8943

Szczegóły
Tytuł 8943
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8943 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8943 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8943 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MAX McCOY INDIANA JONES l TAJEMNICA DINOZAURA Przek�ad Piotr Teodorczyk Prolog Zamek przekl�tych Twierdza Malevil, Marsylia, Francja, pa�dziernik 1933 Ogromna, umi�niona pi�� uderzy�a Indian� Jonesa niczym m�ot, rozcinaj�c mu g�rn� warg� o przednie z�by. Przed oczami zata�czy�y kolory, jak w kalejdoskopie Indy nie przypomina� sobie, by kiedykolwiek uderzono go mocniej. G�owa Indy'ego opad�a na pier� francuskiego osi�ka, kt�ry trzyma� jego r�ce przyci�ni�te wzd�u� bok�w. Indy ba� si�, �e straci przytomno��; �wiat pociemnia� mu w oczach, a potem miedziany smak krwi wype�ni� usta. Z�o�� przywr�ci�a mu jednak si�y. Zdoby� si� na krwawy, wykrzywiony u�miech. - Kto ci� uczy� bi�? - spyta�. - Babcia? Jego oprawca - bli�niak osi�ka, przytrzymuj�cego r�ce � nie m�wi� po angielsku, ale zrozumia� obra�liwy ton, jakim by� wyg�oszony komentarz. Uderzy� Indy'ego jeszcze raz, tyle �e mocniej i tym razem w brzuch. - Szczeniackie z�o�liwo�ci, doktorze Jones? Oczekiwa�bym czego� bardziej powa�nego od cz�owieka o pa�skiej reputacji. A czeka�em tak d�ugo, �eby pana spotka�! D�wi�czny g�os Rene Belloqa odbija� si� od �cian przejmuj�co zimnej jaskini. Francuski archeolog siedzia� ze skrzy�owanymi nogami, na ��tej beczce w markowym bia�ym kapeluszu nasuni�tym na oczy. Za nim, na rozklekotanym biurku, pod nieos�oni�t� �ar�wk� zwisaj�c� z sufitu na podniszczonym przewodzie, sta�a butelka, nape�niona do po�owy miejscowym bia�ym winem, oraz talerz z resztkami sera. Wok� biurka pi�trzy�y si� skrzynie do pakowania towar�w r�nej wielko�ci i rodzaju. Na bokach wypisane miary nazwy port�w z ca�ego �wiata. Belloq trzyma� na kolanach portfel Indy'ego, studiuj�c go tak, jakby by� to zabytek wydarty z otch�ani czasu. Bicz Indy'ego, jego rewolwer i filcowy kapelusz le�a�y u st�p Belloqa. - Liczy�em na sympatyczniejsze spotkanie - powiedzia� Belloq. - Prosz� wybaczy� to szorstkie przyj�cie ze strony braci Daguerre, ale nie wiedzia�em, kim pan jest, a w mojej pracy nie mog� pozwoli� sobie na ryzyko. �ledzi�em rozw�j pa�skiej kariery w Herald -Tribune, zw�aszcza pa�skie wyczyny w �rodkowej i Po�udniowej Ameryce. Marzy�em nawet, �e pewnego dnia b�dziemy mo�e pracowa� razem, ale los, niestety, zrz�dzi� inaczej. - To dobrze - warkn�� Indy. - Obawiam si�, �e nie, doktorze Jones - powiedzia� Belloq. - Niech mi pan powie, co pan tutaj robi. Pewnie pa�ska rudow�osa dziewczyna my�la�a, �e jest pan sprytny, gdy obydwoje �ledzili�cie mnie w mojej w�dr�wce od sklepu do sklepu wzd�u� Canebiere, a� wreszcie dzisiaj wieczorem dotarli�cie tutaj, do twierdzy Malevil. Dlaczego obserwuje mnie pan tak uwa�nie, doktorze Jones? - Interes - wycharcza� Indy. Belloq za�mia� si�. - No, z ca�� pewno�ci� nie przyjemno�� - powiedzia� i zanuci� kilka takt�w Marsylianki, podnosz�c jednocze�nie rewolwer Indy'ego i wytrz�saj�c naboje na d�o�. W�o�y� �uski do g�rnej kieszeni bia�ej marynarki wraz z portfelem Indy'ego, a nast�pnie zabezpieczy� rewolwer. - To m�j teren, doktorze Jones. Ca�a Prowansja to moja posiad�o��. Dziesi�tki oczu �ledzi�y pa�sk� amatorsk� pr�b� rekonesansu - ach, jakie� to cudowne francuskie s�owo! - a dziesi�tki ust donosi�y mi o pa�skich ruchach. Co mia� pan nadziej� mi ukra��? Belloq powiedzia� co� po francusku i oprawcy si� cofn�li. Indy osun�� si� na kolana, ale zdo�a� utrzyma� r�wnowag� i nie upad� na skalne bloki. Belloq poda� mu webleya. Indy ostro�nie wzi�� rewolwer i schowa� do kabury. Belloq podni�s� bicz i zacz�� go dok�adnie ogl�da�, tak jak wcze�niej robi� to z portfelem Indy'ego. - Ciekawe... Nosi pan tak� dziwn� bro� - powiedzia� Belloq. - Ale w jakim� stopniu ona do pana pasuje, bior�c pod uwag� ameryka�skie przywi�zanie do rzeczy prymitywnych i brutalnych. - To nie jest bro� - powiedzia� Indy. - To narz�dzie. Przydaje si�. - Tak te� my�l�, doktorze Jones. Tak samo jak czasami przydaj� mi si� bracia Daguerre. Ten pa�ski interes � przypomnia� Belloq. - Niech mi pan powie o nim co� wi�cej. - To d�uga historia. - Nie ma czasu na d�ugie historie - stwierdzi� Belloq. - Natkn�� si� pan na moj� kryj�wk� w niezmiernie wa�nym, decyduj�cym momencie. Niech pan m�wi szybko, bo wkr�tce zaczn� przybywa� moi go�cie. Indy usiad�, podpieraj�c si� r�kami. Opuchni�tymi oczami przyjrza� si� beczce, na kt�rej siedzia� Belloq. By�a oznakowana trupi� czaszk� i skrzy�owanymi piszczelami oraz napisem po niemiecku, wskazuj�cym, �e jest to gaz, jakiego u�ywano podczas wojny �wiatowej. Kilka metr�w od miejsca, gdzie siedzia� Belloq, ko�czy�y si� skalne bloki. Pojedyncza �ar�wka wisz�ca nad biurkiem nie pozwala�a dostrzec zbyt wiele w g�stych ciemno�ciach panuj�cych wok�, ale Indy s�ysza� odg�osy fal pluszcz�cych o kamienie. Przyszed�em tu, �eby zawrze� uk�ad - powiedzia� i potar� policzek. - Z wiarygodnych �r�de� wiem, �e pewien obiekt - starannie wyrze�biona kryszta�owa czaszka, o kt�rej wieku i pochodzeniu nic nie wiadomo - by�a tu na sprzeda� na czarnym rynku. A czarny rynek antyk�w to ty, Belloq. Wszyscy to wiedz�. - Na to wygl�da � zgodzi� si� Belloq. - Jestem tutaj z powodu tej czaszki. Muzeum bez pytania zap�aci cen�, kt�rej za��dasz. - Trzeba by�o jej nie wypuszcza� z r�ki, kiedy j� pan mia�, przyjacielu - powiedzia� Belloq. - Czaruj�ca fascista - m�j w�oski kontakt - poinformowa�a mnie, �e kiedy� mia� pan ju� t� czaszk�, przez jaki� czas, cho� nie trwa�o to d�ugo. - Podaj cen�. - Nie jest pan chyba w stanie si� targowa�, doktorze Jones. Poza tym w�tpi�, czy pana muzeum by�oby sk�onne zap�aci� za ni� r�wnowarto�� dw�ch milion�w dolar�w ameryka�skich. - Nikt nie ma takich pieni�dzy. - Obawiam si�, �e niekt�rzy maj�. Mam powa�nego kupca. - �adne muzeum na �wiecie nie zap�aci�oby nawet po�owy tej sumy. - Niech pan uruchomi wyobra�ni�, przyjacielu � powiedzia� Belloq. - Urok tej czaszki znacznie przewy�sza warto�� jakiego� tam obiektu muzealnego. - To blef. - Nie mia�bym �adnych korzy�ci z blefowania � o�wiadczy� Belloq ze smutkiem w g�osie. - �adna suma pieni�dzy nie okupi wystawiania do wiatru ludzi, z kt�rymi mam do czynienia. Niestety, jest to wada czarnego rynku - gdybym prowadzi� legalny interes, m�g�bym ukra� wszystko co chc� i nie potrzebowa�bym wsp�lnik�w takich jak Claude i Jean Daguerre. S�ysz�c swoje imiona, bracia wyszczerzyli z�by. - S�uchaj - powiedzia� Indy - mo�e mogliby�my doj�� do porozumienia.... - Sp�ni� si� pan. - Belloq spojrza� na zegarek. � Czaszka ju� nie jest na sprzeda�. Do wymiany dojdzie za par� minut. Ale niech pan nie rozpacza, doktorze Jones. Czas potrafi pokrzy�owa� nawet najlepiej u�o�one plany, a i tak o rzeczach, kt�re posiadamy, decydujemy tylko przez jaki� czas. Rzeczy si� gubi, zakopuje, zapomina - potem wpadaj� w inne r�ce. - To znaczy? - We�my na przyk�ad t� jaskini� i twierdz�, kt�ra znajduje si� ponad ni�. W �redniowieczu nale�a�a do mojej rodziny. To nasze gniazdo rodowe. Ale zabrano je nam, gdy opowiedzieli�my si� po niew�a�ciwej stronie - bo widzi pan, jeste�my templariuszami i niekt�rzy twierdz�, �e �yje w nas duch Jezusa Chrystusa. Niestety, inni nie zgodzili si� z tym pogl�dem. Twierdza Malevil by�a d�ugo okupowana przez dzikich lokator�w, popad�a w ruin� podczas rewolucji, a teraz znowu stanowi centrum rodzinnego interesu, nawet je�li ten interes jest podziemny nie tylko dos�ownie. By� mo�e w ten sam spos�b, doktorze Jones, czaszka wr�ci do pana... lub do pana potomk�w. - Nie mog� tak d�ugo czeka�. - Dlaczego tak rozpaczliwie jej pan potrzebuje? � zapyta� Belloq. - Interesuje si� pan tym kawa�kiem rze�bionego kwarcu nie tylko zawodowo, nieprawda�? Zapewne nie jest pan na tyle przes�dny, �eby wierzy� w t� kl�tw�... albo mo�e skusi�a pana mroczna obietnica czaszki? Belloq znowu spojrza� na zegarek. - Podaj cen� - powiedzia� Indy. - Jestem bardzo zach�anny. W innych okoliczno�ciach zmusi�bym pana -jak to si� m�wi? - do przelicytowania. Ale wycofanie si� z umowy, kt�r� ju� zawar�em, przypomina�oby samob�jstwo, a ja jestem nazbyt egocentryczny, �eby pope�ni� tego rodzaju g�upstwo. - Kto - zapyta� Indy - m�g�by by� na tyle gro�ny, �eby ci� przestraszy�? Woda za kamieniami zacz�a falowa�. Najpierw pojawi� si� pod�wietlony dzi�b niemieckiej �odzi podwodnej, zza kt�rego wystawa�a lufa milimetrowego dzia�ka pok�adowego. W migotaniu przesuwaj�cych si� �wiate� Indy zauwa�y� charakterystyczne wybrzuszenie torpedy, biegn�ce wzd�u� dziobu. - Odk�d Hitler zosta� kanclerzem - powiedzia� Belloq - faszy�ci rozpocz�li rozpaczliwe starania, aby zlokalizowa� bezcenne skarby o pono� nadprzyrodzonych mocach. Kryszta�owa czaszka znajduje si� wysoko na ich li�cie. Cz�ciowo zanurzona ��d� podwodna stara�a si� utrzyma� stateczno�� i jaskini� wype�nia�o uporczywe brz�czenie silnik�w elektrycznych i burczenie trymowanych zbiornik�w balastowych. Wie�yczka obserwacyjna, ze stercz�cym peryskopem naje�ona antenami radiowymi, wystawa�a dwa metry ponad powierzchni�, a na obudowie mia�a niewyra�ny zarys podw�jnych znak�w alfanumerycznych - U-357. Nie mo�na ich by�o zidentyfikowa�, nie stoj�c tu� obok �odzi. Dw�ch marynarzy wy�oni�o si� z luku na szczycie wie�yczki, wrzeszcz�c co� w d�, w kierunku zalanych wod� zbiornik�w balastowych. Przez plecy przewieszone mieli schmeissery - pistolety maszynowe. Po przerzuceniu mocnych lin przez wiekowe pier�cienie przytwierdzone do kamieni marynarze stan�li po obu stronach Belloqa. Bracia Daguerre wyci�gn�li w�asn� bro�. - Schowajcie to, idioci - warkn�� Belloq po francusku. Wygl�daj�cy na zm�czonego kapitan U-357, eksoficer o nazwisku Wagner, patrzy� z platformy obserwacyjnej jak, cumowano ��d�. Zadowolony z efektu krzykn�� co� w d� do otwartego luku. Franz Kroeger przecisn�� si� przez luk i zszed� na pok�ad. Stanowi� dok�adne przeciwie�stwo Wagnera: m�ody, wysoki blondyn, w �wie�o wyprasowanym czarnym mundurze, podkre�laj�cym doskona�e proporcje jego cia�a. Mundur, pomijaj�c dwie ma�e b�yskawice na ko�nierzu, nie mia� �adnych odznak. Kroeger by� pu�kownikiem w niedawno utworzonej osobistej stra�y Hitlera -Leibstandarte SS. Gdyby co� nie wysz�o, nie chcia�by pozosta�y dowody, kt�re wskazywa�yby na bezpo�redni zwi�zek z by�ym malarzem, kt�ry zaledwie kilka miesi�cy wcze�niej zosta� kanclerzem Niemiec. Gdy Kroeger schodzi� z wie�yczki, jego buty g�o�no d�wi�cza�y o �elazne szczeble. Pok�ad U-357 znajdowa� si� kilkadziesi�t centymetr�w pod wod�, ale Kroegerowi uda�o si� przeskoczy� t� odleg�o��. Gdy ju� stan�� na kamieniach, zatrzyma� si� i wyci�gn�� z kieszeni papiero�nic�. Zapali� papierosa ameryka�sk� zapalniczk� i dym spowi� jego g�ow� niczym aureola. - Monsieur Belloq - powiedzia�; w jego ordynarnym niemieckim akcencie nazwisko zabrzmia�o jak Bellosh. - Prosz� wybaczy�, ale m�j angielski jest lepszy ni� francuski, a jestem pewien, �e pana niemiecki rani�by m�j s�uch. Mo�e pan mi m�wi� Franz, do pana us�ug. - Zasalutowa� po nazistowsku, stukaj�c g�o�no obcasami. Belloq niezdecydowanie machn�� r�k�. - Ma pan czaszk�? - Jest tutaj - odpar� Belloq i klepn�� w pojemnik, na kt�rym siedzia�. - Zgodnie z pa�skimi instrukcjami nie zosta� jeszcze szczelnie zamkni�ty. Ma pan z�oto? - Najpierw to, co najwa�niejsze - stwierdzi� Kroeger. - Musz� obejrze� towar. Belloq zdj�� wieko pojemnika, si�gn�� do �rodka i wyci�gn�� co�, co wyda�o si� Indy'emu sk�rzan� torb� na kul� do gry w kr�gle. Zacz�� podawa� pokrowiec Kroegerowi, po czym go cofn��. - Pu�kowniku - powiedzia� Belloq - prosz� na�o�y� r�kawiczki. Kroeger parskn�� z niech�ci�, ale wyci�gn�� z kieszeni munduru par� sk�rzanych r�kawiczek i je w�o�y�. Nast�pnie zabra� pokrowiec od Belloqa, otworzy� go i praw� r�k� wyj�� Kryszta�ow� Czaszk�. - Nie spodziewa�em si�, �e b�dzie tak pi�kna - powiedzia�. - Jest wspania�a. Prosz� spojrze�, jak rozszczepia �wiat�o! Kroeger trzyma� czaszk� w g�rze. Wszyscy, wraz z Indym, wstrzymali oddech. Nawet w s�abym �wietle �ar�wek niesamowita t�cza barw wystrzeli�a z g��bi czaszki, migocz�c ponad ich g�owami. Niebieskawa po�wiata, wywo�ana przez elektryczno�� statyczn�, zata�czy�a na r�kawie Kroegera a� do ramienia. Kroeger obraca� czaszk� na wyci�gni�tej d�oni odzianej w r�kawiczk�. Puste, bezmy�lne oczodo�y wydawa�y si� przeszywa� wzrokiem wszystkich, kt�rzy na to patrzyli. - Jaka moc kryje si� w niej wed�ug legend? - spyta� Kroeger. - Co czyni j� tak osobliw�, �e ludzie gotowi s� ryzykowa� �ycie i swoje dobre imi�, aby j� posi���? - Zadawa�em sobie to samo pytanie - oznajmi� Belloq. D�onie Indy'ego sta�y si� wilgotne. Pami�ta� pierwszy i jedyny raz, gdy dotyka� czaszki go�ymi r�kami. Odni�s� wtedy wra�enie, �e czaszka t�tni w rytmie jego serca. By� teraz wystarczaj�co blisko Kroegera, by jej dosi�gn��, chwyci� j� i wyrwa�... - Kanclerz b�dzie bardzo zadowolony - powiedzia� Kroeger i wsadzi� czaszk� z powrotem do sk�rzanego pokrowca. � Nawet je�li jej moc istnieje tylko w legendach, jest to niepor�wnywalne z niczym innym dzie�o sztuki, kt�re stanie si� inspiracj� dla tych z nas, kt�rzy przysi�gli wierno�� a� do �mierci i poza ni�. Jaskinia jakby jeszcze bardziej pociemnia�a. Po oddaniu pokrowca Belloqowi, kt�ry delikatnie schowa� go do pojemnika, pu�kownik zdj�� r�kawiczki i pstrykn�� palcami. Dwaj marynarze przytargali skrzyni� z pok�adu U-357 i postawili j� u st�p Belloqa. - Nie zajrzy pan? - zapyta� Kroeger. - Ufam wam - powiedzia� Belloq - ale z drugiej strony musz� to zrobi�. Co by si� sta�o, gdyby by�y tu sztaby o�owiu zamiast z�ota? Mogliby�cie unicestwi� t� jaskini�, podobnie jak Malevil tam na g�rze. - Mogliby�my - stwierdzi� Kroeger - ale tego nie zrobimy. - Merci - burkn�� Belloq bez humoru. - Niemniej jednak nalegamy, aby zrezygnowa� pan ju� z r�nych podejrzanych posuni�� - powiedzia� Kroeger. - Zdoby� pan fortun�. Niech to pana zadowoli i niech pana nie kusi praca oferowana przez naszych konkurent�w. - Ale�, bon ami - zaprotestowa� Belloq - o tym nie by�o mowy. Jestem archeologiem. To nie jest kwestia pieni�dzy, lecz pasji. -Ach, pasja... - skonstatowa� Kroeger w zadumie. � S�abo�� ras nie aryjskich. Francuzi, jak rozumiem, s� szczeg�lnie podatni na bezsensown� sentymentalno��. Jak�e trudne musi by� �ycie z takim upo�ledzeniem. - Wy chyba �artujecie - nie wytrzyma� Indy. - Kim wy w�a�ciwie jeste�cie? Kroeger spojrza� na Indy'ego, jakby go w�a�nie zauwa�y�. Zrobi� krok do przodu i zacz�� si� przygl�da� Indy'emu przeszywaj�cymi niebieskimi oczami. Jednocze�nie ukradkiem obserwowa� dym z papierosa, trzymanego w k�ciku ust. Z�apa� Indy'ego za podbr�dek i skierowa� jego twarz w stron� �wiat�a, przypatruj�c si� niedawnej robocie braci Daguerre. Kciuk Kroegera zatrzyma� si� przy bli�nie na lewym policzku Indy'ego, kt�r� wiele lat temu pozostawi� po sobie bicz. - Co to za parszywa kreatura? - Nazywa si� Jones. Indy chwyci� Kroegera za nadgarstek. Marynarze po obu stronach Belloqa wycelowali pistolety maszynowe. Bracia Daguerre wyci�gn�li swoj� bro� w tym samym czasie, a Belloq przypad� do ziemi pomi�dzy nimi. Belloq zacz�� si� �mia�, chocia� do�� niepewnie. -To zero - powiedzia� lekcewa��co. - G�upiec... Ameryka�ski turysta, kt�ry trafi� do jaskini zupe�nie przypadkowo. Jak pan widzi, moi ludzie ju� si� nim zaj�li. Szkoda, �e nie zwr�cili wi�kszej uwagi na jego j�zyk - oznajmi� Kroeger i ruchem r�ki kaza� swoim ludziom opu�ci� bro�. - Jones... takie banalne nazwisko... - C�, twardo st�pam po ziemi - stwierdzi� Indy. Kroeger otworzy� kabur� Indy'ego i wyci�gn�� webleya. -Czy ameryka�scy tury�ci zawsze je�d�� za granic� uzbrojeni, Herr Jones? - Doktorze Jones - sprostowa� Indy.- Jestem profesorem uniwersytetu Princeton. A tak przy okazji, ta zabawka nie jest na�adowana - w obcym mie�cie czuj� si� nieswojo i pistolet nosz� tylko na wypadek, gdybym musia� kogo� postraszy�. - Czy�by? - zapyta� Kroeger. Przysun�� Webleya do skroni Indy'ego i poci�gn�� za spust. Przy uderzeniu kurek wyda� metaliczny odg�os. - Ach, widz�, �e m�wi pan prawd� za�mia� si� Kroeger. -- Nic warto traci� dla niego czasu powiedzia� szybko Belloq. -Jest raczej nieszkodliwy. - Raczej - wtr�ci� Indy. Niech pan pos�ucha, my�la�em, �e wszystkie te stare �odzie podwodne zosta�y zniszczone zgodnie z Traktatem Wersalskim, ale wygl�da na to, �e t� przegapiono. Powoli odebra� rewolwer Kroegerowi i schowa� go z powrotem do kabury. Pewnie byli�cie zbyt zaj�ci prze�ladowaniem �yd�w, zamykaniem gazet i zakazywaniem s�dzenia przez �aw� przysi�g�ych. Co, majorze? - Pu�kowniku - poprawi� go Kroeger i zagryz� wargi. - Sprytnie. Jestem pod wra�eniem. Ale niech mi pan powie, dlaczego sprawia panu przyjemno�� flirtowanie ze �mierci�? - Bo to ciekawsze ni� palenie ksi��ek w sobotni� noc. - Wy, Amerykanie, tak mnie bawicie - powiedzia� Kroeger.- Wszystko jest dla was �artem, a to, czego nie rozumiecie - pot�piacie. Chwileczk�, mo�e teraz ja opowiem panu dowcip o Amerykaninie, kt�ry znalaz� si� w niew�a�ciwym miejscu w niew�a�ciwym czasie, a jego nazbyt sentymentalny francuski przyjaciel nie by� w stanie go uratowa�. Przezabawne. Och przepraszam, wygl�da na to, �e pan ju� to s�ysza�. - Belloq nie jest niczyim przyjacielem - o�wiadczy� Indy. - Czy to prawda, Rene? - zapyta� Kroeger. - Nie ma pan �adnych stosunk�w z tym cz�owiekiem, nie ��czy was �adna znajomo��? - �adna - wzruszy� ramionami Belloq. - Nie b�dzie pan wi�c mia� nic przeciwko temu, �eby go zabi� - powiedzia� Kroeger. Zabra� jednemu z marynarzy pistolet i wr�czy� Belloqowi. -Mo�e pan go zatrzyma� na pami�tk� pa�skiej s�u�by dla Trzeciej Rzeszy. I niech si� pan nie zdziwi, je�li od czasu do czasu przypomnimy panu o zobowi�zaniach wobec ojczyzny. Kroeger pstrykn�� palcami i marynarze podnie�li z obu stron ��ty pojemnik, nios�c go ostro�nie do U- 357, Pu�kownik pod��y� za mmi, schodz�c z kamieni na zanurzony pok�ad �odzi podwodnej. Nagle stan��. - Przykro mi, �e nie poznali�my si� wszyscy dok�adniej. Mam jednak niewiele czasu, jako �e wkr�tce b�dzie odp�yw, a nie �yczy�bym sobie, �eby ta ��d� osiad�a na mieli�nie na obszarze francuskich w�d terytorialnych. Auf Wiedersehen, doktorze Jones. Po chwili Kroeger znikn�� w wie�yczce obserwacyjnej i zanikn�� za sob� luk. ��d� podwodna by�a ju� w ruchu. Zanurzaj�c si�, wycofywa�a si� z jaskini w kierunku podziemnego przesmyku na otwarte morze. M�g�bym znienawidzi� tych facet�w, pomy�la� Indy. Belloq podrzuci� karabin Claude'owi, najbli�ej stoj�cemu z braci Daguerre. - Chyba mnie nie zabijecie? - zapyta� Indy i pokaza� Belloqowi puste r�ce. - Nazi�ci odp�yn�li. Nie ma tu nikogo opr�cz nas. My�la�em, �e jeste�my przyjaci�mi. Co z t� wsp�prac� w przysz�o�ci, o kt�rej by�a mowa? - To niemo�liwe - powiedzia� Belloq. - Je�li ja pana nie zabij�, oni zabij� mnie. W pewnej mierze, doktorze Jones, jest to niska cena za spok�j mojej duszy. Claude Daguerre wycelowa� luf� karabinu w Indy'ego i poci�gn�� za spust, ale nic si� nie sta�o. Jean zrobi� krok do przodu, pr�buj�c wyrwa� karabin bratu. Belloq zacz�� ich wyzywa� po francusku, �eby znale�li bezpiecznik, ale Indy ju� si� czo�ga� w stron� wody. Chwyci� sw�j kapelusz i bicz spod st�p Belloqa w tym samym czasie, gdy us�ysza� szcz�k bezpiecznika. Karabin, przedmiot zaciek�ego boju pomi�dzy bra�mi Daguerre, o�y� i jaskini� wype�ni� huk wystrza��w i �wist rykoszet�w. Belloq krzycza� po francusku do braci, �eby lepiej celowali - ka�dy szanuj�cy si� gangster z Chicago wiedzia�by, jak si� obchodzi� z automatycznym karabinem, dlaczego wi�c oni tego nie potrafi�? Indy nasun�� kapelusz mocno na g�ow�, nabra� powietrza w p�uca i zanurzy� si� w czarnej wodzie. Pociski przelatywa�y ze �wistem wok� niego, a b�belki powietrza znaczy�y ich tory niczym wodne pociski smugowe. Poczu�, jak jedna z kul przeszywa mu udo, ale opar� si� odruchowi przykrycia rany r�k� i pop�yn�� z ca�ych si� za cofaj�c� si� powoli �odzi� podwodn�. W przy�mionym blasku przesuwaj�cych si� �wiate� widzia� kontur dzia�ka pok�adowego. Kiedy do niego dotar�, mocno zawi�za� bicz wok� wylotu lufy. Gdy ��d� pokonywa�a przesmyk, czu� rytmiczne brz�czenie �rub, a przykre dla ucha zgrzyty metalu o ska�� sprawia�y, �e serce bi�o mu troch� szybciej. Gdy ��d� podwodna zanurzy�a si� g��biej, ci�nienie w jego uszach zwi�kszy�o si� do poziomu b�lu. Zaryzykowa� uwolnienie jednej z r�k. Zaciskaj�c palcami nos i delikatnie dmuchaj�c, si�� wprowadzi� powietrze do male�kich tr�bek eustachiusza znajduj�cych si� za gard�em. Kiedy ci�nienie si� wyr�wna�o, rozleg� si� cichy d�wi�k i b�l znikn��. Mia� jednak wra�enie, �e czuje ogie� w klatce piersiowej. Dwutlenek w�gla zbieraj�cy si� w p�ucach b�aga� o uwolnienie. Indy wiedzia� z do�wiadczenia, �e w jego przypadku odczucie takie nast�powa�o po up�ywie p�torej minuty pobytu pod wod�. Otworzy� usta i wypu�ci� nieco zu�ytego powietrza, co troch� z�agodzi�o �ar w p�ucach. W ten spos�b zdoby� nieco czasu. Zawodowi p�etwonurkowie mogli nie oddycha� przez cztery minuty i d�u�ej, ale Indy wiedzia�, �e tak d�ugo nie wytrzyma. Mia�, w najlepszym wypadku, jeszcze dziewi��dziesi�t sekund. Je�li w tym czasie ��d� nie wyp�ynie z przesmyku do portu, to on utonie. Zamkn�� oczy i stara� si� zmusi� do my�lenia o czym� innym - nie o um�czonych p�ucach i pulsuj�cym m�zgu, lecz o zielonych polach i zalanych s�o�cem pastwiskach. Potem przywo�a� obraz jasnoniebieskich oczu Alecii Dunstin. Zacz�� obserwowa� fale jej w�os�w, ko�ci policzkowe, pe�ne usta... Przypomnia�o mu si� ich pierwsze spotkanie w British Museum w Londynie, kiedy sta� przed jej biurkiem z kapeluszem w d�oni, a ona zagl�da�a w g��b jego duszy tymi wspania�ymi niebieskimi oczami. Pomy�la�, �e gdyby uton��, �a�owa�by tylko jednego. Obroty �rub si� zwi�kszy�y i wzr�s� op�r wody powodowany przez jego cia�o. ��d� podwodna opu�ci�a przesmyk. Indy odwi�za� si� od dzia�ka. ��d� �agodnym �ukiem skr�ci�a ku morzu i Indy poczu�, jak pok�ad si� pochyli�. Zrzuci� buty i skierowa� si� ku powierzchni. ��d� by�a zanurzona tylko na dziesi�� metr�w, wyp�yn�� wi�c w ci�gu kilku chwil. Zaczerpn�� troch� �wie�ego, nocnego powietrza, okre�li� swoje po�o�enie, po czym pop�yn�� w stron� brzegu, ca�y czas przeklinaj�c w my�lach Rene Belloqa. Alecia Dunstin okropnie z�o�ci�a si� na Indy'ego przez ca�� godzin�, kiedy czeka�a na skale przed wej�ciem do ruin twierdzy Malevil. Z�orzeczy�a mu za to, �e nie pozwoli� jej towarzyszy� sobie a� do jaskini. Kiedy j� to zm�czy�o, posz�a na d�, do kawiarni w pobli�u brzegu, wypi�a kaw�, popatrzy�a na oddalony ksi�yc w pe�ni i jeszcze troch� poczeka�a. W ko�cu zacz�a si� martwi�. Bardziej j� uspokoi� ni� zadziwi� widok Indy'ego p�yn�cego w kierunku brzegu. Opu�ci�a stolik i posz�a ostro�nie w stron� podn�a twierdzy. Zacz�a brn�� przez wod�. Spotkali si� wkr�tce i Alecia owin�a jego r�k� wok� swojej szyi, pomagaj�c mu wchodzi� po skalistym klifie. Indy kaszln�� i prysn�� �lin�, siadaj�c na najbli�szym oto-czaku. Pozwoli� g�owie zwisa� pomi�dzy kolanami, dop�ki kaszel nie usta�. Potem wytar� usta r�k� i spojrza� na ni�. - Uciekli - powiedzia� przygn�biony. Alecia usiad�a obok i po�o�y�a r�k� na jego nodze. Kiedy Indy wykrzywi� twarz, odsun�a r�k�. Ujrzawszy, �e jest we krwi, by�a wstrz��ni�ta. - Jeste� ranny. - Postrzelony. - M�j Bo�e - powiedzia�a Alecia. - Chod�my do lekarza. - Nie. - Indy niepewnie dotkn�� rany opuszkami palc�w. - Si�� uderzenia pocisku z�agodzi�a woda. Czuj� kul� tu� pod sk�r�. My�l�, �e dam rad� j� wyj�� no�em. - Ja jednak my�l�, �e powinni�my sprowadzi� lekarza -stwierdzi�a. - Albo przynajmniej aptekarza. Wiesz, mog�oby si� wda� jakie� zaka�enie. - B�d� �y� - o�wiadczy� Indy. - W jaki spos�b znalaz�e� si� tutaj w zatoce? � zapyta�a Alecia. -Doczepi�em si� do niemieckiej �odzi podwodnej. Bellon sprzeda� czaszk� nazistom. Popatrz, tam w �wietle ksi�yca wida� jeszcze �lad tej �odzi. P�ynie p�ytko i je�li dobrze si� przyjrze�, wida� peryskop i anteny radiowe wystaj�ce ponad wod�. - Chyba si� zatrzyma�a. - Mhm. - Indy wyj�� scyzoryk i rozci�� nogawk� spodni, aby dok�adniej zbada� ran�. - �ycz� im, �eby zaton�li. Wiesz, �e Belloqa stara� si� mnie zabi�? - Oczywi�cie - powiedzia�a Alecia. - Indy, tak sobie my�l�... Mo�e to wszystko, co m�wi� o kl�twie, to nonsens. Udajmy, �e ta czaszka nigdy nie istnia�a i przesta�my za ni� gania� jak wariaci. Pozw�lmy jej odp�yn��. - Ju� tego pr�bowali�my. - Nie d�ub przy tym - skarci�a go. - Ten n� nie jest wyja�owiony. Z�apa�a Indy'ego za podbr�dek i podnios�a jego twarz na wysoko�� swojej. - Kiedy� wkopiesz si� w co�, z czego� si� ju� nie wygrzebiesz. Kula, kt�ra znajdzie si� zbyt g��boko, bicie, kt�re b�dzie zbyt mocne, albo jedna z setek innych okropnych rzeczy. - Alecio, prawie j� mia�em - powiedzia� Indy. - Tym razem by�em tak blisko, �e mog�em po�o�y� na niej r�ce. Ale ta ��d� podwodna nie mo�e jej wie�� a� do Berlina i gdzie� po drodze nadarzy si� jeszcze jaka� sposobno�� - kolejna szansa w naszym wsp�lnym �yciu. - To nas oboje doprowadza do szale�stwa � powiedzia�a Alecia. - I sami jeste�my sobie winni. Mo�e podejd�my do sprawy empirycznie. Hipoteza jest taka, �e kl�twa zmusza ci� do zabicia tego, co kochasz, wi�c zr�bmy ostatni test. Poka� mi, co czujesz. - Nie mog�. - Spr�buj - nalega�a. - Jeste�my sami. -Ale wcze�niej zawsze... - zaprotestowa� Indy. - Zbieg okoliczno�ci. Pochyli�a si� do przodu, muskaj�c wargami jego usta. - Co� nie tak? - zapyta�a. - Nie wierzysz w naukowe podej�cie? - Bo�e, pom� nam - powiedzia� Indy. Wzi�� j� w ramiona i poca�owa�. Poca�unek ten wyzwoli� ogrom pasji, skrywanej przedtem przez d�ugie letnie miesi�ce, kt�re wydawa�y si� wieczno�ci�; by�o to zakazane pragnienie, kt�re grozi�o popadni�ciem w szale�stwo. - A teraz to powiedz - za��da�a, wyrywaj�c si�, zadyszana Alecia. - Wiesz, co czuj�. - Cholera, powiedz to. Indy'emu zapar�o dech. - Alecio - zacz�� Indy - Kto... - O rany - powiedzia�a Alecia. Patrzy�a przez jego rami� w kierunku portu. Indy odwr�ci� g�ow�. Z oddali, w �wietle ksi�yca szybko zbli�a�y si� do nich dwie �wiec�ce smugi. - Torpedy - stwierdzi� Indy. W�ciekle wiruj�ce �ruby, nap�dzaj�ce dwie torpedy me��y bioluminescencyjny plankton, pokrywaj�c smugami drog� przez port w kierunku podn�a starej twierdzy. - To tyle, je�li chodzi o naukowe podej�cie � podsumowa� Indy, szarpi�c Aleci� tak, �e upad�a. Przedarli si� w g�r� po skalistym zboczu, a kiedy Indy zobaczy�, �e torpedy p�yn� niemal prosto na nich, da� nura za najwi�ksz� ska��, jak� znalaz�, poci�gaj�c za sob� Aleci�. Kiedy oczekiwane wybuchy nie nast�pi�y, Indy o�mieli� si� wyjrze� zza ska�y. �lady torped gin�y pod star� twierdz�. - Obie nie mog� by� niewypa�ami - powiedzia� Indy. Jakby w odpowiedzi da�o si� s�ysze� bach-bach! i podw�jnej eksplozja wstrz�sn�a twierdz�. Indy poczu�, jak si�a wybuch�w odbija si� g��boko w jego ciele, i trzyma� Aleci� mocno, dop�ki dudnienie nie min�o. Kiedy opad� ju� deszcz wody morskiej i marnych kamyk�w, Alecia, najwyra�niej oszo�omiona, usiad�a. - Nie mogli celowa� w nas - odezwa�a si�. - Prawda? - Nie - odrzek� Indy. - To tylko memento dla Belloqa. Ale gdyby�my zostali tam w dole i ci�gn�li nasz... eksperyment, wstrz�s zabi�by nas oboje. Eksplozja przyci�gn�a chmar� turyst�w z kawiar� i sklep�w w okolicy portu na wa�y otaczaj�ce twierdz� Malevil. Wychylali si� daleko do przodu i pokazywali na Indy'ego i Aleci�, rozmawiaj�c z podnieceniem. Jedna z kobiet zacz�a wertowa� rozm�wki. - Nie rozmawiaj z nim - powiedzia� jej m�� z chicagowskim akcentem. Wygl�da jak w��cz�ga. - Zapylani go, czy nie jest ranny - upar�a si� kobieta. � Oooh ahvay~voo maul? - Nic nam nie jest - odpowiedzia� Indy. - Co si� sta�o? - Wybuch� zbiornik z benzyn� na naszym kutrze � wyja�ni� Indy. - Chyba nie powinienem przy nim pali� papierosa. Ale nie jeste�my ranni, w ka�dym razie nie powa�nie. Dzi�ki za trosk�. - Widzisz? - stwierdzi�a kobieta. - Jak na w��cz�g�, ca�kiem nie�le m�wi po angielsku. - Wszyscy oni m�wi� po angielsku - odrzek� m�czyzna. - Dowodzi to tylko tego, �e ci� rozumiej�, nawet je�li stoj� i gapi� si� na ciebie, jakby� by�a z jakiego� ksi�yca. Chod�, Edith. Potrafi� rozpozna� pijanych w��cz�g�w. To pewnie nawet nie by�a ich ��d�. Rzu� im jakie� drobne i chod�my. Kobieta otworzy�a portmonetk� i rzuci�a przez murek gar�� monet. Pieni��ki zabrz�cza�y o ska�y pomi�dzy Indym a Alecia. Potem ameryka�scy tury�ci nie ogl�daj�c si� odeszli, a t�um si� rozproszy�. - Dlaczego w takich przypadkach ludzie zawsze rzucaj� mi monety? - zaduma� si� Indy. - No c� - powiedzia�a Alecia, otrzepuj�c si� i staraj�c si� odzyska� spok�j. Podnios�a pi��dziesi�ciocent�wk� i zacz�a si� w ni� wpatrywa�. Na jej policzku zab�ys�a w �wietle ksi�yca pojedyncza �za. - Sp�jrz na to inaczej - zaproponowa� Indy, ocieraj�c �z� swoim kciukiem. - Jeste�my troch� bogatsi. Wiemy, �e podej�cie naukowe dzia�a. A gdyby�my zostali zabici, to przynajmniej zgin�liby�my szcz�liwi. - To jest w�a�nie problem - wyszepta�a. Nie chc� umiera�. Przykro mi, ale nie mog� tego wi�cej robi�. 1. Ko�ci smoka Princeton, New Jersey, Halloween, 1933 Siedz�c samotnie w swoim malutkim pokoju na trzecim pi�trze Wydzia�u Sztuki i Archeologii, Indiana Jones otworzy� butelk� szkockiej i z niech�ci� spojrza� na biurko, gdzie pi�trzy� si� stos prac napisanych przez student�w i poczta, na kt�r� jeszcze nie odpowiedzia�. Na zewn�trz radosne upiory i gobliny gania�y po dziedzi�cu w poszukiwaniu nowych ofiar. Ale Indiana Jones przezornie zamkn�� drzwi, a nawet od��czy� telefon. Mia� ju� po dziurki w nosie przes�d�w i nie chcia�, by mu przypominano, �e jego wiara w nauk� nie idzie w parze z w�asnym, gorzkim do�wiadczeniem. Ju� od tygodnia nie mia� ochoty pracowa�, a w miar� powi�kszania si� stosu papier�w coraz mniej by� sk�onny cho�by zacz��. Codzienne wleczenie si� na zaj�cia przypomina�o chodzenie w kieracie, Indy odwo�a� wi�c wiele wyk�ad�w. W zamian bardzo du�o czyta� i chodzi� na r�ne prelekcje. Jego studenci mogliby mie� powody do obaw, ale zast�powa� go przecie� Marcus Brody z Ameryka�skiego Muzeum Historii Naturalnej. Codzienny tok zaj�� Indy'ego zale�a� od nadej�cia poczty. Dopiero wtedy, gdy sekretarka Penelope Angstrom wr�cza�a mu ka�dego ranka nowy plik, promyk nadziei budzi� si� w jego sercu. Prosi� pann� Angstrom, �eby wychodz�c zamkn�a drzwi, a nast�pnie wolno sortowa� koperty, nie otwieraj�c ich. Gdy ju� sko�czy�, przegl�da� je ponownie. Niczego to jednak nie zmienia�o: �adnej z nich nie nadano z Londynu. Jego najnowszym na�ogiem sta�a si� szkocka. Dzisiaj znowu przyni�s� butelk� do biura i zamkn�� si� pod pretekstem pr�by reanimacji swojej s�abn�cej etyki pracy. Gdy wyobrazi� sobie, jak jego ojciec, profesor Henry Jones, zareagowa�by na tak niewybaczalne zerwanie wi�zi emocjonalnej pomi�dzy nauczycielem i uczniami, wykrzywi� twarz w u�miechu. Nala� sobie troch� szkockiej, zamiesza�, a nast�pnie podni�s� szklank�, udaj�c, �e wznosi toast. - Za twoje zdrowie, Alecio - powiedzia�. - Albo przynajmniej za tw� pami��. Kiedy zamkn�� oczy i zbli�y� szklank� do ust, jego uszu do-bieg�o pukanie. By�o ono jednak tak delikatne, �e Indy nie by� pewien, czy kto� w og�le jest za drzwiami. Zatrzyma� r�k� ze szklank� w po�owie dystansu, przy brodzie, a kiedy znowu us�ysza� pukanie, krzykn��, �e wydzia� jest zamkni�ty. - Przepraszam - odezwa� si� kobiecy g�os - ale szukam doktora Jonesa. Indy poczu� ulg�. Uniwersytet Princeton nie by� koedukacyjny, wi�c nie mog�a by� to studentka, kt�ra chcia�a si� dowiedzie�, jak ocenia t� czy inn� prac�. - Chwileczk�. - Przyg�adzi� w�osy i poprawi� krawat. By� ju� niemal przy drzwiach, kiedy przypomnia� sobie o szkockiej. Skoczy� w stron� biurka, zamkn�� butelk� i nerwowo zacz�� szuka� miejsca, w kt�rym m�g�by j� schowa�. W szufladach biurka ani w szafkach nie by�o wystarczaj�co du�o wolnego miejsca. Postawi� wi�c butelk� na pod�odze za krzes�em, a nast�pnie z�apa� szklank� i zacz�� wylewa� jej zawarto�� do doniczki z kwiatkiem. Przesta� w obawie, �e ro�linka si� zmarnuje. Zdenerwowany, wla� sobie alkohol do gard�a i z hukiem odstawi� szklank� na blat. - Jones - powiedzia� be�kotliwie, otwieraj�c drzwi. Potem kaszln�� i otar� usta wierzchem d�oni. Przed nim sta�a kobieta w wieku 25-30 lat w habicie zakonnicy. Sta�a nieruchomo, trzymaj�c kurczowo w d�oniach papierowe zawini�tko. Na serdecznym palcu jej lewej r�ki l�ni�a z�ota obr�czka. Z pocz�tku Indy pomy�la�, �e habit to przebranie na Halloween, �e to dowcip, zmajstrowany przez jednego z jego koleg�w, aby go podnie�� na duchu. - Przykro mi, nie mam s�odyczy. - Co prosz�? Kiedy Indy zobaczy� wytarty r�aniec, kt�ry wisia� u jej boku, zrozumia�, �e pope�ni� gaf�. - Przepraszam - powiedzia�. - Czym mog� siostrze s�u�y�? - Prosz� wybaczy�, �e panu przeszkadzam - wyj�ka�a. -Posz�am do pa�skiego domu, ale �wiat�a by�y zgaszone, wi�c pomy�la�am, �e mo�e zosta� pan d�u�ej w pracy. Mam nadziej�, �e si� nie naprzykrzam. - Ale� sk�d - odpar� Indy czuj�c si� tak, jakby znowu by� w szkole. - To znaczy, o ile siostra nie ma zamiaru przepyta� mnie z �aciny. Prosz�, niech siostra wejdzie. Zdj�� stos ksi��ek z drewnianego krzes�a i poprosi� j�, �eby usiad�a. Kiedy wr�ci� na swoje miejsce za biurkiem, niechc�cy kopn�� butelk� szkockiej, kt�ra przetoczy�a si� pod biurkiem na �rodek pokoju. - Jestem siostra Joan - powiedzia�a w chwili, gdy butelka zatrzyma�a si� u jej st�p. Podnios�a j� i spojrza�a na etykiet�. - Wci�� �wi�tujemy koniec prohibicji? Je�li o mnie chodzi, nigdy nie mog�am znie�� smaku tego paskudztwa - zawsze przypomina�o to pr�b� po�kni�cia dymu. - Nie jest tak, jak siostra my�li - zapewni� Indy, wykrzywiaj�c twarz w u�miechu. - Oczywi�cie, �e nie - odrzek�a, staraj�c si� znale�� na biurku miejsce, gdzie mog�aby postawi� butelk�. - Od czasu do czasu nawet Chrystus lubi� wypi� odrobin� wina. Indy wzi�� od niej butelk� i postawi� j� na parapecie. - Niech mi pan wybaczy, �e pana niepokoj� � powiedzia�a Joan. - Jest pan znanym i szanowanym cz�owiekiem, dlatego przysz�am prosi� pana o pomoc. - S�ucham. Joan przyjrza�a mu si� podejrzliwie. - Po pierwsze powinien pan wiedzie�, �e jestem �ledzona. Dwaj m�czy�ni w p�aszczach szli za mn� a� do wej�cia do tego budynku i podejrzewam, �e nadal czekaj� na zewn�trz. Je�li zgodzi si� pan mi pom�c, mo�e pan w znacznym stopniu narazi� si� na niebezpiecze�stwo. - Jest Halloween, siostro - przypomnia� Indy. � Wsz�dzie kr�c� si� ludzie w przer�nych dziwacznych przebraniach. - Tak, ale tych dw�ch �ledzi mnie ju� od ponad tygodnia. Przeszukali dom mojego ojca w Connecticut i ci�ko pobili naszego ogrodnika, kiedy wszed� im w drog�. Ma teraz po�amane �ebra i zwichni�t� r�k�. - Czemu mieliby zrobi� co� takiego? - Nie wiem - odparta Joan. - Widzi pan, doktorze Jones, ja i m�j ojciec wierzymy, �e ludzie s� z natury dobrzy. Takie zachowania s� dla mnie niepoj�te. Ale mo�e wi��e si� to z tym, co mam w tym worku, i z tym, �e moim ojcem jest Angus Starbuck. - Paleontolog. Indy czu�, �e powoli rozja�nia mu si� w g�owie. - Zna pan mojego ojca? - Oczywi�cie. Spotka�em go czekaj�c na poci�g w Szanghaju. Ca�� godzin� bardzo mi�o gaw�dzili�my o rze�bach dinozaur�w w Central Parku. Co u niego? - Zagin�� - powiedzia�a Joan. - Gdzie� na pustyni Gobi. Stamt�d pochodzi ta ko�� i to ona w�a�nie przyci�gn�a go do tak odleg�ego i niebezpiecznego miejsca. Otworzy�a worek i wyci�gn�a dziwnie ukszta�towany r�g, podaj�c go Indy'emu. Indy wyj�� okulary z kieszeni marynarki. R�g mia� ponad trzydzie�ci centymetr�w d�ugo�ci i by� mniej wi�cej tak samo szeroki u podstawy. - Niesamowite - stwierdzi�, przypatruj�c si� rogowi w �wietle lampy stoj�cej na biurku. Zacz�� szpera� w szufladzie, �eby znale�� szk�o powi�kszaj�ce. - Niech mi siostra opowie wi�cej o swoim ojcu. Kiedy znikn��? - Sze�� miesi�cy temu - odpar�a Joan. - Ostatni list, kt�ry od niego dosta�am, zosta� nadany w Urdze w Mongolii. - Mongolia Zewn�trzna jest od dziesi�cioleci przedmiotem walk pomi�dzy Rosjanami i Chi�czykami - powiedzia� Indy. - Odk�d komuni�ci przej�li w�adz� w dwudziestym pierwszym, wszystkich cudzoziemc�w zacz�to podejrzewa� o szpiegostwo albo sabota� lub o co� jeszcze gorszego. Trudno dotrze� do tego miejsca. Sze�ciomiesi�czn� przerw� pomi�dzy listami mo�na chyba uzna� za co� normalnego w tej cz�ci �wiata. - Mo�liwe jednak, �e jaki� w�dz torturuje go, chc�c si� dowiedzie�, gdzie si� znajduje wi�cej takich ko�ci - powiedzia�a Joan. -Chi�czycy nazywaj� skamienia�e resztki dinozaur�w ko��mi smok�w � wierz�, �e maj� one magiczn� moc. Sproszkowane, rzekomo lecz� wszystko, pocz�wszy od kataru, a sko�czywszy na impotencji. Informacje o po�o�eniu miejsca, gdzie si� znajduj�, by�yby warte fortun� na czarnym rynku, doktorze Jones. - Niewykluczone - stwierdzi� Indy. - Ale wydaje si� to ma�o prawdopodobne. Myli si� siostra co do natury tej ko�ci. - Co pan ma na my�li? - Nie jest skamienia�a. Ko�ci nie ulegaj� zepsuciu przez wiele milion�w lat dzi�ki minera�om, kt�re przedostaj� si� do por�w i stopniowo kopiuj� orygina� w najdok�adniejszych szczeg�ach. Ale ten okaz nie wykazuje �adnych oznak skamienienia; jest na to o wiele za lekki i zdecydowanie zbyt mi�kki. - Wi�c to oszustwo? - To ko�� �ywego zwierz�cia - powiedzia� Indy. - Jakiego zwierz�cia? - Jestem archeologiem, nie zoologiem. �eby mie� pewno��, trzeba by spyta� eksperta. Zaryzykowa�bym stwierdzenie, �e nale�a�a do nosoro�ca. - Wi�c dlaczego tak by to podekscytowa�o mojego ojca? - Nie wiem. Ale mo�emy zapyta� mojego przyjaciela z Ameryka�skiego Muzeum Historii Naturalnej. Jutro jest sobota, wi�c nie mam zaj��. Czy zechce siostra pojecha� ze mn� porannym poci�giem do Nowego Jorku? - A wi�c pomo�e mi pan? - Je�li chodzi o ko�� - tak. Tymczasem miejmy nadziej�, �e list od ojca siostry przyjdzie jutro rano. Zobaczy siostra, �e szybko uda nam si� rozwi�za� t� zagadk�. Joan skin�a g�ow�. - Ma siostra gdzie si� zatrzyma� na noc? - Jestem pewna, �e znajd� odpowiedni nocleg w Chrze�cija�skim Towarzystwie M�odych Kobiet - oznajmi�a pogodnie, cho� jej oczy uciek�y w bok. - Jest chyba kilka przecznic dalej. My�l�, �e energiczny spacer dobrze mi zrobi. - Wygl�da siostra na zm�czon�- powiedzia� Indy. - Czy nie zechcia�aby siostra zatrzyma� si� na noc u mojej przyjaci�ki? Penelope Angstrom jest sekretark� naszego wydzia�u i jestem pewien, �e by�aby zadowolona z towarzystwa. Prosz� pozwoli� mi zadzwoni� w siostry imieniu i, je�li panna Angstrom si� zgodzi, zabior� tam siostr�. Joan zarumieni�a si�. - Tak, oczywi�cie - odpar�a. - Niech pan wybaczy, ale przez chwil� my�la�am, �e poprosi pan, �ebym zosta�a na noc z panem. - Przesz�o mi to przez my�l. - Doktorze Jones! Jest pan bardziej pijany ni� my�la�am. - Oczywi�cie chodzi�o mi tylko o to, �e by�a siostra �ledzona, no i ta sprawa z ogrodnikiem siostry ojca - wyja�ni� Indy. - Prosz� mi wierzy�: pr�dzej nadepn� na grzechotnika, ni� b�d� si� przystawia� do zakonnicy. - Nie owija pan w bawe�n� - powiedzia�a Joan. - C�, obawiam si�, �e jest pan po prostu szczery. Wi�kszo�� m�czyzn, jak si� zdaje, podziela pa�sk� pogard�. - Wydaje si� siostra zawiedziona. - Szczerze m�wi�c, jest to jeden z aspekt�w powo�ania, z kt�rym si� do ko�ca nie pogodzi�am - urwa�a, przera�ona tym, co w�a�nie powiedzia�a. - Prosz� mnie �le nie zrozumie�, doktorze Jones. Chodzi�o mi o to, �e wi�kszo�� m�czyzn traktuje nas, zakonnice, jakby�my by�y stworzone z gipsu, a nie z krwi i cia�a. Nigdy nie... To znaczy, nie wolno panu �le o mnie my�le�. - Je�li nie b�dzie mnie siostra nazywa� pijakiem, nie nazw� siostry... - Rozumiem - odpar�a szybko Joan. Indy chcia� j� zapyta�, do jakiego w�a�ciwie nale�a�a zakonu, ale postanowi� poczeka� na lepsz� okazj�. Zamiast tego podni�s� s�uchawk� i kilkakrotnie nacisn�� wide�ki, staraj�c si� przywo�a� central�. - My�l�, �e musi pan ponownie w�o�y� wtyczk� do gniazdka, �eby telefon zadzia�a�. Indy u�miechn�� si� szeroko, wk�adaj�c z powrotem kable w mosi�ne zaciski i os�aniaj�c nakr�tki. - Czy mog� zada� panu pytanie, doktorze Jones? - Nawet dwa. - Nie wygl�da pan na cz�owieka, kt�ry zamyka�by si� w pokoju z butelk� mocnego alkoholu. Z jakimi demonami pan walczy? - Demony - powiedzia� Indy - to w�a�ciwe s�owo. Ale tego nie wyja�ni�. - Wie siostra co? - zapyta�, otwieraj�c okno. - Tak naprawd� to �wi�stwo nigdy mi nie smakowa�o. Otworzy� butelk�, wystawi� na zewn�trz i wyla� zawarto�� na trawnik trzy pi�tra ni�ej. Pod sufitem galerii na drugim pi�trze Ameryka�skiego Muzeum Historii Naturalnej wisia� model p�etwala b��kitnego, zrobiony w skali l: l z k�townik�w stalowych, drewna lipy i papier mache. Dwudziestotrzymetrowy model wygl�da� tak, jakby zamar� podczas skoku z galerii na drugim pi�trze (�Ssaki �wiata") i, nurkuj�c mi�dzy balustradami, mia� si� za chwil� znale�� na pi�trze pierwszym (�Ssaki Ameryki P�nocnej"). Joan zatrzyma�a si� i, tak jak dziesi�tki tysi�cy zwiedzaj�cych przed ni�, popatrzy�a w g�r� na masywne cielsko wieloryba. - Najwi�ksze zwierz�, jakie kiedykolwiek �y�o � zauwa�y�a zdziwionym g�osem. - Jeszcze wi�ksze od dinozaur�w. A �ywi si� niemal wy��cznie planktonem, kt�ry jest przecie� mikroskopijny. To dla nas, ssak�w, prawdziwy sukces. - Owszem, lubi� ssaki i tego tutaj te� - powiedzia� Indy, ci�gn�c j� za �okie�. - Ale je�li sp�dzimy jeszcze troch� czasu na tym pi�trze, w ko�cu to nas skataloguj�. - Przynajmniej jeste�my w odpowiednim dziale � stwierdzi�a Joan. Mocno �ciska�a papierow� torb�, w kt�rej znajdowa� si� r�g. - Chod�my - ponagli� Indy. - Brody czeka. P�niej b�dzie mn�stwo czasu, �eby odwiedzi� naszych krewnych. Kilka minut p�niej siedzieli ju� w gabinecie Marcusa Brody'ego na czwartym pi�trze muzeum. Podczas gdy Joan opowiada�a swoj� histori�, Brody bez ko�ca obraca� r�g w d�oniach i wielokrotnie przebiega� palcami po jego zako�czeniu. We wspaniale urz�dzonym gabinecie by�o cicho jak w grobie i Indy przy�apa� si� na tym, �e przysn�� w wygodnym, sk�rzanym fotelu. - Indy, obud� si�-- upomnia� go Brody, gdy historia dobieg�a ko�ca. - Zachowujesz si� nieuprzejmie. - Przepraszam. -Niech go pan nie zmusza do przeprosin - powiedzia�a Joan.- Obawiam si�, �e ju� i tak ma przesadne wyobra�enie o rycersko�ci. Sp�dzi� noc na ulicy, w swoim samochodzie, chroni�c mnie przed ca�� armi� goblin�w. To rzeczywi�cie bardzo szlachetne - stwierdzi� Brody, k�ad�c r�g na biurku. - Wystarczaj�cy pow�d, �eby mu ten jeden raz wybaczy�. Indy, masz mo�e ochot� na kaw�? To by ci� postawi�o na nogi. Indy potakn��. - A siostra ma na co� ochot�? Mo�e herbaty? Joan potrz�sn�a g�ow�. Brody przez interkom poprosi� swojego nowego asystenta, �eby przyni�s� dwie kawy. - Co pan o tym my�li? - zapyta�a Joan. - O rogu? Sam nie wiem - powiedzia� Brody. - Jestem sk�onny przychyli� si� do zdania Indy'ego, ale lepiej zasi�gnijmy opinii eksperta. Kilka minut p�niej asystent Brody'ego wni�s� tac� z kaw�. By� to pogr��ony w my�lach m�ody cz�owiek w wieku dwudziestu paru lat, o kr�tko ostrzy�onych w�osach. Cer� mia� niezdrow� z nadmiaru nauki i braku s�o�ca. - Indy - zwr�ci� si� Brody do Jonesa - powiniene� pozna� tego m�odzie�ca. To doktorant uniwersytetu Columbia; pracuje utaj na niepe�nym etacie, aby m�c zap�aci� za pok�j i wy�ywienie. No, i jest to m�j bratanek. Nazywa si� James Brody, chocia� rodzina m�wi na niego Sunny Jim. - Wujku - zaprotestowa� nie�mia�o m�odzieniec. - Przepraszam, Jamesie. Hm, taaak... Chcia�bym ci przedstawi� Indian� Jonesa i jego przyjaci�k�, siostr� Joan. Indiana jest profesorem archeologii na Uniwersytecie Princeton, a siostra... Przepraszam, m�wi�a siostra, �e jest z jakiego zakonu? - Nie m�wi�am. - Tak, rzeczywi�cie - przytakn�� Brody. M�odzieniec kiwn�� g�ow� w roztargnieniu i mrukn�� co� pod nosem. - Jim! - skarci� go Brody. - Nie mo�esz by� troch�, bardziej uprzejmy? - Wujku, my�la�em o tym, co powiedzia� mi wczoraj Joe. Powiedzia�... - Kto to jest Joe? - zapyta� Indy. - M�ody Joe Campbell, absolwent Uniwersytetu Columbia i dyrektor szko�y Canterbury w Connecticut - odpar� Brody. - Ma do�� du�y wp�yw na Jima. Ten Campbell ca�e weekendy sp�dza w muzeum. Stoi z r�kami za�o�onymi z ty�u i godzinami gapi si� na eksponaty, zw�aszcza na te, kt�re maj� zwi�zek z Indianami. Szczerze m�wi�c, sk�ra mi cierpnie na jego widok. My�l�, �e sam by si� podkrad� i zosta� eksponatem, gdyby... - Co takiego mia� wczoraj ten Joe do powiedzenia? - zapyta� Indy, staraj�c si� przerwa� przemow� Brody'ego. - Nie jestem pewien, czy potrafi� zrelacjonowa� to dok�adnie - odrzek� James, o�ywiaj�c si� nagle. - Ale Joe du�o ostatnio my�la� o tym, w jaki spos�b przedpi�mienne spo�ecze�stwa przekazuj� warto�ci poprzez mity i jak te mity s� uderzaj�co podobne do siebie. Zupe�nie tak, jak gdyby istnia� jeden tylko bohater i jeden ci�g przyg�d, i opowiada si� w�a�ciwie o ca�y czas to samo zmieniaj�c tylko imiona i szczeg�y. We�my na przyk�ad �ycie Chrystusa. Niewa�ne, czy to prawda, czy nie.. - Co za bzdury! - wykrzykn�� Brody. - Wujku? tylko pos�uchaj - powiedzia� James. - Wa�ny jest pewien powtarzaj�cy si� rodzaj mitu, a nie mo�liwo�� jego potwierdzenia. Religia przeistacza mit w teologi� i tu w�a�nie zaczynaj� si� k�opoty. Zauwa�, jak gwa�townie zareagowa�e� na sugesti�, �e zmartwychwstanie nie by�o rzeczywistym, daj�cym si� potwierdzi� wydarzeniem. Mo�emy za to podzi�kowa� wp�ywowi cywilizacji Zachodu. - Wi�c w co w�a�ciwie mamy wierzy�? - zapyta� Brody. - W to, co jest tutaj - powiedzia� James przyk�adaj�c d�o� do serca Brody'ego. - Joe m�wi, �e spisana historia to koszmar, z kt�rego usi�ujemy si� przebudzi�. - To my�l z Ulissesa - stwierdzi� Indy. - I pewnie wszyscy powinni�my rzuci� ksi��ki i odwr�ci� si� od cud�w techniki, stworzonych przez wsp�czesn� nauk� �eby�my mogli znowu �y� w sza�asach � wzywa� szaman�w, kiedy zachorujemy - ironizowa� Brody, - No i brosz�, znowu to samo, wujku - denerwowa� si� James. - Wszystko jest dla ciebie albo czarne albo bia�e. Widz�, �e straci�e� przyrodzon� zdolno�� ��czenia wiedzy i ducha. - Oho! _ powiedzia� Brody. - W�a�ciwie - w��czy�a si� do rozmowy Jean - przyr�wna nie spisywanej historii do koszmaru wydaje mi si� bardzo sugestywne, zw�aszcza je�li wzi�� pod uwag� ostatnie rozdzia�y gaz musztardowy, bombardowania, kolejki po chleb gangi. By�, mo�e powr�t do bardziej prymitywnego sposobu �ycia to nie taki z�y pomys�. By�aby w tym, hm, pewna niewinno��. - I sporo brudu - kpi� Brody. - Nie zwracaj uwagi na to, co m�wi tw�j wujek - rzek� Indy. -.S� to rzeczy, kt�re b�dziesz musia� pozna� sam. Poza tym jestem pewien, �e kiedy Marcus by� w twoim wieku te� go pasjonowa�y nowe pomys�y. - Jeszcze si� nie szykuje do domu starc�w.Brody. - S�uchaj, Jim, zrobi�by� mo�e dobry uczynek?' Zani�s�by� t� ko�� do laboratorium na pierwszym pi�trze. Popro� doktora Larsona, �eby j� obejrza� i szybko przedstawi� nam swoj� opini�. Zaczekamy. I przynajmniej przez kilka dni trzymaj si� z daleka od tego Campbella. - Tak jest - powiedzia� m�odzieniec i ostro�nie podni�s� ko�� Kiedy James wyszed�, Indy po�o�y� d�o� na ramieniu Marcusa Brody'ego. - Jeste� dla Jima zbyt surowy - oznajmi� _ Daj mu troch� odetchn��. �wiat wci�� jest dla niego nowy, wi�c pozw�l mu si� nim cieszy�, dop�ki mo�e. Poza tym pomys�y jego przyjaciela maj� jaki� sens, nawet je�li �wiat Marcusa Brody'ego nie jest na nie got�w. - Gdyby ten �wiat mia� by� na nie got�w; to niech nas Pan B�g brom - stwierdzi� Brody. - Nie mo�emy sobie pozwoli� na poddanie si� takim impulsom i zrezygnowa�, chc�c nie chc�c z tysi�cy lat nauki i tradycji. Co by si� wtedy z nami sta�o? - Mogliby�my po prostu by� szcz�liwi - zasugerowa�a Joan. - Albo nieszcz�liwi tak bardzo, �e nawet tego sobie nie potrafimy wyobrazi� - powiedzia� Brody. - Przepraszam wygl�da chyba na to, �e nadal prowadz� k��tni� ze swoim bratankiem. Masz racj�, Indy. Jestem dla niego zbyt surowy Wiesz bystry umys� i si�a woli Jima przypominaj� mi innego m�odego go�cia, kt�remu przyszed�em z pomoc� wiele lat temu, kiedy ko�czy� studia. Nie okaza� si� taki z�y. Indy szeroko si� u�miechn��. - Widocznie si� o to postara�e�. - C�, przyjemnie pomy�le�, �e pomog�o w�a�nie moje prawienie mora��w - powiedzia� Brody. _ Na marginesie wprawdzie zachowuj� si� pewnie teraz jak; w�cibski wujek ale jak si� uk�adaj� sprawy pomi�dzy tob� a twoj� przyjaci�k� z biblioteki brytyjskiej? - Masz na my�li Aleci�? - zapyta� Indy. - TO sko�czone, Marcusie. Przynajmniej dop�ki me odnajd� Kryszta�owej Czaszki i nie zwr�c� jej tam, gdzie jej miejsce. - Bardzo mi przykro - speszy� si� Brody. - Zerwa�a ze wzgl�du na stan zdrowia - wyja�ni� ze smutkiem w g�osie Indy. - Wiesz, nie wierz� w kl�twy, ale ta � �e b�d� zabija� to, co kocham, dop�ki nie zwr�c� czaszki � wydaje si� sprawdza�. Nie mog�, Marcusie, wini� za to Alecii, ale to niczego nie u�atwia.... Zadzwoni� telefon na biurku Brody'ego. - O, wygl�da na to, �e mamy ju� opini� od naszego drogiego doktora - powiedzia� Brody i podni�s� s�uchawk�. W miar� s�uchania