930
Szczegóły |
Tytuł |
930 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
930 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 930 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
930 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
Gloria Victis
Oni (. 1863) By� w zamkni�tym, cichym pokoju wiecz�r zimowy, d�ugi, gdy ta dawna znajoma moja, z twarz� na �wiat�o lampy obr�con�, z wn�trza g��bokiej zadumy m�wi�a: - Pytanie twoje o moje wspomnienia, pro�by twoje, abym swoje wspomnienia twojej pami�ci powierzy�a, przenosz� "dusz� moj� ut�sknion�" w wiosn� ow�, w �w sen, w ow� godzin�, kt�r� niegdy� zegar przeznacze� wydzwoni� wielkim g�osem. Wiosna przemin�a, sen zgas�, godzina umar�a i dusze ludzkie pozosta�y za nimi daleko, wirem �ycia coraz dalej unoszone, lecz wiecznie ich pomn�. O, wiosno! kto ci� widzia� w naszym kraju,@ Pami�tna wiosno.@ Kto ci� widzia�, jak by�a�,@ Obfita we zdarzenia, nadziej� brzemienna!@ Ja ciebie dot�d widz�, pi�kna maro senna! Przesun�a mi si� o wczesnym poranku �ycia, jak sen z�oty i krwawy, znikn�a. Po �wiecie rozla�a si� ciemno��. W ciemno�ci mia�am dusz� wiecznie ut�sknion� i za s�onecznymi, z�otymi snami goni�c� - po polach nad kt�rymi sta�y cisze g�uche i hasa�y ponure wichry. Chcesz okrucha, momentu, fragmentu tej wiosny. Dobrze. Pos�uchaj! Mia�am lat dwadzie�cia, lecz pomimo m�odo�ci tak wczesnej, dla przyczyn, kt�re pomijam, bo z moj� osob� tylko by�y w zwi�zku, wiedzia�am o wszystkim, co si� doko�a dzia�o, i nikt z niczego tajemnicy przede mn� nie czyni�. To t�umaczy, �e w momencie owym znajdowa�am si� w tym domu i �e by�am �wiadkiem sceny tej, o! bardzo uwa�nym i wzruszonym. Dom by� jednopi�trowy, obszerny, na bia�o otynkowany, maj�cy przed sob� dziedziniec bardzo rozleg�y, a za sob� wysokie oparcie drzew ogrodowych. Wszystko, co otacza�o dom ten i znajdowa�o si� w jego wn�trzu, oznajmia�o dostatek wielki i smak wykszta�cony. Pi�knie tam by�o, zamo�nie, wytwornie i dot�d spokojnie. Ale teraz anio� spokoju z ziemi tej odlecia� i rozla�o si� po niej wrzenie g�uche, bo tajemnic� okryte, tym nami�tniejsze i tym tragiczniejsze. By�o to wrzenie serc i g��w w kotle niewoli, pod pokryw� tajemnicy. W obszernym i ozdobnym wn�trzu domu toczy�y si� gwarne rozmowy, trzydziestu oko�o m�czyzn r�nego wieku i r�nej powierzchowno�ci. Na dnie gwaru tego czu� by�o nie wypowiedziane, lecz niespokojne oczekiwanie. Byli to cz�onkowie organizacji powsta�czej paru powiat�w poleskich, oczekuj�cy na przybycie jednego ze wsp�obywateli swoich, kt�ry dzi� przed nimi mia� z�o�y� o�wiadczenie, �e przyjmuje dow�dztwo nad miejscowym oddzia�em zbrojnym lub �e je odrzuca. Prawie powszechne by�o zdanie, �e nie odrzuci, ale pewno�ci zupe�nej nie posiada� nikt. Nikt z obecnych nie zna� go z bliska, wielu nie zna�o go wcale. Jednak od kilku ju� miesi�cy imi� jego wymawiane by�o w okolicy bardzo cz�sto. - On jeden m�g�by! - m�wiono. - On tylko jeden! I czo�a m�wi�cych powleka�y si� trosk�, bo je�eli on nie zechce, nikt w tych stronach nie potrafi. A r�kom nieumiej�tnym, sztuce wojskowej obcym, zadanie to powierza�... Nietrudno by�o przypuszcza�, �e nie zechce, bo zadanie posiada�o wag� i groz� rzeczy niezmiernie wysokich i niebezpiecznych. Ten, kto zadania tego mia� si� podj��, musia� posiada� bary Atlasa i serce gardz�ce mieczami Damoklesowymi. Mn�stwem mieczy naje�one by�o to zadanie i krwawi�y si� na nich napisy: Odpowiedzialno��, M�ka, �mier�. Trzeba by�o porzuci� wszystko, co by�o mi�e, kochane, spokojne, bezpieczne, a p�j�� pomi�dzy te miecze, w ich b�yskawice i w ich mordercze szcz�ki. Trzeba by�o zwyci�y� albo zgin��; trzecie wyj�cie z ko�a ich nie istnia�o. Zwyci�y� za� �atwo nie b�dzie; owszem, stokro� trudniej ani�eli poprzednikom, kt�rzy w epizodach minionych tej ju� prawie stuletniej walki - nie zwyci�yli. Wi�c trzeba by�o mie� g�ow� zapalon� takim po�arem idei, aby w jego blaskach o�lepn�� ca�kowicie na samego siebie, na wszystko, co nie jest przedmiotem tej idei i jej ofiarnym o�tarzem. Trzeba by�o w samej nawet kl�sce, zza zas�on czasu dostrze�onej, widzie� krwawe, lecz nie�miertelne ziarno przysz�ego zwyci�stwa i umie� na gr�b w�asny patrze� �renic� nie tylko niewzruszon�, lecz jeszcze rozradowan� przez my�l i nadziej�, �e - kiedy�, w pokole� i czasu oddali z emanacji przez gr�b ten wyziewanych powstanie krwi� przelan� unie�miertelniony Arcyzwyci�zca, Duch. Zdarza� si� wprawdzie mog�o, �e w ko�o to wst�powa�o, w krater ten wskakiwa�o uniesienie lekkomy�lne, uniesienie m�odzie�cze, nie znaj�ce fakt�w, liczb, mo�no�ci, niemo�no�ci, wzgardliwie omijaj�c wszystko, co nie jest ��dz� serca, mar� wyobra�ni. Ale o nim wiedzieli wszyscy, �e w sile m�skiej wieku b�d�c, m�odzie�cem ju� nie by�, �e wiele wiedzia�, umia�, �e w rzemio�le wojskowym by� bieg�y. W tych stronach poleskich urodzony, m�odo�� daleko st�d przep�dzi�, w wojnach bra� udzia�, twarde prawo �elaza i liczby zna�. Pu�kownik jednego z uczonych dzia��w ogromnej armii, drog� mia� przed sob� dalek�, mo�e z wysokimi szczytami u kresu. I nagle rozsta� si� z t� drog�, zerwa� z przesz�o�ci�, wyrzek� si� przysz�o�ci, do rodzimej swej wsi poleskiej powr�ci�, w niej osiad�. Niedawno, zaledwie przed miesi�cami. Nikt go tu z bliska nie zna�, wi�c nikt nie wiedzia�, na jak� miar� pier� jego skrojona. Bo posiada� rozum, umiej�tno��, bieg�o�� w fachu, nie zawsze znaczy to by� cz�owiekiem maj�cym serce wielkie. Kto wie, jak post�pi? Poselstwo, przed niewielu dniami do niego wys�ane, odpowiedzi stanowczej nie przywioz�o. Przyrzek�, �e dzi� przed zgromadzonymi cz�onkami organizacji stanie i postanowienie swoje o�wiadczy. Tymczasem nie przyje�d�a. Pora dnia ju� p�na. W�a�ciwie dzie� ju� si� sko�czy�. W salonach s�u�ba zapali�a lampy. Jasne �wiat�o rozla�o si� po obrazach, sprz�tach, kwitn�cych ro�linach, obci��aj�cych sto�y ksi��kach, dziennikach, albumach. Przez kilka okien otwartych na wiecz�r kwietniowy, dziwnie cichy i ciep�y, wlatywa� zapach narcyz�w i miesza� si� w powietrzu z jasnym �wiat�em lamp. Jasno i wonno by�o w salonach, jednak stawa� si� pocz�o chmurnie i duszno. Rozmowy leniwia�y, gwar g�os�w przycicha�, na czo�ach osiada�y chmury. Gospodarz domu, urodziwy i ros�y brunet, w �rednim wieku, z czo�em wynios�ym i ustami przybieraj�cymi cz�sto zarys m�drych, lecz sarkastycznych u�miech�w, z kilku starszymi go��mi przechadza� si� po salonie, coraz wi�cej milcz�cy i roztargniony. Oni, ci go�cie, z pob�yskuj�c� srebrem siwizn� na g�owach, kiedy niekiedy przystawali, przys�uchiwali si� czemu�, zdawali si� na co� oczekiwa�. Co chwila kto� wysuwa� si� z salonu, wychodzi� na ganek domu i w zmierzch �agodnego wieczoru wpatrzony wyt�a� wzrok i s�uch. Inni otwierali le��ce na sto�ach dzienniki, albumy, lecz �atwo by�o zgadn��, �e kart, na kt�re patrzyli, nie widzieli, z my�l� oko�o czego� innego kr���c�. Inni jeszcze u otwartych okien stoj�c zamieniali si� p�g�o�nymi s�owami, cz�sto milkn�c, w zamy�leniu. W�r�d tych u okien stoj�cych najwyra�niej dzi� dostrzegam szlachetn� twarz W�adys�awa Orszaka. Postaw� mia� ci�k� nieco, ruchy powolne i mow� nieco powoln�, rozwa�n�. Starzej nad swoje lat czterdzie�ci wygl�daj�cy, oczy zm�czone i smutne wznosi� ku g�rze, ku zawieszonym za oknem mrocznym b��kitom, a pod bujnym, ciemnym w�sem �agodnymi jego usty porusza�y ledwie dostrzegalne drgania. Jakby modli� si�. Mo�e. �wiat�o lampy poz�aca�o mu ciemne w�osy i brod�, na szerok� pier� spadaj�c�. Najm�odsi z towarzystwa do nas, kobiet, si� zbli�yli. Nas, kobiet, by�o tylko dwie. Gospodyni domu, �adna, wiotka, troch� tylko ode mnie starsza, tu� przy mnie na ma�ej kanapce siedzia�a. Zbli�y� si� do niej i do mnie bardzo wysoki, atletycznie zbudowany brunet, kt�rego dla rys�w rzymskich i cery po�udniowej Scypionem czasem nazywano. Powierzchowno�� to by�a cz�owieka �mia�ego, mocnego w uczuciach i woli. Oczy p�on�y jak czarne diamenty, usta pod czarnym w�sem gorza�y purpur�. Przy nim niebawem stan�� typ m�odzie�czy zupe�nie odmienny. Po�udnie i p�noc. Postawa wysmuk�a, raczej w�t�a ni� silna, twarz bia�a, w�osy z�ote, weso�o�� niemal dziecinna w b��kitnych oczach. S�ynny na szerok� okolic� z nami�tno�ci my�liwskiej, ze znakomitej jazdy konnej, z wprawy strzeleckiej. Przesz�o�� kr�tka bardzo, lecz w kt�rej nic nie zapowiada�o polotu ku gwiazdom lub poci�gu ku otch�aniom. Trzeci, kt�ry si� zbli�y�, jeszcze prawie student, przez nas z powodu pokrewie�stwa bliskiego po imieniu Florentym nazywany. Ze studi�w uniwersyteckich przywi�z� z sob� demokratyzm gor�cy, zawzi�ty, w my�li, sercu i mowie wci�� jakby pacierz odmawiaj�cy deklinacj�: lud, ludowi, dla ludu, przez lud, w ludzie... Ogorza�y, barczysty, ��czy� w sobie z demokratycznym sposobem my�lenia nieco te� demokratyczn�, umy�ln� rubaszno�� ruch�w i s�owa, gdy z szarych oczu patrza�a na �wiat mi�kka, lito�ciwa, wci�� ku wy�ynom wzlatuj�ca dusza marzyciela. Stan�li przed nami i zacz�li m�wi� o nim. - Spotka�em si� z nim, widzia�em go, to cz�owiek niezwyk�y, na wodza stworzony. Przyrzek�, wi�c przyjedzie... Tacy ludzie, gdy co� przyrzekn�... - Rzecz prosta, �e przyjedzie. Czy dow�dztwo przyjmie? nie wiadomo... - Przyjmie niezawodnie... - Dlaczego niezawodnie? Gospodarz domu zbli�y� si� do �ony i z cicha rzek�: - Jest ju� tak p�no, �e kaza�em podawa� wieczerz�. Pro� go�ci, Stefuniu! Wysokie czo�o przeszywa�a mu zmarszczka niezadowolenia i w zarysie ust tkwi� wyra�niejszy ni� kiedykolwiek sarkazm. Jeden ze stoj�cych przed nami m�odzie�c�w z drgnieniem ironii w g�osie zapyta�: - Pan ju� zw�tpi�? - Zw�tpi�em. - Ja nie. - Ani ja. Gospodarz zawo�a�: - Szcz�liwa m�odo��! - Dlaczego szcz�liwa? - zapyta�y trzy m�ode g�osy, w kt�rych brzmieniu czu� by�o ju� rozniecaj�c� si� iskr� tych spor�w, uraz, za�ale�, kt�re od roku, mo�e wi�cej, wybucha�y tu pomi�dzy lud�mi starszymi a m�odszymi co dzie�, co godzin�, gor�ce, czasem nami�tne i gwa�towne. Gospodarz domu sympatii m�odego pokolenia nie posiada�, o! nie, za ironi�, za to, co nazywa�o ono ch�odem uczu�, mo�e troch� za dum� cz�owieka wysoko wykszta�conego i mo�nego. Tym razem jednak znik� mu z ust bez �ladu wyraz ironii. - Dlatego - odpowiedzia� - �e m�odo�� to wiara, kt�ra uszcz�liwia, gdy w�tpienie boli. M�wi� szczerze. Z wyrazu czo�a i oczu zna� by�o, �e go co� dojmuj�co, g��boko bola�o. Wkr�tce wchodzili�my wszyscy do wielkiej sali jadalnej, w kt�rej d�ugi st�, okryty naczyniami sto�owymi, b�yszcza� w rz�sistym �wietle lamp i �wiec. W g��bi sali, naprzeciw drzwi, przez kt�re�my wchodzili, rysowa�a si� na jasnym tle �ciany kolumna z czarnego drzewa, z okr�g�ym wyrzni�ciem w g�owicy. By� to staro�wiecki zegar, a� pod sufit prawie wznosz�cy swe oblicze wielkie, okr�g�e, bia�e, czarnymi zmarszczkami wskaz�wek przeorane. Wygl�da� jak symbol czasu, z g�ry i oboj�tnie spogl�daj�cy na ludzkie zachody, niepokoje, losy. By� moment kr�tki, w kt�rym zebrani, na znak gospodyni domu oczekuj�c, otaczali st� w postawach stoj�cych. Ona, stoj�c r�wnie�, na kilka os�b nieco sp�niaj�cych si� oczekiwa�a. Po sali p�yn�� nieg�o�ny szmer rozm�w, dwie nasze kobiece suknie rzuca�y na czarne t�o ubra� m�skich plamy jasne i w blasku lamp �wietliste. W tym w�a�nie kr�tkim momencie za oknami rozleg� si� turkot k�. Szmer g�os�w rozmawiaj�cych umilk�, sal� zaleg�a cisza. Nikt nie usiad�. Po wszystkich twarzach rozla� si� wyraz zaniepokojenia; niekt�re z nich troch� poblad�y. Gospodarz domu �piesznie do przedpokoju wyszed� i po minutach kilku ju� sp�nionego go�cia obecnym przedstawia�. Po wielkiej sali, w rz�sistym �wietle, w�r�d ciszy zupe�nej i trzydziestu paru oczu w jednym punkcie utkwionych, rozleg�o si� imi� i nazwisko - Romualda Traugutta. Jednocze�nie w g��bi sali, prawie pod sufitem, zabrzmia� metaliczny, basowy d�wi�k. Zegar z bia�� twarz� w czarnej obw�dce uderza� zacz�� godzin�. Dziesi�� z kolei d�wi�k�w metalicznych, g��bokich p�yn�o g�r�, gdy doko�a sto�u brzmia�y nazwiska go�ci, z kt�rymi gospodarz domu przyby�ego najp�niej zaznajamia�. Przyczyna op�nienia z �atwo�ci� wyja�nion� zosta�a: jaki� prosty i pospolity wypadek w kilkumilowej podr�y po z�ych jeszcze drogach wiosennych. Mia� lat trzydzie�ci sze�� i na wiek ten wygl�da�, wzrost �redni, budow� cia�a wi�cej spr�yst� i szczup�� ni� siln�, a w ruchach �atwych, pewnych siebie, w postawie wyprostowanej co�, co przypomina�o typy wojskowe. Od pierwszego wejrzenia rzuca�a si� w oczy g��boka czarno�� jego w�os�w, tak obfitych, �e dwie ich fale, jedna nad drug�, wznosi�y si� nad czo�em �niadym, kszta�tnym, przerzni�tym od brwi a� prawie po w�osy pionow� lini� g��bokiej zmarszczki. Oczu nie�atwo by�o dostrzec, bo okrywa�y je szk�a okular�w, lecz w�r�d owalu �niadej twarzy uwag� zwraca�y usta bez u�miechu, spokojne i powa�ne. Mo�e ta powaga ust i ta zmarszczka na czole przedwczesna sprawia�y, �e w powierzchowno�ci tej uderza� przede wszystkim wyraz my�li surowej, skupionej, ma�om�wnej. Nic mi�kkiego, gi�tkiego, ugrzecznionego, nic z �atwo�ci� wylewaj�cego si� na zewn�trz. Tylko my�l jaka� panuj�ca, przeogromna, nieustannie w milczeniu, w skupieniu pracuj�ca, i pod jej pok�adem jaki� tajemny upa� uczu�, kt�ry na czole wypali� przedwczesn� zmarszczk� i gor�cym kolorytem powl�k� milcz�c� twarz. Zna� by�o, �e daleko ch�tniej milcza�, ani�eli m�wi�. Do rozmowy o rzeczach potocznych, kt�ra toczy�a si� w czasie wieczerzy, miesza� si� rzadko i oboj�tnie, kr�tkimi s�owy. W zamian niepodobna by�o nie dostrzec, �e wzrokiem bada otaczaj�ce, �wie�o poznawane twarze. Mo�e w duchu, gotuj�cym si� do spe�nienia jednego z najdramatyczniejszych akt�w, jakie przez duch cz�owieczy spe�nionymi by� mog�, zapytywa� o warto�� i si�� swoich w dramacie wsp�aktor�w. Cicho za odchodz�c� s�u�b� pozamyka�y si� drzwi sali; wszyscy siedzieli w milczeniu doko�a d�ugiego sto�u, z kt�rego zdj�te ju� by�y okrywaj�ce go wprz�d naczynia. Gospodarz domu w postawie stoj�cej przemawia�. M�wi� o tym, �e niedawno jeszcze przeciwny by� rozpoczynaj�cemu si� w kraju ruchowi i powstrzymywa� go usi�owa�, nie dlatego, aby mniej od kogokolwiek pragn�� wolno�ci i szcz�cia kraju, ale �e pora nie zdawa�a mu si� wybran� trafnie ani si�y do�� przygotowanymi, ani szansom zwyci�stwa r�wnymi szansom kl�ski, kt�ra je�eli nast�pi, przyniesie nast�pstwa wagi nieobliczalnej, najpewniej bardzo ci�kiej. Mniema�, �e cierpliwe oczekiwanie na moment sposobny, na zbieg okoliczno�ci dla walki pomy�lny, na powi�kszenie si� i zasob�w do niej, nie mniej jest warte od rzucenia si� w walk� ze szlachetnym i cho�by bohaterskim zapa�em w sercu, lecz bez nale�ytej orientacji w g�owie, bez wagi w r�ku i arytmetycznej tablicy przed oczyma. - Czcicielem rozumu jestem i tych szkie�ek m�drca, kt�re wy�miewa� ma prawo poezja, lecz kt�rych polityka sprzed oczu usuwa� nie powinna. Dlatego odradza�em, walczy�em z pr�dem, usuwa�em si� na stron�. By�em bia�y... Przy s�owach ostatnich podni�s� g�ow� i �mia�ym spojrzeniem spotka� si� z niech�tnymi, ironicznymi u�miechami, kt�re na kilka twarzy wyst�pi�y. - Nie sam jeden w zgromadzeniu tym jestem, kt�rym tak my�la� i nazw� t� nosi�. Wszak znajduj� si� tu wsp�my�l�cy moi, nieprawda�? Wy�ej jeszcze podni�s� g�ow�, na odpowied� czeka�. Powa�nie kilka g�os�w odpowiedzia�o: - Tak. Wi�c m�wi� dalej: - Teraz uderzy� ju� dzwon, wielki dzwon historyczny, i nie bia�ym, ale czarnym by�by ten, kto by na d�wi�k jego g�uchym pozosta�. Istnieje co�, co gdy raz nad powierzchni� ziemi wyst�pi, zg�adzone z niej by� nie mo�e. Tym czym� jest fakt. Fakt zbrojnej walki sta� si�. Znaczna cz�� kraju w ogniu jej ju� stoi. Jakkolwiek niebezpiecze�stwa czy niepodobie�stwa m�g�by dla niej i przez ni� spostrzega� rozum, on r�wnie� wskazuje, �e przeciw niebezpiecze�stwom i niepodobie�stwom, przeciw ha�bie tak�e, kt�ra zuchwa�ych a niedo��nych okrywa, or�em ratunkowym mo�e by� tylko nasza jedno��. M�dry syn domu ostrzega przed rozniecaniem ognia nieostro�nym i niewczesnym, lecz kiedy dom ju� gore, szalonym by�by, wi�cej - przekl�tym by�by, gdyby nad nim nie roztoczy� ramion czynnych, ratuj�cych! Przekona� cz�owieka godzina ka�da odmienia� nie mo�e, ale w godzinie ka�dej inne by� mog� obowi�zki. Obowi�zkami godziny, kt�ra wybi�a w kraju naszym, s� dla nas: jedno�� i ofiarno��. W nich nadzieja... Bez nich zginiemy... Wstrzyma� si�, z g�ow� spuszczon� milcza�, my�la�. Rumie�ce na policzki, blaski gor�ce w oczy wst�powa� mu zaczyna�y. - S� to przyczyny, dla kt�rych,.gdy fakt sta� si� i godzina nowego obowi�zku uderzy�a, wst�pi�em do organizacji powsta�czej tej poleskiej ziemi i na czele jej stan��em. I od momentu, w kt�rym rozum m�j zatwierdzi� has�o: jedno�� i ofiarno��! siebie samego i wszystko, co moje: dom, maj�tek, w potrzebie wolno�� i �ycie, si�y rozumu, jakimi rozporz�dzam, i pragnienie serca najgor�tsze z tych, kt�rych zazna�em kiedykolwiek, z�o�y�em na us�ugi sprawy. U przeciwnego ko�ca sto�u zabrzmia�y ciche brawa, wyszeptywane przez te same usta, kt�re przed chwil� u�miecha�y si� ironicznie i niech�tnie. Ale m�wi�cy, na ten szmer przyjazny, tak jak przedtem na nieprzyjazne u�miechy oboj�tny, m�wi� ko�czy�: - W charakterze nowo mianowanego naczelnika organizacji ziemi poleskiej, w imieniu jej i w obecno�ci jej cz�onk�w, zapytuj� pana Romualda Traugutta, czy przyjmie dow�dztwo nad uformowanym przez organizacj� zbrojnym oddzia�em tej ziemi? Niewysoki, szczup�y, wyprostowany i tylko z pochylonym nieco czo�em, na kt�rym upa� wewn�trzny wypali� pod falami kruczych w�os�w przedwczesn� zmarszczk�, wsta� z krzes�a Romuald Traugutt i odpowiedzia�: - Z dalekich stron powr�ci�em tu z my�l�, �e us�ugi moje mog� by� teraz potrzebne ojczy�nie. Zaw�d, kt�remu si� oddawa�em, przysposobi� mi� do ofiarowanego mi zadania, wi�c je przyjmuj�. Kr�tkie to by�o, proste, skromne, wypowiedziane g�osem maj�cym brzmienie czyste i metaliczne. Doko�a sto�u wszyscy powstali i pochylili si� w milcz�cym uk�onie, po czym sal� zaleg�a chwilowa cisza. Cisza serc, oblewaj�cych si� potajemnymi �zami wzruszenia i cisza grozy, kt�r� oddychaj� momenty wyroczne; i ta jeszcze cisza, z jak� nad tym biednym �wiatem k�dy� wysoko wa�� si� na szalach przeznaczenia losy ludzi i narod�w. Pierwszy cisz� przerwa� Traugutt. - Prosz� organizacj� o zdanie spraw z dzia�a� dla uformowania oddzia�u przedsi�wzi�tych i dokonanych, z liczebno�ci tego oddzia�u, uzbrojenia i wszechstronnych zasob�w jego oraz o mapy powiatu i powiat�w s�siednich, czyli topograficznego terenu, na kt�rym rozwija� si� b�d� przysz�e dzia�ania wojskowe. G�os to by� nieco inny ju� od tego, kt�rym przemawia� przedtem. Pobrzmiewa�a w nim nuta rozkazu, czu� by�o cz�owieka, kt�ry z zadaniem raz na siebie przyj�tym �artowa� nie b�dzie, i fachowca, kt�ry wiedz�c dobrze, czego ��da� mu nale�y, ��dania swe stawi bez pr�nych dodatk�w i om�wie�. Bardzo rych�o zjawi�y si� na stole mapy mniejsze i wi�ksze, lecz przed ich rozwini�ciem z kolei m�wi� zaczynali ci, kt�rzy pe�ni�c w organizacji urz�dy dziesi�tnik�w i setnik�w zdawali spraw� ze zgromadzonych przez siebie dziesi�tk�w i setek przysz�ych zbrojnych partyzant�w, cyfry niedu�e zreszt�, bo oddzia�y partyzanckie z samej natury tego rodzaju wojny liczne by� nie mog�, potem nazwy broni, ilo�ci jej i gatunki. W�dz z twarz� ku m�wi�cym podniesion� s�ucha�; w szk�ach, kt�re os�ania�y mu oczy, zapala�y si�, przygasa�y, migota�y odbicia �wiat�a, czasem pytania kr�tkie zadawa�, czasem zsuwa�y si� mu brwi czarne i zmarszczka na czole pog��bia�a si� widocznie. Raz tylko po rysach milcz�cych przep�yn�a, wnet znikaj�c, smuga rado�ci. By�o to wtedy, gdy przem�wi� naczelnik zorganizowanej w powiecie poczty obywatelskiej, W�adys�aw Orszak. Jak zwykle oci�a�y nieco w poruszeniach, jak zwykle powoli i rozwa�nie m�wi� zacz�� o potrzebie otaczania partii zbrojnej piln� stra�� tych, kt�rzy w domach pozostan�, rozci�gania doko�a niej takiej niby sieci drut�w telegraficznych, z m�nych woli i serc wyprz�dzionych, kt�re by �wiat z ni� i j� ze �wiatem, i jeszcze ludzi jednomy�lnie z ni� dzia�aj�cych, a rozproszonych po �wiecie - wi�za�y. Z twarz� nad wiek przywi�d��, �agodn�, od kt�rej na piersi sp�ywa�a ciemna, g�sta broda, z oczyma, w kt�rych zm�czonym, lecz czystym b��kicie by�o co� z bolesnych upa��w, kt�re d�ugo p�on�y tajemnie i bezpo�ytecznie, m�wi� o tym, gdzie, jak, przez kogo przewo�one, przenoszone b�d� wiadomo�ci, ostrze�enia, ��dania, wskazania. Taka poczta nie jest najpodrz�dniejsz� cz�ci� rozpocz�tego dzie�a; owszem, jest jego cz�ci� bardzo wa�n�. Musi by� zwinna, ostro�na, umiej�ca lata� i pe�za�, prze�lizgiwa� si� i umyka�. Ale znale�li si� ludzie do roboty tej odpowiedni i pan naczelnik przebaczy, �e nie samych starych do niej zabrano, lecz tak�e troch� m�odych, kt�rzy ju� w partii s�u�y� nie b�d�, dop�ki ona w okolicach tych pozostanie. Potem, gdy losy walki przenios� j� w miejsce inne, i ci z ni� si� po��cz�, ale tymczasem do tej stra�niczej roboty trzeba tak�e trochy si� niesteranych i z zapa�em m�odo�ci oddanych sprawie. Bo przecie�... - Bo przecie� partia to serca bij�ce i krew gor�ca kilku setek ludzi, to... dziecko marze� naszych, zabieg�w, nadziei, �e raz przecie nie jak niewolnicy z duszami zabitymi, lecz jak �ywi ludzie �y� b�dziemy. Trzeba tedy nad ni� czuwa�, trzeba krwawym zapasom jej troskliwym czuwaniem dopomaga�!... Pochyli� twarz, kt�ra wraz z czo�em pogi�a si� w mn�stwo fa�d i zmarszczek, z �agodnej zwykle staj�c si� pos�pn�. Z ka�dej jej zmarszczki i z ka�dej jej fa�dy wygl�da�y gorzkie my�li, ci�kie smutki, d�ugo w milczeniu i niemocy prze�uwane. Powoli, g�osem g�uchym znowu m�wi� zacz��: - Powiedzia�em: niewolnicy z duszami pozabijanymi. Tak jest. Kiedy r�ce skute i usta zakneblowane, to i dusza zrazu usypia, a potem mrze. Byli tacy, kt�rzy powiadali: "Czego wam brak? spokojnie sobie �yjecie, w dostatkach... po co zdrow� g�ow� pod ewangeli� k�adziecie?" Ot� to... zdrow� g�ow�! �miech gorzki z takiego zdrowia! Nic nam nie by�o wolno: ani czyni�, ani g�o�no m�wi�, ani ludu naszego z jarzma niewoli i ciemnoty wyzwala�, ani �ycia swojego przerabia�, polepsza�. Tylko: jedz, pij, �pij i gnij! To wolno. Niedobrze ci z tym? Powinno by� dobrze, a je�eli nie jest, to milcz! Je�eli sarkniesz g�o�no lub palcem poruszysz - na Sybir! I tak by�o tyle lat. Bo�e m�j! tyle dziesi�tk�w lat! Byli tacy, kt�rzy w tym b�ocie poznajdowali sobie r�ne rozkosze i nimi si� potruli, ale byli inni. Bo�e! Ty jeden wiesz, ile ci inni cierpieli! jak im w�asne my�li pali�y wn�trzno�ci, jak z nich w�asne si�y i ochoty, do niczego nie u�yte, rz�a�y zaduszane, ci�gle konaj�ce i nigdy nie mog�ce skona�! Najlepsze lata �ycia przechodzi�y nam, jak ten dym szary, kt�ry po ziemi si� czo�ga, a gdy spr�buje wznie�� si� w g�r�, z�y wiatr zaraz o ziemi� go ci�nie i po b�otnistej powierzchni jej rozci�gnie... Tak d�u�ej nie mo�na by�o �y�. Ja wiem, �e si�y nasze ma�e, wi�c czerwonym by� nie �mia�em. Ale i bia�ym nie by�em tak�e, nie! Za wielem cierpia�, za wielem przys�uchiwa� si� �miertelnemu rz�eniu duszy w�asnej i dusz bliskich, abym bia�ym m�g� by�. A teraz co do tej motyki porywaj�cej si� przeciw s�o�cu, to my�l�, �e... B�g jest z nami i �e sprawa nasza to sprawa boska. Tedy... jaki tam koniec b�dzie, to b�dzie, powinno�� swoj�... powinno�� swoj� czy�my. Bardzo wzruszony, z dr��cymi wargami i poblad�ym czo�em na krzes�o opad�, ci�ko oddycha�, a po kr�tkim milczeniu doda� ju� tylko: - Poczta obywatelska powinno�� swoj� spe�ni. R�cz�. Wtedy to w�a�nie na milcz�c� twarz naczelnika oddzia�u zbrojnego spad�a smuga rado�ci i cho� pr�dko zgas�a, oczy jego zza szkie� je os�aniaj�cych, tkwi�y d�ugo w szlachetnych, smutnych, przedwcze�nie uwi�d�ych, zoranych rysach Orszaka. Teraz rozpostar�o si� na stole kilka map r�nej wielko�ci i wieniec g��w pochyli� si� nad nimi, gdy w gwarze rozmowy brzmia�y liczne nazwy dwor�w, wsi, miasteczek, uroczysk. �adna droga �elazna w�wczas jeszcze stron tych nie przebieg�a i by�o w nich troch� go�ci�c�w szerokich i mn�stwo dr�g, dro�yn, kt�re w kierunki r�ne rozbieg�y si� po nie�cignionej okiem r�wninie. By�y w tych stronach okolice �yzne, ludne, faluj�ce bujnymi zbo�ami, g�sto strzelaj�ce ku niebu grupami topoli, kt�re przyozdabia�y dwory, i krzy��w, kt�re str�owa�y u wr�t wiosek. I by�y pustkowia niemal bezludne, k�pami wilgotnych ��k wysadzane, wodami mokrzade� �wiec�ce, przemawiaj�ce tylko g�osami hulaszczych wichr�w lub w�drownych ptak�w, ale st�p obcego przybysza gro�ne �mierteln� grz�zl� trz�sawisk. I by�y tam jeszcze lasy wielkie, g��bokie, lasy odwieczne, przez wieki toporem nie dotykane, wspania�e przybytki natury samotnej i dzikiej, ob��dne labirynty, z drogami wiadomymi tylko zwierzom je zamieszkuj�cym i ludziom o barach pot�nych, wzroku bystrym, strza�ach celnych, kt�rzy nad ich niepokalan� ca�o�ci� str�owali. I by� tam na koniec w�r�d wielu w�d innych, przez natur� po ziemi tej rozlanych, jeden szlak wody nieszeroki, przez r�ce ludzkie na powierzchni� jej dobyty i nazwany Kana�em Kr�lewskim. Podni�s� si� wieniec g��w znad map na stole roz�o�onych i po ustach rozbieg�y si� s�owa: - Za Kana� Kr�lewski! Do las�w horeckich. Tam partia uda� si� i ob�z za�o�y� mia�a. Przedtem jednak zgromadzi� si� musi. Z ziemi rozleglej, z r�wniny dla oka bezgranicznej, z rozsianych po niej dwor�w, miasteczek, chat le�niczych, zagr�d drobnoszlacheckich, na jednym punkcie zgromadzi� si� musi. Na punkcie przedstawiaj�cym u�atwie� najwi�cej, niebezpiecze�stw najmniej. Romuald Traugutt podni�s� znad mapy twarz i wym�wi�: - Dw�r dziatkowicki. A po kr�tkiej chwili, spojrzeniem po zebranych wiod�c, zapyta�: - Czy w�a�ciciel Dziatkowicz jest tutaj obecny? - Tak; ja jestem w�a�cicielem Dziatkowicz. Traugutt m�wi� zacz��: - W�adzy dyktatorskiej nie posiadam. Mienia i wolno�ci ludzi na niebezpiecze�stwo wystawia� bez dobrowolnego zgodzenia si� ich na to nie mam prawa. Miejscu, kt�re b�dzie punktem zbornym partii, i w�a�cicielowi jego zagro�� niebezpiecze�stwa powa�ne. Dw�r spalony, maj�tek zabranym, w�a�ciciel jego uwi�zionym i surowo karanym mo�e zosta�. Zgromadzenie si� partii w Dziatkowiczach przedstawia dla niej korzy�ci znaczne, lecz kt�re w�wczas tylko osi�gni�te b�d�, je�eli w�a�ciciel miejsca tego, z pe�n� wiedz� o mo�liwych nast�pstwach swego czynu, zgodzi si� go dokona�! Ju� w po�owie przem�wienia tego podni�s� si� z krzes�a �w wysmuk�y, zaledwie dojrza�y blondyn z bia�� twarz�, weso�ymi oczyma i drobnym w�sem z�otym nad ustami, kt�re dot�d zdawa�y si� zna� tylko �miech, pie�� i poca�unki; �w my�liwiec nami�tny, na szerok� okolic� ze znakomitej jazdy konnej i strza��w celnych s�ynny, �w z przesz�o�ci� bardzo jeszcze kr�tk�, lecz w kt�rej nic nie zapowiada�o polotu ku gwiazdom lub poci�gu ku otch�aniom... O! od dawna zszed� ju� z tej ziemi w krain� nieznan�, kt�ra tam k�dy� po drugiej stronie rzeki �ycia le�y, zszed� z niej po d�ugich cierpieniach wygnania, ub�stwa, czysty do ko�ca, m�ny do ko�ca, gwia�dzie m�odo�ci swej i otch�ani, kt�ra mu �ycie po�ar�a, b�ogos�awi�cy do ko�ca. Zszed� z tej ziemi samotny, bezdzietny... i wolno mi imi� jego wym�wi�, a tobie je g�o�no powt�rzy�. Mo�e na nie, jak na mogi��, sp�ynie promie� jakiego rozrzewnionego oka, kt�re samo kocha gwiazdy i otch�anie... Podni�s� si� z krzes�a Gustaw Radowicki i z oczyma jak dwa b��kitne p�omienie gorej�cymi rzek�: - Nie tylko zgadzam si�, ale skoro to dla partii ma by� korzystne, ciesz� si�, �e w�a�nie te moje kochane Dziatkowicze korzy�ci tych dostarczy� mog�. I w zamian o jedno tylko pana naczelnika prosz�, aby mi by�o pozwolone... Zmiesza� si� jako�, spu�ci� oczy, mo�e przed tkwi�cym w nim wzrokiem naczelnika. Jednak po chwili doko�czy�: - Aby mi by�o pozwolone nale�e� w partii do oddzia�u jazdy... Teraz znowu za�mia�y mu si� oczy i usta. - Bo �e b�d� s�u�y� w partii, to ju� dawno postanowione i wiadome. Jak�e! Setnikiem przecie� jestem. Stu ludzi ch�tnych do p�j�cia zebra�em, a sam mia�bym nie p�j��! To przecie� przez g�ow� nigdy mi przej�� nie mog�o. Ale prosz�, aby mi wolno by�o s�u�y� w je�dzie, bo ja na koniu to do wszystkiego, a pieszo to jako�... tak jako�... Ale prosz� tylko - i jak pan naczelnik rozka�e, tak si� stanie. Tylko to jeszcze powiedzie� musz�, �e mam konia El Raszyda, takiego, co to w sam raz... do takiej s�u�by w sam raz... Zmiesza� si� znowu, umilk�. Naczelnik za� z twarz� wci�� ku niemu podniesion� tkwi� w nim wzrokiem i na usta - pierwszy raz, odk�d tu przyby� - wykwita� mu poczyna� u�miech. Wykwita�, bo dziwnie �wie�y by�, szczery, per�owy od rz�du z�b�w bia�ych, kt�re w nim b�ysn�y. Przy tym �una rado�ci twarz mu op�yn�a i z czo�a sp�dzi�a pos�pn� zmarszczk�. Z weso�ym prawie gestem zawo�a�: - Ale owszem, zgadzam si�, aby pan s�u�y� w je�dzie, i nawet... Tu g�os jego nabra� ton�w zupe�nie weso�ych. - Poniewa� pan ma konia El Raszyda, co to w sam raz, mianuj� pana swoim adiutantem. A� po brzegi z�otych w�os�w z rado�ci zarumieniony m�odzieniec przed naczelnikiem z�o�y� g��boki uk�on i siadaj�c, ku wysokiemu brunetowi, kt�rego czasem Scypionem nazywano, z porozumiewawczym skinieniem g�owy rzuci� zagadkowe s�owa: - A co, Feliksie! Widzisz! I ja z tob�... Zna� o czym� w�tpili wsp�lnie i zna�, �e tamten wybiera� si� tak�e do jazdy. Ale teraz wsta� z krzes�a swego naczelnik: - Sko�czone s� na dzisiaj narady nasze. M�wc� nie jestem. Mniema�em zawsze, �e s�owem najwymowniejszym z tych, kt�rymi cz�owiek do �wiata przemawia� mo�e, jest czyn. Jednak teraz, gdy B�g pozwoli�, �e przyst�puj� do czynu, o kt�rym zawsze marzy�o serce moje, z serca wyrywaj� mi si� s�owa, tylko co przez pana Orszaka powiedziane: "Sprawa nasza to sprawa boska". To jest r�wnie� prawd�, co pan Orszak powiedzia�, �e niewola zabija dusze, a ja z tej prawdy wyprowadzam wnioski, �e nikomu nie wolno zabija� dusz ludzkich, i odwrotnie: duszom ludzkim nie wolno pozwala�, aby ktokolwiek je zabija�. Oto jest prawo nasze do walki, kt�r� przedsi�bierzemy, i oto dlaczego sprawa nasza jest spraw� bosk�. Nie na podboje i nie po �upy idziemy, ale po odbi�r wydzieranego nam dobra boskiego. Dobrem boskim - cnota ludzka, cnoty nie ma bez wolno�ci. Je�eli wygramy, wygran� nasz� b�dzie zbawienie duszy narodu, jego czci i jego doczesnego szcz�cia; je�eli przegramy, rzek� krwi przez nas przelanej inni zap�yn� do wolno�ci. Ale jakikolwiek b�dzie nasz koniec, powinno�� nasz� czy�my. Z nadziej� czy przeciw nadziei, ale z prawd� i z Bogiem! My z prawd� i ze sprawiedliwo�ci�, wi�c z Bogiem. W tym nasza moc. My z Bogiem. Nie patrza� na nikogo, spojrzeniem b��dzi� w g�rze i cho� umilk�, wargi mu wewn�trznymi s�owy jeszcze drga�y, gdy twarz i postaw� oblewa�a jaka� od ziemi oderwana, ze s�o�c mistycznych wyb�ys�a ekstaza. W takich ekstazach wbrew ziemskim rachubom rodz� si� niez�omni ksi���ta czynu i z pie�ni� triumfu w duchu, wbrew m�czarniom cia�a, umieraj� m�czennicy. Wieniec twarzy, od wzrusze� i znu�enia bladych, otacza� d�ugi st�, i w sali, kt�r� zaleg�o milczenie, zegar pocz�� wybija� godzin�. Z bia�ego oblicza w czarnej obw�dce, spod sufitu patrz�cego, wyp�yn�y cztery z kolei d�wi�ki metaliczne, g��bokie. Czy oczy ludzkie d�ugim czuwaniem zm�czone by�y, czy lampy przygasa�y, ale rz�siste ich �wiat�o zdawa�o si� teraz rozprasza� w kurzaw� mn�stwa �wiec�cych atom�w, kt�re przed oczyma migota�y, drga�y, maj�c linie otaczaj�cych twarzy i przedmiot�w. P�omienie dopalaj�cych si� �wiec sta�y w wysokich kandelabrach wielkie, jaskrawe, z nitkami dymu u chwiej�cych si� wierzcho�k�w. Powietrze nasycone oddechami ludzkimi, mo�e cz�stszymi, ni� to bywa w momentach powszednich, sta�o si� duszne i gor�ce. Kto� zbli�y� si� do jednego z okien, na o�cie� je otworzy� i za tym otwartym oknem ukaza� si� dziw, cud: dziwnie cudny i pi�kny poranek wiosenny. Niepokalany b��kit nieba, jasna zielono�� ogrodu, osypana brylantami rosy. Bia�e gwiazdy narcyz�w nad trawami, mn�stwo fio�k�w w trawach roz�o�yste jab�onie w r�owym i grusze w bia�ym rozkwiciu. Potoki woni i fale powietrza napojonego ros�. I wszystko od nieba do ziemi, od szczyt�w drzew wysokich do drobnych traw i kropel rosy, w wielkim, pe�nym, z�otym �wietle s�o�ca wyra�ne, wypuk�e, wyodr�bnione, jasne, poz�ocone. Od doznanych wzrusze� dr��ce i wzajem wspieraj�ce si� o siebie, my, dwie kobiety, prawie dzieci, szeroko otwartymi oczyma patrza�y�my to na �w rajski obraz za oknem, to na sal� nape�nion� �wiat�em ��tym, sproszkowanym, migoc�cym, dymnym i twarzami ludzkimi o czo�ach zbru�d�onych i zm�czonych oczach... Poemat i dramat. Raj i czy�ciec. Pogoda i burza. Ii Kto wiosny owej przesypia� ca�e noce? Kto zna� wczesne i spokojne sny? O p�nej, nocnej godzinie po grobli, kt�ra w�r�d dwu rz�d�w wierzb wznosi�a si� nad dwoma roz�ogami ��k, p�dzi� na koniu cz�owiek szar� burk� owini�ty. Ca�� szybko�ci� bystrego konia p�dzi�, u ko�ca grobli obszerny dw�r okr��y�, na dziedziniec jego jak wicher wpad� i konia przed gankiem domu osadzi�. Na ganku szarza�o w zmroku kilka postaci m�skich i biela�o kilka sukien kobiecych. G�os jaki� zapyta�: - Kto? Je�dziec, z konia zaskakuj�c, odpowiedzia�: - Pos�aniec. Wszed� na ganek i cicho m�wi� zacz��: - Partia z Dziatkowicz ku lasom horeckim idzie i na dwie godziny we dworze, z kt�rego pos�aniec przybywa, stan�a. Naczelnik partii wzywa najbli�ej zamieszkuj�cych cz�onk�w organizacji, aby dla pom�wienia z nim o rzeczach wa�nych przybyli. Jak najpr�dzej, gdy� ani minuty d�u�ej nad dwie godziny partia si� tam nie zatrzyma. Kilku takich jak on pos�a�c�w rozlecia�o si� w strony r�ne, jemu tu p�dzi� co ko� wyskoczy rozkazano. I tak samo powraca� z uwiadomieniem czy wezwani przyb�d�. Jest jeszcze kartka do pani... Nie sko�czy� m�wi�, gdy ju� para ludzi, m�czyzna i kobieta, ku stajniom przez dziedziniec bieg�a. W moim r�ku szele�ci�a kartka z pi�ciu s�owami: "Przyje�d�aj tak�e. Jeste� potrzebna. Stefania". S�u�b� stajenn� budzi�? Strata czasu. Do powozu konie zak�ada�? Kto by tam teraz my�la� o powozach! Kilka minut up�yn�o i ju� przed stajni� sta� ko� do linijki zaprz�ony. Nie wiesz, co to linijka? Taka g�adka, zwyczajna deska, pomi�dzy czterema ko�ami po�o�ona i suknem obita. Nic wi�cej. W�skie to, niezmiernie lekkie, dla gospodarzy do je�d�enia po dro�ynach i miedzach polnych... Kobiety rzadko tym je�dzi�y, jednak czasem, w takiej postawie, jak je�d�� na koniu. Towarzysz m�j uj�� lejce, ja za nim ju� siedzia�am. Trzy wiorsty drogi tylko. Linijka nasza jak strza�a pru�a powietrze, turkoc�c po twardej grobli, prawie doganiaj�c p�dz�cego przed ni� na koniu pos�a�ca. Noc by�a gwia�dzista, troch� wietrzna. Wierzby lekko chwia�y si� i szemra�y po obu stronach drogi. Wpadli�my na wielki dziedziniec latarniami o�wietlony, mrowiskiem ludzkim pokryty. Latarnie na drzewach, na s�upach u �cian budynk�w, i w czerwonawym ich �wietle mrowisko ludzkie, poruszaj�ce si� i gwarne. Czamary, bluzy, kr�tkie sukmany, szerokie pasy, sk�rzane, wysokie obuwia, czapki jak �an kwiat�w, amarantowe, szafirowe, bia�e. Na plecach strzelby, u pas�w pistolety. Du�y p�k kos, pionowo w d�ugie trzony oprawionych, sta� oparty o �cian� domu i w �wietle latarni nad nim wisz�cej b�yszcza� jak stalowe s�o�ce. Ruch, gwar, szum ludzkich krok�w i g�os�w. Nawo�ywanie, wydzwaniaj�ce imiona i nazwiska, rozmaite rozmowy, tu i �wdzie wybuchy �miechu. W mrocznych g��biach dziedzi�ca, pod gospodarskimi budynkami konie r�� i parskaj�, rysuj� si� m�tne sylwetki woz�w i ludzi, w pobli�u domu, na przestrzeni najlepiej o�wietlonej, pobrz�kuj� nad d�ugimi sto�ami naczynia gliniane i szklane. Mn�stwo postaci i twarzy; ogromna rozmaito�� ich zabarwienia i wyrazu. S� tu synowie dom�w zamo�nych, dzieci dostatku i elegancji, z niestartym pi�tnem ich w poruszeniach i odzie�y. S� m�odzi uczeni, dzieci my�li i wiedzy, z niepozbytym ich �wiat�em na czo�ach i oczach. S� wszyscy niemal stra�nicy las�w o barach szerokich, wzrokach nieco ponurych, lecz bystrych, do przebijania g�stwin i mrok�w nawyk�ych. Jest ca�a m�odzie� zagr�d drobnoszlacheckich, ra�na, �mia�a, o u�miechach �atwych i zamaszystych ruchach. I jest jeszcze nieco postaci w�t�ych, najmniej wyra�nych, zdaj�cych si� by� cieniami, kt�re id� za tamtymi. Tych, z miasteczek, gdzieniegdzie ze wsi ch�opskich, z jakich� mo�e dr�g losu ob��dnych i nieszcz�liwych, przywiod�y tu has�a, kt�re sennymi duszami wstrz�sn�y, nadzieje przysz�o�ci lepszej, kt�re czarem sp�yn�y na z�� tera�niejszo��. Kiedy linijka nasza przez t�um ten z wolna si� przesuwa�a, z ganku domu zbieg�a i naprzeciw niej bieg�a wiotka, �adna kobieta w bia�ej sukni, za r�ce mnie z linijki zeskakuj�c� pochwyci�a, m�wi�c �piesznie: - Przyjecha�a�? To dobrze! Daj� zlecenie mnie i tobie, przez nas innym. Chod� pr�dko! Wesz�y�my razem do wn�trza domu, kt�re w por�wnaniu z dziedzi�cem wydawa�o si� dziwnie pustym i cichym. Sala jadalna o�wietlona by�a, ale pusta. Nikogo w niej nie by�o. Tylko bia�e oblicze zegara patrza�o na ni� z wierzcho�ka czarnej kolumny i u otwartych okien wiatr porusza� firankami. W przyleg�ym salonie kilku ludzi, przy jednym ze sto��w siedz�c, p�g�osem rozmawia�o. Zaraz w progu rzuci�y mi si� w oczy kruczoczarne w�osy Traugutta. Gdy�my si� powoli i troch� nie�mia�o zbli�a�y, on w�a�nie m�wi�: - Sam nie chcia�bym tego, ale jak�e inaczej szpiegostwo, donosicielstwo ukr�ci�? Prawa wojskowe dla post�pk�w takich zawsze i wsz�dzie maj� kar� �mierci. Jednak czy zastosowanie jej w tym przypadku nie poci�gnie sk�din�d nast�pstw dla sprawy szkodliwych? Gospodarz domu, z brwi� zmarszczon�, odpowiedzia�: - W okoliczno�ciach, �r�d jakich si� znajdujemy, objaw energii i rzucenie postrachu na �ywio�y nam nieprzyjazne wydaj� mi si� koniecznymi... - A ja - przerwa� Orszak - by�bym za okazaniem wspania�omy�lno�ci, kt�ra mo�e uj�� nam serca. - Ideologia! - sarkn�� gospodarz domu. - Odwykli�my od energicznych czyn�w i jak "md�e panienki" gotowi�my dostawa� spazm�w na widok kropli krwi. - Zdaniem moim - ozwa� si� kto� inny - sam pan naczelnik o losie cz�owieka tego rozstrzyga� powinien. Tylko. Do nas to nie nale�y. - By�o�by to pi�atowym umywaniem r�k? - z najsarkastyczniejszym ze swych u�miech�w rzuci� gospodarz domu i m�wi� dalej: - Jeste�my naturalnymi doradcami naczelnika i co do mnie, w charakterze doradcy, g�osuj� za okazaniem energii, za rzuceniem postrachu, czyli - za �mierci� szpiega i donosiciela. Byli tak bardzo rozmow� zaj�ci, �e zaledwie teraz nas spostrzegli. Po kr�tkich powitaniach gospodarz domu bez �adnej zw�oki przedstawi� to, czego organizacja od nas ��da�a. By�y to zadania maj�ce zwi�zek z potrzebami ekonomicznymi partii, w�a�ciwie z pewnymi ich szczeg�ami, kt�re teraz dopiero, po jej zgromadzeniu si�, na jaw wyst�pi� mog�y i wyst�pi�y. Trzeba by�o usun�� pewne braki, zado��uczyni� wi�kszym, ni� rachuby poprzednie wskazywa�y, wymaganiom, zapobiec mog�cemu zdarzy� si� nieprzygotowaniu i niedostatkowi. Rzeczy tych drobnych i zarazem do�� trudnych kobiety dokona� mog�y z wi�ksz� ni� m�czy�ni �atwo�ci�, z mniejszym niebezpiecze�stwem. Sz�o nie o jedn� ani o dwie kobiety, ale o ca�y legionik kobiecy, roztropnie i trafnie dobrany. Na wzgl�d ostatni kilka g�os�w nacisk po�o�y�o. Omy�ki w wyborze mog�y poci�gn�� z sob� nast�pstwa nieobliczone. Przymiotami legioniku, maj�cego krz�ta� si� po okolicy rozleg�ej i nad kt�r� niezawodnie po wyst�pieniu partii nieprzyjaciel stra� baczn� rozci�gnie, musia�y by�: zwinno�� ruch�w, ich spok�j i ich niejako naturalno��. Druga cecha niezb�dna: umiej�tno�� ujmowania dla roboty swojej serc i ch�ci ludzkich. A trzecie: umiej�tno�� milczenia. I czwarta jeszcze: odwaga. - I przytomno�ci umys�u w �adnym wypadku nie traci�! - z przyjacielskim ku nam u�miechem doda� Orszak. S�ucha�y�my szcz�liwe, przej�te, skupione; w piersiach gra�y nam bohaterskie pie�ni, a po g�owach ju� przelatywa�y my�li: kto, gdzie, jakim sposobem? Ku m�wi�cym pochylone, w s�owa ich zas�uchane, z ogniami na policzkach, bez �adnej o tym wiedzy swojej mocno �ciska�y�my si� za r�ce. Wtem us�ysza�y�my g�os Traugutta. Spojrzenie jego zza szkie� okular�w spoczywa�o na nas uwa�ne przenikliwe, lecz nie surowe; owszem, wewn�trznym u�miechem rozja�nione. Do otaczaj�cych rzek�: - Paniom tym w zupe�no�ci zaufa� mo�na. A potem do nas: - Z ufno�ci� powierzamy wam te na poz�r drobne, lecz w rzeczywisto�ci wa�ne interesy polskiego �o�nierza. I tak jak w�wczas, po m�odzie�czym i entuzjazmu pe�nym o�wiadczeniu w�a�ciciela Dziatkowicz, usta rozkwit�y mu �wie�ym, szczerym, per�owym u�miechem. Snad� u�miechy na t� twarz surow� naj�acniej wywo�a� widok m�odo�ci, kt�ra na kszta�t �wiecy przed o�tarzem pali�a si� przed obliczem idea�u p�omiennie i prosto. Jeszcze kilka zapyta�, odpowiedzi, przestr�g, uwag i uczu�y�my, �e�my tu ju� niepotrzebne. Poci�ga�a nas ku sobie wielka sala sto�owa. Nie by�a ju� pusta. Kilkunastu ludzi wesz�o tu z rojnego dziedzi�ca i nietrudno by�o odgadn��, �e znajdowali si� pod wp�ywem wzruszenia, mo�e nawet wzburzenia, kt�re na wodzy trzymane, objawia�o si� jednak w szeptach, gestach, wyrazach twarzy. Byli tam bliscy znajomi nasi, towarzysze zabaw i zaj��, krewni. Uderzy�a nas zmiana, kt�ra w nich zasz�a. Wydawali si� wzrostem wy�si i wyrazem wi�cej m�scy ni� przedtem. Postawy i poruszenia ich nabra�y energii i prostoty, oczy sta�ego i silnego blasku. Strzelb przy sobie nie mieli; tylko u pas�w pob�yskiwa�y pochwy kryj�ce w sobie r�n� kr�tk� bro�. By� tam ze swym rzymskim profilem twarzy i wzrostem wszystkie inne przenosz�cym, Scypionem czasem zwany, Feliks Jagmin, by� Radowicki szafirow� konfederatk� z fantazj� u boku trzymaj�cy, by� demokrata �w zaci�ty, �wie�y eks-student Florenty, byli Artur i Henryk Ronieccy, synowie ojca, kt�ry za bia�ego og�oszony, przez to znielubiony, teraz dw�ch syn�w mia� w partii; ma�y Tar�owski, dziwny ch�opak, bia�y i r�owy jak panienka, botanista uczony, a z dobrej woli nauczyciel dzieci ch�opskich w pobliskim miasteczku; dwaj m�odzi medycy, kt�rzy w partii funkcj� lekarzy obozowych pe�ni� mieli; i inni jeszcze, dobrze znani, bliscy. Rozmawiali z sob� g�osami przyt�umionymi. Mo�na by�o dos�ysze� s�owa: - To niepodobna! To sta� si� nie mo�e. - P�jd�my! przedstawmy! powiedzmy zdania nasze! - Od tego rozpoczyna�? Nigdy! By�oby to dla nas wstydem... - Fa�szywym krokiem wzgl�dem ludu... - Kimkolwiek jest, cz�owiek ten pochodzi z tutejszego ludu, na tej ziemi si� urodzi�. I wiele innych zda� oderwanych, z kt�rych niepodobna by�o wyrozumie�, o co chodzi, ale kt�re objawia�y uczucia zatroskania, obrzydzenia, niepokoju, na wodzy trzymane, pow�ci�gane, jednak wybiegaj�ce na zewn�trz w gestach ramion, w marszczeniach brwi, w b�yskach oczu. Zamieni�y�my z nimi przyjacielskie u�ci�nienia d�oni i zapyta�y�my, o co idzie, co sta�o si� lub ma si� sta�. �mia�o mog�y�my zapytywa�. Pomi�dzy nimi i nami, wobec idei i dzia�a� w imi� jej przedsi�branych, panowa�a r�wno�� zupe�na. Florenty, ca�y w ogniu, z oczyma zmartwionymi, jedn� z nas za r�k� pochwyci�. - Chod�cie! poka��. I opowiem. Sz�y�my z nim na dziedziniec. Poszli za nami Artur Roniecki i Marian Tar�owski. Pr�dko przez ten dziedziniec przebrn�� by�o teraz niepodobna. Wsz�dzie gromadki i t�umiki ludzkie, ruszaj�ce si�, rozmawiaj�ce. Mn�stwo po drodze przywita�, kr�tkich rozm�w, pr�b o dobre �yczenie na drog�, o dobr� pami�� dla odchodz�cych w drog�. W drog� blisk�, a jednak dalek� i dla wielu bezpowrotn�. Nieraz oczy zapiek�y nas od �ez, kilka razy spostrzeg�y�my w innych oczach szklist� ich pow�ok�. Ale by�y to sekundy, po kt�rych wraca�a ra�no�� gwarna i weso�a, w uczuciach wezbranych, w wyobra�ni rozko�ysanej �r�d�o swe maj�ca. Raz, gdy�my tak sz�y, witaj�c i razem �egnaj�c, �ciskaj�c r�ce ludzi, zamieniaj�c z nimi kr�tkie s�owa, po dziedzi�cu rozleg� si� huk przera�liwy. Jakby co� ogromnego upad�o i rozbi�o si� na mn�stwo szcz�tk�w, jakby mn�stwo metalowych ostrzy wzajem o siebie uderzy�o. By�y to kosy, kt�re wskutek nie wiedzie� jakiego wypadku ze�lizn�y si� po �cianie, o kt�r� by�y oparte, i upadaj�c sypn�y w powietrze gar�� d�wi�k�w, tak samo jak ich �ele�ca ostrych. Podniesiono je natychmiast i umieszczono na miejscu uprzednim, gdzie znowu w �wietle latarni rozb�ys�y jak stalowe s�o�ca. Ale przez wypadek ten, czy mo�e przez wra�enie na niekt�rych sprawione, wywo�any, rozleg� si� w powietrzu zbiorowy wybuch �miechu. Jednak im wi�cej wraz z towarzyszami swymi oddala�y�my si� od domu, tym wi�cej t�um ludzki rzednia� i tym wyra�niej w gwia�dzistym zmroku wyst�powa�y przed nami �ciany budynk�w gospodarskich i otaczaj�ce je roz�o�yste drzewa. Ze sfery �wiat�a i ha�asu wesz�y�my w sfer� cienia i wzgl�dnej ciszy. Na znacznej przestrzeni pali�o si� tu tylko kilka latar�, w kt�rych �wietle dostrzec by�o mo�na sylwetki osiod�anych koni i w milczeniu doko�a nich poruszaj�cych si� niewielu ludzi. Gwiazdy za to wyra�niej ni� tam iskrzy�y si� na niebie, wiatr szele�ci� w czarnych drzewach i od traw podnosi�a si� rze�wi�ca wilgo� rosy. Pr�dko obok nas id�c Florenty opowiada�: - Zaledwie wyszli�my z Dziatkowicz, drog� nam zabieg� ch�opak wiejski, mo�e trzynastoletni, i ca�y dr��cy, przel�kniony, do Jagmina, kt�ry z po�ow� jazdy na czele partii jecha�, �a�o�nym g�osikiem wo�a� zacz��: - St�jcie, panoczku, st�jcie! Zatrzymajcie si�, je�eli Boga kochacie! Jagmin konia powstrzyma�, nam to samo uczyni� rozkaza� i z siod�a pochyli� si� ku ch�opcu, kt�ry mu jak�� zapisan� kartk� papieru podawa�. Rozwin�� kartk�, przeczyta� i nam pokaza�. By�o to ni mniej, ni wi�cej, tylko oznajmienie posy�ane do wojska, �e wyszli�my z Dziatkowicz, ilu nas jest, w jakim udajemy si� kierunku. Wszystko wy�ledzone, wyszpiegowane i donoszone. My do ch�opca: - Kto jeste�? - S�uga dziakowy. - Gdzie mieszkasz? - U dziaka. - Dlaczego nie u rodzic�w? - Nie mam rodzic�w, pomarli. - Kto ci t� kartk� da�? - Dziak. Kaza� dziecku co tchu z t� kartk� do miasteczka biec i oficerom j� odda�. Widzicie, ga�gan jaki! Nie ch�opak, ale dziak! Ch�opaka Jagmin na konia podni�s�, przed sob� na siodle posadzi� i zapytuje: - Czy wiesz, co w tej kartce napisane? - Wiem - odpowiada. S�ysza�, jak dziak �onie swojej czyta�. - Dlaczego� nam j� odda�? Tu dzieciak rozp�aka� si�, zm�czy�y go ju� pytania, czy czego� zl�k� si�, Jagmin po w�osach go pog�adzi�, w g�ow� poca�owa� i znowu: - Dlaczego� nam j� odda�? Nie b�j si� niczego. Dobrze� uczyni� i dzi�kujemy ci za to, ale dlaczego? Spu�ci� kud�at� �bin� i tak cicho, �e ledwie�my dos�ysze� mogli: - Jak zobaczy� was, to po�a�owa�... P�ki nie widzia�, to lecia� tam, gdzie dziak kaza�, a jak zobaczy�, to po�a�owa�, bo... bo... dziak przed �on� swoj� m�wi�, �e oni was wszystkich jak kaczki wystrzelaj�... - Mia� po trochu racj� dziak! W czystym polu i niespodziewanie. Ale co o tym dziecku ch�opskim my�licie? Jakie serce z�ote? Jaka natura tkliwa!? - Je�eli nie k�ama�! - flegmatycznie odezwa� si� id�cy za nami Artur Roniecki. Florenty oburzy� si�. - �e ch�opskie dziecko, to ju� zaraz k�ama� mia�o! Wstyd� si�, Arturze! Tamten, z jednostajn� wci�� flegm�, odpowiedzia�: - Nie dlatego, �e ch�opskie, ale dlatego, �e ludzkie dziecko, a temu, co m�wi� dzieci ludzkie w og�le, nie dowierza� trzeba... - Tak�e filozofia! A sam ca�owa�e� ch�opca, a� mlaska�o... - Sentyment we mnie obudzi�... - W nas wszystkich. Odebra� go od Jagmina �emirski, od �emirskiego tu obecny filozof, od filozofa ja go w obroty wzi��em, ode mnie kto� inny. Dziw, �e�my go na �mier� nie zaca�owali. O�mieli� si�, prawie rozswawoli�, �mia� si� zacz�� i r�nych cz�ci odzie�y naszej dotyka�: - Jakie u was czapki �adne! A jakie pasy! A strzelby, a jej! We�cie mnie z sob�... strzelb� dajcie... Rozkosz nie malec! Gdyby by� cho� troch� starszy! Ale b�ben taki! Za wcze�nie go jeszcze na bale z sob� bra�! - Ale c� z kartk�? - Jagmin zawr�ci� konia i z ni� do naczelnika, a naczelnik jak z bicza trzas�, natychmiast: "ten, ten, ten, do dziaka niech jad�! R�ce i nogi mu zwi�za�, oczy zawi�za�, tu przywie��! Marsz! Marsz!". U niego wszystko tak: w trybie rozkazuj�cym, w tempie szybkim. Dziak, bestia, bliziute�ko mieszka�, wycieczka kwadransa nie trwa�a. Wrzeszcza�, kl��, plu�, drapa�, a� pistolety musia�y z pochew wyle��. To pomog�o. No i jest tutaj z nami. Tu g�os mu nieco �cich�, spowa�nia�: - Powieszony ma by�! Zadr�a�y�my obie i us�ysza�y�my za sob� szczeg�lny d�wi�k, wychodz�cy z ust Ronieckiego, jakie� przeci�g�e: pfuuu! Wygl�da�o to na po wstrzyman� ch�� spluni�cia. A obok Ronieckiego id�cy ma�y Marian Tar�owski szepn��: - Z�y pocz�tek! B�d� co b�d�... cz�owiek bezbronny! - Cicho, nie m�w nic! Mo�e pos�ysze�! Stan�li�my jak do ziemi przykuci, w milczeniu. O kilka krok�w przed nami sta� pod roz�o�ystym drzewem prosty w�z ch�opski w jednego konia zaprz�ony i w pobli�u woza szarza�y o drzewo oparte dwie ros�e postacie str�uj�cych nad nim ze strzelbami na plecach powsta�c�w. Na wozie wyra�nie w gwia�dzistym zmroku wida� by�o cienkiego i wysokiego cz�owieka, w d�ugim, a� prawie do st�p ubraniu, z r�koma u piersi zwi�zanymi i ze szmat� bia�ego p��tna, kt�ra zas�ania�a mu wraz z oczyma znaczn� cz�� twarzy. G�ow� mia� okryt� tylko g�stymi, siwiej�cymi w�osami, siwiej�ca r�wnie� broda opada�a mu na zwi�zane sznurami r�ce. Sploty sznur�w kr�puj�cych nogi ukazywa�y si� spod skraju d�ugiej odzie�y. Je�eli kiedy cz�owiek ten - jak opowiada� Florenty - wrzeszcza�, plu�, kl��, drapa�, teraz mu to ju� przesz�o. Teraz ju� wiedzia�, �e znajduje si� na samym dnie niedoli, �e nic go nie uratuje, �e lada chwila �mierci� ohydn� zgin�� musi. �mier� t� widzia� mo�e pod przytwierdzonymi do �renic powiekami, wisz�c� i ko�ysz�c� si� na tych samych sznurach, kt�rych twarde obr�cze na nogach i r�kach swych uczuwa�. Mo�e tu�a�y si� mu po g�owie przypomnienia r�ne i z serca wyciska�y �zy, mo�e to serce piek� ogie� nienawi�ci i po cz�onkach rozlewa�y si� gryz�ce strumienie ��ci; najpewniej �miertelny strach krople krwi �cina� mu w sople lod�w i w��kna nerw�w st�a� w nieme od przera�enia struny. Cokolwiek czu� i my�la�, by� w tej chwili upostaciowaniem tej m�ki, kt�ra ju� nie ma ani g�osu, ani s��w, ani j�k�w i tylko jak wiatr niewidzialny cia�em cz�owieka ko�ysze. Na wozie siedz�c ko�ysa� si� nieustannie. Z siwiej�cymi w�osami na g�owie i u piersi, z bia�� chust� na twarzy to w ty�, to naprz�d odgina� sw� cienk� i wysok� posta�, miarowo, nieustannie, w milczeniu kamiennym. Widok za� tego miarowego, powolnego, wiecznego ko�ysania si� daleko wi�cej, ni�by to zdzia�a� mog�y krzyki i przekle�stwa, patrz�cym krew w �y�ach zatrzymywa�, w pami�ci ry� si� na zawsze. Nie wszystkim jednak patrz�cym. Jeden z tych, kt�rzy ze strzelbami na plecach pod drzewami stali, odezwa� si� g�osem od �miechu nabrzmia�ym: - Pok�ony wybij