13128

Szczegóły
Tytuł 13128
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13128 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13128 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13128 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Halina Snopkiewicz Paladyn Sierpień, upał, kurz. Nie wiem, który dzień sierpnia i która godzina dnia. Więcej: nic mnie to nie obchodzi. Mam, czego chciałam (?!) — obrzydliwy pokój, samotność z wyboru, idealne poczucie tymczasowości, środki utrzymania z serii „żadna praca nie hańbi" i zupełnie nie wiem, co robić dalej. Wmawiam sobie, że jestem odpowiednio interesującym dla siebie towarzystwem, żeby zapełnić te godziny, które inni poświęcają wychodzeniu naprzeciw ludziom, sprawom, kawiarnianym sukcesom. Czy mocno oberwałam... Znamy lata, kiedy życie wystawiało rachunki w trupach. Ze mną obeszło się daleko bardziej łagodnie. Nikt mi nie umarł, nikt nie odszedł. Nikt nie odszedł. Gdyby uwzględniając sytuację miała ten zwrot powiedzieć aktorka na scenie, dramaturg dodałby w nawiasie: z sarkazmem. Zainkasowałam porcję uderzeń. Może nie szukano by mojej głowy jako obiektu dla bezmyślnych ciosów, ale nadstawiałam ją pilnie. Zupełnie jakbym chciała kogoś osłonić, a walczyłam głównie o racje swojej wyobraźni. Mogłam mieć proste życie — niech się nacieszę, że się nie dałam odbić na powielaczu i kolportować jako model studentki lat pięćdziesiątych. No dobrze, chodzi po świecie ileś tam takich Lilek, nie jestem egzemplarzem niepowtarzalnym (a żal), ale nie wyszłam spod matrycy. Jestem „ręcznie malowana" jak jeleń na rykowisku albo dama z łasiczką — jak tam kto chce mnie widzieć. Żadna zarozumiałość, okaże się. Nie chełpliwość, fakty. Chcę opowiedzieć pewną historię, której zakończenia nie znam. Jeśli opowiem, uwolnię się od czegoś, może odzyskam całkowity spokój? Jeszcze inny cel: wybronić siebie i naubliżać innym, z tym chłodnym obiektywizmem, jaki daje spojrzenie na sprawy z pewnego dystansu czasu. Dystans czasu zaciera kontury, rozmazuje ostrość widzenia, lecz nie jest w stanie zniszczyć wspomnień reakcji emocjonalnych, choć ekshumacja naszych odczuć już nas nie poraża. Będzie to relacja z czterech lat życia, które można nazwać barwnym, jeśli nam się nie chce zastanawiać. Tak, różnie można nazwać te lata. Najłatwiej: patetyczne. Trochę bardziej wnikliwie: gorzkie. Opowieść będzie iskrzyć się od błędów. Będą tu błędy moje i moich bliźnich, błędy czasu, błędy schematu, błędy założeń, błędy... Błędy zawsze przynoszą efekty. Precyzuję wyraźnie: błędy są następstwem nie przemyślanych poczynań i triumfalnego pochodu impulsu, któremu zbyt słabi czy zbyt lekkomyślni nie potrafimy zagrodzić drogi. Tym odcinam się od złych intencji. Świadomy zamysł, złe intencje są niezmiernie rzadkie. A jeśli już zaistnieją — drobiazgowo przeanalizowane sprowadzają się znów do działania impulsu i nie przemyślanych poczynań. Co wyprawiam już na początku? Chcę oskarżać, a aforyzmem o błędach kreuję ludzi na dobroduszne stworzenia, które usiłują zawsze jak najlepiej, a jedynie niekiedy wymknie im się spod kontroli umysłu czy serca brzydka rzecz. Lecz ten rachunek będzie dotyczył przede wszystkim mojego sumienia, i to mój punkt widzenia będzie kwestionował pewniki, których trzymali się inni. A jakkolwiek nasze uczucie chętnie uważamy za wyjątkowe, przecież własne reakcje stają się dla nas miernikiem postępowania innych ludzi. Przez to dyskwalifikujemy: „Nigdy bym tego nie zrobiła" albo aprobujemy: „Naturalnie, rozumiem to, uczyniłabym tak samo". Efektem błędów nie muszą być, jak w moim nieszczęsnym przypadku, życiowe powikłania. Mogą też być ujemne w oddziaływaniu na nas refleksje, nie odmierzymy, co gorsza, bo między obydwoma zjawiskami istnieje mocny związek przyczynowy, w tym i w odwrotnym kierunku. Pojęciem „błąd" usiłujemy zamknąć w słowo pewną sytuację, której rozwiązanie było dla nas negatywne. To jest ścisłe. Nigdy nie wspominamy naszych błędów, rozpamiętujemy jedynie ich skutki. Wystarczyłby przychylny zbieg okoliczności, inny obrót sprawy, dodatni dla nas bilans i już słowo „błąd" zastąpilibyśmy zwyczajnie wyrazem „zdarzenie" albo „epizod", stawiając przy tym odpowiedni przymiotnik. Jeśli jednak owo „zdarzenie" czy „epizod" zawiera w sobie coś, co w jakiś fatalny sposób odbiło się na naszej psychice, coś nie dopowiedzianego do końca, coś, co w naszych myślach przybiera kształt pasma cienia pochłaniającego te cząsteczki światła, które przecież były, czy — w razie najgorszym — coś, co ujemnie zaciążyło na całym naszym życiu, zaczynamy obrachunki od stwierdzeń: „Tak, tu, wtedy, zrobiłam błąd". Nie sądzę, żeby suma moich błędów była wyższa, niż to można by wyciągnąć z każdej młodości. Lecz to autowiwisekcja. Wszystko co moje jest jednak wyeksponowane, wady, zalety i życiowe konsekwencje obu tych cech. Nie twierdzę, że zdobyłam odpowiednią ilość doświadczeń, aby stanąć samotnie przeciwko wszystkim. Doświadczenie na nic nigdy i nikomu się nie przydaje, bo za naszym doświadczeniem stoi jakiś człowiek i jakaś idea i poparzeni szukamy na ogół ratunku w innym człowieku i w innej — albo tej samej, ale inaczej ujętej — idei, mamy wystarczającą ilość wiary i chęci życia, żeby przekształcić nasze poprzednie rozczarowanie w nową religię i zaufać drugiemu człowiekowi. Okres całkowitej niewiary i załamania trwa krótko, a im boleśniej przeżywamy rozgoryczenia, z tym większym entuzjazmem wchodzimy w następne okazje do doświadczeń, choć, naiwni, mówimy sobie, że teraz jesteśmy bardzo ostrożni. Ja — to nie tylko ja, to byłoby za proste i niemożliwe. Ja — to także, a może przede wszystkim, moje uczuciowe związki z otoczeniem, moje sympatie, aprobata, żal. Kwestionowanie przynależności do jakiejkolwiek społecznej grupy ludzi jest nonsensem i może być udziałem jedynie geniusza albo wariata. Ponieważ jestem normalna... Zresztą, przecież akurat tego nie kwestionuję, w tym najbardziej ogólnym sensie. Tylko chyba nie dostałam jeszcze właściwego przydziału. Wypadłam z biegnącego szybko, rozkrzyczanego korowodu, zatrzymałam się w miejscu i usiłuję trochę się pozbierać. To znaczy, że spokój ani raz w życiu nie spada z nieba jak biblijna manna i moje dotychczasowe racje nie wydają mi się niepodważalne. Nie narzucam sobie przecież niepokoju ani zamętu, wyrosłam z wieku pozy i kokieterii, nie wyzywam całego świata. Życzę sobie tylko, żeby świat łaskawie zostawił mnie w stanie spoczynku, na pewien czas. Dotąd na nic nie miałam czasu, nigdy, ani na chwilę z boku, zawsze w środku akcji, niezależnie od rodzaju, którego dotyczyła: w środku farsy, w środku antycznej tragedii, w środku melodramatu. Zresztą, ludzie wymyślili ten podział na rodzaje chyba po to, żeby nam zasugerować względność kryteriów. Żaden, ani jeden cały dzień nie jest zamkniętą kompozycją i nie da się podciągnąć pod ustalone dla sztuki nazwy — jeśli się umie patrzeć. Nie kłamie jedynie poezja. Poezja potrafi powiedzieć to, co przeżywamy, a czego sami, zbyt biedni w określenia, nie potrafimy zakląć w słowa i do czego drogę otwiera nam jedynie czyjś talent. Z równym zdumieniem odczytujemy z poezji siebie, jak i inny, odrębny świat, którego istnienia nie podejrzewaliśmy nigdy albo wiedzeni przeczuciem krążyliśmy wokół niego po omacku i w labiryncie poszukiwań nie znaleźliśmy doń właściwej drogi. Te moje cztery lata... Fabuła toczyła się w wartkim tempie, nie potrafiłam robić selekcji, szłam we wszystko, co proponowało mi życie, na oślep, z płonącą okrutną młodością głową. Gdybym wtedy wiedziała, że realizacja zamierzeń tak bardzo odbiega od efektów, jakich się spodziewamy przystępując do batalii! Brnęłam w opresje, a przy mojej zdolności do rozeznania się w sytuacji doskonale wyczuwałam moment, kiedy jeszcze można było zawrócić. Odwrót przerastał moje siły. Ludzie (miałam zamiar kiedyś napisać obszerne studium pt. „Ludzie i czynniki", ale szybko się zorientowałam, że wydrukowaliby mi to na tamtym świecie, napisałam więc co innego i także poniosłam klęskę, ale o tym we właściwym czasie) i czynniki wolą natury potulne, a wystarczało tylko, abym to dostrzegła, i już rozsadzała mnie chęć walki, złamania tego, wyzwolenia gwałtownych reakcji — nie wiem dlaczego, taka byłam. Na dyscyplinarce, kiedy w oczach przewodniczącego zobaczyłam zrutynizowaną troskę i wystudiowane „ojcowskie podejście" („ojcowskie podejście" narzucone komisji za kulisami przez autorytet Niki Hanusówny), na frazes: „Jesteśmy pewni, że koleżanka Sagow-ska zrozumiała", odpowiedziałem frazesem: „Aksjomaty istnieją jedynie w słowniku wyrazów obcych". I tylko Nika Hanusówna, jak zwykle, jak zawsze, do krytycznego momentu... Moja relacja będzie mieć pewne luki. Pamięć jest rejestrem chaotycznym. Zapisuje kolor, zapach, czasami ostrą, wyraźną myśl, jakąś niedzielę, gliniany garnek suszący się na płocie, melodię, odczucie. Nie ma szacunku dla chronologii, nakłada na siebie fakty, łączy ze sobą zjawiska z pozoru oderwane, trwające w dość długim okresie czasu, w jeden dzień. W końcu zaczynamy wierzyć, że to, co kosztowało nas rok życia, zdołaliśmy wchłonąć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wspomnienia są na ogół krótsze niż godziny, których dotyczą; zdarza się jednak niekiedy, że nasze myśli rozciągają niepomiernie jakiś drobiazg, sekundę zamieniamy w rozdział i nie musi to zależeć od ciężaru gatunkowego sprawy, którą dygestionuje nasza pamięć. Ufam złożoności tego wstecznego procesu, pozwolę mu się prowadzić, to nie jest działanie na oślep. Pamięć jest mądra. Potrafi dokonywać nie tylko syntezy i analizy, ale także wyboru, rozróżnia znaczenie twarzy, słów, gestów. Pozwala nam na długie lata zachować jakiś ton, który nas dotknął czy uraził, grymas ust, który wywołał w nas niechęć, umie utrwalić spojrzenie, które dało nam radość, zasuwa zasłonę na rzeczy, które niewiele dla nas znaczyły. Pamięć może mieć źródło w instynkcie samozachowawczym (zwierzęta!), ja jej nadaję cechę intuicji, niech za mnie powie to, co było najważniejsze w „sprawie Lilki". Były takie szczęśliwe czasy, kiedy prowadziłam pamiętnik. Wtedy nie interesowało mnie patrzenie w przeszłość faktów ani emocjonalna retrospekcja. Wyrosłam z pamiętnika jak ze szkolnego fartucha i w kalendarzyku obok terminów kolokwiów i randek napisałam: „W życiu kobiety lata między osiemnastym a osiemdziesiątym rokiem życia nie nadają się do notowania w dzienniku". Symbolistka, uznałam, że załatwione, że przez odrzucenie pensjonarskiego rekwizytu odcięłam się od spraw kasztanowo-kwiatowych bardzo zasadniczo. Z sadyzmem oprawcy mordowałam swoje nastoletnie rozumowanie, które i tak doszło — bo dojść musiało — do głosu. Drażniąc otoczenie śmiechem z byle czego, buńczuczną młodością, przekoią, cwaniacką pozą i powierzchownym optymizmem, zaczęłam studencki żywot. Mój ówczesny optymizm polegał na głębokiej i nieuzasadnionej wierze w siebie. Życie było poukładane w teczkach z odpowiednimi napisami: „źle", „dobrze", „miłość z wzajemnością", „bez wzajemności" itd. Beztrosko nie brałam pod uwagę podmuchów wiatru, które uporały się z okładkami moich segregatorów, zakręciły kartki w zwariowanym tańcu i zwróciły mi je już luźne, jakże przemieszane. Byłam oślepiona wielkim miastem, studencką egzystencją, tak różną od granatowego życia szkoły, samodzielnością. Samodzielność, samodzielność... otóż to, i ileż w tym przesady. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba na siebie popatrzeć, i wtedy wszystko inne powinno zejść na dalszy plan. Nie wiem, czy to trzeba zrobić przed powzięciem jakiejś przełomowej decyzji. Ten moment po prostu się wyczuwa, i jeżeli u mnie jest on styczny z decyzją — to przypadek. Myślę, że każdy choć jeden raz w życiu powinien się trzeźwo zobaczyć, metody mogą być różne. Wstrząs mile widziany, jeśli autokrytycyzm zawiódł. Nie mogę sobie odmówić pewnej wnikliwości, jeśli chodzi o bliźnich. Ale co wiem o sobie? Jaki jest moralny bilans z ostatnich czterech — nie tyle przeżytych, ile zagarnianych łapczywie — lat? Moja przyjaciółka, Agnieszka, lansowała w akademiku osobliwą wersję sądu ostatecznego: „Dziewczynki, to będzie tak, mówię wam. Idzie sobie duch swobodnie, oddycha głęboko, bo skacowany nieco po marnym życiu ziemskim. A tu stoi św. Piotr z całą filmową aparaturą. Odbiera wszystkim nadchodzącym taśmy, na których dokładnie i wbrew ich życzeniom zarejestrowane jest wszyściutko. Zilustrowane grzeszne myśli, utrwalane te uczynki, do których nikt nie chce się przyznać nawet przed sobą. Duchy łączy się w grupy, które się znały za życia. Wskazują im miejsca i zaczyna się wyświetlanie. I tak wszystkie taśmy kolejno. Nareszcie można się dowiedzieć, kto jaki był i co o tobie myślał. Macie głowę? Widziała która takie piekło?" Przylgnął do mnie ten chytry pomysł, staram się tu wyświetlić swoją taśmę z bezwzględnością św. Piotra. Gdybym chciała oszczędzić sobie kadrów, w których moja postać w czarnych maluje się barwach, nie zaczynałabym tego. Podsumowaniem rozgoryczenia może być zerwanie z chłopakiem. Szkoda, że nie można obrazić się na epokę. Młodość jest kategoryczna i inkwizytorska. Tak jak ja to sobie ustaliłam, wszystko inne na stos. Ale powoli, powoli ten trybunał musi się uelastycznić, bo nie wytrzyma działania czasu, rozpadnie się. Zostanie wspomnienie o sobie: „Jakaż byłam wtedy młoda", w którym chcemy zawrzeć całe usprawiedliwienie naszych ówczesnych uczynków. Największe sprawy rodzi niecierpliwość, jeśli potrafimy nad nią panować. Nie umiałam. Teraz się łudzę, że zacznę jakieś bliżej nieokreślone nowe życie, bez nich, bez niego, bez tych głupich ostatnich egzaminów, bez akademika, tutaj, sama, pełna pogardy i mściwego triumfu: „Patrzcie, do czegoście mnie doprowadzili! Człowiek jest naszym największym dobrem". Czuję się na tyle pokrzywdzona, że to rozgrzesza wszystko: abnegację, nihilizm, popękaną spiralę w maszynce elektrycznej, godziny lenistwa, kubek z utrąconym uchem, ścięte obcasy. To praktycznie. Teoretyzując: nie ma życia starego ani nowego, jest jedno. Możemy się w nim zmieniać, ale sztuczne linie podziału, granice, wprowadza jedynie infantylny element w naszym rozumowaniu, łudzimy się, że przez pewne postanowienia przekreślamy to, co popełniliśmy złego, niejednokrotnie wyłącznie z trom-tadrackiej przekory; usiłujemy się odizolować. Od kogo się izolujecie? Od siebie? Co za absurd i donkichoteria. Nowe życie — beznadziejnie ośmieszany i skompromitowany termin, którego nadużywają ludzie mający coś do przekreślenia. Życie na nowo od poniedziałku, pierwszego, Nowego Roku, kolejnych urodzin... Kiedy pierwszy mężczyzna zainteresował się moją bluzką, cała ówczesna życiowa orientacja podsuwała mi alternatywę: zapaść się pod ziemię albo dać nura w okoliczne krzaki. Ponieważ w każdej sytuacji są trzy wyjścia — co niejednokrotnie sprawdziłam — zaczęłam się mądrzyć i wygłaszać pełne erudycji piętnastolatki kwestie, żeby zyskać na czasie i dać amantowi niedwuznacznie do zrozumienia, że na większą uwagę zasługuje zawartość mojej głowy. Pewien rezultat to dało, przede wszystkim niezamierzony — zdrowo rozśmieszyłam agresora, a rozśmieszony mężczyzna traci nieco na zaborczości. Tego wtedy nie wiedziałam, więc na poparcie swych intelektualnych wdzięków rozpłakałam się. Łzy i brawura! Czarująca konsekwencja podlotka. To doprowadziło atakującego do kapitulacji, strony weszły na drogę pokojowych rokowań i w ten sposób wyszłam z lasu cało. Później nieraz, już w innych, mniej atrakcyjnych okolicznościach, byłam zmuszona stosować tricki i fortele. Nie zawsze z podobnym efektem. Rozśmieszyć Banasiaka? Spróbujcie! To on mnie śmieszył, dopóki nie zaczął mnie zwalczać. Od chwili gdy stał się dla mnie groźny, traktowałam go poważnie i nawet dostrzegłam jego pewne zalety. Banasiak mnie nienawidzi. Zawsze nienawidzimy człowieka, którego skrzywdziliśmy. Reguła. Ktoś, kto nam wyrządził zło, wywołuje w nas tylko pasję i irytację. Potem blednie, przestaje się liczyć, czujemy się o tyle wyżej od niego, wreszcie wspaniałomyślnie przebaczamy, a nasza skłonna do samouwielbienia dusza dławi się własną szlachetnością. Przypominam trochę konserwatora trzeciorzędnych obrazów, który polerując flanelką rozpasanego rumaka marzy, że odkryje pod tym nieznane dzieło Leonarda. I tak ja, będę starała się znaleźć głębsze treści w tych moich latach, kiedy tak często nie byłam wierna sobie, na wiele rzeczy patrzyłam z uśmiechem i nauczyłam się tylko powierzchownej i śmiesznej samokrytyki. Czy tylko? Ciągle z kimś «> walczyłam i dopiero teraz zastanawiam się — o co? I czy będę tak robić dalej? A czy mojemu ojcu ktoś wlał do ucha truciznę? Co ja tam będę hamletyzować. Są ludzie tacy i inni, akurat ja jestem taka. Wierzę, że mam rację w tym wszystkim. Najpierw rodzice, potem namiastka wychowania, potem ersatz edukacji, później studia, studia i ZMP — a ja za to wszystko mam ponosić odpowiedzialność. Chwileczkę, podzielmy się tą odpowiedzialnością po bratersku. Warn daję więcej, sobie mniej. Z ZMP wyrzucili mnie z pokazowym hałasem, bo do włoska, na którym wisiała moja przynależność organizacyjna, na decydującym zebraniu dowiesiłam stupudowy ciężarek. Ciężarkiem było jakoby (uważajcie, ludzie!) „publiczne narażenie na szwank autorytetu najlepszych członków naszej organizacji przez osobę, której postawa od dawna wiele pozostawiała do życzenia". Gdybym nawet tych najlepszych członków nie naraziła na szwank, włosek i tak by pękł. Tylko może łagodniej, bez trzasku. Na to zebranie Nika Hanusówna nie przyszła. Miała dyplomatyczną grypę, a jest to szczególnie złośliwa odmiana tej choroby. Nika, której organizacyjne sumienie tyle razy zmuszałam do wyrzutów, która nigdy nie wykorzystała swojej pozycji dla własnych interesów, która kłamała wyłącznie i jedynie dlatego, żeby mnie wyciągnąć z jakiejś kabały. Miała dosyć? Nika nie należy do osób, które można zmęczyć. Klasyczna misjonarka, tyle że z zarządu uczelnianego. W innych warunkach i pochłonięta inną ideą nawracałaby Pigmejów na religię chrześcijańską, na islam, na protestantyzm — obojętne, ale zawsze cicho, bez walenia w bęben. Mnie nawracała na marksizm, jakbym przyszła na uczelnię nie ochrzczona, ja, dumna posiadaczka Dyplomu Przodownicy Nauki i Pracy Społecznej. Nika za swoje życiowe posłannictwo uznała doprowadzenie mnie do kandydatury na członka Partii („wychowam jednego czowieka" — jakież to ładne, tak musiała myśleć). Ze wszystkich możliwych na wydziale „ludzi do wychowania", wybrała mnie, bo ja byłam trudna, a to jeszcze piękniejsze. No i miałam zadatki. Przy tym lubiła mnie moja patronka, tak zwyczajnie i po prostu. Nie przyszła na to zebranie, ale przyczyny są skomplikowane. Nie z tchórzostwa, ona, taka jasna i otwarta (a poza tym nic jej nigdy nie groziło i z takim dzieciństwem mogła sobie pozwolić na każde wystąpienie). Żałuję, że nie przyszła. Mogłabym ją jakoś podsumować. Szukam przyczyn tej nieobecności. Gdyby mnie usiłowała bronić — doskonale wiedziała, że dla mnie sprawa obraca się już w kręgu zbyt wysokich kategorii etycznych, żebym mogła sobie pozwolić na jakąkolwiek pomoc. Gdyby przyłączyła się do „zdania ogółu" — wolała uniknąć mojego wzroku. Wiedziała, że mam ją w ręku, wiedziała, że znam krzywe odchodzące od prostej linii jej bez- kompromisowości, wiedziała, że tego nie użyję, ale wolała nie patrzeć mi w twarz. Bo nie wierzę, żeby rozdźwięk, jaki między nami nastał z powodu tej idiotki, Honoraty, która ani Nike, ani mnie nic nie obchodziła — tak myślę — po prostu skakałybyśmy sobie do oczu ze względu na problem, który życie podsunęło nam do rozstrzygnięcia, a jak się ma lat dwadzieścia, to proszę mi nie mówić o obojętności. No więc nie wierzę, żeby ten rozdźwięk mógł rzutować na generalny stosunek Niki do mnie. Do mnie jako do kwestii, powtarzam z naciskiem. Myślałam i myślałam, dlaczego nie przyszła. Myślenie jest funkcją umysłu, której zawdzięczamy teorię względności i kilka przemyślanych samobójstw (Zweig: „Ja, zbyt niecierpliwy, odchodzę "). I wtedy, kiedy już już trzymano gorejącą zapałkę, aby zapalić świeczkę nad grobem mojej przyszłości, najbardziej byłam rozdrażniona tym, że nie ma Niki — pamiętam ten żal doskonale, choć to brzmi wprost niewiarygodnie. Zastanawiam się, czy zamiast tej psychologicznej zagadki nie wolałabym widzieć Niki jako przeciwnika, przeciwnika klasy najwyższej, którego pokonanie sprawiłoby mi... w każdym razie motywy nie te, które kazały mi zagrać udany spektakl z krwotokiem z nosa, przy wyrzucaniu Tankowskiej. Nika jest ode mnie mocniejsza — nie jestem megalomanką aż do postępującego debilizmu. Honorata zrazu zapowiadała się wyłącznie sa-tyrycznie i stanowiła nieprzebrane źródło anegdot i opowiastek pod prysznicem, wymienianych szeptem cynicznych zdań („jakaś taka zbolała przyjechała po przerwie, pewnie cały czas się w łóżku marksizmu uczyła") i kiedy pierwszy raz wsłuchałam się, co bredzi to wiecznie zaondulowane czupiradło, założyć nie mogłam, że to ona właśnie zniszczy taką piękną przyjaźń jak moja z Niką. To była przyjaźń. Niki „nawracanie" i moje chęci były kiedyś zbieżne, gorące dyskusje, kiedy książki leżały na podłodze, a my purpurowe z podekscytowania budowałyśmy świat ładu, porządku i sprawiedliwości, gwał- * townie (i dość łatwo!) uzupełniając luki i szczeliny, jakie wyraźnie rysowały się w konstrukcji. Wieczorne nie kończące się spacery po wy- ..'* kładach, trzymanie się za guzik, kiedy tramwaj już ruszał, i zawsze wszystko zaledwie muśnięte, przerwane już in statu nascendi przez późną porę, randkę, czyjeś wulgarne odezwanie się na ulicy, zapach bzów, powrót do rzeczywistości. I może przez te dyskutanckie pasje, przez życiową niemal konieczność ustosunkowania się do wszystkiego, co obok — Honorata nabrała takiego znaczenia. Życie dzieliłam dość sprawiedliwie: uczelnia i jej tysiąc dwa problemy, akademik i moje zgoła nieminimałne zaangażowanie się w egzystencję zbiorowości, Nika, nauka, miłość — przy czym umieszczenie ostatniego słowa na końcu jest absolutnym przypadkiem, który wynikł z rozpędu przy wyliczaniu. Znałam Honorkę ot tak, jak dziesiątki dziewcząt z akademika, myślałam o niej „nieszkodliwa wariatka" i pożyczałam od niej rakietki do ping-ponga. Starałam się nie słuchać tego, co mówi, bo śmiać się jej prosto w twarz było jakoś tak nie bardzo, zresztą dostosowałam się do konwencji, że o Honorce dopiero wtedy, kiedy zamkną się za nią drzwi. Wpadała często do naszego pokoju, zwierzała się z kłopotów sercowych i zanudzała nas wynikami ostatnich imprez sportowych. Ale pew- :> nego wieczoru po raz pierwszy stanęłam w jej obronie. Cała piątka była już w pokoju i ciągnęłyśmy zapałki, która obierze i usmaży kartofle na kolację, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich Honorata. Tym razem weszła zapłakana, trzymając w ręku list. — Czy nie ma która Kapitału Marksa? — Mam pierwszy tom, ale pożyczyłam jednemu. Odda za dwa miesiące, mnie na razie niepotrzebny — powiedziałam. — Czego ryczysz? — Jestem dziwka, ostatnia ścierka i szmata — przedstawiła nam się, wycierając oczy. — Puściłaś się? — zainteresowała się Agnieszka. — No wiesz, jak możesz tak mówić. Ja żyję tylko z Marianem, wy nie wiecie, co to za człowiek. To mi tylko przynosi zaszczyt, że jestem jego dziewczyną. — Pewnie, skoro się kochacie, to nie ma w tym nic złego — rzekłam. — Skoro ci to przynosi zaszczyt, to nie składaj tu dziś samokrytyki, bo wróciłam z zebrania. Wystarczy. — Będziesz miała dziecko? — zapytała Pelagia zbielałymi ustami. — Byłabym z tego dumna, a jeśli płakałabym, to z radości. — No to już cholera cię wie. Ktoś ci zachorował? Oblałaś co? — indagowała Mary. — Bo ja w ogóle nie jestem człowiekiem — powiedziała Honorata z miną średniowiecznej biczownicy. — A on widział we mnie człowieka. Nie dorosłam do niego i nigdy nie dorosnę. On jest szlachetny i wspaniałomyślny. Jestem niegodna, żeby mnie kochał. — Był tu już taki jeden szlachetny... — powiedziała Agnieszka. — A ten twój szlachetny to co? Powstaniec kościuszkowski? — To jest prawdziwy człowiek. — Jedz drożdże to podrośniesz do niego. Pożycz chleba, bo nam się nie chcę smażyć kartofli. — Jak wy możecie jeść. Ja nie mogę, ale od jutra będę się zmuszać. — Zmuszać się do jedzenia? — nie bardzo mogłam pojąć. :— Człowiek powinien tępić w sobie wszelkie słabości. Takie uleganie własnym chwilowym chęciom prowadzi... — Zacznie się szkolenie ideologiczne. Czy nie mogłabyś się szkolić w swoim pokoju? — Zaraz idę, przyniosę wam chleb. — Ależ nikt cię nie wyrzuca — powiedziała Halina. — Trudno, jak dzieli się chlebem, niech się dzieli i zmartwieniem — wydała werdykt Agnieszka. — Chociaż więcej coś tego drugiego, jak pierwszego. Pelka, miałaś obierać kartofle, skocz do niej po chleb. A ty gadaj — rozdzieliła role Agnieszka. — Ja nie mam nic do powiedzenia, zupełnie nic na swoją obronę. Bo wiecie, on jest bardzo zapracowany. Taki młody, a już walczył z bandytami i pracował przy reformie rolnej. Teraz jest aktywistą terenowym, zawsze jest pierwszy na najbardziej zagrożonym odcinku. Tak we mnie wierzył, tak wierzył... — To znaczy się, on jest wierzący — skonstatowała Agnieszka. — Skądże, ja wiem, że żartujesz, ale muszę to wyjaśnić, żebyście go nie podejrzewały o takie rzeczy. Pół roku już się nie widzieliśmy, on nie ma czasu do mnie przyjechać. Pojechałam więc do niego w którąś niedzielę. Bardzo za nim tęskniłam, tak się kochaliśmy... I wiecie, kiedyś poszliśmy z grupą do kina i jeden kolega mnie odpro- " wadził. Szczery zetempowiec. Ja nawet nie wiem, jak to się stało, ale pocałował mnie. W usta. On jest w porządku, jest wolny, ale ja..* jestem... — ... dziwka, ostatnia ścierka i szmata — uzupełniła Agnieszka. — Ty jesteś zdrowa na umyśle? Wal dalej. — Rzeczywiście, jak się kochasz w jednym, to nie można się całować z drugim. Ale trochę za bardzo się umartwiasz. Nie całuj się więcej, choćby z przewodniczącym zarządu uczelnianego, i idź spać. Nastrój chwili, no tak jakoś to sobie wytłumacz — pocieszałam ją. —: Jakie to wszystko dla ciebie proste. Nigdy nie kochałaś widocznie. Nastrój chwili! To podłe określenie. Więc napisałam do Mariana, że już nie możemy być ze sobą, bo ja jestem samicą... — Czym?! — ryknęła śmiechem Mary. — Samicą, zwierzęciem, które nie jest w stanie zapanować nad instynktami. — Owszem. W części ogólnej podzielam to zdanie, ale za tragicznie to ujmujesz. Błąd młodości, nie histeryzuj — machnęłam ręką. — To nie histeria, tylko nie mogę inaczej. Nie wolno mi. On jest towarzyszem partyjnym, a ja, dziwka podła, całuję się z chłopakiem nie żywiąc do niego żadnego uczucia.... — A propos żywić. Ta Pela je ten chleb na korytarzu czy co? — zaniepokoiła się Halina. — A bójcie się, że was objem —¦ zaszczebiotała Pelagia, jeszcze za drzwiami. Na głowie miała kartkę papieru, na niej położony chleb. — Uczę się chodzić wyprostowana. Pół bochenka, zupełnie świeży, przedwczorajszy. Jakie w pokoju Honorki jest fantastyczne radio! Wyjść mi się nie chciało. Muzyka taka, że aż się w głowie kręci. Honoratka usiadła na łóżku Haliny, zdjęła papucie i podwinęła nogi. Zaczęła mówić głosem tak smutnym, jakby udzielała wywiadu dla prasy o zmarłej przyjaciółce poetce: — Między innymi przez to radio do was tak często zaglądam. One ciągłe nastawiają zagraniczne stacje i słuchają jazzu. Staram się na nie wpłynąć, ale bezskutecznie. Niewiele mogę z nimi zrobić. I widzicie, jaką mam postawę. Przymykam oczy na zło, staram się wychodzić z pokoju, żeby przynajmniej nie brać w tym udziału. Marian by tak nie postępował. Lubię do was przychodzić, bo u was nie czuć zakisłej, drobnomieszczańskiej atmosfery. Jesteście takie, jakie jesteście, ale niezakłamane. Agnieszka pociągnęła nosem, roześmiałyśmy się wszystkie, z wyjątkiem Honoraty, która kontynuowała: — Napisałam mu, że koniec, niech mnie zostawi, nie zasługuję na lepszy los. I wiecie co? On mi przebaczył. Macie, czytajcie! Agnieszka wyrwała jej list, ale już pierwsze zdanie: „Moja najdroższa Honorko!" przeczytała takim tonem i z taką miną, że cierpliwe ściany naszego pokoju zadrżały od salwy śmiechu. Honorka wyrwała jej list, głosem udręczonej nauczycielki poprosiła o spokój i czytała sama, nie zrażona naszym zgoła niedramatycznym stosunkiem do sprawy. „Moja najdroższa Honorko! Nie powiem, żeby Twoje wyznanie nie zabolało. Zabolało. Lecz postawiłaś zagadnienie otwarcie, po bolszewicku. Z prawdziwą ludzką godnością potrafisz się przyznać do popełnionego błędu. To jest więcej warte, Honorko, niż głęboko tkwiące w świadomości kobiet niewolnicze, wywołane przez wieki klasowej nierówności przekonanie, że kobieta musi być wierna mężczyźnie, bo jest istotą niższą od niego. Otóż nie jest. Sądzę, że czytałaś, jak Ci polecałem, co na ten temat powiedział towarzysz Iljicz Lenin. Przypominam Ci (Dzieła Wybrane, tom II, str. 576). Musimy jeszcze dużo zrobić, Honorko, i to nie tylko w skali państwowej, ale także w przebudowie własnych pojęć. Musimy walczyć z ciemnotą, zabobonem i zacofaniem. Jakkolwiek fakt, że się pocałowałaś, z tym towarzyszem, jest jako fakt godny napiętnowania, to nie chciałbym, abyś z tego powodu czuła się niższa ode mnie. Wiem, Honorko, że Ty już nigdy tego nie zrobisz, wiem, że przez odważne spojrzenie prawdzie prosto w oczy będziesz mogła lepiej kształtować swoją psychikę obywatelki, przyszłego członka Partii i matki naszych dzieci. Ja jestem Ci wierny nie tylko dlatego, że Cię kocham, ale jestem mocniejszy ideologicznie, zahartowany w robocie i bardzo zapracowany. Honorko, czy podnosisz swoją sprawność fizyczną? Zawsze powinnaś znaleźć czas na gimnastykę, bo w zdrowym ciele — zdrowy duch. Nic mi nie piszesz, czy zdobyłaś odznakę Sprawny do Pracy i Obrony? Napisz o tym koniecznie! Jeżeli jest Ci smutno, to zawsze powinnaś mieć pod ręką Kapitał Marksa. Po tej lekturze przejdą Ci wszystkie słabości. Może będę w Warszawie na odprawie, wtedy spotkalibyśmy się i poszli razem zobaczyć Mieszczan Gorkiego, to dobra demaskatorska sztuka. Czekam na Twój list. Cześć Pracy! Twój na zawsze, Marian. Ps. Gdybyś, Honorko, miała chęć iść na zabawę, to idź i nie pytaj mnie listownie o pozwolenie. Jak się uczciwie pracuje, to można się pobawić, młodzież powinna się cieszyć, że może budować socjalizm". — Widzicie więc, że na mnie należy tylko pluć — zakończyła Honorka. — Od jutra wszystko w moim życiu ulegnie zmianie. Będę wstawać o szóstej trzydzieści. Nigdzie się nie spóźnię. No, jedzcie tę kolację. Wpadnę jeszcze do trzysta siedem, może one tam mają Kapitał. W czasie czytania tego listu obserwowałam konwułsyjne drgawki, jakie przebiegały plecy Mary, i lunatyczną minę Haliny. Kiedy za udręczoną ofiarą erotycznych impulsów zamknęły się drzwi, zaczęło się — normalnie — odgrywanie Honorki: „Czy podnosisz swoją sprawność fizyczną? A podnosi, podnosi, każdego wieczora jakieś cuda z krzesłem w świetlicy wyczynia, bo, uważacie, dla organizmu to wszystko jedno, rano, czy wieczorem, a.rano zaspała. No, mówię wam, wczoraj przed północą zwisała z parapetu, myślałam, że dostała konwulsji. A ona tak podnosiła. Ten Maniuś, to chyba lubi wygimnastykowane. W wygimnastykowanym ciele, wygimnastykowany duch! O Jezu, bo zdechnę ze śmiechu. Jak wy uważacie? Oni chyba mówią: »Przysięgam ci na Kapitał, że cię kocham«. Ponieważ praca spełniła swoją rolę w procesie uczłowieczenia małpy, jako istota myśląca muszę ci złożyć samokrytykę, że usta swe oddałam temu koledze". Prześcigałyśmy się w pikantnych frazesach. Śmiech wybucha, trwa, osiąga swój szczytowy punkt — i dalej już nie można. Na chwilę zapanowała cisza, później padały spokojne już komentarze. — Ona jest po prostu głupia — tak po raz pierwszy stanęłam w jej obronie. — A Maniuś? Co myślisz o Maniusiu? — Myślę, że Maniuś stanowi dość pospolity ostatnio rodzaj działacza na szczeblu, którego ważność jest swoistym społecznym awansem. I za tę ważność wypłaca się żarliwością posuniętą do fanatyzmu. Maniuś wiele nie rozumuje. Zniszczy każdego „wroga klasowego" w każdy dostępny mu sposób, jeżeli dźgnie nożem, będzie dumny, bo to dźgnięcie będzie dla rewolucji. Inaczej nie dźgnie, rozumiecie. Maniuś jest prymitywny. Maniuś operuje wyłącznie pompatycz-nymi określeniami, cytaty załatwiają mu wszystko. Maniuś wierzy, że jest komunistą, ale komunistą może być tylko człowiek mądry, jakby to powiedzieć, dojrzały. Maniuś pewnie do dziś chodzi w butach z cholewami, ma żółte od nikotyny palce, dałby się poszatko-wać kiedyś za tę reformę rolną i teraz za każdą akcję, kocha pracować ponad fizjologicznie możliwą ilość godzin, żałuje, że nie może się wykazać odmrożonymi dla rewolucji rękami, wszystko to, żeby udowodnić swój autentyzm, rozumiecie. Ja, mimo wszystko, nie wierzę w Maniusiów. — Ciężkie życie będzie miała ta Honorka — westchnęła Pelagia, która do schyłku życia będzie na etapie ordynata Michorowskiego. — Tak, ale nie dlatego, że Maniuś wycieranie butów będzie uważał za przesąd burżuazyjny. Przecież Maniuś nie będzie się uczył. Broszury propagandowe, koniec. A nie powiecie, że Honoratka jest idiotką, jeśli chodzi o studia... — Ooo, moja droga — przerwała mi Halina — nie zaczniesz chyba lansować teorii, że różnica wykszałcenią... — Właśnie zacznę, nie o dyplomy tu chodzi. A czemu to, boska Aido, nie poszłaś na dancing z szoferami, którzy nas w nocy podwieźli z tego przyjęcia? Owszem, też nie poszłam, nie wyszedł tu sojusz młodzieży studenckiej z robotniczą. Moje drogie, wmawiałyśmy sobie tylko, że nie przyjmujemy zaproszenia, bo nie mamy obowiązku tańczenia z każdym, kto na to ma Ochotę. Wiemy dobrze, że wstydziłyśmy się. — Problem jest złożony. Do świtu wtedy rozmawiałyśmy. Może wnioski były ciekawe, ale nic to nie wnosi w dzieje Honorki. Nie można przewidzieć postępowania kogoś, kogo się zna z jednego listu i na tym się komponuje jego osobowość. Zakładałam, że Honorata zwiąże się z jakimś uczelnianym działaczem i Maniuś siłą rzeczy pójdzie w odstawkę. Tymczasem Maniuś przysłał list pożegnalny, którego cytowania sobie oszczędzę, i w tydzień później ożenił się z córką badylarza. Honorata nie podnosiła się z łóżka, cierpiała tak, jak można cierpieć przy pierwszym obdarciu ze złudzeń. Przestała się gimnastykować i jedyny raz wpadła w pasję: sekretarza swojej grupy zetempowskiej, która przyszła ją ideologicznie podnieść na duchu, wyrżnęła w głowę Kapitałem. To biedaczka miała zawsze pod ręką, kiedy było jej smutno. Sądziłam, że zwątpiła tak w ogóle, we wszystko. Żadna z nas nie doceniała Honoraty; zupełnie tak samo, jak śmiejąc się z dowcipu rysunkowego, zapominamy o autorze. Do głowy nam nie przyjdzie, że może akurat ma umierającą żonę. — Ty powinnaś go w rękę pocałować, że się zdemaskował wcześniej — zagadnęłam ją na korytarzu. Sercowe dramaty w akademiku występowały mocno zgęszczone i nie stanowiły sensacji. Podniosła na mnie okrągłe, zawsze trochę wystraszone oczy i powiedziała spokojnie: — Co to znaczy, zdemaskował. Postąpił tak, jak mu nakazywało sumienie. I przede wszystkim, nie ma tu później. — Zagadkowa twoja mowa, ale ty się truć nie będziesz. A jednak jak to rozumieć: „nie ma tu później"? — To dotyczy tylko nas dwojga. Dla mnie jest, i to jeszcze bardzo jest. Zaintrygowała mnie. Takim językiem jeszcze nie przemawiała. Było w jej wzroku skupienie i nawet zaczęłam ją posądzać o inteligencję. — Ty, nic nie miałaś na uczelni, że rąbnęłaś W głowę jego sekretarza do spraw paniki i entuzjazmu? — starałam się przdłużyć rozmowę. — Nic. Nie poruszyła tego. Pojęła, że są rzeczy, o których mówić nie wolno osobie niewiele na ten temat wiedzącej. — Pół Warszawy wie o tej tragedii. A już cały akademik na pewno. Dyskretna to ty nie jesteś. Idziesz się uczyć? — wskazałam palcem na książkę, którą trzymała pod pachą. — Tak, muszę wszystko zostawić w porządku. To jest najtrudniejszy egzamin na moim wydziale. Muszę zdać... bo, bo wiesz... ja rezygnuję ze studiów. — Rezygnujesz ze studiów? Dlaczego? I po co ci w takim razie egzamin? — pytałam. — Wtedy moja rezygnacja będzie poważna. — Jeżeli jest rezygnacja, to wszystko jedno jaka. Ty jesteś histe-ryczka. Zniszczysz sobie życie, a amancik tam śpi z badylarzówną pod puchową pierzyną... — Nie mów tak o nim — przerwała ostro. — To, że ona jest córką badylarza, to tylko drastyczna przesłanka do wyciągania zbyt łatwych wniosków. Chodź do świetlicy, to porozmawiamy. — Zwierzać to ty się już lubisz. Chodź, tyle razy w życiu służyłam za konfesjonał... — Rozumiem, że tobie można się zwierzać... — Rozumiesz, dlaczego? — Ty jesteś dziwna, Lilka — weszłyśmy do pustej świetlicy. Oparłam stopy o kaloryfer i zastanawiałam się, jak bardzo powierzchownie my się wszystkie znamy. Od tej pożycza się tego, od tamtej owego, ta miewa smalec, ta nylony, ta oblała egzamin... — Mówisz, że wszyscy o tym wiedzą — Honorata siedziała sztywna i nieruchoma. — No pewnie. Palacze w kotłowni, portier, sprzątaczki... absolutnie wszystkie dziewczyny... — Nie miałam się z czym kryć. Badylarzówną! — wyrzuciła z siebie i spojrzała na mnie z taką pogardą, jakbym to ja poślubiła Ma-niusia. — Lilka, jak długo chodziłaś z Michałem? — Z rok w budzie, z półtora na uczelni, ale nie wyłącznie z nim, nie szukaj we mnie siostry w cierpieniu. To nie było nic poważnego. — I zerwałaś z nim? — Ano. ' — Ty zerwałaś, ale nie przyszło ci to łatwo? 1 — To jest najgorsza decyzja dla kobiety — wygłosiłam. — Spowiadasz się? Bo nie mam czasu. Nie zareagowała. Wyciągnęła nogi i oparła je o kaloryfer. Stopy nasze dotykały się. — I też można by powiedzieć, że odeszłaś od Michała, bo ten twój chłopak miał samochód. — No wiesz? — zerwałam się. — Jesteś prosię. Zresztą samochód się rozleciał... no, dajmy temu spokój. — Przepraszam cię. Tylko że można by tak powiedzieć? Usiadłam z powrotem. — Co to za ćwieczek z tymi studiami? — Lilka! — mówiła spokojnie i monotonnie. Denerwowała mnie. — Lilka. Mnie nikt nigdy nie traktował poważnie. Ani on, ani organizacja, ani wy... nikt. Jak ty to powiedziałaś? Sekretarz do spraw paniki i entuzjazmu? Powiedz, czy wyraziłabyś się tak przy Parowozie albo przy Hanusównie, z którą się przyjaźnisz? — Z Hanusówną mówię o wszystkim i w każdy sposób. To jest mądra dziewczyna. — Ale przy mnie tak mówisz, bo uważasz mnie za głupią? Ta różnica? — Zaczynam się właśnie wahać, ale owszem nie będę ukrywać, że za szczytowy intelekt cię nie mam, wiesz, o czym myślę... przepisywanie WKPb w miłosnych listach śmieszy, i cóż zrobić. — Ale mnie można wyśmiać, przy mnie można wyśmiać wszystko, bo wiadomo, że Honorka nikogo nie zaatakuje i nigdy nie znajdzie siły, żeby uderzyć, napiętnować... Mnie się nikt nie boi, i to dobrze, ale dlaczego mnie się nikt nie boi... właśnie te przyczyny są straszne... ja nie mam żadnego charakteru... mnie lekceważą... — Akurat w tym względzie myślę przeciwnie. Niech skonam, nie gimnastykowałabym się o północy. Nie podnoszę cię na duchu, mówię poważnie. Pamiętasz aferę ze skrzypcami wirtuozki? Pamiętasz, że to ja ukradłam i schowałam te skrzypce. Krew mnie zalewała, jak codziennie o pół do szóstej rano zaczynała rzępolić Serdeczna Matko. Ale kiedy rozpaczała po stracie tego bezcennego instrumentu, było mi jej prawdziwie żal i byłam skłonna słuchać przez dwie go-, dziny dziennie Pije Kuba do Jakuba. — Teraz już gra jakąś serenadę. — Na szczęście w kotłowni, palacz jest głuchy. Ale nie o to chodzi. Zwalczałam tę melomankę, ale mi imponowała. Politechnika to są chyba ciężkie studia? I wstawać o wpół do szóstej... wiedzieć, że się nie ma ani krztyny talentu, ale coś sobie postanowić, rozumiesz? Imponuje, choćby się szydziło. Pamiętasz, jak się z tymi skrzypcami kryła, jak ją przeganiałyśmy to z kuchni, to z umywalni... dopięła swego... Pamiętasz, jak się wyniosła do kotłowni, było nam czegoś brak: „A co to, wirtuozka chora?" — Poważnie? Tak myślisz o czymś takim? — Uspokój się, czasami tak myślę. — Widzisz, Lilka, ja to wszystko przemyślałam. To będzie pierwsza poważna decyzja w moim życiu. Zdam ten egzamin i już dalej studiować nie będę. Może kiedyś wrócę... Będę miała dziecko z Marianem. Pomyśl, czy to nie piękne? — Chryste Panie! I cóż ty zrobisz z tym dzieckiem? — A cóż można zrobić z dzieckiem? — zdziwiła się. — Wychowam. Zniknę stąd. — Gdzie będziesz mieszkać? — Tyle ludzi w Warszawie nie ma gdzie mieszkać i mieszka. Więc i ja. — Ale z rzuceniem studiów pomysł jest średni. Przez te półtora roku, może matka? — Matka o tym nie będzie wiedziała. To byłby straszny cios. Ty nie znasz atmosfery małego miasteczka... poza tym, jest bardzo wierząca. Nikt nie będzie wiedział. — A tatuś? — Nie udawaj takiego cynizmu. — W czym się to przejawia? — W sposobie wyrażania się. — Że niby tak pieszczotliwie? Horacego mam cytować? Mam nadzieję, że tatuś się dowie? — Nigdy mu tego nie powiem. Nigdy w życiu. Nigdy. — Wariatka. Słuchaj no, nie pozuj na dziewczę z polskiego dworku. Musi ci pomóc finansowo. Chociaż do skończenia studiów. — Nie. Nie będę z siebie robić ofiary.' — Bardzo to ambitne... Honorata, czy ty o tym wiedziałaś przed tym jego ożenkiem? — Nie. To znaczy... i tak nie powiedziałabym. Żeby nie wpływać na jego decyzję. Bo on by się ze mną ożenił. Lilka, ja ci mówię, on by się ze mną ożenił. — Wierzę. I wierzę także, że dostałby kosza. — Ja bym się zgodziła. — Jesteś niekonsekwentna! To są jakieś przeczące sobie wymysły. — No to co ja zrobię? — Właśnie. O tym trzeba pomyśleć. Może ZSP coś, jakąś pracę albo jak... Mogłabym tu trochę pokręcić, coś tendencyjnie naświetlić i pokazać siebie w roli takiej, co to zawsze, każdemu z pomocą. Ale nie. Dopiero wtedy zaczęłam wierzyć, że wobec tej sprawy mam zdecydowane stanowisko, kiedy napadła na mnie Nika. Dopiero wtedy zaczęłam bronić swojej postawy, której nie miałam we właściwym czasie. Honorka nie była ciekawą dziewczyną. Przeraźliwe luki w rozumowaniu, bezradność, ogromna podatność na wpływy. Tu „nie chcę od niego żadnych pieniędzy, nigdy się o tym nie dowie", czyli dostosowywanie się do tego, jaką by się chciało być, a tu „zostałabym jego żoną", pogodzić tego nie można, prawda. Było mi jej żal i to wobec swojego współczucia dla niej nie pozostałam obojętna. Do niczego jej nie namawiałam, w wypadku każdej decyzji mogła liczyć na jakie takie moje moralne wsparcie. Ostatnim argumentem Niki, kiedy już niemal uznała moje kontry, było to, że ja umożliwiłam Honoracie praktyczne wykonanie decyzji. Ja, niby. Śmiechu warte. Być może Maniuś pił mleko tylko przegotowane, żeby nie zarazić się gruźlicą od chorej krowy, zbierał złom, podróżował Lotem, wycierał obuwie, oszczędzał w PKO, mył ręce przed jedzeniem, słowem, był wzorowym człowiekiem i obywatelem. Odszedł od Honoraty, bo był zwyczajnym mężczyzną, który patrzeć nie mógł na jej ondulacje bardzo szpecące niebrzydką bladą twarz. Być może, raził go jej absolutny brak ciepła i poczucia humoru. Być może Maniuś był eleganckim i gładkim karierowiczem, który w porę wyczuł, że żerowanie na koniunkturze rozkrzyczanego działacza nieuchronnie zmierza ku końcowi i profilaktycznie ulokował energię w szpinaku i kapuście? Być może Maniuś lubił uszka z barszczem, a jedyną potrawą, jaką Honorata przyrządziła w akademiku, były dwa ręczniki, które — zapatrzona w sprawy wyższego rzędu — rozgotowała na brunatny budyń. Nie widziałam Maniusia na oczy i ufam, że nie dojdzie do tego nigdy. Chcę tylko wykazać, że osoba, która dla mnie w ogóle nie istnieje, poplątała jeden z wątków mojego życia. I kiedy pewnego dnia Honorata po wstępie: „To byłby cios dla matki. I tak żal rzucić studia", zwróciła się do mnie z wiele mówiącym pytaniem: „Twoja mama jest lekarzem?", przerwałam: — Tak, ale od gardła. Tylko proszę bez usprawiedliwień. Masz za sobą ciężki tydzień wzniosłości uczuć. To jest zabronione przez ustawę i twój kodeks moralny, ale owszem, zapytam mamy, czyby jakiś jej kolega z pracy... — Gardzę sobą, ale nie mam siły. Lilka, żebyś wiedziała, ile mnie to kosztuje! — Jeśli mama zgodzi się na pertraktacje z kimś, nic cię to nie będzie kosztować. — Jaka jesteś okrutna! Ale nie mam się do kogo zwrócić, naprawdę, nie mam już siły. Na amazonkę istotnie nie wyglądała. Chude ręce zaciskała na skrypcie i nieprzytomnym wzrokiem błądziła mi po twarzy. Jej „pła-czliwość" była autentyczna, tak jak prawdziwy był cały jej duchowy galimatias. Była zpełnie zagubiona. Wieczorem skleciłam list do mamy: „Droga Mamo, na ziemi oprócz spraw, o których nie śniło się filozofom, dzieją się także rzeczy zwykłe. I w konsekwencji tych drugich pewne młode dziewczę ma do wyboru: powiększyć świat o jedną osobę z dyplomem wyższej uczelni albo zakupić parę metrów płótna na pieluchy. Bohaterka się skłania do możliwości pierwszej. Gdyby jakiś Twój znajomy dysponował odpowiadającą tym potrzebom etyką — napisz do mnie szybko, natychmiast. Bardzo, bardzo Cię o to prosi Twoje zdające pomyślnie egzaminy, jedyne dziecię". Mama jest bardzo zarozumiała, skoro mogła wyobrazić sobie, że zwróciłam się do niej we własnym imieniu. Zamiast odpowiedzi, przyjechała w stanie znakomicie zamaskowanej paniki, gotowa mnie zmiażdżyć wyniosłym milczeniem i brakiem jakiegokolwiek skomentowania faktu. W dodatku weszła do pokoju w zupełnie nieodpowiednim momencie i malowniczy krajobraz, jaki się ukazał jej oczom, mógł potwierdzić najgorsze przypuszczenia. Wierzę, że potrafię kochać, ale lękam się, że szczerość moich uczuć jest zamknięta w konwencji irracjonalnej, dotyczy fikcji. Od lat bywałam bez przerwy zakochana, chociaż nierzadko nie wiedziałam w kim. Bardzo naiwna, ale i bardzo pełna jest taka niespersoni-fikowana miłość. Kto wie, czy temu nieznajomemu nie dajemy wszystkiego, co w nas najlepsze, w marzeniach nie ma barier i konwenansów, jesteśmy tam prawdziwsi, choć lepsi niż w rzeczywistości. Nie boimy się śmieszności, ślepo ufamy impulsom, a zawsze są to impulsy dobre, bo obiekt naszej nierealnej miłości, wysub