nazwę z powodu małego strumienia wytryskującego ze wzgórza. Potok wpadał do płytkiego i szerokiego zagłębienia w zabarwionej czerwonawo skale; wodę czuć było silnie żelazem. Gdy tam dotarli, Hacker już na nich czekał rozparty na głazie u stóp skały. - Zdążyliście w ostatniej chwili - powiedział zamiast powitania. - Za parę minut musiałbym się stąd zwijać nie oglądając się na was. Słyszycie? Skinął głową w stronę lasów po przeciwnej stronie źródła. Tym razem Gałązka nie musiała korzystać z pomocy dzieci Ojca Roślin. Tak samo jak dwaj mężczyźni, chociaż znacznie wyraźniej niż oni, słyszała trzask gałęzi łamanych przez posuwających się przez las ludzi. - Hacker! - szepnęła. - Uciekaj! - Nie - odpowiedział Hacker. - Nie - powtórzył za nim John Stone, który ciągle jeszcze nie zsiadł z konia. - Poczekamy tutaj i zamienimy z nimi kilka słów. Zostali więc w milczącym oczekiwaniu, a hałasy stały się coraz głośniejsze; w końcu na polankę wyłoniło się z lasu dziesięciu mężczyzn i trzy kobiety. Widok Hackera, Gałązki i Johna Stone’a na wielkim koniu kazał im się zatrzymać. - Szukacie kogoś? - rzucił Hacker drwiąco. - Świetnie wiesz kogo - odburknął Berg. Zaopatrzył się już w nowy świder jonowy i teraz wyciągnął go w kierunku Hackera. - Teraz się z tobą pobawimy, Hacker - z tobą i z tym dzieciakiem, i z tym waszym przyjacielem, kim by nie był. Inni też ruszyli w jego ślady i zbliżali się powoli w stronę trójki przyjaciół. - Nie - powiedział John Stone głosem tak silnym, że wszyscy na niego spojrzeli. - Nie! Powoli zsiadł z konia i stanął obok niego. W jego ruchach była siła nie do powstrzymania, kiedy najpierw podniósł się w strzemionach, potem przerzucił nogę przez siodło i w końcu dotknął stopami ziemi. Ludzie w pościgu znów się zatrzymali, a John przemówił do nich w te słowa: - Jestem ekologiem - Rządu Międzyplanetarnego. Przysłano mnie na tę planetę, abym zbadał potencjalne zagrożenie płynące z niewłaściwego wykorzystania tutejszych bogactw naturalnych. W związku z tym mam pewne szczególne uprawnienia, między innymi mogę wzywać ludzi na oficjalne przesłuchania w interesujących mnie sprawach. Podniósł lewą dłoń do ust, coś błysnęło na przegubie ręki. Do tego czegoś powiedział: - Hacker Illions, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy’ tylko otrzymasz wezwanie. Gałązko, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy tylko otrzymasz wezwanie. Koszty waszego przyjazdu zostaną pokryte przez moje biuro; obowiązek przybycia na przesłuchanie jest priorytetowy wobec wszelkich innych obowiązków, powinności lub ograniczeń nakładanych na was przez lokalne prawa, instytucje lub jednostki. John opuścił rękę na kark swojego konia, robiła to wrażenie, jakby pieścił ogromnego psa. - Tym świadkom - mówił dalej - nie wolno w żaden sposób utrudniać wypełnienia obowiązku. Zrozumiano? - Och, oczywiście rozumiemy - przytaknęła tęga kobieta w białej kurtce. - Rozumiemy? Niby co rozumiemy? - ryknął na nią Berg. - Ten tam ekolog jest tu sam i nawet nie ma broni. Pozwolicie mu nam rozkazywać? I ruszył szparko w stronę Johna. Ten nie poruszył się nawet, ale im bliżej Berg podchodził, tym wydawał się mniejszy, aż w końcu stało się jasne, że sięga Johnowi zaledwie do ramienia. Przypominał niedorostka porywającego się na dorosłego mężczyznę. Zatrzymał się więc i obejrzał na swoich, lecz nikt nie ruszył mu z pomocą. Wtedy kobieta w białej kurtce roześmiała się szyderczo. - Och, Berg! - rzuciła kpiąco. - Zawsze byłeś lepszy w mięśniach niż w głowie! Sama wystąpiła z grupy, odsuwając Berga na bok łokciem, wyminęła go i z roziskrzonym wzrokiem stanęła naprzeciw Johna. - Nie boję się pana, panie Ekologu! - powiedziała wyzywająco. - Przyzwyczaiłam się już do tego, że wszyscy są ode mnie więksi i potężniejsi. Nie boję się ciebie ani tego twojego rządu międzyplanetarnego, niczego się nie boję! Chcesz wiedzieć dlaczego natychmiast nie powiesimy Hackera i nie zabierzemy tego dzieciaka do jakiegoś porządnego domu, gdzie otrzymałaby godne wychowanie? Chcesz? To nie dzięki tobie - po prostu to nie jest już nam potrzebne. Nie tylko Hacker ma układy w Stolicy. Tak się składa, że o twoim przyjeździe dowiedzieliśmy się już ponad dwie godziny temu przez krótkofalówki. John skinął głową. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedział. - Ale to nic nie zmienia. - Nie? - w jej głosie zabrzmiała wysoka nutka triumfu. - Potrzebowaliśmy Hackera i dziewczyny tylko po to, żeby się dowiedzieć, gdzie można znaleźć tę diabelską roślinę. Hacker sprowadził ciebie, a my sprowadziliśmy specjalny sprzęt, dzięki któremu ją znajdziemy. Dwa dni temu wsadziliśmy ten sprzęt w samolot i zaczęliśmy sporządzać mapy układu korzeni w tej okolicy. Doszliśmy do wniosku, że roślinka musi być gdzieś tutaj, bo przecież to ona wychowywała tę dziewczynę - właśnie tutaj. - To nie ma z tym nic wspólnego! - zawołała Gałązka najgłośniejszym ze swoich szeptów. - Ojciec Roślin dosięga wszędzie. Przenika cały kontynent. Cały Świat. Ale kobieta nie słyszała jej, a nawet gdyby dosłyszała, pewnie i tak nie zwróciłaby na nią uwagi - Wczoraj znaleźliśmy to miejsce. Może pan ochraniać Hackera i dziewczynę, jak się panu żywnie podoba, panie Ekologu. Ale jak zamierza nas pan powstrzymać od kopania w naszej własnej ziemi i spalenia tego, co w niej znajdziemy? - Świadome zniszczenie życia obdarzonego inteligencją... - zaczął John, ale kobieta przerwała mu. - Jakie życie? Skąd możesz wiedzieć, że jest obdarzone inteligencją, dopóki go sam nie znajdziesz? A jeśli nawet znajdziesz - cóż możesz zrobić? Wezwać na przesłuchanie kupę korzeni? Roześmiała się. - Hej! - wtrącił Berg, lecz kobieta nie przestała się śmiać. - Hej, ty! - powtórzył - Co to znaczy? Dlaczego nic o tym nie wiem? - Mieliśmy powiedzieć tobie? - pochyliła się do niego, jakby chciała splunąć prosto w czarną brodę. - Powiedzieć tobie? Tobie? - Mam takie same prawa... Lecz ona już minęła go, nie zwracając uwagi na jego protesty i dołączyła do pozostałych. - Chodźcie - powiedziała do nich. - Chodźmy już stąd. Tych dwoje możemy dostać po tych przesłuchaniach. Zawsze ich znajdziemy. Grupka ożywiła się nagle jak budzące się ze snu zwierzę i zebrała do drogi. Kobieta poprowadziła ich wzdłuż strumienia i dalej, tuż obok Gałązki, Hackera, Johna Stone’a i konia. Gdy mijała dziewczynę, była tak blisko niej, że wyciągnęła rękę i poklepała Gałązkę po prawym ramieniu - a raczej w miejscu, gdzie byłoby jej ramię, gdyby nie okrywała go kora. Gałązka wzdrygnęła się na ten gest, ale Lucy Arodet tylko uśmiechnęła się do niej i poprowadziła swoją grupkę dalej w lasy, w tę stronę, z której wcześniej nadeszli John Stone z dziewczyną. Berg pobiegł za nimi, i po kilku chwilach odeszli już tak daleko, że umilkł nawet trzask gałęzi pod ich stopami. - Czy to prawda? - przerwał ciszę Hacker wpatrując się w Johna. - Czy istnieje sprzęt, który mógłby wykryć taką masę korzeni, jaką jest Ojczulek? Niebieskie oczy Johna zwęziły się i zatroskały. - Tak - odparł. - To taki sprzęt do pomiaru temperatur, zdolny do bardzo precyzyjnych rozróżnień. Wykazuje minimalne zmiany ciepła związane z przypływem płynów przez korzeń, a to wystarczająca wskazówka. Nie sądziłem, że ktokolwiek na tej planecie mógł już o nim słyszeć, nie mówiąc już o... - urwał nagle. - I nie wierzę, żeby ktoś mógł przysłać tutaj coś takiego tak, żebym nic o tym nie wiedział. Ale w handlu zawsze znajdzie się ktoś, kto skorzysta z okazji. - Aresztuj ich! - szepnęła Gałązka - Zrób coś takiego, żeby używanie tego sprzętu stało się nielegalne! John pokręcił przecząco głową. - Nie posiadam niezbitych dowodów, że Ojciec Roślin jest żywą istotą. A dopóki ich nie mam, nie mogę zapewnić mu żadnej ochrony prawnej. - Nie wierzysz nam? - koścista twarz Hackera stężała w napięciu. - Osobiście wam wierzę - przyznał John. - Jeszcze zanim człowiek opuścił świat z którego pochodzi, odkryto, że jeśli tylko pomyśleć o okaleczeniu lub spaleniu rośliny, zaczyna ona wykazywać reakcje możliwe do zmierzenia pikometrem. Od dawna wiadomo, że rośliny wykazują reakcje psychiczne. A więc istnienie zbiorowej inteligencji, podobnej do Ojca Roślin, o którym mówicie, jest zupełnie logiczne i prawdopodobne. Ale muszę nawiązać z nim bezpośredni kontakt albo zdobyć inne, niezbite dowody. - Jeśli wierzyć słowom Lucy Arodet - przerwał mu Hacker - za dzień albo dwa może już nie będzie się z kim kontaktować. - Masz rację - zgodził się John i odwrócił się do Gałązki. - Czy wiesz, gdzie znajduje się Ojciec Roślin? - On jest wszędzie - odparła. - Gałązko, przecież wiesz, o co mu chodzi - upomniał ją Hacker. - Tak, Stone ona wie, gdzie to jest. Dziewczyna wpiła w niego oczy. - Musisz mi powiedzieć - próbował ją przekonać Stone. - Im szybciej dostanę się do Ojca Roślin, tym szybciej będę mógł go ochronić. - Nie! - wyszeptała. - Złotko, bądź rozsądna! - zaczął Hacker. - Słyszałaś, jak Lucy Arodet mówiła, że już go znaleźli. Skoro oni wiedzą, po co ukrywać to przed Johnem? - Nie wierzę w to! Ona kłamała! nic nie wie! - Jeśli jednak wie - powiedział John - podejmujesz straszne ryzyko. Jeśli dokopią się do Ojca Roślin i zniszczą go, zanim się z nim skontaktuję, będziesz odpowiedzialna za zgubę tego, kogo tak bardzo chcesz ocalić. Żadne z dzieci Ojca Roślin nie zdradziłoby tego miejsca - wyszeptała Gałązka. - Ja też nie powiem. - Więc nie mów - zgodził się John. - Po prostu zaprowadź mnie tam. Gałązka pokręciła przecząco głową. - Gałązko - odezwał się Hacker i dziewczyna podniosła na niego wzrok. - Gałązko, posłuchaj, musisz zrobić tak, jak mówi Stone. Jeszcze raz pokręciła głową. - Więc zapytaj Ojca Roślin. Niech on sam zdecyduje. Pokręciła głową znowu, ale podeszła do drzewa i objęła je ramionami. Nie dlatego, żeby potrzebowała jego pośrednictwa do rozmowy z Ojcem, ale po prostu chciała ukryć twarz przed wzrokiem tych mężczyzn. - Ojcze! - pomyślała. - Ojcze Roślin, słuchałeś? Co mam zrobić? Nie było odpowiedzi. - Ojcze! - zawołała jeszcze raz. Znów brak odpowiedzi. Przez jedną straszną chwilę myślała w panice, że nie czuje jego obecności, że został zabity albo zasnął. Jeszcze raz zebrała wszystkie siły i wtedy poczuła, że on jest tam jednak, chociaż jej nie słyszy. - Ojcze Roślin! Ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby swoim ograniczonym do szeptu głosikiem próbowała zawołać kogoś stojącego na szczycie ogromnej góry. Ojciec Roślin zagłębił się we własnych myślach. Nie mogła go dosięgnąć. Znowu ogarnął ją strach i ból. Kiedyś Ojciec Roślin słyszał każde wezwanie. Dopiero od paru lat, od kiedy żniwiarze zabrali “się ‘do wypalania lasów, zaczął wycofywać się w siebie i mówić o zaśnięciu. Powoli puściła pień drzewa i wróciła do towarzyszy. - Nie odpowiada - powiedziała. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - Więc ty sama musisz zdecydować - przerwał milczenie Hacker. Przytaknęła chociaż czuła się taka rozdarta... I nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. - Nie zaprowadzę cię do niego - podniosła wzrok na Johna Stone’a - ale sama tam pójdę i sprawdzę, czy to prawda, że żniwiarze go znaleźli. Poczekaj tutaj. - Nie - pokręcił głową. - Przyjechałem tutaj, żeby obejrzeć te wypalone tereny i powinienem to zrobić teraz, skoro mam chwilę czasu. Jeśli mam skierować sprawę do sądu natychmiast, zanim uda mi się ochronić Ojca Roślin, muszę zebrać możliwie najwięcej dowodów. - Pokażę ci te miejsca - zaproponował Hacker. - Nie - John znów się nie zgodził. - Ty udasz się prosto na południe i w pierwszym napotkanym mieście lub miasteczku, zgłosisz się do lokalnych władz i powiadomisz ich, że wezwałem cię na przesłuchanie. W ten sposób będzie cię chronić nie tylko prawo, ale też policja. Czy możesz się tam dostać tak, by ta banda nie schwytała cię po drodze? Hacker żachnął się pogardliwie. - W porządku - John zrozumiał ten gest. - musiałem się upewnić. Więc pójdziesz do najbliższego miasteczka. Jak ono się nazywa? - Fireville. Jakieś 12 kilometrów na południowy zachód. - Fireville. Spotkamy się tam, jak obejrzę te wypalone tereny. Mam je zaznaczone na mapie. A ty, Gałązko - zwrócił się do dziewczyny - pójdziesz do Ojca Roślin i sprawdzisz, czy coś tam wskazuje na to, że to miejsce zostało odkryte. Potem radziłbym jak najszybciej mnie odnaleźć. Myślisz, że ci się to uda? - Jasne - odparła zarozumiale. - Moi bracia i siostry zawsze mi powiedzą, gdzie jesteś. Ale zamiast ruszyć w drogę, popatrzyła na Hackera - zmartwiona i pełna wątpliwości. - Nie pij teraz - powiedziała w końcu. - Jeśli się upijesz, mogą. ci ‘coś zrobić. - Ani kropelki - uśmiechnął się do niej. - Słowo. Jeszcze ciągle wahała się, aż wreszcie zrozumiała, że jeśli nie odejdzie natychmiast, nie odejdzie wcale; więc odwróciła się i pobiegła w las, który otworzył się przed nią i zamknął za nią, a tamci dwaj zniknęli jej z oczu. Biegła lekko, ale radość biegu nie oszałamiała jej teraz, bo troska, jak niewidzialny pościg, deptała jej po piętach. Od czasu do czasu wzywała w myśli Ojca Roślin, ale nie odpowiadał, postanowiła więc jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie leżała pod ziemią splątana masa korzeni. Żyjąc w lesie, rozrastającym się i innym każdego dnia, nigdy nie miała okazji dowiedzieć się, jaką prędkość potrafiła naprawdę rozwinąć, kiedy jej się spieszyło. Mimo wszystko była tylko człowiekiem, więc pewnie nie biegła dużo szybciej niż zwycięzca biegu maratońskiego w tamtych czasach, kiedy ludzkość dopiero odkrywała kosmos; w tamtych czasach, zanim Ziemia umarła. Ale różnica polegała na tym, że ona mogła biec w tym tempie - lub prawie w tym tempie - przez cały dzień. Teraz biegła więc, nie zdając sobie sprawy z własnej prędkości; biegła szybko, szybko, jej nogi migotały w plamach południowego słońca i leśnego cienia w korytarzu z drzew i krzaków, które rozstępowały się przed nią. Wczesnym popołudniem dotarła do miejsca, w którym 15 - 40 metrów pod ziemią spoczywała splątana masa korzeni, tworzących ciało Ojca Roślin. Przez całą drogę bracia i siostry ukazywali jej oczom puste lasy. Ani śladu żniwiarzy. Ale żadna z roślin nie mogła jej powiedzieć o tym, co zdarzyło się wcześniej, o ile nie zatrzymała się i nie dotknęła jej rękami. Teraz, już na miejscu, mogła wreszcie to zrobić. Objęła więc pień siostrzanego drzewa i nakazała rozleniwionym liściom przypomnieć sobie wszystko: jasność i ciemność, ciemność i jasność. Wszystko co zdarzyło się tutaj w ciągu ostatniego tygodnia. Ale liście pamiętały tylko wiatr i ciszę. Żaden człowiek nie szedł tędy, żaden nie mijał ich nawet z daleka. Na niebie nad nimi, prócz słońca, gwiazd i księżyca przepływały tylko chmury i krople deszczu. Lucy Arodet kłamała. Żniwiarze albo nie mieli specjalnego sprzętu, którym się przechwalali albo - nawet jeśli go mieli - nie używali go tutaj, gdzie mogli znaleźć Ojca Roślin. Oddychając z ulgą Gałązka położyła się na ziemi, pomiędzy najmniejszymi braciszkami i rozprostowała ręce, by objąć i przytulić swój świat. Ojciec Roślin jest bezpieczny - jeszcze. Gałązka zamknęła oczy i odpłynęła na fali ulgi. Wtedy sen zawładnął nią bez ostrzeżenia, bo przecież w minionych godzinach tak dużo biegała i tak bardzo się martwiła. Gdy obudziła się, była już noc. Księżyc stał wysoko na niebie, a Ojciec Roślin rozmyślał - nie o niej, ale dookoła niej, jakby pochylał się nad nią sądząc, że nie może go słyszeć - ...nigdy nie przeniknąłem poza atmosferę otaczającą ten jeden świat - myślał. - Ale teraz moja szybkonóżka pobiegnie do krańców wszechświata. Dalej są gwiazdy, a dalej więcej gwiazd, a dalej, dalej... aż do głębi nad głębiami, gdzie olbrzymie galaktyki unoszą się jak chmury lub rozpierzchają się, rozsypują się z jednego wspólnego punktu aż do granic czasu i przestrzeni. A w tej przestrzeni jest tyle istnień. Moja szybkonóżka pozna je i pozna początek i koniec i wszystko, co pomiędzy nimi. Zobaczy ich narodziny i rozwój i dowie się, czy ścieżką życia w czasie i przestrzeni rządzi przypadek, czy cel. I tak ze zniszczenia narodzi się stworzenie, ze snu - przebudzenie, a z klęski - zwycięstwo, tak jak nawet na biegunach tego świata po surowej zimie przychodzi ciepłe lato. Wszystkie ich wysiłki, by mnie zniszczyć, doprowadzą tylko do tego, że moja szybkonóżka stanie się Wielką Szybkonóżka pomiędzy gwiazdami... - Ojcze! - zawołała Gałązka, a myśli dookoła niej urwały się nagle. - Obudziłaś się, siostrzyczko? - zapytał Ojciec Roślin. - Skoro tak, to musisz już odejść. - Odejść? - zdziwiła się Gałązka ciągle otumaniona snem. - Odejść... dlaczego? Dokąd? Po co? - Twój stary przyjaciel Hacker jest umierający, a John Stone, który stanie się twoim przyjacielem, pędzi w jego stronę - odparła myśl Ojca Roślin. - Tym, którzy chcieli nas zniszczyć, udało się śmiertelnie oszukać Hackera, a niedługo przybędą tutaj, by mnie zabić. Najwyższa pora, byś stąd odeszła. Gałązka obudziła się nagle i zerwała na nogi. - Co się stało? Gdzie jest Hacker? - W wąwozie na północy Fireville. Popchnięto go, upadł i zabił się. Wyglądało to tak jakby zabłąkał się tam po pijanemu i pośliznął się. Ludzie, którzy są naszymi wrogami, upili go i zaprowadzili tam, by spadł ze skały - i spadł. - Dlaczego mnie nie obudziłeś wcześniej i nie powiedziałeś mi o tym? - zapłakała. - Nic by to nie zmieniło - odpowiedział. - Nic nie mogło zapobiec śmierci Hackera, tak jak nic nie powstrzyma tych, którzy nadchodzą właśnie, by zniszczyć mnie. - Nadchodzą? - oburzyła się dziewczyna. - Jak ktokolwiek może tu nadejść? Przecież nawet nie wiedzą, gdzie jesteś! - Teraz już wiedzą. Kiedy tu dzisiaj przybiegłaś, przyniosłaś ze sobą coś, co kobieta o imieniu Lucy Arodet przypięła do kory na twoim ramieniu. Taki maleńki drobiazg wskazujący, gdzie jesteś, głosem, który słyszeć może tylko inny identyczny drobiazg. Kiedy dotarłaś tutaj i zatrzymałaś się wiedzieli, że mnie znalazłaś, a więc - wiedzieli też, gdzie jestem. Gałązka dotknęła kory na swoim ramieniu. Jej palce odnalazły nieduży, okrągły i twardy przedmiocik. Oderwała go od kory i zaczęła oglądać. W świetle księżyca wyglądał jak zamglona perła. Pod spodem miał małe, ostre haczyki dzięki którym trzymał się na korze. - Zabiorę go stąd! - zawołała. - Zaniosę gdzie indziej. - To już nic nie zmieni. Nie smuć się. Zanim nadejdą, zasnę snem z którego nie ma przebudzenia, a oni będą mogli zniszczyć tylko korzenie, które i tak nic nie znaczą. - Nie! Poczekaj... nie! Pobiegnę i odnajdę Johna Stone’a. Przyjdzie tutaj zanim zdążą poważnie uszkodzić twoje korzenie. Nie będziesz musiał zasypiać. - Szybkonóżko, szybkonóżko... Nawet gdyby twój John Stone mógł mnie dzisiaj ocalić, odwlekłby tylko o chwilę coś co i tak musi się stać. W dniu, w którym ludzie twojej rasy postawili stopę na tej planecie, stało się jasne, że prędzej czy później będę musiał zasnąć na zawsze. Gdybyś rozumiała, że robię to z przyjemnością, nie opłakiwałabyś mnie tak strasznie. Wszystko co jest we mnie cenne, przetrwa w tobie, a ty dotrzesz tam, gdzie ja nie mogłem, dalej i głębiej niż ja, poza granice czasu, przestrzeni i wyobraźni. - Nie! - rozpłakała się Gałązka. - Nie pozwolę ci umrzeć. Pobiegnę tam, gdzie jest Hacker i odnajdę Johna Stone’a. Przyjdzie ci na ratunek. Poczekaj na mnie Ojcze! Poczekaj... Jej dusza jeszcze z nim rozmawiała, a ona już biegła w stronę Fireville. Najmniejsi braciszkowie utworzyli dla niej ścieżkę, a krzaki i drzewa rozchylały się na boki. Lecz ona tego nie zauważyła. Jej dusza przepełniona była jedną myślą, że Ojciec Roślin nie może umrzeć... nie może umrzeć... Biegła szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Niemniej dopiero o świcie dotarła do Fireville, do ciemnego wąwozu, gdzie zaprowadzili ją najmniejsi z jej braci. Na drugim końcu wąwozu majaczyła sylwetka olbrzymiego mężczyzny na olbrzymim koniu, czarny kształt na tle blednącego nieba. Ale w ciemnościach samego wąwozu widać było inną, jasną plamę - to był Hacker. Na ten widok Gałązka zapomniała nawet o Ojcu Roślin. Zbiegła na dno wąwozu. Każdy człowiek, który by się na to odważył, zabiłby się już przy pierwszym kroku, ale ona instynktownie wyczuwała nierówności gruntu, wystające gałęzie i chaszcze. Dopadła do ciała Hackera i upadła przy nim na kolana. - Hacker! - zawołała z płaczem. Ciszę rozdarł dźwięk łamanych gałęzi i spadających kamieni - to ktoś bardzo ciężki schodził na dno wąwozu - i John Stone, bez konia, stanął obok ciała. Przykucnął i sięgnął palcami do krtani Hackera, tuż pod ostrą, kościstą linią szczęk. - On nie żyje, Gałązko! - powiedział podnosząc na nią wzrok. Była tak zrozpaczona, jakby to świat się rozpadł. Ułożyła głowę Hackera na swoich kolanach i kołysała ją łkając. - Mówiłam ci, żebyś nie pił! - szlochała - Obiecywałeś mi przecież! Dałeś mi słowo, że ani kropelki! Zdała sobie sprawę, że John Stone obszedł zwłoki i przykucnął obok niej. Pochylił się nad nią w ciemnościach jak jakaś ogromna skała, a gdy położył jej rękę na ramieniu poczuła się w tej ręce jak w kołysce. - To musiało się stać, Gałązko! - zamruczał jej do ucha głębokim basem. - Są rzeczy które muszą się stać. To brzmiało tak podobnie do słów Ojca Roślin, że nagle przypomniała sobie o nim. Gwałtownie uniosła głowę, wsłuchując się w ciszę, ale nic nie poczuła. - Ojcze Roślin! - krzyknęła, i po raz pierwszy w życiu wołała go nie tylko w duszy. Jej głos, jasny i dziki, rozdarł ciszę świtu. Ale odpowiedzi nie było. Po raz pierwszy nie przyszło nawet echo, by powiedzieć, że Ojciec Roślin słyszy, choć nie słucha. Niewyobrażalna iłość dzieciroślin ciągle stała w gotowości, oczekiwaniu i w zasłuchaniu, przenosząc jej wezwanie do najdalszych granic świata. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Głos planety zamilkł. - Nie żyje! - krzyknęła. A słowa poleciały pomiędzy liście i gałęzie unosząc się od źdźbła trawy do źdźbła trawy i wzdłuż korzeni przenikając pod wzgórzami, i dolinami, i równinami i górami. “Nie żyje...” Opadła na ziemię zapominając nawet o tym, że na kolanach wciąż trzyma głowę Hackera. - Ojciec Roślin? - zapytał John Stone. Niemo przytaknęła. - To koniec - odezwała się w końcu drewnianym, matowym głosem. - On nie żyje... nie żyje. Wszystko skończone na zawsze. - Nie - odparł głęboki głos Johna Stone’a - Nic nigdy się nie kończy. Stanął obok niej i spojrzał jej w oczy, - Gałązko - powtórzył delikatnie lecz stanowczo - nic nigdy się nie kończy. - Owszem, kończy się. Posłuchaj... - powiedziała cicho zapominając, że tak jak wszyscy inni, on także nigdy nie mógł usłyszeć Ojca Roślin. - Świat jest martwy. Nie ma już nikogo takiego jak on. - Ależ jest - przerwał jej. - Jesteś ty. I wszystko przed tobą. Nie tylko na tym świecie, ale na wielu innych, gdzie nigdy nie słyszano o Ojcu Roślin. Te światy czekają na twoje świadectwo. - Nie mam nic nikomu do powiedzenia - ciągle klęczała skulona obok ciała Hackera. - Wszystko się skończyło. Wszystko. John Stone schylił się i wziął ją na ręce, zaniósł na drugi koniec wąwozu i wsiadł na konia. Przez chwilę próbowała mu się opierać, ale szybko się poddała. Był o tyle silniejszy... - Czas płynie - mówił, a ona ukryła twarz w mroku jego potężnej piersi i usłyszała jak jego głos dudni w masie ciała i kości. - Wszystko się zmienia i nic nie można zatrzymać. Nawet gdyby Ojciec Roślin i Hacker nadal żyli, nawet gdyby Planeta Jinsona trwała niezmienna i wieczna - ty sama dorosłabyś i zmieniła się. To, co nie umiera, musi się rozwijać. Jeśli się rozwija, ulega zmianom. Nasze decyzje stają się coraz bardziej ważkie, czy chcemy, czy nie. Nasze obowiązki są coraz poważniejsze, czy tak sobie planujemy czy nie. I w końcu stajemy przed jedynym, ostatecznym wyborem - kochać wszystko lub nie kochać niczego. Na innych planetach mogą być ludzie podobni do Hackera, a może gdzieś nawet istnieje jeszcze jeden świat Jinsona. Ale nigdy nie było drugiego Ojca Roślin, którego udałoby się nam odkryć, i nigdy nie było drugiej Gałązki. To znaczy, że będziesz musiała pokochać wszystkie światy i wszystko, co na nich żyje, tak jak zrobiłby to Ojciec Roślin, gdyby mógł dotrzeć do tych światów, do których ty właśnie zmierzasz. Nie odpowiedziała żadnym gestem ani żadnym słowem. - Spróbuj - mówił dalej. - Ojciec Roślin przecież wszystko ci przekazał. Sprostaj pozostawionym przez niego obowiązkom. Przemów do wszystkiego, co żyje na Planecie Jinsona i powiedz, że odejście Ojca Roślin to jeszcze nie koniec. Pokręciła przecząco głową. - Nie mogę. To nie ma sensu. Nie umiem. - Przemów do nich - powtórzył. - Nie zostawiaj ich samych. Powiedz im, że jeszcze mają ciebie. Czy nie tego właśnie chciał Ojciec Roślin? Znowu pokręciła głową. - Nie mogę... - znów płakała. - Jeśli do nich przemowie, on dopiero wtedy naprawdę umrze. Nieodwołalnie. Nie mogę tego zrobić, przekreślić go w taki sposób. Nie mogę! - Więc wszystko, na co Ojciec Roślin liczył, będzie stracone. Wszystko, co zrobił Hacker, będzie zmarnowane. A co z Hackerem? Pomyślała wtedy o Hackerze, o tym, co z niego zostało, i co z każdym krokiem zostawiała coraz dalej za sobą. O Hackerze, odchodzącym w zapomnienie... Nie mogę, Hacker! - powiedziała w myśli do wspomnienia o nim. Nie możesz...? - oczyma duszy zobaczyła przed sobą Hackera, jak na nią patrzy i mrużąc do niej oko, zaczyna śpiewać: ...Odważny jak Ned Kelly - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś... Znajome słowa zaśpiewane tym samym chropowatym głosem przedarły się przez nią i przez twardą, ciemną ścianę rozpaczy, która narasta w niej po stracie Ojca Roślin. Nagle przypomniała sobie o wszystkich kwiatach, teraz tak bardzo samotnych, oniemiałych w głuchej ciemności - i wypełniło ją współczucie. Teraz ona także miała je opuścić. - Wszystko w porządku - zawołała do nich jednocząc głos i swą duszę. - Wszystko w porządku. Ja jeszcze ciągle tu jestem! Ja - Gałązka! Obiecuję wam, że nigdy nie zostawię was samym sobie! Nawet jeśli będę musiała odejść, zawsze dotrę do was myślą i będę was dotykać stamtąd, gdzie będę... I z dolin, ze wzgórz, z równin i z lasów, zewsząd najmniejsi bracia i największe siostry pochwyciły jej słowa i podniosły je dalej - aż do krańców świata. Gałązka zamknęła oczy i wygodniej przytuliła się do Johna Stone’a. Nie wiedziała, dokąd ją zabierał. Na pewno jednak gdzieś bardzo daleko od Świata Jinsona. Ale teraz już wiedziała, że żaden świat nie jest zbyt daleko, a poza tym gdzieś w tych olbrzymich przestrzeniach, o których śnił Ojciec Roślin i których nigdy nie poznał, gdzieś tam są inni bracia i siostry, którzy czekają na dźwięk jakiegoś głosu, którzy czekają na nią. Ojciec Roślin odszedł drogą bez powrotu. Tak samo odszedł Hacker. Jednak może to jeszcze nie koniec wszystkiego; może to dopiero początek. Może... Przynajmniej przemówiła do wszystkich, którzy pamiętają Ojca Roślin i teraz wiedzą, że nigdy nie będą samotni. Ukołysana łagodnym ruchem konia, Gałązka zasnęła, odrobinę mniej zrozpaczona. Przełożyła Dorota Gołębiewska NIECH IM BÓG BŁOGOSŁAWI “Ani opinia publiczna, ani żaden z członków Kongresu czy rządu federalnego nie popiera idei lądowania amerykańskich astronautów. A jeśli Sowieci zdecydują się wydać 70 miliardów dolarów na to, żeby ich kosmonauci wylądowali na Marsie w ciągu najbliższych pięciu lat, możemy tylko powiedzieć: Niech im Bóg błogosławi.” - Dziennik Star z Minneapolis, Czwartek, 12 października 1978, przedruk z Los Angeles Times (fragment wywiadu z Frankiem Pressem, doradcą naukowym prezydenta USA, Jimmy’ego Cartera i przewodniczącym komisji ekspertów, której czteromiesięczne prace stanowiły podstawę dla sformułowania polityki Cartera w zakresie badań kosmicznych) Na Głównej Poczcie w Minneapolis nie było żadnej korespondencji dla Merlina Swensona. W poniedziałki prawie nikt nie otrzymywał teraz listów na “posterestante”. Ale mimo wszystko ludzie i tak przychodzili, by o nie zapytać, chociaż wentylacja była na poczcie wyłączona na stałe. Merlin wyszedł z poczty i ruszył powoli w stronę targu niewolników znajdującego się dwadzieścia siedem przecznic dalej. Był słoneczny lipcowy poranek, ale już robiło się gorąco i przez cienkie podeszwy butów rozgrzany chodnik parzył mu stopy. Na skrzyżowaniu 12-tej Alei i 3-ciej Ulicy nastąpił na coś twardego. Przerażony zatrzymał się, żeby obejrzeć spód prawego pantofla. Stojąc na jednej nodze odkrył z ulgą, że cokolwiek to było, nie przebiło jednak podeszwy - chociaż była teraz miękka jak tektura i uginała się pod naciskiem dłoni. Ruszył dalej. W dzisiejszych czasach buty były za drogie, żeby mógł sobie kupić nowe, a bez butów nie miał żadnych szans na zdobycie w miarę sensownej pracy. Kiedy podeszwy w końcu się podrą, będzie można jeszcze przez jakiś czas je łatać, ale to będzie początek końca. A kiedyś przecież się muszą przetrzeć - to nieuniknione. Może dziś, może jutro... Twarde i wysokie krzesła pod ścianami w poczekalni targu niewolników były wszystkie zajęte. Włączone na maksymalne obroty wentylatory nie były w stanie usunąć odoru niemytych ciał. Merlin mył się dzisiaj. Sporo go to kosztowało, ale to był szczególny dzień. - Chcesz pracować ubrany tak jak teraz? - zapytał urzędnik zza biurka. Miał zmierzwione, ciemne włosy, a na wąskiej i bladej twarzy malowało się rutynowe zniecierpliwienie. - Tak, jeśli może mi pan znaleźć jakąś czystą pracę na pół dnia - w lustrzanych płytkach za plecami urzędnika Merlin zobaczył swoją własną twarz, kwadratową, szerokokościstą, pozbawioną wyrazu. Nauczył się panować nad mimiką tak, by nie okazywać żadnych uczuć. - Po południu mam rozmowę w sprawie pracy na stanowisku inżyniera. - Ach, tak? - urzędnik nie odrywał wzroku od komputera. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w monitor, w końcu nacisnął jakieś klawisze. - W porządku. Wciągnąłem cię na listę oczekujących na pracę w niepełnym wymiarze godzin. Ale od razu mogę ci powiedzieć, że nie ma dużych szans. - Mógłbym oddać o 10% więcej - zaproponował Merlin, ale tamten tylko wzruszył ramionami. Czysta robota tylko na pół dnia - to za duże wymagania. Ale nie mógł nie spróbować. Pieniądze były wszystkim. Merlin poczekał, aż zwolni się jakieś krzesło. Kiedy usiadł, spróbował odpocząć trochę, dbając jednak o to, żeby nie zamknąć oczu. Można było stracić układy w takim miejscu jak to, gdyby przyłapali cię na drzemce - dlatego krzesła były tu takie twarde, a wentylacja taka lodowata. Każdy szukał bezpiecznego miejsca, w którym mógłby się spokojnie przespać. Ale to najlepszy targ niewolników. Byli uczciwi i specjalizowali się w zatrudnianiu ludzi z wyższym wykształceniem. Ich hasło brzmiało: “Robotnik wykształcony to robotnik sumienny” Merlin nie myślał o niczym ani nic do niego nie docierało. Z tego stanu wyrwał go mężczyzna siedzący obok, który zaczął czytać na głos gazetę. Dzisiejsza wypowiedź przedstawiciela ZSRR, Anatola Pirapicha, zdaje się przekreślać wszelkie nadzieje na otrzymanie przez Stany Zjednoczone pomocy ekonomicznej od ONZ. Powiedział on, że obecna sytuacja w USA jest wynikiem błędnej polityki Stanów w zakresie badań kosmicznych, a dokładniej - niedoinwestowania programu takich badań, chociaż kraj ten miał odpowiednie możliwości. Gdybyśmy w tej chwili wspomogli amerykański przemysł orbitalny, stworzylibyśmy precedens pozwalający innym zacofanym gospodarczo narodom liczyć na duże inwestycje kapitału zagranicznego. Na posiedzeniu Pirapich odczytał cytat z “Los Angeles Times” przedrukowany w “Minneapolis Star” 12 października 1978: “W oświadczeniu Białego Domu czytamy, że główne wytyczne polityki amerykańskiej w zakresie badań kosmicznych są następujące: wszelkie działania służyć będą utrzymaniu zrównoważonego rozwoju nauki, techniki i ich zastosowań praktycznych... zaangażowanie Stanów w kosztowne programy inżynierii kosmicznej porównywalne do programu Apollo nie jest obecnie ani możliwe, ani konieczne...” Mężczyzna przerwał, złożył gazetę na pół i odwrócił się do Merlina. - Uwierzy pan? - zagadnął. - Biały Dom wydał takie oświadczenie zaledwie 15 lat temu. Co oni mieli w głowach zamiast mózgów? - Po co teraz znowu czytać te bzdury? - Merlin był znudzony. - To i tak nic nie zmienia. - Ale jak ktoś mógł być tak ślepy? Pytanie było trywialne. Merlin nie miał żadnej ochoty na nie odpowiadać, choć nie zaskoczyło go to, że zostało postawione. Mężczyzna był pewnie w tym samym wieku co on, ale coś w jego wyglądzie sprawiało, że można by go wziąć za wyrostka. Drobny, o bladej twarzy i kręconych, czarnych włosach - niewiniątko w czasach, gdy niewiniątka jadano na śniadanie. Merlin nigdy przedtem go nie widział. - Czy to ma teraz jakieś znaczenie? - zapytał w końcu. - Ten kraj miałby jeszcze szansę, gdyby... nieznajomy urwał nagle. - Nazywam się Sam Church. Skończyłem elektronikę. A pan? - Mechanika w stanie nieważkości. - Nieważkości? Pewnie był pan pewien, że świetnie pan na tym wyjdzie, z pracą poza Ziemią. Ale, ale... nie ma sensu przychodzić tutaj w dobrym ubraniu, nie wie pan? Z pracą, jaką tutaj proponują... Wystarczyło na niego spojrzeć, by się zorientować, że jest tu zupełnie nowy. To, że kreował się na kogoś doświadczonego, zirytowało Merlina i wyrwało go ze zwykłej przemęczonej obojętności, charakterystycznej dla większości ludzi w tych czasach. - Jestem tak ubrany, bo po południu mam rozmowę w sprawie pracy - warknął. - W zawodzie. Natychmiast zrobiło mu się przykro, że to powiedział. Pretensjonalna maska zniknęła z twarzy Sama Churcha, zamiast niej ukazała się bladość i desperackie pragnienie. - Boże! - westchnął Church. - Naprawdę? - Czekałem na taką okazję dziewięć miesięcy - odburknął Merlin. Żałował, że w ogóle zaczął rozmowę z tym człowiekiem. Na szczęście chyba nikt poza nim nie dosłyszał wzmianki o propozycji pracy w zawodzie. Wszyscy byli w podobnej sytuacji. Church obniżył głos. - Gdzie? U kogo? - W International Positions. O pierwszej. - Boże! - powtórzył Church i wciągnął powietrze. - Brałeś prysznic? Z gardła Merlina wyrwał się krótki, gorzki śmiech. - Jeszcze czego! Zwyczajnie umyłem się w misce na moim koczowisku, a i tak kosztowało to trzy stówy za pięć minut. Własne mydło i ręcznik, a do tego jeszcze stówa, żeby ktoś stał na czatach. Church zamienił się nagle w neofitę, wpatrzonego nabożnie w starego wyjadacza. - Koczujesz w biurach? - zapytał. - To naprawdę takie niebezpieczne? - Do przejścia, jeśli się wie, co robić. - Nosisz nóż? - Oczywiście - Merlinowi wcale nie podobała się ta rozmowa, ale nie wiedział, jak zmienić temat. - To nie ma dużego znaczenia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto lepiej się nim posługuje. Cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, kto koczuje w biurze razem z tobą i na zmianę wystawiać czaty. I jeszcze trzeba wiedzieć, jak sobie radzić z patrolami. Church cicho westchnął i zazdrośnie przyjrzał się wielkiej postaci Merlina. - Ja bym sobie nie dał rady. Teraz Merlin spojrzał na niego. Mógł z łatwością uwierzyć, że ten człowiek nie dałby sobie rady, nie przetrwałby w pustych biurowcach przerobionych na przytuliska dla bezdomnych. Tam przeżywali tylko najsilniejsi. - A gdzie pan mieszka? - zapytał, żeby zmienić temat. - Pięć miesięcy temu ożeniłem się. Mieszkamy u teściów. - Z żoną... - Merlin urwał w ostatniej chwili. Wyobraźnia podsunęła mu naglę gorzki, nieznośnie bolesny obraz kogoś, kto czeka na ciebie w domu, tylko was dwoje i pokój, w którym możecie zostać sami. - Pan też ma żonę? - zapytał Church. - Tak. Jest teraz na zachodnim wybrzeżu. - Ach, tak! Church nie popełnił tego błędu, nie pytał już o nic więcej - zdaje się, że nawet jego naiwność miała swoje granice. Galopująca inflacja i bezrobocie rozbiły wiele rodzin. - Często ma pan od niej wiadomości? - Nie. To krótkie “nie” ostatecznie zamknęło Churchowi usta. Siedzieli dalej w milczeniu, wreszcie Merlin, rzuciwszy okiem na zegar, dostrzegł, że zbliża się południe. Czas minął szybciej niż mu się wydawało. Wstał, podszedł do urzędnika za biurkiem i powiedział mu, że wychodzi. - Dobrze. - Urzędnik, nie podnosząc nawet wzroku, nacisnął jakieś klawisze komputera. Odwracając się do wyjścia Merlin wpadł na Churcha, który także już wstał. - Też nic tu nie dostałem - powiedział tam. ten. - Czy przeszkadzałoby panu, gdybym pana odprowadził? - Tak. Church zamrugał oczami. - Tak? Ma pan coś przeciwko temu? - Właśnie. Nie mam ochoty na towarzystwo. - Ach, tak... - Church cofnął się i Merlin minął go. Za drzwiami ogarnął go południowy skwar, buchający w twarz niczym żar z pieca. Wracał tą samą drogą, którą przyszedł, prowadzącą do Międzynarodowego Centrum Handlowego. Po drodze zatrzymał się na pchlim targu i kupił ćwierć kilo surowych płatków owsianych za 18 dolarów. Skręcił w jakiś zaułek i znalazł się w parku Almsbury, gdzie mógł zjeść suche płatki, popijając je wodą z publicznej fontanny. To było najlepsze jedzenie, na jakie go było stać, a czuł się lepiej mając coś w żołądku. “Syci są odważni, odważni są syci “ - ktoś powiedział mu to, gdy był jeszcze dzieckiem. Zbliżała się już pierwsza, ruszył więc w stronę Centrum Handlowego i odnalazł biuro International Positions. Panienka w recepcji spytała go o nazwisko, potem sprawdziła coś na komputerze. - Zgadza się. Pan Ghosh przyjmie pana za kilka minut... Gdyby zechciał pan usiąść... Oczywiście trwało to dłużej. Znowu zachciało mu się pić po tamtych płatkach. - Przepraszam, myśli pani, że zdążę jeszcze znaleźć fontannę? - Na pewno. Jest tuż przed wejściem do budynku, zaraz na lewo. - Recepcjonistka uśmiechnęła się do niego. Była drobną kobietą po czterdziestce. Robiła wrażenie wylęknionej, choć przecież miała stałą pracę. Merlin znalazł fontannę tuż za szklanymi drzwiami. Nagle usłyszał za plecami chrząknięcie. Odwrócił się - to był Church. - Strasznie przepraszam, chyba się pan nie obrazi... Chciałem tylko zobaczyć, czy się panu uda... Merlin był wściekły, lecz prócz tego poczuł coś jeszcze. Coś, co - jak sądził - dawno już w sobie zabił, coś potencjalnie niebezpiecznego: współczucie dla drugiego człowieka. Church był tak bezradny, tak bezbronny, tak niezaradny - nie sposób było mu nie współczuć. - No, dobrze... - Merlin westchnął. - Ale niech się pan tu nie kręci. Proszę poczekać na mnie na zewnątrz. Powiem panu, jak mi poszło. - Dziękuję, bardzo dziękuję! Naprawdę! - Nie robię dla pana nic szczególnego - uciął Merlin i wrócił do biura. - O, świetnie, że pan już jest - zawołała recepcjonistka, gdy tylko przeszedł próg. - Proszę się pośpieszyć! Pan Ghosh czeka na pana. Prosto i na prawo! Merlin pędem przebiegł korytarz i znalazł otwarte drzwi. Przestronny pokój zalany był światłem wpadającym przez ogromne okna. Wszędzie stały donice z kwiatami, powietrze chłodziła wentylacja. Ciemnoskóry mężczyzna po czterdziestce siedział za biurkiem. Miał na sobie niebieski garnitur w kremowe pasy, którego równowartość pozwalałaby Merlinowi na całkiem niezłe życie przez rok. Na biurku stała jego wizytówka - Ram Ghosh. Lecz w oczach nie miał wrogości ani protekcjonalności, nie okazywał znużenia i zniecierpliwienia Amerykanami, tak typowego u cudzoziemców. - Pan Swenson? Proszę siadać. - Miał prawie amerykański akcent, tylko odrobinę za bardzo przeciągał samogłoski. Gdy Merlin usiadł, Ghosh popukał palcem w papiery rozłożone na biurku. - Sześć miesięcy. Długo pan czekał na tę propozycję. - Wielu ludzi czeka dłużej. Ghosh uśmiechnął się do niego trochę smutno. - Tak... - pokiwał głową. - No, tak - ożywił się. - Ale najważniejsze, że teraz ma pan szansę. Jest pan specjalistą - mechanikiem w warunkach braku grawitacji, ale nie ma pan żadnej praktyki, prawda? - Amerykańskich obywateli nikt nie zatrudnia dziś na orbicie - odpowiedział Merlin z goryczą. Poczuł lęk, że ta gorycz może przesądzić o wyniku rozmowy, ale nie umiał się powstrzymać. Jednak Ghosh nie wyglądał na obrażonego. - To prawda - zgodził się. - Ale nie może pan mieć pretensji do właścicieli pozaziemskich fabryk, że najpierw dają szansę obywatelom swoich krajów. Wielu ludzi marzy o pracy w kosmosie. Tylu, ilu marzy o Raju - pomyślał Merlin. - Pewnie, wolelibyśmy, żeby pan miał jakieś doświadczenie - ciągnął Ghosh. - Ale akurat w tym przypadku to nie jest niezbędne. Mogę zaproponować panu pracę w pańskim zawodzie, ale muszę pana ostrzec - wszystko, co pan tu usłyszy, powinien pan traktować jako informacje ściśle tajne niezależnie od tego, czy przyjmie pan tę pracę, czy nie. Merlin zmartwiał - zaraz potem ogarnęła go nadzieja tak ogromna, że, jak myślał widoczna na twarzy. - Oczywiście - wymamrotał. - Tajemnica zawodowa... rozumiem. - To świetnie. - Ghosh znów się uśmiechnął. - Doskonale. Będzie pan pracował w grupie zajmującej się wytwarzaniem metali. To część naszego programu badawczego w zakresie elektroniki. W ciągu dwóch lat grupa zostanie wysłana na orbitę. Pańska praca będzie tajna. Szczegóły pan pozna, jeśli zdecyduje się pan przyjąć ofertę. Ale zapewniam, że jest ona zgodna z pana wykształceniem i kwalifikacjami. Co do wynagrodzenia - obliczymy je według aktualnych stawek dla inżyniera kosmicznego pańskiej specjalności... Merlin uszom nie wierzył. Pensja, o jakiej mówił Ghosh, uczyniłaby go zamożnym człowiekiem wszędzie na świecie. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, byłby bogaczem - w porównaniu z nędzarzami wśród których żył przez ostatnie pięć lat. - Powinienem powiedzieć, że otrzyma pan takie stawki, gdy rozpocznie pan pracę na orbicie - ciągnął tymczasem Ghosh. - Musi pan najpierw przejść przeszkolenie na Ziemi i w tym czasie otrzyma pan połowę pełnej pensji. Jeśli się pan zgodzi... Merlin był nieprzytomny z radości. Pamiętał tylko, że chyba podpisał jakieś papiery, ścisnął Ghosha za rękę a ten witał go jako nowego pracownika czegoś, co nazywało się Trans Space Electronics. - Proszę się zgłosić do ośrodka szkolenia w Huntsville, w stanie Utah. Recepcjonistka udzieli panu wszystkich informacji. Dostanie pan bony kolejowe itd... - Ghosh zakaszlał. - Może pan wziąć zaliczkę a konto pierwszej wypłaty... - Ach... tak - Merlin w euforii zapomniał zupełnie, że będzie mu potrzebne porządne ubranie, walizka i mnóstwo innych rzeczy, które kiedyś wydawały mu się oczywiste, ale których już nie posiadał. - Moja sekretarka wystawi panu czek na 1/3 pierwszych poborów. - Dziękuję. Naprawdę nie wiem jak panu dziękować. - Nie ma za co - uśmiechnął się Ghosh. - Muszę przyznać, że lubię tę pracę. Nie w każdej ma się okazję dawać ludziom radość. Jeśli zna pan kogoś, kto według pana mógłby się nam przydać... - Niestety, nie - uciął Merlin krótko. Nauczył się już nikogo nie polecać. Wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem, działania tej drugiej osoby mogą obrócić się przeciwko tobie. Życie stało się zbyt brutalne, by świadczyć ludziom przysługi. Podali sobie ręce i Merlin wyszedł. Chwilę później, zaopatrzony w czek i materiały informacyjne, znalazł się w wielkim hollu Centrum Handlowego. Ciągle jeszcze kręciło mu się w głowie. Po prostu nie wiedział, od czego teraz zacząć. Kiedy podszedł do fontanny, woda smakowała jak najlepsze wino. Wtedy zauważył Churcha. - Wie pan, dostałem tę pracę! - odezwał się do niego. - Boże! - Jako inżynier, w moim zawodzie. Pół stawki w czasie szkolenia, a kiedy mnie wyślą na orbitę - pełną stawkę. Church nic nie powiedział, ale jego twarz przybrała dziwny wyraz - mieszały się na niej niedowierzanie, zazdrość i oniemienie. Właśnie wtedy w Merlinie coś drgnęło. W tym momencie bezgranicznego szczęścia wyobraził sobie nagle jakby się czuł na miejscu Churcha, gdyby dowiedział się o tym, że oto los uśmiechnął się do kogoś “innego. Aż za dobrze wiedział, co tamten musi czuć. Te słowa same mu się wyrwały. - Pan zdaje się skończył elektronikę, prawda? Church skinął głową, na twarzy pojawił mu się nagle wyraz skupienia. - Niech pan tam pójdzie. Może pana też przyjmą. Proszę powiedzieć sekretarce, że usłyszał pan o tym na poczcie albo... - coś pan wymyśli. Tylko niech pan się nie powołuje na mnie. Ta firma nazywa się Transspace Electronics. Ale to nie ja panu to powiedziałem, proszę o tym pamiętać. Church patrzył na niego, jakby nie rozumiał ani słowa. Potem chyba pojął nagle, bo otworzył szeroko oczy, odwrócił się na pięcie i wbiegł do biura. Merlin odszedł, zaciskając mocniej dłonie na swoich papierach. Za bony komunikacyjne kupił sobie bilet na nocny lot do Salt Lake City. Wszedł na pokład niosąc nową walizkę, w której nie było nic prócz jego starych ubrań i butów. Zbyt długo był nędzarzem - nie umiał już niczego wyrzucić. Wtedy po raz pierwszy odkrył w sobie podświadome nawyki nędzarza. Kiedy przyjechał do ośrodka szkoleniowego, okazało się, że recepcja jest tego dnia nieczynna. Na hotel zdecydował się dopiero, gdy uświadomił sobie, że aresztowanie za włóczęgostwo mogłoby nie spodobać się jego nowym pracodawcom. Długo nie mógł zasnąć na miękkim łóżku, w niespodziewanej intymności pojedynczego pokoju. Rano zgłosił się do recepcji ośrodka. Przeszedł wszystkie formalności, zapoznano go z planem zajęć szkoleniowych i rekreacyjnych, i wraz z innymi nowo zatrudnionymi skierowano do baraków. Były to dwupiętrowe drewniane budynki, z jadalnią i łazienką na parterze, a ogromnymi sypialniami - na górze. Każde łóżko otoczone było białymi przepierzeniami - maleńkie kabiny zapewniały wszystkim pewną intymność. W barakach nie było kobiet. Dowiedział się, że nowych pracowników rozdzielono ze względu na płeć, nawet małżeństwa, które razem podpisały pięcioletnie kontrakty. W łazienkach przez całą dobę można było wziąć gorący prysznic. Były tamteż mydła i ręczniki. Jak większość nowych przybyszy, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności natychmiast, nie czekając na wieczór. Wychodził właśnie spod prysznica, kiedy dostrzegł, że jeden z mężczyzn pochylonych nad umywalkami kogoś mu przypomina. Podszedł bliżej i w lustrze zobaczył jego twarz. To był Church. - Udało się panu! Church odwrócił się. - Tak. Udało się. Serdecznie uścisnęli sobie dłonie. - Ale nie widziałem pana przy wstępnych formalnościach - zauważył Merlin owijając się ręcznikiem. - Miałem takie specjalne rozmowy... Zastanawiają się, czy nie włączyć mnie do kadry. To może oznaczać, że przeniosą mnie w lepsze miejsce. - Kadra? - zdziwił się Merlin. - Sądziłem, że tylko starzy pracownicy mogą pełnić te funkcje. - Tak chyba by woleli, ale ta firma rozwija się tak szybko... - Ale dlaczego wybrali właśnie pana? - No, cóż... - Church szybko rzucił okiem na otwarte drzwi do łazienki, sprawdził, czy nikogo tam nie ma i odezwał się ściszonym głosem - To chyba dlatego, że powiedziałem im, iż mam pewne doświadczenie. A co pan powiedział? - No, jak to? Przecież nigdy nie byłem w kosmosie. - Ja, oczywiście, też nie. Ale można chyba trochę pobajerować. Zanim to sprawdzą, zdążysz wykazać się na stanowisku. Jeśli się im spodobasz, nie będą się tym przejmować, a jeśli nie - cóż, zawsze możesz powiedzieć, że nie zrozumiałeś pytania albo że to jakiś błąd komputera. Nie będzie się im chciało szukać tego, kto cię zatrudnił i pytać, jak było naprawdę. - Mimo wszystko takie oszustwo może się wlec za człowiekiem. - Och, nie sądzę - Church wydawał się zupełnie beztroski. - No, muszę już lecieć. Już mam pewne przywileje - mogę dzwonić z biura. Nie muszę stać w kolejce jak wy wszyscy. No i obiecałem żonie, że zadzwonię. - Jasne. Zobaczymy się innym razem. Długo jeszcze patrzył za Churchem. Potem ubrał się i stanął w kolejce do budek telefonicznych - wtedy po raz pierwszy poczuł zazdrość. Nawet gdyby kłamstwo miało przylegać do Churcha, czy nie było warto? Ośrodek miał bezpośrednie połączenie satelitarne. Można było zamówić rozmowę zamiejscową a konto półrocznej wypłaty. Wszyscy nowo zatrudnieni rzucili się więc do telefonów - każdy chciał się z kimś skontaktować, bo tam, skąd przybyli, poczta prawie nie działała, a rozmowa zamiejscowa kosztowała astronomiczne sumy. W końcu dostał się do budki i obdzwonił wszystkich na zachodnim wybrzeżu, którzy mogli coś wiedzieć o jego żonie. Ale, jak chyba się tego spodziewał, nikt nic mu nie umiał powiedzieć. W końcu zadzwonił do agencji detektywistycznej w San Francisco - jeszcze jeden luksus, o którym dwa dni temu nawet by nie pomyślał. Ale to dawało jedyną szansę na odnalezienie Ony. Nie była wprawdzie inżynierem, ale mogły się tu z czasem otworzyć inne możliwości pracy. Nawet jeśli nie, jego własna pensja i tak mogłaby zapewnić jej spokojne życie, a raz na rok, w czasie urlopu, będzie mógł do niej pojechać. Wrócił do baraku i zaczął szukać Churcha. Odnalazł go w kabinie - siedząc na łóżku rozmawiał z dwoma innymi mężczyznami. - Cześć, Merlin - powitał go podnosząc głowę. - Chodź i zamknij drzwi. Właśnie wymieniamy uwagi. Przedstawił mu pozostałych: grubasa w średnim wieku o nazwisku Stoller Fread i potulnej twarzy basseta oraz Billa Sumasha, młodego blondyna o wyglądzie maturzysty. To, co Church nazwał “wymienianiem uwag” okazało się po prostu zwykłym plotkowaniem. Merlin usiadł na łóżku Churcha i zamienił się w słuch. - To tylko pretekst - mówił gospodarz. - Chodzi im nie tyle o założenie stacji na orbicie, ile o wyciągnięcie od ONZ funduszy przeznaczonych na pomoc krojom o niskim dochodzie narodowym. - Ale przecież - przerwał mu Stoller - ONZ nie refunduje niczego korporacjom prywatnym. - Ta firma wcale nie jest prywatna. To konsorcjum korporacji z gwarancjami federalnymi. Oczywiście, to jeszcze nie uprawnia do korzystania z funduszy ONZ. Uprawnia natomiast do korzystania z funduszy rządu federalnego, który jest wspomagany przez ONZ. - Co to zmienia? Przecież to i tak ogromne przedsięwzięcie - wtrącił Sumash. - Może być zaczątkiem prawdziwego przemysłu orbitalnego w tym kraju. - Nie bądź głupi. Tego kraju nie stać na własny przemysł orbitalny. Gdyby był stworzony - gdyby rząd podjął właściwe decyzje we właściwym czasie, czyli 20 lat temu - moglibyśmy być dla kogoś konkurencją. A tak - nie mamy szans. - Wypadliśmy z gry - zgodził się Sumash. - Teraz nie mamy już czym grać. - Problem w tym, że Stany straciły te cechy, które kiedyś uczyniły je mocarstwem - podsumował Church. - I jak stary, podtatusiały sportowiec nie umiały już zebrać się w sobie, kiedy sytuacja wymykała się spod kontroli i w końcu stała się nieodwracalna. Tak, ma pan absolutną rację - nie mamy już czym grać w kosmosie - i nigdy się to nie zmieni. Nasz Złoty Wiek się skończył. Merlin wstał. To wszystko słyszał już wiele razy. Było w tym sporo racji, ale kogo to mogło obchodzić? Życie to błogosławieństwo samotności we własnej kabinie, życie to sen o Onie odnalezionej przez agencję detektywistyczną, życie to sen o tym, że znowu są razem. - Przepraszam - powiedział do Churcha. - Oczy mi się same zamykają. Następnym razem... Skinął głową pozostałym i wyślizgnął się z kabiny. - Miło mi było panów poznać - rzucił jeszcze i już szedł długim korytarzem do własnego kąta, gdzie czekało na niego jego własne łóżko. Przez następnych kilka tygodni czas wypełniały mu całkowicie zajęcia szkoleniowe, po których zasypiał natychmiast. Był zmęczony. Nie myślał o Churchu, więc przeżył szok, gdy go spotkał przy okazji kolejnej wizyty w centrum administracyjnym. Church ubrany był w mundur urzędnika. Merlin przyszedł tam, by uzyskać pozwolenie na kredyt, żeby opłacić agencję detektywistyczną. - Church! - zawołał, gdy tamten mijał go szybkim krokiem. - Sam! Church odwrócił się i dopiero teraz go zauważył. Jowialnie wyciągnął do niego rękę. - Merlin! Jak się miewasz? Wybierałem się do baraków, żeby się z tobą zobaczyć, ale tyle mamy teraz roboty z tymi planami... - Więc przyjęli cię do kadry! To wspaniale! - Dzięki! - uśmiechnął się Church. Rozejrzał się dokoła i ściszył głos, chociaż na korytarzu nikogo prócz nich nie było. - Naprawdę chciałem się z tobą skontaktować. Jak się pracuje tutaj, to człowiek dużo wcześniej się o różnych rzeczach dowiaduje. Ci z góry podejrzewają, że wśród nowych pracowników są agitatorzy. Jutro zaczną się przesłuchania. Chciałem cię ostrzec. - Mnie? - roześmiał się Merlin. - Nic nie wiem o żadnych agitatorach. - Jasne. Szczerze mówiąc, pewnie wcale ich nie ma. Właśnie dlatego chciałem cię ostrzec. Takie dochodzenie musi przynieść rezultaty, żeby nie ośmieszyć tego, kto je zarządził. Z tego wynika, że będą się przyczepiać do wszystkiego, co można uznać za jakiś ślad. Pamiętasz, jak przychodziłeś na te spotkania w mojej kabinie... - Raz tam trafiłem - przerwał Merlin. - Tylko raz? No, w każdym razie wiesz przecież, że nie działo się tam nic groźnego. Powiedziałem już o nich prowadzącym śledztwo i nikt się tym specjalnie nie przejął. Ale mimo wszystko, może wolisz nie przyznawać się, że coś o tym wiesz... Merlin przyglądał się Churchowi jakby go widział pierwszy raz. Nigdy przedtem nie myślał o nim jako o swoim protektorze i teraz wstyd mu było, że tak mało mu ufał. Tym ostrzeżeniem Church w jakiś sposób rewanżował się za przysługę, którą wyświadczył mu Merlin mówiąc mu o tej pracy. A więc Church miał świadomość długu wdzięczności - o co Merlin go właściwie nie podejrzewał. Uzyskał zgodę na wypłacenie pieniędzy na kredyt i stanął w kolejce do telefonów, żeby zadzwonić do agencji. - Świetnie! - zatrzeszczał w słuchawce jakiś kobiecy głos. - Chyba ją prawie znaleźliśmy, panie Swenson. Skoro zwróci nam pan koszty poszukiwań, sądzę, że w przyszłym tygodniu powinniśmy już wiedzieć, gdzie jest pańska żona. - Doskonale! Zadzwonicie do mnie? - Jak tylko się czegoś dowiemy. Ale pan zdaje sobie sprawę, że szczegółową informację uzyska pan dopiero po uiszczeniu pełnej kwoty? - Oczywiście - odparł. - Rozmawiałem już z moimi pracodawcami i nie będzie z tym żadnego problemu. Muszą tylko mieć pewność, że została odnaleziona i nie będą musieli dawać mi kolejnej zaliczki za tydzień. - Świetnie. Zadzwonię do pana jeszcze w tym tygodniu. Wracając do baraków wyobrażał sobie radość Ony, gdy dowie się o jego nowej sytuacji. Zupełnie zapomniał o ostrzeżeniu Churcha. Dwa dni później na zajęciach szkoleniowych dowiedział się, że ma się zgłosić do Sali Konferencyjnej nr 460 w Budynku Dyrekcji. Sala ta okazała się być przestronnym pomieszczeniem, z długim stołem, przy którym zmieściłoby się chyba szesnaście osób. Ale Merlin zastał tam tylko zmęczonego mężczyznę koło pięćdziesiątki i kobietę w tym samym wieku, kościstą i już siwiejącą. Siedzieli obok siebie na drugim końcu stołu. - Proszę usiąść, panie Swenson - kobieta wskazała mu krzesło po swojej prawej stronie. Merlin usiadł. - Tak - zaczęła kobieta zaglądając do leżących na stole papierów. - Czy zanim zaczął pan tu pracować, znał pan któregoś z ludzi mieszkających razem z panem w koszarach? - Nie - odpowiedział. Nie musiał się nad tym zastanawiać. W tych czasach na wszystkie pytania odpowiadało się automatycznie “nie!”. To “tak” wymagało zastanowienia. Kobieta jeszcze raz zajrzała do swoich wydruków. Mężczyzna jak dotąd wcale się nie odzywał. Merlinowi przyszło do głowy, że na podstawie badań psychologicznych mogli ustalić, że bardziej ufa kobietom. - Panie Swenson, czy zna pan Stollera Freada albo Billa Sumasha? - Chyba mieszkają w koszarach. - Czy widział pan kiedyś, jak ze sobą rozmawiali albo próbowali wciągnąć innych do rozmowy? - Nie - odparł Merlin. - Czy któryś z nich próbował kiedyś porozmawiać z panem na osobności? - Nie. W każdym razie nic takiego sobie nie przypominam. - Czy zna pan kogoś, kogo mógłby pan podejrzewać o to, że jest agitatorem albo wywrotowcem? - Niestety - zaczął Merlin - byłem tak zajęty na szkoleniu, że naprawdę mało z kim rozmawiałem. - Panie Swenson, tak albo nie? - Z pewnością nie. Nikogo takiego nie znam. - Ale gdyby pan znał, powiedziałby nam o tym, prawda? Powiedziałbym wszystko, prawdę albo zmyślenie - pomyślał Merlin ponuro. - Płakałbym, i tańczył i czołgał się po podłodze, żeby tylko zatrzymać tę pracę aż do czasu, gdy znajdzie się Ona. - Na pewno - powiedział na głos. - Dziękujemy - odpowiedziała kobieta. Mężczyzna nadal siedział bez ruchu. Tylko oczami ukrytymi w fałdach pomarszczonej skóry uważnie przyglądał się Merlinowi. W końcu dali mu spokój i przez następne dwa dni nic się nie działo. Czas mijał mu szybko na zajęciach szkoleniowych i niecierpliwym oczekiwaniu na telefon z agencji. Ale nikt do niego nie dzwonił. W najbliższy czwartek znalazł w swojej skrytce informację, że następnego dnia o dziewiątej rano ma się zgłosić do Kasy. Domyślił się, że musi chodzić o zaliczkę, którą ostatnio pobrał. Zirytowany koniecznością spóźnienia się na zajęcia pobiegł rano do Centrum, mając tylko nadzieję, że nie zabierze to zbyt dużo czasu. W Centrum skierowano go do Kasy Wypłat. Tylko jedno okienko było otwarte, obok stało dwóch strażników. Merlin stanął w kolejce za trójką mężczyzn. Dwaj z nich należeli do Kadry. Z zasłyszanych fragmentów rozmowy wywnioskował, że są tutaj, by odebrać zaliczki. Trzeci mężczyzna po prostu podpisał jakiś formularz i wyszedł. Merlin w końcu stanął przed urzędnikiem. - Merlin Swenson? - kasjer sięgnął do szuflady i wyjął stamtąd dwie kartki papieru. - Proszę tu podpisać - powiedział podając mu jedną z nich. - Ten drugi jest dla pana. Sięgając po długopis Merlin przebiegł wzrokiem dokument: “Ja, Merlin Swenson, niniejszym poświadczam, że jestem winien Transspace Electronics Corporations Limited, co następuje: zaliczki 43.432.54 mieszkanie 22.806.00 zużyte wyposażenie 28.099.10 posiłki 9.847.78 razem 104.185.42 minus pensja stażowa do dnia dzisiejszego 60.765.70 razem 43.419.72 podpis...... Co to jest? - zdziwił się Merlin. - Po prostu stan pańskiego konta na dzień dzisiejszy. Potrzebny nam pana podpis. - No, cóż... wzruszył ramionami. Podpisał. Urzędnik wziął od niego formularz i oderwał oryginał. Kopię podał mu razem z drugim papierem. Wziął obie kartki i ruszył w stronę wyjścia rzucając okiem na ten drugi dokument. Nagle zatrzymał się i jeszcze raz odwrócił do urzędnika. - Co to jest? - Miałem tylko to panu dać, to wszystko - odparł i zniknął gdzieś w głębi swojego kantorka. Merlin niedowierzająco przyglądał się pismu. WYPOWIEDZENIE Od dnia dzisiejszego... - Merlinowi na chwilę pociemniało w oczach... - rezygnujemy z pańskich usług. Po podliczeniu zaliczek i kosztów utrzymania ustalono, że jest pan winien Trans-space Electronics $ 43.419.72. Kwota ta powinna zostać zwrócona w ciągu trzech miesięcy. Jeśli tak się nie stanie, termin płatności może zostać przedłużany przy pomocy osobnych umów. - Chodź no tu! - wrzasnął Merlin do urzędnika. Nagle poczuł, że ktoś chwyta go z tyłu i wyłamując mu łokcie odciąga od okienka. Przed sobą zobaczył jednego ze strażników w szarych mundurach. Drugi trzymał go w bolesnym uścisku. - Zawsze tak jest z tymi awanturnikami. Jak tylko coś przestaje wam wychodzić, zaczynacie wrzeszczeć i udawać, że to jakaś pomyłka. Wylali cię i masz się stąd wynosić. Od ciebie zależy, jak to zrobisz. Merlin powstrzymał narastającą wściekłość. - Sam pójdę. - powiedział. - Dobrze - strażnik skinął głową i jego kolega puścił Merlina. - Chodźmy. Wyprowadzili go z budynku, wsadzili do białego, błyszczącego samochodu z napisem TRANS-SPACE na przednich drzwiczkach i odwieźli do bramy, przy której pracownicy na przepustce czekali na ślizgowy autobus do Ogden. - Kogo tam macie, GUS? - zapytał strażnik z posterunku przy bramie. - Jeszcze jeden taki sam - zawołał ten nazwany Gusem. Obaj odeszli na bok i rozmawiali ściszonym głosem, od czasu do czasu rzucając spojrzenia na Merlina. Ten odwrócił się do nich tyłem. Przez kolczaste druty otaczające wejście do obozu widział magazyny wydziału zaopatrzenia - szare zarysy murów w blasku porannego słońca. - Merlin! Rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo. - Merlin, tutaj! Spojrzał wzdłuż drutów, na lewo. Jakieś dziesięć metrów dalej była mała furtka, teraz zamknięta na kłódkę. Merlin rzucił okiem na strażników, ale najwyraźniej nic ich to nie obchodziło. Podszedł więc do furtki i między żelaznymi prętami zobaczył twarz Sama Churcha. - Merlin! Nie udało mi się, wcześniej... - Nie wiem, co się stało. Wyrzucają mnie na zbity pysk i nikt mi tego nie wyjaśni nawet słowem! - Merlin przylgnął do furtki. - To na pewno jakaś pomyłka komputera czy coś takiego. Ale jak mogę to jakoś wyjaśnić, skoro wyrzucają mnie w ten sposób i nikt nawet ze mną nie rozmawia? - No, oczywiście, to niemożliwe... - zaczął Church. - Sam, słuchaj! Spróbuj z kimś pogadać! Przecież jesteś w kadrze. Możesz ustalić co się stało i jakoś to wyjaśnić, no, nie? Sam, spróbujesz? - Noo... - Musisz! Nie rozumiesz, co to znaczy? To nie chodzi tylko o tę pracę. Z takimi papierami nie dostanę nic prócz najczarniejszej roboty. Muszę to wyjaśnić! Co się z tobą dzieje, Sam? Nawet nie spróbujesz? - Och, spróbuję... - I coś jeszcze. Coś co możesz dla mnie zrobić natychmiast. I to nic trudnego. Nie dla ciebie. Pamiętasz tę agencję detektywistyczną, która szuka mojej żony? Rozmawiałem z nimi w poniedziałek. Mówili, że ją prawie znaleźli. Mieli zadzwonić w tym tygodniu, żeby mi powiedzieć, gdzie ona jest. Sam... Wygrzebał z kieszeni koszuli długopis i kartkę papieru, napisał na niej numer i podał Churchowi przez kraty. - Możesz dzwonić gdzie i kiedy ci się podoba. Zadzwoń do nich, Sam. Nie mów im, jaka jest moja sytuacja. Powiedz tylko, że mogą się ze mną skontaktować, zostawić dla mnie wiadomość w... Rozpaczliwie poszukiwał w pamięci jakiegoś bezpiecznego miejsca. - Wiem! - krzyknął. - Pamiętasz ten pośredniak w Minneapolis, gdzie się poznaliśmy? Róg Piątej i Pierwszej Alei Północnej. Powiedz im, że tam mogą zostawić dla mnie wiadomość. Będę tam w poniedziałek. Mogę zapłacić coś temu urzędnikowi i on pójdzie na to. - Dobrze - Church dziwnie na niego patrzył. - I jeszcze jedna rzecz, którą możesz dla mnie... Przerwał mu ryk dmuchaczy - to autobus skręcał pod bramę. - Starczy już, Swenson! - zawołał jeden ze strażników. - Chodź już tutaj! - Sam, słuchaj, jeśli będziesz miał okazję... - Nie mamy już czasu, Merlin - Church przepchnął przez kraty białą kopertę. - To mało, ale tylko tyle udało mi się zebrać w takim pośpiechu. Merlin automatycznie wziął kopertę. Strażnicy stali już obok. Nie miał czasu nawet uścisnąć ręki Churchowi. - Przykro mi, Merlin - powiedział jeszcze Sam. - Naprawdę strasznie mi przykro. Nie mogłem nic na to poradzić. Ja też mam żonę i muszę o niej myśleć. Strażnicy pochwycili Merlina i pociągnęli go w stronę autobusu. Sam nie wiedział, jak znalazł się w środku. - Na koszt firmy, Jake - powiedział do kierowcy jeden z nich. - Do Denver. Zawiadom nas, gdybyś miał z nim jakieś kłopoty. Odeszli. Nie było już więcej pasażerów. Drzwi zamknęły się z cichym świstem. Autobus wzniósł się na ślizgaczach i skierował w stronę autostrady. Merlin, chwytając się poręczy, by utrzymać się na nogach, potoczył się do tylnej części pojazdu i usiadł. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że ciągle zaciska palce na kopercie, którą dał mu Church. Bezmyślnie otworzył ją. W środku było dwadzieścia studolarowych banknotów. Roześmiał się gorzko. Razem z dwoma i pół tysiącami dolarów, które miał w swoim portfelu, wystarczy może na bilet do Minneapolis. Jeśli ma tam być w poniedziałek, musi jechać autobusem. Jeśli policja przyłapała kogoś na łapaniu autostopu dostawał takie lanie, że mógł zostać kaleką albo po prostu, jeśli policjanci chcieli sobie oszczędzić tego kłopotu, znajdowali jakiś pretekst, żeby go zastrzelić. Wsunął kopertę do wewnętrznej kieszeni koszuli. Jego stare ubranie i wszystko, co posiadał, oddalało się od niego z każdą chwilą coraz bardziej. W Minneapolis będzie musiał pracować w tym, co teraz ma na sobie - dopóki to wytrzyma. Jak na ironię, nosił swoje stare buty z na wpół przetartymi podeszwami, żeby nie zniszczyć nowych, instruktorzy nie mieli nic przeciwko temu. Kiedy zacznie pracować buty będą mieć podstawowe znaczenie. Za pieniądze, które musi wydać na autobus, mógłby kupić parę porządnych, narciarskich butów. Takie można nosić wiecznie. A kto wie, co może się zdarzyć? Może jeszcze wróci do Transspace, jeśli Churchowi uda się dotrzeć do właściwych osób... Nagle przypomniał sobie, co Church powiedział mu na pożegnanie. Co miał na myśli mówiąc, że nic nie mógł na to poradzić - że musi myśleć o własnej żonie? Wtedy Merlin zrozumiał. - Skurwysyn! - wrzasnął. Dotarło do niego, że zerwał się na równe nogi. Kilku innych pasażerów i kierowców gapiło się na niego - uświadomiwszy sobie, gdzie jest, usiadł z powrotem. Wszystko zaczęło układać się w jedną całość jak elementy dziecinnej układanki. Przypomniał sobie, jak Church kłamał, że miał doświadczenie w pracy poza Ziemią, żeby załapać się do kadry. Przypomniał sobie, jak Church prosił go, żeby pozwolił mu iść ze sobą na rozmowę kwalifikacyjną. Przypomniał sobie, że go w końcu tam spotkał - co było możliwe tylko, jeśli Church go śledził. - Że ten facet spędził tyle czasu pod biurowcem tylko po to, żeby dowiedzieć się jak poszło komuś, kto był dla niego zupełnie obcy. Przypomniał też sobie ten wyraz podziwu i zazdrości na twarzy Churcha, gdy powiedział mu o swoim sukcesie. Z obrzydzeniem zastanawiał się, ile razy przedtem ten skurwiel zwiódł ludzi tą twarzą bezradnego niewiniątka. Powinien mieć się na baczności już wtedy, gdy Church - niby ostrzegając - radził mu zaprzeczyć, że brał udział w którejś z nieprawomyślnych rozmów w jego kabinie. To, co powiedział na koniec, nie zostawiało żadnych wątpliwości. Zapewnił sobie bezpieczeństwo wskazując ludziom z korporacji ofiarę i uprzedzając ich, że na przesłuchaniu wskazany przez niego człowiek zaprzeczy wszystkiemu. Potem upewnił się, że tak będzie, radząc Merlinowi, by właśnie w ten sposób postąpił. Merlin poczuł, jak narasta w nim furia - narasta, narasta wciąż i za chwilę wybuchnie. Ale wściekłość nic już nie zmieni. Church jest daleko - zresztą i tak zawsze był tym, czym jest. To Merlin powinien był zachować czujność. Dał się omamić. Przypomniał sobie, jak w pośredniaku uznał Churcha za niewiniątko. To nie Church był naiwniakiem - to Merlin. W sześć godzin później, o północy, wysiadł z autobusu w Minneapolis. Miał jeszcze pieniądze na tydzień koczowania w biurowcach - lecz iść tam o tej porze oznaczałoby kuszenie losu. Nawet gdyby trafił na stosunkowo uczciwych ludzi, jako obcy i tak nie byłby bezpieczny. Lepiej już zostać na ulicy niż płacić za miejsce, w którym i tak nie będzie mógł zmrużyć oka. Poszedł w stronę dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie ulice nigdy nie pustoszały. Kiedyś mógłby przyłączyć się do paczki studentów, iść z nimi do ich mieszkania, pokoju albo magazynu, czy udać, że przysnął w kącie i w ten sposób zdobyć darmowy nocleg. Ale te dobre czasy już minęły. Teraz mógł liczyć tylko na to, że uda mu się przeżyć tę noc na ulicy bez zwracania na siebie uwagi policji. Okazało się jednak, że w dzielnicy uniwersyteckiej akurat tej nocy były istne tłumy. Miał niesamowite szczęście, bo dogadał się z jakimiś studentami, którzy w końcu zadomowili się w parku nad rzeką Mississipi. Policja wyrzuciłaby stamtąd każdego, kto nie był studentem, ale ich zostawiła w spokoju - i tak przetrwał do poniedziałku. O szóstej rano był pierwszy w kolejce pod drzwiami pośredniaka. Urzędnik, kiedy w końcu przyszedł, rozpoznał znajomą twarz, przywitał go niewyraźnym mruknięciem i wpuścił do środka. Niespiesznie, ciągle jeszcze ziewając, przygotowywał sobie miejsce pracy. W końcu usiadł przy komputerze. - Nazwisko? - zadał rutynowe pytanie nie podnosząc wzroku. - Merlin. Merlin Swenson. Czy dzwonił tu ktoś do mnie? Niech pan posłucha - ciągnął szybko - wiem, że to nie należy do waszych obowiązków, ale mogę pana za to wynagrodzić. Czy ktoś tu do mnie dzwonił z innego stanu w czwartek po południu albo w piątek? - Możliwe - urzędnik skrzywił się. To była rozmowa na koszt abonenta. Musiałem za nią zapłacić 280 dolarów. - Dwieście... - Słuchaj, chłopie - tamten podniósł głos - Chcesz oszczędzać na forsie, którą już za ciebie założyłem? Nie ma sprawy. Ale możesz tu już więcej nie przyłazić, żebym ci załatwił jakąś fuchę. Takie cwaniaczki nie są tego warte. - W porządku - powiedział cicho Merlin - Zapłacę! Co dla mnie zostawili? I albo powiesz mi na osobności, albo nic z tego. - Chodźmy do biura - urzędnik nie ściszył głosu. Wstał i przez małą bramkę wpuścił Merlina do swojego kantoru, a potem otworzył drzwi prowadzące na zaplecze. - Zrobione - nagle zrobił się przyjazny i życzliwy. Zerwał przypiętą do tekturowej teczki kartkę. - Nic z tego nie zrozumiałem, ale domyśliłem się, że ktoś się po to zgłosi. A teraz - moje dwieście osiemdziesiąt dolców. Dopiero gdy Merlin podał mu pieniądze wypuścił z rąk papier, na który Merlin rzucił się jak głodny na kawałek chleba. - Ale tu nic nie ma! Tylko jakiś numer telefonu! - A miało być coś jeszcze? - urzędnik przyjrzał mu się z zainteresowaniem. - Nic więcej mi nie powiedzieli. - Ale teraz musiałbym zamówić zamiejscową! A ty mnie oskubałeś! Nie mam już ani centa! - Zadzwoń pan na ich koszt. - Nie mogę tak zadzwonić do agencji detektywistycznej. A muszę się z nimi skontaktować - Merlina ogarniała rozpacz. - To agencja z zachodniego wybrzeża, szukali mojej żony i mieli zadzwonić, gdy ją znajdą. - E tam, dzwoń pan na ich koszt. Za następne dwie stówy pokażę panu jak. - Nic pan nie rozumie! Oskubał mnie pan doszczętnie. Jestem goły! Myślisz, że przychodziłbym tutaj gdybym miał więcej forsy niż to, co już ci dałem? - Cholera! - urzędnik usiadł przy telefonie i nacisnął guziki. Na ekranie ukazała się twarz młodego mężczyzny. - Tak? - odezwał się. - Kto prosi o rozmowę na nasz koszt? - Pan Swenson, agencja “Availables”. - Przykro mi, na mojej liście nie ma nikogo takiego. - Dobra, nie ma sprawy, nie zawracaj sobie głowy - warknął urzędnik. - To wy tutaj dzwoniliście. Jeśli nie chcecie z nami rozmawiać, to my też nie mamy do was żadnego interesu! - Czy to pan Merlin Swenson? Jeśli pan nazywa się Merlin... - Ja? Swenson? Pan chyba ma za dobre zdanie o sobie. Merlin Swenson nie dzwoni do każdej agencji, która go prosi, żeby się z nią skontaktował. Proszę mnie połączyć z tym, kto chciał z nim rozmawiać, a ja zdecyduję, czy ta sprawa jest na tyle ważna, żeby zawracać głowę panu Swensonowi. - Chwileczkę, zaraz sprawdzę... - Nie ma po co, to i tak strata czasu - warknął urzędnik dając znak Merlinowi, by się nie wtrącał. - Już i tak za dużo go straciłem. - Chwilkę. Jedną chwileczkę. Z panem Swenson chciała się skontaktować Maria Balsam. Minutkę... Ekran zgasł na chwilę, potem ukazała się na nim twarz kobiety, z którą Merlin już kiedyś rozmawiał. - Halo? - była wyraźnie zaskoczona - Halo? Pan Swenson? - Chwileczkę - powiedział urzędnik i wpuścił Merlina na swoje miejsce. - Nic z tego nie rozumiem, panie Swenson. Nie przyjmujemy rozmów na swój koszt od klientów, którzy są nam winni pieniądze... - Czy znaleźliście ją? - przerwał jej Merlin. - Oczywiście. Dlatego dzwoniliśmy do pana. Powiedziano nam, że pod tym numerem możemy zostawić panu wiadomość, więc zrobiliśmy to. Ale nikt panu nie mówił, że może pan dzwonić na nasz koszt. Jak już powiedziałam, nie przyjmujemy... - Gdzie ona jest? - Panie Swenson! Pan chyba nie wyobraża sobie, że udzielimy panu informacji zanim pan nam za nie zapłaci. Jest nam pan winien jeszcze 15 tysięcy 418 dolarów i 12 centów. Jeśli otrzymamy tę kwotę... - O tym właśnie chciałbym z panią porozmawiać - Merlin wpadł jej w słowo. - Widzi pani, to wszystko opóźni się o tydzień albo dwa. W naszym komputerze wszystko się pomyliło i dopóki to się nie wyjaśni, nie mogę pobrać zaliczki tak, jak robiłem to dotychczas. To tylko chwilowe, ale w sekcji komputerowej mają za mało ludzi, więc może to potrwać ze dwa tygodnie. A ja muszę urządzić mieszkanie dla żony, zanim wyruszę na orbitę, więc muszę z nią skontaktować się natychmiast. Więc myślałem, że może pani powie mi, co udało się wam dotąd ustalić - w końcu zapłaciłem wam dotąd 30 tysięcy dolarów... - Panie Swenson... - Maria Balsam zmieniła nagle ton i cofnęła się. - Czy to znaczy, że pan nie jest już związany z Transspace? - Tak i nie. Chodzi o to, że nie mogę wam zapłacić od razu, ale jeśli zgodzicie się poczekać... - Oczywiście - głos Marii Balsam docierał do niego jakby z innego świata. - Proszę nam przysłać czek, kiedy tylko będzie pan mógł i z przyjemnością zapoznamy pana z wynikami naszych poszukiwań. - Czy pani nie rozumie... - zaczął Merlin. - Doskonale rozumiem. A pan? - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Jak wszyscy w tym zawodzie żyję z procentów od sum, które do nas wpłynęły! Kobieta przerwała połączenie. - No, tak - urzędnik poklepał Merlina po ramieniu. - Chodź pan stąd, znajdę panu pracę z dużą ilością nadgodzin. Merlin odepchnął go jednak. Chwiejąc się wyszedł z biura, minął milczącą kolejkę gapiących się na niego bezrobotnych i znalazł się na zewnątrz. Robiło się coraz goręcej. Nie wiedział, dokąd idzie - byle szybciej, byle dalej od pośredniaka. W końcu poczuł pod stopami trawę i rozejrzał się - był w parku Aimsbury. Mrugnął powiekami jak ktoś wyrwany z głębokiego snu. Mimo pory dnia, nie było tu wielu ludzi. Na najbliższej ławce, stojącej pół w cieniu, pół na słońcu, siedział tylko jeden, bardzo stary, człowiek. Najwyraźniej zasnął na słońcu, chociaż upał stawał się nie do zniesienia. Los dał mu nagrodę pocieszenia. W takie gorące dni zazwyczaj trudno było o ławkę w cieniu. Merlin rozsiadł się na jej drugim końcu. Tak minęła mu godzina. Lecz powoli, powolutku, wracała mu chęć do życia, wracała jak tępy ból. Jednak przecież ciągle żył. Wprawdzie wszystko stracone, ale jego serce ciągle bije. Płuca ciągle wciągają powietrze. Za parę godzin - co by się nie stało - znów poczuje głód. A potem będzie musiał znaleźć sobie miejsce do spania. Z odrętwienia wyrwało go słońce parzące mu stopy przez cienkie podeszwy butów. Za parę dni - pomyślał - podeszwy całkiem się zedrą i nie da się ich już naprawić. Upał robił się coraz większy, a słońce przesunęło się po niebie tak, że siedział już w jego pełnym blasku, a nie w cieniu. Mimo to miał dreszcze. Poczuł się nagi i samotny. Podniósł się i podszedł do mężczyzny, który ciągle spał na drugim końcu ławki. Wyglądał na zmęczonego życiem starca. Słońce spaliło kiedyś jego skórę na brąz, lecz wiek i osłabienie sprawiły, że wyblakła przybierając odcień szarości. Pod cienką warstwą starczej skóry kości wydawały się nienaturalnie potężne. Biaława broda otaczała wargi, a zamknięte oczy ukazywały pomarszczone powieki. Nie ruszał się, lecz jego pierś wznosiła się i opadała miarowo pod znoszoną koszulą, poszarzałą jak jego twarz. Kiedy Merlin pochylił się nad nieznajomym, poczuł w nozdrzach delikatny zapach śmierci. Ogarnęło go uczucie, o którym myślał, że nie jest już do niego zdolny. - Dlaczego się pan nie posunie? Obaj zmieścimy się w cieniu po tamtej stronie ławki. Stary nie odpowiedział, więc Merlin jeszcze raz go zagadnął. - Daj mi spokój - odezwał się w końcu nieznajomy, nie otwierając oczu. - To słońce pana zabije. - Dobrze mi tu. Siedzieli więc razem. To nie było wiele, ale te kilka słów osłabiło trochę to nieznośne poczucie samotności. - Jestem na dnie - odezwał się w końcu Merlin. - Wie pan, jak to jest? - Wiem - odpowiedział starzec po chwili, jakby tam, gdzie przebywał, głos Merlina docierał z pewnym opóźnieniem. - Teraz nigdy już nie odnajdę mojej żony - ciągnął Merlin. - Nigdy nie dostanę pracy. Wszystko skończone. To ta świadomość jest najgorsza. Kiedyś miałem jakąś nadzieję, a teraz... Sam nie wiedział, jak to się stało, że opowiedział starcowi całą swoją historię. Nie miał komu jej opowiedzieć, a przecież - musiał to zrobić. Starzec siedział bez ruchu w słońcu, roztaczając wokół siebie delikatny zapach śmierci. Milczał. Nadleciała jakaś mucha i przysiadła na kieszeni poszarzałej, znoszonej koszuli. Odpoczywała w słońcu razem ze starym człowiekiem. - Widzi pan - kończył Merlin - nie można z tym nic zrobić. Nie ma dokąd pójść. Przerwał, ale starzec nadal nic nie mówił. Merlin nachylił się nad nim przykładając wargi do szarego ucha. - Tak - powiedział głośno - nie ma dokąd pójść, no nie? Bo niby gdzie? Powieki lekko drgnęły. Starcze wargi poruszyły się. - Porzuć Ziemię - usłyszał. - Jeśli nie możesz tutaj jakoś żyć, musisz porzucić Ziemię. Meriin usiadł na powrót. Słońce znów parzyło mu stopy przez cienkie podeszwy, ale nie mógł znaleźć w sobie siły woli, żeby przesunąć się w cień. Siedział dalej. Przełożyła Dorota Gołębiewska PORYWACZ Drzwi były zamknięte - z zewnątrz. To nie wszystko - uchwyt mechanicznego zatrzasku, którego działanie mogłoby zmienić rozkazy elektronicznego zamka maleńkiej kabiny turystycznej, znajdującej się na pokładzie “Gwiazdy Północy”, był ukryty głęboko pod łóżkiem, na którym siedział ze skrzyżowanymi nogami Cully When. Wyglądał tak samo jak jego przodkowie, muskularni ludzie z gór, w dawnych, pionierskich czasach. Cully uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze, które wraz z umywalką znajdowało się teraz pod łóżkiem. Nie pozwoliłby sobie na ryzyko takiego wyrazu twarzy, jak ten uśmiech, gdyby ktokolwiek mógł go zobaczyć. Wiedział, że dałoby to zbyt wiele do myślenia widzącym go ludziom. Był to ciężki, nieprzeparty humor człowieka grającego o największe stawki. Były to także, wyrażone w odosobnieniu tej zamkniętej kabiny, wyrazy uznania dla zręczności więżącego go stewarda. Osobnika z pociągłą twarzą Szkota, zimnego lecz ostrożnego i bez wątpliwości reinwestującego swoje napiwki w linię przewozową, dla której pracował. A może, Cully, zrobiłeś coś, co cię wydało? Nie. Pokręcił głową. Jeśli stałoby się coś takiego, steward wykonałby więcej roboty, niż zwykłe zamknięcie drzwi. Cullyemu przyszło na myśl, że jego twarz mogła się w końcu stać znana. - Bardzo pana przepraszam, sir - powiedział steward, kiedy rozsunął drzwi do kabiny i zobaczył nieposłane łóżko. - Steward z poprzedniej zmiany zapomniał je zasłać - cmoknął językiem, wyrażając dezaprobatę. - Zaraz to dla pana zrobię, sir. - Bez pośpiechu - odparł Cully. - Chcę tylko powiesić moje ubranie i zrobię to później. - O nie, sir. Wąska, oziębła twarz tamtego o podobnych, choć innych od Cully’ego, wyrazistych rysach, oddała wyraz zaskoczenia. - Przepisy. Pęcherz ochronny pasażera musi być napełniony a koja posłana przed czasem przyśpieszenia. - No dobrze, mogę stanąć tutaj na korytarzu - zgodził się Cully. - Chciałbym uwolnić się od służby i wypić jednego. - Rzeczywiście, korytarz był tak wąski, że czuli się jak dwa pojazdy na górskiej drodze. By przejść obok siebie, jeden z nich musiałby się wycofać do jakiegoś szerszego miejsca. - Zaraz będą prześcieradła, sir - mówił steward. - Już za chwilę, sir. Czy zechciałby pan usiąść na łóżku, sir? - Dobrze. Ale pośpiesz się. Chciałbym pójść na drinka do klubu. Wskoczył na łóżko, które w swej rozłożonej pozycji wypełniło szczelnie sobą całą kabinę, i wyciągnął nogi na wzór biorącego miarę krawca, by otrzepać je na zewnątrz kabiny. - Proszę mi wybaczyć, sir - powiedział steward, zamknął drzwi i odszedł. Cully zrozumiał o co mu chodziło, kiedy usłyszał trzask elektronicznego zamka. Ale niczego nie podejrzewający człowiek zaczekałby kilka minut, zanim zacząłby walić w zamknięte drzwi i wołać by ktoś go wypuścił. Cully został zmuszony by usiąść i przemyśleć sprawę w ciszy. Jednak teraz na myśl o niej uśmiechnął się znowu. Ten steward był bałwanem pierwszej wody. Już po wszystkim, Cully będzie musiał pomyśleć o czymś dla niego odpowiednim. W tej chwili było więcej naglących spraw, nad którymi musiał się zastanowić. Spojrzał znowu w lustro i ulżyło mu, gdy zobaczył siebie bez zdradzającego go uśmiechu. Patrząca na niego twarz była teraz wąska i kanciasta. Lekkie utlenienie masywnych, prostych brwi odebrało ostry wygląd jego wysokim kościom policzkowym i nadało bladoniebieskim oczom wyraz niewinności. Kiedy specjalnie zależało mu na zatraceniu bystrości swych oczu, podkreślał to, żując gumę. Jak to zauważył, obecna sytuacja nie wymagała dodatkowych zmian. Jeśli nawet steward zaczął go mgliście podejrzewać, to i tak nie mógł czekać, kręcąc się wokół, na idealną okazję. Prawdopodobnie był teraz zajęty podczas wyprowadzania statku na zewnątrz Układu Słonecznego, w celu zachowania bezpieczeństwa. Dopiero tam można było włączyć przyśpieszenie, nie ryzykując eksplozji spowodowanej bliskością wielkich mas. Rozejrzał się po kabinie. Różniła się od salonek na przednim poziomie, gdzie dawało się rozłożyć łóżko i ciągle pozostawał jeszcze kawałek przestrzeni na wyprostowanie się - zarówno w jednoosobowych kabinach, obok łóżka, jak i w dwuosobowych, między nimi. W kabinach turystycznych, kiedy łóżko było rozłożone, pomieszczenie dzieliło się na dwie przestrzenie: przestrzeń nad łóżkiem i przestrzeń pod nim. W przestrzeni pod nim, razem z nim samym, znajdowały się regulatory temperatury i wentylacji, programatory dostarczające lekką muzykę i najnowszy film przygodowy, dozowniki jedzenia oraz napojów i niezliczona rzesza pomniejszych udogodnień. Był tam także telefon i przycisk wezwania, oba połączone z kabiną stewardów. Cały czas zastanawiając się, nacisnął oba. Oczywiście, nie było żadnej odpowiedzi. W tym samym momencie ściana za nim zajaśniała czerwonym światłem, a zza kratki, z której płynęła muzyka, wydobył się głos. - Zaraz zaczynamy manewrowanie. Mówi Sekcja Kapitańska. Zaraz zaczynamy manewrowanie. Pasażerowie z klubu proszeni są o udanie się do swoich kabin i zapięcie pasów bezpieczeństwa. Zaraz zaczynamy manewrowanie. Mówi Sekcja Kapitańska... Cully przestał słuchać. Steward wiedział, że nadejdzie to zawiadomienie. Oznaczało to, że poza załogą wszyscy powinni znajdować się w swoich kabinach, a członkowie załogi powinni się znajdować na poziomie sterowniczym, przy posterunkach manewrowych. A to znowu oznaczało, że prawdopodobnie nikt nie będzie przechodził obok niego, by pomóc mu się uwolnić. Jednakże jeśli się wydostanie z tej kabiny, te opustoszałe korytarze pozwolą mu uciec. Jednakże rozglądając się ponownie dookoła, Cully gwałtownie skorygował swoje pierwsze pogodne założenie, że zadanie, które stało przed nim, osobnikiem, który wydostawał się z bardziej wymyślnych więzień, będzie stosunkowo łatwe. Z tych samych powodów, z jakich najlepszą, jaka kiedykolwiek została zaprojektowana, jest pułapka będąca lochem z pozbawionymi możliwości wspięcia się ścianami i zbyt głębokim, aby wskoczyć na nie i chwycić się za ich krańce - z tych właśnie powodów kabina turystyczna uwięziła Cully’ego. Był na górze łóżka, a potrzebował znaleźć się pod nim, by móc operować uchwytem zatrzasku. Pierwsze pytanie: Na jaką skalę jest nieprzenikliwe samo łóżko? Przekopał się przez prześcieradła, odrzucił materace i przebijając się wzrokiem przez sprężyny zobaczył czarne podbicie metalu. No cóż, nie spodziewał się wiele po tym kierunku. Położył materace i prześcieradła z powrotem i zaczął badać, z czym będzie miał do czynienia w górnej części łóżka. Na ścianie było mnóstwo pokręteł regulacyjnych i guzików, lecz nic, co by obiecywało jakąś pomoc. Ściany pokrywał ten sam metal, który stanowił podstawę łóżka. Cully zaczął wywracać kieszenie, w nadziei, że znajdzie w nich coś, co by go zainspirowało. Rzeczywiście przerzucił w rękach mnóstwo interesujących drobiazgów, w tym mnóstwo pomiętych kawałków papieru do notatek, które odkładał na bok patrząc na nie” bez większej nadziei, aż do momentu kiedy wydobył kieszonkowy scyzoryk, który, tak się miło zdarzyło, wyposażono w zestaw wytrychów. Zapiski mogą nabrać wartości w pewnym szczególnym momencie, a wytrychy - zatrzask znajdował się w drzwiach, poza dostępem - też nie byty lepsze w tej sytuacji. I w ten sposób, wśród rzeczy, które wydobył, nie było niczego, co by mu poddało jakiś pomysł. Trochę już ponuro pogwizdując, przystąpił do robienia innego użytku ze swojego zwalonego na stos dobytku. Odkręcił stalówkę i nakrętkę swojego złotego wiecznego pióra, wyjął wkład, zostawiając pustą tubkę. Odłączył od niej stalówkę i jej zatyczkę. Zatyczka wyglądała na tubce jak jakaś rękojeść pistoletu. Sięgnął do ust i zdjął mostek, łączący kieł z drugim zębem trzonowym i połączył go z małym, reklamowym dozownikiem, z rodzaju tych zawierających tabletki przeciw zgadze. Te dwie części razem przejawiały uderzające podobieństwo do magazynka i języczka spustowego małego, składanego pistoletu. A kiedy dołączył je do kombinacji wiecznego pióra-tuby-sprzączki podobieństwo stało się tak wyraźne, że wręcz niezaprzeczalne. Cully dodał kilka poprawek do całości i rozejrzał się dookoła. Na sekundę jego oko spoczęło na pomiętej notatce. Marszcząc brwi do odbicia w lustrze podniósł ją i wyprostował. Wewnątrz przeczytał: “Kocham, Lucy”. No tak, pomyślał Cully, to było to, czego można było się spodziewać po dziewczynie o promiennych oczach, z przodkami pochodzącymi ze Szkocji i romantycznym wyobrażeniu co do dzisiejszych warunków życia na Alderbaranie IV, i innych nowych światach. ... Ale jeśli masz tę ziemię na Asterope IV, dlaczego tam nie jesteś i nie wykorzystasz jej? - spytała go pewnego razu. - Nowe Światy są śmiertelnie nudne - odparł. Ale widział, że mu nie uwierzyła. A potem ich rejs się skończył i ich nawiązana na promie znajomość - w rzeczywistości to było tylko tyle - urwała się w doku Miami. Tylko ktoś tak wyćwiczony jak on mógłby wyczuć.tak lekkie wsunięcie czegoś do swej kieszeni. Później odkrył, że to była ta karteczka - którą trzymał już zbyt długo. Kiedy po raz sześćdziesiąty zmienił zamiar, czy je wyrzucić, wepchnął rzeczy z powrotem do kieszeni. Znowu powrócił problem wydostania się z kabiny. Zamyślił się nad nim, wyciągnął prześcieradła z łóżka i użył ich do zmierzenia paru odległości. Oś, na której osadzono koję, przymocowana była tuż przy niszy, do której chowało się łóżko w pozycji podniesionej. Było tak zaprojektowane, że dotykało nóżkami do sufitu. W konsekwencji, w trakcie podnoszenia, nóżki zakreślały łuk... W półtorej sekundy później odkrył, że wznoszący się łuk nóżek, pozostawiał wystarczająco dużo przestrzeni pod przeciwległym kątem styku ściany i sufitu, tak że jeśli zdoła tam zawisnąć, będzie w stanie zwolnić uchwyt łóżka, przemieścić je obok siebie i złożyć do niszy. Było to coś, do czego potrzebne były takie zręczności i umięśnienie, jakich normalnie wymagano przy czymś, co we wspinaczce wysokogórskiej nazywano “wspinanie się w kominie”, gdzie wspinacz klinował się między przeciwnymi ścianami skały. Ten komin był raczej szeroki - pomieszczenie mierzyło więcej niż trzy i pół metra. Ale Cully miał już w tym trochę doświadczenia. Spróbował. Parę sekund później, przyciśnięty do ściany i sufitu, sięgnął w dół, zdołał odpiąć łóżko i miał satysfakcję, obserwując je, jak się zwija na zewnątrz, w korytarzu Sekcji Turystycznej. Korytarz był opuszczony i cichy. Wszystkie drzwi zamknięto. Ostrożnie zamknął także swoje i poszedł w stronę środkowej części statku. Przesunął wzrokiem po drabinie prowadzącej w górę, do Sekcji Salonowej, gdzie powinna się znajdować następna drabina, prowadząca znowu do Sekcji Załogowej, a stamtąd prawdopodobnie do jego celu - poziomu Sterowniczego i Sekcji Kapitańskiej. Jeśli ta droga była otwarta, mogło to się nawet okazać łatwym zadaniem. Ale przejście na poziom Sekcji Salonowej było na końcu drabiny zamknięte metalową pokrywą, wytrzymującą nacisk na nią około pięciu kilogramów na centymetr kwadratowy. Została oczywiście zamknięta, tak jak inne pokrywy, na początku czasu manewrowania. Cully zaczął to wszystko rozważać w zadumie, jego palce pieściły rękojeść dopiero co znalezionego pistoletu. Naturalnie wolałby, żeby wszystkie pokrywy były otwarte, a przejścia dostępne bez potrzeby wszczynania zamieszania, czy rozgardiaszu. Ale steward skutecznie wykluczył tę możliwość, reagując w taki sposób i w tym czasie, jak to zrobił. Odwrócił się od schodów i, marszcząc brwi, przywołał z pamięci plan statku, który powierzył jej przed pięcioma dniami. W obu końcach korytarza, w ostatniej kabinie turystycznej znajdowały się włazy bezpieczeństwa, prowadzące przez sufit do kabin - salonek. Obrócił się, poszedł w stronę najbliższej ostatniej kabiny i spokojnie położył palce na uchwycie zatrzasku. Z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Wyciągnął składak-pistolet zza paska i trzymając go w lewej ręce spokojnie, bez żadnego wahania, otworzył drzwi i wszedł do środka. Wąski, złoty walec broni błyskawicznie okręcił się i wycelował w dziecięcą skroń. Na pełną bezruchu sekundę zatrzymał się tam, palec Cully’ego wpół przycisnął języczek spustu. Ale dziewczynka nawet się nie poruszyła. Słyszał szelest przepływającej krwi w uszach i nikły trzask papieru w kieszeni kurtki. Opuścił pistolet i pogrzebał w pasie przy spodniach, wyciągając stamtąd pigułki z dziecięcą dawką środka anestezjologicznego. Wcisnął ją powyżej normalnego ładunku, wycelował i wystrzelił. Dziecko wykonało lekko niespokojny ruch i zastygło bez ruchu. Cully przechylił się nad nią i usłyszał słaby oddech jej oddechu. Wyprostował się. Pigułka działała nie przez środowisko krwi, lecz bezpośrednio. Za piętnaście minut jej efekt minie i sen dziewczynki stanie się znowu naturalną drzemką. Odwrócił się, przeszedł na drugie miejsce i położył wolną rękę na uchwycie zatrzasku awaryjnego, znajdującego się ponad jego głową. Pomruk głosów, dobiegających z góry wprawił go w wahanie. Odkręcił walec od broni, wsadził go sobie do ucha, drugi koniec przytknął do sufitu, który jednocześnie był podłogą następnego poziomu. Głosy przybliżały się, nikłe i zniekształcone, ale zrozumiałe dla niego. ...porywacz - mówił kobiecy głos. - Och, Patty! - odpowiedział inny kobiecy głos. - On tylko próbował cię przestraszyć. Wierzysz we wszystko. - A co z tym statkiem, który został porwany przed sześcioma miesiącami? Z tym statkiem, lecącym do jednej z Plejad, tak jak ten? “Królową Argyll”? - “Księżniczką Argyll”. - No wiesz, co mam na myśli. Statki są porywane. I będą tak długo, jak długo będą rządy na pionierskich światach, które udzielają licencji i nie zadają pytań. Ale ciebie to zupełnie nie obchodzi. - Nie, nie obchodzi. - Kiedy porywacze przejmują statek, zabijają wszystkich, którzy mogliby świadczyć przeciw nim. O żadnym z pasażerów, czy oficerów załogi z “Księżniczki Argyll” nigdy więcej nie słyszano. - Kto tak mówi? - Och, wszyscy o tym wiedzą! Cully wyjął cylinder z ucha, i wkręcił go z powrotem do swej broni. Rzucił spojrzenie na uśpione dziecko i pomyślał nad dostaniem się do innej kabiny, z włazem awaryjnym. Ale czas manewrowania nie mógł trwać więcej niż dwadzieścia minut, w najlepszym przypadku, a pięć minut już musiało minąć. Włożył pistolet między zęby, szarpnął nad głową uchwyt włazu, pociągnął go w dół i otworzył. Położył obie ręce na skraju otworu i jednym sprężystym ruchem wskoczył do salonki na górze. Pojawił się na otwartej przestrzeni pomiędzy dwoma ustawionymi przodami do siebie siedzeniami, z których każde zawierało dziewczynę w wieku dwudziestu lat. Ta po lewej była raczej pulchną, niską blondynką siedzącą na swym oddzielnym siedzeniu z ręcznikiem na kolanach i otwartą buteleczką lakieru do paznokci, a w ręce trzymała zakrętkę ze szczoteczką. Ta druga była ciemnowłosa, bardzo ładna, i siedziała obok opuszczonego składanego biurka z podręcznym notatnikiem; widocznie pisała list. Przez chwilę patrzyła na niego i jego broń w osłupieniu, a potem blondynka wydała stłumiony pisk, podniosła ręcznik nad głowę i zastygła tak, podczas gdy brunetka, utkwiwszy wzrok w Cully’m, zaczęła powoli blednąc. - Jim! - powiedziała. - Przykro mi - odparł Cully. - Moje prawdziwe nazwisko brzmi Cully When. Przepraszam też za to, Lucy. - Trzymał broń niedbale, lecz mierzył w jej kierunku. - Nie miałem żadnego wyboru. Zaczęły jej wracać kolory. Oczy miała ciągle jak dwa kawałeczki zielonej butelki. - W czym żadnego wyboru? - powiedział. - By iść tą drogą - wyjaśnił Cully. - Wierz mi, gdybym wiedział, że będziesz tutaj, wybrałbym inną trasę. Ale nie było innej i nie wiedziałem. - Rozumiem - spojrzała na jego broń. - Czy musisz celować tym w moim kierunku? - Obawiam się - rzekł delikatnie Cully - że muszę. Nie uśmiechnęła się. - Wciąż chciałabym się dowiedzieć, co ty tutaj robisz. - Tylko przechodzę - wskazał pistoletem nad ich głowami, na właz bezpieczeństwa, prowadzący do Sekcji Załogi. - Tak jak powiedziałem, przepraszam, że musiało to się odbyć przez waszą kabinę. Ale naprawdę nie wiedziałem, że mówiłaś tak serio o tej emigracji. - Ludzie zwykle oceniają innych ludzi przez samych siebie - odparła beznamiętnie. - Tak się zdarzyło, że ja tobie wierzyłam. - Spojrzała znowu na broń. - Ilu was jest na pokładzie? - Obawiam się, że nie mogę ci tego powiedzieć. - Nie, nie mógłbyś, prawda? - jej spokojne spojrzenie znowu spoczęło na nim. - Wiesz, jest taki stary wiersz o mężczyźnie takim jak ty. Przejeżdża obok dziewczyny ze wsi a ona zakochuje się w nim, tak po prostu. Ale on każe jej zgadnąć kim jest, no i ona zgaduje... och, wszystkie te poważane zajęcia, takie jak żołnierz lub leśniczy. Ale on w końcu jej mówi, że jest po prostu człowiekiem wyjętym spod prawa, przekradającym się między drzewami. Cully skrzywił się. - Lucy... zaczął. - Lucy... - Och, wszystko w porządku. Powinnam się była domyślić, po tym jak nie zadzwoniłeś do mnie, ani nie skontaktowałeś się po zadekowaniu statku. - Rzuciła spojrzenie na swoją przyjaciółkę, unieruchomioną pod ręcznikiem. - Masz broń. Co chcesz, żebyśmy zrobiły? - Siedźcie po prostu dalej - powiedział - Przejdę tędy na górę i za sekundę już mnie nie będzie w waszym życiu. Obawiam się - sięgnął do telefonu na ścianie i wyrwał jego sznur - że mogłybyście naprzykrzać się stewardowi, po moim wyjściu. Ale on nie odpowie na brzęczyk, zanim się nie skończy czas - manewru. A klatki schodowe są zamknięte. Siedźcie jak łanie, a nic się nie stanie. Odrzucił telefon na bok i schował broń za pasek. - Proszę mi wybaczyć - powiedział, wchodząc na siedzenie obok niej. Odsunęła się sztywno. Otworzył znajdujący się nad jego głową właz, opuścił klapę na dół i przeszedł przez luk. Kiedy spojrzał przez niego w dół, ujrzał twarz dziewczyny sztywno wykręconą w jego kierunku. Odwracając się odkrył, że znajduje się w pomieszczeniu narzędziowym. Tego się zresztą spodziewał, zgodnie z wyuczonym przed zaokrętowaniem schematem statku. Szybko opuścił pomieszczenie i zaczął przeszukiwać sekcję. Jak się tego spodziewał, nie było na tym poziomie nikogo. Na międzygwiezdnych liniowcach najwyżej ceniono wagę i przestrzeń, dlatego też nawet taki steward jak ten, który zamknął go w kabinie, miał do wypełnienia podwójne obowiązki. Podczas przyśpieszeń właściwie tylko oficer nawigacyjny miał coś do roboty. Lecz w czasie normalnych operacji cały personel statku był zebrany, w Sterówce, w Sekcji Kapitańskiej. Tak jak się spodziewał, właz na klatkę schodową do najwyższej i ostatniej sekcji statku był zamknięty, podobnie jak reszta. To, oczywiście, była już rutyna. Nie oczekiwał, że byłby otwarty, mimo iż statki takie jak ten jeszcze parę lat temu mogły sobie pozwolić na podobną beztroskę. Były oczywiście włazy bezpieczeństwa na tym poziomie, prowadzące do ostatecznej sekcji. Ale nie było zamiarem Cully’ego pojawić się w środku Sterówki lub Sekcji Kapitańskiej pełnej młodych, pełnych wigoru i z całą pewnością uzbrojonych oficerów. Bezpośrednie dojście było zamknięte. Droga okrężna pozostawiała jakąś możliwość. Cully przeszedł na przeciwny koniec korytarza, i odnalazł otwór załadunkowy, zamknięty na standardowy zamek. W sąsiadującym pokoju znajdowały się ubiory zewnętrzne. Spędził kilka minut przełamując się wytrychami przez zamknięcie i po uporaniu się z nim, wszedł i zaczął nakładać najbardziej zbliżony do jego dwumetrowej sylwetki skafander. Minutę później kroczył po zewnętrznym poszyciu statku. Kiedy obserwował zamykające się ociężale za nim w ciszy bezpowietrznej przestrzeni zewnętrzne drzwi śluzy, poczuł nachodzący go zazwyczaj w takim czasie jak ten wewnętrzny chłód. Czuł łagodny, ale wyraźny lęk przed otwartą przestrzenią z jej miliardami nieruchomych gwiazd. Wiedział, co go spowodowało. Już kilku psychiatrów mu mówiło, że nie ma czym się martwić, lecz nie umiał się całkowicie pogodzić z ich beztroską. Wiedział, że pod zewnętrzną maską tak naprawdę jest bardzo samotnym człowiekiem i podświadomie domyślał się, że porównywał przestrzeń do ostatecznej zagłady, w której spodziewał się któregoś dnia zniknąć i być zapomnianym na zawsze. Nie mógł naprawdę uwierzyć, że ktoś taki jak on potrafiłby zrobić szczerbę w takim wszechświecie. To było symptomatyczne - pomyślał poruszając się z trudem na przywierających do metalowego kadłuba, magnetycznych podeszwach swego skafandra - że nigdy nie miał szczęścia do kobiet. Jak z Lucy. Jakiś rodzaj pecha zdawał się ustawiać go za każdym razem w złej pozycji, kiedy stał wobec szansy miłości. W głębi duszy był tak samu istotą z rozgwieżdżonymi oczami jak Lucy, powiedział sobie, ale nigdy nie udało mu się wydobyć tego na wierzch. Kiedy ona wypadała dobrze, on wydawał się wszystko zupełnie opacznie rozumieć.. No cóż, pomyślał, takie jest życie. Odeszła swoją drogą, a on swoją. No i prawdopodobnie było to dobre zakończenie sprawy. Popatrzył w górę, przed siebie, i dostrzegł lekkie wybrzuszenie okna obserwacyjnego w Sekcji Nawigacyjnej. Stąd było do niego kilka kroków. Na szczęście nowoczesne statki izolowano dźwiękoszczelnie, w przeciwnym wypadku załoga słyszałaby jego zbliżające się po poszyciu kroki. Doszedł do okna i pochylając się nad nim zajrzał w głąb. Pomieszczenie do którego zaglądał wydawało się być puste. Obok znajdowała się mała śluza, używana przy czyszczeniu lub naprawianiu okna. Niezdarnie, z niemałym wysiłkiem, zdołał przekręcić w dół trzymający zamek sworzeń i dostać się do środka. Przestrzeń pomiędzy zewnętrzną a wewnętrzną śluzą wystarczyła, by pomieścić tylko jednego ubranego w skafander człowieka. Skulił się w ciemnościach, po tym jak zewnętrzna śluza zamknęła się za nim. Słyszał wycie napływającego powietrza. Ostrożnie rozchylił wewnętrzne drzwi i zajrzał do pokoju, w którym ciągle nie było żadnego członka załogi. Wśliznął się do środka i zatrzasnął zamek w drugich drzwiach, zanim zaczął zdejmować skafander. Kiedy już się z niego wydobył, wyciągnął zza paska broń i ostrożnie otworzył zamknięte przez siebie poprzednio drzwi. Popatrzył na krótki korytarz, prowadzący do Sterówki, i w drugą stronę, jeśli go pamięć nie myliła, do głównego pomieszczenia, znajdującego się za włazem idącej do góry klatki schodowej. Przestrzeń otaczająca małym kołem ten właz była następnym, bezpośrednim dostępem do Sterówki, drzwiami do Kwatery Kapitana i z innej strony do Pomieszczenia Łączności. Korytarz był opustoszały. Posłyszał głosy spływające ze Sterówki w dół. Puścił drzwi prowadzące do przestrzeni otaczającej właz na klatkę schodową. I zatrzymał się gwałtownie. Właz był otwarty. A kiedy go, dziesięć minut wcześniej, sprawdzał, znajdując się o poziom niżej, nie był. Po raz pierwszy teraz nastawił specjalnie ucho, na dochodzące go ze Sterówki głosy. Akustyka tej części statku zupełnie przekręciła sens wypowiedzianych słów. Ale uważnie teraz przysłuchując się nie miał żadnych kłopotów z rozpoznaniem, między innymi, głosu Lucy. Z pewnym zdumieniem uświadomił sobie, że dla tak pełnej energii dziewczyny jak ona, to nie był żaden bohaterski wyczyn, pójść za nim przez otwarty właz awaryjny i wspiąć się potem na poziom załogi, do zamkniętego przejścia, stanąć tam i walić w niego, czekając aż ktoś otworzy. Odrzucił zbędną już ostrożność i puścił się sprintem w stronę drzwi do Kwatery Kapitana. Nie były zamknięte. Przyszło mu na myśl, że Lucy i reszta załogi prawdopodobnie spodziewali się, iż był jeszcze o poziom niżej, w Sekcji Załogi. Zamknął drzwi i dokładnie oglądał pomieszczenie, w którym obecnie się znajdował. Jako miejsce gdzie kapitan przyjmował gości, pokój bardziej niż cokolwiek innego przypominał salę klubową. W jednym z kątów stało wielkie biurko, w typie sprzętu człowieka biznesu, a przeciwna ściana kończyła się wyposażoną w szybę wnęką, zawierającą zbiór broni krótkiej i naboi do niej. W jednym momencie znalazł się przy niej, walcząc wściekle z zamkiem wnęki. Po kilku sekundach przekonał go wytrychem do ustąpienia. Sięgnął i wyjął krótkolufowy karabin do zamieszek ulicznych, z rozszerzającym się wylotem. Sprawdził komorę. Wypełniał ją pełen magazynek na tysiąc śmiertelnych, stalowych strzałek. Trzymając go w jednej ręce, a składak w drugiej, wrócił z powrotem na korytarz i skierował się do następnych drzwi, prowadzących z centralnego pomieszczenia wokół klatki schodowej Sterówki. ...Nie chciał mi powiedzieć, czy są jeszcze jacyś inni - Lucy zwracała się do mężczyzny z kapitańskimi naramiennikami. Ośmiu innych mężczyzn, łącznie ze stewardem o nieruchomej twarzy, tym samym, który uwięził go w kabinie, stało przy swoich posterunkach i przysłuchiwało się - Nie ma innych - powiedział Cully chrapliwie. Wszyscy obrócili się w jego stronę. Odłożył składak na konsoletę sterowniczą, by uwolnić drugą rękę i już obiema, mierżąc w nich, podniósł ciężki rozpylacz. - Jestem tylko ja. - Czego chcesz? - zapytał mężczyzna z naszywkami kapitana. Miał lekko pobladłą, spokojną twarz. Cully zignorował pytanie. Wszedł do pokoju i okrążył go w prawo, tak by mieć za sobą ścianę. - Brakuje jednego człowieka, gdzie on jest? - stwierdził, przesuwając się, Cully. - Gdzie on jest? - Steward z poprzedniej zmiany śpi - powiedział steward, ten który go zamknął. - Odsuńcie się - rzekł Cully odciągając ich od stanowisk kontrolnych i gromadząc przy zaokrąglonej ścianie, obok wejścia przez które sam wszedł. - Nie wierzę ci. - To może ja ci powiem - powiedział kapitan występując przed pozostałych. - Jest w - Łącznościowym. Utrzymuje stały kontakt z Policją Układu Słonecznego aż do momentu wejścia w przyśpieszenie. Cały czas dwa ich statki, z wygaszonymi światłami, dotrzymują nam towarzystwa, dwieście kilometrów z każdego boku. - Powiedz coś jeszcze. W to też nie wierzę - Obserwował wszystkie, znajdujące się w pokoju osoby, ale to, czego się najbardziej obawiał, to były szeroko otwarte, patrzące na niego oczy Lucy. Szorstko zwrócił się do niej. - Dlaczego się w to wmieszałaś? Była blada, jej oczy wydawały się być pełne oszołomienia. - Spojrzałam w dół i zobaczyłam, co zrobiłeś temu dziecku w kabinie pod nami - jej głos zamarł, przechodząc w szept. - Och, Cully... Roześmiał się ponuro. - Stańcie tam - rozkazał. Przesunął ich do narożnika, blisko wykorzystanego przez niego samego przejścia. - Muszę mieć was wszystkich razem. Teraz jeden z was powie mi, gdzie jest ten facet - jeśli nie, wystrzelam was, jednego po drugim, aż ktoś mi to w końcu powie. - Jesteś głupcem - rzekł kapitan. Wrócił mu już na twarzy lekki kolorek. - Jesteś sam. Nie masz żadnej szansy kontrolowania w pojedynkę tego statku. Wiesz co się dzieje z porywaczami, prawda? To nie będzie po prostu wyrok więzienia. Zatrzymaj się teraz, a my wszyscy wstawimy się za tobą. Możesz jeszcze wyjść z tego bez wyroku egzekucji. Dzięki - Cully wykonał ruch końcem karabinu. - Wejdziemy w przyśpieszenie. Zacznij nastawiać je według kursu, który ci podam. - Nie - patrząc na niego twardo powiedział kapitan. - Jesteś odważnym człowiekiem - stwierdził Cully. - Ale chciałbym ci na coś zwrócić uwagę. Zamierzam cię zabić, jeśli nie będziesz ze mną współpracował, a potem będę się przesuwał po linii twoich oficerów. Wcześniej czy później ktoś zdecyduje się uratować własne życie, wykonując to, o co cię poprosiłem. Więc twoja śmierć nie oznacza uratowania tego statku. Oznacza kogoś z mniejszym męstwem, niż twoje. A ty umrzesz. Ze strony Lucy doszedł odgłos ostrego, gorzkiego zaczerpnięcia oddechu. Cully trzymał wzrok na kapitanie. - I jak z tym będzie? - zapytał Cully. - Żaden oberwaniec z Kolonii - wycedził wolno i dobitnie kapitan - nie będzie mi stał w mojej Sterówce i dyktował, gdzie mam zabrać mój statek. - Czy kapitan i oficerowie z “Księżniczki Argyll” kiedykolwiek powrócili? - nieco tajemniczo spytał Cully. - To nie ma nic wspólnego ze mną, czy oni wrócili, czy zostali. - Więc cofnijmy się jeszcze raz - powiedział Cully. - Jesteś zbyt cenny, by cię stracić. - Karabin zmienił pozycję, celując teraz w Pierwszego Oficera wysokiego, chudego mężczyznę, z przerzedzonymi na skroniach włosami. - Ale ty nie jesteś, przyjacielu. Nie mam zamiaru ci nawet mówić, co zamierzam zrobić. Po prostu zaczynam odliczanie, a kiedy zdecyduję się je zatrzymać, będziesz to miał. Raz... dwa... - Nie! Nie strzelaj! - Pierwszy Oficer przeminął te kilka kroków, które oddzielały go od konsolety Komputera. - Jaki jest twój kurs? Co chcesz, żebym ustawił... Kapitan zaczął klnąc na Pierwszego Oficera. Mówił powoli i dobitnie, zupełnie ignorując obecność Lucy w Sterówce. Kontynuował, kiedy Cully podał Pierwszemu kurs, a ten go nastawił. Przestał dopiero gdy - nagle - zgasły światła i statek przyśpieszył. Kiedy światła znowu rozbłysły - była to kwestia ułamka sekundy czasu rzeczywistego - kapitan wreszcie się uciszył. Wydawał się oklapnięty po tym krótkim okresie ciemności, a jego twarz jakby się postarzała. I wtedy, przecinając napiętą ciszę w pokoju, rozbrzmiał dźwięk dzwonka Alarmu Kontaktowego. - Włącz to - powiedział Cully. Pierwszy podszedł i wcisnął przycisk pod znajdującym się w pokoju ekranem łączności. Rozjaśnił się szybko, ukazując mężczyznę w białej kurtce. - Zbliżamy się do was, Cully - oznajmił. - Teraz my to przejmujemy. Jak się przygotowałeś na ofiary w ludziach? - W chwili, gdy... zaczął Cully. nie dokończył. Przerwały mu, wypowiedziane męskim głosem, po kolei, trzy słowa: - Rzuć to, porywaczu! Cully zamarł. Zadarł brwi w wyrazie smutku i po raz pierwszy uśmiechnął się do oficerów, do Lucy i do postaci na ekranie swym nieposkromionym uśmiechem. Potem uśmiech znikł. - Przyjacielu - odezwał się do mężczyzny ukrytego za nim. - Twoja praca to kierowanie statkiem kosmicznym. Moją jest zabieranie ich od ludzi, którzy nimi kierują. Właśnie teraz wyobrażasz sobie jak zatrzymujesz mnie lub strzelasz do mnie, ten statek wykręca z powrotem, robiąc skok w przyśpieszenie, a ty stajesz się bohaterem za uratowanie go. Ale to nie pójdzie tą drogą. Zaczekał moment, by usłyszeć jak steward z poprzedniej zmiany - czy kimkolwiek był ten oficer - odpowiada. Lecz była tylko cisza. - Jesteś za mną - powiedział Cully. - Ale ja umiem odwrócić się całkiem szybko. Możesz mnie dostać, kiedy będę się obracać, ale jeśli nie masz czegoś w rodzaju małej armaty, nie zdołasz mnie zatrzymać, bym nie mógł cię dostać w tym małym dystansie, niezależnie czy masz mnie na muszce, czy nie. Teraz, jeśli myślisz, że ja tylko tak mówię, lepiej to sobie jeszcze raz przemyśl. Dla mnie takie coś jest po prostu ryzykiem handlowym. Odwrócił się. Kiedy to robił, padł na podłogę i usłyszał pierwszy strzał, przelatujący mu koło ucha. Gdy uderzył o podłogę, następny strzał uderzył o pokład obok niego i zrykoszetował w jego stronę. Ale w tym momencie miał już wycelowany swój ciężki karabin do zamieszek ulicznych i nacisnął przycisk spustowy. Struga strzałek wyrzuciła stojącego za nim mężczyznę ze Sterówki, przez wejście do niej, zamieniając go w nieruchomy, leżący, w korytarzu, bezwładny stos. Cully powstał na nogi, czując jedną strzałkę w swoim wnętrzu. Pokój zaczął falować dookoła niego ale czuł, że będzie mógł wytrzymać te niezbędne kilka minut, zanim ludzie z lecących obok nich statków przełamią zabezpieczenia i dostaną się na pokład. Miał luźną kurtkę i mógł ukryć pod nią krwawienie. Żaden ze stojących przed nim ludzi nie mógł się dowiedzieć, że został trafiony. - W porządku chłopaki - rzekł zdobywając się na uśmiech. - Już po wszystkim, tylko bez krzyków... I wtedy nagle Lucy wyrwała się z grupy i pobiegła przez pokój w stronę wejścia, którym przed chwilą, czy może wcześniej wszedł Cully. - Lucy... - warknął na nią. I wtedy zobaczył, jak zatrzymuje się i obraca przy konsolecie kontrolnej, przy wejściu i porywa małego składaka, którego on sam tam przedtem położył. - Lucy, chcesz być zastrzelona? Ale ona już podnosiła maleńki pistolet, trzymając go w uchwycie obu rąk i celując prosto w niego. Łzy biegły w dół jej twarzy. - Tak jest lepiej dla ciebie, Cully - łkała - Lepiej... Obrócił karabin, zatrzymując go na niej, lecz ona tego nie zobaczyła. - Lucy, będę musiał cię zabić! - krzyknął. Ale ona widocznie już go nie słuchała, widząc widok wylotu lufy karabinu w jego rękach. Drgający złoty walec w mocnym uścisku jej rąk zaczął jeszcze bardziej chwiać się, celując w niego. - Och, Cully - załkała. - Cully... I nacisnęła spust. - A, psiakrew! - powiedział w desperacji Cully. I pozwolił jej się zastrzelić. Kiedy powrócił z oddali, z początku rzeczy przedstawiały się bardzo niewyraźnie. Słyszał głos należący do mężczyzny w białej kurtce, spierający się z głosem Lucy. - Halucynacja... wymamrotał Cully. Głosy umilkły. - Och, on coś powiedział! - wykrzyknął głos Lucy. - Cully? - powiedział głos mężczyzny. - Cully poczuł ucisk dwóch palców w miejscu na dłoni, gdzie powinien się znajdować puls. Jeśli, oczywiście, w ogóle miał jakiś puls. - Jak się czujesz? - Lekarz pokładowy? - wymamrotał z wielkim wysiłkiem Cully. - Dostaliście się na “Gwiazdę Północy”? - Zgadza się. Wszystko jest w porządku. Jak się czujesz? - Całkiem nieźle - rzucił Cully. Lekarz zaśmiał się. - No pewnie - powiedział doktor. - Nic tak nie poprawia kondycji jak bycie postrzelonym parę razy i usunięcie z faceta kulek i strzałek. - To nie był błąd Lucy - ciągnął Cully. - Niezrozumienie. - Zrobił jeszcze jeden wielki wysiłek. - Gwiazdy w oczach. - Och, o co mu chodzi? - załkała Lucy. - On ma na myśli - powiedział oschle głos doktora - że jesteś jedną z tych wspaniałych, młodych idealistek, które są najlepszym materiałem na frajerów, karmionych propagandą dostarczaną przez Konfederację Starych Światów. - Och, to pan tak powiedział - wybuchł głos Lucy. - Oczywiście, że to pan tak mówi! - Młoda damo - oznajmił doktor - jak pani myśli, jak bogaty obecnie jest nasz przyjaciel Cully? Cully słabo usłyszał jak wyciera nos. - Sądzę, że ma miliony - odparła z goryczą w głosie. - Czy nie porwał już tuzinów statków? - Porwał już osiem - ciągnął ozięble doktor - co, nawiasem mówiąc, stawia go o trzy statki do przodu przed innymi współzawodnikami do tytułu mistrza w porywaniu pomiędzy zasiedlonymi układami gwiezdnymi. Wskaźnik śmiertelności wśród pojedynczych zawodników - a dzisiejszych czasach nie wprowadzisz więcej niż jednego porywacza na pokład statków Konfederacji - sięga do dziesięciu procent na trzy pojmane statki. Ale wątpię, żeby Cully zdołał zaoszczędzić miliony na swej płacy sześciuset miesięcznie i premii jednej dziesiątej procenta wartości uratowanego mienia, według kursu Światów Kolonii. Nastąpił moment całkowitej ciszy. - Co pan chce przez to powiedzieć? - powiedziała trochę drżącym głosem, Lucy. - Próbuję w celu uratowania mojego pacjenta i, być może, pani samej, wypchnąć to, co Cully nazwał tymi gwiazdami w pani oczach i zrobić w tym szczelinę dla normalnego światła dziennego. - Ale dlaczego on miałby pracować na utrzymanie w taki sposób? - W jej głosie słychać było nieufność. - Być może - odpowiedział doktor - ale tylko być może, dlatego, że te wszystkie plakaty, rozweselające atmosferę w barach Kolonii, wyobrażające splamionego krwią wroga, z nożem w zębach, zabijającego dla samej tylko zabawy oficera Konfederacji i wlokącego za włosy pasażerki porywacza mają niewiele wspólnego z prawdziwym życiem takiego człowieka, jakim jest Cully. - Zdolna dziewczyna - zdołał powiedzieć Cully - trochę tylko jej się pomieszało, ot co - Udało mu się trochę wyraźniej dojrzeć. Ich dwoje stało, zwróconych do siebie twarzami, tuż przy jego łóżku. Doktor miał lekki rumieniec na policzkach i wyglądał na rozzłoszczonego. Cully z niepokojem zauważył, jak Lucy wyglądała nienaturalnie blado. - Pomieszało... - powtórzył. - Pomieszało nie jest na to dobrym określeniem - powiedział ze złością doktor nie patrząc na niego. - Ona i ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi ze Starych Światów... - Zwrócił się do Lucy. - Spotkałaś Cully’ego po Ziemskiej Stronie. Najwyraźniej go tam polubiłaś. Wtedy nie wydał ci się wypalonym gwiezdnym żużlem! Ale wystarczy, żebyś usłyszała, jak przykleją mu się etykietkę “porywacza” i natychmiast twoje nastawienie zmienia się. Lucy przełknęła ślinę. - Nie - powiedziała po cichu - to... sienie zmieniło. - No więc, jak myślisz, kto się myli, ty czy Cully? - Doktor parsknął. - Jeśli muszę ci to wyjaśnić, to to nie ma sensu. Jeśli sama nie umiesz zobaczyć rzeczy takimi, jakie są, to kto ci może w tym pomóc? To jest to właśnie, co jest złego w ludziach ze Starych Światów. - Wierzę Cully’emu - powiedziała. - Tylko właśnie nie wiem, dlaczego. - Kto ma mnóstwo surowców, by nimi handlować, lecz nie handluje? - Zapytał doktor. Spojrzała na niego marszcząc brwi. - Dlaczego... Nowe Światy nie handlują na własną rękę? - powiedziała. - Ale one są na to zbyt mało rozwinięte, zbyt młode... - Młode? Na większości z nich jest już trzecia lub piąta generacja! - Mam na myśli, że nie mają przemysłu, organizacji komercyjnej... - Zająknęła się, gdy na twarzy doktora wypełzł pełen politowania uśmiech. - No dobrze, niech mi pan to powie! Jeśli mają wszystko, co jest potrzebne do handlu, to dlaczego tego nie robią!? Stare Światy handlują, dlaczego wy nie? - Za pomocą czego? Spojrzała na niego w zdumieniu. - Ale Konfederacja Starych Światów posiada statki przystosowane do międzyplanetarnego handlu. I są zadowoleni, kiedy przewożą tymi statkami produkty Kolonii. Tak jest naprawdę - mówiła. - Więc ładunek zminiaturyzowanych siłowników chirurgicznych, skonstruowany na Asterope, w Plejadach musi być zafrachtowany na Ziemię, a stamtąd już prosto przewieziony do swojego miejsca przeznaczenia na Elektrze, też w Plejadach. Tylko że przez ten czas ich cena zwyżkuje dwukrotnie lub trzykrotnie, a ta różnica zostaje w kieszeniach ziemskich armatorów. Milczała. - Wydawało mi się - podjął doktor - że dziewczyna, która była z panią wspomniała coś o tym, że pochodzi pani z Bostonu, ze stanów Zjednoczonych na Ziemi. Czy czasem nie zdarzyło się tam jakieś przyjęcie herbaciane? Po którym nastąpiła rewolucja? A czy to nie ma jakiegoś związku z faktem, że Anglia w tym samym czasie nie zezwalała koloniom rządzić się im samym i nie pozwoliła używać im ich własnej floty do handlu? Że wszystko musiało być rozdzielone przez Anglię, na angielskich statkach, tak, by przewaga leżała po stronie angielskich kupców? - Ale dlaczego nie możecie zbudować własnych statków? - spytała. Cully poczuł, że nastąpił czas, by wtrącić się do rozmowy. Lekko odchrząknął. - Hej... - zdołał wymówić. Oboje zwrócili wzrok na niego, lecz on patrzył tylko w stronę Lucy. - Widzisz - zaczął, przekręcając się i unosząc na łokciu - chodzi o to, że... - Połóż się - powiedział doktor. - Sprawdź, czy nie ma cię w śluzie - odparł Cully. - Chodzi o to, kochanie, że nie można zbudować statku kosmicznego bez mnóstwa kosztownego wyposażenia i narzędzi oraz wykwalifikowanego personelu. Potrzeba przemysłu kosmicznego. No i musisz zdobyć skądś, by zacząć, wyposażenie, narzędzia i ludzi. Nie zdołasz ich zdobyć jeśli nie zaczniesz zarabiać na nie handlem. A nie będziesz mogła swobodnie handlować bez własnych statków, co przez zmuszanie nas do korzystania ze swojego frachtu Konfederacja skutecznie nam uniemożliwia. - No więc już widzisz, jak to się dzieje - mówił Cully. - Kończy się na tym, że musisz już posiadać statki, by zacząć je budować. I jeśli ludzie z zewnątrz odmawiają ci ich legalnego posiadania, po prostu dlatego, że ich sprawy idą dobrze i nie chcą, by się to skończyło - wtedy niektórzy z nas muszą się włamać i starać się o nie w każdy sposób, jaki jest możliwy. - Och, Cully! Nagle znalazła się na kolanach, przy jego łóżku, z oplecionymi wokół niego ramionami. - Oczywiście służby informacyjne konfederacji próbowały utrzymywać iluzję, że jesteśmy wpół opętanymi gorączką dzikusami, wpół postaciami z Dzikiego Zachodu. Dopiero na Nowych Światach ludzie nabierają prawdziwego spojrzenia na sytuację, właśnie, że mając otwarte oczy... - Doktor przerwał. Nie słuchali go. - Mógłbym wspomnieć - ciągnął trochę głośniej - że choć Cully nie jest tak bogaty, to posiada naprawdę imponujący medal, na który całkowicie sobie zasłużył, i patent oficerski w stopniu dyplomowanego Admirała w nowopowstających Kosmicznych Siłach Zbrojnych Nowych Światów. Kongres Nowych Światów zatwierdził go na to stanowisko w chwilę po tym, jak na połączonym posiedzeniu kończył projektować swoją Deklarację Niepodległości... Ale oni wciąż go nie słuchali. Wtedy doktorowi przyszło na myśl, że mógłby lepiej spożytkować swój czas - na tym statku, gdzie po raz pierwszy od czasu, kiedy wzniósł się w przestrzeń, on został mianowany lekarzem pokładowym - niż stać nad nimi, przemawiając do ich ogłuchłych uszu. Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi do izby chorych, na statku poprzednio nazwanym “Księżniczka Argyll”. Przełożył Krzysztof Pawlak BRAT CHARLIE I Ryk przygotowywanych do odpalenia dysz dźwięczał we wnętrzu starej APC9 jak pomruk bliskiej, nie do końca przebrzmiałej burzy. W zatłoczonym, zalatującym trochę tłuszczem kokpicie, siedział Chuck Wagnall, dokonując tradycyjnej przedstartowej kontroli pokładowych instrumentów i przyrządów sterowania lotem. Niemało było ich do sprawdzenia - niemal więcej niż mogła pomieścić przestrzeń kokpitu; ale dzięki nim ta stara dziewiątka, jak wszystkie w jej zespole, była wyekwipowana do działania w prawie każdym środowisku, z wyjątkiem podwodnego. Zresztą mogła operować nawet i tam, potrzebowała tylko trochę czasu, by się przygotować. Po jego lewej ręce, w polu ekranu, miała być widoczna eskorta posła Tomahów, podczas procesu zaokrętowania jego samego. Binichi, od Lughów, był już w swojej skrzyni. Chuck nie marnował na to czasu ani uwagi, ale kiedy na wprost przed nim rozbłysł ekran bezpośredniej łączności z Bazą, nie ociągając się przerzucił na niego spojrzenie. - Zatrzymałeś się na siedemdziesiątej dziewiątej - powiedział machinalnie do siebie i nacisnął guzik potwierdzenia. Światło rozmyło się, ukazując Roya Marlina, Starszego Nadzorcę Zespołu. Brązowe włosy Roya były starannie przyczesane, mundur ciasno opięty, niebieskie oczy obojętne i zrelaksowane - na te oznaki najwyższego niebezpieczeństwa Chuck poczuł, jak drętwieje mu kręgosłup. - Taa, no i jak leci, Chuck? - zapytał Roy. - Start za jakieś pięć minut. - Jakieś kłopoty podczas zabierania Binichiego? - Łatwizna - powiedział Chuck. - Czekał na mnie na powierzchni zatoki. Za dwa centy mógł ją mieć tutaj zaokrętowaną razem z Tomahem - Chuck bacznie przypatrywał się twarzy swego przełożonego. Bardzo chciał zapytać Roya, co było grane. Musiał jednak czekać, aż on sam wyłoży sprawę, z którą przyszedł. W chwili, gdy uzna to za stosowne, o ile w ogóle uzna. - Spójrzmy na twój plan lotu - powiedział Roy. Przesuwając palce lewej ręki w prawą stronę, Chuck poruszył nimi nad wykazem frachtu. Na ekranie pomiędzy nim a Royem pojawił się, nałożony na jego twarz, zarys dwóch kontynentów planety, którą Tomahowie nazywali Mant, a Lughowie Vanyinni. Czerwona linia oznaczająca ich planowaną trasę, pięła się okrężnym łukiem od kropki, wyznaczającej ich obecną pozycję, ponad wyrwą oceanu, do kropki znajdującej się na południowym kontynencie, dobrze za linią brzegu. Kropka była oznaczeniem pozycji ludzkiej Bazy. - Mogłeś wziąć trasę przybrzeżną - rzekł Roy, studiując mapę. - Ta nie oddala nas od lądu na więcej niż osiemset mil morskich w punkcie środkowym między kontynentami. - Dobra, to twoja sprawa - powiedział Roy ze złowieszczą niefrasobliwością, godną hałasu odpalających dysz. - Och, tak przy okazji, zgadnij, kogo my tu mamy? Właśnie wylądował. Twój wuj, Minister Wagnall. Aha! - powiedział Chuck. Ale powiedział to tylko do siebie. - Tommy! - rzekł głośno. - Czy on tam jest gdzieś pod ręką? - Obok mnie - powiedział Roy i usunął się z ekranu, wpuszczając na swoje miejsce dobrze zbudowanego mężczyznę, z poszarzałymi włosami i przystojną, szeroką twarzą. - Chuck, chłopcze, jak ci leci? - odezwał się mężczyzna. - Jak zwykle dobrze, Tommy - odparł Chuck. - Jak z politykowaniem? - Komitet Przydziałowy wysłał mnie na jednoosobową majówkę, w celu sprawdzenia was, chłopaki - powiedział 439 Minister Dystryktu Ziemskiego Thomas L. Wagnall. - Przyrzekłem twojej matce pozdrowić cię, jeśli bym się dostał do Bazy. O co chodzi w tym projekcie, nazwanym na twoją cześć? - O nie, nie na moją cześć - zaprzeczył Chuck. - Pełna nazwa to nie jest Projekt Charliego, lecz Projekt Wielkiego Brata Charliego. Z nami, ludźmi, w roli Wielkiego Brata. - Nie wydaje mi się, żebym rozumiał ten związek. - Czy nigdy nie słyszałeś tej opowieści? - spytał Chuck. - O trzech braciach - najmłodsi byli bliźniakami i walczyli ze sobą przez cały czas. Jedyną istotą mogącą ich powstrzymać, był ich wielki brat Charlie, wchodzący na scenę. - Rozumiem - powiedział Tommy. - Z Tomahami i Lughami, w roli dwóch bliźniaków? Bardzo stosowna przypowieść. No to miejmy nadzieję, że Wielkiemu Bratu powiedzie się tak samo i w tym przypadku. - Amen - dodał Chuck. - Oni są naprawdę drażliwymi narodami. - No cóż - odrzekł Tommy. - Miałem zamiar przelecieć się do tego miejsca, gdzie się teraz znajdujesz i zrobić niespodziankę, ale rozumiem, że z całego wyposażenia tylko ty masz klosz atmosferyczny. - No widzisz? - zapytał Chuck. - To dowodzi, że potrzebujemy więcej funduszy i sprzętu. Powiedz to na górze, kiedy wrócisz, Tommy. Tamte małe płatowce, które lecąc widziałeś na polu, nie nadają się w ogóle do niczego. - No cóż, zobaczymy. Kiedy spodziewasz się tutaj przybyć? - Będę kończył za parę minut. Powiedzmy, za parę godzin. - Dobra. Postawię ci szklankę dyplomatycznej szkockiej, gdy się tu zjawisz. Chuck wyszczerzył zęby. - Niech będzie błogosławiona pomoc rządowa. I ty. Do zobaczenia, Tommy. - Będę czekał - powtórzył Minister - Chcesz znowu rozmawiać ze swoim szefem? Odwrócił wzrok od ekranu. - Nic więcej nie chce przekazać. To na razie, Chuck. - Na razie. Przerwali połączenie. Chuck wciągnął głęboki oddech. - Zatrzymałeś się na siedemdziesiątej dziewiątej - wymruczał ku pamięci i powrócił do sprawdzania tej pozycji na swojej liście. Właśnie zakończył pełną kontrolę, gdy na zewnątrz statku zadudniły bębny, przebijając się nawet przez odgłos dysz. Zawiadamiały one, że na statek wkracza poseł Tomahów. Chuck wstał i przeszedł przez drzwi, oddzielające kokpit od sekcji pasażerskiej i frachtowej. Poseł właśnie wszedł przez luk i stał, trzymając swoje kleszcze prawie w pozycji salutu. Jak wszyscy Tomahowie, przypominał wyglądem bardzo wielką mrówkę, z przednią parą nóg rozwiniętą w ramiona, każde z sześciopalczastą ręką i podwójnie przeciwstawnymi kciukami. W dodatku miał wielkie kleszcze, podobne do kleszczy homara, umocowane zaraz za i trochę powyżej talii. Kiedy stał wyprostowany, tak jak teraz, mierzył około metra i dwudziestu centymetrów od szczęk do miejsca, gdzie spoczywała jego tylna para nóg. Mimo to wielkie kleszcze, w pełni wyprostowane, mogły na przykład zdjąć coś z półki znajdującej się dobre trzydzieści centymetrów lub więcej powyżej głowy Chucka - a ten miał ponad metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Tomah prawdopodobnie ważył od czterdziestu do pięćdziesięciu ziemskich kilogramów. Chuck dał mu translator z mikrofonem krtaniowym. - Pogodnych lat - powiedział Tomah, kiedy aparat został wyregulowany. Translator zaopatrzył go w miarowy, jeśli nie jednostajny, głos. - Pogodnych lat - odrzekł Chuck. - I witamy na pokładzie, jak to my ludzie mówimy. Teraz, jeśli mógłby pan tu podejść... Przystąpił do procesu pomagania posłowi wsuwania się do skrzyni, przez przejście obok Lugha Binichiego. Tomah zupełnie ignorował tamtego; podczas całego procesu upinania posła, Binichi też się nie poruszył, ani nie odezwał słowem. - No to już - oznajmił Chuck, kiedy skończył, patrząc do dołu na wpół leżącą postać posła - Wygodnie? - Proszę mi wybaczyć - rzekł poseł. - Pański aparat krtaniowy nie wyraził się dokładnie. - Pytałem, czy wygodnie? - Naprawdę proszę o wybaczenie - powiedział znowu poseł. - Wydaje mi się, że mówi pan coś, czego nie rozumiem. - Czy nie doskwiera panu jakiś ból, bez znaczenia jak słaby byłby, od uprzęży i skrzyni, w której pana umieściłem? - Dziękuję panu - odparł poseł. - Mój stan zdrowia jest idealny. Zasalutował Chuckowi z tej półleżącej pozycji. Chuck odsalutował mu i odwrócił się do drugiego pasażera. Jedynym podobieństwem do poprzedniego był krtaniowy translator, ten maleńki cud inżynierii, który Lugh, podobnie jak Chuck i poseł, nosił najbliżej krtani, jak to tylko było możliwe. - Jak u pana? - spytał Chuck. - Wciąż wygodnie? - Jak spanie na pagórku ziemi - powiedział Binichi. Uśmiechnął się do Chucka. Lub może się nie uśmiechnął - jak u niektórych delfinów, do których był podobny, usta Lugha miały wrośnięty, wznoszący się ku górze skręt w kącikach. Leżał. Wyciągnięty na całą długość skrzyni, mierzył parę centymetrów ponad półtora metra i ważył bez wątpienia ponad sto kilo. Jego rozłożysty ogon zawinięty był w coś przypominającego pałkę, a jego cztery krótkie kończyny były podkurczone do krótkiego, śnieżnobiałego futra na brzuchu. - Chciałbym widzieć jak wygląda ocean z wysokości. - Mogę to panu umożliwić - rzucił Chuck. Podszedł do przodu, do jednego z niepodłączonych, dodatkowych ekranów i przyniósł go z powrotem. - Kiedy będzie pan w to patrzył - wyjaśnił, podłączając ekran nad skrzynią - będzie tak, jakby spoglądał pan przez dziurę w spodzie statku. - Będę się czuł, jak bym był odwrócony do góry brzuchem - stwierdził Binichi. - To także powinno być coś nowego - zabulgotało mu w gardle; osobliwy dźwięk, którego pudełko na krtani nawet nie starało się przetłumaczyć. Ludzcy socjologowie próbowali porównywać ten odgłos Lughów do śmiechu, lecz bez większego sukcesu. Trudność leżała w zrozumieniu tego, co dla innej rasy mogło być śmieszne, a co nie. - Czy tam ma pan przywiązany mój odpowiednik? - Jest w uprzęży - odparł Chuck. - Dobrze. - Binichi znowu zabulgotał - Nie ma sensu kusić się o użycie mojego sposobu. Zamknął oczy. Chuck powrócił do kokpitu, zamknął za sobą drzwi i usiadł przy konsolecie. Pole zostało oczyszone. Odpalił i wystartował. Kiedy statek już bezpiecznie znajdował się w powietrzu, zaprogramował kurs w autopilocie i ułożył się wygodnie, by zapalić papierosa. Dopiero teraz poczuł sztywność w karku i pod łopatkami, więc przeciągnął się, by przełamać ten ucisk. To już nie był odpowiedni czas, by być tak spiętym. O co chodziło Binichiemu w tej ostatniej uwadze? Z pewnością nie był tak głupi, by atakować posła Tomahów w tak suchym dla niego środowisku? Odrzucił tak śmieszne podejrzenie. Nie dlatego, że było nieprawdopodobne - Lughowie byli indywidualistami, od pierwszego momentu po urodzeniu zdolnymi do zrobienia wszystkiego. Lecz w tym przypadku obie strony dały ludziom słowo (Binichi swoje osobiste słowo, a bezimienny Tomah - ich kolektywne słowo), że nie będzie żadnych kłopotów ze strony reprezentantów obu ras. Chuck był pewien, że poseł nie pogwałciłby słowa danego w imieniu swojego narodu, nawet jego życie nie miało dla niego znaczenia w porównaniu z możliwością złamania przyrzeczenia. Z drugiej strony Binichi... Lughowie byli nieskazitelnie uczciwi. Oddzielną i trudniejszą sprawą jednakże pozostawało to, że mimo wszystko okazali się znacznie mniej zrozumiali niż Tomahowie, mimo faktu, iż będąc zmiennocieplnymi ssakami wydawali się mieć o wiele więcej wspólnego z rasą ludzką, niż chitynowi mieszkańcy lądów. Subtelne odcienie i różnice w rozumowaniu wkradały się w każdy kontakt z Lughami. Byli dumnymi, silnymi, wolnymi i zastanawiające uzdolnionymi artystycznie istotami; w przeciwieństwie do zawile zorganizowanych, mocno logicznych Tomahów, którzy czerpali radość z widowiskowych i grupowych działań. Ale nie było wyraźnej granicy w podziale uzdolnień - jednych po stronie Tomahów, a wszystkich innych po stronie Lughów. Każdy naród posiadał instrumenty muzyczne, każdy znajdował przyjemność w tańcach, każdy miał swoją kulturę, naukę i historię. I, pomijając niewiarygodne, zewnętrzne różnice socjologiczne, każdy uznawał za podstawową w społeczeństwie komórkę rodzinną, każdy był typem monogamicznym, każdy żywił się ideą pojedynczego bóstwa i każdy przejawiał bardzo wrażliwe odczucia na swój temat. Jedynym kłopotem było to, że darzyli się nawzajem wyjątkową antypatią - a gwałtownie rozwijająca się ludzka kultura potrzebowała obu ras. Tak się zdarzyło, że tylko ten jeden świat, ze wszystkich sześciu planet krążących wokół gwiazdy, nadawał się do zamieszkania przez ludzi, w układzie będącym idealnym miejscem odskoku do dalszej ekspansji w przestrzeń. Użycie tego świata jako kosmicznej stacji przeładunkowej wymagało konieczności istnienia określonego typu i zaawansowania lokalnej cywilizacji do jej utrzymania. Z praktycznego punktu widzenia mogła być utrzymana tylko przez rdzenne kultury, zgadzające się na nią i dostatecznie zaawansowane, by umieć to robić. Obie kultury - i Tomahowie, i Lughowie - zgadzały się przynajmniej w tych sprawach, o które chodziło ludziom. Nie były jednak dostatecznie zaawansowane, i nie mogły być, przynajmniej tak długo, jak długo pozostawały w niezgodzie. Było niemożliwością rozwijać pojedynczy, mały segment cywilizacji. Musiano ją podnosić na wyższy poziom jako całość. Oznaczało to współpracę, która ściśle biorąc teraz nie istniała. Tomahowie rozwijali naukę, lecz nie mieli handlu. Byli izolowani przez morza na kilku wielkich masywach lądowych, które pokrywały dziewięć dziesiątych ich globu. Jak na ironię w świecie, który posiadał wielką ilość nadających się do zasiedlenia lądów i nie wykorzystane bogactwa naturalne, im brakowało powierzchni do życia i surowców. A to z tego powodu, że dla nich zapuszczenie się na opanowane przez Lughów morza było samobójstwem. Ich cywilizacja rozwijała się ciągle w blasku świec, znajdując się na etapie używania jako siły pociągowej zwierząt domowych, choć w pracach teoretycznych byli całkiem zaawansowani. Z drugiej strony, Lughowie, obsypani oddanymi do ich dyspozycji bogactwami oceanów, na skutek ich wodnego środowiska, byli pozbawieni możliwości rozwijania chemii. Oblewane przez morza wyspy i niezamieszkane masy lądów pozostawały dla nich otwarte, lecz znajdując się na bardziej korzystnym końcu panującego status quo, nie mieli wielkiej potrzeby ani bodźca do dalszego rozwoju. Poziom naukowy do jakiego doszli, wykorzystywali głównie do utrzymywania Tomahów na swoich miejscach. Ziemscy socjologowie utrzymywali opinię, że konflikt pomiędzy dwoma rasami nie miał już oparcia w bieżących potrzebach. Tak naprawdę były to przeżytki współzawodnictwa z bardziej prymitywnych czasów, kiedy to oba narody dążyły do kontroli nad wybrzeżami. W tamtych dniach (i teraz też) dla Tomahów dostęp do mórz oznaczał szansę wykorzystania gwałtownie potrzebnych źródeł żywności; dla Lughów (obecnie już nie) dostęp do wybrzeża oznaczał posiadanie potrzebnych terenów lęgowych. W przeszłości Tomahowie przystąpili do usuwania Lughów z ich terenów przez eksterminację bezradnych, bo znajdujących się na lądzie, młodych. W odwecie Lughowie starali się zagłodzić Tomahów. Problem tkwił w tym, jak pogrzebać te zamierzchłe nienawiści i dowieść, że współpraca jest możliwa i daje korzyści. Ostatnim krokiem w tym kierunku było zaproszenie reprezentantów obu ras na konferencję do ludzkiej Bazy na niezamieszkałym południowym kontynencie na tej szczególnej półkuli. Ludzie mogli występować jako rozjemcy, ponieważ obie strony były nastawione do nich przyjaźnie. To wszystko spowodowało, że Chuck znajdował się teraz przy konsolecie ze znajdującymi się w skrzyniach za sobą dwoma wybitnie różnymi pasażerami. Na nieszczęście nagłe pojawienie się Ministra Thomasa Wagnalla oznaczało, że zaczynano się niecierpliwić ich powrotem do domu. W rzeczy samej, nie mógł się zjawić w gorszym czasie. Ludzki prestiż u tych dwóch ras był wszystkim, czym ludzkość mogła się posłużyć, i była to bardzo delikatna sprawa. A teraz, w umyślę Chucka wyrosły te niespodziewane nowe pytania, w rodzaju: czy Binichi uważał swoją obietnicę nie powodowania kłopotów z posłem Tomah za żelazną gwarancję, czy za zwykłą banalną umowę, obwarowaną pewną liczbą nieznanych okoliczności? Pytanie nabrało swej pełnej mocy kilka godzin później, dwanaście tysięcy metrów ponad oceanem, kiedy główne silniki umilkły. II Chuck starł krew z nosa i potrząsnął głową, by go oczyścić. Pod nim tratwa ratunkowa kołysała się w uspokajającym rytmie po szerokiej przestrzeni pustego oceanu, lecz mimo że zdawał sobie z niego sprawę, miał trudności w zaakceptowaniu realności swojego obecnego położenia. Wszystko stało się troszeczkę zbyt szybko. Trening jaki przeszedł na wypadek tego typu sytuacji zagrożenia odbywał się pod wpływem półhipnozy. Pamiętał teraz tylko zamglony obraz ruchu, podczas którego dźgnął przycisk alarmu, by wysłać automatyczny sygnał o jego pozycji i zawiadomić o kłopotach. Właśnie w tym momencie wtrąciły się silniki rezerwowe - czemu zawdzięczał rozbicie nosa, kiedy nieoczekiwane pchnięcie cisnęło nim o konsoletę. Wtedy przełączył jakieś czterdzieści dwa różne przyciski, powrócił do głównego przedziału, rozsznurował swoich pasażerów, wtłoczył ich do włazu bezpieczeństwa, wypchnął w powietrze tak jak stali, napompował tratwę ratunkową i wydostał ich na jej pokład w chwili, gdy pokrywa włazu bezpieczeństwa, tonąc z wdziękiem, zniknęła z widoku. Statek, oczywiście, kiedy tylko uderzył o wodę, poszedł w dół jak zwykłe żelazo. No i byli tu, gdzie byli. Chuck otarł znowu nos i spojrzał na drugą stronę prostokątnej tratwy ratunkowej. Binichi, bliższy z nich dwóch, rozpierając się nonszalancko przysiadł na zagiętym mięśniu swojego ogona. Usta miał wykrzywione, jak gdyby śmiał się z nich. I w samej rzeczy, pomyślał Chuck, mógł to robić. Chuck i poseł, zdani na łaskę fal tego wodnego bezmiaru, byli rozbitkami w sytuacji, która mogła zagrozić ich życiu. Binichi, jako Lugh, dostał się po prostu wygodnie do domu. - Binichi - powiedział Chuck. - Czy wiesz, gdzie się znajdujemy? Wykrzywiona szczęka rozwarła się trochę szerzej. Przez to głowa Lugha przekręciła się na niemal nie istniejącym karku; wtedy, obracając się, przeciągnął się nad krawędzią tratwy i zanurzył całą głowę pod wodę, tak jak szukająca pożywienia kaczka. Po chwili wyciągnął ją na powierzchnię, z futrem gładkim od wody. Tak. - Jak daleko jesteśmy od wybrzeża południowego kontynentu? - O dzień drogi - powiedział Binichi. - I większość nocy. Podał tę informację jak zwykłe stwierdzenie faktu. Ale Chuck wiedział, że Lugh obliczał to według własnych określeń prędkości i odległości, które w przybliżeniu oznaczały dwanaście mil morskich na godzinę w umiarkowanym tempie. Bez wątpienia można to było osiągnąć w lepszym czasie, gdyby Lugh zgodził się wytężyć trochę siły. W ludzkiej Bazie zanotowano wyniki niektórych przedstawicieli tej rasy, dochodzące pod wodą, podczas krótkich przyspieszeń, do osiemdziesięciu mil na godzinę. Chuck policzył to. Z zestawem małych pagajów, w które była zaopatrzona tratwa, jeśli nie będzie żadnych przeciwnych prądów, będą w stanie robić około czterech mil na godzinę. Pomnóż teraz szacunek Binichiego przez trzy, a otrzymasz trzy dni i noce z niewielką możliwością, że mogło to być mniej, a wielkim prawdopodobieństwem, że zabierze raczej więcej. Przypomniał sobie o zestawie pagajów. Zaczął rozpakowywać je z wodoszczelnego zamknięcia i mocować w pozycji do pracy. Binichi przypatrywał mu się z zainteresowaniem, głowę miał zadartą na jedną stronę jak u zaciekawionego ptaka, ale kiedy zestaw zaczął popychać tratwę przez fale ze swoją maksymalną prędkością czterech mil na godzinę, jego zaciekawienie znikło. Kiedy tratwa płynęła już gładko, Chuck zadał następne pytanie. - Którędy? Binichi wskazał kierunek krótkim, mocno umięśnionym przedramieniem i Chuck skręcił tratwą niemal w pełnym obrocie. Lekki dreszcz przebiegł mu po krzyżu, kiedy tamten to zrobił. Pokazał kurs przez trzy tysiące mil otwartego oceanu. - No tak - mruknął Chuck, ustawiając rumpel i przypatrując się im obu. - Dostanie się do wybrzeża zajmie nam trzy dni i noce. I następne trzy lub cztery dni, by przejść stamtąd lądem do Bazy. Wypadek nastąpił tak szybko, że nie miałem czasu, by zabrać ze sobą coś, przez co mógłbym porozmawiać ze znajdującymi się tam moimi przyjaciółmi - urwał, a potem dodał: - Przepraszam za sprawienie panom tego kłopotu. - To nie jest żaden kłopot - powiedział Binichi i zabulgotał. Poseł nie poruszył się ani nic nie powiedział. - Ta tratwa - ciągnął Chuck - jest zaopatrzona w żywność dla mnie, lecz nie ma tu nic, jak sądzę, co mogłoby być użyte przez was. Oczywiście, mamy wodę. Z drugiej strony mogę sobie wyobrazić, że Binichi będzie w stanie sobie poradzić w otaczającym go morzu, w normalny dla niego sposób; ale, obawiam się, że niewiele można dla pana zrobić, panie Pośle, zanim nie osiągniemy brzegu. Wtedy pan będzie w sytuacji Binichiego. Poseł wciąż milczał. Nie było sposobu, by dowiedzieć się o czym myślał. Siedząc zwrócony twarzą do nich dwóch, Chuck starał się sobie wyobrazić, czym musiało być dla posła Tomahów znalezienie się o centymetry od tradycyjnego śmiertelnego wroga. I to w środowisku naturalnym tego wroga, na pełnym morzu, o którym jego rasa opowiadała groźne legendy. To prawda, że poseł należał do elity swojego narodu, był wykształcony i inteligentny - ale mogły się zdarzyć sytuacje, w których jego samokontrola wystawiona zostałaby na zbyt wielką próbę. Chuck nie miał złudzeń co do możliwości stawienia czoła, bez broni, swym współpasażerom, gdyby się zdecydowali na walkę. Tak samo jednak wiedział, że jeśliby się tak stało, na pewno by spróbował. Nie miał innego wyboru, w imię przyszłości ludzi w tym świecie, za którą wszystkie trzy rasy obarczyłyby go odpowiedzialnością. Tratwa posuwała się z mozołem w stronę horyzontu. Ani Tomah, ani Binichi nie poruszali się. Wydawali się czekać. Płynęli przez całe popołudnie i noc. Kiedy następnego poranka wstało słońce, wydawało się, że nie poruszyli się nawet o metr. Morze wokół nich było takie same, bez zmian. Binichi leżał wpół zwinięty na uginającym się pod nim spodzie tratwy, oczy miał przymrużone. Poseł wydawał się nie poruszyć nawet o centymetr. Stał napięty w swoim kącie, z rozwartymi lekko kleszczami, jak pomnik wykuty w skale. Razem ze wschodzącym słońcem podmuchy wiatru zaczęły się ochładzać. Szare, wiecznie wzburzone fale pogłębiły się i poszerzyły. Tratwa zaczęła się huśtać, wślizgując się i ześlizgując po stromych pochyłościach. - Binichi! - krzyknął Chuck. Lugh leniwie otworzył bliższe Chucka oko. - Czy zanosi się na sztorm? - Będzie wiatr. - Silny? - spytał Chuck i zaraz zdał sobie sprawę, że pytanie było zbyt ogólne. - Jak wysokie będą fale? - Około mojego wzrostu - powiedział Binichi. - Będzie spokojniej po południu. Zaraz potem zaczęło się gwałtownie ściemniać. Gdy chronometr Chucka wskazał dziesiątą rano, było już równie ciemno, jak o zmroku. Nagle zaczął padać deszcz i reszta tratwy skryła się przed jego wzrokiem za litą ścianą wody. Chuck uchwycił kurczowo pagaje, gdy poczuł, że coś do nich przywarło. W ciemnościach sztorm był niesamowity. Tratwa wydawała się skakać do przodu, wspinać na pochyłości ciągnącej się bez końca, a potem opadała z nagłym obrotem i wtedy wydawała się lecieć do tyłu, zanim jej kąt nachylenia znowu niespodziewanie się nie odwrócił. Jak gdyby znaleźli się na monstrualnej huśtawce. Tratwa unosiła się i opadała, a oni ślizgali się na posmarowanych tłuszczem rolkach. Po jakimś czasie Chuck zaczął się niepokoić u to, by nie zmyło ich z tratwy. W szafce przywiązanej na środku tratwy, po jego lewej ręce, były liny. Podczołgał się do przodu i znalazł pudło. Otworzył je zdrętwiałymi z zimna palcami i wyszarpał zwinięte liny. Wtedy, po raz pierwszy, uderzyło go to, że na tej małej, ograniczonej powierzchni powinien zderzyć się z Binichim lub posłem. Podniósł twarz w stronę wiatru, deszczu i ciemności, lecz nic to nie dało. I wtedy poczuł, że coś szturcha go w łokieć. - On odszedł - oznajmił głos translatora posła w uchu Chucka. - Odszedł? - wrzasnął Chuck ponad wyciem sztormu. - Przed chwilą przeszedł na drugą stronę. Chuck przywarł kurczowo do pudła, kiedy tratwa nagle zmieniła kąt nachylenia. - Skąd o tym wiesz? - Widziałem go - powiedział poseł. - Ty... - zawył Chuck - ty możesz widzieć w tym? - Oczywiście - odparł po chwili poseł. - A ty nie? - Nie - Chuck rozwinął liny. - Lepiej przywiążmy się do tratwy - krzyknął. - Staraj się nie dać zmyć z pokładu. Poseł nie odpowiedział. Biorąc milczenie za zgodę, Chuck w ciemności sięgnął w jego stronę i opasał jedną z lin chitynowe ciało. Uwiązał ją ściśle do pierścieniowych uchwytów, przymocowanych do wewnętrznej strony krawędzi tratwy. Dopiero wtedy sam się solidnie przywiązał liną do uchwytu znajdującego się z tyłu, przy pagajach. Dalej kontynuowali jazdę po rozbrykanym oceanie. Po jakimś czasie niepohamowane fale deszczu zaczęły słabnąć, przebijało się przez nie leciutkie światło. Nagle, tak samo gwałtownie, jak się zaczął, sztorm przeszedł. Po zaledwie paru minutach tratwa unosiła się na metalowo szarym morzu, pod niknącymi na niebie chmurami, z których nie spadła już ani jedna kropla deszczu. Szczękając zębami, Chuck podpełzł do jedynego pozostałego pasażera i odwiązał zaciśniętą dookoła niego linę. Poseł przykucnął w swoim rogu, przyciskając swoje wielkie kleszcze do pleców, tak jakby kulił się przed zimnem. Kiedy go odwiązał, pozostawał w takim bezruchu, że Chucka ścisnął za gardło strach, że poseł już być może nie żyje. - Dobrze się pan czuje? - zapytał Chuck. - Dziękuję - powiedział poseł. - Jestem w idealnym zdrowiu. Chuck odwrócił się, by pomedytować nad tak czy inaczej opustoszałą tratwą. Wspaniale to przeprowadziłeś, powiedział do siebie. Jak do tej pory stracił już jednego z podopiecznych... i nagle, zanim zdążył zebrać myśli, tratwa gwałtownie zakołysała się i przez jedną z burt wśliznął się na pokład Lugh. Chuck i Binichi spojrzeli na siebie. Lugh zabulgotał z przyjemnością. - Wygląda na to, że sztorm się już skończył - zagaił Chuck. - Teraz wieje na nas z południa - zauważył Lugh. - A jak daleko jeszcze jesteśmy od lądu? - Powinniśmy przybić do niego rankiem. Chuck zamrugał oczami w lekkim zdziwieniu. Był to lepszy czas, niż to, co zaplanował. A potem uświadomił sobie, że wiatr wieje im po plecach, i że robił to przez cały czas podczas sztormu. Spojrzał w niebo. Słońce minęło już zenit, a rzut oka na zegarek, skorygowany z lokalnym czasem, ukazał mu wskazówki stojące na za dziesięć trzecia. Skierował znowu uwagę na Binichiego, rozmyślając nad frazeologią swojego następnego pytania. - Czy brałeś kąpiel? - zapytał w końcu. - Kąpiel? - zabulgotał Binichi. - Wskoczyłem do wody. To było bardziej przyjemne. - Ach - powiedział Chuck. Nieco ponad godzinę później tratwa niespodziewanie zadrgała i zakołysała się, jakby bez żadnego ostrzeżenia, znalazła się - tu, po środku oceanu - na jakiejś skale. Przez sekundę Chuck nosił się z dzikim domysłem, iż tak się naprawdę stało. Ale ta myśl była absurdalna. W tym obszarze znajdowały się podwodne góry, lecz najbliższa powierzchni była dobre siedemdziesiąt metrów pod nimi. W tym samym czasie kleszcze posła zamknęły się i rozwarły nad nim, podczas gdy on sam, patrząc w stronę burty, cofał się na środek tratwy. Nagle Chuck zobaczył wyjaśnienie obu tych zjawisk. Jakieś trzy i pół metra pod nimi przesuwał się szeroki jak cysterna i długi na trzy i pół do czterech metrów, szary grzbiet. Za nim, w niewielkiej odległości, Chuck zdołał dostrzec kilka następnych. Kiedy je obserwował, powoli zawróciły i zaczęły podpływać do tratwy. Rozpoznał je. Trochę się o nich uczył. To były tutejsze odpowiedniki ziemskich rekinów - nie aż tak krwiożercze, ale wystarczająco niebezpieczne. Miały szerokie paszcze zębaczy, lecz wyposażone byty raczej w zgrubienia chrząstkowe, niż w zęby. Właściwie były padlinożercami, a nie drapieżnikami, żerując głównie pod powierzchnią. Kiedy teraz się im przypatrywał, najbliższy podpłynął pod tratwę, na wprost niego i naraz olbrzymia szczęka rozwarła się szeroko na dwa metry, a potem opadła na wysokie obrzeże tratwy. Materiał plastyku piszczał od tarcia zrogowaciałych chrząstek, odkształcając się, ale nie pękając. Chwilowo pokonane szczęki rozwarły się znowu i olbrzymia głowa zatonęła z powrotem pod wodą. Ręka Chucka instynktownie przesunęła się do pasa, sięgając po broń, której tam, oczywiście, nie było. Tratwa podskakiwała, kręciła się i kołysała przez kilka chwil, podczas których stworzenia próbowały ją przewrócić. Z każdym nowym podskokiem czy dźwiękiem kleszcze posła kręciły się i drgały, zgodnie z nimi, jak antena. Binichi, mając leniwie wpół przymknięte oczy, odpoczywał na dnie tratwy, najwyraźniej skoncentrowany tylko na cieple, opadającym razem z promieniami słońca na jego wysychające ciało. Po kilku minutach ataki na tratwę osłabły i stworzenia powróciły w głębię. Lecz Chuck ciągle mógł dostrzec kształty ich sylwetek, bezustannie płynące, w odległości trzydziestu metrów za nimi. Spojrzał znowu na Binichiego, lecz Lugh miał oczy zamknięte, jak gdyby drzemał. Wziął głęboki oddech i odwrócił się do posła. - Czy chciałby pan trochę wody? - zapytał. Kleszcze posła, ściśle przylegając do boków, spoczywały spokojnie. Obrócił głowę w stronę Chucka. - Jeśli ma pan jakąś, która nie jest panu potrzebna. Chuck zaczerpnął wody, zastanawiając się nad zaoferowaniem jej Lughowi bez zbędnych form zwyczajowych uprzejmości, wreszcie, kierując się wskazówką, że Binichi wydawał się spać, ograniczył uwagę do samego siebie i posła. Zaskoczyło go uświadomienie sobie, że do tej pory nie pomyślał nawet o wodzie. Zastanawiał się czy Tomah znosił w milczeniu jej brak, nie prosząc o nią, dzięki dobremu wychowaniu, czy z innego powodu. Ta druga z myśli kazała mu nie sięgać po jedzenie, w które zaopatrzona była tratwa. Jeśli mają dotrzeć do brzegu w ciągu najbliższych dwunastu, czy czternastu godzin, zdoła z tym poczekać do tego momentu. Z trudem można by to nazwać uprzejmością, jeśli nie zachowaniem politycznym, by jeść na oczach posła Tomah, kiedy dla niego nic nadającego się do jedzenia nie było dostępne. Nawet Lugh, jeśli w ogóle jadł, to zrobił to, gdy był na zewnątrz tratwy, podczas ciemności sztormu, kiedy nikt nie mógł go zobaczyć. Chuck i poseł napili się i znów usiedli na pokładzie. Niedługo nadszedł zachód słońca i Chuck, układając się możliwie wygodnie, przygotował się do snu. Obudził się z wzdrygnięciem. Przez chwilę po prostu leżał na miękkim, uginającym się pod nim pokładzie tratwy, bez żadnego wyraźnego pojęcia o tym, co spowodowało powrót do stanu świadomości. Nagle, bardzo silne uderzenia, dochodzące spod tratwy, dosłownie wypchnęły go do pozycji siedzącej. Mały, bliski planety, księżyc, na bezchmurnym niebie, rozlewał swoje wspaniałe światło po ciemnościach wód. Noc zbliżała się do końca, księżyc znajdował się nisko nad horyzontem, jego promienie niemal przecinały szczyty fal. Morze było spokojne, lecz w jego bliżej tratwy położonych głębiach dostrzegał mnóstwo ruszających się smug i rozbłysków fosforescencji. Na moment te migotania zwiodły oczy Chucka i zamazały mu widok, ale po chwili zobaczył, że te zjawiska spowodowane były przez te same padlinożerne stworzenia, które wcześniej niepokoiły tratwę. Tylko, że teraz było ich już więcej niż tuzin, wypełniały sobą wodę dookoła i pod tratwą. Tratwa znowu się zakołysała, gdy jedno z nich ponownie uderzyło od spodu. Chuck złapał się najbliższego uchwytu i spojrzał na swych współpasażerów. Binichi ciągle leżał tak, jakby spał, ale w półcieniu powiek mały odblask światła pokazywał, gdzie w ciemnościach błyszczały jego oczy. Tuż za nim poseł był już w pełni rozbudzony i, stojąc na swoich czterech nogach, wyciągnął wysoko ponad siebie kleszcze i kołysał nimi tak, jak chodzący po linie człowiek balansuje tyczką. Przednią parę kończyn miał także rozrzuconą po bokach, jakby dla złapania równowagi. Chuck otworzył usta, by zawołać do Tomaha, żeby schwycił się jednego z uchwytów. Lecz w tym momencie, przy jego łokciu, wyrosła z morza para przeogromnych, pokarbowanych szczęk. Jak pysk pstrąga, zamykający się wokół muchy, nagle i bez żadnego ostrzeżenia, zacisnęły się na małym, jasnym pudełku zestawu pagajów, przymocowanym do dalszego końca tratwy. Szarpnęły się i obróciły, gdy stworzenie ze zgrzytem porwało pudełko do morza. Siła szarpnięcia postawiła tratwę na sztorc i Chuck, trzymając się z całych sił, zobaczył, że stworzenie puściło luzem utracony już przez nich zestaw, jak gdyby czując jego niejadalność. Błysnęło w dole, w ciemnej wodzie, przepadając z widoku. Tratwa opadła z pluskiem na powierzchnię wody. Niemal zaraz po nim rozległ się jeszcze jeden plusk. Gwałtownie odwracając głowę, Chuck zobaczył zmagającego się z oceanem posła. Jego czarne ciało błyskało między falami, młócące wodę kończyny wzniecały małe plamki i rozbłyski fosforescencji. Chuck rzucił się w tę stronę i wyciągnął rękę, ale Tomah pozostawał już poza jego zasięgiem. Skoczył ku środkowi tratwy, na pudło z linami, czepiając się go w nadziei na tę, którą poprzednio przywiązał się do łodzi. Wpadła mu do ręki, splątana. Rzucił się znowu w stronę posła, próbując rozplatać kłąb sznura. Lina wychodziła powoli i z uporem ze swoich węzłów. Kiedy ją wreszcie oczyścił i rzucił, JEJ niczym nie obciążony koniec upadł gdzieś w połowie wciąż rosnącego się dystansu między tratwą a Tomahem. Z szaleńczą desperacją, Chuck wciągnął ją z powrotem. Tratwa, wystając wysoko ponad wodę, z każdą sekundą oddalała się od posła, popychana nocnym wiatrem. On sam przez cały ten czas nie wydał z siebie żadnego dźwięku, dalej tylko młócąc z wściekłym wysiłkiem kończynami. Jego lekkie ciało wydawało się nie tonąć, ale wąskie kończyny w nieskoordynowanym wysiłku z ledwością utrzymywały go na wodzie - a padlinożercy zaczęli ponownie wpływać w zasięg wzroku. Na pierwszy plusk wpadającego ciała Tomaha, rozpierzchły się, jak zaniepokojone czymś ryby. Przez krótką chwilę, przerażone, wydawały się odpływać całkowicie, ale zaraz zaczęły zbliżać się kręgiem, poruszając się wokół posła. Blisko niego robiły uniki, to znów jakby flirtując, odpływały - lecz zawsze kończąc ruch bliżej niż poprzednio. Chuck okręcił się twarzą do Binichiego. - Czy mógłbyś coś zrobić? - krzyknął. Binichi przypatrywał się mu z normalnym dla jego rasy nic nie znaczącym wyrazem twarzy. - Ja? - Mógłbyś podpłynąć do niego, przewiesić go sobie przez grzbiet i przyholować go tutaj - powiedział Chuck. - Pośpiesz się! Binichi ciągle patrzył na niego. - Nie chcesz, by Tomah został zjedzony? - zapytał w końcu. - Oczywiście, że nie! - Więc dlaczego nie sprowadzisz go sam na tę rzecz? - Nie mogę. Nie umiem tak dobrze pływać! Ty umiesz. - Ty nie umiesz? - powtórzył powoli Binichi - Ja umiem? - Wiesz dobrze o tym. - Mimo to - mówił Lugh - chciałbym wciąż uważać, że masz jakiś sposób. Nic złego się nie stanie, jeśli Tomah zostanie zjedzony. - Przyrzekłeś. - Nie wyrządzać mu krzywdy - zgodził się Binichi. - Nie wyrządziłem. Tomahowie zabili wiele dzieci, by dostać się do morza. Oto właśnie jeden z nich dotarł do niego. Pozwólmy mu je wypić. Tomahowie głodują z braku ryb. Pozwólmy mu zjeść te ryby. Chuck przysunął twarz do uśmiechającej się głowy delfina. - Przyrzekłeś usiąść z nami i rozmawiać z tym Tomahem. Jeśli pozwolisz, żeby umarł, uznam, że chciałeś się wykręcić od tej umowy. Binichi zmierzył go przez chwilę wzrokiem. Nagle gwałtownie zabulgotał i, wznosząc się w powietrze, skoczył na drugą stronę burty. Ze ściśle zebranymi przy ciele kończynami i wachlarzowato rozłożonym, szerokim ogonem, wsunął się pod wodę. Chuck nigdy tego nie widział, lecz słyszał o prędkości, z jaką pływali Lughowie. Teraz właśnie ją zobaczył. Wyglądało, jakby Binichi wykonał jeden pojedynczy ruch ciałem, a potem pomknął torpedą, niczym smuga fosforyzującej błyskawicy, w stronę zmagającego się z wodą posła. Jedno z padlinożernych stworzeń podpływało właśnie pod Tomaha. Smuga wodnego ognia, jaką był teraz Binichi, zbiegła się z nim i wyraźny kształt przeciwnika wystrzelił w drgawkach ponad powierzchnię; w ciemnościach nocy rozległ się dźwięk tępego zderzenia. Następnie, ciągnąca się za Binichim, ścieżka fosforescencji znalazła się pomiędzy innymi, rozdzielając się na prawo i lewo, jakby to miecznik uderzał na ławicę ryb, będących jego pożywieniem. Padlinożercy rozproszyli się wśród ciemności, wszyscy z wyjątkiem tego pierwszego, uderzonego przez Binichiego, który trzepotał się na powierzchni zalanego światłem księżyca morza, wyglądając na częściowo sparaliżowanego. Lugh przerwał gładź toni, orząc ją w kierunku Tomaha. Jego głowa uderzyła o posła i w chwilę później on sam, rozbryzgując wodę, ślizgał się, niczym zabawka, po jej powierzchni w kierunku tratwy. Ostatnie szarpnięcie przy burcie posłało go w górę. Lśniąc od wody, runął grzbietem na pokład tratwy; prostując się jednym, szybkim pchnięciem kleszczy, zakręcił się w koło, stając twarzą w twarz z wpływającym na pokład Binichim. Lugh błyskawicznie wyprostował się do pionu, stając na zgiętej sprężynie ogona. Chuck bez chwili namysłu rzucił się pomiędzy nich. Na moment zamarło mu serce. Prawym łokciem znalazł się o kilka centymetrów od ciężkich, podwójnych maszynek do mielenia mięsa - kleszczy Tomaha, podczas gdy lewym niemal dotykał iskrzących, zakrzywionych jak szabla, zębów w rozwartej szczęce Lugha, a nozdrza wypełniał mu rybi oddech mieszkańca mórz. W tej pełnej morderczego napięcia sytuacji, wszyscy zastygli bez oddechu na długą sekundę. I wtedy kleszcze Tomaha opadły do tyłu, na jego lśniący grzbiet, a Lugh ześlizgnął się w dół, opadając na ogon. Powoli członkowie dwóch skłóconych ras wycofali się, każdy do swojego końca tratwy. Chuck też usiadł. Podmuch westchnienia ulgi, który wydobył się z jego, napiętych do krańca wytrzymałości, płuc rozszedł się echem w czarnej, oblanej księżycowym światłem, morskiej nocy. III Jakieś dwie godziny po wschodzie słońca, na dalekim horyzoncie zamajaczyła linia brzegu. Wspinała się w górę powoli, gdy wiejący w jej stronę wiatr - a może jakiś prąd - prowadził ich ku niej. Było to jałowe, na poły wypalone i tropikalne wybrzeże, z wybrzuszeniami, które wydawały się być wzgórzami - lekko zielonymi od rozproszonej po nich roślinności - leżącymi w głębi. Kiedy zdryfowali bliżej, pokazała się linia brzegu z cienką kreską piany. Nie było widać żadnej zewnętrznej linii raf, ale plaże wydawały się być pełne skał, albo ich w ogóle nie było. Chuck obrócił się w stronę Lughą. - Potrzeba nam spokojnego, płytkiego miejsca do lądowania - powiedział. - W przeciwnym wypadku, tratwa wpadając na brzeg, będzie narażona na wywrócenie się. Binichi spojrzał na niego, ale nic nie powiedział. - Przepraszam - ciągnął Chuck. - Domyślam się, że nie wyraziłem się właściwie. Chodzi mi o to, że proszę cię znowu o pomoc. Jeśli tratwa się przewróci albo podczas lądowania zostanie w niej wydarta dziura, poseł i ja prawdopodobnie utoniemy. Czy mógłbyś znaleźć dla nas całkowicie gładką plażę i pomóc nam się tam dostać? Binchi wyprostował się trochę, w pół siedząc, w pół leżąc w miejscu, gdzie poprzednio przymocowany był zestaw pagajów. - Powiedziano mi - zaczął - że na waszym świecie macie oceany. - Zgadza się - przyznał Chuck - ale musieliśmy wynaleźć odpowiedni sprzęt, by się po nich poruszać. Gdybym miał takie wyposażenie tutaj, nie prosiłbym cię o pomoc. A gdyby nie zdarzył się nasz upadek do oceanu, żadna z tych dwóch rzeczy nie byłaby potrzebna. - To wasze “wyposażenie” wydaje się być wątpliwej natury - powiedział Binichi. Wyprostował się na całą długość. - Pomogę wam - przeleciał ponad burtą i znikł. Pozostawiony na tratwie sam na sam z posłem, Chuck zaczął mu się przyglądać. - Całość lądowania prawdopodobnie będzie trudna i niebezpieczna, więc przynajmiej przygotujmy się na najgorsze - odezwał się. - Rozumie pan, że kiedy je rozpoczniemy, być może będzie pan musiał płynąć, walcząc o swoje życie? - Dałem moje słowo, osiągnąć cel tej misji - odpowiedział poseł. W chwilę po tym stało się jasne, patrząc na kąt, z jakim tratwa brała fale, że zmienili kurs. Chuck szukając wyjaśnienia tego zjawiska, odkrył z tyłu tratwy popychającego ich Binichiego. Przez następną godzinę Lugh sterował nimi w stronę małej, skalistej zatoczki. Wykorzystując zmierzającą do brzegu falę przypływu, tak jak to Chuck przewidział, tratwa, fala za falą, wpłynęła na kamienistą plażę. Chwiejąc się na nogach, stanął na nareszcie solidnym lądzie, podsumowując straty. Doliczył się krwawiącego kolana. Zawiązując rozcięcie paskami wydartymi ze spodni, jak umiał najlepiej, przypatrywał się swoim współpasażerom. Pomiędzy nimi, poruszana falami, kołysała się wywrócona do góry dnem tratwa. Zaraz za. nią, powłócząc ukleszczonymi ramionami, wychodził na piach poseł. Trochę dalej na brzegu, wyciągnięty jak foka, siedział Binichi. Kiedy Chuck ich obserwował, poseł otrząsnął się, złożył kleszcze do normalnej pozycji i drżąc, powstał na swoje wszystkie cztery nogi. Chuck podszedł do tratwy i z pewnym wysiłkiem zdołał ją odwrócić prawidłową stroną do góry. Sięgnął do skrzynek z zapasami, wyciągnął żywność i wodę. Nie był pewien, czy było to uprzejmym, a nawet sensownym czynem, ale trząsł się już z głodu; morska, słona woda wysuszyła go, miał zawroty głowy od obijania się po falach i bolało go kolano. Usiadł i żarłocznie zabrał się do pierwszego posiłku, od czasu upadku statku do morza, przed prawie już dwoma dniami. Gdy się posilał, zbliżył się do niego poseł Tomahów. Chuck zaproponował mu trochę wody, na co tamten chętnie przystał. - Przykro mi, że nie mam niczego, co mógłbym ofiarować panu do zjedzenia - rzekł Chuck, poprawiając swoje maniery na skutek uczucia sytości w brzuchu. - Nie ma sprawy - odparł poseł. - W głębi lądu będzie roślinność, którą zdołam oszukać mój głód. To dobrze być znowu na stałym lądzie. - Zgadzam się z tą pańską uwagą - powiedział Chuck. Uniósł wzrok znad żywności i wody, i zobaczył zbliżającego się Lugha. Binichi podszedł do nich na swych czterech krótkich kończynach, dla równowagi trzymając zwinięty ogon na kształt pałki. Usiadł obok. - Co teraz? - spytał, adresując to do Chucka. - No cóż - zaczął Chuck, prostując zdrętwiały kark. - Obierzemy kurs na Bazę, w głąb lądu - sięgnął do prawej kieszeni spodni i wydobył mały kompas. - Tędy - wskazał bez odrywania wzroku, w stronę wzgórz. - Jakieś osiemset kilometrów. Jeśli dostaniemy się na odległość sześciuset pięćdziesięciu kilometrów od Bazy, będziemy w zasięgu płatowców patrolowych, któryś z nich powinien nas zlokalizować, a potem podrzucić do niej. - Twoi ludzie znajdą nas tam, ale nie mogą nas znaleźć tutaj? - zapytał Binichi. - Zgadza się - odparł, patrząc na krótkie kończyny Lugha. - Czy jesteś w stanie odbyć stupięćdziesięciokilometrową wycieczkę po lądzie? - Jak już mi to uprzednio przypomniałeś - powiedział Binichi - dałem słowo. Mimo to myślę, że jeśli od czasu do czasu znajdę wodę, w której mógłbym się zanurzyć, to mi trochę pomoże. Chuck obrócił się do posła. - Czy natrafimy na zbiorniki wodne, jak wyruszymy? - Nie znam tego lądu - Tomah zwrócił się do Chucka. - Ale tu powinna być woda i będę jej wypatrywał. - My dwaj pójdziemy przodem - powiedział Chuck, zwracając się z powrotem do Lugha. - I może wynajdziemy jakiś sposób zdobycia pojazdu i powrócimy nim tutaj, by cię przetransportować. - Nigdy nie było potrzeby mnie nieść - Binichi obrócił się gwałtownie. - Idziemy? Wyruszyli. Wracając przez kamienistą plażę minęli pasek płytkiej ziemi, pokrytej kępkami pospolitej trawy. Chuck, obserwując posła, spodziewał się, że zawróci i zabierze się do jedzenia tego, co minęli. Ale Tomah szedł prosto przed siebie. Za zarośniętym pasem weszli na wydmy szorstkiego piachu, gdzie Lugh - chociaż nie uskarżał się, przynajmniej nie więcej niż poseł, gdy wypadł poza tratwę - miał trudności z przejściem na swych krótkich nóżkach. Wydmy ciągnęły się przez dobre dziesięć kilometrów, ale kiedy wreszcie wyszli na lepiej ubity grunt, pierwsza wypukłość pogórza przed nimi wydawała się być nie tak bardzo oddalona. Znajdowali się teraz na obszarze porośniętym małymi drzewami, z mnóstwem korzeni, wyrastających z pni ponad poziomem gruntu, i dużą ilością patykowatych roślin, przypominających kaktusy. Prowadził ich poseł. Poruszał się po tym niepewnym terenie na swych czterech wąskich kończynach z dziwnym spokojem, jak gdyby w każdej chwili chcąc mieć możliwość przejścia do biegu. Mimo to dostosowywał swój krok do tempa Lugha, który będąc najbardziej powolnym w ich grupie jak dotąd jednak nie okazywał żadnych oznak niewygody czy zmęczenia. Monotonia tej przestrzeni została przerwana z dramatyczną raptownością, kiedy mijali coś w rodzaju wąskiego, ziemnego mostu, czy grani pomiędzy dwoma wąwozami. Bez żadnego ostrzeżenia poseł zatoczył się na lewą stronę i puścił sprintem po niemal pionowej pochyłości. Biegł zygzakiem, jakby za czymś gonił w wielkiej dziurze, w wyschniętej, kruszącej się ziemi znajdującego się po przeciwnej stronie usypiska. Z dziury wydobył się cienki pisk; poseł, obsuwając się co chwila, wdrapał się na górę trzymając w kleszczach coś w kształcie łasicy i rozmiarów dużego królika. Pisk ciągnął się jeszcze przez kilka sekund. Wstrząśnięty Chuck odwrócił głowę. Wiedział, że Binichi patrzy na niego. - O co chodzi? - spytał Lugh. - Nie okazałeś żadnych emocji, kiedy ja zraniłem tego... - Jego translator nie umiał przetłumaczyć tego słowa. - Co? - powiedział Chuck. - Nie zrozumiałem. Kiedy zraniłeś co? - Jedno z tych, które chciały zjeść Tomaha. - Ja... - Chuck zawahał się. Nie mógł powiedzieć, że to dlatego, iż te małe, mieszkające pod ziemią, stworzenie posiadało głos, którym wyrażało swój ból, podczas gdy tamten mieszkaniec morza go nie miał. - Naszym zwyczajem jest zabijać mięso, zanim je zjemy. Binichi zabulgotał. - To byłaby zbyt wielka nowość dla Tomaha - zauważył. Poparcie dla tej uwagi nadeszło chwilę czy dwie później, kiedy poseł zaczął się wspinać na ich stronę urwiska, by do nich dołączyć. - To jest raj dostatku, ta kraina - powiedział. - Tylko raz poprzednio w mym życiu poszczęściło mi się tak bardzo, żeby zjeść mięso - Podniósł głowę w ich stronę. - Czy możemy dalej iść? - Powinniśmy wkrótce poszukać jakiejś wody - zauważył Chuck, rzucając spojrzenie na Binichiego. - Będę jej szukał - zapewnił poseł. - Czuję ją, nie tak daleko stąd. Powinniśmy dostać się do niej przed zmrokiem. Ruszyli dalej. Ilość wąwozów stopniowo zmniejszała się i w końcu znaleźli się na gruncie o cię mniejszej barwie, pomiędzy liczniejszymi i dorodniejszymi drzewami. W momencie, gdy zachód słońca czerwienił niebo nad wypchniętym w górę zarysem bliskich wzgórz, wkroczyli do małej, górskiej doliny, gdzie z wysokiego urwiska ściekał w dół strumień rozlewając się u jego podnóża w mały basen. Binichi potruchtał w tę stronę, mijając ich bez słowa i zanurzył się w nim. Chuck obudził się, gdy promienie porannego słońca zaczynały dotykać kotliny. Leżał jeszcze przez moment pod stertą słabo uliścionych gałęzi, którymi poprzedniej nocy się przykrył, lekko oszołomiony faktem, iż znajduje się w innym środowisku niż to, które otaczało tratwę. Pamięć o wydarzeniach powróciła mu razem z uczuciem rozprzestrzeniającej się sztywności w różnych częściach ciała. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że jego wytrzymałość jest u kresu. Pierwszy też raz zaczął się martwić o posła i Binichiego, i tym, że mógł stracić kontrolę nad swoim umysłem. Żołądek zachowywał się, jakby był jedną dziurą głodu; skąpe racje, jakie wczorajszej nocy wypakował z tratwy, nie mogły zaspokoić jego apetytu. Mięśnie miał odrętwiałe od niecodziennego wysiłku, doznawał zawrotów głowy i czuł się jakby był już chory od ogólnego przemęczenia. Gardło także miał wyschnięte i złaknione choć odrobiny wody. Wydobył się spod liści i, chwiejąc się, podszedł do stawu. Opadł na kolana i oparł się dłońmi o jego podmokły brzeg. Napił się, a w chwilę po tym jak ugasił pierwsze pragnienie i otarł nadgarstkiem wargi, w niemalże tym samym miejscu, gdzie przytknął usta, przecinając powierzchnię wody, wynurzyła się głowa Binichiego. - Czas by wyruszać? - spytał Lugh. Obrócił się bokiem do brzegu i wydźwignął na jego skraj. - Za chwilę pójdziemy - odpowiedział Chuck. - Jeszcze się całkowicie nie obudziłem - Usiadł sztywno i ze zmęczeniem wyciągnął przed siebie ręce, by przywrócić im trochę życia. Podniósł się na nogi i zaczął chodzić w górę i w dół, wymachując ramionami. Protestujące mięśnie po chwili zaczęły się trochę rozgrzewać i rozluźniać. Wydobył z paczki żywnościowej jedną z wysokokalorycznych, słodkich tabliczek i zaczął ją żuć. - W porządku - oznajmił. Poseł odwrócił się i pokierował ich w górę, do wyjścia z kotliny. Gdy już szli, Chuck poczuł się trochę lepiej dzięki tej odrobinie żywności, ćwiczeniom i ciepłu, które znowu pojawiło się razem ze słońcem. Wspinali się teraz po zboczach pobliskich wzgórz i na krótko przed południem osiągnęli szczyt jednego z nich, gdzie zatrzymali się na odpoczynek. Po drugiej stronie ziemia nie opadała w taki sam sposób, lecz delikatnie wznosząc się, przechodziła w oddali w płaskowyż. Na dalekim horyzoncie, ażurowe jak obłoki, wyrastały wierzchołki gór. - Baza jest za tymi górami – powiedział Chuck. - Czy będziemy musieli je przebyć? - translator posła wyrzucał słowa jednostajnie, tak jakby było to zdawkowe i nieważne pytanie. - Nie - Chuck odwrócił się do Tomaha. - Jak daleko oddaliliśmy się od wybrzeża? - Mogę oszacować - translator zawahał się sekundę nad przetłumaczeniem całości - pięćdziesiąt dwa i jakaś część kilometra. - Więc jeszcze sto kilometrów - powiedział Chuck - i powinniśmy znaleźć się w zasięgu poszukujących nas płatowców - spojrzał znowu na góry, wydawały się falować mu przed oczami. Sięgając mechanicznie do oczu, by pozbyć się tego falowania, dotknął wierzchem dłoni do czoła i, przestraszony, docisnął ją całą do niego. Było rozpalone. Gorączka! - pomyślał. Umysł fiknął mu koziołka, porażony tym faktem. Widział tamtych dwóch, patrzących na niego z zupełną obojętnością i pozbawionym empatii zdziwieniem istot, które nie mają nic wspólnego z jego życiem czy śmiercią. Nagle małe, szczurze zęby strachu wgryzły się w niego. W ciągu całego czasu od wypadku nie zaistniało niebezpieczeństwo, że on nie zdołałby bezpiecznie powrócić do Bazy. Teraz stanął po raz pierwszy wobec takiej możliwości. Jeśli dojdzie do najgorszego, przyjdzie to nagle i nie będzie mógł liczyć na żadną pomoc ani od Tomaha, ani do Lugha. - Jak one wyglądają, te płatowce? - spytał Binichi. - Jak okrąg, zrobiony z jasnego materiału - wyjaśnił Chuck. - Zaokrąglona platforma, szeroka na trzy i pół metra. - I w niej będą inni z twojego ludu? - Na niej. Nie - zawahał się Chuck. - Myślę, że jednak nie. Brakuje nam personelu. Działają dzięki zdalnie przesyłanej energii, kierowanej ze statkubazy i przekazują obrazy ziemi, nad którą przelatują. Kiedy prześlą zdjęcia z nami, Baza będzie wiedziała, gdzie nas szukać. Podniósł się z bólem na nogi. - Chodźmy dalej. Znowu ruszyli. Przemieszczanie się po terenie było teraz znacznie łatwiejsze niż wtedy, gdy podchodzili pod wzgórza. Ciężko stawiając kroki, Chuck zainteresował się osobliwością grzbietu i boków Binichiego. Lugh był całkowicie pokryty, kładącymi się blisko przy ciele, krótkimi włosami, śnieżnobiałymi pod brzuchem i ciemniejącymi do szarości na grzbiecie. Natomiast teraz wydało mu się, że szary grzbiet zaczął nabierać delikatnego odcienia różowości. - Hej! - krzyknął, zatrzymując się. - Dostajesz oparzenia słonecznego! Tamci dwaj też się zatrzymali, a Binichi spojrzał na niego pytająco. Chuck powtórzył to, używając łatwiejszych wyrażeń, które mógł znieść translator. - Chodźmy dalej - stwierdził Binichi, podejmując marsz. - Zaczekaj! - nalegał Chuck, kiedy on i poseł ruszyli się, by nadążyć za Lughem. - Nie wiesz, że to może być niebezpieczne? To... - zaczął się szarpać z własną kurtką - My, ludzie, też dostajemy oparzeń słonecznych, ale nie jesteśmy tak podatni na to, jak wy. Mogę zawiązać ramiona wokół twojego karku i będziesz przynajmniej miał jakąś ochronę... Binichi zatrzymał się gwałtownie i obrócił twarzą do niego. - Wtrącasz się w coś, co dotyczy tylko mnie - powiedział. - Ale... - Chuck spojrzał bezradnie na niego - W tych szerokościach słońce jest naprawdę silne. Myślę, że nie rozumiesz... - zwrócił się z apelem do Tomaha - Powiedz mu, jakie jest słońce na terenach, takich jak ten. - Z pewnością - zaczął poseł - nie ma tu nic do roboty dla mnie, czy dla pana. Jeśli stan jego zdrowia zaczyna budzić zastrzeżenia, będzie to wskazaniem, że on nie jest zdolny do przeżycia tutaj. Jest tylko Lughem, ale z pewnością ma prawo, jak wszystkie żyjące stworzenia, do takiego własnego wyboru. - Ale on może się mylić... - Jeśli się myli, będzie to oznaka tego, że jest niezdolny do przeżycia. Nie zgadzam się z Lughami; wy, ludzie wiecie o tym. Ale każda istota ma podstawowe prawo do zadania sobie śmierci, jeśli sobie tego życzy. Ingerowanie w to byłoby najwyższą niemoralnością. - Ale czy ty nie chcesz... - zaczął niedowierzająco Chuck, zwracając się do Lugha. - Chodźmy już - powiedział Binichi, odwracając się. Znowu więc wyruszyli. Po niedługim czasie płaskowyż, zarośnięty dotąd trawą, ustąpił terenom bardziej zalesionym. W późnych godzinach popołudnia do świadomości wlokącego się noga za nogą, z szumem w głowie i wzrokiem wbitym w przesuwającą się pod nim ziemię Chucka zaczął się dobijać nowy dźwięk. Przysłuchiwał się mu raczej leniwie - i, znienacka, rozpoznał go. Dźwięk przypominał jakby skowyt, dochodząc do nich wzdłuż szlaku, który właśnie minęli. Upewnił się, wyprostował i rozejrzał dookoła. Binichiego nie było już w zasięgu wzroku. - Binichi! - zawołał. Nie było odpowiedzi, tylko ten skowyt. Zaczął niezdarnie biec z powrotem po drodze. Około ośmiu metrów w tyle, biegnąc za dźwiękiem, znalazł małą polankę, mieszczącą się w zagłębieniu terenu. Przedzierając się przez krzaki i drzewa, rosnące na skraju leja, dostrzegł w dole Lugha. Ze zwiniętym w pałkę ogonem, rozwartymi szczękami, stawiał czoła połowie tuzina łasicowatych stworzeń, które skowycząc, doskakiwały do niego, tnąc go i szarpiąc. Szczęki Lugha, nabite ostrymi zębami, były więcej niż godnym przeciwnikiem dla podobnej broni któregokolwiek z atakujących, ale tu, na lądzie, wrogowie przewyższali go wielokrotnie swą szybkością. Nie miało znaczenia w którą stronę się obrócił - jeden z nich zawsze znajdowało się tuż za nim, nękając go. Lecz, podobnie jak poseł, kiedy ten został strącony do morza, nie wydobywał z siebie żadnego głosu i choć spojrzenie jego oczu napotkało wzrok Chucka, stojącego na skraju polany, nie wołał o pomoc. Chuck z desperacją rozglądał się wokoło, szukając kija lub kamienia, których mógłby użyć jako pałki. Ale ziemia była ogołocona ze wszystkiego, z wyjątkiem cieniutkich pręcików krzaków, a drzewa ponad głową Chucka miały zielone, świeże gałęzie, mocno wrośnięte w konary. Krzaki za nimi poruszyły się. Obrócił się i zobaczył posła. Przecisnął się przez nie, stanął obok Chucka i także spojrzał w dół, na toczącą się na polanie walkę. - Chodź! - powiedział Chuck, zaczynając schodzić w dół, do polany. Przystanął, ponieważ poseł się nie poruszył. - O co chodzi? - Chodzi? - powiedział poseł, patrząc na niego. - Nie rozumiem. - Te stworzenia zabiją go! - Pan - poseł odwrócił głowę, spoglądając na niego z zainteresowaniem - wydaje się uważać, że powinniśmy interweniować. Wy, ludzie, posiadacie to niezwykłe nastawienie do naturalnych przejawów życia, jak to już poprzednio zauważyłem. - Czy wasi ludzie po prostu stoją i przyglądają się, jak inni są zabijani? - Oczywiście, że nie. Gdy dotyczy to jakiegoś Tomaha, jest to oczywiście zupełnie inna sprawa. - On uratował ci życie wśród tych ryb! - Wierzę, że pan poprosił o to. Pan był w idealnej sytuacji by prosić o to, tak samo, jak on był w najlepszej pozycji by to zaakceptować lub odrzucić. Nie jestem w żaden sposób odpowiedzialny za cokolwiek, co pan zrobił. - On jest istotą rozumną! - krzyknął desperacko Chuck. - Tak jak pan. Tak jak ja. Tak samo jak my wszyscy. - Oczywiście, że nie jesteśmy - powiedział, sztywniejąc, poseł. - Pan i ja nie jesteśmy tacy jak wszyscy; obaj jesteśmy cywilizowanymi istotami. On nawet tym nie jest. On jest Lughem. - Powiedziałem mu, że przyrzekł usiąść z panem w Bazie i dyskutować - z rozpaloną przez gorączkę głową, Chuck nie kontrolował już języka - Powiedziałem, że złamałby obietnicę, gdyby pozwolił panu umrzeć. Więc popłynął i uratował pana. Ale pan nie chce uratować jego. Poseł odwrócił głowę, by popatrzeć na Binichiego, w tej chwili całego już pokrytego mrowiem napastników. - Dziękuję panu za poprawienie mnie - powiedział. - Nie zdawałem sobie sprawy, że w tym Lughu może być coś takiego, jak honor. Skoczył w dół uskoku leja z nagłym pośpiechem, wyraźnie z najwyższą prędkością na jaką było go stać. Uderzył jak pocisk w walczącą grupę i znikł, pokryty drapieżnikami. Na mgnienie oka wydało się Chuckowi, że cisnął jedynie czyjeś następne życie w paszcze napastników. I wtedy nagle, po prawej i lewej, jak zakrzywiony bułat, zabłysł i zaświecił kleszcz Tomaha. Błyszcząca chyżość wśród otaczającego go szarego tłumu - i polana opustoszała, nie licząc czterech kosmatych ciał, drgających lub leżących bez ruchu, porozrzucanych po zagłębieniu. Poseł podszedł do najbliższego i zaczął je zjadać. Binichi, bez spojrzenia czy słowa, skierowanego do swojego wybawiciela, krwawiąc z wielu powierzchownych rozcięć i zadrapań, odwrócił się i powoli wspiął po stoku kotliny do miejsca, gdzie stał Chuck. - Czy możemy już dalej iść? - zapytał. Chuck, omijając go spojrzeniem, patrzył na pożywiającego się posła. - Może powinniśmy zaczekać na niego - powiedział. - Dlaczego? - spytał Binichi. - To jego sprawa, by nadążył za nami, jeśli tego chce. Ten Tomah to nie nasza sprawa. Skręcił głowę w kierunku, w którym szli. Chuck potrząsnął z rezygnacją głową i powlókł się za nim. IV Poseł dołączył do nich trochę dalej i, krótko po tym jak promienie zachodzącego słońca zaczęły prześwitywać przez drzewa, nadając całemu lasu katedralny wygląd, wyszli nad wodę i zatrzymali się na noc. Chuckowi wydało się, że słońce zaszło bardzo szybko - szybciej niż kiedykolwiek przedtem - i nagły ziąb przeniknął go do samych kości. Dzwoniąc zębami, zdołał rozpalić ogień i zwlec wystarczającą ilość drewna, by go podtrzymać na czas snu. Binichi zanurzył się w małym jeziorku, znajdującym się o parę metrów od nich i nie było go widać. Przez długie, przegorączkowane, nocne godziny będące mieszaniną zamglonych przebudzeń, zasypiania i wpółdrzemania, Chuck był cały czas świadomy tego, że w gładkiej, skrytej w mroku, owadziej głowie Tomaha lśniły, obserwując go poprzez płomień ogniska, jego oczy. Robiły to z czymś, co wyglądało na fascynację. Zasnął nad ranem. Gdy się zbudził, słońce stało już na niebie i Binichi wyszedł z jeziorka. Chuck nie czuł się tak źle, jak wcześniej. Doszedł do stanu, w którym patrzył na rzeczywistość przez jakąś mgłę. Mimo że ciało reagowało z opóźnieniem, jakby umysł zawiadywał nim z tak odległego dystansu, że mijało dużo czasu, zanim jego rozkazy zostały przekazane do odpowiednich organów, nie było to zbyt wielką niedogodnością. Powlekli się dalej, tak jak poprzednio, Chuck znalazł się w środku. Opuszczali już las, wkraczając w teren bardziej otwarty, gdzie drzewa przeplatały się z łąkami. Chuck przypomniał sobie, że od dłuższego czasu nic nie jadł, ale gdy spróbował coś przeżuć ze swojej racji, jej smak był nieprzyjemny. Odłożył nadgryzioną rację z powrotem do paczki. Nie był także pewien tej okolicy, którą właśnie przemierzali. Wszystko było z pozoru w porządku, ale wyglądała trochę nierealnie. Czasami różne rzeczy, zwłaszcza te znajdujące się w pewnej odległości, wyglądały na lekko zniekształcone. Zaczął także zauważać takie wyrazy twarzy swoich kompanów, co do których nie mógł uwierzyć, że są u nich fizycznie możliwe. Na przykład, usta Binichiego stały się nadzwyczaj ruchliwe. Nie były już teraz zastygłe w fizjonomicznym uśmiechu. Patrząc kącikami oczu, Chuck zobaczył je przez moment wykrzywione we wszystkie rodzaje kształtów: smutku, chytrości, wesołości, dezaprobaty. I z Tomahem nie było lepiej. Kiedy słońce wspięło się na sam szczyt łuku na niebie, odkrył, że poseł rzucał mu ukradkowe spojrzenia i mrugał na niego, jak gdyby chciał mu zakomunikować jakąś tajemniczą wiadomość. - No dobra, dobra - wymamrotał Chuck - Nie powiem - I niespodziewanie zachichotał z tego, że nie mógł powiedzieć, ponieważ naprawdę nie wiedział o co chodzi z tym mruganiem. - Nie rozumiem - powiedział poseł, jednocześnie mrugając na niego jak wariat. - Dobra, dobra - powtórzył Chuck. Po chwili odkrył, że tamci dwaj nie znajdowali się już koło niego. Rozglądając się dookoła, w końcu zobaczył ich idących razem, w pewnej odległości od niego. Dyskutowali nad czymś, co bez wątpienia miało pozostać dla niego tajemnicą. Wędrował dalej, przechodząc przez doły i wzniesienia terenu na chybił trafił, kiedy nagle poczuł, że zmienił się mu kąt oparcia pod stopami. W niejasny sposób zdawał sobie sprawę, że zbłądził na obszar pełen pagórków i niespodziewanie objawiających się podmokłych dziur. Przechylił się do tyłu dla bezpieczeństwa, zmienił kurs na prawo... Nagle ciężko na czymś wylądował. Uderzenie wypchnęło mu powietrze z płuc tak mocno, że aż musiał walczyć o oddech - i dzięki temu wysiłkowi zrzucił pętającą go cały dzień pajęczą nić. Nie był świadomy swego upadku, ale zobaczył, że wpół leży na plecach, w dole, jakieś trzy i pół metra poniżej skraju dziury. Chciał się podnieść, ale jedna noga nie chciała go słuchać. Przez ciało, krojąc go jak nożem na dwie połowy, przemknęło uczucie paniki. - Pomocy! - wykrzyknął. Jego głos był chrapliwy i brzmiał dziwnie. - Pomocy! Znowu zawołał. Po czasie, który dla niego wydawał się nieskończonością, nad skrajem dziury wysunęła się głowa posła i popatrzyła w dół, na niego. - Wydostań mnie stąd! - krzyknął Chuck - Pomóż mi stąd wyjść. Poseł przyglądał mu się. - Podaj mi rękę! - wołał Chuck. - Nie mogę sam się wspiąć. Jestem ranny. - Nie rozumiem - powiedział poseł. - Sądzę, że mam złamaną nogę. Co jest z panem? Kiedy o tym wspomniał, noga, w której stracił władzę, jak gdyby tylko czekając na możliwość do repliki, wysłała gwałtowny, zjadliwie kłujący ból w głąb jego ciała. Zaraz za nim nadeszła fala następnych spazmów, które doprowadziły Chucka do furii. - Nie słyszysz? Powiedziałem, wyciągnij mnie stąd! Mam złamaną nogę. Nie mogę stanąć na niej! - Czy jest pan uszkodzony? - spytał poseł. - Oczywiście, że jestem uszkodzony! Poseł gapił się przez dłuższą chwilę w dół, na Chucka. Kiedy się znowu odezwał, rozgorączkowany umysł Chucka poraziła niezwykła, formalistyczna nuta, pobrzmiewająca w jego słowach. - Jest to godne pożałowania - oznajmił poseł - że nie znajduje się pan już w idealnym zdrowiu. Odwrócił się i znikł. Nad wytrzeszczonymi oczami Chucka skraj dziury i malutki kawałek nieba nad nim, przechyliły się i zaczęły obracać, jak namalowany na wirującym dysku obrazek, a potem postrzępiły się na kawałki i zapadły w nicość. W jakiś czas po tych wydarzeniach jak z kalejdoskopu obudził się znowu, ale, jak to się czasem zdarza, nic co znajdowało się wokół niego, nie było do końca wyraźne ani pewne. Wreszcie zorientował się, że patrzy prosto w twarz doktora Burgisa, który stoi nad nim, z palcem na jego pulsie. - Jak się czujesz? - zapytał Burgis. - Nie wiem - odparł Chuck. - Gdzie ja jestem? - Z powrotem w Bazie - Burgis puścił jego nadgarstek. - Twoja noga zrasta się ładnie i znokautowaliśmy twoje zapalenie płuc. Byłeś na środkach uspokajających. Parę dni odpoczynku i znowu będziesz mógł biegać. - To miłe - mruknął Chuck i znowu zapadł w sen. V Trzy dni później wydobrzał na tyle, by przedsięwziąć przejażdżkę zmotoryzowanym szpitalnym wózkiem do biura Roya Marlie. Zastał w nim Roya i swojego wuja. - Cześć, Tommy - rzucił, wjeżdżając przez drzwi. - Cześć, Szefie. - Jak leci, synu? - zapytał minister Thomas Wagnall. - Jak tam twoja noga? - Doktor mówi, że za dzień, czy dwa będę mógł zacząć chodzić o kulach - Chuck spojrzał na nich. - No cóż, czy nikt nie chce mi powiedzieć, co się stało? - Tych dwóch tubylców niosło cię, kiedy wreszcie was zlokalizowaliśmy - zaczął Tommy. - I my... - Nieśli mnie? - przerwał Chuck. - Ależ tak - Tommy przyjrzał się mu uważniej. - Nie wiedziałeś o tym? - Ja... Myślę, że straciłem przytomność, zanim zaczęli mnie nieść - wyjaśnił Chuck. - W każdym razie sprowadziliśmy was wszystkich tutaj w dobrej kondycji - Tommy przemierzył pokój w stronę wbudowanej w ścianę gablotki i powrócił, niosąc butelkę szkockiej, nakrytej trzema szklankami i miskę lodu. - Gotowy do wypicia drinka? - Spróbujmy - powiedział Chuck, oblizując kąciki warg. Tommy odbył następną wycieczkę po przygotowaną wodę i przyniósł ją do nich. Rozdał dookoła drinki. - Hop - mruknął, wznosząc szklankę. Wszyscy wypili w pełnej uznania ciszy. - A więc - zaczął Tommy, stawiając swoją szklankę na biurko Roya. - Przypuszczam, że słyszałeś o konferencji - Chuck rzucił spojrzenie na Roya, który przejawiał uprzejme zainteresowanie monologiem Tommiego. - Słyszałem, że mieli krótkie spotkanie i odłożyli wszystko na chwilę - powiedział Chuck. Aż będą mieli szansę przedyskutować sprawy między sobą, tak - przytaknął Tommy. Przypatrywał się uważnie swemu siostrzeńcowi. - Raczej zadziwiający rozwój sytuacji. Dokładnie wiemy, gdzie stoimy, prawda? - Och, przypuszczam, że wszystko skończy się dobrze - powiedział Chuck. - Tak przypuszczasz? - Dlaczegóżby nie? Tak - Chuck wolno pociągnął ze swojej szklanki i podniósł ją do światła, padającego z okna. - Dobra szkocka. - No, dobrze - gruba pięść Tommiego opadła z nagłym hukiem na biurko. - Dosyć owijania w bawełnę. Zgadzam się, że jestem niczym innym, tylko ziemskim szczurem fotelowym, ale powiem ci jedno. Jest jedna rzecz, którą rozwinąłem w ciągu dwudziestu lat politykowania, i jest nią mój nos, wyczuwający śmierdzące sprawy. A w tej sytuacji coś śmierdzi! Nie wiem co, ale to śmierdzi! I mam zamiar dowiedzieć się, co to jest! Chuck i Roy spojrzeli po sobie. - Jak to, panie ministrze? - zaczął Roy - Nie nadążam za panem. - Nadążasz za mną bardzo dobrze - stwierdził Tommy. Upił łyk ze swojej szklanki i z wściekłością wypuścił powietrze. - Dobra. Nieoficjalnie. Ale powiedzcie mi! Roy uśmiechnął się. - Ty mu powiedz, Chuck - rzekł. Teraz z kolei wyszczerzył zęby Chuck. - No cóż, wyjaśnię ci to w ten sposób, Tommy - zaczął. - Pamiętasz, jak objaśniałem ci tę historyjkę o Wielkim Bracie Charliem, która użyczyła nam nazwy dla tego projektu? - No i co? - Może nie za bardzo wszedłem w szczegóły. Widzisz - mówił Chuck - ci dwaj bracia byli bliźniakami, mieszkającymi naprzeciw siebie, drzwi w drzwi, w jednym mieście. Stale ze sobą walczyli, aż ich żonom się to przejadło. I kiedy to się zdarzyło, ich żony zaprosiły Wielkiego Brata Charliego, mieszkającego w innym mieście, by przyjechał do nich w odwiedziny. Tommy obserwował go przez zwężające się oczy. - Oczywiście - podjął Chuck, podnosząc znowu szklankę - po jakimś tygodniu bliźniacy już więcej ze sobą nie walczyli - wypił. - No dobra, dobra - powiedział Tommy - Odegram prostaczka. Dlaczego już więcej ze sobą nie walczyli? - Ponieważ - Chuck odstawił znów swoją szklankę - byli obaj zbyt zajęci walką z Wielkim Bratem Charliem. Tommy wytrzeszczał oczy ze zdumienia przez dłuższą chwilę. Potem odchrząknął” i usiadł z powrotem na krzesło, jak gdyby uszło z niego całe powietrze. - Rozumiesz - zaczął, opierając się o blat biurka, Roy - to, co tutaj chcieliśmy zrobić, było czymś niemożliwym. Po prostu nie zmienisz w ciągu jednej nocy wykształconych przez wieki postaw nieufności i nienawiści. Próby wymuszenia na Lughach i Tomahach, żeby się lubili nawzajem, można by porównać do próby poruszenia góry za pomocą wykałaczki. Zbyt wielka masa do zbyt małej siły dźwigni. Ale mogliśmy zmienić nastawienie tych obu ras do nas. - I co przez to chcesz powiedzieć? - naciskał Tommy, rzucając mu pełne wściekłości spojrzenie. - No, mogliśmy - i to zrobiliśmy - zaaranżować im zrozumienie tego faktu, że podobnie jak bliźniacy, mają więcej wspólnego ze sobą, niż każdy z nich osobno z Wielkim Bratem Charliem. Nie tego chcieliśmy od nich, Boże broń, by się zjednoczyli w otwartej walce przeciw Wielkiemu Bratu: my naprawdę potrzebujemy tej planety jako kosmicznej stacji przeładunkowej. Chcieliśmy od nich, by zobaczyli, że są dwiema częściami jednego zespołu - z nami na zewnątrz niego. Wcale się teraz bardziej nie lubią, ale zaczęli odkrywać powody, by trzymać się razem. - Nie jestem pewien, czy nadążam za panem - stwierdził ozięble Tommy. - To, o czym panu mówię - ciągnął dalej Roy - to to, że zaaranżowaliśmy im pokaz, by uświadomić im ich obecną sytuację. Nie byli przygotowani na podzielenie między siebie tego świata. Lecz kiedy przyszło im podzielić się nim z trzecią formą życia, zaczęli sobie uświadamiać, że bliżsi krewniacy mogą być bardziej zgodni, niż dalsi. Chuck miał surowy zakaz interwencji, lecz miał pokierować sprawami tak, by każdy z nich był zmuszony rozwiązać problemy drugiego, bez wsparcia ze strony Ziemi, czy jej technologii. - Bracie - chrząknął Chuck. - Odbyło się to nieco inaczej i nie udało się mi do końca “pokierować sprawami”. “Wypadek” był bardziej sumienny, niż to zaplanowaliśmy i bez wsparcia naszej wspaniałej technologii byłoby niemalże po mnie. Każdemu z nich przydarzyły się takie kłopoty, których nie mogłem rozwiązać, nawet gdybym chciał... ale drugi mógł. - No cóż - pokiwał głową Roy - Ostatecznie, to oni są tubylcami. My jesteśmy tymi obcymi. Do jakiego stopnia obcymi, to już była robota Chucka. - Nieoficjalnie, Tommy - rzekł Chuck, podnosząc palec w geście przypomnienia. - A co do statku, jest na podwodnym szczycie, na głębokości siedemdziesięciu metrów. Jak tylko dostarczysz nam więcej wyposażenia, zregenerowanie go będzie kaszką z mleczkiem. - Do cholery z nieoficjalnością! - zagrzmiał Tommy. - Ależ wy mogliście ich zabić! Mogliście spowodować, że jeden czy drugi gatunek schwyciłby za broń! Mogliście... - Sądziliśmy, że było to warte takiego ryzyka - wyjaśnił łagodnie Chuck. - Poza tym, pamiętaj, że ja również nadstawiałem karku, podczas tych samych niebezpieczeństw. - Wy sądziliście! - Tommy obrócił kipiące wściekłością spojrzenie na swego siostrzeńca. Odepchnął się z fotela i, ciężko tupiąc, chodził po biurze, z widocznym wysiłkiem panując nad sobą. - Postęp nie dokonuje się dzięki samym przepisom - z samozadowoleniem i błędnie zacytował Chuck, wysączając ostatki szkockiej ze swojej szklanki. - Chodź tu i usiądź, Tommy. Teraz już po wszystkim. Starszy mężczyzna podszedł patrząc groźnie i ze znużeniem opadł na fotel, - No dobrze - stwierdził. - Powiedziałem, nieoficjalnie, ale nie spodziewałem się tego. Czy zdajecie sobie sprawę, co żeście zrobili? Ryzykować życiem dwóch najbardziej istotnych przedstawicieli rozumnych ras, potrzebnych dla naszej przyszłości! Pogwałcić wszystkie zasady codziennej dyplomacji w planie, który nie ma nic na swe poparcie poza dzikim kaprysem!? A na dodatek, wplątanie w to mnie - mnie, ministra! Jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, nikt nie uwierzy, że nie wiedziałem o tym! - Już dobrze, Tommy - uspokajał go Chuck - Słyszymy cię. Co teraz masz zamiar z tym zrobić? 439 minister Dystryktu Ziemskiego Thomas L. Wagnall wydobył z siebie pełne furii parsknięcie. - Nic! - wyrzucił z siebie gwałtownie. - Nic! - Tak właśnie myślałem - powiedział Chuck - Nalej następną szkocką. Przełożył Krzysztof Pawlak AKT STWORZENIA Dopiero teraz miałem czas, żeby przemyśleć to wszystko. Całkiem rozsądnym wyjaśnieniem, jakie przyszło mi do głowy, było to, że stary Jonas Wellman musiał dodać dodatkowy, specjalny obwód, żeby spowodować tą niezwykłą odpowiedź. Oczywiście, był do tego zdolny, to znaczy technicznie zdolny. I nie wiem jak, ale był do tego zdolny także psychologicznie. Niemniej, w tamtym czasie cała rzecz mocno mną wstrząsnęła. Poszedłem zobaczyć się z nim, traktując to jako tradycyjny, nieprzyjemny obowiązek. Jego syn Alvin, był w moim zespole w czasie Szarży Flandryjskiej, już po wojnie Wegańskiej. Chłopiec był oficerem łącznikowym z Oddziałów Ziemskich i opuścił nas razem z rufową platformą strzelniczą i Sekcją Łączności Armii Dorsai, kiedy dostaliśmy wycisk od lekkiego krążownika z jednej strony, a z drugiej od jednego z tych uzbrojonych frachtowców, którymi Weganie napełnili linię desantową. Krążownik stał na uboczu, niewiele mniej niż tysiąc kilometrów i boksował się z nami za pomocą swych laserów. Podczas gdy my byliśmy tym zajęci, frachtowiec wyszedł zza słońca i strzelił w nas promieniami CO, zanim oskrzydliliśmy go i rozkruszyli w drzazgi. To te ich promienie CO zrobiły to Alvinowi i reszcie. W każdym razie Alvin został odkomenderowany do nas, że tak powiem, i jako oficer dowodzący, miałem obowiązek wykonać rozmowę służbową z jego żyjącymi krewnymi. Nie skojarzyłem w tamtym momencie jego nazwiska - Wellman - z Jonasem Wellmanem. Nawet jeśli, to musiałbym myśleć z długą minutę, zanim uświadomiłbym sobie kim był Jonas Wellman. Większość ludzi używających dzisiaj robotów nigdy o nim nie słyszało. Ja oczywiście tak, ponieważ my, najemnicy Dorsai, byliśmy pierwszymi, którzy użyli ich w walce. Kiedy to skojarzyłem, pamiętam, że odniosłem wrażenie jakiejś niezwykłości. Nigdy nie słyszałem, żeby Alvin wspominał coś o swym ojcu. Miałem po tym wszystkim wolny czas - i jak tylko znaleźliśmy się w Pierwszym Kwadrancie, poleciałem promem do Arktura i wykonałem krótki skok do Układu Słonecznego. Nigdy przedtem nie byłem w rodzinnym świecie i ciekawiło mnie, jak wygląda Ziemia. Jak zwykle z takimi rzeczami, było to coś w rodzaju rozczarowania. Tak czy inaczej to był mały świat i odkąd stracił swą pozycję jako potęga finansowa, mnóstwo starych miejskich terenów zostało oczyszczonych i zamienionych w zamożne obszary willowe. W rzeczy samej, obecnie planeta była czymś znacznie więcej, niż jednym przeogromnym przedmieściem. Powiedziano mi, że jest tam obecnie ruch na rzecz odbudowania niektórych starych dystryktów jako historycznych miejsc kulturowych, lecz nie umiałem sobie sam wyobrazić w obecnym czasie potężnych sił dających na to kredyty, ponieważ potrzebowali do tego pozasystemowych funduszy. Jednak, jest ciągle coś z tą planetą. Nie możesz zapomnieć, że to tu wszyscy zaczynaliśmy. Wylądowałem na Południowym Pacyfiku i wsiadłem do rakiety rejsowej do Mojave. Stamtąd postarałem się zadzwonić do Jonasa Wellmana, który mieszkał gdzieś na północ i zachód od tamtejszego pasma gór - zapomniałem ich nazwy. Był zadowolony, słysząc mnie, i od razu mnie zaprosił. Dotarłem do jednej z taksówek powietrznych. Pomknęliśmy na północ kursem północno-zachodnim około pół godziny i w końcu wylądowaliśmy na małym miejscu parkingowym w lasach Oregonu. Nie było tam nic oprócz szklanego prostokąta strefy postojowej oraz automatycznej stacji wezwań dla tych taksówek. Paru ludzi czekało wokół na przybycie statków i gdy wylądowałem, coś wyglądającego jak robot A5 przybyło przez pole, by mnie powitać. Kiedy się zbliżyło, zobaczyłem, że nie był to A5, lecz coś podobnego - prawdopodobnie trochę bardziej specjalny, coś co Jonas zaprojektował dla siebie. - Komendant Jiel? - zapytał. - Zgadza się. Poszedłem za nim przez strefę postojową, w stronę prywatnego skoczka. Paru ludzi, których minęliśmy przechodząc, obróciło się za nami do tyłu, powściągliwie i z jednomyślnością zbyt wyraźną, by była przypadkowa. Przez moment wydało mi się, że to ja mogłem być przyczyną ich reakcji - niektóre wiary i niektórzy ludzie, którzy doświadczyli wojen, nie potrzebują najemników. Lecz to był spokojny świat, którego nikt nie myślał atakować, nawet jeśliby miał do tego jakiś powód, czego oczywiście Ziemia nigdy nie byłaby w stanie dostarczyć, tak długo, jak długo istniała jej potężna siła. Poniewczasie przyszło mi do głowy, że to robot mógł być tą przyczyną. Odwróciłem się, by spojrzeć na niego. Typ A5. Szczególnie A5 - był budowany na podobieństwo ludzkich kształtów. Ten był, jak już powiedziałem, udoskonalonym modelem. Przemyślałem całą sprawę jeszcze raz, próbując tak wyrazić pytanie, by wydobyć odpowiedź z mechanizmu. - Czy są w tutejszej społeczności AntyRowcy? - zapytałem w końcu. - Tak, sir - odpowiedział. No cóż, to wyjaśniało sprawę. ARowcy są, ogólnie mówiąc, ludkiem o nieprzyjemnych reakcjach emocjonalnych w stosunku do robotów. W mojej opinii i w opinii każdego człowieka, który używał robotów komercyjnie czy do celów militarnych, są psychopatami. Uważają człowiekopodobne roboty - szczególnie model A5 i resztę z serii A, za obsceniczne, odrażające i tak dalej. Niektóre ze światów, doświadczone przez wojny, są całkowicie “AR”. Jednakże nie spodziewałem się zastać ich na Ziemi, zwłaszcza tak blisko domu Jonasa WelImana. Wciąż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, czy jak tam to stare powiedzenie brzmi. Pojechaliśmy normalnym samochodem i w końcu dotarliśmy do umiejscowionego między drzewami niezwykle anachronicznego domu. Była to długa, niejednolita konstrukcja z naturalnego kamienia i drewna; jedyną cywilizowaną rzeczą w niej były wibratory ekranu pogodowego, pomiędzy filarami szkieletu, zatrzymujące deszcz i wiatr. To miejsce miało dziwną emanację, tak jakby jeśli to było miejsce zamieszkania, nie tak bardzo posunięte w latach, na ile wyglądało, to coś w nim nawiązywało do samego świtu rodu ludzkiego. Deszcz i zapadająca noc zwiększały tą iluzję tak, że wysokie sosny, skupione blisko domu i trawnik wyglądały na niemal pierwotne, wydając się otaczać nas pradawną przeszłością. Pomimo tego, dom sam w sobie był pełen pogody. Jego oświetlenie było wpuszczone w archaiczne framugi, jarzyło się intymnie, łagodnie i niewymuszenie. Oświetlało, jednocześnie nie przyduszając płomieni w szerokim, centralnym palenisku. Prawdziwe płomienie z palącego się właśnie drewna - a nie będące tylko złudzeniem! W jakiś sposób to mnie naprawdę poruszyło. Niewielu, z wyjątkiem tych, którzy widzieli prawdziwe zjawisko, doceniają różnicę między autentycznymi płomieniami prawdziwego ognia, a tymi z iluzji. Ja, który poznałem rzeczywistość na dziwnych planetach, potrzeby ciepła i światła, znałem tę różnicę bardzo dobrze. To jest reakcja subiektywna, niełatwo ubrać ją w słowa. Może, jeśli zapomnicie o mojej skłonności do bycia dziwakiem, tego, który dziwakiem naprawdę nie jest, to są to opowieści w prawdziwych płomieniach. Wiem, że to może nic nie znaczyć dla tych, którzy płomieni nigdy nie widzieli, ale - spróbujcie sami, dla siebie, od czasu do czasu. Jonas Wellman, we własnej osobie, wyszedł mi naprzeciw, gdy tylko przekroczyliśmy frontowe soczewki, ekranu. Był niskim, szczupłym mężczyzną, trochę pochylonym w ramionach, który pozwolił swoim włosom stać się zupełnie białymi. Miał twarz chochlika, całą pokrytą zmarszczkami, smutną i wesołą zarazem. Podszedł do przodu i wyciągnął rękę. - Komendant Jiel - powiedział. Jego głos był tak ciepły, jak syk płomieni jego palenisk. Podjąłem jego dłoń bez zastanowienia, gdyż nie jestem przeciwnikiem starych zwyczajów. - To miło z pana strony, że pan przyjechał - ciągnął. - Przepraszam z powodu deszczu. Władze dystryktu wymagają tego dla drzew, a my lubimy te nasze drzewa wokół. Obrócił się i zaprowadził mnie do małego zakątka do rozmów. Robot sunął za nami na swych bezszelestnych stopach, przewyższając nas obu. Mimo, że mam dziedzicznie dorsajski wzrost, A5 wznosił się nade mną na wysokość dwóch metrów i dwudziestu pięciu centymetrów, co jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których ludzie AR tak bardzo ich nie lubią. - Proszę, Komendancie, niech pan usiądzie - powiedział Jonas. - Adam, czy mógłbyś przynieść nam jakieś napoje? Co pan każe, Komendancie? - Czysty etyl z wodą, dziękuję. To jest to, do czego przywykliśmy na służbie. Uśmiechnął się do mnie, oświetlony ogniem, tańczącym po naszej prawej stronie i rzucającym krwawe blaski na jego naznaczoną piętnem czasu twarz. - Cokolwiek sobie pan życzy - odpowiedział. Robot przyniósł szklanki. Jonas pił też coś bezbarwnego. Pamiętam, że miałem zamiar zapytać go, co to było, ale nie zdołałem nawiązać do tego. Zamiast tego, zapytałem go o robota. - Adam? - spytałem. Jonas zachichotał. - Miał być pierwszym z nowej serii. - Nie to miałem na myśli. Chodziło mi w ogóle o jego nazwanie. Bardzo niewielu ludzi dzisiaj to robi. - Ta moda już minęła - przyznał. - Ale ja mam go już od bardzo dawna i żyję tu sam - ostatnie słowa przypominały nam obu o moim zleceniu i umilkł dosyć gwałtownie. Pośpiesznie wrócił do rozmowy, żeby zapełnić lukę. - Najpierw używaliśmy ich do naziemnych zwiadów, na Kemelmanie, coś około osiemdziesięciu lat temu. - Przypuszczam, że wie pan o moich związkach z robotyką i robotami? - To prawda - jego twarz posmutniała lekko. - Już zapomniałem. - Bardzo dobrze odwalały swoją robotę. - Przypuszczam, że tak; wojskową - nagle popatrzył na mnie krzywo. - Bez obrazy dla was, Dorsai, Komendancie, ale ja nie aprobowałem wojskowego użytku moich robotów. Cóż z tego, kiedy prawo decyzji zostało mi odebrane. Dosyć wcześnie straciłem prawa montażowe i licencyjne. - Bez obrazy - spojrzałem na niego z zaciekawieniem. - Nie wiedziałem o tym. - Owszem - odrzekł. - Tak czy inaczej, to było trochę zbyt wiele, jak na jednego człowieka. Najpierw zagarnęła je Rada Ziemi, potem Komisja Układu Słonecznego. Dalej to już poszło we wszystkich kierunkach, każdy system odkrawał sobie kromkę i zakładał własne fabryki i przepisy. - Przykro mi to słyszeć. - Niech pan przestanie - pokiwał głową, wysuwając dolną wargę do przodu, jak ktoś wyrażający dezaprobatę dla czegoś tak małego, że aż nie wartego uwagi. - Prawdopodobnie to było nieuniknione. Teraz myślę, że moje roboty zrobiły więcej krzywdy niż dobrego w swym długim żywocie, bez względu na to, jaki cel za ich pomocą osiągnięto - potrząsnął głową znowu i uśmiechnął się. - Nie zawsze byłem tak zrezygnowany. - Nie? - Nie. Kiedy byłem młodszy, miałem swoje marzenia. Zbudować lepszy wszechświat, lepszych ludzi... Byłem idealistą. - Idealistą - powtórzyłem. - Nie znam tego słowa. - Jedno z tych najstarszych. Teraz prawie już zatraciło swoje znaczenie. Oznacza, że, no cóż, ma się bardzo wysokie mniemanie o ludzkiej rasie, czy ludziach. Że oczekuje się najlepszego od nich i stara się o najlepsze dla nich. Roześmiałem się. - To brzmi, jakby być zakochanym we wszystkich od razu. - Coś w tym rodzaju, Komendancie, choć może nie tak gwałtownie. Niech pan to trochę stosuje i nazwie byciem człowiekiem, który lubi ludzi. Przypuszczam, że jestem swego rodzaju miłośnikiem. Jestem bardzo rozmiłowany w wielu rzeczach. Oczywiście w moich robotach, w mojej pierwszej żonie, w... - jego głos zgubił wątek, a on sam spojrzał w palenisko. Westchnął. - Może - dodał - teraz lepiej mi pan powie o moim synu, Komendancie. Opowiedziałem mu o tym krótko. To jest zawsze najlepszy sposób. Robić to jak streszczenie wiadomości, bezosobowo, potem usiąść i czekać na pytania. Zawsze są pytania. Nie inaczej było z Jonasem Wellmanem. Mówiłem trochę dłużej niż zwykle i kiedy skończyłem, wpatrywał się w ogień. W końcu odezwał się. - Komendancie - zaczął - co myślał pan o Alvinie? - No cóż - powiedziałem - wie pan, nie poznałem go zbyt dobrze. Był oficerem łącznikowym z innym zespołem, niemalże gościem na naszym statku. Mamy inne zwyczaje i trzymamy się we własnym towarzystwie - umilkłem, ale gdy zobaczyłem, że czeka na dalszy ciąg, podjąłem: - Był bardzo spokojnym, dobrej klasy oficerem, nie krępującym się wobec nas, Dorsai, jak to się dzieje z wieloma innymi, nie związanymi z nami ludźmi... Mówiłem dalej, próbując zogniskować moją pamięć na Alvinie Wellmanie, ale nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Zwykle staramy się zapamiętać w takich sytuacjach same najlepsze rzeczy, a zapomnieć o najgorszych. Prawda była taka, że pamiętałem bardzo mało. Młody Wellman był między nami jak duch. Jedyne wspomnienie, jakie przyszło mi na myśl, było o jego cichym siedzeniu w swoim kącie przy stole, w messie. Jego blade, młode rysy twarzy w tamtym miejscu, i rozmowa na tematy techniczne, która trwała między nami. - Był dobrym człowiekiem - zakończyłem w końcu. - Wszyscy go lubiliśmy. - Tak - stary człowiek podniósł twarz znad ogni. - Wie pan, on był z poboru. - O!? - powiedziałem, pomimo, że oczywiście wiedziałem o tym doskonale. To dlatego nazywaliśmy między sobą Kontyngent Słoneczny Pomocniczymi Oddziałami Ziemskimi. Żaden z nich nie miał prawdziwego doświadczenia w wojnie i niewielu z nich chciało je mieć. Ich rodzinny system był pod butem Arktura i prawdopodobnie zawsze będzie. Ale nie powiesz tego staremu człowiekowi, który stracił swego jedynego syna w wyniku wojny, w takiej sytuacji. - Jego matka nigdy nie chciała go puścić, ale nie było wyboru - Jonas podniósł swój aperitif, wypił mały łyk, tak jak to robią starzy ludzie i postawił go z powrotem na dół. Gdy zaczął znów mówić, jego głos był trochę silniejszy. - Wie pan, jego matka była moją drugą żoną. Przeprowadziliśmy seperację, kiedy Alvin miał sześć lat. To było, to było... - w jego głosie zabrzmiała nerwowa nuta. Po raz pierwszy dostrzegłem w nim piętno jego wieku. - Kiedy to było Adamie? - Osiemnaście lat temu - powiedział nagle, zaskakując mnie, robot. Prawie zapomniałem, że był ciągle z nami. Jego głos, niespodziewanie dobiegający z rzucanych przez płomienie cieni, poruszył mnie. - A tak, tak. Osiemnaście lat temu - powtórzył Jonas z westchnieniem zadowolenia i ulgi. Spojrzał na mnie z czymś na kształt zażenowania. - Adam jest moją pamięcią - wyjaśnił - Wszystko o czym ja zapomnę, on pamięta, wszystko! Powiedz Komendantowi jak wyglądał dom, Adamie. - Był taki jak teraz - odparł robot. - Trawnik był taki sam, z wyjątkiem tego, że mieliśmy różany klomb z południowego skraju. - A tak, te róże - powiedział, kiwając głową Jonas. - Alvin był bardzo rozmiłowany w różach. Nawet jako dziecko, nawet wtedy, gdy pokłuł się kolcami. - One mają kolce? - spytałem zdziwiony. - Tak - odpowiedział. - W rzeczy samej. Jestem bardzo staroświecki, na bardzo różne sposoby, Komendancie, jak by pan mógł powiedzieć, określając mnie na podstawie tego domu. Coś we mnie zawsze tęskniło za przeszłością. To dlatego podoba mi się tutaj, z drzewami dookoła i górami nad i za nimi, wznoszącymi się niezmiennie, rok za rokiem. - I to pan był tym człowiekiem, który wystąpił z pierwszymi, nadającymi się do użytku, humanoidalnymi robotami? - powiedziałem. - Dlaczego uważa pan, że to powinno dziwić? - popatrzył na mnie niemal ze zdziwieniem. - Nie zamierzałem, żeby odwiodły nas od starych zalet, ale żeby sprowadziły do nich z powrotem. Potrząsnąłem głową. - Nie widzę, w jaki sposób. - Cóż, chciałem dać ludziom wolność. Chciałem zjednoczyć ich ręce i ich umysły. Przeciętny człowiek jest z natury dobry, Komendancie. Sto i czterdzieści lat życia nigdy nie zmieniło mojego przekonania o tym. Chce być przyjacielem podobnemu sobie i chce, żeby dano mu przynajmniej cień szansy. Znów pokręciłem głową ale nic nie powiedziałem. Nie chciałem się z nim spierać. - Miłość jest życiem - ciągnął - i życie jest miłością. Żadne zdarzenie na świecie nie może temu zaprzeczyć. Czy wypadek, który zabrał mojej pierwszej żonie życie dowiódł, że nie kochałem jej, kiedy żyła? Czy przypadkowa kombinacja sił politycznych, która zabrała mi moje roboty, neguje miłość do ludzi, która pchnęła mnie do ich stworzenia? Czy przypadek, że moja druga żona nigdy naprawdę mnie nie kochała, przeczy życiu, jakie dane było Alvinowi, czy mojej miłości do niego, czy jego do mnie. - zanim ona go zabrała? Powiem panu - on mnie kochał, jak dziecko. Prawda, Adam? - Kochał cię, Jonas. - I ja go bardzo lubiłem. Byłem wtedy starszym człowiekiem. Nie ożeniłem się ponownie przez długie, długie lata, po tym jak moja pierwsza - moja Elaine - umarła. Myślałem, że nigdy już znowu się nie ożenię. Ale wtedy nadeszła ona - i dała mi Alvina. Ale potem go znów zabrała, bez żadnej przyzwoitej przyczyny, z wyjątkiem tego, iż wiedziała, że go lubiłem i potrzebowałem. Była bardzo zawzięta na mnie za to, że nie miałem tego, co wierzyła, że mam, kiedy wychodziła za mnie... - urwał. - Pieniądze - poddał cicho robot. - Tak, pieniądze. Myślała, że ciągle miałem w kontroli jakąś część koncesji na roboty, tu w systemie, o której nikt nie wiedział. Była zbyt ostrożna, zbyt sprytna, by sprawdzić to dokładnie, zanim mnie poślubiła. Kiedy się pobraliśmy, było już za późno. Urwał. Ogień zamigotał na kolumnach domu. - To bardzo smutne - przyznałem z zakłopotaniem. - To... czy ona jeszcze żyje? - Nie - wypowiedział to szorstko. - Umarła krótko po tym, jak Alvin poszedł do poboru. Poszedłem by się z nią zobaczyć, ale nie chciała mnie widzieć. No i umarła. Wtedy dowiedziałem się, że Alvin odszedł. Nie powiedziała mi o poborze. - Rozumiem. - Lubiłem ją, wciąż - mówił dalej. - Bolało mnie, że nie byłem w stanie zobaczyć się z synem, zanim odszedł, by umrzeć tyle milionów kilometrów stąd. Gdyby pozostawiła mi go, kiedy jeszcze był chłopcem, nauczyłbym go kochać ludzi, kochać wszystko, tak jak ja to robię. Może by odniósł sukces tam, gdzie mnie się nie powiodło. - Podrzucił głowę gwałtownym ruchem i obrócił się niespodziewanie do robota. - Adam, ja przegrałem! - krzyknął. - Nie - zaprzeczył robot. Stary mężczyzna wydał ciężkie westchnienie. Powoli napięcie uchodziło z niego, osunął się z powrotem na swoje krzesło. Miał puste oczy, skierowane na ogień. - Nie - powiedziałem. - W mojej opinii pan nie przegrał. Musi pan ocenić sukces czy przegraną poprzez konkretne rzeczy. Wymyślił pan, żeby dać roboty ludziom i zrobił pan to. To jest to jedno wielkie osiągnięcie w pana życiu. Pokręcił głową, ze spojrzeniem ciągle utkwionym w sercu ognia. - Miłość jest życiem. Miłość powinna kierować życiem do jakiegoś dobrego, doniosłego końca. Moja miłość przeciekła mi między palcami i wszystko, co stworzyłem, dotarło do martwego końca. Nie teoria, lecz ja upadłem. Mam Adama mówiącego mi, że nie - ale to jest ten rodzaj uspokajającego syropu, którym stary człowiek sam się karmi. No cóż... Otrząsnął się. Popatrzył na mnie i zdziwiła mnie zmiana na twarzy Wellmana. Smutne i wesołe linie były odciśnięte w tej masce późnego wieku. Była to twarz, która widzi w jednym momencie pustą przyszłość i zbliżające się szybko wieko trumny. - Szybko teraz się męczę. Wybaczy mi pan, Komendancie, Adam zabierze pana na lądowisko taksówek. Dziękuję panu za przebycie tak wielkich odległości, żeby opowiedzieć mi o Alvinie. Wyciągnął rękę. Ująłem ją krótko i uścisnąłem. - Nic strasznego. My, najemnicy, spędzamy większość naszego życia podróżując. Byłem w bliskiej, gwiezdnej odległości. Do widzenia, panie Wellman. Spojrzał na mnie z głębokości krzesła. - Jedna rzecz, Komendancie - powiedział. - Tylko jedna rzecz. Z czystej ludzkiej ciekawości; czy ludzie na pańskim statku naprawdę lubią Alvina? - No... - zacząłem zająknąwszy się; tak naprawdę to nikt z nas nie poznał tego młodego człowieka wystarczająco dobrze, by go lubić, czy nie lubić. - No, lubili go wystarczająco. Stary człowiek oklapł. Jego opuszczone oczy, jakby ściągane przez większą siłę, niż tkwiące w nim życie, powędrowały z powrotem w stronę ognia. - No, cóż, jeszcze raz panu dziękuję, Komendancie. - To był mój obowiązek. Do widzenia. Jeszcze raz wyciągnąłem do niego rękę, ale on jej nie zauważył. Siedział dalej, wpatrując się w ogień, widząc w nim coś, czego ja nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Opuściłem go takim. Na zewnątrz robot otworzył mi drzwi do samochodu, a sam wśliznął się za konsoletę. Deszcz przestał padać, ale noc była ciężka i ciemna. Zjeżdżaliśmy cicho w dół drogą, człowiek i mechanizm, mijając tańczące małe, pomarańczowe pola świateł z pobocznych latarni. Przez jakiś czas siedziałem nie odzywając się, rozmyślając nad niezwykłymi rzeczami, które w jakiś sposób wywołały we mnie słowa starego człowieka - wspomnienia ze Światów Dorsai, o Hevflum, mojej rodzinnej planecie, o kobaltowych morzach obok mojego domu w porcie Tunis, o kobietach z naszej rodziny, o moim dziadku, prawdopodobnie już nie żyjącym. Co o tym wszystkim myślałem, nie wiem. Wiem tylko, że myślałem o nich, o jednym za drugim, jak człowiek przeliczający swoją własność. Otrząsnąłem się jednak, uświadomiwszy sobie obecność robota obok mnie. Byliśmy już prawie na lądowisku i mogłem rozpoznać czekającą na mnie taksówkę, parkującą po drugiej stronie w podcieniach. - Podjedź tam - poleciłem robotowi. - Tak, sir. Skręcił samochodem odrobinę w tamtym kierunku i podjechaliśmy do boku taksówki. Wysiadł, okrążył samochód, by otworzyć drzwi po mojej stronie i wypuścił mnie. Zrobiłem krok, schodząc z miękkiej wykładziny podłogowej i stanąłem na szklistej powierzchni lądowiska. Spojrzałem na wysokie, czarne, metaliczne ciało robota, górujące nade mną o dobrą głowę. - Adam... - zacząłem. - Tak? Ale nie znalazłem słów na to, co wydawało się być we mnie. - Nic - powiedziałem. Wszedłem do wejścia do taksówki, zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem do przodu, w stronę siedzenia pilota. Na zewnątrz, przez znajdujące się obok mnie okno, mogłem dostrzec stojącego w ciszy Adama. Jego głowa była teraz trochę niżej od mojej. Włączyłem silnik i nagle, pod wpływem niespodziewanego impulsu, zdusiłem go aż do jałowego biegu i opuściłem okno. Wysunąłem się przez nie. - Adam, chodź tutaj - nakazałem. Robot zrobił dwa kroki do przodu tak, że stał teraz zaraz pod oknem. - Kiedy wrócisz do pana Wellmana - zacząłem - przekaż mu tą wiadomość. Powiedz, że... że... Nie szło. Ciągle nie umiałem nic powiedzieć. Dziwnie zdesperowany, chciałem przesłać parę słów Jonasowi Wellmanowi, dowieść mu, że nie jest tak samotny na świecie, że jego miłość nie przegrała - choć obaj wiedzieliśmy, że jednak przegrała. Ale co ja mogłem powiedzieć w obliczu faktów? - Komendancie... - odezwał się. Obejrzałem się i spojrzałem na niego. Robot zbliżył się jeszcze o krok i gdy patrzyłem, jego głowa obróciła się na delikatnym łożysku, wznosząc ku mnie swoją twarz. Pamiętam podwójne matowe refleksy soczewek skanerów, wysuwających się do mnie z ciemnego półmroku, jak dwa ogniki żaru jarzącego się w nie tkniętym tchnieniem ogniu i pałające niespodziewanym życiem. - Proszę być spokojnym, Komendancie - powiedział. - Ja go kocham. Przełożył Krzysztof Pawlak GENIALNY GŁUPEK Popołudniowe słońce wpadało przez szparę w żaluzji wiszącej w oknie małego, wynajętego pokoiku, w którym mieszkał Art Willoughby, i świeciło mu oślepiająco w oczy. - Psiakrew! - mruknął Art. - Muszę coś zrobić z tą żaluzją. Przysłonił oczy długą, szczupłą dłonią i ponownie pochylił się nad informatorem uniwersyteckim. Nie zdawał sobie sprawy, że zawsze identycznie reagował na wpadające do pokoju promienie słońca. Poczuł nagły przypływ śliny do ust. Oparł spiczaste łokcie na zniszczonej powierzchni biurka i ponownie przeczytał ogłoszenie. Potrzebny ochotnik na testy, do badań medycznych. Stawka dolar sześćdziesiąt za godzinę, pokój i utrzymanie. Dr Henry Rapp, pokój 432, budynek A, Szpital Uniwersytecki. - Utrzymanie - powtórzył Art, nie zdając sobie sprawy, że wypowiada to słowo głośno. Głodnym gestem oblizał wargi. Jedzenie, pomyślał. I zapłata. A podobno jedzenie szpitalne jest całkiem dobre. Gdyby tylko pozwolili mu na to, czego pragnął... Oczywiście warto spróbować, nawet jeśli chodziłoby tylko o dolar sześćdziesiąt za godzinę. - Będę rozsądny - postanowił Art. - Wpłacę pieniądze do banku i będę wyjmował tylko tyle, ile mi potrzeba. No tak, tydzień pracy, powiedzmy, siedem razy dwadzieścia cztery razy szesnaście. Dwa, sześć, osiem i osiemdziesiąt... Dwieście sześćdziesiąt osiem dolarów i osiemdziesiąt centów... Taka suma dałaby mi utrzymanie na okres... - tu podsumował w myślach codzienne wydatki. To znaczy podstawowe wydatki: pokój - dolar pięćdziesiąt; półtorafuntowy bochenek starego chleba za pół ceny - trzynaście centów; pół funta masła fistaszkowego - licząc dziewięćdziesiąt osiem centów za trzyfuntowy słoik - około siedemnastu centów; jedna kapsułka wielofunkcyjnej witaminy - dziesięć centów; pół główki kapusty lub innej taniej jarzyny dostępnej w danym okresie roku na rynku - około dwunastu centów. Całość, za mieszkanie, wszystkie opłaty i zmianę pościeli raz w tygodniu, plus trzy tysiące dwieście kalorii dziennie - dwa dolary i dwa centy. Dwa dolary i dwa centy. Art westchnął. Sześćdziesiąt dolarów i sześćdziesiąt centów miesięcznie za samo utrzymanie. To straszne. Przecież za tę sumę można dostać pięciolitrową butelkę znakomitego importowanego szampana i to w najlepszych restauracjach w mieście, używany egzemplarz Encyklopedii Britanniki z roku 1954, można zamówić pocztą zestaw części do budowy małego odbiornika krótkofalowego, tak że mógłby słuchać zagranicznych stacji i ćwiczyć się w rozumieniu niemieckiego, francuskiego lub włoskiego. Art westchnął. Już dawno doszedł do wniosku, że to niemożliwe, aby dwa miliardy ludzi na świecie miały w tym samym czasie złą passę, w związku z tym on po prostu nie ma szczęścia. Nie starał się już nawet walczyć z tą sytuacją. Posuwał się przez życie niepewnie, podtrzymywany przez nieokreślone lecz uparte przeświadczenie, że gdzieś, w jakiś dziwny sposób przeznaczenie wreszcie go zawoła i każe mu odegrać rolę mającą głęboki wpływ na innych ludzi. Uniwersytet znajdował się o dwadzieścia minut drogi. Art wstał z krzesła, zdjął starą skórzaną kurtkę z wieszaka, na którym wisiały też jego dudy, położył suwak logarytmiczny na antologiach poezji leżących na półce, tak, żeby go potem bez trudu znaleźć, jako że było to najbardziej nieprawdopodobne miejsce, wyłączył maleńki piecyk elektryczny, w którym wypalał złotego pionka do zestawu szachowego, zostawił trochę chleba i masła fistaszkowego dla swojego szopa, który w tej chwili spał w koszu na śmiecie i wybiegł zamykając drzwi. - Jest jeszcze jeden - powiedziała Margie Hansen, laborantka doktora Hanka Rappa. Zawahała się. - Myślę, że powinien pan go zobaczyć. Hank spojrzał na nią znad biurka. Był niskim, wesołym mężczyzną pod czterdziestkę o twardych rysach twarzy. - Dlaczego? - zapytał. - Jakieś problemy? Niech go pani nie wpisuje, jeśli pani nie chce. - Nie, nie... Myślę tylko, że będzie lepiej, jeśli pan z nim porozmawia. Test fizyczny zdał dobrze. Tylko, że... no, nic, niech pan go obejrzy. - Nie rozumiem - odparł - Hank - ale proszę go przysłać. Otworzyła drzwi i wychyliła się. - Panie Willoughby, pan pozwoli. Odsunęła się i Art wszedł do pokoju. - To jest pan doktor Rapp. Doktorze, to jest pan Art Willoughby. Wyszła pośpiesznie zamykając za sobą drzwi. - Proszę usiąść - powiedział Hank automatycznie. Art usiadł i Hank przyjrzał się lepiej swojemu gościowi. Siedzący naprzeciwko młody mężczyzna przypominał Abrahama Lincolna bez brody. Chudego Lincolna bez brody, o ile można sobie wyobrazić naszego szesnastego prezydenta ważącego o jakieś trzydzieści funtów mniej niż rzeczywiście ważył. - Czy jest pan studentem naszego uniwersytetu? - zapytał Hank, przyglądając się zniszczonej skórzanej kurtce. - Tak - odpowiedział Art mając nadzieję, że Rapp nie zapyta go w jakim jest college’u. Przeszedł przez sześć - od sztuki teatralnej do inżynierii. Wyniki w każdym z nich miał całkiem dobre. W gruncie rzeczy nie było się czego wstydzić, tylko trudno było to wszystko wytłumaczyć. - No, cóż - zaczął Hank. Rozumiał już dlaczego Margie zawahała się, ale jeśli ten człowiek spełniał warunki fizyczne nie było powodu go odrzucić. Hank podjął decyzję. - Czy wyjaśniono panu cel tego testu? - Badacie nowy rodzaj pigułki utrzymującej człowieka w stanie bezsenności, prawda? - odparł Art. - Pielęgniarka mi opowiadała. - Laborantka - poprawił Hank automatycznie. - Czy widzi pan jakieś powody, dla których nie mógłby pan uczestniczyć w tych testach? - No, nie... ja... Zazwyczaj mało sypiam - odpowiedział Art z wysiłkiem. - Nie ma żadnych barier - uśmiechnął się Hank. - Będziemy pana trzymać bez snu, aż poczuje się pan zmęczony. Ile pan sypia? - zapytał przyjaźnie, żeby młody człowiek rozluźnił się choć trochę. - Hm... Sześć, siedem godzin. - To trochę poniżej normy. Nic nam to nie przeszkadza... Co się stało?! - zapytał, ponieważ Art walczył z własnym sumieniem, a jego twarz Abe Lincolna była skrzywiona w nieszczęśliwym grymasie. - Na... na tydzień - wyjąkał. - Na tydzień! Czy pan... - Hank przerwał, przyjrzał się dobrze młodemu człowiekowi i uznał, że tamten nie żartuje. - To znaczy mniej niż godzinę na noc? - Zwykle czekam do końca tygodnia - niedzielny poranek to dobra pora. Po prostu wszyscy wtedy śpią i ja odsypiam swoją tygodniową normę. Art pochylił się i położył swoje długie dłonie błagalnie na biurku Hanka. - Czy mimo to mógłby pan użyć mnie w testach, doktorze? Bardzo mi zależy na tej pracy. Jestem w dramatycznej sytuacji. Może mógłbym spełniać funkcję kontroli lub czegokolwiek innego... - Proszę się nie martwić - powiedział Hank ponuro. - Ma pan tę pracę. Powiem więcej - jeśli to, co pan mówi jest prawdą, ma pan tę pracę z całą pewnością. Coś takiego będziemy chcieli wszyscy zobaczyć. - No, cóż - powiedział Hank w dziesięć dni później. - Wiemy już, że Willoughby nie żartował. Mówił do doktora Arliego Bohna z Wydziału Psychologii. Arlie był, podobnie jak Hank, niskiego wzrostu, lecz miał nad nim przewagę około pięćdziesięciu funtów i piętnastu lat. Siedzieli w biurze Hanka i palili papierosy. Przed nimi leżały resztki lunchu. - Tak sądzisz? - zapytał Arlie unosząc jasne brwi w kierunku półłysej czaszki. - Arlie! To przecież dziesięć dni! - Żadnych halucynacji? - Nie. - Może myśli, że pielęgniarki chcą go otruć? Nie dowierza stróżowi? - Nie, nie, nie! Arlie wypuścił gęstą chmurę dymu. - Nie wierzę w to - oznajmił. - Słucham?! - Nie chodzi mi o ciebie, Hank. Nie zamierzałem cię obrazić. Chodzi o to, że ten twój chłopak nas oszukuje. Może podkrada jakiś środek pobudzający, kiedy nikt nie widzi. - Dlaczego miałby to robić? Dalibyśmy mu chętnie każdy środek pobudzający, jakiego by zapragnął, ale on nie chce. Nawet gdyby coś podkradał - to jest dziesięć dni, Arlie! A on wygląda tak, jak gdyby właśnie wstał z łóżka po ośmiu godzinach dobrego snu. - Hank zdusił w popielniczce na wpół wypalonego papierosa. - On nie oszukuje, jest po prostu fenomenem. - Nie zdarzają się aż takie fenomeny. - Doprawdy? - odparł Hank. - Pozwól, że ci o nim opowiem. Temperatura ciała normalna, może jeden stopień powyżej przeciętnej. - Nic nadzwyczajnego, sam o tym wiesz. - Ciśnienie sto pięć na sześćdziesiąt pięć. Puls - pięćdziesiąt pięć na minutę. Wzrost - sześć stóp cztery cale, waga w momencie przybycia - około stu czterdziestu funtów. Zaczęliśmy od podawania mu sześciu tysięcy kalorii dziennie i zwiększamy tę dawkę, a on wciąż wydaje się być głodny. Żadnych chorób dziecięcych, wszystkie zęby mądrości, brak ubytków w zębach. Czy mam kontynuować? - A jak z jego umysłem? - Sprawdziłem to w uniwersyteckim biurze testów. Uważają, że jest w przedziale geniuszu. Zaczął studia w sześciu różnych college’ach i odpadał ze wszystkich kolejno. Nie miał przy tym kłopotów z ocenami. Przez pewien czas dostaje najwyższe noty, potem przestaje przychodzić na zajęcia, gromadzą mu się zaległości i przenosi się na inny wydział. Arlie - rzekł Hank przerywając nagle, zniżając głos i wpatrując się twardo w swego towarzysza. - Wydaje mi się, że mamy tu nowy typ człowieka. Nową mutację. - Hank - odparł Arlie wyciągając wygodnie nogi - kiedy osiągniesz mój wiek, nie będziesz tak niecierpliwy i nie będziesz uważał, że Gabriel zagrzmi po raz ostatni na trąbie właśnie na twoim podwórku. Ten chłopak ma w istocie kilka szczególnych cech fizycznych, jest niewątpliwie inteligentny i oszukuje cię. Znasz naszą ostatnią teorię na temat snu i zdrowia psychicznego. - Oczywiście, ja... - Pozwolisz - przerwał Arlie - że ci ją wyłożę raz jeszcze. Istota ludzka pozbawiona snu przez okres dłuższy niż ten, do którego jest przyzwyczajona, zaczyna przejawiać symptomy odchyleń umysłowych. Ma halucynacje. Zachowuje się paranoicznie, jest zagubiona, wpada w bezzasadne furie i wykazuje nadmierne reakcje emocjonalne jeśli idzie o drobiazgi. - Ale Art Willoughby nie przejawia żadnego z tych symptomów. - O to właśnie chodzi. - Arlie podniósł małą, kwadratową dłoń. - Pozwól, że dokończę. Jak tłumaczymy te reakcję? Zaczynamy formułować teorię mówiącą, że być może, poza funkcją odpoczynku i regeneracji ciała, sen spełnia też inne funkcje. Śpiąc prawie cały czas śnimy. W tych snach odgrywamy nasze nieszczęścia, nasze frustracje i lęki. A zatem dochodzimy do wniosku, że sen może być emocjonalnym zaworem bezpieczeństwa, dzięki któremu zachowujemy normalność, mimo intelektualnych nacisków, jakie nam niesie życie. - Oczywiście - powiedział Hank niecierpliwie - ale Art... - Weźmy coś innego. Mechanizm regulujący rozwiązanie problemów... - Do diabła, Arlie! - Jeśli nie byłeś ciekaw mojej opinii, to po co do mnie dzwoniłeś w tej sprawie? Coś ty przed chwilą powiedział?! - Nic. - Udam, że tego nie słyszałem. Tak więc, mechanizm rozwiązania problemów. Przez stulecia przyjmowano, że człowiek atakuje swoje problemy intelektualne świadomie i równie świadomie je rozwiązuje. Zainteresowanie, jakim ostatnio cieszyło się znów to założenie, skłoniło nas do rozważenia odwrotnego punktu widzenia, którego byłem (tu Arlie założył dłonie na okrągłym brzuchu) pierwszym i najwierniejszym rzecznikiem. Ja i inni naukowcy sądzimy, iż jest całkiem możliwe, że człowiek posiada wrodzoną niemożność świadomego rozwiązywania jakiegokolwiek problemu intelektualnego. - Sprawa polega na tym, że Art Willoughby... Co takiego?! - Hank przerwał nagle i spojrzał ponad pogniecionymi torebkami na pyzate oblicze Arliego. - Co takiego?! - Niemożność świadomego rozwiązywania. - Arlie delektował się tymi słowami. - Chodzi mi o to - ciągnął z lekkim uśmieszkiem - że człowiek nie ma świadomego mechanizmu do rozwiązywania nowych problemów. Przerwał i skinął głową w kierunku Hanka. - W porządku! - gotował się Hank. - Opowiedz mi o tym. - Wydaje się, że istnieje możliwość - zaczął Arlie wyławiając z papieru, w którym poprzednio była kanapka z szynką, jakiś okruszek i żując go w zamyśleniu - że słowa “inspiracja”, “błysk objawienia” i “dotknięcie geniuszu” zawierają w sobie więcej prawdy niż poezji. Może się okazać, że mechanizm do rozwiązywania nowych problemów nie jest pod żadną świadomą kontrolą. Hm, tak. Czy ci mówiłem, że Marta chce żebym wypróbował jedną z tych nowych diet odchudzających? Kiedy żona zaczyna... - Nieważne, czego chce Marta! - wrzeszczał Hank. - Co z teorią, że nikt nie jest w stanie świadomie rozwiązywać problemów? Arlie wzdrygnął się. - Twierdzę po prostu - odparł - że ilekroć staramy się świadomie rozwiązać jakiś problem, używamy jedynie mechanizmu koncentrującego uwagę. Pozwól, że ci zdefiniuję, co rozumiem przez “nowy problem”. - Taki, z którym się przedtem nie zetknąłeś. - Nie - odparł Arlie. - Nie. Wpadasz w pułapkę. Wymierzył w Hanka tłusty palec. Był to gest wielce dla Hanka irytujący, ponieważ zawsze, gdy wydawało mu się, że ktoś go poucza, odczuwał nagły wybuch adrenaliny. - Czy każde, uprzednio nie odkryte, połączenie kabli w twoim samochodzie stwarza nowy problem, jeśli chodzi o sztukę prowadzenia pojazdu? Oczywiście, że nie. Prawdziwie nowy problem to nie jakaś nowa kombinacja czynników, które występowały w problemach, z jakimi się już zetknąłeś. Jest to taki problem, który nigdy przedtem dla ciebie nie istniał. Jest to, w gruncie rzeczy, problem stworzony przez rozwiązanie innego, równie ważnego problemu w przeszłości. - Zgoda. Powiedzmy, że tak jest - zawył Hank. - I co z tego? - Z tego wynika - ciągnął Arlie - że prawdziwy problem zawsze stwarza pewną sytuację, dla rozwiązania której nie istnieją świadome narzędzia wynikające z wykształcenia lub doświadczenia. Ergo, nie można się z nim uporać na poziomie świadomości. Logika świadomej myśli jest podobna budowie słonia, która choć idealnie przystosowana jest do tego, że siedmiotonowe zwierzę stawia dwumetrowe kroki, to jednocześnie nie pozwala mu na przeskoczenie dwu i półmetrowego rowu odgradzającego go od wolności. Mając przed sobą prawdziwy problem musisz dotrzeć stąd - dotąd, bez żadnych środków pomocniczych, które umożliwiałyby ci pokonanie dystansu dzielącego cię od rozwiązania. No, więc stajesz przed tym problemem, Hank. Jesteś w sytuacji kogoś, kto nie umie fruwać, a musi. Co robisz? - Mam nadzieję, że mi to powiesz - powiedział Hank łypiąc groźnie na Arliego. - Odpowiedź jest prosta - rzekł Arlie. - Fruwasz. - Ale przed chwilą powiedziałeś, że nie potrafię - wybuchł Hank. - Mówiłem o dwóch sprawach - odparł Arlie. - Po pierwsze - nie umiesz fruwać; po drugie - musisz fruwać. Ty chwytasz się pierwszego z tych stwierdzeń i w związku z tym musisz przekreślić drugie. Ja natomiast dowodzę, że powinieneś przyjąć twierdzenie drugie i wyeliminować pierwsze. Tak więc, twój świadomy, doświadczony, logiczny umysł wie, że nie potrafisz fruwać. Sam pomysł jest idiotyczny. Nie będzie się więc zajmować tym problemem. Natomiast twoja podświadomość - ha! - Co z moją podświadomością? - Twoja podświadomość nie jest ograniczona żadnym przymusem logicznego myślenia, jeśli chce znaleźć rozwiązanie - szuka go. - Całkiem po prostu. - No - rzucił Arlie z dezaprobatą - nie tak całkiem po prostu. Po pierwsze musi uruchomić swoją małą maszynę, którą można by nazwać mechanizmem intuicyjnym. I tu zaczyna się kłopot, ponieważ ten mechanizm jest samą mocą, bez żadnej dyscypliny. Jego ogromna użyteczność leży w tym, że działa bez żadnych ograniczeń - w tym ograniczeń spowodowanych kontrolą świadomego umysłu. Jest to rodzaj “uczonego idioty”... nie, określenie “genialny głupek” jest chyba lepsze. Westchnął. - No i? - zapytał Hank po chwili wpatrywania się w Arliego. - Jaki z tego pożytek? Co nam to daje, skoro nie możemy tego mechanizmu kontrolować? - Co nam to daje? - Arlie wyprostował się. - Spójrz na sztukę, na naukę, na cywilizację. Chyba nie zaprzeczysz istnieniu różnego rodzaju inspiracji, prawda? One naprawdę istnieją i pewnego dnia znajdziemy lepszą metodę wywoływania ich niż ten czysty indukcyjny proces polegający na posługiwaniu się świadomym, skupiającym uwagę mechanizmem w nadziei, że coś z tego wyjdzie. - Uważasz, że to możliwe? - Wiem, że tak. - Rozumiem - odparł Hank. Przez chwilę w biurze panowała cisza. - No, cóż - powiedział wreszcie Hank - przykro mi, że wracam do mojego własnego problemu, ale powiedziałeś kilka dni temu, że masz jakieś pomysły dotyczące Arta Willoughby’ego. Z pewnością mówiłeś to w natchnieniu lub raczej bez ograniczeń wywołanych pracą świadomego umysłu. - Właśnie miałem zamiar do tego wrócić - przerwał Arlie. - Ten chłopak najwyraźniej cierpi na coś, co wychowawcy nazywają brakiem dyscypliny pracy. Hm, tak. Niedorozwój świadomego, ukierunkowanego na problemy mechanizmu. Stara się funkcjonować na zasadzie czystej intuicji. Gdy to zawiedzie - staje się bezradny. Wtedy poddaje się - stąd jego częste przeniesienia z jednego college’u do drugiego.. Z drugiej strony, gdy ta zasada się sprawdza - Art osiąga doskonałe wyniki. Prawdopodobnie wynalazł jakiś sposób na utrzymanie się w stanie nienormalnego pobudzenia zewnętrznego lub wewnętrznego. Jedyny kłopot w tym, że on prawdopodobnie nie zdaje sobie z tego sprawy, a już z całą pewnością nie kontroluje tego stanu. Może teraz zasnąć w każdej chwili, a kiedy się obudzi i będziesz chciał, żeby powtórzył ten niezwykły ciąg bezsenności - nie będzie w stanie tego zrobić. Hank prychnął z niedowierzaniem. - Dobrze - rzekł Arlie. - W porządku. Przekonamy się. - Z pewnością - odparł Hank. Wstał. - Chciałbyś go zobaczyć? Powiedział, że dziś rano czuł się trochę otumaniony. Postanowiłem wypróbować na nim nasz piorunujący środek. - A co będzie - zastanawiał się Arlie, podnosząc się z krzesła - jeśli go to uśpi? Hank rzucił mu spojrzenie pełne furii. - Proszę podać pacjentowi lek - zakomenderował Hank. On, Arlie i Margie Hansen zgromadzili się w pokoju szpitalnym Arta. Był to miły pokój bez łóżka, zasłany książkami i mapami. Ponieważ przepisy szpitalne zabraniały jakichkolwiek przyborów czy zwierząt domowych, Art zainteresował się wojnami Hannibala z Kartaginy. Właśnie starał się wyłowić prawdę historyczną z dosyć niejasnych sprawozdań opisujących ucieczkę Hannibala od Rzymian po klęsce Antiocha pod Magnezją i poddaniu swego wielkiego generała Rzymowi. Musiał jednak odłożyć książki i wziąć małą, białą kapsułkę, którą na polecenie Hanka podała mu Margie. Art wziął ją do ręki, po czym zawahał się. - Czy sądzi pan, że ta pigułka wprawi mnie w stan wielkiego zdenerwowania? - zapytał. - Powinna cię po prostu pobudzić - odparł Hank. - Mówiłem panu jak działają na mnie takie rzeczy jak kawa. Dlatego nigdy nie piję kawy, ani nie biorę środków pobudzających. Pół filiżanki i czuję, że mi wysadza oczy. - Nie mielibyśmy powodu - powiedział Hank dosyć kwaśno - płacić ci za wypróbowanie “potwora”, gdybyś odmówił wzięcia go naprawdę. - Ależ... Oczywiście... - zgodził się zawstydzony Art. - Mogę prosić o wodę? Margie dała mu pełną szklankę i rzuciła swemu szefowi ostre spojrzenie. - Jeśli zacznie cię to męczyć, natychmiast daj nam znać - oświadczyła. Art połknął kapsułkę. Przez chwilę stał jak gdyby w oczekiwaniu na eksplozję, lecz ponieważ nic się nie stało, uspokoił się. - Po jakim czasie zaczyna działać? - zapytał. - Mniej więcej po piętnastu minutach - odparł Hank. Czekali. Po dziesięciu minutach Art rozpromienił się i powiedział, że czuje się o wiele żwawszy. Po piętnastu minutach oczy mu błyszczały, był pełen radości i wigoru. - Bardzo przepraszam doktorze - rzekł do Hanka. - Bardzo przepraszam, że się wahałem. To dlatego, że kawa i te inne rzeczy. - W porządku - rzucił Hank przygotowując się do opuszczenia pokoju. - Margie zabierze cię teraz na badanie. - Świetna pigułka. Szczerze ją polecam - powiedział Art wychodząc z Margie. Słyszeli jak oddala się korytarzem w kierunku laboratorium znajdującego się o piętro niżej i przez cały czas mówi. - No i co? - zapytał Hank. - Czas pokaże - odparł Arlie. - Mówiąc o czasie - ciągnął Hank - przypomniałeś mi, że muszę włączyć kawę. Wpadniesz na filiżankę? - Nie zaprzeczaj - mówił w chwilę później Hank w biurze nad na wpół opróżnionymi filiżankami. - Słyszałem wyraźnie. Powiedziałeś, że jeśli człowiek się na to nastawi, to potrafi fruwać. - Nieprawda. A poza tym mówiłem w sposób akademicki - bronił się gwałtownie Arlie. - To, że przedstawiam pewne fantastyczne pomysły w sensie akademickim nie znaczy, że możesz wrobić mnie w sensie praktycznym. Oczywiście, że nikt nie potrafi fruwać. - Zgodnie z twoją teorią, taki człowiek jak Willoughby mógłby, gdyby uruchomił odpowiednie siły. - Bzdura. On na pewno nie potrafi fruwać. Nagle w korytarzu dały się słyszeć nerwowe szybkie kroki, drzwi otworzyły się gwałtownie i chwiejnym krokiem weszła Margie. Oparła się o biurko i łapała ustami powietrze nie mogąc wymówić słowa. - Co się stało?! - krzyknął Hank. - Art... - wyjąkała Margie - wyfrunął przez okno w laboratorium. Hank skoczył na równe nogi i podsunął jej krzesło. Osunęła się na nie z wdzięcznością. - Bzdura! - powiedział Arlie. - Złudzenie. Lub... - popatrzył groźnie na Margie - jakaś zmowa. - Złapałaś oddech? Co się stało? - dopytywał się Hank. Margie wciągnęła głęboko powietrze. - Właśnie go badałam - zaczęła wciąż jeszcze bez tchu. - Opowiadał coś bez sensu i nie mogłam go zmusić, żeby stał spokojnie. Mówił o Tytusie Kwintusie Flawiuszu, problemie trzech ciał, sosie a la księżna Walewska, rodzinie much potówek rzędu dwuskrzydłych - wszystko poplątane razem. Ależ bredził! I nagle wypłynął przez otwarte okno. - Wypłynął? - warknął Arie. - Sądziłem, że powiedziałaś “wyfrunął”. - Ależ laboratorium jest na trzecim piętrze! - jęknęła Margie, prawie ze łzami. W wyniku dalszych pytań uzyskali informację, że kiedy Margie podbiegła do okna spodziewając się zobaczyć na trawie zmasakrowane szczątki, ujrzała Arta wiszącego na jednym ręku na gałęzi dębu rosnącego za oknem. W odpowiedzi na ostre indagacje Arlie’go zapewniła gwałtownie, że najbliższa gałąź dębu znajduje się co najmniej o dwa i pół metra od okna, z którego wyskoczył, wypadł lub też wypłynął Art. - Co się stało potem? - zapytał Hank. Potem, według słów Margie, Art wydał dwa tarzanopodobne okrzyki i zeskoczył na ziemię. Następnie widziała go już tylko biegnącego przez campus, w chłodnym świetle porannego słońca, pod pełnymi pąków drzewami; był w spodniach i koszuli rozpiętej pod szyją. Zmierzał w kierunku północno - wschodnim, czyli w stronę miasta, i chwilami podskakiwał wysoko, jak gdyby z nadmiaru energii. - Chodźmy! - warknął Hank, gdy wysłuchał tej historii do końca. Pobiegł pierwszy w kierunku parkingu znajdującego się trzy piętra niżej, do swojego samochodu. Po drugiej stronie campusu, na postoju taksówek, nasza trójka wpadła na ślad Arta. Kierowca stojącej tam taksówki przypomniał sobie kogoś podobnego do Arta, kto wsiadł w taksówkę należącą do tej samej firmy. Gdy Hank powiedział, że pasażer jest pacjentem pod jego opieką, a sam przedstawił się jako lekarz ze szpitala uniwersyteckiego, taksówkarz z którym rozmawiali, zgodził się połączyć z centralą i dowiedzieć się, w jakim kierunku pojechała taksówka wioząca Arta. Okazało się, że punktem docelowym był bank w śródmieściu. Hank, Arlie i Margie władowali się z powrotem do samochodu i pojechali tam. Gdy przyjechali, dowiedzieli się, że Art już wyszedł, zostawiając za sobą lekkie zamieszanie. Wicedyrektor banku pożyczył mu mianowicie dwieście sześćdziesiąt osiem dolarów osiemdziesiąt centów i w tej chwili zupełnie nie rozumiał, dlaczego to zrobił. - Po prostu mnie namówił - wyznawał wicedyrektor w chwili, gdy nadbiegł Hank, Arlie i Margie. Okazało się co gorsza, że Art nie przedstawił żadnej gwarancji. Wicedyrektor był pod wrażeniem, że pieniądze te miały być użyte dla dokonania jakiegoś niejasnego, lecz bardzo użytecznego odkrycia dotyczącego Hannibala, encyklopedii, muchy potówki i fizyki plus coś związanego z szampanem i sposobem przyrządzania pstrąga. Następna rozmowa z firmą taksówkową przyniosła wiadomość, że Art pojechał do sklepu z alkoholem. Pojechali za nim. W sklepie dowiedzieli się, że Art kupił ogromną butlę szampana marki “Moet et Chandon” (sklep posiadał tylko jedną tak dużą butelkę) i wspomniał, że wybiera się do restauracji. Firma taksówkową nie była im w stanie powiedzieć, do jakiej restauracji. Kierowca Arta właśnie nadał przez radio, że nie będzie się zgłaszał przez następne pół godziny. Zaczęli sprawdzać co najlepsze restauracje w tym rejonie. W czwartej z kolei, o dźwięcznej nazwie “Calice d’Or” dopadli w końcu Arta. Siedział sam przy dużym, okrągłym stole, na którym piętrzyły się oprawne w skórę ze złocieniami tomy nowiutkiej encyklopedii i jadł coś, co okazało się być pstrągiem w sosie a la księżna Walewska; pił zamrożony szampan, który stał przed nim w ogromnej, pięciolitrowej butli. - Heej! - wrzasnął Art, gdy ich zobaczył i machnął kieliszkiem z szampanem. - Szampana dla wszystkich! Za’pigułkę doktora Rappa! - Wracamy do szpitala - powiedział Hank. - Bzdura! Przynieś kieliszki! Szampana dla moich przyjaciół! - Ach, Art! - krzyknęła Margie. - Jest zalany w pestkę - stwierdził Arlie. - Wcale nie - zaprotestował Art. - Oświecony. Oślepiający błysk i rozumiesz wszystko. Czy wiecie, że cała wiedza zbiega się w jednym punkcie? - Margie, zawołaj taksówkę - zarządził Hank. - Encyklopedia i bąbelki szampana to dokładnie to samo. - Czym mogę służyć, proszę pana? - zapytał kelner podchodząc do Hanka. - Chcę zabrać naszego przyjaciela do domu. - Wszystkie drogi prowadzą do wiedzy. Rozumiesz niewiedzę, hep!, rozumiesz wszystko... - Tak jest proszę pana. Tak. Zapłacił rachunek z góry. - Czy chciałbyś władać trzema tysiącami czterysta siedemdziesięcioma i jednym językiem? - pytał Art Arliego. - Oczywiście - mówił Arlie uspokajająco. - Moja asystentka poszła wezwać taksówkę. Jestem doktor Rapp ze szpitala uniwersyteckiego i... - Kiedy byłem dzieckiem - oznajmił Art - myślałem jak dziecko i zachowywałem się jak dziecko. Teraz jestem dorosły. Precz z dziecinadą! - Właśnie wraca młoda dama, proszę pana. - Ale kto się zajmie szopem? - Zatrzymałam taksówkę. Czeka na ulicy. - Podnieśmy go - zarządził Hank. Chwycili Willoughby’ego mocno pod ręce i postawili na nogi. - Tędy - rzekł Hank, prowadząc Arta w stronę drzwi. - Wszechświat - powiedział Art. Pochylił się konfidencjonalnie w stronę Hanka, niemalże przewracając całą trójkę. - Ma tylko pięć centymetrów średnicy. - Doprawdy? - warknął Hank. - Trzymaj się Arliego, to nie upadniesz. O tak... - zakomenderowała Margie. Art zamrugał powiekami i z trudem skupił na niej spojrzenie. - A... tu jesteś - zauważył. - Kocham cię. To jasne. Jedyna prawdziwa kobieta w całym wszechświecie. Wszystkie inne to marne imitacje. Wyjdź za mnie za mąż w najbliższy wtorek o trzeciej po południu. Bądź w ratuszu i ubierz się na niebiesko. Margie parsknęła. - Proszę nam otworzyć drzwi. - Oczywiście, proszę pana - rzekł kelner otwierając drzwi restauracji. Różowoszara taksówka czekała przy skrzyżowaniu. - Proszę natychmiast sprzedać akcje Wehauk Cannery - radził Art kelnerowi. - Złe zarządzanie. Całkowity upadek. Kelner patrzył z niedowierzaniem. - Wiadomość będzie podana za dziesięć dni. - Ale skąd pan wie, że ja mam... - zaczął kelner, podczas gdy Arta umieszczano na tylnym siedzeniu w taksówce. Margie wsiadła za nim. - A, jesteś - dobiegł z taksówki głos Arta. - Pierwszy syn będzie miał na imię Charles Jones; włosy blond, niebieskie oczy. Drugi syn, William... - Przyślę kogoś, żeby odebrał encyklopedię i wszystkie inne rzeczy, które tu zostawił - powiedział Hank do kelnera i wsiadł do taksówki, po czym odjechali. - No, no - odezwał się po dłuższej chwili kelner do portiera, który właśnie podszedł - jak ci się podoba? Widziałeś kiedyś coś takiego? - Nie, a poza tym nie widziałem człowieka, który mając w sobie pięć litrów szampana byłby jeszcze w stanie utrzymać się na nogach - odparł portier. - A co najgorsze - mówił Hank do Arlie’go w dwa dni później, gdy obaj siedzieli w biurze Hanka - Margie naprawdę zamierza wyjść za niego, za mąż. - No i co w tym złego? - zapytał Arlie. - Co w tym złego?! Spójrz! - Hank wskazał przedmiot leżący na jego biurku. - Już obejrzałem - odparł Arlie. Obaj dokładnie przyjrzeli się temu przedmiotowi. Wyglądał na normalny przenośny telefon z kablem i wtyczką, tyle że wtyczka ta podłączona była do małego, kartonowego pudełka wielkości opakowania po serze; wewnątrz znajdowała się skłębiona masa przewodów i części wydartych z taniego przenośnego radia. Pudełko nie było podłączone do niczego. - Jaki to był numer? Aha, wiem! - powiedział Arlie. Podniósł słuchawkę i nakręcił bardzo długi numer. Trzymał słuchawkę tak, żeby obaj mogli słyszeć. Przez chwilę słychać było brzęczący sygnał, a potem biuro wypełnił cienki, blaszany głosik: - Jest godzina ósma czterdzieści siedem. Temperatura osiemnaście stopni Celsjusza, wiatr wschodni o prędkości ośmiu mil na godzinę. Przewidywana pogoda dla regionu Anchorage - zachmurzenie i opady śniegu, maksymalna temperatura 22°C, minimalna w nocy 9°C. W pozostałych częściach Alaski... Arlie westchnął i odłożył słuchawkę na widełki. - Przywieźliśmy go tutaj - zaczął Hank - zalanego w trupa. W ciągu czterdziestu minut, zanim stracił przytomność, zdążył zbudować ten niezwykły koszyk na śmiecie, który odbiera pięć razy więcej niż powinien. Spał siedem godzin, po czym wstał w doskonałej formie. Co mam robić? Zastrzelić go, czy co? Muszę pamiętać o odpowiedzialności w stosunku do ludzkości - nie mówiąc już o Margie. - Czy w tej chwili zachowuje się normalnie? - Tak, ale co ja mam robić? - Spróbuj hipnozy. - Ciągle to powtarzasz. Nie rozumiem... - Musimy - powiedział Arlie - zahamować połączenie pomiędzy jego świadomym umysłem a mechanizmem intuicyjnym. Przedział między tymi dwoma systemami jest w jego wypadku wyjątkowo cienki. Przedłużająca się bezsenność w połączeniu z nienormalnym pobudzeniem wywołanym twoim “potworem” sprawiły, że Art przedostał się do swego “genialnego głupka”. “Rozwiąż”! I “genialny głupek” mieszczący się w jego głowie podpowiada mu rozwiązanie. - Nadal myślę, że będzie lepiej jeśli go zastrzelę. - Jesteś lekarzem... - Dobrze, że mi o tym przypominasz. W porządku, więc nie mogę go zastrzelić. Nawet nie chcę go zastrzelić. Ale Arlie, co się stanie z ludzkością? Wyhodowałem jakiś rodzaj cudotwórcy, który, jeśli zechce, może prawdopodobnie przenieść kontynent północnoamerykański na Południowy Pacyfik. Jednocześnie jest to motyl, który nigdy nie zatrzymuje się przy jednym pomyśle dłużej niż przez pięć minut. Oczywiście mam wobec niego obowiązki lekarza. Ale co z moją odpowiedzialnością wobec reszty ludzkości? - Nie stało się nic, co by ją naruszyło - odparł cierpliwie Arlie. - Po prostu doprowadź Arta do stanu w jakim go poznałeś. - To znaczy koniec z cudami? - Tak. Chyba, że będą całkiem przypadkowe. - Myślę, że zastrzelenie go byłoby bardziej humanitarne. - Bzdura - odpowiedział Arlie ostro. - To dla dobra wszystkich. Hank westchnął i wstał. - Dobrze - powiedział. - Chodźmy. Ruszyli korytarzem w kierunku pokoju Arta. Zastali go siedzącego w fotelu i pogrążonego w głębokich rozmyślaniach. Wokół leżały rozrzucone książki i mapy. - Dzień dobry, Art - odezwał się Arlie. - A, dzień dobry - odpowiedział Art, budząc się z zamyślenia. - Pora na badanie? - W pewnym sensie - rzekł Arlie. Wyjął małe pudełko przykryte kartonową płytką, na której zaznaczone były atramentem czarne i białe spirale. Podłączył pudełko do pobliskiej wtyczki elektrycznej i postawił je na stole przed Artem. Płytka zaczęła się obracać. - Chcę, żebyś się temu przyjrzał - rzekł Arlie. Art spojrzał na stojące przed nim urządzenie. - Co widzisz? - zapytał Arlie. - Wygląda jak wchodzenie w głąb tunelu - powiedział Art. - Istotnie - zgodził się Arlie. - Wyobraź sobie, że to ty tam wchodzisz. W głąb tunelu. Coraz szybciej. Mówił spokojnie i przekonywająco przez około półtorej minuty. Gdy skończył, Art był w stanie głębokiego transu. Arlie zbudził go na tyle, aby móc mu zadać pytanie. - A w jaki sposób przychodzą ci do głowy te odpowiedzi? - pytał Arlie w kilka minut później. - Jest to jakby rodzaj błysku - odpowiedział Art. - Oślepiającego błysku. - Czy zawsze pojawiały się w ten sposób? - Chyba dopiero ostatnio - odparł Art. - No, tak - rzekł Arlie. - Tak jest zawsze tuż przed tym, zanim ludzie wyrastają z tych błysków, wiesz o tym, prawda? Chwila ciszy. - Tak - odparł Art. - Ty właśnie z nich wyrosłeś. Przydarzył ci się ostatni błysk. Te błyski należą do okresu dzieciństwa. Miałeś opóźnione dojrzewanie, ale od tej pory będziesz myślał jak człowiek dorosły. Powtarzaj za mną. - Będę myślał jak człowiek dorosły - wygłosił Art. Arlie wbijał mu to do głowy przez następne kilka minut. Następnie wyprowadził Arta z transu ostatnim poleceniem: gdyby odczuwał nawrót “błysków” powinien zwrócić się do Arliego o pomoc w przezwyciężeniu ich. - Witam doktorze - powiedział Art do Hanka po obudzeniu się. - Jak długo będzie pan mnie jeszcze potrzebował jako obiektu badań? Hank skrzywił się smutno. - Spieszno ci nas opuścić? - zapytał. - Nie wiem - odparł Art zacierając z entuzjazmem swoje długie dłonie i prostując się na krześle - ale pomyślałem, że chyba czas zabrać się do pracy. Ustatkować się. W końcu niedługo będę żonatym człowiekiem. - Możemy cię zwolnić nawet dzisiaj, jeśli chcesz - odparł Hank. Art wszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i zdjął skórzaną kurtkę, którą powiesił na haku, gdzie wisiały już jego dudy. Pokój był w stanie identycznym jak w chwili, gdy Art go opuszczał i aż trudno było uwierzyć, że minęło dziesięć dni. Nawet szop spał w koszu na śmiecie. Art martwił się o niego, lecz najwyraźniej gospodyni troszczyła się o zwierzątko. Jedyną różnicą, jaką Art odczuł było to, że pokój wydał mu się mniejszy. Westchnął pogodnie i zasiadł przy biurku, przysuwając sobie papier i ołówek. Popołudniowe słońce wdzierające się przez szparę w żaluzji świeciło Artowi oślepiająco w oczy. - Cholera! - powiedział. – Muszę coś zrobić z tym... Nagle przerwał z ręką podniesioną do oczu i uśmiechnął się. Otworzył szufladę biurka i wyjął ciężkie kuchenne nożyczki. Naciął z obu stron plastykowy pasek znajdujący się na dole żaluzji, wyciągnął go i założył w miejsce brakującego. Wciąż uśmiechając się wziął ołówek i machinalnie napisał imię “Margie”, po czym obrysował je sercem. Umieścił to wszystko w - jak sądził - lewym górnym rogu. Spojrzenie miał nieobecne. Ołówek skierował się ku środkowi kartki i przez chwilę poruszał się bez celu. Wreszcie Art zaczął rysować. Rysunek przedstawiał urządzenie, które osłaniało by oczy Arta przed słońcem. Jednakże była to również kopuła na każdą pogodę, mogąca osłaniać przez okrągły rok miasto o średnicy dziesięciu mil. Powłoka kopuły składała się z cienkiej warstwy dwutlenku węgla, takiego jak w banieczkach szampana, wytwarzanej i utrzymywanej przez pole magnetyczne emanujące z trzech silnie naładowanych elementów poruszających się wokół siebie pod szczytem kopuły i przemyślnie umieszczonych w szkielecie, którego wzór przypominał strukturę skrzydła rodziny much potówek rzędu dwuskrzydłowych. W miarę jak projekt przybierał coraz wyraźniejszy kształt, Art uśmiechał się coraz radośniej. Był to jednak uśmiech myślący i dojrzały. Hank i Arlie mieli zupełną rację co do niego. Zawsze był motylem przenoszącym się z jednego pomysłu na inny, wiecznie bawiący się życiem. Był jednak również niedobrym obiektem hipnozy, ponieważ stawiał opór. A wkrótce będzie miał żonę, o którą będzie musiał dbać. W związku z tym trudno powiedzieć, czy Arlie i Hank byliby spokojni, widząc Arta w tym momencie. Myślał rzeczywiście w sposób o wiele bardziej dojrzały niż tamci dwaj przypuszczali. Po prostu jeśli chodzi o cuda, przestał się bawić - teraz była to praca. Przełożyła Elżbieta Petraitis-O’Neill NAZYWAJ GO PANEM Słońce nie mogło się zdecydować, by unieść się ponad wzgórza Kentucky i pomóc Kyle’owi Arnamowi w przebudzeniu. Kyle wstał, ubrał się i wyszedł osiodłać myszatego wałacha oraz siwego ogiera. Ujeżdżał ogiera aż do momentu, gdy pierwsza furia opuściła jego wyprężony w łuk, śnieżnobiały grzbiet. Poprowadził wtedy oba konie do kuchennych drzwi i uwiązał je tam. Potem wszedł do środka, by zjeść śniadanie. Kartka z wiadomością, która przyszła w zeszłym tygodniu, leżała obok talerza z bekonem i jajkami. Teena, jego żona, stała zwrócona do niego tyłem przy kuchennym stole. Usiadł i zaczął jeść, czytając jednocześnie list. “...Książe będzie podróżować incognito, pod jednym ze swych rodowych tytułów, jako Hrabia Północnej Sirii, i nie powinno zwracać się do Niego “Wasza Książęca Mość”. Nazywaj Go Panem. “ - Dlaczego to musisz być ty? - zapytała Teena. Podniósł wzrok i zobaczył, jak stoi odwrócona do niego tyłem. - Teena... - zaczął smutno. - Dlaczego? - Moi przodkowie byli jego ochroną osobistą, w czasie krucjat przeciwko obcym. Mówiłem ci już o tym - powiedział. - Mój przodek ocalił mu życie, wiele razy, kiedy nie było ostrzeżeń - okręt Raków mógł pojawić się skądkolwiek, by ich zetrzeć, nawet nad okrętem flagowym. I nawet Imperator musiał walczyć o swoje życie, ręka w rękę z innymi. - Wszyscy obcy już nie żyją, a Imperator ma teraz następne setki światów! Dlaczego więc jego syn nie może dokonywać swego Wielkiego’Objazdu na nich? Dlaczego musi przybyć na Ziemię - i do ciebie? - Jest tylko jedna Ziemia. - I tylko taki jeden jak ty, przypuszczam? Westchnął w duchu i dał spokój. Po śmierci matki dorastał pod opieką ojca oraz swego wuja, i w sporach z Teeną czuł się zawsze bezradny. Wstał i podszedł do niej. Objął ją rękoma i delikatnie próbował obrócić. Ale oparła się. Znów westchnął w duchu i zwrócił się w stronę szafki z bronią. Wyjął naładowany pistolet maszynowy, wsadził do dobrze przykrojonej do niego krótkiej i pękatej kabury, wpiął ją do rzemienia przy sprzączce po lewej stronie, gdzie mogła ją ukryć fałda jego skórzanej kurtki. Potem wybrał nóż o ciemnym trzonku, z piętnastocentymetrowym ostrzem i pochylił się, by wsunąć go do pochwy na wewnętrznej stronie buta. Wypuścił mankiety spodni na buty i wyprostował się. - On nie ma prawa być tutaj - powiedziała z zawziętością w głosie Teena w kierunku stołu kuchennego. - Od turystów wymaga się trzymania się terenów muzealnych i kwartałów turystycznych. - On nie jest turystą. Wiesz o tym - spokojnie odpowiedział Kyle. - Jest najstarszym synem Imperatora, a jego prababka pochodziła z Ziemi. Jego żona także będzie z niej pochodzić. Każda czwarta generacja z rodu Imperatora musi poślubić kogoś z populacji Ziemi. Takie jest prawo. Wciąż jeszcze. Nałożył swoją skórzaną kurtkę, zapinając ją tylko na górze, by ukryć kaburę z bronią, obrócił się już w drzwiach i zatrzymał. - Teena? - zapytał. Nie odezwała się. - Teena! - powtórzył. Podszedł do niej, położył ręce na jej ramionach i spróbował obrócić ją twarzą do siebie. Opierała się znowu, ale tym razem nie pozwolił jej na to. Nie był wielkim mężczyzną - średniego wzrostu, z zaokrągloną twarzą i pochyłymi, niezbyt rozrośniętymi a nawet trochę otłuszczonymi ramionami. Ale jego siła była niezwykła. Potrafił zmusić do uległości swego siwego ogiera, wplątując w jego grzywę jedną pięść - a nie było drugiego mężczyzny, który byłby w stanie tego dokonać. Obrócił ją z łatwością w swoją stronę. - Posłuchaj mnie - zaczął. Ale zanim mógł skończyć, cała jej zawziętość znikła. Drżąc, przywarła do niego całym ciałem. - On sprowadzi na ciebie kłopoty. Ja wiem, że tak będzie - łkała mu na piersi z tłumionym szlochem. - Kyle, nie idź tam! Nie ma takiego prawa, które kazałoby ci tam iść! Ze ściśniętym i suchym gardłem głaskał ją delikatnie po włosach. Nie miał jej nic do powiedzenia. To, o co prosiła, było niemożliwe. Od czasów, kiedy słońce po raz pierwszy uniosło się nad złączone głowy mężczyzny i kobiety, żony zawsze przytulały się do swoich mężów w takich sytuacjach, prosząc o to, co stać się nie mogło. I zawsze mężczyźni przytulali je - tak, jak Kyle przytulał ją teraz. Jak gdyby zrozumienie mogło się nawiązać w jakiś sposób między złączonymi ciałami. I nigdy nic nie mówili, ponieważ nic nie dałoby się powiedzieć. Więc Kyle przytulał ją jeszcze przez kilka chwil, po czym sięgnął by zdjąć jej splecione palce ze swych pleców i odsunął otaczające go ręce. Potem wyszedł. Patrząc w kuchenne okno, gdy odjeżdżał na swym siwym ogierze, wiodąc za sobą myszatego konia, widział ją, jak wciąż stała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Nawet nie płakała. Stała po prostu, z opuszczonymi ramionami, ze zwieszoną głową, bez ruchu. Odjeżdżał przez las, przez górzyste okolice Kentucky. Potrzebował z górą dwóch godzin, by dostać się do kwartału. Gdy zjechał w dół, w dolinę prowadzącą do niego, zobaczył wysokiego, brodatego mężczyznę, ubranego w strój noszony na niektórych Młodszych Światach. Stał u bramy, wiodącej do wewnętrznego dziedzińca wiejskiego, drewnianego domu. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że broda była posiwiała, a mężczyzna przygryzał wargi. Oczy, ponad wąskim, prostym nosem były nabiegłe krwią i podkrążone, jakby ze zmartwienia lub braku snu. - Jest na dziedzińcu - powiedział siwobrody mężczyzna, gdy Kyle podjechał. - Jestem Montlaven, jego opiekun i wychowawca. Jest już gotowy, by wyruszyć - pociemniałe oczy patrzyły na Kyle’a niemal błagalnie. - Idź prosto przed łbem ogiera - rzekł Kyle - I zabierz mnie do niego. - Nie ten koń dla niego - stwierdził Montlaven, patrząc nieufnie na ogiera. - Nie. Będzie jechał na wałachu. - Będzie chciał siwego. - Nie może jechać na siwym. Nawet jeśli ja mu na to pozwolę, nie będzie umiał sobie z nim poradzić. Jestem jedynym, który umie na nim jeździć. Wpuść mnie. Wychowawca obrócił się i poprowadził go przez porośnięty trawą dziedziniec, otaczający basen kąpielowy. Na rozłożystym krześle, obok basenu siedział wysoki, młody, niespełna dwudziestoletni, mężczyzna z grzywą jasnych włosów. Przy nim leżała para juków. Wstał, gdy Kyle i wychowawca zbliżyli się do niego. - Wasza Wysokość - zaczął wychowawca, gdy się zatrzymali. - Oto Kyle Arnam, Twój człowiek, który będzie cię ochraniał podczas tych trzech dni pobytu. - Witaj Strażniku... to znaczy, Kyle - uśmiechnął się Książe. - W takim razie ten jasny. I ja sam go dosiądę. - Będziesz jeździł na wałachu, Panie - powiedział Kyle. Książe ze zdumieniem utkwił w nim oczy, przechylił do tyłu swą przystojną twarz i roześmiał się. - Umiem jeździć na koniu, człowieku - oświadczył. - Jeżdżę całkiem dobrze. - Nie na tym koniu - odparł beznamiętnie Kyle. - Nikt, oprócz mnie nie jeździ na tym koniu. Oczy rozszerzyły się, śmiech zamarł. A potem wrócił. - I co ja mam zrobić? - szerokie ramiona poruszyły się. - Ustępuję. Ja zawsze ustępuję. No, prawie zawsze - wyszczerzył zęby do Kyle’a, ze ściągniętymi wargami, ale w szczerym uśmiechu. - W porządku. Obrócił się ku wałachowi i - po niespodziewanym skoku - już był w siodle. Wałach parsknął i dał susa, wierzgając zadem w szoku, potem uspokoił się, gdy długie palce jednej ręki młodego człowieka wprawnie skróciły wodze, a drugiej poklepały szary grzbiet. Brwi Księcia podniosły się, kiedy popatrzył na Kyle’a, lecz ten stał niewzruszenie. - Przyjmuję, że jesteś uzbrojony, dobry Kyle? - zapytał drwiąco Książe. - Będziesz mnie bronić przed tubylcami, jeśli ci nagle zdziczeją? - Twoje życie jest w moich rękach, Panie - odrzekł Kyle. Rozpiął skórzaną kurtkę i pozwolił jej się rozchylić, by na moment ukazać swój pistolet maszynowy w kaburze. - Będzie - wychowawca położył dłoń na kolanie młodzieńca. - Nie bądź nierozważny, chłopcze. To jest Ziemia i ludzie tutaj nie mają takich klas i zwyczajów, jakie my mamy. Pomyśl, zanim... - Och, oszczędź mi tego, Monty! - przerwał mu oschle Książe. - Będę tak samo tajemniczy, tak samo niezauważalny, tak samo archaiczny i niezależny jak cała ich reszta. Myślisz, że nie pamiętam! Tak czy inaczej, to już tylko około trzech dni, zanim mój ojciec dołączy do mnie. A teraz puść mnie! Wyszarpnął się, obrócił, pochylając się w siodle ku przodowi i poderwał nagle wałacha w stronę bramy. Zniknął za nią, a Kyle z trudem ściągnął wodze siwemu ogierowi, gdy ten, tańcząc zadem, próbował podążyć za nim. - Podaj mi juki - zażądał Kyle. Wychowawca pochylił się i spełnił polecenie. Kyle szybko umocował juki na swym wierzchowcu, kładąc je w poprzek kłębu ogiera. Patrząc na dół, zobaczył łzy w oczach brodatego mężczyzny. - On jest dobrym chłopcem. Przekonasz się. Przekonasz się, że jest taki - zadarta do góry twarz Montlavena patrzyła na niego z niemym błaganiem. - Wiem, że pochodzi ze wspaniałej rodziny - oświadczył powoli Kyle. - Zrobię dla niego, co tylko będę mógł - I wyjechał przez bramę za wałachem. Kiedy znalazł się po jej zewnętrznej stronie, Księcia nigdzie nie było widać. Mógł z łatwością jechać za nim, dzięki brązowym śladom uderzeń na ziemi, połamanej trawie, znakom pozostawionym przez kopyta wałacha. Przywiodły go one w końcu, przez zagajnik sosen, do otwartej trawiastej pochyłości, na której siedział Książe, przypatrując się niebu przez jakieś pudełko z widoczną tylko jedną soczewką. Kiedy pojawił się Kyle, Książe opuścił instrument i bez słowa podał mu go. Kyle przyłożył go do oka i spojrzał ku niebu. Rozległ się chrzęst obracającego się łożyska i jedna z krążących dookoła Ziemi stacji wpłynęła w pole widzenia soczewek. - Oddaj mi to - rzucił Książe. - Nie mogłem popatrzyć na to wcześniej - podjął młodzieniec, gdy Kyle wręczył mu soczewki - A chciałem. To raczej kosztowny prezent, wiesz o tym - ta i pozostałe dwie takie same, z naszego Imperialnego skarbca. Tylko dla zabezpieczenia waszej planety przed następną erą lodowcową. A co dostajemy za to w zamian? - Ziemię, Panie - odpowiedział Kyle. - Tak jak to było, zanim człowiek odszedł między gwiazdy. - Och, tereny muzealne mogłyby zostać utrzymane za jedną taką stację i przy pomocy pół miliona dozorców - powiedział Książe. - Mówię o dwóch pozostałych stacjach i o was, milionie wolnych kopaczy. Będę musiał się przyjrzeć temu, gdy zostanę Imperatorem. Możemy jechać? - Jak sobie życzysz, Panie - Kyle zebrał wodze ogierowi i dwa konie, wraz ze swymi jeźdźcami ruszyły przez stok. ...I jeszcze jedna rzecz - oznajmił Książe, kiedy wjechali w dalszy pas sosnowych drzew - Nie chcę, żebyś dał się zwieść pozorom. Ja naprawdę lubię starego Monty’ego, wracając do tamtych zdarzeń. To po prostu dlatego, że tak naprawdę nie planowałem w ogóle tu przylatywać. Spójrz na mnie, Strażniku!!! Kyle obrócił się, i zobaczył niebieskie oczy, skierowane na niego, płonące, typowym w tej rodzinie, Imperialnym spojrzeniem. Nagle, niespodziewanie, złagodniały. Książe roześmiał się. - Niełatwo cię przestraszyć, prawda, Strażniku? To znaczy, Kyle? Myślę, że mimo wszystko cię lubię. Ale patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. - Tak, Panie. - Oto mój dobry Kyle. No tak, wyjaśniałem ci, że tak naprawdę to nie planowałem przybywać tu w czasie mojego Wielkiego Objazdu, w ogóle. Nie widzę żadnego powodu, by odwiedzać ten wasz zakurzony, muzealny świat, gdzie ludzie wciąż próbują żyć w taki sam sposób, jak żyli podczas Mrocznych Wieków. Ale mój Imperialny ojciec wmówił mi to. - Twój ojciec, Panie? - spytał Kyle. - Tak, mógłbyś powiedzieć, że mnie przekupił - ciągnął w zamyśleniu Książe. - Powinien się ze mną tu spotkać, w ciągu - tych trzech dni. Ale teraz wysłał wiadomość, że nastąpiło niewielkie opóźnienie... Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że on należy do szkoły starych ludzi, którzy ciągle uważają, że Ziemia jest czymś wartościowym i pełnym życia. A tak się składa ze mną, że lubię i szanuję mojego ojca, Kyle. Doceniasz to? - Tak, Panie. - Myślałem, że tak odpowiesz. Tak, on jest jedynym człowiekiem z całej ludzkiej rasy, którego poważam. I, żeby sprawić mu radość, odbywam tę wycieczkę na Ziemię. I, żeby sprawić mu radość - ale tylko, żeby sprawić radość jemu, Kyle - mam zamiar być miłym Księciem dla was, odnosząc to do waszych naturalnych cudów, sportów wodnych i czego tam jeszcze. Teraz mnie rozumiesz. A może nie? - obrzucił go spojrzeniem. - Rozumiem. - To świetnie - Książe znowu się uśmiechnął. - Więc teraz możesz zacząć mi opowiadać wszystko o tych drzewach, ptakach i zwierzętach, tak, żebym mógł zapamiętać ich nazwy i sprawić radość mojemu ojcu, kiedy się pojawi. Co to są te małe ptaszki, które widziałem pod drzewami? Brązowe na górze i białawe pod spodem? Tak jak ten, o tam? - To jest Veery, Panie - wyjaśnił Kyle - Ptak głębokich lasów i cichych miejsc. Proszę słuchać... - wyciągnął rękę do uzdy wałacha i zatrzymał oba konie. W nagle zapadłej ciszy, po ich prawej stronie mogli usłyszeć ptasi głos, wznoszący się i opadający, w zstępujących seriach crescendów i diminuendów. Stawał się coraz delikatniejszy, aż w końcu umilkł. Przez moment, gdy pieśń się skończyła, Książe siedział w zadumie patrząc na Kyle’a, potem otrząsnął się, wracając do życia. - Interesujące - rzekł. Ściągnął wodze, które Kyle upuścił i konie znowu ruszyły. - Opowiedz mi więcej. Ponad trzy godziny, aż słońce podniosło się do zenitu, jechali przez porośnięte lasami wzgórza, a Kyle opowiadał o ptakach i zwierzętach, owadach, drzewach i skałach. I przez trzy godziny Książe słuchał - jego uwaga rozbłyskiwała chwilami intensywnie. Lecz kiedy słońce stanęło nad ich głowami, zainteresowanie zmalało. - Wystarczy - oznajmił. - Czy nie mamy zamiaru zatrzymać się na przekąskę? Kyle, czy nie ma gdzieś tutaj jakiegoś miasta? - Tak, Panie - odparł Kyle. - Minęliśmy kilka. - Kilka? - Książe spojrzał na niego w zdumieniu. - Dlaczego dotąd nie zajechaliśmy do jednego z nich? Gdzie ty mnie zabierasz? - Nigdzie, Panie - powiedział Kyle. - Ty prowadzisz, ja tylko jadę za tobą. - Ja? - powiedział Książe. Zdawał się dopiero teraz uświadamiać sobie, że utrzymywał wałacha zawsze o łeb przed ogierem. - Oczywiście, ale teraz jest czas, żeby coś zjeść. - Tak, Panie - przytaknął Kyle. - Tędy. Zwrócił ogiera w dół zbocza pagórka, który właśnie mijali. Książe obrócił wałachem za nim. - A teraz posłuchaj - rzekł Książe, gdy go dogonił. - Powiedz mi, czy dobrze to złapałem - I ku zdumieniu Kyle’a zaczął powtarzać, niemal słowo w słowo, wszystko co mu uprzednio powiedział Kyle. - Czy to wszystko? Wszystko, coś mi powiedział? Dokładnie, Panie - potwierdził Kyle. Książe popatrzył na niego chytrze. - Mógłbyś tego dokonać, Kyle? - Tak, ale to są rzeczy, które znam przez całe moje życie. - Widzisz? - Książe uśmiechnął się. - To jest ta różnica między nami, dobry Kyle’u. Spędzasz całe twoje życie ucząc się czegoś; ja spędzam parę godzin i wiem tyle samo, co ty. - Nie tyle samo, Panie - zaprzeczył powoli Kyle. Książe popatrzył na niego mrużąc oczy i wyciągnął nagle ze złością rękę, jak gdyby odrzucał coś na bok. - Niewiele więcej, tak że nie można by nawet tego policzyć - powiedział. Jechali dalej w dół zbocza, potem krętą doliną, aż wyjechali na małą wioskę. Gdy dotarli przed pas otaczających ich drzew, do ich uszu napłynęły dźwięki muzyki. - Co to? - Książe powstał w strzemionach - Dlaczego tam się odbywają tańce? - Przyjęcie piwne, Panie. Dziś sobota. Tutaj jest to dzień świąteczny. - Dobrze. Pojedziemy tam coś zjeść. Podjechali w kierunku przyjęcia i znaleźli stolik oddalony od podium dla tańczących. Podeszła ładna, młoda kelnerka. Złożyli zamówienia - Książe uśmiechał się do niej promiennie do momentu, aż otrzymał w odpowiedzi jej uśmiech. Odeszła pośpiesznie, trochę zmieszana. Książe jadł z apetytem przyniesione jedzenie i wypił do niego półtora kamiennego kufla ciemnego piwa, podczas gdy Kyle jadł niewiele i pił kawę. - Już lepiej - stwierdził Książe, odsuwając się w końcu od stołu. - Ale miałem apetyt... Spójrz tam, Kyle! Tam stoi pięć, sześć... siedem zaparkowanych latających platform! Więc nie wszyscy jeździcie konno? - Nie - powiedział Kyle. - To zależy, jak sobie ludzie upodobają. - Ale jeśli macie latające platformy, dlaczego nie ma innych cywilizowanych rzeczy? - Niektóre rzeczy pasują, niektóre nie, Panie - odpowiedział Kyle. Książe roześmiał się. - To znaczy, że próbujecie dopasować cywilizację do tego przestarzałego stylu życia, który prowadzicie? - zapytał. - Czy to nie jest zła droga? - urwał. - Co oni teraz zamierzają? To mi się podoba. Idę o zakład, że będę umiał to zatańczyć - powstał. - Tak naprawdę to tylko tak sądzę, że będę umiał - zatrzymał się, patrząc w dół na Kyle’a. - Nie masz zamiaru ostrzec mnie przed tym? - spytał. - Nie, Panie - odrzekł Kyle. - To, co robisz, jest Twoją sprawą. Młodzieniec odwrócił się gwałtownie. Kelnerka, która ich obsługiwała, właśnie przechodziła niedaleko nich, kilka stolików dalej. Książe poszedł za nią i złapał ją przy balustradzie podium. Kyle nie widział, żeby dziewczyna protestowała. Książe, uśmiechając się z wysokości swojego niezwykłego wzrostu, zawisł nad nią. Wkrótce zdjęła swój fartuszek i wyszła z nim na podium dla tańczących, pokazując mu kroki tańca. To była polka. Książe uczył się z fantastyczną szybkością. Wkrótce obracał kelnerkę wokół siebie tak samo jak reszta tańczących i wykonywał odpowiednie ruchy stopami, błyskając zębami w uśmiechu. W końcu utwór się skończył, członkowie zespołu odłożyli swoje instrumenty i zaczęli opuszczać stanowiska. Książe, wraz z próbującą go powstrzymać dziewczyną, podszedł do kapelmistrza grupy. Kyle podniósł się szybko i ruszył w stronę podium. Kapelmistrz potrząsał głową. Odwrócił się gwałtownie i zaczął powoli odchodzić. Książe patrzył z zadumą na niego, dziewczyna trzymała go za rękę, mówiąc coś z niecierpliwością. Odsunął ją na bok i potykając się dał krok na przód. Technik, stojący z drugiej strony podium, między stołami, odłożył trzymaną tacę i przeskoczył przez balustradę na wypolerowaną podłogę; był w wieku Księcia, niemal równie wysoki. Wyrósł za Księciem i przytrzymał go za rękę, obracając go w swoim kierunku. ...nie możesz tego tutaj robić - usłyszał jego głos Kyle, gdy się zbliżył. Książe wystrzelił jak pantera - jak dobrze wytrenowany bokser - z trzema dobrze ulokowanymi lewymi w twarzy pechowca. Ramiona Księcia podskakiwały, ciągnąc za sobą ciężar całego ciała. Technik upadł. Kyle, docisnąwszy się do Księcia, odciągnął go i wtłoczył w lukę w balustradzie. Twarz młodego człowieka była biała z wściekłości. Ludzie tłoczyli się na podium. - Kto to był? Jak się nazywa? - Książe domagał się odpowiedzi przez zaciśnięte zęby - Dotknął mnie ręką! Widziałeś to? On mnie dotknął ręką! - Znokautowałeś go - powiedział Kyle - Czego więcej chcesz? - On mnie sprofanował. Mnie! - oświadczył oschle Książe. - Chcę się dowiedzieć, kim on jest! - przytrzymał się poręczy baru, do której przywiązane były konie, opierając się przed dalszym wypychaniem go przez Kyle’a - Nauczy się dotykać przyszłego Imperatora! - Nikt ci nie poda jego nazwiska - powiedział Kyle. I lodowata nuta w jego głosie wydała się docierać do Księcia, otrzeźwiając go. Popatrzył z uwagą na Kyle’a. - Nawet ty? - zapytał w końcu. - Nawet ja, Panie. Książe popatrzył na niego trochę dłużej, po czym odwrócił się. Szarpnął opuszczonymi wodzami wałacha i wskoczył na siodło. Kyle wspiął się na swojego konia i podążył za nim. W ciszy wjechali do lasu. Po chwili, nie odwracając głowy, Książe zaczął mówić. - I ty nazywasz siebie strażnikiem - powiedział. - Twoje życie jest w moich rękach, Panie - odparł Kyle. Książe odwrócił wykrzywioną twarz, by spojrzeć na niego. - Tylko moje życie? - zapytał Książe. - Tak długo, dopóki mnie nie zabijają, mogą robić co sobie chcą? To masz na myśli? Kyle ze spokojem podjął jego spojrzenie. - Prawie tak, Panie. W głosie Księcia zabrzmiała niebezpieczna nuta. - Po tym wszystkim, nie sądzę, żebym cię lubił, Kyle - wycedził. - Nie sądzę, żebym cię już lubił w ogóle. - Nie jestem tu z tobą po to, bym był lubiany, Panie - stwierdził Kyle. - Może i nie - powiedział pod nosem Książe. - Ale ja przynajmiej znam twoje nazwisko! Jechali dalej w trwającej ciszy, może z pół godziny. Ale potem uczucie złości przestało leżeć ciężarem na barkach młodego mężczyzny. Przestał zaciskać szczęki. Po chwili zaczął sobie podśpiewywać, w nieznanym dla Kyle’a języku. Gdy śpiewał, wydawało się, że powraca mu pogodny nastrój. Zaraz potem zaczął mówić do Kyle’a, jakby nic poza przyjemnymi momentami nie zdarzyło się między nimi. W pobliżu była jaskinia Mammotha i Książe poprosił, by ją zwiedzili. Weszli do niej i spędzili tam jakiś czas. Potem dosiedli koni i pojechali lewym brzegiem Zielonej Rzeki. Książe wydawał się nie pamiętać o incydencie na przyjęciu piwnym i był czarujący dla każdego napotkanego człowieka. Kiedy w końcu słońce zaczęło zachodzić, przybyli do małego sioła, leżącego z dala od rzeki, z przydrożnym motelem, odbijającym się w sztucznym jeziorze za nim i strzeżonym przez dęby i sosny. - Wygląda dobrze - zawyrokował Książe. - Zostaniemy tu na noc, Kyle. - Jak sobie życzysz, Panie. Zatrzymali się i Kyle poprowadził konie dookoła do stajni, potem wszedł do motelu i znalazł Księcia w małym barze na zewnątrz sali jadalnej, pijącego piwo i czarującego kelnerkę. Ta była młodsza niż poprzednia, z przyjęcia piwnego. Mała dziewczynka z miękkimi, rozrzuconymi włosami, pokazująca z atencją ich rozkosze młodemu, przystojnemu młodzieńcowi. - Tak - powiedział Książe, patrząc na Kyle’a kącikami swych imperialnych, niebieskich oczu, po tym, jak kelnerka.” odeszła, by przynieść Kyle’owi kawę. - To jest to miejsce. - To miejsce? - zapytał Kyle. - Dla mnie, by poznać lepiej ludzi. A o czym żeś myślał dobry Kyle’u? - Książe zaśmiał się. - Ja będę obserwował ludzi, a ty będziesz mi ich objaśniał, czy to nie będzie dobrze? Kyle przyjrzał mu się z namysłem. - Opowiem ci, co tylko będę mógł, Panie. Wypili - Książe piwo, a Kyle kawę - i w chwilę później weszli do sali jadalnej na obiad. Książe, zgodnie z obietnicą daną w barze, miał wiele pytań. O tym, co zobaczył, i o tym, czego nie widział. ...ale dlaczego wy wszyscy żyjecie w przeszłości? - pytał Kyle’a. - Świat muzealny to jedna rzecz, ale muzealni ludzie... - przerwał, by uśmiechnąć się i odezwać do małej kelnerki z delikatnymi włosami, która podeszła do nich od baru i czekała przy stoliku. - Nie ludzie z muzeum, Panie - zaprzeczył Kyle - Żywi ludzie. Jedyny sposób, by utrzymać rasę i kulturę przy życiu, to żyć nią. Więc tu, na Ziemi, żyjemy sobie na swój sposób, jako przykład dla Młodszych Światów, by mieli się do czego przyrównywać - Fascynujące... - wymamrotał Książe, lecz jego oczy wędrowały za kelnerką, która rumieniła się i spoglądała na niego do tyłu, poprzez wypełnioną teraz ludźmi salę jadalną. - Nie fascynujące. Potrzebne, Panie - odparł Kyle. Ale nie wierzył, by młody człowiek go usłyszał. Po obiedzie powrócili do baru. Książe po dłuższym wypytywaniu Kyle’a, kontynuował swoje badania wśród ludzi stojących w barze. Kyle rozejrzał się trochę dookoła. Czując, że można to już bezpiecznie zrobić, wyślizgnął się na zewnątrz, by rzucić okiem na konie i poprosić motelowego, by przygotował im posiłek na jutrzejszą podróż. Kiedy powrócił, Księcia nie było widać. Kyle usiadł przy stoliku, by zaczekać na niego, ale Książe nie wracał. Zimny, twardy supeł niepokoju zaczął narastać Kyle’owi poniżej mostka. Nagły alarmujący lęk posłał go z powrotem, na dwór - sprawdzić konie. Ale te spokojnie skubały sobie w swoich przegrodach. Ogier zarżał cicho i obrócił swój biały łeb, gdy Kyle spojrzał na niego. - Spokojnie, przyjacielu - rzucił mu Kyle i powrócił znów do budynku, by odnaleźć motelowego. Lecz ten nie miał żadnego pojęcia, dokąd Książe mógł pójść. ...jeśli konie nie zostały zabrane, to nie jest tak daleko - zastanawiał się motelowy. - Tu dookoła nie ma żadnych kłopotów, w które mógłby gdzieś wdepnąć. Może wyszedł na przechadzkę do lasu? Zostawię notatkę dla nocnej zmiany, by mieli na niego oko, gdy wróci. Gdzie pan będzie? - W barze, aż do zamknięcia, potem w moim pokoju - powiedział Kyle. Wrócił do baru i zajął kabinę w pobliżu otwartego okna. Czas płynął, stopniowo ilość innych klientów zaczęła się zmniejszać. Zegar barowy, wiszący nad ustawionymi w szereg butelkami, wskazywał prawie północ. Nagle Kyle usłyszał odległy kwik końskiej furii, dobiegający ze stajni. Wstał i szybko wyszedł. Pobiegł w ciemnościach na zewnątrz i wpadł do stajni. Tam, w kiepskim oświetleniu nocnych stajennych świateł, zobaczył bladego na twarzy Księcia, niezgrabnie dosiadającego ogiera w głównym przejściu pomiędzy boksami. Drzwi do boksu ogiera były otwarte. Gdy Kyle wszedł, Książe spojrzał na niego. Kyle zrobił trzy szybkie kroki w stronę otwartych drzwi i spojrzał do wewnątrz. Ogier był wciąż przywiązany, uszy miał położone po sobie i toczył dookoła oczami, siodło leżało wywrócone do góry dnem, odrzucone obok niego. - Osiodłaj go - rzucił ochryple Książe, stojąc w przejściu. - Odjeżdżamy. Kyle obrócił się i spojrzał na niego. - Dostaliśmy pokoje w motelu - przypomniał mu. - To nie ma znaczenia. Odjeżdżamy. Muszę przewietrzyć sobie głowę - młody człowiek zacisnął popręg wałachowi, puścił strzemię i ciężko wskoczył na siodło. Nie czekając na Kyle’a, wyjechał ze stajni w noc. - Jeśli tak, przyjacielu... - zwrócił się uspokajająco do ogiera Kyle. Pośpiesznie odwiązał wielkiego, białego konia, osiodłał go i wyjechał za Księciem. W ciemnościach nie widział śladów kopyt wałacha, więc pochylił się do przodu i dmuchnął w ucho ogierowi. Zaskoczony koń zarżał w proteście i z ciemności nadleciała rżąca odpowiedź wałacha. Z prawej strony, ze stoku wznoszącego się przed nimi. Pojechał w tym kierunku. Dopadł Księcia na szczycie pagórka. Wałach młodzieńca drobił krokiem z opuszczonymi wodzami, a on sam śpiewał półgłosem - tę samą pieśń w nieznanym języku, którą Kyle słyszał przedtem. Ale tym razem, gdy Książe popatrzył na Kyle’a, uśmiechał się bardziej niepewnie i śpiewał z większym zaangażowaniem. Po raz pierwszy Kyle usłyszał jak te niezrozumiałe słowa są nucone tonami w jakiś sposób prześmiewczymi i mającymi więcej wigoru. Nagle zrozumiał. - Ta dziewczyna! - krzyknął. - Ta mała kelnerka! Gdzie ona jest?! Uśmiech znikł z twarzy Księcia, by po chwili znów powrócić. Śmiał się z Kyle’a. - Dlaczego, dlaczego ty umiesz myśleć? - słowa niewyraźnie prześlizgiwały się po języku Księcia, Kyle, podjeżdżając bliżej, poczuł jego ciężki, piwny oddech. - W swoim pokoju, śpiąca i szczęśliwa. Uhonorowana... mimo, iż nie wiedziała o tym... przez syna Imperatora. I spodziewająca się znaleźć mnie tam o poranku. Ale mnie tam nie będzie. A może będę, dobry Kyle? - Dlaczego to zrobiłeś, Pa’nie? - zapytał cicho Kyle. - Dlaczego? - Książe wyrównał konia. Wyglądał na lekko pijanego, opromieniony światłem Księżyca. - Kyle, mój ojciec ma czterech synów. Mam trzech młodszych braci. Ale jestem jedynym, który ma zamiar być Imperatorem, a Imperatorzy nie odpowiadają na pytania. Kyle milczał. Książe wyrównał do niego. Jechali obok siebie przez kilka minut w ciszy. - Dobra, powiem ci dlaczego - rzucił trochę głośniej po jakimś czasie Książe, tak jakby przerwa trwała tylko chwilę. - To dlatego, że ty nie jesteś moim strażnikiem, Kyle. Widzisz, przejrzałem cię. Wiem, czyim ty jesteś strażnikiem. ICH. Szczęki Kyle’a zacisnęły się. Ale ciemność ukryła tę reakcję. - W porządku - Książe wykonał szeroki gest, zachwiawszy się w siodle. - To jest w porządku. Miejcie to na swój sposób. Nie mam nic przeciwko temu. Graliśmy więc na punkty. To był ten prostak, na przyjęciu piwnym, który mnie dotknął. W porządku, byłeś w stanie obronić go. Ale nie mogłeś obronić tej dziewczyny w motelu. Punkt dla mnie. Kto wygra, dobry Kyle? Kyle wziął głęboki oddech. - Panie - zaczął. - Któregoś dnia będzie twoim obowiązkiem poślubić kobietę z Ziemi... Książe przerwał mu, roześmiawszy się; tym razem w głosie była niebezpieczna nuta. - Zdradziłeś się - oznajmił. Jego głos brzmiał nierówno. - To jest ten kłopot z wami, Ziemianami. Wszyscy się zdradzacie. Jechali w milczeniu. Kyle nic nie mówił, ale trzymał łeb ogiera blisko barków wałacha, obserwując młodzieńca uważnie. Przez chwilę Książe wydawał się drzemać. Głowa opadła mu na ramiona i pozwolił wałachowi poruszać się swobodnie. Po chwili podniósł głowę do góry, ręce jeźdźca automatycznie ściągnęły wodze i zaczął się rozglądać dookoła, po terenie skąpanym w księżycowej poświacie. - Chcę coś wypić - odezwał się. Jego głos nie był już tak przygaszony, ale pozostał matowy i nieprzyjemny. - Zabierz mnie tam, gdzie mogę dostać trochę piwa, Kyle. Kyle wziął głęboko powietrze. - Tak, Panie. Ściągnął łeb ogiera na prawo i wałach podążył za nim. Pojechali znów grzbietem wzgórza i w dół do skraju jeziora. Ciemna woda migotała w świetle księżyca, a odległy brzeg niknął w ciemnościach. Światła lśniły przez krętą linię brzegową jeziora. - Tędy, Panie - powiedział Kyle. - To jest ośrodek wędkarski, z barem. Był to niski, niedbale ustawiony na brzegu jeziora budynek; kaczki wchodziły do uwiązanych w pobliżu łodzi rybackich, kołyszących się lekko na ciemnej wodzie. Lampy prześwitywały przez okna, gdy przywiązywali konie i wchodzili w drzwi. Pomieszczenie barowe, do którego weszli, było przestronne i puste. Długi blat z kilkoma rybami, zawieszonymi na gołych deskach nad nim. Pod rybami stali trzej barmani - jeden w centrum, w średnim wieku, z unoszącym się oparem dostojeństwa nad jego fartuchem. Dwaj pozostali byli młodsi i muskularni. Klienci, w większości mężczyźni, siedzący przy kwadratowych stołach, czy stojący przy barze, nosili proste ubrania robocze lub równie przypadkowe stroje wczasowiczów. Książe usiadł przy oddalonym od baru stoliku, Kyle poszedł w jego ślady. Kiedy podeszła kelnerka, zamówili piwo i kawę. Książe opróżnił swój kufel od razu, gdy mu go przyniesiono, po czym znowu skinął na kelnerkę. - Następny - powiedział. Tym razem uśmiechnął się do niej, gdy przyniosła mu kufel z powrotem. Ale ta była już kobietą po trzydziestce, zadowoloną, lecz nie zakłopotaną jego atencją. Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi i odeszła z powrotem do baru, gdzie rozmawiała z dwoma mężczyznami w jej wieku, jednym słusznego wzrostu, i drugim, mniejszym, z okrągłą głową i korpulentnym ciałem. Książe pił. Gdy odstawił swój kamienny kufel na stół, uświadomił sobie obecność Kyle’a i obrócił wzrok na niego. - Przypuszczam - zaczął Książe - że myślisz, iż jestem pijany. - Jeszcze nie. - Nie - zgodził się Książe. - To prawda. Jeszcze nie. Ale być może mam taki zamiar. A jeśli zdecyduję, że go mam, to kto mnie powstrzyma? - Nikt, Panie. - Zgadza się - powiedział młody człowiek. - Zgadza się - pił z namaszczeniem ze swojego kufla, aż go opróżnił i potem znów skinął na kelnerkę, prosząc o następny. Na jego policzkach zaczęły pojawiać się kolorowe plamy. - Kiedy znajdujesz się na dziadowskim małym świecie z przygnębiającymi, małymi ludkami. - Halo, Jasnooka! - przerwał sam sobie, gdy kelnerka przyniosła mu piwo. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i odeszła do swoich przyjaciół - ...Musisz się zabawiać w taki sposób, w jaki możesz - zakończył. Zaśmiał się do siebie. - Kiedy pomyślę, jaki szum robili mój ojciec i Monty, wszyscy, opowiadając mi o tej planecie... - Jego spojrzenie prześlizgnęło się po Kyle’u - Czy wiesz, że pewnego razu byłem przestraszony, no, nie tak dokładnie przestraszony, nic nie jest w stanie mnie przestraszyć... powiedzmy, zaniepokojony tym, że kiedyś być może będę musiał tu przybyć? - zaśmiał się znowu - Zaniepokojony tym, że ja mógłbym wam nie dorównać, Ziemianom! Kyle, czy byłeś kiedykolwiek na którymś z Młodszych Światów? - Nie. - Tak myślałem. Pozwól mi powiedzieć ci, dobry Kyle’u, że najgorsze ze wszystkiego to to, że ludzie tam są więksi, przystojniejsi i bardziej uzdolnieni niż wszyscy, których tu widziałem. A ja, Kyle, ja - przyszły Imperator - ja jestem lepszy, niż tamci. Więc zgadnij, jak wy wszyscy wyglądacie w moich oczach? - czekając utkwił wzrok w Kyle’u. - No, odpowiedz mi, dobry Kyle’u. Powiedz mi prawdę. To rozkaz. - Nie do ciebie należy sąd, Panie - odparł Kyle. - Nie? Nie do mnie? - niebieskie oczy zapłonęły. - To ja mam być Imperatorem! - Nie należy do nikogo z ludzi, Panie - powiedział Kyle. - Imperatora, czy nie. Imperator jest potrzebny jako symbol, który pozwoli utrzymać setki światów razem. Ale prawdziwą potrzebą ludzi jest przeżycie. Tu, na Ziemi, rozwinięcie zdolnej do przeżycia inteligencji zajęło prawie milion lat. A tam, na nowszych światach ludzie muszą się zmieniać. Jeśli coś tam zostanie zagubione, jeśli nasza rasa zagubi jakiś potrzebny jej element, wymaga się włożenia oryginalnego materiału genetycznego na jego miejsce. Usta Księcia rozszerzyły się we wściekłym grymasie - Och, dobry Kyle... dobry! - powtórzył - Bardzo dobry. Tylko, że ja to już przedtem słyszałem. Tylko, że ja w to nie wierzę. A ty nie wywyższaj się nad nas, nad Młodsze Światy. To my przewyższamy cię o klasę. My poszliśmy dalej i staliśmy się lepsi, podczas gdy wy staliście w miejscu. I ty to wiesz. Młody człowiek zaśmiał się Kyle’owi w twarz. - Wy wszyscy obawiacie się tego, że moglibyśmy to odkryć. I ja tego dokonałem – zaśmiał się znowu. - Obserwowałem cię i teraz to wiem. Jestem wyższy, lepszy i bardziej odważny niż którykolwiek z mężczyzn w tym pomieszczeniu. Wiesz, dlaczego? Nie dlatego, że jestem synem Imperatora, ale dlatego, że to się narodziło razem ze mną! Ciało, umysł i cała reszta! Mogę tutaj robić, co mi się zechce i nikt z tej planety nie będzie wystarczająco silny, by mnie zatrzymać. Patrz. Powstał nagle. - Teraz chcę, by ta kelnerka upiła się razem ze mną - oświadczył. - I tym razem zapowiadam ci to. Czy chcesz spróbować i zatrzymać mnie? Kyle spojrzał do góry na niego. Ich oczy spotkały się. - Nie, Panie - rzekł. - To nie moja praca, zatrzymywać cię. Książe roześmiał się. - Tak myślałem - odwrócił się i poszedł między stołami w stronę baru i kelnerki, ciągle pochłoniętej rozmową z dwoma mężczyznami. Książe podszedł do blatu baru z drugiej strony, dalej od kelnerki i zamówił następny kufel u barmana w średnim wieku. Kiedy mu go podano, obrócił się i oparł łokciami o kontuar. Przerywając wyższemu mężczyźnie, zwrócił się do kelnerki. - Zachciało mi się z tobą porozmawiać - usłyszał Kyle. Kelnerka, lekko zdziwiona, obejrzała się na niego. Uśmiechnęła się - trochę połechtana jego bezpośredniością w zaczepce, trochę wyrażając uznanie dla schludnego wyglądu, trochę z wyrozumiałością dla jego młodości. - Tobie to nie przeszkadza, prawda? - powiedział Książe patrząc za nią, do tyłu, na większego z dwóch mężczyzn, tego który właśnie mówił. Drugi rzucił mu uważne spojrzenie, ich oczy spotkały się na kilka sekund i tak pozostały bez ruchu. Gwałtownie, ze złością, wzruszając ramionami, mężczyzna odwrócił się od nich, wystawiając im na pokaz zgarbione plecy. - Widzisz? - powiedział Książe uśmiechając się z powrotem do kelnerki. - On wie, że jestem jedynym, z którym powinnaś rozmawiać, zamiast z... - W porządku, synku. Już, moment. To wtrącił się ten niższy, okrągłogłowy mężczyzna. Książe odwrócił się, by spojrzeć z góry na niego z przelotnym wyrazem zdziwienia. Ale okrągłogłowy już się obracał do swojego wyższego przyjaciela i kładł mu rękę na ramieniu. - Chodź już, Ben - rzekł niższy. - Dzieciak jest trochę pijany, to wszystko - odwrócił się z powrotem do Księcia. - Ty się odwal - rzucił - Ciara jest z nami. Książe przyglądał mu się bez wyrazu. Spojrzenie było tak skoncentrowane, że dopiero, gdy mężczyzna zaczął się znowu odwracać do swojego przyjaciela i kelnerki, wydawał się z niego otrząsnąć. - Chwileczkę... - zaczął, sprężając się. Wyciągnął rękę w stronę mięsistego barku, poniżej zaokrąglonej głowy. Mężczyzna odwrócił się, spokojnie zbijając jego rękę. Potem, tak samo spokojnie, wziął z kontuaru pełny kufel Księcia i chlusnął mu jego zawartością w twarz. - Wystarczy mu - oznajmił bez emocji. Książe stał tak przez sekundę, z kapiącym z twarzy piwem. Następnie, nawet bez zatrzymania się, by przetrzeć oczy, wystrzelił pięknie wytrenowanym lewym ciosem, który demonstrował na przyjęciu piwnym. Ale przysadzisty mężczyzna, co Kyle wiedział od pierwszego momentu, gdy tylko go zobaczył, nie przypominał techniką tamtego, z którym Książe tak zgrabnie rozstrzygnął sprawę. Ten mężczyzna był cięższy o piętnaście kilogramów, o piętnaście lat bardziej doświadczony niż tamten i zbudowany przez naturę tak, jakby urodził się do rozrób w barach. Nie stał, czekając, aż zostanie uderzony, lecz robiąc unik, wyskoczył do przodu, wyrzucając potężne ramiona w kierunku Księcia. Pięść młodzieńca nieszkodliwie przeleciała obok okrągłej głowy i oba ciała uderzyły o podłogę, tocząc się między nogami krzeseł i stołów. Kyle był już w pół drogi do kontuaru, także trzej barmani przeskakiwali przez oddzielające ich od walczących płotki. Wysoki kolega okrągłogłowego kręcił się dookoła dwóch ciał, błyszczały mu oczy, a jego but był cofnięty do tyłu, gotowy do przykopania w nerki Księciu. Przedramię Kyle’a troskliwie okręciło się, niczym stalowa obręcz, dookoła jego opalonego gardła. Ten, przyduszony, cofnął się. Kyle stanął spokojnie, z rozwartymi i opuszczonymi w dół rękoma, patrząc na niemłodego już barmana. - No dobra - rzucił barman. - Ale nic więcej już nie rób - odwrócił się do dwóch młodszych barmanów - Wywleczcie go! Para młodych, ubranych w fartuchy mężczyzn pochyliła się i zaraz wyprostowała z fachowo zaklinowanym w ich rękach okrągłogłowym. Mężczyzna, szarpiąc się z wysiłkiem, próbował uwolnić się z ich uchwytu, ale po chwili stał już spokojnie. - Puście mnie do niego - wystękał. - Nie tutaj - rzucił najstarszy barman. - Idźcie z tym na dwór. Między stolikami, chwiejąc się na nogach, wstawał Książe. Z rozcięcia na czole kapała mu krew, a jego twarz wyglądała jak u topielca. Spojrzenie Księcia powędrowało w stronę Kyle’a, stojącego przy nim; otworzył usta - ale to, co się z nich wydobyło, brzmiało jak coś pomiędzy przekleństwem a szlochem. - W porządku - zakomenderował znowu najstarszy barman - Wy dwaj, na zewnątrz. Tam załatwiajcie swoje sprawy. Ludzie w środku knajpy zebrali się wokół małej przestrzeni przy barze. Książe rozejrzał się dookoła i wydawało się, że dopiero teraz dostrzegł otaczający go ludzki mur. Jego spojrzenie zatrzepotało, rozpaczliwie szukając wzroku Kyle’a. - Na zewnątrz...? - spytał zdławionym głosem. - Nie możecie tu zostać - powiedział starszy barman, zwracając się do Kyle’a. - Widziałem wszystko. To wyście zaczęli całą sprawę. Teraz uporządkujcie to, w jaki sposób chcecie - ale wy dwaj wychodzicie na zewnątrz. Teraz! Ruszać się! Popchnął Księcia, ale ten oparł mu się, kurczowo zaciskając jedną dłoń na skórzanej kurtce Kyle’a. - Kyle... - Przykro mi, Panie - powiedział Kyle - Nie mogę pomóc. To twoja walka. - Wychodzimy stąd - oświadczył okrągłogłowy. Książe patrzył na nich rozszerzonymi oczami, jak gdyby byli grupą dziwnych istot, których istnienia przedtem nawet się nie domyślał. - Nie... - zaczął. Puścił kurtkę Kyle’a. Niespodziewanie ręka Księcia wystrzeliła w stronę jego pasa z kaburą i wyszarpnęła stamtąd pistolet maszynowy. - Wszyscy do tyłu! - krzyknął ostrym głosem - Nie próbujcie mnie nawet dotknąć! Na ostatnich słowach załamał mu się głos. Z tłumu rozległ się dziwny ni to jęk, ni lament, ciżba zafalowała i odsunęła się od niego. Gospodarze, barmani, gapie - wszyscy cofnęli się, z wyjątkiem Kyle’a i okrągłogłowego mężczyzny. - Ty śmierdzący partaczu... - wycedził dobitnie okrągłogłowy. - Wiedziałem, że nie masz odwagi. - Zamknij się! - głos Księcia był wysoki i drżący. - Zamknij się! Niech nikt nawet nie próbuje się do mnie zbliżyć! Zaczął cofać się w stronę frontowych drzwi do baru. Knajpa obserwowała go w ciszy, nawet Kyle stał bez ruchu. Gdy obrócił się tyłem do niego, plecy Księcia usztywniły się. Podniósł broń w dłoniach. Kiedy doszedł do drzwi, zatrzymał się, by lewym rękawem zetrzeć krew z oczu, a jego pomazana nią twarz spojrzała na nich z powracającym na nią cieniem arogancji. - Świnie! - krzyknął. Otworzył drzwi i wyszedł, zamykając je za sobą. Kyle dał krok do przodu, stając twarzą w twarz z okrągłogłowym. Ich oczy spotkały się, i zobaczył, że tamte dostrzegły w nim wojownika, tak jak on przedtem rozpoznał go w okrągłogłowym mężczyźnie. - Nie idź za nami - powiedział Kyle. Okrągłogłowy nie odpowiedział. Ale żadna odpowiedź nie była potrzebna. Stał nieruchomo. Kyle obrócił się, podbiegł do drzwi, stanął przy nich z boku i szarpnął, otwierając. Nic się nie stało; przecisnął się, od razu robiąc unik na prawo, schodząc z linii strzału, jeśliby taki był. Ale strzał nie nastąpił. Przez chwilę czuł się jak ślepiec w nocnej ciemności, potem oczy zaczęły się przyzwyczajać. Posługując się wzrokiem, dotykiem i pamięcią, szedł w stronę kozła do wiązania koni. Gdy się już tam znalazł, zaczął widzieć. Książe odwiązywał wałacha i przygotowywał się do wskoczenia na niego. - Panie - odezwał się Kyle. Książe puścił się siodła i, odwracając głowę, spojrzał przez ramię na niego. - Nie zbliżaj się do mnie - powiedział ochryple. - Panie - podnosząc głos, z prośbą, podjął Kyle - tam w środku straciłeś głowę. Każdemu to się mogło zdarzyć. Ale teraz tego nie pogarszaj. Oddaj mi broń, Panie. - Oddać ci broń? Młodzieniec utkwił w nim wzrok i nagle roześmiał się. - Oddać tobie broń! - powtórzył - Żebyś pozwolił znowu komuś mnie uderzyć? Więc nie możesz mnie bez niej bronić? - Panie - powtórzył Kyle - proszę. Przez wzgląd na samego siebie, oddaj mi z powrotem broń. - Wynoś się stąd - zawołał ochryple Książe, znowu zaczynając się wspinać na konia. - Precz stąd, zanim wsadzę ci kulkę. Kyle westchnął ze smutkiem. Podszedł do przodu i poklepał Księcia w bark. - Odwróć się, Panie - rzekł. - Ostrzegłem cię... - krzyknął Książe, odwracając się. Kyle pochylił się. Pistolet maszynowy błysnął w ręku Księcia w świetle okien baru. Kyle, pochylony, podniósł mankiet spodni i zacisnął palce na trzonku noża, tkwiącym w kieszeni buta. Wprawnie, z szybkością dwukrotnie większą niż młodzieniec, wyprostował się, uderzając w znajdującą się przed nim pierś. Ręka trzymająca nóż zgrzytnęła o ubranie, przykrywające ciało i kości. Był to niespodziewany, ciężko wyprowadzony, szybki i pełen litości cios. Ostrze poszło do góry, między, ustępujące pod podstępnym dźgnięciem, żebra, głęboko zatapiając się w sercu. Książe zacharczał tylko. Był już martwy, gdy Kyle złapał jego osuwające się ciało w okryte rękawami skórzanej kurtki ramiona. Na niebie szarzał już świt, kiedy dowlókł się wreszcie do wznoszącego się nad domkiem myśliwskim wzgórza, w którym dwadzieścia cztery godziny temu poznał Księcia. Zjechał w dół, w stronę bramy, prowadzącej do dziedzińca. Kiedy przejeżdżał przez bramę, wewnątrz ujrzał czekającą na niego, niewyraźnie widoczną, wysoką sylwetkę mężczyzny; gdy podjechał bliżej, wybiegła mu na spotkanie. To był wychowawca, Montlaven. Biegnąc do wałacha, płakał. Zaczął szarpać się z powrozami, wiążącymi ciało do siodła. - Jest mi przykro... - usłyszał sam siebie Kyle, i był tępo zdumiony obojętnością i niepodobieństwiem swego głosu. - Nie było wyboru. Będziesz mógł wszystko przeczytać w moim porannym raporcie... Urwał. Następny, jeszcze wyższy mężczyzna pojawił się w wychodzących na dziedziniec, drzwiach domku. Kiedy Kyle odwrócił się w jego kierunku, ten zszedł po kilku stopniach na trawę i podszedł do nich. - Panie... - odezwał się Kyle. Spojrzał w dół, na rysy twarzy, takie same jak u Księcia, lecz starsze i pod posiwiałymi włosami. Ten mężczyzna nie szlochał, jak wychowawca, jego twarz pozostawała nieruchoma, niczym wykuta w żelazie. - Co się stało, Kyle? - zapytał. - Panie, - zaczął znów Kyle - będziesz miał rano mój raport... - Chcę wiedzieć - uciął wysoki mężczyzna. Gardło Kyle’a było suche i zesztywniałe. Przełknął ślinę, ale nie poprawiło to sytuacji. - Panie - podjął - masz trzech innych synów. Jeden z nich stanie się Imperatorem, by utrzymać więzi między światami. - Co on zrobił? Kogo zranił? Powiedz mi! - głos wysokiego mężczyzny załamał się prawie dokładnie tak samo, jak głos jego syna w barze. - Nic. Nikogo - wykrztusił z siebie przez odrętwiałe gardło Kyle. - Uderzył niewiele starszego od siebie chłopca. Wypił za dużo. Mógł spowodować kłopoty pewnej dziewczynie. To, co komukolwiek zrobił, było niczym. Popełnił błąd tylko w stosunku do siebie - przełknął ślinę - Poczekaj do rana, Panie, i przeczytaj mój raport. - Nie! - wysoki mężczyzna tak mocno schwycił za łęk siodła Kyle’a, że zastopował dreptanie ogiera. - Twoja rodzina i moja zostały związane tym układem przed trzystu laty. Czym była ta skaza w moim synu, która spowodowała, że oblał swój test, tutaj na Ziemi? Ja chcę to wiedzieć!! Gardło Kyle’a pałało bólem i było suche jak popiół. - Panie - odpowiedział - on był tchórzem. Ręka opadła z łęku, jak gdyby porażona nagłą bezsilnością. I Imperator setek światów upadł do tyłu, jak odtrącony nogą w pył ziemi, żebrak. Kyle zebrał wodze i wyjechał przez bramę, do lasu na wzgórzach. Wstawał świt. Przełożył Krzysztof Pawlak TYGRYSIA WŚCIEKŁOŚĆ I Człowiek nawiedzany przez halucynacje, których nie może znieść, usiłujący udusić się przy pomocy własnoręcznie wykonanego kaftanu bezpieczeństwa - to niezbyt piękny widok. Ale po chwili - pomyślał ponuro nawigator Star Scouta, Jerry McWhinn - to co przeraźliwe i ohydne uderza jakby rykoszetem w wywierane wrażenie i zamiast narastającym przerażeniem, wypełnia człowieka furią. Tłum może na moment poddać się panice, ale po chwili znajdzie się w nim indywidualność, człowiek, który odwróci się, wyprostuje i odda cios. Przynajmniej, jego bardzo silna osobowość każe mu tak zareagować Z determinacją, palcami niezdarnymi z niewyspania, uwolnił szyję duszącego się człowieka - ekologa Wally’ego Blake’a - z zaplątanych rękawów kaftana i ułożył go w pozycji uniemożliwiającej dalsze próby samouduszenia. Potem wyszedł z ambulatorium, zostawiając Wally’ego i siedmiu innych spośród dwunastu członków załogi Star Scouta, w stanie zupełnego psychicznego bezwładu. Był otępiały ze zmęczenia, ale coś szalonego, co tkwiło w nim, jakby ryk tygrysa zapędzonego w róg klatki, nie pozwoliło mu się załamać, tak jak załamali się Wally i inni. Kiedy nic już nie można zrobić i wszystko zostało powiedziane - pomyślał na pół opętańczo - żeby dojść do końca, istnieją gorsze drogi niż przyjęcie ostatniego wyzwania: wygrać lub przegrać, samemu we mgle, w której czają się wrogowie. Kiedy szedł korytarzem, widok innego członka załogi gwałtownie skierował jego uwagę ku rzeczywistości. Ben Akham - inżynier napędowy - wracał ciężkim krokiem ze śluzy powietrznej, niosąc na plecach miotacz ognia. Na tle sadzy wyraźnie widać było zmarszczki jego kiedyś okrągłej twarzy. - Oczyściłeś kadłub? Ben przytaknął zmęczonym ruchem głowy. - Coraz więcej tej dżungli na nim co rano - odchrząknął ze złością. - Te duże osty zaczynają wydzielać jakiś płyn. Powoduje korozję. Powinno się wyczyścić kadłub odrdzewiaczem. Ja tego nie zrobię, jestem zdechły. - Wszyscy jesteśmy - powiedział Jerry. Na statku było dużo jedzenia - tylko, że tych czworo pozostających jeszcze na nogach ludzi nie miało czasu go przygotować, ani nawet zjeść na surowo. Ekspedycja Badawcza PięćDwadzieściaDziewięć - pomyślał Jerry - tutaj, na drugiej planecie układu 83476, usiłowała połknąć kęs, którym mogła się zadławić. Nie było to niczyją winą. Dla kapitana Milta Johnsona stanowiło to swego rodzaju hazard. Lądować albo nie. Wylądowali. Okazało się, że zrobili źle. Na początku nic nie zapowiadało tragedii. Problemy z porozumieniem się z tubylcami; tutejsza dżungla, wyraźnie zdecydowana, by wchłonąć statek; ośmiu z dwunastu członków załogi opętanych czymś, co można by nazwać samobójczym delirium tremens - z każdymi dwoma z tych rzeczy prawdopodobnie poradziliby sobie. Ale nie z trzema naraz. Jerry i Ben stanęli w drzwiach sterowni i zajrzeli do środka, szukając Milta Johnsona. - Pewnie jest na polu i znowu rozmawia z tym tubylcem - rzekł Jerry. - Na polu? Na polu? - wybuchnął Ben. Jego napięte do granic, zszarpane nerwy nie wytrzymały. - Dlaczego nie mówisz “na dworze”? Na dworze, na zewnątrz, tak jak wszyscy? - Szalone coś w Jerrym szarpnęło się, chcąc się wyrwać, ale zapanował nad tym. - Weź się w garść! - warknął. - Nie przeszkadzałoby mi, gdybyś mówił jak pieprzony Szkot - mruknął Ben, mimo wszystko zaczynając się kontrolować. - Ale zawsze wcinasz się z tym, kiedy się tego nie spodziewam. - Gdyby Bóg chciał, żebyśmy wszyscy mówili tak samo, nie zburzyłby wieży Babel - zauważył Jerry przewrotnie. Nie był specjalnie religijny, ale wiedział, że Ben jest zatwardziałym ateistą. Z satysfakcją patrzył, jak teraz z kolei Ben przygryzł wargi zmuszając się do panowania nad sobą. W gruncie rzeczy - myślał Jerry, kiedy w poszukiwaniu Milta szli przez statek do wyjścia - tak naprawdę nie mógł winić Bena. Jerry, jak większość kanadyjczyków szkockiego pochodzenia, mówił z środkowozachodnim akcentem. Ale tylko wtedy, gdy unikał takich elementów słownictwa, jak “ziemniak”, czy “na dworze”, które w jego ustach niespodziewanie zamieniły się w “pyrę” i “na polu”. Każdy członek załogi miał zresztą jakieś dziwactwa, do których trzeba umieć się przyzwyczaić. To część życia nie tylko małej grupy, ale i życia w ogóle. Wyszli ze statku, okrążyli dziób i znaleźli się na małej polance przylegającej do kadłuba, gdzie dżungla zupełnie paradoksalnie nie chciała rosnąć. Na polance zobaczyli barczystą postać Milta Johnsona i jego bardzo jasne włosy połyskiwały w białożółtym świetle słońca. Naprzeciwko Johna stała chuda, naga postać jednego z tubylców, mieszkających w czymś na kształt wioski, odległej od statku o dwadzieścia minut marszu. Kolor jego skóry przypominał kolor siodła. Między Miltem a tubylcem połyskiwała metalowa konsola automatycznego translatora. - Spróbujmy jeszcze raz - usłyszeli głos MiIta, gdy podeszli bliżej i zatrzymali się z nim. Obcy wymamrotał coś zachęcająco. - Tak, tak. Spróbuj jeszcze raz - zadźwięczała konsola. - Jestem Milton Johnson. Zwierzchnik załogi i kapitan statku, który przed sobą widzisz. - Chętniej bym go tu nie widział - odpowiedziała konsola, tłumacząc mamrotanie. - Jednakże jestem komunikatorem, posłańcem do was, chorych. - Będę cię zatem nazywał komunikatorem. W takim razie... - zaczął Milt. - Oczywiście, jakże inaczej mógłbyś mnie nazywać? - Słuchaj - powiedział Milt zmęczonym głosem - jeżeli do tego wracamy, to ja też jestem komunikatorem. - Nie, nie - odpowiedział obcy - nie jesteś komunikatorem. To choroba przez ciebie przemawia. - Ale... - przerwał mu Milt i Jerry zobaczył jak przełyka ślinę, próbując się pohamować - zobacz, komunikuję się z tobą. - Nie, nie. - Rozumiem - odparł Milt cierpliwie. - Uważasz, że się nie komunikujemy, w tym sensie, że się nawzajem nie rozumiemy. Rozmawiamy, ale ty mnie nie rozumiesz. - Nie, nie. Doskonale cię rozumiem. - Więc, - ciągnął Milt ze zniecierpliwieniem - ja ciebie nie rozumiem. - Ponieważ jesteś chory. Milt westchnął ze świstem i otarł czoło. - Zapomnijmy o tym w takim razie. Cała moja załoga cierpi na koszmary nocne, część ludzi załamała się. Oni są chorzy, ale ciągle czterech z nas jest zdrowych. - Nie, nie. Wszyscy jesteście chorzy - odparł poważnie komunikator. - Powinniście przecież kochać to, co nazywacie koszmarami. Wszyscy to kochają. - Twoi ludzie też? - Oczywiście. Kochajcie swoje koszmary. To was uzdrowi. One spowodują, że ta mała cząstka prawdziwego życia, którą w sobie nosicie, urośnie i uzdrowi was. Ben stojąc za Jerrym chrząknął głośno. Jerry współczuł mu. Wspomnienie koszmarów jakie nawiedzały ich przez dwa ostatnie tygodnie, podczas tych niewielu godzin snu, które były im dane, przypomniało mu o ich nieopisanej obcości, przerażającym wrażeniu unoszenia się we wszechogarniającej zupie, wypełnionej wciąż zmieniającymi się kształtami. Nawet jeżeli człowiek nafaszeruje się środkami uspokajającymi. Ta myśl przypomniała mu o czymś. Nie brał ostatnio żadnych pigułek. Kiedy spał ostatnim razem? Nie brał od czasu, kiedy się obudził. W żadnym wypadku... Nie brał od... wczoraj. Trudno było w to uwierzyć. - W takim razie o tym też nie mówmy - słychać było głos Milta. - Mimo naszych wysiłków dżungla zarasta nasz statek. Powiedziałeś, że potraficie zmusić ją, by była wam posłuszna. - Tak, tak - przytaknął komunikator. - Czy moglibyście ją powstrzymać od atakowania naszego statku? - Rozumiemy. To wasza choroba, trucizna każe wam tak mówić. Nie bójcie się. Nigdy was nie opuścimy - komunikator sprawiał wrażenie, że zaraz poklepie po ojcowsku Milta po ramieniu. - Jesteście dla nas bardzo ważni i cenni. Wkrótce dojrzejecie, odrzucicie to co w was zatrute i przyjdziecie do nas. - Ale teraz też możemy do was przyjść - wycedził przez zęby Milt. - Zresztą, byliśmy u was wiele razy. - Nie, nie - komunikator wydawał się być zaniepokojony. - Zbliżacie się, ale nigdy nie przychodzicie. Nigdy do nas nie przyszliście. Milt otarł czoło wierzchem swojej szerokiej dłoni. - Pójdę do twojej wioski teraz, z tobą - powiedział. - W porządku? Zgadzasz się? - Byłbym taki szczęśliwy - odparł komunikator. - Ale ty nie pójdziesz. Mówisz tak, ale nie pójdziesz. - Dobra, zaczekaj - Milt chciał odłączyć przenośny odbiornik od translatora, ale zobaczył stojących za nim ludzi. - Jerry, ty pójdziesz tym razem. Może uda się go przekonać, jeżeli to ty pójdziesz z nim do wioski. - Już tam byłem. Z tobą, kiedy byłeś tam drugi raz - sprzeciwił się Jerry. - I muszę nakarmić chorych - dodał. - Idź tam jeszcze raz. To wszystko, co możemy zrobić, czy choć próbować. Ben i ja nakarmimy ludzi - powiedział Milt. Jerry chciał spierać się dalej, ale zobaczył niemą prośbę w zmęczonych oczach Milta. Jego szaleństwo też mogło wkrótce się uwolnić.. - W porządku - zgodził się. - Dobra - Milt wydawał się być wdzięczny. - Musimy próbować. Trzeba było odlecieć, kiedy jeszcze miałem pięciu ludzi do kierowania statkiem. Chodź, Ben. Lepiej pójdziemy nakarmić chorych, zanim uśniemy na stojąco. II Obeszli dziób i zaczęli oddalać się od statku. Przedtem, w celu porozumiewania się z komunikatorem podczas drogi i w wiosce, Jerry odczepił mały, czarno-biały odbiornik od konsoli translatora, by zdalnie z niego korzystać. - Idziemy - powiedział i ruszył przodem wygodną, szeroką ścieżką w dżungli, prowadzącą do wioski. Z małego skrawka otwartego nieba nad polaną, zagłębili się w zadaszoną zielenią ciszę. Wszystko naokoło, masywne pnie i konary, paprocie i splątane pnącza, tworzyło monstrualny labirynt. Jakieś małe stworzenia, ni to zwierzęta, ni to owady, unosiły się w górze między gałęziami. Większe, podobne do zwierząt, przysiadły na grubych konarach, wydając z siebie piskliwe dźwięki. Wyglądały jak porzucone maskotki. Jerry’emu ze zmęczenia kręciło się w głowie, a roślinność nad nim wydawała się zacieśniać, jak sieć zarzucona przez chcącego go pochwycić, olbrzymiego, szalonego rybaka. Nawiedziło go nagłe i gorzkie wspomnienie oczekiwań i nadziei, jakie mieli wylądowawszy w tym świecie. Żaden inny Zespół czy Grupa nie napotkały nigdy form życia, bardziej inteligentnych od humanoidalnej małpy. Aż oni, Zespół 529, nie tylko odkryli inteligentny, dysponujący kulturą lud, ale i lud chcący nawiązać z nimi kontakt. Teraz, dwa tygodnie później, tubylcy wydawali się być równie chętni do współpracy, ale to co mówili nie miało w ogóle sensu. Sprawę pogarszał fakt, że komunikator i jego gatunek mimo swojej wielkiej cierpliwości i uprzejmości uważali, że to właśnie ludzie są irracjonalni i niekomunikatywni. A poza tym, dżungla przeprowadzała wydawałoby się celowy atak na statek i koszmary, które nawiedzały ludzi, wyeliminowały już ośmiu z dwunastu członków załogi, a tym trzymającym się jeszcze na nogach pozostawiały wybór między samobójczym delirium, a upadkiem ze zmęczenia. To cud - myślał Jerry, brnąc przez dżunglę - że nas czterech przetrwało tak długo. Cud, biorący się z jakiejś zupełnie przypadkowej, indywidualnej cechy, siły, której brakowało tym w kaftanach bezpieczeństwa. Ta siła nie poddawała się żadnej analizie. W otumanionej, jakby trawionej gorączką głowie, analizował charaktery tych, którzy przetrwali. Pomyślał, że byli oni tymi spośród załogi, których dawało się nazwać dziwakami. Na przykład czwarty z tej grupy - lekarz Arthyrioy, który od czterdziestu ośmiu godzin prawie nie wyściubiał nosa z ambulatorium. Z głęboką determinacją starał się postawić swoich podopiecznych znowu na nogi, nie tylko dlatego, że był dyplomowanym lekarzem. Dodatkowo tak się składało, że uważał się za jedynego prawdziwego profesjonalistę na pokładzie i nie był w stanie przyznać się do bezsilności przed tymi zwykłymi śmiertelnikami, którzy go otaczali. A Milt Johnson? Milt był wspaniałym dowódcą. Był pomnikiem siły, człowiekiem urodzonym do podejmowania decyzji. Tylko że gdy już podjął decyzję, trudno było go skłonić do rozważenia bardzo odległej możliwości, że ktoś mógłby chcieć postąpić inaczej. Ben Akham to całkiem ihna sprawa. Nienawidził religii i kochał maszyny, a dżungla chciała zniszczyć JEGO statek. Jerry mógłby się założyć, że kiedy wróci, zobaczy go szorującego kadłub środkiem antykwasowym, chociaż Ben wcześniej zaklinał się, że już nigdy tego nie będzie robił. A on sam? Jerry? Ze zmęczenia potrząsnął głową. Trudno jest analizować siebie, gdy śpi się po cztery, pięć godzin przez dziesięć dni. Miał w sobie to, co jego babka nazywała celtyckim przekleństwem: zaciekły upór i wściekłą furię. Cechy te były w nich zazwyczaj bezpiecznie ukryte pod powierzchnią osobowości, a jedynym śladem ich istnienia był sznyt indywidualności. Teraz ostatnie dwa tygodnie starły tę pokrywę, odsłaniając rdzeń. Jerry odepchnął od siebie tę myśl. - No - odwrócił się od komunikatora - jesteśmy już prawie w twojej wiosce. Tym razem nie możesz powiedzieć, że nikt z tobą nie poszedł. Komunikator coś wymamrotał. Odbiornik, który Jerry trzymał w ręku, przetłumaczył to. - Tak, ale ciebie nie ma tu ze mną. - Przestań - powiedział Jerry zmęczonym głosem. - Jestem tu, obok ciebie. - Nie. Towarzyszysz mi, ale cię tu nie ma - odparł komunikator. - Jesteś tam, z tymi martwymi rzeczami. - Masz na myśli statek i resztę? - spytał Jerry. - Nie ma statku - odpowiedział obcy. - Statek musi rosnąc, żyć. Ta twoja rzecz zawsze była martwa. Ale my cię uratujemy. W końcu ścieżka doprowadziła ich do polany, obsianej białymi, podobnymi do dyń muszlami, wystającymi na dziesięć stóp nad powierzchnię brązowawej ziemi, w którą były wkopane. Przez szerokie szpary w ich obłych bokach było widać plątaninę korzeni i pnączy, wśród której kręcili się mieszkańcy, zajęci zeskrobywaniem kawałków roślin i smakowaniem ich. - Więc... - Jerry starał się nadać swojemu głosowi pogodny ton - jesteśmy na miejscu. - Ciebie tu nie ma. Tygrysia wściekłość wybuchła niespodziewanie w Jerrym i złapała go za gardło. Przez długą chwilę patrzył na komunikatora przez czerwoną mgłę. Ten spoglądał na niego cierpliwie, wyraźnie nieświadom tego, jak niewiele go dzieliło od śmierci z ludzkich rąk. - Słuchaj - powiedział Jerry powoli przez zaciśnięte zęby, próbując się opanować. - Jeżeli powiesz mi, co mam zrobić, by przyłączyć się do ciebie i twojego ludu, zrobię to. - To dobrze. - W takim razie - Jerry ciągle walczył z furią, usiłującą się wyszarpnąć na zewnątrz. - Co mam robić? - Przecież wiesz - entuzjazm wyczuwalny przed chwilą w głosie komunikatora wyraźnie opadł - musisz pozbyć się martwych rzeczy, poddać się powolnemu wzrostowi w sobie, wewnątrz. Po tym, kiedy urośniesz, zdrowa część twojej jaźni przyprowadzi cię do nas. Jerry odpowiedział spojrzeniem. Cierpliwość, powiedział sobie z naciskiem. - Urosnąć? Jak? W jaki sposób? - Przecież. masz w sobie odrobinę prawdziwego życia - wyjaśnił komunikator. - Niedużą, oczywiście, ale jeśli pozbędziesz się martwych rzeczy i skoncentrujesz na tym, co nazywasz koszmarami, życie urośnie w tobie i wyprze z ciebie truciznę śmierci. Prawdziwe życie i koszmary są twoją nadzieją. - Zaczekaj - mgła zmęczenia rozwiała się nagle i umysł Jerry’ego wstrzyknął mu do krwiobiegu dawkę podniecenia. - To prawdziwe życie, o którym mówisz, czy ma coś wspólnego z koszmarami? - Oczywiście. W jaki sposób to, co nazywasz koszmarem, znalazłoby do ciebie dostęp, gdyby nie odrobina prawdziwego życia w tobie? W miarę, jak będzie ono rosło, przestaniesz opierać się koszmarom. Komunikator mówił coś z zapałem, ale skołowane myśli Jerry’ego podążyły gdzie indziej. Co to było ze środkami uspokajającymi? Nie brał ich już od pewnego czasu. A co z koszmarami podczas ostatnich paru godzin snu? Musiał je mieć. Tak, teraz przypomniał, sobie, że je miał. Ale nie były już tak uciążliwe, jak wcześniej - przynajmniej na tyle, że nie zmusiły go do czołgania się w poszukiwaniu pastylek, które przytłumiłyby ich siłę. - Posłuchaj - Jerry złapał komunikatora za jego chude ramię. - Czy ja się zmie... czy rosnę? - Tego nie wiem na pewno - odparł tubylec uprzejmie - ale głęboko w to wierzę. Czy to czujesz? Czy czujesz wzrost? - Przepraszam - wykrztusił Jerry. - Muszę wracać na statek. Odwrócił się i pobiegł z powrotem ścieżką. Po jakichś dwudziestu minutach wpadł na polankę koło statku. Poraziła go przerażająca cisza, wisząca w powietrzu. Do jego uszu docierał tylko syk, szelest dżungli, niezmordowanie starającej się połknąć statek. - Milt! Ben! - krzyknął, rzucając się do włazu. - Art! Usłyszał okrzyk, dobiegający z końca głównego korytarza i podążył za nim, by znaleźć całą trójkę w ambulatorium. Ale... serce skoczyło Jerry’emu do gardła - ktoś leżał na stole. - Kto...? - zaczął Jerry. Milt Johnson odwrócił się do niego. Jego postać litościwie zasłaniała prawie całe leżące na stole nieruchome ciało. - Wally Blake - powiedział pustym głosem Milt. - W końcu mu się udało. Zaplątał się w kaftan. Ben i ja usłyszeliśmy jak się szamocze, ale kiedy tu dotarliśmy, było już za późno. Art robi sekcję. - Niezupełnie sekcję - zza Milta dobiegł Jerry’ego miękki głos lekarza - szukam czegoś, co podejrzewam, że... jest! Milt odwrócił się gwałtownie, a Jerry wepchnął się między Bena a ciężką sylwetkę kapitana. Patrzył teraz na tył ludzkiej głowy, z której usunięto kawałek czaszki. Widział przed sobą fragment miękkiej tkanki mózgowej i przylegający do niej mały szkarłatny twór, jakby wyrosłe winogrono. Art wskazał na narośl końcem skalpela. - Patrzcie - powiedział - założę się, że każdy z nas ma coś takiego. - Co to jest? - spytał cichym, zbolałym głosem Ben. - Nie wiem - odpowiedział Art ostro. - Skąd, do diabła, mógłbym wiedzieć? We krwi tych z nas, od których pobrałem próbki, znalazłem jakieś organizmy, jakby zarodniki. Wyglądają jak to, są tylko mniejsze, mikroskopijne. - Nie powiedziałeś mi o tym - odwrócił się do niego Milt. - A jakiż miałoby to sens? - Jerry zobaczył, że z podłużnej twarzy lekarza odpłynęła krew. - Nie wiedziałem co to jest. Pomyślałem, że jeżeli poszukam, będę wiedział więcej. Miałbym ci wtedy coś konkretnego do powiedzenia, nawet jeżeli byłyby to złe wieści. Ale teraz to nie ma sensu... - Dlaczego tak mówisz? - Bo to prawda - twarz Arta, rozmiękczona, rozluźniona porażką, nabrała koloru wosku. - Dopóki walczyliśmy przeciw czemuś niematerialnemu, była nadzieja, że to pokonamy. Ale widzisz, co się w nas dzieje. To coś zmienia nas fizycznie. Stąd pochodzą koszmary. Nie można powstrzymać zmian fizycznych przy pomocy siły woli. - A Grotto z Lourdes? - spytał Jerry. W głowie kręciło mu się od natłoku myśli. Przypomniała mu się jego rodzinna historia. Jego dziadek dowiedział się od lekarza, że ma zaawansowaną gruźlicę. To było w 1896 roku. Wracając do domu, Simon Fraser McWhinn zdecydował, że nie może sobie pozwolić na taką chorobę, w związku z czym nie będzie chorował i zupełnie pozbył się myśli o tym. Rok później, ten sam lekarz nie stwierdził u dziadka żadnych śladów gruźlicy. Ale zwinięty na swoim krześle Art, wydawał się nie słyszeć pytania. Jerry przypomniał sobie o tym, co przygnało go tu z wioski. - Czy to rośnie, to znaczy, czy rosło, gdy Wally się udusił, ta narośl na jego mózgu? - spytał. Art ocknął się. - Rosło? - powtórzył tępo. Podniósł się z trudem i wziął jakiś przyrząd. Przez chwilę badał szkarłatną narośl. - Nie - odpowiedział, rzucając zmęczonym ruchem przyrząd na podłogę i opadając z powrotem na krzesło. - Wygląda jakby zewnętrzna powłoka obumarła i rozpuszczała się, tak myślę - ukrył twarz w dłoniach. - Nie mam kwalifikacji, by odpowiadać na takie pytania. Nie jestem kompetentny... - A kto jest? - spytał Milt ponuro. Jego postać złowieszczo górowała nad innymi. - Osiągamy granicę naszych sił, granicę naszej wiedzy także. - To koniec - wymamrotał Ben. Jego szkliste oczy skierowane byty na leżące na stole ciało - To nie moja wina... - Łapcie go! Łapcie Arta! - krzyknął Jerry, rzucając się do przodu. Było już za późno. Po tym, jak lekarz usiadł na krześle, objął rękami kolana, pochylił głowę i przybrał pozycję embriona. Teraz zsunął się na podłogę, zwinął w kulkę i znieruchomiał. - Zostaw go - Jerry’ego powstrzymała olbrzymia dłoń Milta. - Wszystko jedno czy będzie leżał tu, czy gdzie indziej - podniósł się ciężko. - Ben ma rację, to koniec. - Koniec? - Jerry patrzył na tego potężnego człowieka oniemiały. Nigdy się nie spodziewał, że usłyszy coś takiego z ust kapitana. - Tak - odparł Milt. Wydawało się, że jego głos dobiega skądś z daleka. - Słuchaj... - zaczął mówić Jerry. Odpowiedź Milta znów obudziła w nim tę tygrysią wściekłość, która warcząc mocowała się ze słowami porażki, wychodzącymi z ust kapitana. - My nie przegrywamy, my wygrywamy. - Daj spokój, Jerry - dobiegł ich głos kapitana z drugiego końca pokoju. - Dać spokój? - Jerry obrócił się gwałtownie do inżyniera. - Wściekłeś się, kiedy powiedziałem “na polu”, wtedy, zanim poszedłem do wioski. Jak mógłbyś się wściec, gdybyś był napompowany środkami uspokajającymi? Ja ich nie biorę, i dlatego czuję się lepiej. Nie mów mi, że ty je brałeś! A to oznacza, że stajemy się silniejsi niż koszmary! Rzygałem po środkach uspokajających, wiesz o tym. Dlatego ich nie brałem - Ben zerwał się, twarz mu poszarzała. Drżącą ręką wskazał na szkarłatną narośl. - To mnie zmienia! Dlatego rzygałem! Już się zmieniłem! - jego głos przerodził się w krzyk. - Nie widzisz, że to mnie zmienia?! - Krzycząc, zerwał się i rzucił w kierunku Milta, wyciągając ku niemu zagięte w szpony palce. - Ty sprowadziłeś tu statek! Ty to zrobiłeś! Olbrzymia pięść Milta wylądowała na szczęce drobniejszego od niego Bena, który poleciał przez pokój i upadł potykając się o nieruchomą postać lekarza. Pozostał tam łkając i trzęsąc się. Milt powoli podniósł wzrok na Jerry’ego. W pokoju panowała normalna temperatura dwudziestu dwóch stopni Celsjusza, ale na spokojnej twarzy Milta widać było kropelki potu, jakby przed chwilą wyszedł z sauny. - A może on ma rację? - powiedział bezbarwnym głosem, dobiegającym jakby z końca ciemnego tunelu. - Może zmieniamy się pod wpływem tych narośli, każdy z nas. - Milt! - przerwał mu Jerry. Twarz kapitana nigdy się nie zmieniała. Była duża, spokojna, blada i pokryta potem. - Nie możemy teraz się poddać! Nie teraz, kiedy zaczynamy coś rozumieć! Mówię ci, musimy pochylić głowy i walnąć w ten mur! Jeżeli zrobimy to razem, rozłupiemy go na kawałki! Jeden z nas musi iść do wioski. - Nie. Ja jestem kapitanem - powiedział Milt. Jego głos nie zmienił się. - Ja ponoszę odpowiedzialność i ja zadecyduję. Nie możemy wystartować nie mając co najmniej pięciu ludzi obsługi. Jest nas tylko dwóch. Tylko ty i ja. Nie wolno mi ryzykować. Jeden z nas może poddać się wpływowi narośli i przejść na stronę obcych. - Przejść na stronę obcych? - Jerry patrzył z niedowierzaniem. - To wszystko właśnie po to - dżungla, tubylcy, koszmary. Chcą nas mieć - pot ściekał mu po policzkach i skapywał z brody. Jego głos był bezbarwny, a wzrok utkwiony w martwym punkcie przestrzeni. - Wyślą nas, albo to co z nas zostanie, na Ziemię - przeciwko ludziom. Nie mogę na to pozwolić. Musimy zrobić coś, żeby nie mieli z nas żadnego pożytku. - Milt - chciał coś powiedzieć Jerry. - Nie! - Milt kołysał się lekko, jak wysokie drzewo pod wpływem wiatru, który wieje tak wysoko, że nie czuć go na ziemi. - Nie możemy ryzykować pozostawienia załogi, czy statku. Wysadzimy statek i siebie. - Wysadzić mój statek?! - dobiegł ich z podłogi zwierzęcy ryk Bena. Znajdujący się już prawie pod stołem Ben zerwał się jak opętany dziki kot i dopadł szyi Milta. Atak był tak silny i niespodziewany, że Milt zachwiał się i upadł. Hałaśliwie, jak walczące psy, potoczyli się pod stół. Tygrysia wściekłość w Jerrym zerwała ostatnie więzy i wyrwała się na wolność. Odwrócił się i wyskoczył przez drzwi na korytarz. Były to ciężkie, ciśnieniowe drzwi z obrotowym zamknięciem, uruchamiającym metalowe sztaby, na wypadek rozhermetyzowania kadłuba i ucieczki powietrza. Jerry zatrzasnął je i zakręcił kołem. Sztaby zaskoczyły. Wziął wiszącą obok gaśnicę i zablokował jej dyszę między kołem, a klamką. Znieruchomiał. W ambulatorium panowała cisza. Z drugiej strony drzwi Milt zaczął szarpać za koło. - Co się dzieje? - dobiegł go jego głos. Chwila ciszy. - Jerry! Co się dzieje, otwieraj! Jerry’ego wypełniła nagła ochota do histerycznego śmiechu. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymał się. - Jesteś zamknięty, Milt! - Jerry! - klamka bezskutecznie uderzała o dyszę gaśnicy. - Otwieraj! To rozkaz! - Przykro mi, Milt - powiedział Jerry spokojnie. - Nie jestem jeszcze gotów do podcinania gałęzi, na której siedzę. Twój pomysł wysadzenia statku jest takim samym samobójczym impulsem, jak u Wally’ego i reszty. Mam randkę z Komunikatorem i zamierzam być dla niego wyjątkowo miły. Wrócę później i cię wypuszczę. - Jerry! - głos Milta podążył za odchodzącym wzdłuż korytarza nawigatorem. - Jerry! - łomotanie cichło w miarę jak Jerry oddalał się od drzwi. - Nie widzisz?! Ta narośl w twoim mózgu już cię ma! Jerry, wracaj! Nie przechodź na ich stronę... Jerry...! III Zostawiając hałas za sobą, Jerry opuścił statek przez śluzę powietrzną. Zobaczył, że dżungla znów pokrywała kadłub, tym razem oplatając większą jego część. Podszedł do konsoli translatora i zaczął się rozbierać. Kiedy był już zupełnie nagi, odczepił od niej odbiornik, który przyniósł poprzednio z wioski. Przyczepił go do sprzączki paska i powiesił na szyi. Idąc ścieżką krzywił się trochę, gdy żwir wbijał mu się w nieobute stopy. Kiedy dotarł do wioski, naga postać, w której poznał Komunikatora, podbiegła do niego wyrzucając w geście radości ramiona w górę. - W porządku - powiedział Jerry. - Urosłem. Pozbyłem się choroby i trucizny martwych rzeczy. Oto jestem, by się do was przyłączyć. - Nareszcie - zamruczał Komunikator. W ich kierunku biegli inni mieszkańcy wioski. - Wyrzuć tą martwą rzecz, którą masz na szyi. - Będę tego potrzebował, żeby cię rozumieć - odpowiedział Jerry. - Myślę, że będzie mi to pomocne w przyłączeniu się do was. - Pomocne! My ci pomożemy! - krzyknął Komunikator. - Musisz to wyrzucić. Pozbyłeś się martwych rzeczy, którymi owijałeś swoje ciało, pozbądź się i tej martwej rzeczy, wiszącej na twojej szyi. - Ależ posłuchaj. Jeśli to zrobię, - sprzeciwił się Jerry - nie będę w stanie cię zrozumieć, ani ty nie będziesz mógł zrozumieć mnie. - Wyrzuć to, to cię zatruwa. Wyrzuć to... W tym czasie podeszło do nich trzech czy czterech tubylców, a pozostali szli w ich kierunku. - Wkrótce zrozumiesz wszystko, a my zrozumiemy ciebie. Wyrzuć to... “Wyrzuć to” - zawtórował mu chór tubylców. - No... - z wahaniem zdjął z szyi pas z odbiornikiem i upuścił go na ziemię. Komunikator powiedział mu coś, czego Jerry już nie rozumiał - Chodź ze mną - głos odbiornika, dobiegający z ziemi zabrzmiał metalicznie i odległe. Komunikator wziął Jerry’ego za rękę i poprowadził do najbliższej białej muszli. Jerry nerwowo przełknął ślinę. Co innego zdecydować się na coś, a co innego to zrobić. Mimo to, pozwolił wprowadzić się do wnętrza. W środku unosił się zapach piwnicy i zarazem stodoły, ziemisty i słodkawy. Komunikator prowadził go poprzez plątaninę korzeni sięgających mu do pasa, wyrastających z klepiska, by po chwili znowu w nie wrosnąć. Kiedy zbliżyli się do środka izby, korzenie stały się zbyt gęste, by można było iść dalej. Wznosiły się i plątały, tworząc grubą matę o nieregularnej powierzchni, mniej więcej trzy stopy nad ziemią. Komunikator poklepał legowisko, mrucząc coś zachęcająco. - Chcesz, żebym się tam położył? - Jerry znów nerwowo przełknął ślinę i zacisnął zęby, kiedy odezwało się w nim długo skrywane napięcie. Nie ma nic gorszego - pomyślał ze złością - niż człowiek, który chce osiągnąć więcej, niż jest w stanie zrobić. Z trudem, niezdarnie wdrapał się na posłanie. Nierównomiernie ugięło się pod jego ciężarem, a szorstka powierzchnia drapała mu nogi i ręce. Tubylcy zaczęli coś mruczeć i poczuł ich dłonie nakłaniające go, by położył się na wznak. Tak zrobił. Korzenie drapały go i wbijały się w skórę jego pleców. - Co teraz? - wykrztusił. Odwrócił głowę, by spojrzeć na tubylców i zobaczył, że zielone wici, które nagle wyrosły z korzennej masy, oplatają girlandami ramiona i nogi Komunikatora i innych stojących obok. Niespodziewane ukłucie w lewe ramię sprawiło, że spojrzał w dół. Zielone girlandy wiły się wokół jego nadgarstków i kostek, wbijając się w skórę. W nagłym, instynktownym przypływie paniki próbował rzucić się do ucieczki, ale zielone więzy trzymały go mocno. Komunikator wymamrotał coś uspokajająco. W nagłym przebłysku Jerry zdał sobie sprawę z tego, że zielone wici wrastają również w ramiona i nogi stojących obok. Miał niemiłą świadomość dalszych nakłuć na ciele. Co się dzieje? - chciał powiedzieć, ale poczuł, że jego język stał się nienaturalnie gruby i nie jest już mu posłuszny. Oblała go fala oszołomienia, jakby był pod wpływem środków odurzających. Wydawało mu się, że we wnętrzu chaty się ściemnia. Unosił się i opadał, jakby zawieszony na nici monstrualnego wahadła. Uniosło go w ciemność. I koszmar. To był ten sam stary koszmar, albo może coś więcej - senna zmora doświadczana na jawie. Różnica polegała na tym, że nie miał wątpliwości, iż przeżywał to, co przeżywał. Brakowało mu też krzepiącego przekonania, że przebudzenie przyniesie ulgę. Jeszcze raz przepłynął przez zmienną “zupę” niepewności, sam będąc jej zmieniającą się częścią. Nie było to bolesne, nie było nawet przerażające. Było obrzydliwe - jakby przeciwne naturze. Nie był sobą. Był rzeczą, częścią całości i musiał się z tym pogodzić. Musiał to zaakceptować. Pogodzić się z tym? Nie! - Było to dla niego niemożliwe, niemożliwe dla jego niezależnej indywidualności. Ale zaakceptować to? Może...? Zacisnął szczęki, które już nie były jego szczękami i poczuł w sobie determinację do przebicia się i pojęcia tego, co niepojęte, stania się twardym i niepowstrzymanym, jak czubek wolframowego ostrza. Poszedł tą drogą... i nagle wszystko stało się uporządkowane. Wyostrzyło się, jak obraz widziany oczyma krótkowidza, który w końcu nałożył okulary. Niespodziewanie zdał sobie sprawę, że to co widział nie działo się przed jego oczami, ale w jego duszy i że miejsce, w którym leżał na posłaniu z korzeni nie było wnętrzem izby, ale całą planetą. Krajobraz składał się z fabryk. Zintegrowanych, połączonych, wzajemnie się wspomagających fabryk. Musiał tylko znaleźć w nim miejsce dla siebie. - To jest zdrowy wszechświat - przekazała mu wizja. - Tak naprawdę wygląda. Pojednaj się z nim. - Do diabła! Nie! - jego wściekła, niezłomna indywidualność znowu przemówiła. Nie tylko przemówiła - zaryczała demonstrując swoją niezależność. Jak tygrys na wzgórzu. Wizja zapadła się i znikła. Jerry otworzył oczy. Usiadł. Zielone pędy wokół niego, na nadgarstkach i kostkach, wciąż delikatnie go nakłuwały, ale zaczęły już obumierać i nie były w stanie go dłużej utrzymać. Przerzucił nogi przez brzeg posłania i stanął na ziemi. Komunikator i inni stojący obok wycofali się ze strachem, mamrocząc. Nie rozumiał ich mamrotania lepiej niż przedtem, ale odróżniał teraz emocjonalne zabarwienie mowy. Czuł w niej przerażenie i obrzydzenie, dziką atawistyczną panikę i strach. Zaczął iść naprzód. Pomrukując, tubylcy rozpierzchli się, a on wydostał się przez najbliższą szparę w ścianie, wyszedł na słońce i skierował do miejsca, gdzie zostawił pas i odbiornik. - Potwór! - krzyczał translator, wiernie tłumacząc mamrotanie Komunikatora, podążającego, niczym mały pies obszczekujący większego, kilka kroków za Jerrym. - Bestia, barbarzyńca, nieczysty! - sypały się wyzwiska. Jerry odwrócił się w kierunku gotowego w każdej chwili do ucieczki Komunikatora. - Wiesz, na co czekam - powiedział i prawie się roześmiał, słysząc jak odbiornik tłumaczy jego słowa, chociaż nie było to potrzebne. Tubylec doskonale wiedział, o co chodzi. Klnąc jeszcze przez chwilę w swoim języku, cofnął się do jednej z chat i powrócił z garścią czegoś, co wyglądało jak zielone pnącza. Rzucił je na ziemię przed Jerrym i przezornie się cofnął. - Odejdziesz teraz? I nigdy nie wrócisz? Nigdy... - Zobaczymy - odparł Jerry, podniósł z ziemi pnącza i odwrócił się w stronę ścieżki, prowadzącej do statku. Mieszkańcy wioski rozstępowali się przed nim, gdy mijał ich, opuszczając polanę. Za sobą słyszał ich mamrotanie. Kiedy wyszedł na polanę obok statku, zobaczył, że większość oplatającej go roślinności obumierała i stawała się brązowa. Wszedł na statek i, ostrożnie omijając zamknięte drzwi ambulatorium, dotarł do pomieszczenia dla chorych. Owinął zielonym pnączem nadgarstek każdego z nich. Usiadł, czekając na rezultaty. Jeszcze nigdy nie był tak zmęczony. Gdy tylko osunął się na krzesło, zaczęły kleić się mu oczy. Zmusił się do wstania i chodzenia w tę i z powrotem, czekając, aż pnącza, które wbiły już cieniutkie wici w przeguby leżących, zaczną pompować uzdrawiające substancje do ich krwioobiegów. Kiedy chorzy zaczęli mrugać oczami i przytomnie rozglądać się dookoła, Jerry rozplatał rękawy kaftanów bezpieczeństwa, którymi byli spętani. Kiedy uwolnił ostatniego, chwiejąc się ze zmęczenia, zaczął mówić. - Przejmijcie statek - powiedział z trudem - idźcie do ambulatorium i owińcie pnącza wokół nadgarstków Milta, Arta, Bena. Najpierw wystartujcie i, dopiero gdy będziemy już bezpieczni w przestrzeni, zajmijcie się tymi z ambulatorium. Jeżeli zrobicie odwrotnie, już nigdy nie zobaczymy Ziemi. Otoczyli go, zasypując pytaniami. Odsunął ich ruchem ręki i rzucił się na jedną z pustych koi. - Startujcie - wybełkotał. - Potem zajmijcie się resztą. Pytania później... - stracił przytomność. IV Po jakimś czasie odzyskał świadomość. Nie był do końca pewny czy sam się obudził, czy został obudzony przez kogoś. Miał niejasne wrażenie, że spał długo. Jego ciało było znowu pełne sił, ale czuł się jak po drugiej chorobie. Zamrugał oczami i zobaczył szeroką twarz Milta Johnsona, częściowo przysłoniętą jakimś przedmiotem. Kapitan siedział na krześle, tuż przy koi Jerrego i podawał mu kubek z czarnym, parującym płynem. Jerry z wolna zrozumiał, że jest to kawa, i z trudem oparł się na łokciu, by się napić. Przez chwilę wolno ją popijał, a Milt patrzył i czekał. - Czy zdajesz sobie sprawę - powiedział w końcu, gdy Jerry odstawił prawie już pusty kubek na nocny stolik, stojący przy koi - że zamknięcie mnie w ambulatorium było buntem? Jerry przełknął ślinę, nawet jego struny głosowe były osłabione i zdrętwiałe. - A ty zdajesz sobie sprawę - zachrypiał - co by się stało, gdybym tego nie zrobił? - Ryzykowałeś. Poszedłeś za przeczuciem. - To nie było przeczucie - zaprotestował Jerry i chrząknął. - Art odkrył, że narośl na mózgu Wally’ego przestała rosnąć zanim ten popełnił samobójstwo. A ja radziłem sobie bez środków uspokajających. Lepiej sobie radziłem z koszmarami bez środków, niż kiedy je brałem. - Ale to mogła być narośl na twoim mózgu - odparł Milt - przejmująca kontrolę i kierująca tobą, działająca na ciebie silniej, niż na Wally’ego. - Działająca silniej? Mów z sensem - powiedział słabo Jerry, zbyt wyczerpany ostatnimi dwoma tygodniami, by przejmować się sposobem, w jaki zwracał się do przełożonego. - Koszmary były powodem załamania się Wally’ego i musieliśmy wsadzić go w kaftan bezpieczeństwa. Mnie nawet nie zwaliły z nóg. Jeżeli jego systemowi immunologicznemu udało się zatrzymać zmiany, to ja, ty, Art i Ben - my wszyscy - mieliśmy się znacznie lepiej. Oprócz tego, odkryłem, o co chodziło obcym. - O co im chodziło? - spytał Milt ze zdziwieniem. - Chcieli nas wyleczyć, chociaż nie byliśmy chorzy. Jednak oni myśleli, że jesteśmy. - Co to było? - Szaleństwo - odpowiedział ponuro Jerry. Milt uniósł brwi, otworzył usta, jakby chciał zaprzeczyć, ale zamknął je. Kiedy zaczął mówić, jego głos był cichy i pełen pokory. - Więc oni myśleli... Komunikator i jego ludzie myśleli, że my jesteśmy szaleni i że mogą nas wyleczyć. Jerry zaśmiał się, ale nie był to wesoły śmiech. - Widziałeś tę dżunglę wokół statku? - spytał. - To była fabryka, bardzo skomplikowana fabryka. Widziałeś ich wioskę i plątaninę korzeni w środku tych białych muszli? - To było doskonale wyposażone laboratorium. Niebieskie oczy Milta rozszerzyły się ze zdziwienia. - Nie mówisz tego poważnie - powiedział. Jerry opróżnił kubek i odstawił go. - Ich technologia jest oparta na chemii organicznej, tak jak nasza na naukach ścisłych. W naszym pojęciu byliby czarnoksiężnikami chemii, Czy wyobrażasz sobie próbę zmiany świadomości obcego organizmu przez wychodowanie dodatkowej części jego mózgu? Tak, jak starali się zmienić nas, ludzi? Dla nich był to najprostszy sposób działania. Milt spojrzał na niego i potrząsnął głową. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego mieliby chcieć nas zmienić? - Ponieważ ich filozofia, ich obraz świata i wszechświata wyrósł z nauki opartej na chemii organicznej, w którym wszystkie elementy są ze sobą powiązane i nie brakuje żadnego. Każda żyjąca istota, inteligentna czy też nie, jest częścią całości. Widziałeś to w koszmarze. Tak wygląda ich kosmos. I uważają, że jest piękny. - Ale dlaczego chcieli, żebyśmy widzieli go w ten sam sposób? - Z czystej uprzejmości - zaśmiał się Jerry. - Według ich kosmologii nie ma czegoś takiego jak obcy. Dlatego my nie byliśmy obcy, tylko chorzy. Zatruci przez bryły metalu, jak statek, czy translator, które dla nas są tak ważne, nasze ubrania, cokolwiek. Uprzejmością było wyleczenie i uratowanie nas. - Zaczekaj - przerwał mu Milt. - Przecież widzieli jak to wszystko działa. - No i co z tego? Nie jesteś w stanie zrozumieć - rzekł Jerry, wyciągając się na koi - że umysły tego ludu były zamknięte. Nie to, że odmawiały zrozumienia, czy nie dawały się przekonać, ale były zamknięte! Zapieczętowane, zaspawane od prehistorycznych początków, aż do dzisiaj. Fakt, że nasz translator działał, nic dla nich nie znaczył. Według ich kosmologii nie powinien działać, w związku z czym nie działał. Sporadyczne dowody jego działania były brane za wytwór naszych chorych umysłów - Jerry przerwał, by nadać powagi swoim słowom, i jego oczy same zamknęły się. Następną rzeczą, którą pamiętał, był potrząsający nim Milt. - Obudź się! - krzyczał na niego. - Będziesz mógł sobie odlecieć, jak mi wszystko wyjaśnisz. Nie chcę znów mieć załogi w kaftanach bezpieczeństwa tylko dlatego, że ty byłeś zbyt śpiący, żeby mnie przed czymś ostrzec! - Nic się nie stanie - powiedział Jerry. Był już zupełnie trzeźwy. - Te pnącza wprowadziły do ich krwiobiegów chemikalia, które zniszczyły to, co pozostało z narośli. Nie opuściłbym wioski, gdybym ich nie dostał od Komunikatora. Z wysiłkiem oparł się na łokciu. - Po krótkiej wycieczce w głąb ludzkiego mózgu, mojego mózgu, chcieli się jak najszybciej nas pozbyć i zapomnieć. - Dlaczego? - Milt znów nim potrząsnął, kiedy zobaczył, że Jerremu opadają powieki. - Dlaczego połączenie waszych jaźni tak nimi wstrząsnęło? ...zniszczyło, otworzyło ich kosmologię... Przestań mną potrząsać! Nie śpię. - Dlaczego zniszczyło ich kosmologię? - Pamiętasz, czym dla ciebie były koszmary? - spytał Jerry. - Czymś innym? Spróbuj sobie przypomnieć, byłeś tam samotnym, ludzkim atomem. Byłeś tam jak kawałek gulaszu w kotle, w którym gotuje się cała natura. Pojedyncza cząstka bez niezależnego bytu, nie mogąca istnieć inaczej, niż tylko jako część całości. Pamiętasz? Zobaczył, że Milt drży. - To tak, jakby być połkniętym przez jakąś miękką maszynę - powiedział kapitan cichym głosem. - ... Pamiętam. - Dobra. Taki był dla ciebie kosmos Komunikatora. Ale czy pamiętasz jeszcze coś? Był ciepły i bezpieczny. Był wszechogarniający i gościnny, jak wielki, miękki, wełniany szal. - Był aż za miękki i wygodny - przez Milta przeszedł dreszcz. - To było nie do zniesienia. - To było nie do zniesienia przez ciebie, ale dla Komunikatora było idealne. A jeżeli było idealne, to pomyśl, jak się czuł, kiedy wszedł do ludzkiego umysłu. - Jak? - Milt spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Samotnie. Znalazł się tam sam. Pomyśl o tym. Od momentu narodzin jesteśmy niezależnymi osobowościami. Od chwili, kiedy otwieramy oczy i zaczynamy patrzeć na ten świat, jesteśmy samotni. Wszelkie intelektualne i emocjonalne siły Komunikator czerpie z tego swojego kotła, wspólnego dla całej jego przyrody. Natomiast każdy z nas ma swój własny kocioł - siebie samego Jerry zamilkł, dając Mikowi szansę powiedzenia czegoś, ale ten milczał uporczywie. - Dlatego właśnie tubylcy nie mogli znieść połączenia z ludzkim umysłem - ciągnął Jerry. - I dlatego, kiedy zobaczyli, jacy jesteśmy w środku, koniecznie chcieli się nas pozbyć. Dali mi te pnącza i wyrzucili nas. Oto cała historia - wyciągnął się na koi. Milt odchrząknął. - W porządku - powiedział. Ciężkie powieki Jerry’ego opadły. Słyszał głos kapitana koło ucha. - Ale... - zaczął Milt - ciągle myślę, że ryzykowałeś, idąc do tubylców, by stawić im czoła. Co by się stało, gdyby wytrzymali zetknięcie z twoim umysłem? Ja byłem uwięziony, reszta załogi nie była do niczego zdolna. Wszyscy wylądowalibyśmy w tym kotle. - Nie było takiej możliwości. - Nie mogłeś być tego pewien. - Owszem, mogłem - głos Jerry’ego zabrzmiał stanowczo. - Nie tylko dlatego, że wiedziałem, że nasza kosmologia będzie dla nich za trudna. Przede wszystkim dlatego, że ich umysły są zamknięte. W ich kotle nie ma możliwości zmiany i adaptacji do rzeczy nowych. - No i co z tego? - domagał się wyjaśnień Milt. - Wszystko - odparł Jerry. - Ich sposób widzenia wszechświata sprawiał, że byliśmy dla nich tylko niewygodni, ale nasz sposób widzenia go - otwarty i ze zdolnością do przystosowania, groził zniszczeniem praw rządzących ich bytem. Otwarty umysł zawsze może przeciwstawić się zamkniętemu. Jeżeli jest do tego zmuszony, robi dla niego miejsce w ogólnym obrazie świata. Ale umysł zamknięty nie może opierać się otwartemu bez ryzyka natychmiastowego i kompletnego zniszczenia. W zamkniętym umyśle ilość miejsca jest ograniczona. Przestał mówić i westchnął ciężko. - Dobra - odezwał się, nie otwierając oczu - Wyniesiesz się stąd i dasz mi spać. Przez moment panowała cisza. Potem zaszurało odsuwane krzesło i Jerry usłyszał przyciszone kroki idącego na palcach Milta. Jeszcze raz westchnął, rozluźnił się i zasnął głęboko. Spał. A spał jak niedźwiedź na równinie, jak sokół na skale, jak tygrys na wzgórzu. Przełożył JAROSŁAW KULCZYCKI DLA LUDZI Naprawdę od dawna czułem, że to nadchodzi. Przejawiało się to w nieco dłuższej chwili poświęconej na wypicie filiżanki kawy, w powolnym przeglądaniu i wybieraniu magazynów ilustrowanych w kiosku, w dwukrotnie rzuconym spojrzeniu na dziewczynę mijaną na schodach, gdy wybiegałem z biblioteki. Wiedziałem, że sprawa jest niedobra, jednakże to nadciągało nieuchronnie. Pewnego wieczoru pracowałem nad projektem krążownika i dopiero gdy go skończyłem, zrobiłem przerwę na kolację. Zjadłem ją, zdałem sobie sprawę, że do świtu jest jeszcze dwanaście godzin i już wiedziałem, że to się stało. Wstałem więc i wyszedłem z mieszkania. Zostawiłem nie dopitego drinka, wyłączony gramofon, z którego płynęła muzyka skomponowana przeze mnie jako ilustracja do obrazów, które sam malowałem. Zostawiłem organy, maszynę do pisania, ciemnię i laboratorium. Zostawiłem pękającą w szwach kartotekę. Przywołałem windę i kazałem windziarzowi zjechać na parter. Wyszedłem z domu prosto w głęboki śnieg. - Wychodzi pan w styczniu bez płaszcza, panie Crossman? - zapytał portier. - Nie potrzebuję płaszcza - powiedziałem. - Już nigdy więcej żadnych płaszczy. - Czy chce pan, żebym zadzwonił po pański samochód? - Nie potrzebuję samochodu. Zostawiłem go i ruszyłem na spacer. Po chwili zaczął padać śnieg, ale na mnie nie padał. W miarę jak szedłem, coraz więcej ludzi zaczynało mi się przyglądać, zatrzymałem więc taksówkę. - Wysiądź i daj mi kluczyki - rzuciłem do kierowcy. - Pijany jesteś? - zapyta. - W porządku, synu. Jestem właścicielem tej spółki. Niemniej jednak masz wysiąść i dać mi kluczyki. Kierowca wysiadł i dał mi kluczyki. Zostawiłem go na chodniku. Wsiadłem do taksówki i ruszyłem przez oświetlone ulice śródmieścia, posyłając miastu pożegnalny pocałunek. Jeden całus dla giełdy zbożowej, drugi dla przechowalni bydła. Całus dla każdego z czterech biur w mieście, jako szefa różnych firm. Musicie sobie teraz radzić beze mnie, miasto i ludzie, powiedziałem, ponieważ ja już nigdy tu nie wrócę. Wyjechałem ze śródmieścia, minąłem Longview Acres i Manor Acres, i Sherman Hilis, i posłałem im też całusa. Cieszcie się swoimi domami, ludzie, bo są to dobre domy; może nie jest to szczyt moich możliwości, jeśli chodzi o architekturę, lecz są i tak o wiele lepsze niż wszystko inne i warte są wszystkich pieniędzy. Cieszcie się swoimi domami i zapomnijcie o mnie. Dojechałem do lotniska i zostawiłem tam taksówkę. Było to dobre lotnisko. Sam je zbudowałem, więc wiem. Zajęło mi to osiemnaście dni ciężkiej pracy. Czułem się wtedy tak wspaniale zmęczony, że mogłem iść do baru i wypić sześć drinków zanim rozmowa z ludźmi stawała się nie do zniesienia i musiałem iść do domu. Na lotnisku było kilka samolotów. Wszedłem i udałem się do jednego z urzędników. - Pan Crossman! - powiedział, widząc mnie. - Daj mi samolot - zażądałem - lecący na wschód i zapomnij, że tu byłem. Dostałem samolot i odleciałem. Poleciałem do Nowego Jorku, gdzie przesiadłem się na samolot do Londynu, a stamtąd do Bombaju. Gdy wylądowałem w Bombaju, moja decyzja była już ostateczna, przeszedłem więc przez miasto, jak gdyby była to tylko senna zjawa pełna ludzi i domów. Przeszedłem przez całe miasto i ruszyłem drogą na północ. W trakcie marszu zdjąłem marynarkę i krawat. Potem rozpiąłem kołnierzyk i rozpocząłem swoją wędrówkę. Szedłem przez sześć tygodni. Pamiętam różne drobiazgi mijane po drodze - głównie twarze, a zwłaszcza twarze dzieci, bo dzieci się nie boją. Podchodziły do mnie i biegły obok, starając się dotrzymać mi kroku. Po chwili męczyły się i zostawały, lecz wkrótce pojawiały się inne. Dorośli, którzy zbliżali się do mnie, rzucali jedno spojrzenie na moją twarz i odchodzili. Tylko jeden człowiek odezwał się do mnie w trakcie mojej wędrówki; był to wysoki brązowoskóry mężczyzna w jakimś mundurze. Przemówił do mnie po angielsku, a ja odpowiedziałem mu w miejscowym dialekcie. Był śmiertelnie przerażony - z. trudem hamował szczękanie zębów. Odpowiedziałem mu uprzejmie, tłumacząc, że mam do załatwienia pewien interes na pomocy i że jest to wyłącznie moja sprawa. Ponieważ nadal nie odchodził (był prawie tak wysoki jak ja), rozwarłem prawą dłoń i podsunąłem mu ją pod nos; stał tam on sam, mały i słaby jak stonoga. W tym momencie ustąpił mi z drogi, nagle zwiotczały i bezsilny, i mogłem iść dalej. Szedłem przez sześć tygodni. Kiedy dotarłem do wzgórz miałem długą brodę, a moje spodnie i koszula były w strzępach. Słyszano o mnie. Nie były to żadne oficjalne informacje, tylko opowieści zwykłych ludzi, podawane z ust do ust. Wiedzieli że nadchodzę i wiedzieli dokąd zmierzam; do starego człowieka mieszkającego ponad Mutteeanee Pass, świętego człowieka z białą brodą, żyjącego w wiosce pomiędzy dwoma szczytami górskimi. Siedział na kamieniu na zboczu wzgórza; niewidome oczy miał zwrócone ku słońcu, a biała broda spływała pomiędzy kolanami aż do ziemi. Siadłem przed nim na mniejszym kamieniu i łapałem oddech. - No cóż Eriku - powiedziałem - przyszedłem. - Wiem o tym, Sam. - Pieszo - dodałem. - Samochodem, samolotem, lecz głównie pieszo. Przeszedłem całą drogę z nizin, Eriku. I jest to ostatnia rzecz, którą dla nich robię. - Dla nich, Sam? - No dobrze, dla siebie. - Dla siebie też nie, Sam - odparł. Westchnął - Wracaj, Sam. - Wracaj? - powtórzyłem. - Wracać do piekła? Dziękuję bardzo, Eriku. - Straciłeś swoje zdecydowanie - zauważył. - Osłabłeś. Zacząłeś zwalniać i rozglądać się. Nie trzeba było, Sam. Gdybyś nie zaczął gnuśnieč, byłbyś w formie. - W formie? Czy tak nazywasz życie które prowadzę? Masz kamień zamiast serca, Eriku? - Serce? - Mówiąc to zwrócił swoje ślepe, starcze oczy na mnie. - Czy mnie oskarżasz, Sam? - Ty masz wybór - powiedziałem. - Możesz odejść. - Nie - potrząsnął głową. - Jestem związany swoim wyborem, tak jak i ty jesteś związany moją siłą, która jest większa od twojej. Wracaj, Sam. - Dlaczego?! - krzyknąłem, waląc się w piersi jak oszalały. - Dlaczego ja?! Dlaczego inni mogą odejść, a ja muszę zostać? Wszechświat nie ma kresu. Nie proszę o towarzystwo. Znajdę sobie jakiś zakamarek, gdzie się zakopię. Gdziekolwiek, aby daleko. - Naprawdę, Sam? - zapytał. W jego głosie było współczucie. Nie odpowiedziałem, a on ciągnął łagodnie. - Widzisz, Sam, właśnie dlatego nie mogę pozwolić ci odejść. Jesteś w stanie zwieść sam siebie, wmówić sobie, że zrobisz coś, o czym obaj wiemy że nie zrobisz, nie potrafisz zrobić. Musisz więc zostać. - W porządku - zgodziłem się. Wstałem i odwróciłem się, aby odejść. - Przyszedłem najpierw do ciebie, żeby dać ci szansę. Skoro ją odrzucasz, to pójdę sam i jakoś się uwolnię. - Sam, wracaj - zawołał. W tym momencie poczułem że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. - Siądź - rzekł stary - i posłuchaj mnie przez chwilę. Moje zdradzieckie nogi kazały mi usiąść. - Sam - zaczął - znasz tę historię. Od czasu do czasu, rzadko, rodzi się jeden z nas. Gdy dorośnie, najczęściej odchodzi. Tylko nieliczni zostają. Lecz ktoś taki jak ty, kto musi być przykuty do naszego świata wbrew swojej woli, pojawia się raz na tysiąc lat. - Eriku - przerwałem - proszę bez współczucia. - Nie wyrażam współczucia, Sam - odparł. - Ty sam powiedziałeś, że wszechświat jest bezkresny, lecz ja widziałem go w całości i wiem, że nie ma tam dla ciebie miejsca. Dla innych którzy odeszli, są miejsca, które są niczym. Jedzą przy obcych stołach i na zawsze pozostaną gośćmi. Porzucili siebie w momencie odejścia i nie należą już do naszej ziemi. Przerwał na moment i wiedziałem, co nastąpi. - Ale ty, Sam - usłyszałem jego głos; schyliłem głowę i patrzyłem na brązowy pył. Mówił łagodnie. - Biedny Sam. Ty nie byłbyś w stanie. porzucić Ziemi. Jesteś jednym z nas, lecz wiąże cię z ludźmi żywa, mocna nić. Żaden człowiek nie przemówi do ciebie, lecz twoje ręce wyciągają się doń w poszukiwaniu przyjaźni. Kobieta nie obdarzy cię uśmiechem, lecz twoje zamrożone serce ogrzewa miłość. Nie potrafisz ich zostawić, Sam. Gdybyś teraz odszedł, za jakiś czas wróciłbyś i chciałbyś ich zabrać ze sobą. Przynaglałbyś ich, zanim by dojrzeli. A dla nich nie ma jeszcze miejsca we wszechświecie. Chciałem się poruszyć, lecz nie mogłem. Usiłowałem podnieść głowę - też nadaremnie. - Biedny Sam - powiedział stary. - Uwięziony przez zwykłe serce, które zniewala jego umysł. Wracaj, Sam. Wracaj do swoich miast i do swoich ludzi. Wracaj do tysiąca różnych zajęć i do pracy, która nie jest większa od ich pracy, lecz jest jej tyle, że jesteś zajęty przez dwadzieścia godzin na dobę. Wracaj do swojego projektowania i malarstwa, do swojej muzyki i do interesów, do inżynierii i do kształtowania krajobrazu i do wszystkich innych spraw. Idź i bądź tak zajęty, żeby twój mózg był tak otumaniony i żeby pozwalał ci spać bez snów. I czekaj. Czekaj aż miną lata, w ciągu których oni dorosną i zmienią się, a wtedy spełni się wreszcie ich przeznaczenie. Gdy nadejdzie ten czas - odejdą. A ty pójdziesz z nimi - krew z ich krwi, ciało z ich ciała, brat i towarzysz ich wszystkich. Będziesz szczęśliwszy niż którykolwiek z nas, gdy nadejdzie ten czas. Lecz muszą jeszcze minąć lata, a ty musisz na razie wrócić. Wracaj, Sam. Wracaj! I tak oto wróciłem. O, ludzie - nienawidzę was i kocham! Przełożyła Elżbieta Petrajtis-O’Neill SZLAK DELFINÓW Nie było żadnego powodu, aby kobieta przybywająca na Szlak Delfinów - tak zmarły dr Edwin Knight ochrzcił stację badawczą na wyspie - nie była piękna. Ale Mal nigdy nie oczekiwał czegoś podobnego. Tego ranka Kastor i Polluks nie pojawiły się w basenie na stacji. Mogły ją opuścić, tak jak czyniły to przedtem inne nieoswojone delfiny, a obecnie Mal stale się obawiał, że Fundacja Willernie uchwyci się jakiegokolwiek pretekstu, by obciąć fundusze na dalsze badania. Ten lęk towarzyszył Malowi od czasu, gdy Corwin Brayt objął swe stanowisko. Co prawda Brayt nic nie mówił; było to tylko uczucie, które brało się z samej obecności wysokiego, chłodnego mężczyzny. I tak oto Mal znalazł się przed frontem stacji badając wzrokiem ocean, gdy taksówka wodna z lądu przywiozła gościa. Przyglądał się jej z góry, gdy wysiadła na nabrzeże. Pomachała mu, jakby go znała, i wspięła się po schodach na taras, przed główne wejście do budynku stacji. - Hello - powiedziała i stanęła przed nim z uśmiechem. - Pan Corwin Brayt? Mal nagle i boleśnie uświadomił sobie, że jego wyszarzała i przeciętna powierzchowność ostro kontrastuje z porażającą urodą nowo przybyłej. Miała kasztanowate włosy i była wysoka jak na dziewczynę - ale to nie wystarczało, by ją opisać. Była w niej doskonałość, a jej uśmiech dziwnie go poruszył. - Nie - odparł. - Nazywam się Malcolm Sinclair. Corwin jest w środku. - Jane Wilson - przedstawiła się. - “Background Monthly” przysłał mnie, żebym napisała artykuł o delfinach. Pracuje pan z nimi? - Tak - powiedział Mal. - Zaczynałem jeszcze z doktorem Knightem. - To znakomicie - oświadczyła. - Zatem będzie mógł mi pan wiele opowiedzieć. Był pan tutaj, gdy doktor Brayt objął stanowisko po śmierci doktora Knighta? - Pan Brayt - poprawił automatycznie. - Tak. - Uczucie, które w nim wzbudziła, było tak silne i głębokie, że wydawało się, iż ona także musi je odebrać. Jednak nie dawała poznać tego po sobie. - Pan Brayt? - powtórzyła za nim. - Ach, tak. Jak odniósł się do niego zespół? - Cóż - odparł Mal pragnąc, by znów się uśmiechnęła - wszyscy go zaakceptowali. - Rozumiem. Jest dobrym kierownikiem naukowym? - Dobrym administratorem. Nie zajmuje się naukową stroną badań. - Nie? - spojrzała zdumiona. - Przecież zastąpił doktora Knighta po jego śmierci? - Owszem, prawda - Mal uczynił wysiłek, by ponownie skupić uwagę na rozmowie. Nigdy dotąd żadna kobieta nie działała na niego w ten sposób. - Ale tylko jako administrator stacji. Rozumie pani, większość funduszy na prace naukowe płynie z Fundacji Willernie. Tam mieli zaufanie do doktora Knighta, ale gdy umarł... no cóż, chcieli mieć tutaj swojego człowieka. Nikt z nas się nie sprzeciwiał. - Fundacja Willernie - powtórzyła. - Nic o niej nie wiem. - Została ustawiona przez człowieka z St. Louis nazwiskiem Willernie - wyjaśnił Mal. - Zrobił pieniądze na produkcji przyborów kuchennych. W testamencie powołał fundację, która ma wspierać badania podstawowe. - Mal uśmiechnął się. - Niech pani nie pyta, jak do tego doszło od produkcji przyborów kuchennych. Chyba niewiele pani powiedziałem? - Wiem i tak więcej niż minutę temu - odwzajemniła się uśmiechem. - Znał pan Corwina Brayta, zanim się tutaj pojawił? - Nie - potrząsnął głową Mal. - Nie znam zbyt wielu ludzi spoza środowiska biologów i zoologów. - Myślę jednak, że teraz, po sześciu miesiącach jego kierownictwa, poznał go pan całkiem nieźle. - Cóż - Mal zawahał się. - Nie powiedziałbym, że w ogóle znam go dobrze. Widzi pani, on przez cały dzień siedzi na górze, w biurowcu, a ja - na dole z Kastorem i Polluksem, dwoma nieoswojonymi delfinami, które przypływają teraz na stację. Corwin i ja nie widujemy się często. - Na tak małej wysepce? - Wiem, że to brzmi zabawnie, ale obaj jesteśmy bardzo zajęci. - Z pewnością tak - uśmiechnęła się ponownie. - Zaprowadzi mnie pan do niego? - Do niego? - Mal uprzytomnił sobie nagle, że wciąż stoją na tarasie. - Ależ tak. Przyjechała pani zobaczyć się z Corwinem? - Nie tylko z Corwinem - powiedziała. - Przyjechałam rozejrzeć się po całej stacji. - Dobrze, zaprowadzę panią do biura. Proszę ze mną. Powiódł ją przez taras i przez frontowe drzwi wkroczyli do chłodnego wnętrza. Corwin Brayt nigdy nie wyłączał klimatyzacji, jakby jego nieco lodowata osobowość pożądała mroźnej, suchej i odległej atmosfery gór. Krótkim korytarzem i przez kolejne drzwi Mal wprowadził Jane Wilson do obszernego, przeszklonego, biurowego pokoju. Wysoki, szczupły i barczysty mężczyzna z ciemnymi włosami i brązową, pociągającą twarzą bez wyrazu uniósł oczy znad dużego biurka i wstał na widok Jane. - Corwin - powiedział Mal. - To pani Jane Wilson z “Background Monthly”. - Wiem - Corwin zwrócił się obojętnie do Jane, wychodząc zza biurka. - Dostałem wczoraj telegram, że pani tu przyjedzie. - Nie czekając na Jane sam wyciągnął rękę. Ich palce zetknęły się. - Muszę iść na dół, do Kastora i Polluksa - rzekł, odwracając się, Mal. - Zobaczę się z panem później - oświadczyła Jane oglądając się za nim. - No, tak. Może... - mruknął. Wyszedł. Gdy zamknął za sobą drzwi do biura Brayta, zatrzymał się na chwilę w ciemnym i chłodnym korytarzu i zamknął oczy. Nie bądź głupcem, powiedział do siebie, taka dziewczyna może mieć wielu lepszych od kogoś takiego jak ty. I najpewniej już ma. Otworzył oczy i wrócił na dół, do basenu za stacją, do obcego świata - świata delfinów. Gdy tam doszedł, stwierdził, że Kastor i Polluks powróciły. Ich basen należał do otwartych, z wolnym wyjściem na szerokie błękitne wody Morza Karaibskiego. W pierwszym okresie badań na Szlaku Delfinów więziono je w zamkniętych basenach, jak wszystkie schwytane dzikie zwierzęta. Dopiero później, gdy badania prowadzone na stacji utknęły - używając słów doktora Knighta - na “barierze środowiskowej”, wpadli na pomysł, by otworzyć basen na morze, tak że delfiny, z którymi pracowali, mogły swobodnie opuszczać go lub w nim zostać. Odpływały i powracały. Niekiedy znikały na dobre. Jednakże, co dziwne, nieoswojone delfiny pojawiały się od czasu do czasu, by zająć ich miejsce, tak że zawsze były jakieś na stacji. Kastor i Polluks to ostatnia para. Pojawiły się około czterech miesięcy temu, po tym jak zniknął pojedynczy delfin, który przypływał do basenu. Wolne i niezależne - były też najbardziej skore do współpracy. Ale bariera nie została przełamana. Teraz ślizgały się tam i z powrotem pod powierzchnią wody, korzystając z pełnej długości trzydziestometrowego basenu: ich długie, dwumetrowe ciała ocierały się niemal o siebie, gdy mijały się z góry i z dołu. Zapis na taśmie pokazywał, że rozmawiają ze sobą w zakresie ultradźwięków, od stu do dwudziestu kilocykli na sekundę. Poruszały się dziś w wodzie według wzoru, którego nigdy dotąd nie widział. Był rytmiczny i zrytualizowany jak taniec. Usiadł i nałożył słuchawki podłączone do mikrofonów podwodnych umieszczonych przy krańcach basenu. Przemówił do swojego mikrofonu, pytając się o ich ruchy, ale zignorowały go i pływały dalej powtarzając ten sam wzór. Obrócił się na głos kroków za plecami. Ujrzał, jak Jane Wilson schodzi ku niemu po betonowych schodach od tylnych drzwi stacji w towarzystwie krępej, ubranej w kombinezon postaci Pete’a Adanta, mechanika pracującego na wyspie. - Oto i on - powiedział Pete, gdy podeszli. - Muszę teraz wracać. - Dziękuję - obdarzyła Pete’a uśmiechem, który wcześniej tak poruszył Mała. Pete odwrócił się i ruszył w górę po schodach. Jane zwróciła się do Mała: - Przeszkodziłam w czymś panu? - Nie. - Zdjął słuchawki. - I tak nie otrzymałem żadnych odpowiedzi. Spojrzała na dwa delfiny tańczące tuż pod powierzchnią wody, która wirowała nad nimi, gdy skręcały to tu, to tam. - Odpowiedzi? - zapytała. Uśmiechnął się smętnie. - Nazywamy to odpowiedziami. - Skinął głową w stronę dwóch gładkich, opływowych kształtów krążących po basenie. - Niekiedy możemy zadać pytanie i uzyskać reakcje. - Reakcje informacyjne? - zapytała. - Czasami. Chciała pani o coś zapytać? - O wszystko. Chyba jednak przyjechałam tutaj porozmawiać z panem a nie z Braytem. Przysłał mnie tu, na dół. Rozumiem, że to pan wymyślił teorię. - Teorię? - zapytał ostrożnie, czując, jak zamiera w nim serce. - No więc pomysł - powiedziała. - Pogląd, że jeśli istnieje jakaś międzygwiezdna cywilizacja, to może ona czekać z nawiązaniem kontaktu, aż Ziemianie podniosą swój poziom. A test miałby być nie natury technicznej - na przykład zbudowanie statków kosmicznych szybszych od światła - lecz socjologicznej. - Na przykład opanowanie sposobu porozumienia się z obcą kulturą, taką jak delfinów - przerwał jej opryskliwie. - Corwin to pani powiedział? - Słyszałam o tym wcześniej, przed przyjazdem - odparła. - Chociaż myślałam, że to teoria Brayta. - Nie - odpowiedział Mal - moja. - Spojrzał na nią. - Pani się nie śmieje. - A powinnam? - spytała. Poświęcała całą uwagę ruchom delfinów. Nagle pozazdrościł im tego wręcz boleśnie i uczucie to pchnęło go do czynu, na który w innych okolicznościach zabrakłoby mu odwagi. - Niech pani poleci ze mną na ląd - zaproponował. - Zjemy razem lunch i wszystko pani opowiem. - Dobrze - przeniosła wzrok z delfinów na niego i zdziwił się widząc jej zachmurzoną twarz. - Nie rozumiem tu wielu rzeczy - mruknęła. - Myślałam, że będę pytać o Brayta. A tu chodzi o pana... i o delfiny. - Może i to wyjaśnimy podczas lunchu - powiedział Mal nie zdając sobie jasno sprawy, o czym ona mówi, ale też nie troszcząc się zbytnio o to. - Chodźmy, helikoptery są po północnej stronie budynku. Polecieli helikopterem do Carupano i zasiedli do lunchu w miejscu z widokiem na statki zapełniające otwartą redę. Przed miastem rozwijały się lazurowe, morskie wody, a ciche głosy Hiszpanów i Wenezuelczyków dobiegały od pobliskich stolików. - Dlaczego miałabym się wyśmiewać z pańskiej teorii? - zapytała ponownie, gdy ulokowali się i zaczęli lunch. - Większość ludzi uważa, że jest to naciągane usprawiedliwienie naszych porażek na stacji. Uniosła brązowe łuki brwi. - Porażek? Myślałam, że robicie ciągle postępy. - I tak i nie - odparł. - Jeszcze przed śmiercią doktora Knighta doszliśmy do czegoś, co określiliśmy jako barierę środowiskową. - Barierę środowiskową? - Tak - Mal szturchnął widelcem krewetkę w sałatce z frutti di mare. - Cała nasza praca odwołuje się do dzieła doktora Johna Lilly. Czytała pani jego książkę “Człowiek i delfin”? - Nie - odparła. Spojrzał na nią zaskoczony. - Był pionierem badań nad delfinami - wyjaśnił. - Sądziłem, że pierwszą rzeczą, którą pani zrobiła przed przyjazdem tutaj, było przeczytanie tej książki. - Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam - odparła - była próba dowiedzenia się czegokolwiek o Corwinie Braycie. I zupełnie mi się to nie udało. To dlatego trafiłam tutaj sądząc, że to on, a nie pan tak naprawdę pracuje z delfinami. - I dlatego pytała pani, czy wiem coś o nim? - Tak - rzekła. - Ale niech mi pan coś powie o tej barierze środowiskowej. - Nie bardzo jest o czym mówić. Jak wszystkie wielkie problemy jest wystarczająco prosty, by go sformułować. W początkach badań nad delfinami wydawało się, że uczeni trafili w dziesiątkę, a nawiązanie porozumienia znajdowało się tuż, tuż; że wystarczy zinterpretować dźwięki, jakie sobie przekazują w zakresie słyszalnym dla człowieka i poza nim, oraz nauczyć delfiny ludzkiej mowy. - I okazało się, że nie da się tego zrobić? - Da się. I zrobiono to - całkowicie lub w tak dużym stopniu, że nie czyni to większej różnicy. Ale później doszliśmy do tego, że porozumiewanie się nie oznacza rozumienia. - Spojrzał na nią. - Pani i ja mówimy tym samym językiem, ale czy naprawdę w pełni rozumiemy to, o co chodzi drugiej osobie, gdy mówi do nas? Patrzyła na niego przez chwilę, a potem wolno potrząsnęła głową nie spuszczając wzroku z jego twarzy. - Właśnie - powiedział Mal. - Nasz problem z delfinami polega dokładnie na tym, tylko na o wiele większą skalę. Delfiny, na przykład Kastor i Polluks, mogą mówić do mnie, a ja do nich, ale nie jesteśmy w stanie zrozumieć się w poważniejszym stopniu. - Chodzi panu o intelektualne zrozumienie, prawda? - spytała Jane. - Nie tylko o mechaniczne? - Właśnie tak - odpowiedział Mal. - Zgadzamy się co do denotacji symboli dźwiękowych lub innych, ale nie co do konotacji. Mogę powiedzieć do Kastora: “Golfsztrom jest silnym prądem oceanicznym”, a on zgodzi się ze mną całkowicie. Ale żaden z nas nie ma najsłabszego pojęcia, o co drugiemu chodzi. Moje wyobrażenie Golfsztromu jest inne niż Kastora. Moja koncepcja “mocy” wiąże się z faktem, że mam metr osiemdziesiąt wzrostu, ważę dziewięćdziesiąt kilogramów i mogę unieść moje ciało przeciwstawiając się sile ciążenia. Pojęcie Kastora związane jest z faktem, że ma on dwa metry długości, może rozwinąć w wodzie prędkość czterdzieści węzłów, a o swej wadze w zasadzie nie wie nic, ponieważ dwieście kilogramów jego ciała równoważy wypierana przez nie woda. A pojęcie unoszenia czegoś jest mu w ogóle nieznane. Moje wyobrażenie “oceanu” nie jest tożsame z jego wyobrażeniem, a nasze poglądy na to, czym jest “prąd” mogą być zbieżne lub wywodzić się, jeśli chodzi o znaczenie, dosłownie z różnych światów. Jak dotąd nie znaleźliśmy sposobu, by przerzucić most nad dzielącą nas przepaścią. - Delfiny pracują nad tym tak samo jak pan? - Wierzę w to - potwierdził Mal. - Ale nie mogę tego dowieść. Tak samo nie mogę dowieść inteligencji delfinów zatwardziałym sceptykom, póki nie przedstawię czegoś, czego nauczyły mnie delfiny, a co przedtem było nie znane ludzkiej wiedzy. Albo póki nie zademonstruję, że opanowały one jakiś ludzki proces intelektualny. A to nikomu się nie udało z powodu - takie jest moje zdanie i takie było zdanie doktora Knighta - luki konotacyjnej, która wynika z bariery środowiskowej. Siedziała i patrzyła na niego. Prawdopodobnie wygłupił się mówiąc jej to wszystko, ale od czasu ataku serca Knighta, osiem miesięcy temu, z nikim nie miał okazji tak porozmawiać i czuł, że słowa same cisną mu się na wargi. - Musimy nauczyć się myśleć jak delfiny, - powiedział - albo delfiny muszą nauczyć się myśleć na nasz sposób. Od prawie sześciu lat próbujemy tego i nie powiodło się to ani im, ani nam. - Niemal nim zdążył pomyśleć, dorzucił to, co miał dotąd zamiar zatrzymać dla siebie. - Obawiam się, że fundusze badawcze mogą teraz zostać wstrzymane w każdej chwili. - Wstrzymane? Przez Fundację Willernie? - spytała. - Dlaczego mieliby to zrobić? - Ponieważ od bardzo dawna nie poczyniliśmy żadnych postępów - oświadczył gorzko Mal. - A przynajmniej żadnych postępów, które dałoby się udowodnić. Boję się, że nasz czas upływa. A jeśli się skończy, to już nigdy nie powróci. Sześć lat temu powszechnie interesowano się delfinami. Teraz lekceważy się je i zapomina o nich; zaszufladkowano je jako po prostu pojętne zwierzęta. - Nie może pan mieć pewności, że badań nie podejmie się na nowo. - Ale czuję to. To należy do mojej koncepcji, że zdolność do porozumienia się z obcą rasą jest testem dla ludzi. Czuję, że mamy tę jedyną szansę i jeśli ją przepuścimy, nigdy nie dostaniemy następnej. - Uderzył pięścią w stół, niezbyt mocno. - Najgorsze jest to, że ja wiem, iż delfiny równie silnie próbują się przebić od swojej strony... i gdybym tylko zdołał rozpoznać, co one robią, jak starają się, żebym zrozumiał! Jane siedziała patrząc na niego. - Wydaje mi się, że jest pan tego bardzo pewny - zauważyła. - Skąd ta pewność? Rozwarł pięść i zmusił się, by siąść na krześle. - Zajrzała pani kiedykolwiek w szczęki delfina? - zapytał. - Są takie długie. - Rozpostarł ręce w powietrzu, by jej to unaocznić. - A każda para szczęk zawiera osiemdziesiąt osiem ostrych zębów. Co więcej, delfin taki jak Kastor waży kilkaset kilogramów i może poruszyć się w wodzie z szybkością prawie niewiarygodną dla człowieka. Mógłby z łatwością zmiażdżyć panią przygniatając do brzegu basenu, jeśli nie zechciałby rozszarpać pani zębami albo połamać kości uderzeniem ogona. - Spojrzał na nią” groźnie. - Pomimo to, pomimo tego, że ludzie łapią i zabijają delfiny, a nawet my zabijaliśmy je we wcześniejszej, partackiej fazie badań, delfiny zaś są całkowicie zdolne do tego, by posłużyć się zębami i siłą - nic nie wiadomo, aby kiedykolwiek jakiś delfin zaatakował człowieka. Arystoteles piszący cztery wieki przed Chrystusem mówi o przysłowiowej łagodnej i dobrotliwej naturze delfina. Umilkł i spojrzał ostro na Jane. - Pani mi nie wierzy? - powiedział. - A jednak tak - odparła. - Owszem, wierzę panu. Odetchnął głęboko. - Przepraszam. Popełniłem ten błąd, że mówiłem to już innym ludziom i potem tego żałowałem. Opowiedziałem to jednemu człowiekowi, który wyraził opinię, że oznacza to, iż delfiny instynktownie rozpoznają wyższość człowieka i wartość ludzkiego życia. - Mal wyszczerzył zęby w gorzkim uśmiechu. - Ale uznał to tylko za instynkt. Tak jak u psów, powiedział mi. Psy instynktownie uwielbiają i kochają ludzi... i chciał mi opowiadać o swojej jamniczce Poochie, która potrafiła czytać poranną gazetę i nie chciała mu jej przynieść, gdy na pierwszej stronie donoszono o jakiejś tragedii. Tyle razy musiał sam podnosić gazetę z progu,. że jego zdaniem dowodziło to powyższego oraz inteligencji Poochie. Jane roześmiała się. Był to łagodny, szczęśliwy śmiech i dzięki niemu cała gorycz opuściła nagle Mała. - W każdym razie - podjął - powściągliwość delfinów w stosunku do człowieka oraz stała obecność nieoswojonych delfinów na stacji przekonują mnie, że także one próbują nas zrozumieć. I próbowały, być może, przez stulecia. - Nie rozumiem, dlaczego zamartwia się pan wstrzymaniem badań. Wiedząc to wszystko może pan przecież przekonać ludzi... - Muszę przekonać tylko jednego człowieka - stwierdził Mal. - Corwina Brayta. I nie sądzę, że mi się to udaje. To tylko uczucie... - ale czuję, jakby osądzał moją pracę i mnie. Czuję... - Mal zawachał się. - Prawie tak, jakby miał tu przeprowadzić czystkę. - Nie - powiedziała Jane. - Nie może tego zrobić. Jeśli pan chce, sprawdzę to dla pana. Już teraz mogłabym panu odpowiedzieć na to pytanie, gdybym wiedziała, że jest administratorem. Ale myślałam, że to uczony, i zasięgałam o nim języka nie tam, gdzie trzeba. Mal zmarszczył brwi z niedowierzaniem. - Naprawdę może to pani dla mnie ustalić? - zapytał. Uśmiechnęła się. - Poczekamy, zobaczymy - odparła. - Sama chciałabym wiedzieć, co się za nim kryje. - To może być bardzo ważne - oświadczył z zapałem. - Wiem, że zabrzmi to nieco fantastycznie, ale jeśli mam rację, to badania nad delfinami mogą być najważniejszą rzeczą na świecie. Wstała nagle od stołu. - Pójdę i od razu zacznę poszukiwania. Może pan wróci na wyspę? Zabierze mi to parę godzin, a ja wezmę z powrotem taksówkę wodną. - Ale pani jeszcze nie skończyła lunchu - zaprotestował. - Tak naprawdę, to jeszcze go pani nie zaczęła. Niech pani najpierw zje, a potem rusza w drogę. - Chcę zadzwonić do paru osób i złapać je, póki są jeszcze w pracy - powiedziała - To przez tę różnicę czasu w rozmowach na duże odległości. Przykro mi. Może zamiast tego zjemy razem kolację? - No, trudno. - Rozproszyła jego rozczarowanie jednym ze swych zadziwiających uśmiechów i zniknęła. Gdy wyszła, Mal poczuł, że nie jest głodny. Zatrzymał kelnera i odwołał zamówienie. Został jednak w lokalu i wypił jeszcze dwa drinki - co nie było w jego zwyczajach. Potem wyszedł z restauracji i poleciał helikopterem na wyspę. Pete Adant spotkał go po drodze z lądowiska helikopterów do basenu z delfinami. - A, jesteś - odezwał się. - Corwin chce się z tobą zobaczyć za godzinę, gdy wróci. On też poleciał na ląd. Normalnie taka wiadomość rozbudziłaby w nim obawy o wstrzymanie badań, które zawsze leżały mu na sercu jak grudka chłodnego, ciężkiego metalu. Ale trzy drinki dodane do niezjedzonego lunchu znieczuliły go jakoś. Kiwnął głową i ruszył w stronę basenu. Delfiny były wciąż na miejscu i wciąż pływając odtwarzały jakiś wzór. A może tylko sobie to wyobrażał. Mal usiadł przy brzegu basenu na krześle przed oscylografem, który odtwarzał wizualny zapis dźwięków wydawanych przez delfiny. Założył słuchawki połączone z podwodnym komunikatorem i włączył mikrofon przed sobą. Nagle uderzyła go daremność tych wszystkich działań. Od czterech lat, dzień w dzień powtarzał te same ruchy. A jaki był ogólny wynik, którym mógł się wykazać? Szpula za szpulą taśmy odnotowywały porażki w próbach nawiązania naprawdę owocnej rozmowy z delfinami. Zdjął słuchawki i odłożył je na bok. Zapalił papierosa; siedział spoglądając spod półprzymkniętych powiek na podwodny balet delfinów. Określenie tego, co robiły, mianem “baletu” brzmiało niemal jak obraźliwa etykietka. Wdzięk i celowość ich ruchów w morskiej wodzie przekraczały wszystko, do czego zdolny jest człowiek na lądzie, czy w powietrzu. Pomyślał jeszcze raz o tym, co powiedział do Jane Wilson; o tym, że delfiny nie atakują swoich ludzkich prześladowców, nawet jeśli ci ranią ich lub zabijają. Myślał o niedawno ustalonym fakcie, że delfiny przychodzą na ratunek temu spośród nich, który został poraniony lub ogłuszony uderzeniem, i podtrzymują go na powierzchni wody, by się nie utopił; proces oddychania u delfinów wymaga bowiem świadomej kontroli i zostaje zakłócony, jeśli tracą przytomność. Myślał o ich dobroduszności i przywiązaniu, o szerokim i złożonym zakresie ich mowy. Pod każdym z tych względów przeciętny ludzki osobnik porównany z nimi przedstawiał się zdecydowanie blado. W kulturze delfinów nie było popędów do wojny, nienawiści, brutalności. Nic dziwnego, pomyślał Mal, że nie możemy się nawzajem zrozumieć. W innych warunkach i środowisku są takie, jakimi ludzie zawsze chcieli być. Dysponujemy techniką, możemy posługiwać się narzędziami, ale pod wieloma względami więcej jest w nas zwierzęcia niż w nich. Któż ma prawo osądzać, kto z nas jest lepszy, pomyślał z mgiełką melancholii wywołaną trzema kieliszkami na pusty żołądek, patrząc po przez wodę na ruchy delfinów. Może sam byłbym szczęśliwszy, gdybym był delfinem. Przez chwilę ten pomysł wydawał mu się pociągający. Nieskończona otwartość morza, wolność, koniec ze wszystkimi kompleksami ludzkiej lądowej kultury. W pamięci odezwało się parę linijek wiersza. - Chodźmy, Dzieci - zacytował głośno sam do siebie. - W dal i w głąb, i w dal...! Ujrzał, że delfiny przerwały swój podwodny balet, a mikrofon przed nim jest włączony. Ich głowy zwróciły się w stronę podwodnego głośnika przy najbliższym krańcu basenu. Pamiętał następne wersy i zacytował je głośno delfinom. “... Dzisiaj bracia moi znad zatoki mnie wzywają, Dzisiaj wielkie wichry ku brzegowi dmą, Dzisiaj morze się poddaje słonym falom, Dzisiaj dzikie białe konie w nim igrają, W wodnym pyle galopują i wierzgają...” ( “Opuszczony Tryton”, Matthew Arnold, 1849) Przerwał nagle zażenowany. Spojrzał w dół na delfiny. Na chwilę niemal zawisły w miejscu, pod powierzchnią wody, wpatrując się w głośnik. Potem Kastor odwrócił się i wynurzył. Wystawił najpierw na powierzchnię czoło z otworem oddechowym, a następnie całą głowę i spojrzał w górę na Mała. Z wrażliwych warg otworu oddechowego niósł się w powietrzu jego głos kwakliwie wymawiający słowa w ludzkiej mowie: - Chodź, Mal! - kwaknął - Chodźmy w dal i w głąb, i w dal, i w dół! Głowa Polluksa wynurzyła się obok Kastora. Mal wpatrywał się w nie przez długą chwilę. Potem rzucił szybkim okiem na oscylograf. Widniał na nim rytmiczny zapis jego głosu tak, jak rozbrzmiewał w basenie, a pod nim na osobnych ścieżkach taśma ukazywała równoległy rytm dźwięków wydawany przez delfiny. Gdy cytował wiersz, harmonizowały z nim głosy w niesłyszalnym zakresie dźwięków. Mal wstał wciąż wpatrując się w delfiny, a w rozdygotanych myślach zrodziło się podejrzenie takiej wagi, że zawahał się przed ujęciem go w słowa. Jak ogłuszony poszedł do najbliższego krańca basenu, gdzie znajdowały się trzy schodki prowadzące na płyciznę: woda miała tu tylko metr głębokości. - Chodź, Mal - zakwakał Kastor, a dwa delfiny wciąż wisiały w wodzie z wynurzonymi głowami, wpatrując mu się w twarz. - Chodźmy w dal i w głąb, i w dal, i w dół! Mal zszedł do basenu krok za krokiem. Poczuł chłodną wodę zwilżającą mu spodnie, sięgającą do pasa, gdy stanął w końcu na dnie. Tuż przed nim dwa delfiny tkwiły nieruchomo w wodzie, wpatrywały mu się w twarz, czekały. Stojąc w wodzie marszczącej się lekko nad klamrą u paska Mal spojrzał na nie, czekając na jakiś znak, na sygnał, który mu powie czego się spodziewają. Nie podarowały mu klucza. Czekały tylko. To do niego należał pierwszy krok. Plusnął do przodu, na głębszą wodę; pochylił głowę, wstrzymał oddech i zanurzył się. Przed sobą ujrzał mgliście ziarnistą, betonową powierzchnię dna basenu, przepłynął nad nią powoli, uniósł się nieco i raptem dwa delfiny otoczyły go ze wszystkich stron: sunęły nad nim i wokół jego falującego w wodzie ciała, ocierając się o niego z lekka, gdy mijały go włączając w ich podwodny taniec. Słyszał skrzypiące dźwięki, które wydawały pod wodą, i wiedział, że prawdopodobnie mówią w niesłyszalnym dla niego zakresie. Nie mógł dowiedzieć się co mówią, nie wyczuwał znaczenia ich ruchów, ale też nie mógł oprzeć się wrażeniu, że starają się przekazać mu jakąś informację. Zaczęło brakować mu tchu. Wytrzymał tak długo, jak tylko mógł, a później uniósł się ku powierzchni. Wynurzył głowę z wody i zaczerpnął powietrza, a dwie delfinie głowy wystrzeliły w pobliżu i patrzyły na niego. Znów zanurkował. Jestem delfinem, powiedział sobie niemal desperacko, a nie człowiekiem. Jestem delfinem i wszystko to znaczy dla mnie... co znaczy? Nurkował kilkakrotnie i za każdym razem uporczywe i zdyscyplinowane ruchy delfinów wokół niego przekonywały go coraz silniej, że znajduje się na właściwym tropie. W końcu wypłynął dysząc. Pomyślał, że nie posunął się wystarczająco daleko w wysiłkach, by się do nich upodobnić. Odwrócił się i popłynął z powrotem ku schodkom na płytszym końcu basenu i zaczął na nie wchodzić. - Chodź, Mal... chodźmy w dal - kwaknął delfin za jego plecami; obrócił się i ujrzał głowy Kastora i Polluksa nad wodą, patrzące na niego nagląco z otwartymi ustami. - Chodźmy, Dzieci - w głąb, i w dal! - powtórzył starając się nadać głosowi jak najbardziej uspakajającą intonację. Pośpieszył do szafki znajdującej się obok basenu i otworzył przedział ze sprzętem do nurkowania. Musiał bardziej upodobnić się do delfina. Zastanawiał się nad akwalungiem i zbiornikami z powietrzem, ale odrzucił ten pomysł. Tak jak on, delfiny również nie mogą oddychać pod wodą. Zaczął wyrzucać rzeczy z szafy. Chwilę później powrócił na schodki w kąpielówkach, z maską i fajką do nurkowania; na nogach miał płetwy, w ręce trzymał dwa kawałki miękkiej liny. Usiadł na schodkach i związał sobie kolana i kostki. Potem niezdarnie podskoczył i runął do wody. Leżał w basenie twarzą do dołu i spoglądał w dół przez szklaną szybkę maski. Spróbował poruszyć związanymi razem nogami, tak jak delfin ogonem - skierował się skośnie pod powierzchnię. Udało mu się to po jakimś czasie. Przez chwilę delfiny otoczyły go ze wszystkich stron, gdy starał się płynąć pod wodą na ich sposób. Później znów skończyło mu się powietrze i musiał wypłynąć, ale uczynił to tak jak delfin i spoczywał na powierzchni napełniając płuca, nim zanurkował ponownie używając płetw na nogach, jak delfin ogona. Myśl jak delfin, powtarzał sobie raz za razem. Jesteś delfinem. To mój świat. Jest właśnie taki. ... A Kastor i Polluks okrążały go ze wszystkich stron. Słońce zachodziło w oddali za oceanem, gdy w końcu wywlókł się na schodki i usiadł na brzegu basenu. Wymoczone w wodzie ciało reagowało na wieczorną bryzę jak na lodowaty powiew. Rozpętał sobie nogi, zdjął płetwy i maskę, i znużony podszedł do magazynku. Z najbliższej przegrody wyjął ręcznik i wytarł się nim do sucha; potem nałożył stary szlafrok kąpielowy, który tam trzymał. Usiadł obok szafy na aluminiowym leżaku i westchnął strudzony. Patrzył na czerwone słońce zanurzające się dolną krawędzią w morzu, a poczucie sukcesu rozgrzewało go od środka. W ciemniejszym basenie dwa delfiny wciąż pływały tam i z powrotem. Oglądał zachodzące słońce... - Mal! Obrócił głowę na dźwięk głosu Corwina Brayta. Szybko wstał z leżaka, gdy ujrzał szczupłą sylwetkę Jane Wilson u boku zbliżającego się ku niemu wysokiego mężczyzny o chłodnej twarzy. Podeszli do niego. - Prosiłem cię przecież, żebyś przyszedł się ze mną zobaczyć - powiedział Brayt. - Zostawiłem ci wiadomość u Pete’a. Nie wiedziałem nawet, że wróciłeś z lądu; dopiero pani Wilson mi to powiedziała, gdy przywiozła ją tutaj taksówka wodna. - Przepraszam - odezwał się Mal. - Myślę, że wpadłem właśnie na coś... - Nie będziemy teraz o tym mówić - rozdrażniony głos Brayta brzmiał ostro i popędliwie. - Miałem ci wiele do powiedzenia, ale teraz nie ma na to czasu, jeśli mam złapać samolot do St. Louis. Przepraszam, że mówię w ten sposób... - powstrzymał się i zwrócił do Jane Wilson. - Pani wybaczy, panno Wilson: sprawa prywatna. Zechce pani zostawić nas na chwilę... - Ależ oczywiście - Odwróciła się i odeszła od nich brzegiem basenu w zapadający zmierzch. Delfiny popłynęły w ślad za nią. Słońce właśnie zaszło i wraz z raptownym nadejściem tropikalnej nocy można było już zobaczyć gwiazdy nad głową, - Tylko dwa słowa - poprosił Mal. - To o badaniach. - Przykro, mi - powiedział Brayt - ale nie ma sensu, byś mi to teraz mówił. Wyjeżdżam na tydzień i chcę, byś miał na oku tę Jane Wilson. - Ściszył nieco głos. - Po południu rozmawiałem przez telefon z “Background Monthly” i jeden z redaktorów powiedział, że nie wie nic o artykule i nie zna jej nazwiska... - Ktoś nowy - stwierdził Mal. - Prawdopodobnie ktoś, kto jej nie zna. - To i tak nie ma znaczenia - odparł - Jak już powiedziałem, przykro mi, że mówię ci to tak naprędce, ale Fundacja Willernie postanowiła zakończyć subwencjonowanie badań stacji. Lecę do St. Louis, by ustalić szczegóły. - Zawahał się. - Domyślałeś się, jestem pewien, że coś takiego się zbliża. Zaszokowany Mal wpatrywał się w niego. - To było nieuniknione - ciągnął zimno Brayt. - Wiedziałeś o tym. - Zawahał się. - Przykro mi. - Ale bez wsparcia Willernie trzeba będzie zwijać stację - powiedział Mal odzyskując głos. - Wiesz o tym dobrze. A właśnie dzisiaj znalazłem odpowiedź! Właśnie tego południa! Posłuchaj mnie! - Złapał Brayta za ramię, gdy ten zaczął się odwracać. - Delfiny cały czas próbowały nawiązać z nami kontakt. Och, nie od razu, nie wtedy, gdy eksperymentowaliśmy na schwytanych osobnikach, ale już wtedy, gdy otworzyliśmy basen na morze. Jedyna trudność polegała na tym, że my chcieliśmy porozumiewać się wyłącznie za pomocą dźwięków, a to jest prawie niemożliwe. - Zostaw, proszę - powiedział Brayt, usiłując wyrwać ramię. - Posłuchaj mnie! - krzyknął rozpaczliwie Mal. - Proces porozumiewania się delfinów jest niewiarygodnie bogaty. To tak, jakbyśmy my dwaj porozumiewali się używając wszystkich instrumentów orkiestry symfonicznej. Nie tylko wydają z siebie dźwięki od czterech do czterystu pięćdziesięciu kilocykli na sekundę, ale korzystają z ruchu i dotyku - a wszystko to w odniesieniu do warunków otaczających ich w danym momencie oceanu. - Muszę iść! - Jeszcze chwilę. Pamiętasz hipotezę Lilly’ego o metodzie nawigacyjnej delfinów? Sugerował, że jest to metoda o wielu zmiennych, w której wykorzystuje się temperaturę, prędkość i smak wody, położenie gwiazd, słońca i tak dalej, a wszystkie te zmienne wprowadzane są do mózgu równocześnie. Oczywiście, że to prawda, i oczywiście, że proces porozumiewania się ma także charakter metody o wielu zmiennych, posługując się dźwiękiem, dotykiem, położeniem, miejscem i ruchem. Teraz gdy to wiemy, możemy pójść razem z delfinami do morza i próbować nadawać w całości ich pasma komunikacyjnego. Nic dziwnego, że ograniczając się do dźwięku nie byliśmy w stanie wyjść poza najbardziej prymitywną wymianę komunikatów. To tak, jakbyśmy ograniczyli ludzkie porozumiewanie się do rzeczownika z każdego zdania utrzymując jednocześnie strukturę zdaniową... - Przepraszam bardzo - przerwał zdecydowanie Brayt. - Powiedziałem ci, Mal, że wszystko to nie ma już znaczenia. Decyzja Fundacji Willernie spowodowana została kwestiami finansowymi. Przeznaczają określoną kwotę na dotację, a przydział na naszą stację został przepisany na inne cele. Teraz nic już nie można zrobić. Wyswobodził ramię. - Przykro mi - powtórzył. - Wrócę za tydzień. Możesz przez ten czas pomyśleć, jak zlikwidować interes. Po tych słowach odwrócił się odszedł wokół budynku, w stronę lądowiska helikopterów. Ogłuszony Mal patrzył, jak wysoka, szczupła i barczysta postać pogrąża się w ciemnościach. - To nie ma znaczenia - łagodny głos Jane Wilson zabrzmiał mu mile w uszach. Drgnął i ujrzał, że dziewczyna wpatruje się w niego. - Nie będzie pan już więcej potrzebował pieniędzy z Willernie. - Powiedział pani? - Mal patrzył na nią. Potrząsnęła głową uśmiechając się w narastającym mroku. - Słyszała pani? Stamtąd? - Tak - odparła. - Ma pan rację co do Brayta. Znalazłam odpowiedź dla pana. No więc on jest likwidatorem: przysłali go tutaj z Willernie, żeby zdecydował, czy stacja zasługuje na dalsze fundusze. - Ale musimy je dostać! - krzyknął Mal. - To nie wyniesie wiele, ale musimy iść w morze, opracować metodę rozmowy z delfinami na ich własny sposób. Musimy poszerzyć ich zdolności komunikacyjne, a nie sprowadzać ich na nasz poziom. Widzi pani, dziś po południu doszło do przełomu... - Wiem - powiedziała. - Wiem wszystko. - Wie pani? - popatrzył na nią. - Skąd? - Przez całe popołudnie był pan pod obserwacją - wyjaśniła. - Ma pan rację. Przełamał pan barierę środowiskową. Teraz to tylko kwestia wypracowania metody. - Pod obserwacją? Jaką? - Nagle wydało mu się to najmniej ważne. - Ale ja muszę dostać pieniądze - rzekł. - Potrzeba czasu i wyposażenia, a to kosztuje... - Nie - jej głos był nieskończenie łagodny. - Nie trzeba opracowywać własnej metody. Mal, twoja praca jest skończona. Tego popołudnia ty i delfiny wyważyliście drzwi, tworząc możliwość porozumiewania się między dwiema rasami po raz pierwszy w historii każdej z nich. Było to zadanie, które sobie postawiłeś i stałeś się jego częścią. Wiedząc to możesz być szczęśliwy. - Szczęśliwy? - prawie na nią krzyknął. - Nie rozumiem, o czym mówisz. - Przepraszam - dobiegło go leciutkie westchnienie. - Pokażemy ci, Mal, jak rozmawiać z delfinami, jeśli ludziom będzie tego trzeba. Pokażemy też parę innych rzeczy... być może. - Uniosła ku niemu twarz pod niebem zaznaczonym gwiazdami, wciąż lekko podświetlonym na zachodzie. - Widzisz, miałeś rację nie tylko co do delfinów. Twoja koncepcja, że zdolność porozumiewania się z inną rasą jest testem, przez który trzeba przejść, zanim przybysze z galaktyki nawiążą kontakt z najwyżej rozwiniętym gatunkiem na planecie - to także była prawda. Była tak blisko niego, że chociaż nie stykali się, wyczuwał ożywcze ciepło jej ciała. Widział i czuł, jak stoi przed nim; czuł też dziwną i głęboką, narastającą emocję, która wyzwoliła się w nim w chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Wciąż żywił ją do niej. Nagle przyszło olśnienie. - To znaczy że nie jesteś z Ziemi... - jego ochrypły i niepewny głos załamał się i zamilkł. - Przecież jesteś człowiekiem! - krzyknął rozpaczliwie. Znów patrzyła na niego zanim odpowiedziała. W ciemności nie mógł być tego pewien, ale wydawało mu się, że widzi w jej oczach lśnienie łez. - Tak - odpowiedziała w końcu powoli. - Jeśli o to chodzi... to można powiedzieć, że jestem człowiekiem. Nagle wybuchła w nim wielka i niemal bolesna radość. Była to radość człowieka, który w chwili, gdy sądzi, że wszystko stracił, znajduje coś nieskończenie cenniejszego. - Ale jak? - dopytywał się podniecony, gubiąc oddech. Wskazał w górę na gwiazdy. - Jeśli przybyłaś gdzieś stamtąd, z wysoka - to jak możesz być człowiekiem? Spuściła wzrok omijając jego twarz. - Przepraszam - powiedziała. - Nie mogę ci powiedzieć. - Nie możesz? Och - zaśmiał się. - Chodzi ci o to, że nie zrozumiałbym? - Nie... - jej głos był prawie niesłyszalny. - Chodzi mi o to, że nie zezwolono mi, by ci mówić. - Nie zezwolono... - poczuł koło serca bezsensowny chłód. - Ależ Jane - zająknął się szukając słów. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to dla mnie bardzo ważne, żebym wiedział. Od chwili, gdy cię tu ujrzałem, ja... chodzi mi o to, że ty może nic takiego nie czujesz, nie wiesz o czym mówię... - Wiem - wyszeptała. - Wiem dobrze. - A więc... - wpatrzył się w nią. - Mogłabyś przynajmniej mnie uspokoić. To znaczy... teraz to tylko kwestia czasu. Będziemy razem, twój lud i ja, prawda? - Nie. Nie będziemy, razem, Mal. Nigdy. I to dlatego nie mogę ci nic powiedzieć. - Nie będziemy? - krzyknął. - Nie będziemy? Przecież przybyłaś i widziałaś, jak się porozumiewamy. Dlaczego nie będziemy razem? Spojrzała na niego po raz ostatni i powiedziała mu. Usłyszawszy to wszystko zmartwiał. Stał martwy jak kamień, bo nic już nie było można zrobić. A ona powoli odwróciła się od niego, zbliżyła się do krawędzi basenu i zeszła po schodkach na płytką wodę, gdzie delfiny pośpieszyły jej naprzeciw, zostawiając za sobą na wodzie pienisty ślad, biały jak śnieg. Potem cała trójka ruszyła jak zaczarowana po powierzchni wody, ku wyjściu basenu na morze, i płynęła dalej, aż zniknęła w ciemnościach i połyskliwych, oświetlonych gwiazdami falach. Stojąc tam Mal zrozumiał wreszcie, że delfiny musiały czekać na nią przez cały ten czas. Wszystkie nieoswojone delfiny, które przybyły na stację po tym, jak ludzie pozwolili odpłynąć pierwszym dwóm schwytanym zwierzętom. Delfiny wiedziały, być może od stuleci, że to do nich, tylko do nich na Ziemi przybędą w końcu długo wyczekiwani goście z gwiazd. Przełożyła Dorota Lutecka Z KRWI I KOŚCI I Prywatnie nazywał się Harry Brennan. Urzędowo - John Paul Jones. Urzędowo składał się z niezawodnego sprzętu wartości 4 miliardów dolarów - najlepszego i najbardziej nowoczesnego sprzętu skonstruowanego przez człowieka - zaprojektowanego tak, aby cztery tysiące jego części zajmowało w normalnych warunkach jakieś 15 metrów sześciennych przestrzeni kosmicznej. W wyjątkowych okolicznościach (takich jak konieczność wysłania na Ziemię pilnych informacji) mógł, skurczony do rozmiarów pojedynczego zespołu magnetycznego, jak błyskawica przemierzać lata świetlne lub prześlizgując się przez wszechświat badać galaktykę. W historii tej stawiamy pytanie o relatywne znaczenie dzieła i jego twórcy. Jak wiadomo, w wojnach wczesnego europejskiego średniowiecza zwycięstwa przypadały uzbrojonym jeźdźcom. Ale mimo wszystko warto pamiętać, że to nie żelazny pancerz czynił tę kombinację człowieka i metalu tak straszliwą dla wrogów - a raczej był to, ukryty w tym pancerzu, zasadniczo nagi, człowiek. Później, pod Crecy i Poitiers zadufani w potęgę swych pancerzy rycerze musieli skapitulować przed pierzastymi strzałami półnagich piechurów uzbrojonych w łuki. Zasada ta, prawdziwa w dziedzinie balistyki, obowiązuje także w odniesieniu do najnowszych osiągnięć naszej nauki. Gdy nadejdzie czas decyzji ostatecznych, odkryjemy, że nasz los zależy nie od statków kosmicznych czy laserów, lecz od nagiego człowieka ukrytego w nich lub za nimi. Kiedy ten czas nadejdzie, ci, którzy cenią dzieło wyżej niż jego twórcę, zginą tak jak zginęli francuscy rycerze pod Crecy i Poitiers. Takie jest bowiem prawo natury rządzące całym wszechświatem, a Harry Brennan, wcale tego nie podejrzewając, miał na miarę swoich możliwości odkryć je dla nas raz jeszcze. Prywatnie - miał dwadzieścia kilka lat i nie odznaczał się niczym szczególnym prócz tego, że odbył specjalne dwuletnie przeszkolenie na Johnie Paulu Jonesie i miał doskonałe warunki fizyczne. Metr osiemdziesiąt wzrostu, 86 kilo wagi, brązowe włosy ostrzyżone na jeżą i okrągłą, wesołą twarz. Ja sam byłem Dyrektorem Biura Prasowego w firmie, która wysyłała go w tę podróż; w dniu wyjazdu byłem więc tam razem z innymi, żeby poklepać go po ramieniu. - Tylko się nie zgub - rzucił ktoś, a Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chłopcy, zbudowaliście tę maszynę w taki sposób, że gdybym nawet się zgubił, galaktyka musi tylko obrócić się wokół własnej osi, żeby zawrócić mnie na właściwą drogę. W odpowiedzi tej kryła się nieuświadomiona arogancja, jednak nikt jej wtedy nie zauważył. Nie był to czas podejrzeń. Harry wspiął się więc do wysokiej na trzy i pół metra sterowni, która wraz z osobnym pomieszczeniem mieszkalnym stanowiła główną część statku. I wyruszył. Już na orbicie poświęcił 32 godziny na ćwiczenia próbne, by mieć pewność, że wszystkie elementy statku (a było ich kilka tysięcy) działają bez zarzutu. Potem opuścił system słoneczny. Ścieśnił wszystkie swoje części i przełączył się na orbitę Procjona - tam rozpoczął eksplorację gwiazd. W ciągu następnych dziewięciu tygodni zgromadził doprawdy zdumiewającą ilość nowych informacji o okolicznych gwiazdach i ich systemach słonecznych. A także - co chyba jest najlepszym wskaźnikiem jego dokonań - zlokalizował cztery nowe światy, na których człowiek mógłby stanąć własną nogą bez kombinezonu, a nawet bez zapasów wody pitnej. Światy tak podobne do Ziemi pod względem grawitacji, atmosfery, a nawet flory i fauny, że możnaby je skolonizować choćby jutro. To były jego pierwsze cztery światy. Na piątym napotkał swój los - los, do którego podświadomie dojrzewał. Sedno sprawy tkwiło w tym, że i lekarze, i psycholodzy przeoczyli pewien czynnik - czynnik związany z wpływem urzędowego “ja” Harry’ego jako Johna Paula Jonesa na jego zupełnie ludzkie “ja” prywatne. A w ciągu tych dziewięciu tygodni wpływ ten był tak wielki, że Harry zupełnie się zmienił, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Widzicie, wydawało mu się, że nic dla niego nie jest niemożliwe. Za dotknięciem kilku guzików mógł przemierzać lata świetlne. Mógł wysłać czujkę w samo jądro najbardziej rozżarzonej gwiazdy, w najbardziej trującą atmosferę lub pomiędzy miażdżące grawitacje - i oglądać te światy zupełnie jakby zwiedził je osobiście. Sam będąc na orbicie mógł skanalizować energię lokalnego słońca tak, by niszczyć góry, palić lasy lub topić lodowce. I tak, niepostrzeżenie, podświadoma arogancja nabyta podczas dwuletniego szkolenia, którą ktoś powinien był zauważyć w nim zanim jeszcze opuścił Ziemię, zogromniała teraz i zawładnęła nim całkowicie - aż poczuł, że nic nie jest dla niego niemożliwe, że wszystko musi się poddać jego woli, że - w gruncie rzeczy - jest panem wszechświata. Może nadejdzie kiedyś dzień, gdy człowiek taki jak Harry Brennan będzie mógł żywić podobne przekonania i nie ponieść kary. Ale dzień ten jeszcze nie nadszedł. Na piątym Ziemiopodobnym świecie, który odkrył - figurującym w jego zapiskach jako świat 1242 - Harry’emu udowodniono, że przekonania te były zupełnie bezpodstawne. 2 Z orbity wydawało się, że ten świat najlepiej ze wszystkich odkrytych przez niego dotychczas planet nadaje się do zamieszkania dla ludzi - i właśnie miał osobiście opuścić się na powierzchnię razem ze sterownią, gdy pokładowe wskaźniki wykazały obecność czegoś tam w dole. Była to przysadzista, metaliczna piramida wielkości czteropiętrowego bloku, wysyłająca promieniowanie w kilku interesujących częstotliwościach. Na pasie gołej ziemi wokół jej podstawy poruszały się jakieś maszyny. Dalej, w dziewiczej puszczy, pojazdy na gąsienicach pobierały próbki gleby, skały i roślinności. W czasie szkolenia Harry’ego przygotowano na wszelkie wyobrażalne sytuacje, w tym także na spotkanie z innymi formami życia, obdarzonymi inteligencją i podróżującymi po wszechświecie. Automatycznie nacisnął odpowiedni guzik i natychmiast niewielki przedmiot o kształcie torpedy oderwał się od statku, by przez alternatywną przestrzeń wrócić na Ziemię przekazując tam uzyskane do tej pory informacje. Wtedy z piramidy błysnął w górę cienki promień bladego światła. Przekaźnik pilnych informacji przestał istnieć. Zdumiony, choć jeszcze nie przestraszony, Harry błyskawicznie uderzył w odwecie z całą siłą, jaką mógł wygenerować z pobliskiego słońca typu 60. Jakieś działanie podjęte tam, na dole, ściągnęło całą tę energię do wnętrza piramidy, i zniknęła ona w tym wnętrzu równie spokojnie jak promień słońca niknie na liściu. Harry pojął nagle z czym się spotkał. Sięgnął do pulpitu, by skierować Johna Paula Jonesa w przestrzeń alternatywną i uciec. Nie zdążył nawet dotknąć przycisków. Wysłana w jego stronę z piramidy wiązka niebieskiego światła sparaliżowała go zupełnie, by oddzieliwszy sterownię od innych części statku, oderwać ją od nich i jak zgniecionego owada rzucić na powierzchnię planety. Jednak kabinę zaprojektowano tak, by znajdujący się w niej człowiek był maksymalnie bezpieczny, nawet kiedy sam stracił nad nią kontrolę. Na wysokości półtora tysiąca stóp otworzył się hamulec powietrzny, wyglądający w słońcu jak zwinięty w rożek skrawek srebrzystego materiału. A gdy kabina znalazła się zaledwie pięćset stóp nad powierzchnią planety, włączyły się retrorakiety. Sterownia runęła między drzewa jakieś dwa kilometry od piramidy, a w środku, cokolwiek posiniaczony, Harry odzyskał wreszcie zdolność ruchów. Z piramidy wyciągnęło się strzępiaste ^ ramię czegoś, co przypominało białą błyskawicę. Światło smagało grunt wokół sterowni - jej zewnętrzna powłoka rozpaliła się do czerwoności, a we wnętrzu temperatura podskoczyła o 50 stopni - Harry instynktownie nacisnął guzik alarmowy. Kabina, jak przypieczona parówka, pękła na pół wypluwając go z siebie. Potoczył się sześć czy siedem metrów w podobne do paproci zarośla. Tym razem błyskawica z dalekiej piramidy uderzyła w samą sterownię roztrzaskując ją na kawałki. Główna część przekoziołkowała na bok ukazując Harry’emu czarną dziurę swojego wnętrza jak pustą czaszkę. W jej ciemnej głębi migotały przyciski kontrolne. Błyskawica zniknęła, a powietrze wokół Harry’ego i sterowni napełniło się żółtym światłem. Światło to dziwnie drgało i nagle Harry poczuł w nozdrzach i języku niespodziewane, ostre ukąszenie ozonu. W sterowni jakiś guzik włączył się, choć nikt go nie naciskał; głośnik kabiny, ciągle połączony z urządzeniami nagrywającymi, które pozostały na orbicie, przemówił głosem Harry’ego: - Orbitę... na... wchodzę... Były to, w odwrotnej kolejności, ostatnie trzy słowa jakie Harry nagrał zanim dostrzegł piramidę. Głośnik nabierając powoli tempa, recytował słowo po słowie wszystko, co Harry powiedział w ciągu dziewięciu spędzonych w kabinie tygodni. Słowa biegły coraz szybciej zamieniając się w mamrotanie, w bełkot, w końcu w jednostajny jęk, tak piskliwy że Harry’emu omal nie popękały bębenki w uszach. Nagle - wszystko umilkło. Polanka pogrążyła się w absolutnej ciszy. Uszu Hariego dobiegł tylko daleki i dziwny odgłos, jakby skrzypienie - może to gałęzie ocierały się o siebie, może dźwięk ten wydawał jakiś obcy owad... - Zwierzę... - oznajmił nagle głośnik zimnym głosem Harry’ego z taśmy i urwał, by odszukać na niej następne słowa: - ... co najwyżej. Ty... byłeś jak zwierzę... przebrane... w ubranie... Zamieniam Cię więc na powrót... w zwierzę. Żyj, bydlaku... Żółte światło zniknęło, a wraz z nim posmak ozonu. Główna część roztrzaskanej sterowni szczerzyła się do niego jak stara, wysuszona w słońcu czaszka. Harry zerwał się na równe nogi; ogarnięty paniką i chwytającym za gardło lękiem, pognał w głąb puszczy. Chociaż oddech rwał mu się w płucach, nogi niosły go naprzód, aż ziemia, drzewa i samo niebo zaczęły wirować wokół niego w wyczerpaniu, i upadł na ziemię i spadł w czarną pieczarę nieświadomości. Kiedy się obudził była noc. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest ani skąd tu się wziął. Własne myśli wydawały mu się jakby sparaliżowane i pozbawione znaczenia. Ale było mu zimno, więc zaczął wałęsać się po lesie, aż znalazł przepołowiony piorunem pień drzewa i wśliznął się do jego wypalonego wnętrza; i wiedziony jakimś na półzapomnianym instynktem zagrzebał się w obcych liściach o postrzępionych brzegach, a liście, ogrzane jego ciałem, oddały mu to ciepło i zasnął. Od tego momentu zaczyna się okres, w którym nic nie jest jasne. Wyglądało to tak, jakby jego umysł skulił się w sobie jak zranione zwierzę i odmówił myślenia. Nie istniała przeszłość ani przyszłość; tylko bezgraniczne “teraz”. Jeśli teraz było ciepło; jeśli było ciemno - ciepło i ciemność trwały wiecznie. Nauczył się wyczuwać na odległość zapach wody i kierując się tym zapachem znajdował ją, kiedy chciało mu się pić. Gdy coś wpadło mu w ręce, wkładał to na próbę do ust. Jeśli mu smakowało, zjadał to coś. Jeśli potem chorował, nigdy już tego nie jadł. Stopniowo, na ślepo poznawał otaczający go świat. Odkrył, gdzie rosną rośliny nadające się do jedzenia, gdzie można schwytać małe jadalne zwierzątka i gdzie jest woda. Nie zdawał sobie sprawy, jak szczęśliwego przypadku potrzeba, żeby na obcej planecie znaleźć faunę i florę nadającą się do jedzenia - pomijając już ich wartości odżywcze. Nie wiedział, że spadł z orbity na tropikalną wyżynę, gdzie nie było wielkich różnic temperatury między dniem a nocą ani ogromnych drapieżników, które mogłyby go zaatakować. Nic o tym wszystkim nie wiedział. A nawet gdyby zdał sobie z tego sprawę i tak nie miałoby to żadnego znaczenia, gdyż część jego mózgu odpowiedzialna za procesy intelektualne wzięła urlop - jeśli można tak powiedzieć - i nie chciała wrócić do pracy. W gruncie rzeczy był w głębokim szoku. Szoku, jaki spotyka kogoś, kto czuł się absolutnym panem wszechświata i kto nagle, w kilka krótkich sekund, został sprowadzony z tych wyżyn przez kogoś lub coś nieporównywalnie potężniejszego, do stanu dzikiego zwierzęcia. Jednak, choć chwilowo pozbawiony możliwości pracy intelektualnej, nie mógł przecież naprawdę stać się dzikim zwierzęciem. Pozostały mu zdolności percepcji. Wprawdzie nie budziło to w nim żadnego zainteresowania, ale jego oczy musiały zauważyć, że roślinność powoli wysycha, a punkty wschodu i zachodu słońca przesuwają się z dnia na dzień. Instynkt kazał mu prostować się i chodzić na dwóch nogach. Ten sam instynkt sprawił, że w jakimś momencie dostrzegł, jak dzieli się “teraz” - dostrzegł różnicę między “jest” a “było”, między “jest” a “będzie”. 3 I w końcu nadszedł dzień, kiedy zobaczył sam siebie. Sto razy klękał nad wodą, żeby się napić i zbliżając usta do powierzchni, widział kształt i kolor wychodzący mu na spotkanie. Za sto którymś razem zamarł kilka centymetrów nad gładką taflą i przyjrzał się temu, co widział. Przez kilka długich sekund z niczym mu się to nie kojarzyło. Potem, najpierw powoli, później z gwałtownością, z jaką wraca ból, gdy się budzisz z narkozy, rozpoznawał co widzi. Tutaj są oczy, w które się właśnie wpatruje, zapadnięte i podkrążone - opada na nie kołtun brudnych włosów. A tutaj nos, sterczący między kościstymi wychudłymi policzkami, a niżej usta i podbródek, nagi tylko dlatego, że precyzyjny laser wypalił korzenie włosów z brody, która kiedyś tu rosła. Oto właśnie widzi człowieka - siebie samego. Odskoczył do tyłu, jakby spotkał się twarzą w twarz z diabłem. Wrócił jednak, żeby się napić, bo przecież był spragniony - i znów siebie zobaczył. I tak stopniowo przyzwyczaił się do swojego widoku. I tak stopniowo zaczęła mu wracać pamięć. Nie wróciła jednak szybko ani w całości. Nie, nie, powracała w oderwanych obrazach i nagłych odkryciach - ale w końcu uświadomił sobie w pełni, co mu się zdarzyło. Jednak jeszcze nie stał się na powrót człowiekiem. W gruncie rzeczy nadal był tym, czym uczynił go władca piramidy: zwierzęciem. Tylko ludzka pamięć i wyobraźnia powróciła jak więzień do ciała istniejącego i reagującego na sposób zwierzęcy, który nauczyło się uważać za naturalny. Niemniej coś zostało zburzone - jego zwierzęcy spokój. Bo umysł, choć ciągle uwięziony, zaczął przecież pracować. Wiele razy Harry powracał na miejsce katastrofy sterowni i gapił się bezmyślnie na jej pokryte już rdzą szczątki. Widok ten przypominał mu, że jest więźniem na obcej planecie, skazanym na samotność aż do śmierci. Lecz najgorsza była nie ta świadomość, a towarzyszące jej wspomnienie o istnieniu czegoś lub kogoś, kto wydał na niego ten wyrok i uwięził go tutaj. Tego kogoś, kto krył się w piramidzie. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że piramida może być maszyną. Za tamtym, skazującym go na życie dzikiego zwierzęcia wyrokiem kryła się osobowa, ukierunkowana, świadoma siebie złośliwość. Nie, w tej pozbawionej okien, metalicznej budowli, której mechaniczne sługi na gąsienicach przemierzały lasy, było coś żywego - coś, co mogło potraktować przerażającą siłę uderzenia energią słoneczną tak jak człowiek traktuje atak komara - ale niemniej coś obdarzonego życiem. Jakaś istota. Jakiś Inny, który mieszkał w piramidzie, chodził, jadł, oddychał i rozkoszował się myślą o tym, co zrobił z Harrym Brennanem - albo, co gorsza, nawet już o tym nie pamiętał. A skoro Harry wiedział już o istnieniu Innego, zaczął co noc o nim śnić. Na początku za każdym razem, kiedy tylko ciemny kształt z jego snu robił wrażenie, że ma zamiar odwrócić się i ukazać swoją twarz, Harry popiskiwał trwożliwie. Lecz stopniowo z przerażenia zrodziła się nienawiść - i stała się silniejsza od strachu. Świadomość, że nigdy nie spojrzy w twarz tego, który go zniszczył, była nie do zniesienia. Zwinięty w kłębek na posłaniu z liści pod rozgwieżdżonym, bezksiężycowym niebem Harry powarkiwał cicho, rozpamiętując własną bezsilność. Potem nienawiść również w ciągu dnia dodawała mu śmiałości. Na początku omijał piramidę z daleka jak dziki kojot omija gospodarstwo farmera, który go kiedyś postrzelił. Jednak z każdym dniem podchodził do obcego kształtu bliżej. Na początku na widok lustrujących lasy maszyn uciekał w krzaki. Ale z czasem stawał się coraz odważniejszy, aż w końcu stanął wystarczająco blisko, by dotknąć jednej z nich w przelocie. I odkrył, że wcale nie zwracają na niego uwagi. Wcale. Sam więc też przestał się nimi przejmować i podchodził coraz bliżej do piramidy. Aż nadszedł taki ranek, że leżał, powarkując z cicha, ukryty za krzakiem i obserwował pokrytą śladami gąsienic ziemię, oddzielającą go od najbliższej ściany. Piramida była koloru miedzi i otaczał ją pas gołej ziemi szerokości trzydziestu metrów. Koło to przecinał niewielki strumyk, którego bieg odwrócono tak, by skręcał w stronę piramidy, a potem znów wracał w swoje naturalne koryto. Nad utworzonym w ten sposób szerokim na metr sztucznym tunelem rozkraczała się maszyna przypominająca dwugłowego bociana. Długie szyje, zakończone kłębowiskiem macek niczym głową, co jakiś czas zanurzały się w wodę. Czasami macki wyławiały jakieś żyjątko wodne i odkładały je do specjalnego zbiornika. Kiedy indziej Harry nic nie mógł w nich dostrzec. Tej bocianowatej maszyny strzegł płot z cienkich prętów. Płot ten otaczał zresztą kołem cały pas ubitej gąsienicami ziemi, jednak w taki sposób, by maszyny z lasów mogły przejeżdżać między prętami. Wydawało się, że pręty te nie są niczym połączone, a z maszynami nie dzieje się nic szczególnego, kiedy je mijają - ale Harry czuł, że płot ustawiono w jakimś celu i nieznajomość tego celu niepokoiła go. Dopiero po kilku dniach obserwacji miał okazję zobaczyć, jak małe zwierzątko przestraszone czymś w lesie spróbowało przebiec przez pas ubitej ziemi. Gdy mijało płot, coś zamigotało w powietrzu między prętami, zwierzątko podskoczyło i spadło nieruchome na ziemię. Nie poruszyło się już wcale i dużo później któraś z przejeżdżających maszyn obojętnie wgniotła ciałko gąsienicami w ziemię. Tego wieczoru Harry schwytał kilka gryzoni, związał je trawą i przyniósł pod piramidę. Przerzucał je w różnych miejscach między prętami. Żadne nie przeżyło. Następnej nocy przyniósł kolejnego gryzonia i usiłował przepchnąć go wykopanym uprzednio rowkiem tak by mijał pręty poniżej poziomu ziemi. Ale ten też umarł. Zupełnie zbity z tropu schwytał jeszcze jedno zwierzątko i przywiązał je trawą do maszyny na gąsienicach. Kiedy maszyna wjechała między pręty wydawało się przez chwilę, że ten gryzoń przeżyje. Ale kiedy je zupełnie minęła, był już martwy. Harry warczał w krzakach koło płotu, aż w końcu słońce zaszło i na bezksiężycowym niebie pojawiły się gwiazdy. W następnych dniach zbadał wszystkie przejścia między prętami, ale żadne z nich nie okazało się bezpieczne. Postanowił skoncentrować uwagę na dwóch punktach: tam, gdzie wygięty w łuk strumyk wpływał na pas ubitej ziemi, by przepłynąć pod bocianowatą maszyną i tam gdzie znów wypływał na zewnątrz otoczonego prętami koła. Obserwował je nie wiedząc dokładnie, czego szuka. Nie ujmował nawet swych myśli w słowa. Miał mglistą świadomość, że woda przekracza zaklęty krąg i wypływa na zewnątrz niezmieniona; a on też chciał tam wejść i wrócić bezpiecznie. W końcu któregoś dnia zauważył, że żyjątko wyłowione przez maszynę z wody, wije się w’jej mackach i kręci główką. Tego wieczoru o zmierzchu, gdy widoczność była jeszcze całkiem dobra, zanurzył się w głębokiej na pół metra wodzie. Brodząc w ten sposób dotarł do punktu, w którym śmiercionośny krąg przecinał powierzchnię strumienia i pod wodą popchnął swoje ofiary poza tę linię. Dwa z nich natychmiast wynurzyły się, podskoczyły i znieruchomiały, a bocianowatą maszyna wyjęła ich ciała z wody i odrzuciła na bok. Ale trzecie wynurzyło się ze strumienia dużo dalej i wydostało się żywe na brzeg po drugiej stronie kręgu. Chciało jednak wrócić do lasu, więc przebiegło między prętami i zginęło. Harry dokładniej zbadał koryto strumienia poniżej linii śmierci. Woda tutaj sięgała mu aż do ud i łatwo mógłby zanurzyć się w niej razem z głową. Wziął więc głęboki oddech i zrobił to. Starając trzymać się jak najbliżej dna przeczołgał się w pobliże miejsca strzeżonego przez maszynę. Wyciągnęła macki w jego stronę, był jednak zbyt daleko. Zauważył, że macki kończą się jakieś 20 centymetrów powyżej żwirowatego dna. Zaczęło mu brakować powietrza. Wycofał się więc ostrożnie i ciężko dysząc wynurzył z wody. Po chwili siedział już spokojnie na brzegu zapatrzony w strumień. Odszedł dopiero, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno. Następnego dnia wrócił i znowu przeczołgał się pod wodą w pobliże bocianowatej maszyny. Zanim zabrakło mu powietrza, zdążył wykopać z dna korytarza kilka garści żwiru. Potem musiał się wycofać, ale ten dzień był dla niego początkiem ciężkiej pracy. 4 Po czterech dniach dno poniżej macek obniżyło się o jakieś pół metra. A piątego wieczora wyszedł na brzeg po drugiej stronie śmiercionośnego kręgu, ociekając wodą, lecz z poczuciem triumfu. Odsapnął chwilkę i ruszył w stronę piramidy. Podchodził do niej ostrożnie i z boku, nieufny jak zwierzę. Gdzieś tutaj powinny być drzwi, przez które maszyny wjeżdżały do piramidy i ją opuszczały. W półmroku nie mógł ich dostrzec; a kiedy dotknął metalowej ściany, jego palce, stwardniałe i szorstkie od grzebania w ziemi, niewiele mogły mu pomóc. To węch, wrażliwy teraz jak u zwierzęcia, podpowiadał mu, gdzie znajduje się prawie niewidoczna szczelina, wokół której unosi się delikatny zapach ziemi i wilgoci. Usiadł i czekał. Godzinę później pojawiła się jakaś powracająca z lasów maszyna. Skoczył na równe nogi gotów wśliznąć się za nią do wnętrza, lecz drzwi otworzyły się tuż przed nią i zamknęły natychmiast, gdy tylko je minęła. Przecisnąć się obok niej też było niemożliwością. Rozczarowany przykucnął z powrotem i powariował pod nosem. Tkwił tam aż do świtu, przyglądając się wjeżdżającym i wyjeżdżającym maszynom. Ale nawet najmniejsza z nich nie zostawiała żadnej szansy przedostania się do piramidy. Przez cały następny tydzień, co noc prowadził obserwacje przy drzwiach. Tak jak przedtem przywiązał jakieś żyjątko do jednej z maszyn. Minęło drzwi żywe, a gdy maszyna znowu opuściła piramidę, wraz z nią wydostało się na zewnątrz. Z nocy na noc był coraz bardziej wściekły. Aż pewnego dnia zobaczył w lesie, jak któraś z maszyn zakołysała się nagle uderzywszy kołami w skałę i przesunęła ją z drogi. Wtedy zrozumiał, co ma zrobić. Tej nocy przetaszczył ze sobą przez wodę kilka sporych kamieni wielkości kantalupy. Gdy pierwsza maszyna zbliżyła się do piramidy i drzwi otworzyły się, wepchnął jeden z nich pod jej prawą gąsienicę. Maszyna nie mogąc się już zatrzymać siłą swych gąsienic zepchnęła kamień na bok tak, że utkwił w samym przejściu. Zatrzymała się więc, cofnęła trochę i wyciągnęła mackę, by przesunąć głaz. Dopiero potem wjechała do wnętrza, ale Harry zdążył się tam wśliznąć przed nią, gdy, zajęta usuwaniem kamienia, zostawiła drzwi stojące otworem. Znalazł się w ciemnym korytarzu pełnym dziwnych zapachów i dźwięków. Odrobina światła wpadająca przez ciągle jeszcze otwarte drzwi pozwoliła mu dostrzec następne, większe pomieszczenie, w którym stały zaparkowane maszyny. Podbiegł w ich stronę. W tym momencie drzwi wejściowe zamknęły się i otoczyły go zupełne ciemności. Ale miarowy klekot nadjeżdżającej maszyny rozległ się tuż za nim i instynkt zagrożonego zwierzęcia nie zawiódł go. Wyciągnął przed siebie ręce, podbiegł do jednej z zaparkowanych maszyn i błyskawicznie wspiął się na nią. Ta, która już deptała mu po piętach, minęła go teraz nie czyniąc mu żadnej krzywdy i zatrzymała się gdzieś w mroku. Ostrożnie zsunął się na ziemię. W nieprzeniknionych ciemnościach, jakie tu panowały, nie sposób było cokolwiek zobaczyć, ale zwierzęcy węch, wykształcony przez życie w lasach, z powodzeniem zastępował wzrok. Jak pies szukający tropu kręcił się po parkingu węsząc i dotykając wszystkiego, aż w końcu wyrobił sobie jasny obraz pomieszczenia i jego nieruchomych mieszkańców. Nagle drzwi, których istnienia wcześniej nie podejrzewał, otworzyły się tuż przed nim. Zaledwie zdążył odskoczyć, gdy przeturlał się przez nie nieduży automat, kanciasty jak pudełko i wymachujący mackami. Zatrzymał się koło maszyny, która właśnie wróciła z lasu, zdjął z niej pudło z próbkami fauny i flory i zastąpił je innym, które przyniósł ze sobą. W nikłym świetle padającym przez otwarte drzwi Harry dostrzegł tylko tyle. Kiedy mniejsza maszyna skierowała się w jego stronę, uświadomiwszy sobie nagle tę nową szansę, runął w drzwi. Znalazł się w kolejnym korytarzu, którego sufit przecinał pas rzucających słabe światło świetlówek. Było tu na tyle szeroko, że automat zbierający pudła z próbkami mógł go łatwo wyminąć; nie zwrócił żadnej uwagi na przyciśniętego do ściany człowieka. Harry podążał za nim w głąb korytarza i dotarł do dużego pomieszczenia oświetlonego tak jak korytarz i pełnego maszyn. Niektóre z nich stały nieruchomo, inne poruszały się, ale wszystkie omijały jego i siebie nawzajem, zajęte sobą i jakimiś niezrozumiałymi czynnościami. Skulony i czujny, węsząc szeroko rozwartymi nozdrzami i czując jak włosy jeżą mu się na karku, przeszedł między nimi, by zbadać następne pokoje i korytarze. Trwało to dość długo, ale w końcu ustalił, że wszystkie pomieszczenia znajdują się na tym samym poziomie i nie ma w nich nic prócz maszyn. Natknął się też na dwoje drzwi, do których prowadziło kilka stopni, ale drzwi te nie otworzyły się przed nim i chociaż przed jednymi z nich spędził dłuższy czas, żadna z maszyn nie wspięła się na schody, by przez nie przejść. W końcu poczuł głód i pragnienie. Wrócił więc pod drzwi, za którymi zaparkowane były maszyny z lasów. Ku jego zaskoczeniu drzwi otworzyły się, gdy tylko się zbliżył. Zamknęły się jednak natychmiast, gdy je minął, pogrążając go w absolutnych ciemnościach. Gdy jeszcze okazało się, że z tej strony nie może ich otworzyć, przeżył moment paniki. Szybko jednak wrócił do siebie. Pomagając sobie węchem, dotykiem i zwierzęcą pamięcią przestrzeni wyminął zaparkowane maszyny i dotarł do drzwi prowadzących na zewnątrz. Na szczęście one również otworzyły się przed nim. Poczuł chłód świeżego powietrza; już zaczęło świtać. Parę minut później był już znowu w lesie, mokry, ale wolny. Odwiedzał piramidę każdej nocy. Odkrył że wystarczyło położyć cokolwiek przed powracającą z lasu maszyną - zatrzymywała się, żeby to odsunąć i w tym momencie mógł łatwo wejść do środka. Potem zjawiał się automat po pudło z próbkami i otwierał wewnętrzne drzwi. Stopniowo przestał się bać maszyn, a nawet zaczął nimi gardzić. Zachowywały się zawsze tak samo, więc zmylenie ich lub oszukanie nie stanowiło żadnego problemu. Ale dwoje drzwi, do których prowadziły schody, nie otworzyło się przed nim ani razu i zdawał sobie sprawę, że nadal nic nie wie o górnych partiach piramidy. Zajadle obwąchując szczeliny wokół tych drzwi poczuł dziwny zapach - nie tylko metalu i wilgoci, ale czegoś jeszcze. Duszący zapach piżma, od którego włosy zjeżyły mu się na karku. Zawarczał. Jeszcze raz dokładnie zbadał piętro z maszynami. Odkrył, że pudła z próbkami z lasów umieszczane są na spełniających rolę transporterów taśmach wiszących w powietrzu i niknących w otworach w suficie - ale otwory te były za małe, by mógł się przez nie przecisnąć. Odkrył jednak coś jeszcze. Nieruchome automaty zakryte były kratami - pewnego dnia zobaczył jak jedna z maszyn zdejmuje taką kratę. Pozwoliło to zbadać niedostępny przedtem otwór. Stanowił on wejście do tunelu czy kanału prowadzącego w górę, na tyle szerokiego, że mógłby się w nim zmieścić. Z tunelu wydobywał się delikatny podmuch powietrza, w którym unosił się duszący zapach piżma - taki sam jak wokół drzwi, których nie udało mu się otworzyć. Czuł pokusę, żeby wejść do tunelu, ale powstrzymywał go strach. Tymczasem tamta maszyna wróciła i zamknęła otwór. Podpatrzył, że krata wskoczyła na swoje miejsce, trzeba ją lekko nacisnąć z góry i z dołu. Gdy tylko maszyna oddaliła się powtórzył jej ruchy - i krata opadła mu w ręce. Długo walczył ze sobą zanim w końcu bojaźliwie wśliznął się do tunelu - nagle usłyszał odgłos przypominający czyjś ciężki oddech i poczuł intensywny, duszący zapach piżma. Zdjęło go przerażenie i w panice uciekł z tunelu, i nie wrócił do piramidy przez następne dwa dni. Kiedy znów tam poszedł, krata leżała spokojnie na swoim miejscu. Zdjął ją i zebrał całą odwagę. Ostatecznie ukrył kratę tak, żeby żadna z maszyn nie mogła jej znaleźć i wczołgał się do wewnątrz. Tunel wznosił się pod kątem do góry. Posuwającemu się nim Harry’emu wzrok nie mógł się na nic przydać, bo panowały tam zupełne ciemności. Czuł tylko intensywny zapach piżma. Potem dotarły do niego dźwięki. Najpierw słychać było coś jakby nieregularne tykanie, potem odgłosy uderzeń i szurania. W końcu, kiedy przeczołgał się już daleko w górę, rozległo się ciężkie, jakby końskie, sapanie. Poprzednim razem właśnie temu dźwiękowi towarzyszyło gwałtowne nasilenie zapachu piżma w powietrzu, tak stało się i teraz. Zapach ten napełnił go przerażeniem. Leżał w tunelu jak sparaliżowany. Poruszył się dopiero, gdy sapanie umilkło i zapach zniknął. Wtedy błyskawicznie wyczołgał się z tunelu na dolne piętro, gdzie czekała wolność, zakrył otwór kratą i uciekł - tak jak poprzednio. Lecz tak jak poprzednio - po pewnym czasie powrócił. Zajął się badaniem całego systemu kanałów, którego częścią był tunel odkryty przez niego na samym początku. Wiele rozgałęzień było tak wąskich, że nie mógł się w nie wczołgać, a największe, jakie udało mu się znaleźć, prowadziło do następnego zakratowanego otworu, z którego do kanałów wpadało powietrze przesycone zapachem piżma. Z pewnością był to główny przewód przepływu powietrza w systemie wentylacyjnym zbadanej przez niego części piramidy. Harry nie ujął tego w taki intelektualny sposób, ale intuicyjnie pojął, jaką rolę spełnia ten tunel i wrócił do badania rozgałęzień, do których mógł się wczołgać. Odkrył, że one też zakończone są zakratowanymi otworami w podłodze, przez które widać fragmenty pomieszczeń. To co dostrzegł było jednak zupełnie niezrozumiałe. Byty tam korytarze i coś, co można by nazwać “pokojami” wypełnionymi zamontowanymi na stałe i przenośnymi przedmiotami różnej wielkości i kształtu. Niektóre z nich mogły służyć jako krzesła i łóżka - ale jeśli tak było, zbudowano je dla istoty znacznie większej niż Harry. Wszystkie te pomieszczenia oświetlone były przydymionym światłem dostarczanym przez pas świetlówek na suficie. Co jakiś czas przy którymś z otworów wśród innych dźwięków Harry słyszał ciężkie posapywanie i czuł intensywnie duszący zapach piżma. Ale chociaż już od tygodnia potajemnie odwiedzał piramidę, warując przy zakratowanych otworach, nie udało mu się nawet na chwilę dostrzec żadnej żywej istoty. 5 W końcu nadszedł jednak ten dzień, kiedy skulony przy kracie Harry podglądał wnętrze okrągłego pomieszczenia. Było tam jakbyłóżko, jakbykrzesła i inne przedmioty, których powierzchnia pokryta była nacięciami o różnych kształtach, wzorach i głębokości. Na drugim końcu pokoju widać było wąską alkowę. Jej ściany również pokrywały rzędy nacięć, pomiędzy którymi migotały różnokolorowe światełka. Nagle panujący w pokoju półmrok zaczął się rozjaśniać. Światło stało się tak jaskrawe, że Harry musiał się cofnąć i zasłonić przyzwyczajone do ciemności oczy. W tej samej chwili usłyszał ciężkie sapanie - dźwięk zbliżał się, a w powietrzu gwałtownie narastał duszący zapach. Zastygł bez ruchu. Zamarł. Przestał nawet oddychać. Chciałby zatrzymać bicie serca, ale ono waliło mu w piersiach jak oszalałe, wstrząsając całym ciałem i dudniąc w uszach. Był pewien, że słychać je jak bęben w całej piramidzie. Ale nic w dole nie wskazywało na to, że tak jest. Potem dostrzegł olbrzymią postać wjeżdżającą do pokoju na niewielkiej platformie - poruszającej się bez żadnego oparcia, jakby unosiła się w powietrzu. Zakratowany otwór, przez który wyglądał Harry, był niewielki i dawał bardzo ograniczone pole widzenia. Tuż pod sobą zobaczył potężne, nagie, brązowe ramiona, masywną szyję z ciężkimi zwojami skóry na karku i łysą brązową czaszkę. Z góry miała kształt jajka pochylonego cieńszym końcem do przodu. W zniekształconej perspektywie Harry dostrzegł jeszcze poniżej głowy i ramion wybrzuszony podbródek ukazujący coś jakby kieł. Ciężkie, przysadziste ciało pokrywała bezwłosa, brązowa skóra, a krótkie i grube ręce zakończone były szerokimi szponami na czterech palcach. Kły i cała postawa przywodziły mu na myśl morsa, a od duszącego zapachu piżma Harry’emu zbierało się na wymioty. Platforma zrównała się z alkową, która była jednak o wiele węższa od niej. Masywna postać głośno sapiąc dźwignęła się nagle z platformy do alkowy przesuwając mackowate ręce po nacięciach na ścianach. Potem odwróciła się i przeniosła na płaską powierzchnię znajdującego się tuż obok jakbyłóżka. Harry mógłby teraz wreszcie przyjrzeć się całej postaci, ale światło zgasło i został przy kracie zapatrzony w ciemność, z której dobiegało sapanie i odgłosy wiercenia się na łóżku. Po chwili w ciszy słychać było już tylko ciężki oddech, ale Harry i tak nie śmiał się poruszyć. Długo jeszcze leżał skulony koło kraty wstrzymując oddech. Tunel był za wąski, by mógł się w nim odwrócić, więc w końcu, ostrożnie, centymetr za centymetrem, wyczołgał się tyłem. Gdy tylko dotarł do szerszych rozgałęzień, gdzie mógł się swobodnie poruszać, popędził jak najszybciej do lasu. Następnego dnia nie zbliżył się do piramidy. Następnego też nie. Na samą myśl o masywnej, ciężkiej postaci w pokoju za kratą zlewał go lepki pot. Był bezgranicznie przerażony. Nie dziwiło go, że Inny nie zobaczył go ani nie usłyszał. Ale nie mógł pojąć, jak mógł nie poczuć jego zapachu. Powoli jednak przyjął ten fakt do wiadomości. Może Inny nie miał zmysłu powonienia. Może... możliwościom nie było końca. Jasne było tylko to, że Inny go nie poczuł, nie usłyszał ani nie zobaczył. Harry był jak szczur w murze - nikt o nim nie wiedział, bo nikt się go tam nie spodziewał. Koniec końców, Harry znów zaczął krążyć wokół piramidy. Wprawdzie wcale nie leżało to w jego zamiarach, ale nienawiść pchała go w jej stronę jak siła nałogu pcha narkomana w stronę narkotyku. Musiał zobaczyć Innego jeszcze choćby raz - by zaspokoić tę nienawiść. Musiał spojrzeć na niego jeszcze raz - spojrzeniem pełnym nienawiści i poczuć jak czarna fala jego szaleństwa zalewa ten brązowy, nagi kształt. Nocami, skulony na swym barłogu z liści, Harry rzucał się i warczał przez sen, jawiło mu się bowiem, że potok występuje z brzegów, by zalać wnętrze piramidy - i Inny tonie - że uderza w nią piorun, wybucha pożar - i Inny ginie w płomieniach. Jego sny stawały się tak brutalne i przerażające, że budził się z krzykiem, a te kilka łachmanów, które jeszcze ciągle zwisały na jego ramionach, było mokre od potu. W końcu więc wrócił do piramidy. Wracał tam co dzień. I stopniowo doszedł do punktu, w którym możliwość spotkania z Innym już go nie przerażała. Wręcz przeciwnie - przeszukiwał tunele coraz niecierpliwiej, nie mogąc już znieść oczekiwania przy kratach na jego pojawienie się. Tymczasem za zewnątrz, w świecie poza piramidą, szponowate liście usychały, drżały na wietrze i spadały na ziemię. W strumieniu obniżył się poziom wody - tylko kilka centymetrów, ale to wystarczyło, żeby Harry musiał wykopać więcej ziemi z koryta, jeśli chciał nadal przechodzić bezpiecznie pod wodą poniżej bariery śmierci. Pewnego dnia zauważył, że w lasach nie ma już maszyn na gąsienicach, pobierających próbki roślinności. Szedł właśnie w stronę piramidy, gdy nagle to sobie uświadomił. Zamarł na chwilę jak tropiący zwierzynę pies. Przez głowę przeleciały mu obrazy parkingu w piramidzie - kiedy był tam ostatnio pełnego nieruchomych maszyn. W tej samej chwili dotarło do niego, co znaczą wysychające liście i obniżający się poziom wody w strumyku. I coś w nim zaczęło huczeć, huczeć coraz rozpaczliwiej jak dzwon bijący na alarm w mieście, któremu grozi zagłada. Był kiedyś taki czas, gdy nie było tu piramidy. Teraz kończy się rok, a maszyny zbierające próbki w lasach zrobiły już, co miały do zrobienia. Nadejdzie czas, gdy piramidy już tu nie będzie. Odjedzie - zabierając ze sobą Innego. Wiedziony instynktem popędził w stronę piramidy. Ale gdy pojawiła się przed nim, zatrzymał się niezdecydowany i pełen wątpliwości. Nienawiść i strach walczyły w nim o lepsze, aż zmieszały się ze sobą i pobiegł dalej. Kilka minut później ociekając wodą stał już przed wejściem do budowli, dzierżąc w dłoni kamień wielkości pięści. Stał tam w świetle słońca i patrzył na zamknięte drzwi. Nigdy przedtem nie przyszedł tu w biały dzień - teraz przywiodło go szaleństwo. Lecz jego wściekłość była bezsilna, bo żadna maszyna nie nadjeżdżała by otworzyć mu zaklęte drzwi. W stanie, w jakim był, mógłby zacząć walić w te drzwi kamieniami lub wyrwać jedną z macek bocianowatej maszyny nad strumieniem i próbować wyważyć nią drzwi. Mógłby popełnić każde szaleństwo, a w ten sposób zwrócić na siebie uwagę i pozwolić Innemu skierować na niego całą przerażającą potęgę śmiertelnej broni, którą miał w posiadaniu. Mógłby popełnić każde takie szaleństwo, gdyby był po prostu człowiekiem, któremu wściekłość odebrała rozum - ale przecież nie był już człowiekiem. Był tym, czym uczynił go Inny - zwierzęciem noszącym w sobie ludzką duszę. I jak zwierzę nie rzucał się ani nie niecierpliwił bardziej niż kot zamarły przy mysiej dziurze czy wilk, który czeka aż zasną pasterze. Przeciwnie, dzikie zwierzę, które kiedyś nosiło nazwisko Harry Brennan - i jeszcze ciągle nazywało się tym imieniem w dalekim, ciasnym zakątku umysłu - to zwierzę przykucnęło przy drzwiach i znieruchomiało tam, dysząc cicho w oczekiwaniu. Cztery godziny później, gdy słońce zbliżało się już do wierzchołków drzew, z lasów wyłoniła się jakaś jedna zagubiona maszyna. Harry zatrzymał ją przy pomocy kamienia i - ciągle trzymając w rękach drugi podobny głaz - wbiegł do piramidy. Cierpliwie czekał, aż pudełkowaty automat przyjedzie na parking, by odebrać przyniesione przez maszynę z lasu próbki, a gdy ten pojawił się, Harry wemknął się przez otwarte drzwi do wewnętrznych pomieszczeń piramidy. Spokojnie odszukał zakratowane wejście do systemu wentylacyjnego, zdjął kratę i wsunął się do otworu. Długo czołgał się po labiryncie tuneli, aż w końcu dotarł do okienka wychodzącego na okrągły pokój z alkową, której ściany pokryte były rzędami nacięć. W dole panowały absolutne ciemności. Słyszał końskie sapanie i czuł w powietrzu piżmowy zapach Innego, który odpoczywał albo może spał na jakbyłóżku. Harry skulił się przy kracie. Minuty mijały powoli, a on węszył i wsłuchiwał się w ciszę. W końcu podniósł kamień, który przyniósł ze sobą aż tutaj, i zabębnił nim w kraty. Przed chwilę “nic się nie działo, tylko uderzenia kamienia o metal niosły się echem w ciemnościach. Nagle w pokoju rozbłysło jaskrawe światło i Harry, mrużąc oślepione oczy, zobaczył w końcu postać Innego, podnoszącą się na łóżku. Przez kraty spojrzały na niego wielkie, okrągłe, żółte oczy w twarzy mopsa. Zmarszczone grube wargi ukazywały dwa kły. Warga uniosła się i masywne, tłuste ciało Innego wydało z siebie charkoczący wrzask. Zsunął się z łóżka i przetoczył chwiejnie przez podłogę, by stanąć dokładnie pod kratą. Za jednym dotknięciem tępo zakończonej macki krata spadła mu do nóg. Pozbawiony nagle osłony Harry cofnął się w ciemność tunelu. Ale Inny wyprostował się na całą wysokość swoich dwóch metrów i wsunął rękę w głąb otworu. Tępa macka dosięgła Harry’ego zacisnęła się i szarpnęła. Straciwszy równowagę spadł na podłogę pokoju. Stuprocentowy człowiek spadając z takiej wysokości najprawdopodobniej napiąłby mięśnie i złamał obie ręce, o ile nie skręciłby karku, ale Harry był już podobniejszy do zwierzęcia - złapał się więc ciała Innego i osunął się po nim osłabiając w ten sposób impet, z jakim leciał w dół. Na podłodze natychmiast puścił Innego i popiskując uciekł do kąta. Inny spojrzał na niego i utkwił swoje żółte, okrągłe oczy w kamieniu, którego nawet wtedy Harry nie upuścił. Ale teraz, kiedy Inny wyciągnął po niego rękę, oddał go jak dziecko, któremu wiele razy mówiono, że czegoś nie wolno mu dotykać. Olbrzym przyglądał się kawałkowi skały, z jego piersi wydobył się kolejny, tym razem cichszy charkot. Odłożył kamień ostrożnie na bok, na blat stolika i odwrócił się, aby przyjrzeć Harry’emu. Pod tym spojrzeniem Harry skulił się cały w sobie. Tępe palce wyciągały się do strzępów koszuli, która ciągle zwisała mu z ramion. Inny huknął na niego pytająco. Harry schował głowę w ramionach. Gdy ją znów podniósł, Inny stał obok alkowy i dotykał nacięć na prawej ścianie. Zacharczał coś i zaraz potem w pokoju rozległ się jak z innego świata - głos Harry’ego. - Ty... jesteś tym... którego... zamieniłem... w zwierzę... Harry zapiszczał i znów ukrył twarz w ramionach. - Teraz... - ciągnął jego głos - nie umiesz nawet... mówić. Czy... tak? Harry odważył się podnieść głowę, ale zimne żółte oczy kazały mu znów ją schować. ...sądziłem... że już... nie żyjesz - oderwany od ciała głos Harry’ego dudnił po pokoju - ...zadziwiające... przetrwanie mimo braku... jakiegokolwiek sprzętu. Teraz... musisz tu zostać - Inny mierzył skulonego Harry’ego spojrzeniem żółtych jak topaz oczu - ... w klatce... okaz przyrodniczy... Obcy odwrócił się do innego nacięcia w ścianie za alkową. Szerokie, mięsiste plecy odwróciły się pogardliwie do Harry’ego, który podniósł na nie wzrok. Żałosna, przerażona mina nagle zniknęła z jego twarzy; bezgłośnie warknął. Cicho podniósł się, chwycił kamień, który tak łatwo mu przedtem odebrano i rzucił się na Innego. Uczepił się jego pleców i objąwszy go jedną ręką za miękką szyję, walił kamieniem w łysą czaszkę, a ciche warczenie przemieniało się w triumfalny wrzask. Inny też krzyczał charkotliwie usiłując dosięgnąć Harry’ego krótkimi szponami i zrzucić go z siebie. Wbił macki w rękę obejmującą go za szyję i z ręki wytrysnęła krew, ale uścisk wcale nie zelżał, jakby to nie była krew tylko teatralny makijaż. Harry ciągle krzycząc walił rytmicznie Innego. Rozwścieczony obcy zrzucił go w końcu z siebie i obaj runęli na podłogę. Inny podniósł się pierwszy i przez chwilę pochylał się nad Harrym jak olbrzym, gdy ten gramolił się na nogi i szukał kamienia, który wypadł mu z ręki. Ale zamiast rzucić się teraz na niego, Inny skoczył w stronę alkowy i rowków na jej ścianach. Harry dopadł jej szybciej. Obcy cofnął się przed ciosem kamienia. Wrzeszcząc i charcząc uciekał przed goniącym go człowiekiem próbując okrążyć pokój i jednak przedostać się do alkowy. Pochłaniało to wszystkie jego siły. Chociaż był wyższy od Harry’ego o pół głowy i dwa razy cięższy, unikał bezpośredniego zwarcia - chciał tylko dotrzeć do alkowy i guzików kontrolnych. Dwa razy Harry uprzedził go, w końcu Inny przedarł się do niszy siłą swego ciężaru i desperacji i wyciągnął ręce do guzików na ścianach. Harry skoczył za nim i przylgnął do szerokich, mięsistych pleców. Inny potknął się pod tym ciężarem i runął twarzą w dół. Z krzykiem triumfu Harry usiadł na nim okrakiem i walił kamieniem w łysą czaszkę... jeszcze raz i jeszcze raz... i jeszcze... 6 Dopiero po jakimś czasie Harry odzyskał przytomność i upuścił kamień. Nie miałby już siły go podnieść. Rozglądał się jakby obudzony ze snu, mrużąc oczy, po jaskrawo oświetlonym pokoju pełnym dziwacznych kształtów. Zobaczył też wąską niszę o pokrytych rzędami guzików ścianach, a w niej wielkie, martwe ciało z głową roztrzaskaną na miazgę. Nagle gwałtowne pragnienie chwyciło go za gardło i kazało mu wstać. Spojrzał z tęsknotą na ciemny otwór wentylatora nad głową, ale był zbyt zmęczony, żeby wdrapać się do tunelu, którym mógłby wydostać się z piramidy. Odwrócił się więc i powlókł przez nieznane pokoje i korytarze. Wszystkie oświetlone były jasnym, oślepiającym światłem. Wciągnął w nozdrza powietrze i wydało mu się, że prócz duszącego zapachu piżma czuje też świeży zapach wody. Zapach ten nasilał się i kierując się nim dotarł w końcu do miejsca, w którym ze ściany wytryskiwał strumień i spływał do basenu - tam woda błyszczała wesoło, a potem wsiąkała w grunt. Pił ją i odpoczywał. Wreszcie, zaspokojony, odwrócił się od strumienia i zobaczył przed sobą ścianę, która była po prostu olbrzymim lustrem. Znieruchomiał na swój widok, jak Adam. Dopiero wtedy wróciła mu ludzka świadomość, a wraz z nią - świadomość sytuacji, w jakiej się znalazł. I po raz pierwszy od wielu miesięcy z jego ust wydobył się głos, szorstki i chropawy jak skrzypienie od lat nieużywanej maszynerii. - Mój Boże! - wychrypiał. - Jestem goły! I zaczął się śmiać. Ten śmiech, trzask i zgrzyt jeszcze mniej naturalny niż jego mowa, rozbrzmiewał echem po obcych milczących pokojach. Ale mimo wszystko był to śmiech - jedyny dźwięk, jaki odróżnia człowieka od zwierzęcia. Przez następne sześć miesięcy uczył się, jak znowu być człowiekiem. Musiał też odkryć jak działa piramida. Gdyby ta obca maszyna nie była wyposażona w tak doskonałe systemy bezpieczeństwa, z pewnością nie udałoby mu się przeżyć tej lekcji. Ale w końcu nauczył się sterować piramidą i skierował ją na orbitę, gdzie pozbierał resztki Johna Paula Jonesa i przez przestrzeń alternatywną wrócił na Ziemię. Uprzedził nas o swoim lądowaniu, więc kto tylko mógł, wybiegł mu na spotkanie. Kiedy wyszedł z piramidy, dłonie, które klepały go po plecach na “dowidzenia”, uniosły się by powitać go tym samym gestem. Nikogo chyba nie zdziwi, że gdy ta wychudzona postać w resztkach zbyt obszernego teraz kombinezonu, z włosami do ramion i ogniem w oczach stanęła między nimi, wszystkie dłonie opadły. Nikt przy zdrowych zmysłach nie klepie po plecach spuszczonego z łańcucha wilka, i wystarczył jeden rzut oka, by nikt nie miał ochoty witać w ten sposób człowieka, który zajął miejsce Harry’ego. Oczywiście - był to ten sam człowiek, którego w tę podróż wysłali. Oczywiście, to był on. Lecz jednocześnie był to człowiek powracający ze świata numer 1242, gdzie odbył pojedynek na śmierć i życie z przedstawicielem cywilizacji sto razy bardziej rozwiniętej niż jego własna. I gdzie został sprowadzony do czegoś zupełnie podstawowego, czegoś zaklętego w ludzkiej krwi i w szpiku kości, czegoś starszego niż pierwszy nóż z kamienia łupanego czy pierwsze, tak niedoskonałe, koło. Co to jest? Idź w dolinę cieni i zażądaj odpowiedzi od martwej obcej istoty z roztrzaskaną czaszką, której zdarzyło się kiedyś potraktować najwyższe osiągnięcia naszej współczesnej nauki jak człowiek natrętnego komara. A jeśli ten niegdyś potężny wędrowiec z kosmicznych piramid nie będzie miał ochoty na rozmowę, zadaj to pytanie innym duchom, które tam spotkasz - duchom żubrów, olbrzymich niedźwiedzi i kosmatych mamutów. One też mogą dać świadectwo tego, jak potężny jest nagi człowiek.