Halina Snopkiewicz Paladyn Sierpień, upał, kurz. Nie wiem, który dzień sierpnia i która godzina dnia. Więcej: nic mnie to nie obchodzi. Mam, czego chciałam (?!) — obrzydliwy pokój, samotność z wyboru, idealne poczucie tymczasowości, środki utrzymania z serii „żadna praca nie hańbi" i zupełnie nie wiem, co robić dalej. Wmawiam sobie, że jestem odpowiednio interesującym dla siebie towarzystwem, żeby zapełnić te godziny, które inni poświęcają wychodzeniu naprzeciw ludziom, sprawom, kawiarnianym sukcesom. Czy mocno oberwałam... Znamy lata, kiedy życie wystawiało rachunki w trupach. Ze mną obeszło się daleko bardziej łagodnie. Nikt mi nie umarł, nikt nie odszedł. Nikt nie odszedł. Gdyby uwzględniając sytuację miała ten zwrot powiedzieć aktorka na scenie, dramaturg dodałby w nawiasie: z sarkazmem. Zainkasowałam porcję uderzeń. Może nie szukano by mojej głowy jako obiektu dla bezmyślnych ciosów, ale nadstawiałam ją pilnie. Zupełnie jakbym chciała kogoś osłonić, a walczyłam głównie o racje swojej wyobraźni. Mogłam mieć proste życie — niech się nacieszę, że się nie dałam odbić na powielaczu i kolportować jako model studentki lat pięćdziesiątych. No dobrze, chodzi po świecie ileś tam takich Lilek, nie jestem egzemplarzem niepowtarzalnym (a żal), ale nie wyszłam spod matrycy. Jestem „ręcznie malowana" jak jeleń na rykowisku albo dama z łasiczką — jak tam kto chce mnie widzieć. Żadna zarozumiałość, okaże się. Nie chełpliwość, fakty. Chcę opowiedzieć pewną historię, której zakończenia nie znam. Jeśli opowiem, uwolnię się od czegoś, może odzyskam całkowity spokój? Jeszcze inny cel: wybronić siebie i naubliżać innym, z tym chłodnym obiektywizmem, jaki daje spojrzenie na sprawy z pewnego dystansu czasu. Dystans czasu zaciera kontury, rozmazuje ostrość widzenia, lecz nie jest w stanie zniszczyć wspomnień reakcji emocjonalnych, choć ekshumacja naszych odczuć już nas nie poraża. Będzie to relacja z czterech lat życia, które można nazwać barwnym, jeśli nam się nie chce zastanawiać. Tak, różnie można nazwać te lata. Najłatwiej: patetyczne. Trochę bardziej wnikliwie: gorzkie. Opowieść będzie iskrzyć się od błędów. Będą tu błędy moje i moich bliźnich, błędy czasu, błędy schematu, błędy założeń, błędy... Błędy zawsze przynoszą efekty. Precyzuję wyraźnie: błędy są następstwem nie przemyślanych poczynań i triumfalnego pochodu impulsu, któremu zbyt słabi czy zbyt lekkomyślni nie potrafimy zagrodzić drogi. Tym odcinam się od złych intencji. Świadomy zamysł, złe intencje są niezmiernie rzadkie. A jeśli już zaistnieją — drobiazgowo przeanalizowane sprowadzają się znów do działania impulsu i nie przemyślanych poczynań. Co wyprawiam już na początku? Chcę oskarżać, a aforyzmem o błędach kreuję ludzi na dobroduszne stworzenia, które usiłują zawsze jak najlepiej, a jedynie niekiedy wymknie im się spod kontroli umysłu czy serca brzydka rzecz. Lecz ten rachunek będzie dotyczył przede wszystkim mojego sumienia, i to mój punkt widzenia będzie kwestionował pewniki, których trzymali się inni. A jakkolwiek nasze uczucie chętnie uważamy za wyjątkowe, przecież własne reakcje stają się dla nas miernikiem postępowania innych ludzi. Przez to dyskwalifikujemy: „Nigdy bym tego nie zrobiła" albo aprobujemy: „Naturalnie, rozumiem to, uczyniłabym tak samo". Efektem błędów nie muszą być, jak w moim nieszczęsnym przypadku, życiowe powikłania. Mogą też być ujemne w oddziaływaniu na nas refleksje, nie odmierzymy, co gorsza, bo między obydwoma zjawiskami istnieje mocny związek przyczynowy, w tym i w odwrotnym kierunku. Pojęciem „błąd" usiłujemy zamknąć w słowo pewną sytuację, której rozwiązanie było dla nas negatywne. To jest ścisłe. Nigdy nie wspominamy naszych błędów, rozpamiętujemy jedynie ich skutki. Wystarczyłby przychylny zbieg okoliczności, inny obrót sprawy, dodatni dla nas bilans i już słowo „błąd" zastąpilibyśmy zwyczajnie wyrazem „zdarzenie" albo „epizod", stawiając przy tym odpowiedni przymiotnik. Jeśli jednak owo „zdarzenie" czy „epizod" zawiera w sobie coś, co w jakiś fatalny sposób odbiło się na naszej psychice, coś nie dopowiedzianego do końca, coś, co w naszych myślach przybiera kształt pasma cienia pochłaniającego te cząsteczki światła, które przecież były, czy — w razie najgorszym — coś, co ujemnie zaciążyło na całym naszym życiu, zaczynamy obrachunki od stwierdzeń: „Tak, tu, wtedy, zrobiłam błąd". Nie sądzę, żeby suma moich błędów była wyższa, niż to można by wyciągnąć z każdej młodości. Lecz to autowiwisekcja. Wszystko co moje jest jednak wyeksponowane, wady, zalety i życiowe konsekwencje obu tych cech. Nie twierdzę, że zdobyłam odpowiednią ilość doświadczeń, aby stanąć samotnie przeciwko wszystkim. Doświadczenie na nic nigdy i nikomu się nie przydaje, bo za naszym doświadczeniem stoi jakiś człowiek i jakaś idea i poparzeni szukamy na ogół ratunku w innym człowieku i w innej — albo tej samej, ale inaczej ujętej — idei, mamy wystarczającą ilość wiary i chęci życia, żeby przekształcić nasze poprzednie rozczarowanie w nową religię i zaufać drugiemu człowiekowi. Okres całkowitej niewiary i załamania trwa krótko, a im boleśniej przeżywamy rozgoryczenia, z tym większym entuzjazmem wchodzimy w następne okazje do doświadczeń, choć, naiwni, mówimy sobie, że teraz jesteśmy bardzo ostrożni. Ja — to nie tylko ja, to byłoby za proste i niemożliwe. Ja — to także, a może przede wszystkim, moje uczuciowe związki z otoczeniem, moje sympatie, aprobata, żal. Kwestionowanie przynależności do jakiejkolwiek społecznej grupy ludzi jest nonsensem i może być udziałem jedynie geniusza albo wariata. Ponieważ jestem normalna... Zresztą, przecież akurat tego nie kwestionuję, w tym najbardziej ogólnym sensie. Tylko chyba nie dostałam jeszcze właściwego przydziału. Wypadłam z biegnącego szybko, rozkrzyczanego korowodu, zatrzymałam się w miejscu i usiłuję trochę się pozbierać. To znaczy, że spokój ani raz w życiu nie spada z nieba jak biblijna manna i moje dotychczasowe racje nie wydają mi się niepodważalne. Nie narzucam sobie przecież niepokoju ani zamętu, wyrosłam z wieku pozy i kokieterii, nie wyzywam całego świata. Życzę sobie tylko, żeby świat łaskawie zostawił mnie w stanie spoczynku, na pewien czas. Dotąd na nic nie miałam czasu, nigdy, ani na chwilę z boku, zawsze w środku akcji, niezależnie od rodzaju, którego dotyczyła: w środku farsy, w środku antycznej tragedii, w środku melodramatu. Zresztą, ludzie wymyślili ten podział na rodzaje chyba po to, żeby nam zasugerować względność kryteriów. Żaden, ani jeden cały dzień nie jest zamkniętą kompozycją i nie da się podciągnąć pod ustalone dla sztuki nazwy — jeśli się umie patrzeć. Nie kłamie jedynie poezja. Poezja potrafi powiedzieć to, co przeżywamy, a czego sami, zbyt biedni w określenia, nie potrafimy zakląć w słowa i do czego drogę otwiera nam jedynie czyjś talent. Z równym zdumieniem odczytujemy z poezji siebie, jak i inny, odrębny świat, którego istnienia nie podejrzewaliśmy nigdy albo wiedzeni przeczuciem krążyliśmy wokół niego po omacku i w labiryncie poszukiwań nie znaleźliśmy doń właściwej drogi. Te moje cztery lata... Fabuła toczyła się w wartkim tempie, nie potrafiłam robić selekcji, szłam we wszystko, co proponowało mi życie, na oślep, z płonącą okrutną młodością głową. Gdybym wtedy wiedziała, że realizacja zamierzeń tak bardzo odbiega od efektów, jakich się spodziewamy przystępując do batalii! Brnęłam w opresje, a przy mojej zdolności do rozeznania się w sytuacji doskonale wyczuwałam moment, kiedy jeszcze można było zawrócić. Odwrót przerastał moje siły. Ludzie (miałam zamiar kiedyś napisać obszerne studium pt. „Ludzie i czynniki", ale szybko się zorientowałam, że wydrukowaliby mi to na tamtym świecie, napisałam więc co innego i także poniosłam klęskę, ale o tym we właściwym czasie) i czynniki wolą natury potulne, a wystarczało tylko, abym to dostrzegła, i już rozsadzała mnie chęć walki, złamania tego, wyzwolenia gwałtownych reakcji — nie wiem dlaczego, taka byłam. Na dyscyplinarce, kiedy w oczach przewodniczącego zobaczyłam zrutynizowaną troskę i wystudiowane „ojcowskie podejście" („ojcowskie podejście" narzucone komisji za kulisami przez autorytet Niki Hanusówny), na frazes: „Jesteśmy pewni, że koleżanka Sagow-ska zrozumiała", odpowiedziałem frazesem: „Aksjomaty istnieją jedynie w słowniku wyrazów obcych". I tylko Nika Hanusówna, jak zwykle, jak zawsze, do krytycznego momentu... Moja relacja będzie mieć pewne luki. Pamięć jest rejestrem chaotycznym. Zapisuje kolor, zapach, czasami ostrą, wyraźną myśl, jakąś niedzielę, gliniany garnek suszący się na płocie, melodię, odczucie. Nie ma szacunku dla chronologii, nakłada na siebie fakty, łączy ze sobą zjawiska z pozoru oderwane, trwające w dość długim okresie czasu, w jeden dzień. W końcu zaczynamy wierzyć, że to, co kosztowało nas rok życia, zdołaliśmy wchłonąć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wspomnienia są na ogół krótsze niż godziny, których dotyczą; zdarza się jednak niekiedy, że nasze myśli rozciągają niepomiernie jakiś drobiazg, sekundę zamieniamy w rozdział i nie musi to zależeć od ciężaru gatunkowego sprawy, którą dygestionuje nasza pamięć. Ufam złożoności tego wstecznego procesu, pozwolę mu się prowadzić, to nie jest działanie na oślep. Pamięć jest mądra. Potrafi dokonywać nie tylko syntezy i analizy, ale także wyboru, rozróżnia znaczenie twarzy, słów, gestów. Pozwala nam na długie lata zachować jakiś ton, który nas dotknął czy uraził, grymas ust, który wywołał w nas niechęć, umie utrwalić spojrzenie, które dało nam radość, zasuwa zasłonę na rzeczy, które niewiele dla nas znaczyły. Pamięć może mieć źródło w instynkcie samozachowawczym (zwierzęta!), ja jej nadaję cechę intuicji, niech za mnie powie to, co było najważniejsze w „sprawie Lilki". Były takie szczęśliwe czasy, kiedy prowadziłam pamiętnik. Wtedy nie interesowało mnie patrzenie w przeszłość faktów ani emocjonalna retrospekcja. Wyrosłam z pamiętnika jak ze szkolnego fartucha i w kalendarzyku obok terminów kolokwiów i randek napisałam: „W życiu kobiety lata między osiemnastym a osiemdziesiątym rokiem życia nie nadają się do notowania w dzienniku". Symbolistka, uznałam, że załatwione, że przez odrzucenie pensjonarskiego rekwizytu odcięłam się od spraw kasztanowo-kwiatowych bardzo zasadniczo. Z sadyzmem oprawcy mordowałam swoje nastoletnie rozumowanie, które i tak doszło — bo dojść musiało — do głosu. Drażniąc otoczenie śmiechem z byle czego, buńczuczną młodością, przekoią, cwaniacką pozą i powierzchownym optymizmem, zaczęłam studencki żywot. Mój ówczesny optymizm polegał na głębokiej i nieuzasadnionej wierze w siebie. Życie było poukładane w teczkach z odpowiednimi napisami: „źle", „dobrze", „miłość z wzajemnością", „bez wzajemności" itd. Beztrosko nie brałam pod uwagę podmuchów wiatru, które uporały się z okładkami moich segregatorów, zakręciły kartki w zwariowanym tańcu i zwróciły mi je już luźne, jakże przemieszane. Byłam oślepiona wielkim miastem, studencką egzystencją, tak różną od granatowego życia szkoły, samodzielnością. Samodzielność, samodzielność... otóż to, i ileż w tym przesady. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba na siebie popatrzeć, i wtedy wszystko inne powinno zejść na dalszy plan. Nie wiem, czy to trzeba zrobić przed powzięciem jakiejś przełomowej decyzji. Ten moment po prostu się wyczuwa, i jeżeli u mnie jest on styczny z decyzją — to przypadek. Myślę, że każdy choć jeden raz w życiu powinien się trzeźwo zobaczyć, metody mogą być różne. Wstrząs mile widziany, jeśli autokrytycyzm zawiódł. Nie mogę sobie odmówić pewnej wnikliwości, jeśli chodzi o bliźnich. Ale co wiem o sobie? Jaki jest moralny bilans z ostatnich czterech — nie tyle przeżytych, ile zagarnianych łapczywie — lat? Moja przyjaciółka, Agnieszka, lansowała w akademiku osobliwą wersję sądu ostatecznego: „Dziewczynki, to będzie tak, mówię wam. Idzie sobie duch swobodnie, oddycha głęboko, bo skacowany nieco po marnym życiu ziemskim. A tu stoi św. Piotr z całą filmową aparaturą. Odbiera wszystkim nadchodzącym taśmy, na których dokładnie i wbrew ich życzeniom zarejestrowane jest wszyściutko. Zilustrowane grzeszne myśli, utrwalane te uczynki, do których nikt nie chce się przyznać nawet przed sobą. Duchy łączy się w grupy, które się znały za życia. Wskazują im miejsca i zaczyna się wyświetlanie. I tak wszystkie taśmy kolejno. Nareszcie można się dowiedzieć, kto jaki był i co o tobie myślał. Macie głowę? Widziała która takie piekło?" Przylgnął do mnie ten chytry pomysł, staram się tu wyświetlić swoją taśmę z bezwzględnością św. Piotra. Gdybym chciała oszczędzić sobie kadrów, w których moja postać w czarnych maluje się barwach, nie zaczynałabym tego. Podsumowaniem rozgoryczenia może być zerwanie z chłopakiem. Szkoda, że nie można obrazić się na epokę. Młodość jest kategoryczna i inkwizytorska. Tak jak ja to sobie ustaliłam, wszystko inne na stos. Ale powoli, powoli ten trybunał musi się uelastycznić, bo nie wytrzyma działania czasu, rozpadnie się. Zostanie wspomnienie o sobie: „Jakaż byłam wtedy młoda", w którym chcemy zawrzeć całe usprawiedliwienie naszych ówczesnych uczynków. Największe sprawy rodzi niecierpliwość, jeśli potrafimy nad nią panować. Nie umiałam. Teraz się łudzę, że zacznę jakieś bliżej nieokreślone nowe życie, bez nich, bez niego, bez tych głupich ostatnich egzaminów, bez akademika, tutaj, sama, pełna pogardy i mściwego triumfu: „Patrzcie, do czegoście mnie doprowadzili! Człowiek jest naszym największym dobrem". Czuję się na tyle pokrzywdzona, że to rozgrzesza wszystko: abnegację, nihilizm, popękaną spiralę w maszynce elektrycznej, godziny lenistwa, kubek z utrąconym uchem, ścięte obcasy. To praktycznie. Teoretyzując: nie ma życia starego ani nowego, jest jedno. Możemy się w nim zmieniać, ale sztuczne linie podziału, granice, wprowadza jedynie infantylny element w naszym rozumowaniu, łudzimy się, że przez pewne postanowienia przekreślamy to, co popełniliśmy złego, niejednokrotnie wyłącznie z trom-tadrackiej przekory; usiłujemy się odizolować. Od kogo się izolujecie? Od siebie? Co za absurd i donkichoteria. Nowe życie — beznadziejnie ośmieszany i skompromitowany termin, którego nadużywają ludzie mający coś do przekreślenia. Życie na nowo od poniedziałku, pierwszego, Nowego Roku, kolejnych urodzin... Kiedy pierwszy mężczyzna zainteresował się moją bluzką, cała ówczesna życiowa orientacja podsuwała mi alternatywę: zapaść się pod ziemię albo dać nura w okoliczne krzaki. Ponieważ w każdej sytuacji są trzy wyjścia — co niejednokrotnie sprawdziłam — zaczęłam się mądrzyć i wygłaszać pełne erudycji piętnastolatki kwestie, żeby zyskać na czasie i dać amantowi niedwuznacznie do zrozumienia, że na większą uwagę zasługuje zawartość mojej głowy. Pewien rezultat to dało, przede wszystkim niezamierzony — zdrowo rozśmieszyłam agresora, a rozśmieszony mężczyzna traci nieco na zaborczości. Tego wtedy nie wiedziałam, więc na poparcie swych intelektualnych wdzięków rozpłakałam się. Łzy i brawura! Czarująca konsekwencja podlotka. To doprowadziło atakującego do kapitulacji, strony weszły na drogę pokojowych rokowań i w ten sposób wyszłam z lasu cało. Później nieraz, już w innych, mniej atrakcyjnych okolicznościach, byłam zmuszona stosować tricki i fortele. Nie zawsze z podobnym efektem. Rozśmieszyć Banasiaka? Spróbujcie! To on mnie śmieszył, dopóki nie zaczął mnie zwalczać. Od chwili gdy stał się dla mnie groźny, traktowałam go poważnie i nawet dostrzegłam jego pewne zalety. Banasiak mnie nienawidzi. Zawsze nienawidzimy człowieka, którego skrzywdziliśmy. Reguła. Ktoś, kto nam wyrządził zło, wywołuje w nas tylko pasję i irytację. Potem blednie, przestaje się liczyć, czujemy się o tyle wyżej od niego, wreszcie wspaniałomyślnie przebaczamy, a nasza skłonna do samouwielbienia dusza dławi się własną szlachetnością. Przypominam trochę konserwatora trzeciorzędnych obrazów, który polerując flanelką rozpasanego rumaka marzy, że odkryje pod tym nieznane dzieło Leonarda. I tak ja, będę starała się znaleźć głębsze treści w tych moich latach, kiedy tak często nie byłam wierna sobie, na wiele rzeczy patrzyłam z uśmiechem i nauczyłam się tylko powierzchownej i śmiesznej samokrytyki. Czy tylko? Ciągle z kimś «> walczyłam i dopiero teraz zastanawiam się — o co? I czy będę tak robić dalej? A czy mojemu ojcu ktoś wlał do ucha truciznę? Co ja tam będę hamletyzować. Są ludzie tacy i inni, akurat ja jestem taka. Wierzę, że mam rację w tym wszystkim. Najpierw rodzice, potem namiastka wychowania, potem ersatz edukacji, później studia, studia i ZMP — a ja za to wszystko mam ponosić odpowiedzialność. Chwileczkę, podzielmy się tą odpowiedzialnością po bratersku. Warn daję więcej, sobie mniej. Z ZMP wyrzucili mnie z pokazowym hałasem, bo do włoska, na którym wisiała moja przynależność organizacyjna, na decydującym zebraniu dowiesiłam stupudowy ciężarek. Ciężarkiem było jakoby (uważajcie, ludzie!) „publiczne narażenie na szwank autorytetu najlepszych członków naszej organizacji przez osobę, której postawa od dawna wiele pozostawiała do życzenia". Gdybym nawet tych najlepszych członków nie naraziła na szwank, włosek i tak by pękł. Tylko może łagodniej, bez trzasku. Na to zebranie Nika Hanusówna nie przyszła. Miała dyplomatyczną grypę, a jest to szczególnie złośliwa odmiana tej choroby. Nika, której organizacyjne sumienie tyle razy zmuszałam do wyrzutów, która nigdy nie wykorzystała swojej pozycji dla własnych interesów, która kłamała wyłącznie i jedynie dlatego, żeby mnie wyciągnąć z jakiejś kabały. Miała dosyć? Nika nie należy do osób, które można zmęczyć. Klasyczna misjonarka, tyle że z zarządu uczelnianego. W innych warunkach i pochłonięta inną ideą nawracałaby Pigmejów na religię chrześcijańską, na islam, na protestantyzm — obojętne, ale zawsze cicho, bez walenia w bęben. Mnie nawracała na marksizm, jakbym przyszła na uczelnię nie ochrzczona, ja, dumna posiadaczka Dyplomu Przodownicy Nauki i Pracy Społecznej. Nika za swoje życiowe posłannictwo uznała doprowadzenie mnie do kandydatury na członka Partii („wychowam jednego czowieka" — jakież to ładne, tak musiała myśleć). Ze wszystkich możliwych na wydziale „ludzi do wychowania", wybrała mnie, bo ja byłam trudna, a to jeszcze piękniejsze. No i miałam zadatki. Przy tym lubiła mnie moja patronka, tak zwyczajnie i po prostu. Nie przyszła na to zebranie, ale przyczyny są skomplikowane. Nie z tchórzostwa, ona, taka jasna i otwarta (a poza tym nic jej nigdy nie groziło i z takim dzieciństwem mogła sobie pozwolić na każde wystąpienie). Żałuję, że nie przyszła. Mogłabym ją jakoś podsumować. Szukam przyczyn tej nieobecności. Gdyby mnie usiłowała bronić — doskonale wiedziała, że dla mnie sprawa obraca się już w kręgu zbyt wysokich kategorii etycznych, żebym mogła sobie pozwolić na jakąkolwiek pomoc. Gdyby przyłączyła się do „zdania ogółu" — wolała uniknąć mojego wzroku. Wiedziała, że mam ją w ręku, wiedziała, że znam krzywe odchodzące od prostej linii jej bez- kompromisowości, wiedziała, że tego nie użyję, ale wolała nie patrzeć mi w twarz. Bo nie wierzę, żeby rozdźwięk, jaki między nami nastał z powodu tej idiotki, Honoraty, która ani Nike, ani mnie nic nie obchodziła — tak myślę — po prostu skakałybyśmy sobie do oczu ze względu na problem, który życie podsunęło nam do rozstrzygnięcia, a jak się ma lat dwadzieścia, to proszę mi nie mówić o obojętności. No więc nie wierzę, żeby ten rozdźwięk mógł rzutować na generalny stosunek Niki do mnie. Do mnie jako do kwestii, powtarzam z naciskiem. Myślałam i myślałam, dlaczego nie przyszła. Myślenie jest funkcją umysłu, której zawdzięczamy teorię względności i kilka przemyślanych samobójstw (Zweig: „Ja, zbyt niecierpliwy, odchodzę "). I wtedy, kiedy już już trzymano gorejącą zapałkę, aby zapalić świeczkę nad grobem mojej przyszłości, najbardziej byłam rozdrażniona tym, że nie ma Niki — pamiętam ten żal doskonale, choć to brzmi wprost niewiarygodnie. Zastanawiam się, czy zamiast tej psychologicznej zagadki nie wolałabym widzieć Niki jako przeciwnika, przeciwnika klasy najwyższej, którego pokonanie sprawiłoby mi... w każdym razie motywy nie te, które kazały mi zagrać udany spektakl z krwotokiem z nosa, przy wyrzucaniu Tankowskiej. Nika jest ode mnie mocniejsza — nie jestem megalomanką aż do postępującego debilizmu. Honorata zrazu zapowiadała się wyłącznie sa-tyrycznie i stanowiła nieprzebrane źródło anegdot i opowiastek pod prysznicem, wymienianych szeptem cynicznych zdań („jakaś taka zbolała przyjechała po przerwie, pewnie cały czas się w łóżku marksizmu uczyła") i kiedy pierwszy raz wsłuchałam się, co bredzi to wiecznie zaondulowane czupiradło, założyć nie mogłam, że to ona właśnie zniszczy taką piękną przyjaźń jak moja z Niką. To była przyjaźń. Niki „nawracanie" i moje chęci były kiedyś zbieżne, gorące dyskusje, kiedy książki leżały na podłodze, a my purpurowe z podekscytowania budowałyśmy świat ładu, porządku i sprawiedliwości, gwał- * townie (i dość łatwo!) uzupełniając luki i szczeliny, jakie wyraźnie rysowały się w konstrukcji. Wieczorne nie kończące się spacery po wy- ..'* kładach, trzymanie się za guzik, kiedy tramwaj już ruszał, i zawsze wszystko zaledwie muśnięte, przerwane już in statu nascendi przez późną porę, randkę, czyjeś wulgarne odezwanie się na ulicy, zapach bzów, powrót do rzeczywistości. I może przez te dyskutanckie pasje, przez życiową niemal konieczność ustosunkowania się do wszystkiego, co obok — Honorata nabrała takiego znaczenia. Życie dzieliłam dość sprawiedliwie: uczelnia i jej tysiąc dwa problemy, akademik i moje zgoła nieminimałne zaangażowanie się w egzystencję zbiorowości, Nika, nauka, miłość — przy czym umieszczenie ostatniego słowa na końcu jest absolutnym przypadkiem, który wynikł z rozpędu przy wyliczaniu. Znałam Honorkę ot tak, jak dziesiątki dziewcząt z akademika, myślałam o niej „nieszkodliwa wariatka" i pożyczałam od niej rakietki do ping-ponga. Starałam się nie słuchać tego, co mówi, bo śmiać się jej prosto w twarz było jakoś tak nie bardzo, zresztą dostosowałam się do konwencji, że o Honorce dopiero wtedy, kiedy zamkną się za nią drzwi. Wpadała często do naszego pokoju, zwierzała się z kłopotów sercowych i zanudzała nas wynikami ostatnich imprez sportowych. Ale pew- :> nego wieczoru po raz pierwszy stanęłam w jej obronie. Cała piątka była już w pokoju i ciągnęłyśmy zapałki, która obierze i usmaży kartofle na kolację, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich Honorata. Tym razem weszła zapłakana, trzymając w ręku list. — Czy nie ma która Kapitału Marksa? — Mam pierwszy tom, ale pożyczyłam jednemu. Odda za dwa miesiące, mnie na razie niepotrzebny — powiedziałam. — Czego ryczysz? — Jestem dziwka, ostatnia ścierka i szmata — przedstawiła nam się, wycierając oczy. — Puściłaś się? — zainteresowała się Agnieszka. — No wiesz, jak możesz tak mówić. Ja żyję tylko z Marianem, wy nie wiecie, co to za człowiek. To mi tylko przynosi zaszczyt, że jestem jego dziewczyną. — Pewnie, skoro się kochacie, to nie ma w tym nic złego — rzekłam. — Skoro ci to przynosi zaszczyt, to nie składaj tu dziś samokrytyki, bo wróciłam z zebrania. Wystarczy. — Będziesz miała dziecko? — zapytała Pelagia zbielałymi ustami. — Byłabym z tego dumna, a jeśli płakałabym, to z radości. — No to już cholera cię wie. Ktoś ci zachorował? Oblałaś co? — indagowała Mary. — Bo ja w ogóle nie jestem człowiekiem — powiedziała Honorata z miną średniowiecznej biczownicy. — A on widział we mnie człowieka. Nie dorosłam do niego i nigdy nie dorosnę. On jest szlachetny i wspaniałomyślny. Jestem niegodna, żeby mnie kochał. — Był tu już taki jeden szlachetny... — powiedziała Agnieszka. — A ten twój szlachetny to co? Powstaniec kościuszkowski? — To jest prawdziwy człowiek. — Jedz drożdże to podrośniesz do niego. Pożycz chleba, bo nam się nie chcę smażyć kartofli. — Jak wy możecie jeść. Ja nie mogę, ale od jutra będę się zmuszać. — Zmuszać się do jedzenia? — nie bardzo mogłam pojąć. :— Człowiek powinien tępić w sobie wszelkie słabości. Takie uleganie własnym chwilowym chęciom prowadzi... — Zacznie się szkolenie ideologiczne. Czy nie mogłabyś się szkolić w swoim pokoju? — Zaraz idę, przyniosę wam chleb. — Ależ nikt cię nie wyrzuca — powiedziała Halina. — Trudno, jak dzieli się chlebem, niech się dzieli i zmartwieniem — wydała werdykt Agnieszka. — Chociaż więcej coś tego drugiego, jak pierwszego. Pelka, miałaś obierać kartofle, skocz do niej po chleb. A ty gadaj — rozdzieliła role Agnieszka. — Ja nie mam nic do powiedzenia, zupełnie nic na swoją obronę. Bo wiecie, on jest bardzo zapracowany. Taki młody, a już walczył z bandytami i pracował przy reformie rolnej. Teraz jest aktywistą terenowym, zawsze jest pierwszy na najbardziej zagrożonym odcinku. Tak we mnie wierzył, tak wierzył... — To znaczy się, on jest wierzący — skonstatowała Agnieszka. — Skądże, ja wiem, że żartujesz, ale muszę to wyjaśnić, żebyście go nie podejrzewały o takie rzeczy. Pół roku już się nie widzieliśmy, on nie ma czasu do mnie przyjechać. Pojechałam więc do niego w którąś niedzielę. Bardzo za nim tęskniłam, tak się kochaliśmy... I wiecie, kiedyś poszliśmy z grupą do kina i jeden kolega mnie odpro- " wadził. Szczery zetempowiec. Ja nawet nie wiem, jak to się stało, ale pocałował mnie. W usta. On jest w porządku, jest wolny, ale ja..* jestem... — ... dziwka, ostatnia ścierka i szmata — uzupełniła Agnieszka. — Ty jesteś zdrowa na umyśle? Wal dalej. — Rzeczywiście, jak się kochasz w jednym, to nie można się całować z drugim. Ale trochę za bardzo się umartwiasz. Nie całuj się więcej, choćby z przewodniczącym zarządu uczelnianego, i idź spać. Nastrój chwili, no tak jakoś to sobie wytłumacz — pocieszałam ją. —: Jakie to wszystko dla ciebie proste. Nigdy nie kochałaś widocznie. Nastrój chwili! To podłe określenie. Więc napisałam do Mariana, że już nie możemy być ze sobą, bo ja jestem samicą... — Czym?! — ryknęła śmiechem Mary. — Samicą, zwierzęciem, które nie jest w stanie zapanować nad instynktami. — Owszem. W części ogólnej podzielam to zdanie, ale za tragicznie to ujmujesz. Błąd młodości, nie histeryzuj — machnęłam ręką. — To nie histeria, tylko nie mogę inaczej. Nie wolno mi. On jest towarzyszem partyjnym, a ja, dziwka podła, całuję się z chłopakiem nie żywiąc do niego żadnego uczucia.... — A propos żywić. Ta Pela je ten chleb na korytarzu czy co? — zaniepokoiła się Halina. — A bójcie się, że was objem —¦ zaszczebiotała Pelagia, jeszcze za drzwiami. Na głowie miała kartkę papieru, na niej położony chleb. — Uczę się chodzić wyprostowana. Pół bochenka, zupełnie świeży, przedwczorajszy. Jakie w pokoju Honorki jest fantastyczne radio! Wyjść mi się nie chciało. Muzyka taka, że aż się w głowie kręci. Honoratka usiadła na łóżku Haliny, zdjęła papucie i podwinęła nogi. Zaczęła mówić głosem tak smutnym, jakby udzielała wywiadu dla prasy o zmarłej przyjaciółce poetce: — Między innymi przez to radio do was tak często zaglądam. One ciągłe nastawiają zagraniczne stacje i słuchają jazzu. Staram się na nie wpłynąć, ale bezskutecznie. Niewiele mogę z nimi zrobić. I widzicie, jaką mam postawę. Przymykam oczy na zło, staram się wychodzić z pokoju, żeby przynajmniej nie brać w tym udziału. Marian by tak nie postępował. Lubię do was przychodzić, bo u was nie czuć zakisłej, drobnomieszczańskiej atmosfery. Jesteście takie, jakie jesteście, ale niezakłamane. Agnieszka pociągnęła nosem, roześmiałyśmy się wszystkie, z wyjątkiem Honoraty, która kontynuowała: — Napisałam mu, że koniec, niech mnie zostawi, nie zasługuję na lepszy los. I wiecie co? On mi przebaczył. Macie, czytajcie! Agnieszka wyrwała jej list, ale już pierwsze zdanie: „Moja najdroższa Honorko!" przeczytała takim tonem i z taką miną, że cierpliwe ściany naszego pokoju zadrżały od salwy śmiechu. Honorka wyrwała jej list, głosem udręczonej nauczycielki poprosiła o spokój i czytała sama, nie zrażona naszym zgoła niedramatycznym stosunkiem do sprawy. „Moja najdroższa Honorko! Nie powiem, żeby Twoje wyznanie nie zabolało. Zabolało. Lecz postawiłaś zagadnienie otwarcie, po bolszewicku. Z prawdziwą ludzką godnością potrafisz się przyznać do popełnionego błędu. To jest więcej warte, Honorko, niż głęboko tkwiące w świadomości kobiet niewolnicze, wywołane przez wieki klasowej nierówności przekonanie, że kobieta musi być wierna mężczyźnie, bo jest istotą niższą od niego. Otóż nie jest. Sądzę, że czytałaś, jak Ci polecałem, co na ten temat powiedział towarzysz Iljicz Lenin. Przypominam Ci (Dzieła Wybrane, tom II, str. 576). Musimy jeszcze dużo zrobić, Honorko, i to nie tylko w skali państwowej, ale także w przebudowie własnych pojęć. Musimy walczyć z ciemnotą, zabobonem i zacofaniem. Jakkolwiek fakt, że się pocałowałaś, z tym towarzyszem, jest jako fakt godny napiętnowania, to nie chciałbym, abyś z tego powodu czuła się niższa ode mnie. Wiem, Honorko, że Ty już nigdy tego nie zrobisz, wiem, że przez odważne spojrzenie prawdzie prosto w oczy będziesz mogła lepiej kształtować swoją psychikę obywatelki, przyszłego członka Partii i matki naszych dzieci. Ja jestem Ci wierny nie tylko dlatego, że Cię kocham, ale jestem mocniejszy ideologicznie, zahartowany w robocie i bardzo zapracowany. Honorko, czy podnosisz swoją sprawność fizyczną? Zawsze powinnaś znaleźć czas na gimnastykę, bo w zdrowym ciele — zdrowy duch. Nic mi nie piszesz, czy zdobyłaś odznakę Sprawny do Pracy i Obrony? Napisz o tym koniecznie! Jeżeli jest Ci smutno, to zawsze powinnaś mieć pod ręką Kapitał Marksa. Po tej lekturze przejdą Ci wszystkie słabości. Może będę w Warszawie na odprawie, wtedy spotkalibyśmy się i poszli razem zobaczyć Mieszczan Gorkiego, to dobra demaskatorska sztuka. Czekam na Twój list. Cześć Pracy! Twój na zawsze, Marian. Ps. Gdybyś, Honorko, miała chęć iść na zabawę, to idź i nie pytaj mnie listownie o pozwolenie. Jak się uczciwie pracuje, to można się pobawić, młodzież powinna się cieszyć, że może budować socjalizm". — Widzicie więc, że na mnie należy tylko pluć — zakończyła Honorka. — Od jutra wszystko w moim życiu ulegnie zmianie. Będę wstawać o szóstej trzydzieści. Nigdzie się nie spóźnię. No, jedzcie tę kolację. Wpadnę jeszcze do trzysta siedem, może one tam mają Kapitał. W czasie czytania tego listu obserwowałam konwułsyjne drgawki, jakie przebiegały plecy Mary, i lunatyczną minę Haliny. Kiedy za udręczoną ofiarą erotycznych impulsów zamknęły się drzwi, zaczęło się — normalnie — odgrywanie Honorki: „Czy podnosisz swoją sprawność fizyczną? A podnosi, podnosi, każdego wieczora jakieś cuda z krzesłem w świetlicy wyczynia, bo, uważacie, dla organizmu to wszystko jedno, rano, czy wieczorem, a.rano zaspała. No, mówię wam, wczoraj przed północą zwisała z parapetu, myślałam, że dostała konwulsji. A ona tak podnosiła. Ten Maniuś, to chyba lubi wygimnastykowane. W wygimnastykowanym ciele, wygimnastykowany duch! O Jezu, bo zdechnę ze śmiechu. Jak wy uważacie? Oni chyba mówią: »Przysięgam ci na Kapitał, że cię kocham«. Ponieważ praca spełniła swoją rolę w procesie uczłowieczenia małpy, jako istota myśląca muszę ci złożyć samokrytykę, że usta swe oddałam temu koledze". Prześcigałyśmy się w pikantnych frazesach. Śmiech wybucha, trwa, osiąga swój szczytowy punkt — i dalej już nie można. Na chwilę zapanowała cisza, później padały spokojne już komentarze. — Ona jest po prostu głupia — tak po raz pierwszy stanęłam w jej obronie. — A Maniuś? Co myślisz o Maniusiu? — Myślę, że Maniuś stanowi dość pospolity ostatnio rodzaj działacza na szczeblu, którego ważność jest swoistym społecznym awansem. I za tę ważność wypłaca się żarliwością posuniętą do fanatyzmu. Maniuś wiele nie rozumuje. Zniszczy każdego „wroga klasowego" w każdy dostępny mu sposób, jeżeli dźgnie nożem, będzie dumny, bo to dźgnięcie będzie dla rewolucji. Inaczej nie dźgnie, rozumiecie. Maniuś jest prymitywny. Maniuś operuje wyłącznie pompatycz-nymi określeniami, cytaty załatwiają mu wszystko. Maniuś wierzy, że jest komunistą, ale komunistą może być tylko człowiek mądry, jakby to powiedzieć, dojrzały. Maniuś pewnie do dziś chodzi w butach z cholewami, ma żółte od nikotyny palce, dałby się poszatko-wać kiedyś za tę reformę rolną i teraz za każdą akcję, kocha pracować ponad fizjologicznie możliwą ilość godzin, żałuje, że nie może się wykazać odmrożonymi dla rewolucji rękami, wszystko to, żeby udowodnić swój autentyzm, rozumiecie. Ja, mimo wszystko, nie wierzę w Maniusiów. — Ciężkie życie będzie miała ta Honorka — westchnęła Pelagia, która do schyłku życia będzie na etapie ordynata Michorowskiego. — Tak, ale nie dlatego, że Maniuś wycieranie butów będzie uważał za przesąd burżuazyjny. Przecież Maniuś nie będzie się uczył. Broszury propagandowe, koniec. A nie powiecie, że Honoratka jest idiotką, jeśli chodzi o studia... — Ooo, moja droga — przerwała mi Halina — nie zaczniesz chyba lansować teorii, że różnica wykszałcenią... — Właśnie zacznę, nie o dyplomy tu chodzi. A czemu to, boska Aido, nie poszłaś na dancing z szoferami, którzy nas w nocy podwieźli z tego przyjęcia? Owszem, też nie poszłam, nie wyszedł tu sojusz młodzieży studenckiej z robotniczą. Moje drogie, wmawiałyśmy sobie tylko, że nie przyjmujemy zaproszenia, bo nie mamy obowiązku tańczenia z każdym, kto na to ma Ochotę. Wiemy dobrze, że wstydziłyśmy się. — Problem jest złożony. Do świtu wtedy rozmawiałyśmy. Może wnioski były ciekawe, ale nic to nie wnosi w dzieje Honorki. Nie można przewidzieć postępowania kogoś, kogo się zna z jednego listu i na tym się komponuje jego osobowość. Zakładałam, że Honorata zwiąże się z jakimś uczelnianym działaczem i Maniuś siłą rzeczy pójdzie w odstawkę. Tymczasem Maniuś przysłał list pożegnalny, którego cytowania sobie oszczędzę, i w tydzień później ożenił się z córką badylarza. Honorata nie podnosiła się z łóżka, cierpiała tak, jak można cierpieć przy pierwszym obdarciu ze złudzeń. Przestała się gimnastykować i jedyny raz wpadła w pasję: sekretarza swojej grupy zetempowskiej, która przyszła ją ideologicznie podnieść na duchu, wyrżnęła w głowę Kapitałem. To biedaczka miała zawsze pod ręką, kiedy było jej smutno. Sądziłam, że zwątpiła tak w ogóle, we wszystko. Żadna z nas nie doceniała Honoraty; zupełnie tak samo, jak śmiejąc się z dowcipu rysunkowego, zapominamy o autorze. Do głowy nam nie przyjdzie, że może akurat ma umierającą żonę. — Ty powinnaś go w rękę pocałować, że się zdemaskował wcześniej — zagadnęłam ją na korytarzu. Sercowe dramaty w akademiku występowały mocno zgęszczone i nie stanowiły sensacji. Podniosła na mnie okrągłe, zawsze trochę wystraszone oczy i powiedziała spokojnie: — Co to znaczy, zdemaskował. Postąpił tak, jak mu nakazywało sumienie. I przede wszystkim, nie ma tu później. — Zagadkowa twoja mowa, ale ty się truć nie będziesz. A jednak jak to rozumieć: „nie ma tu później"? — To dotyczy tylko nas dwojga. Dla mnie jest, i to jeszcze bardzo jest. Zaintrygowała mnie. Takim językiem jeszcze nie przemawiała. Było w jej wzroku skupienie i nawet zaczęłam ją posądzać o inteligencję. — Ty, nic nie miałaś na uczelni, że rąbnęłaś W głowę jego sekretarza do spraw paniki i entuzjazmu? — starałam się przdłużyć rozmowę. — Nic. Nie poruszyła tego. Pojęła, że są rzeczy, o których mówić nie wolno osobie niewiele na ten temat wiedzącej. — Pół Warszawy wie o tej tragedii. A już cały akademik na pewno. Dyskretna to ty nie jesteś. Idziesz się uczyć? — wskazałam palcem na książkę, którą trzymała pod pachą. — Tak, muszę wszystko zostawić w porządku. To jest najtrudniejszy egzamin na moim wydziale. Muszę zdać... bo, bo wiesz... ja rezygnuję ze studiów. — Rezygnujesz ze studiów? Dlaczego? I po co ci w takim razie egzamin? — pytałam. — Wtedy moja rezygnacja będzie poważna. — Jeżeli jest rezygnacja, to wszystko jedno jaka. Ty jesteś histe-ryczka. Zniszczysz sobie życie, a amancik tam śpi z badylarzówną pod puchową pierzyną... — Nie mów tak o nim — przerwała ostro. — To, że ona jest córką badylarza, to tylko drastyczna przesłanka do wyciągania zbyt łatwych wniosków. Chodź do świetlicy, to porozmawiamy. — Zwierzać to ty się już lubisz. Chodź, tyle razy w życiu służyłam za konfesjonał... — Rozumiem, że tobie można się zwierzać... — Rozumiesz, dlaczego? — Ty jesteś dziwna, Lilka — weszłyśmy do pustej świetlicy. Oparłam stopy o kaloryfer i zastanawiałam się, jak bardzo powierzchownie my się wszystkie znamy. Od tej pożycza się tego, od tamtej owego, ta miewa smalec, ta nylony, ta oblała egzamin... — Mówisz, że wszyscy o tym wiedzą — Honorata siedziała sztywna i nieruchoma. — No pewnie. Palacze w kotłowni, portier, sprzątaczki... absolutnie wszystkie dziewczyny... — Nie miałam się z czym kryć. Badylarzówną! — wyrzuciła z siebie i spojrzała na mnie z taką pogardą, jakbym to ja poślubiła Ma-niusia. — Lilka, jak długo chodziłaś z Michałem? — Z rok w budzie, z półtora na uczelni, ale nie wyłącznie z nim, nie szukaj we mnie siostry w cierpieniu. To nie było nic poważnego. — I zerwałaś z nim? — Ano. ' — Ty zerwałaś, ale nie przyszło ci to łatwo? 1 — To jest najgorsza decyzja dla kobiety — wygłosiłam. — Spowiadasz się? Bo nie mam czasu. Nie zareagowała. Wyciągnęła nogi i oparła je o kaloryfer. Stopy nasze dotykały się. — I też można by powiedzieć, że odeszłaś od Michała, bo ten twój chłopak miał samochód. — No wiesz? — zerwałam się. — Jesteś prosię. Zresztą samochód się rozleciał... no, dajmy temu spokój. — Przepraszam cię. Tylko że można by tak powiedzieć? Usiadłam z powrotem. — Co to za ćwieczek z tymi studiami? — Lilka! — mówiła spokojnie i monotonnie. Denerwowała mnie. — Lilka. Mnie nikt nigdy nie traktował poważnie. Ani on, ani organizacja, ani wy... nikt. Jak ty to powiedziałaś? Sekretarz do spraw paniki i entuzjazmu? Powiedz, czy wyraziłabyś się tak przy Parowozie albo przy Hanusównie, z którą się przyjaźnisz? — Z Hanusówną mówię o wszystkim i w każdy sposób. To jest mądra dziewczyna. — Ale przy mnie tak mówisz, bo uważasz mnie za głupią? Ta różnica? — Zaczynam się właśnie wahać, ale owszem nie będę ukrywać, że za szczytowy intelekt cię nie mam, wiesz, o czym myślę... przepisywanie WKPb w miłosnych listach śmieszy, i cóż zrobić. — Ale mnie można wyśmiać, przy mnie można wyśmiać wszystko, bo wiadomo, że Honorka nikogo nie zaatakuje i nigdy nie znajdzie siły, żeby uderzyć, napiętnować... Mnie się nikt nie boi, i to dobrze, ale dlaczego mnie się nikt nie boi... właśnie te przyczyny są straszne... ja nie mam żadnego charakteru... mnie lekceważą... — Akurat w tym względzie myślę przeciwnie. Niech skonam, nie gimnastykowałabym się o północy. Nie podnoszę cię na duchu, mówię poważnie. Pamiętasz aferę ze skrzypcami wirtuozki? Pamiętasz, że to ja ukradłam i schowałam te skrzypce. Krew mnie zalewała, jak codziennie o pół do szóstej rano zaczynała rzępolić Serdeczna Matko. Ale kiedy rozpaczała po stracie tego bezcennego instrumentu, było mi jej prawdziwie żal i byłam skłonna słuchać przez dwie go-, dziny dziennie Pije Kuba do Jakuba. — Teraz już gra jakąś serenadę. — Na szczęście w kotłowni, palacz jest głuchy. Ale nie o to chodzi. Zwalczałam tę melomankę, ale mi imponowała. Politechnika to są chyba ciężkie studia? I wstawać o wpół do szóstej... wiedzieć, że się nie ma ani krztyny talentu, ale coś sobie postanowić, rozumiesz? Imponuje, choćby się szydziło. Pamiętasz, jak się z tymi skrzypcami kryła, jak ją przeganiałyśmy to z kuchni, to z umywalni... dopięła swego... Pamiętasz, jak się wyniosła do kotłowni, było nam czegoś brak: „A co to, wirtuozka chora?" — Poważnie? Tak myślisz o czymś takim? — Uspokój się, czasami tak myślę. — Widzisz, Lilka, ja to wszystko przemyślałam. To będzie pierwsza poważna decyzja w moim życiu. Zdam ten egzamin i już dalej studiować nie będę. Może kiedyś wrócę... Będę miała dziecko z Marianem. Pomyśl, czy to nie piękne? — Chryste Panie! I cóż ty zrobisz z tym dzieckiem? — A cóż można zrobić z dzieckiem? — zdziwiła się. — Wychowam. Zniknę stąd. — Gdzie będziesz mieszkać? — Tyle ludzi w Warszawie nie ma gdzie mieszkać i mieszka. Więc i ja. — Ale z rzuceniem studiów pomysł jest średni. Przez te półtora roku, może matka? — Matka o tym nie będzie wiedziała. To byłby straszny cios. Ty nie znasz atmosfery małego miasteczka... poza tym, jest bardzo wierząca. Nikt nie będzie wiedział. — A tatuś? — Nie udawaj takiego cynizmu. — W czym się to przejawia? — W sposobie wyrażania się. — Że niby tak pieszczotliwie? Horacego mam cytować? Mam nadzieję, że tatuś się dowie? — Nigdy mu tego nie powiem. Nigdy w życiu. Nigdy. — Wariatka. Słuchaj no, nie pozuj na dziewczę z polskiego dworku. Musi ci pomóc finansowo. Chociaż do skończenia studiów. — Nie. Nie będę z siebie robić ofiary.' — Bardzo to ambitne... Honorata, czy ty o tym wiedziałaś przed tym jego ożenkiem? — Nie. To znaczy... i tak nie powiedziałabym. Żeby nie wpływać na jego decyzję. Bo on by się ze mną ożenił. Lilka, ja ci mówię, on by się ze mną ożenił. — Wierzę. I wierzę także, że dostałby kosza. — Ja bym się zgodziła. — Jesteś niekonsekwentna! To są jakieś przeczące sobie wymysły. — No to co ja zrobię? — Właśnie. O tym trzeba pomyśleć. Może ZSP coś, jakąś pracę albo jak... Mogłabym tu trochę pokręcić, coś tendencyjnie naświetlić i pokazać siebie w roli takiej, co to zawsze, każdemu z pomocą. Ale nie. Dopiero wtedy zaczęłam wierzyć, że wobec tej sprawy mam zdecydowane stanowisko, kiedy napadła na mnie Nika. Dopiero wtedy zaczęłam bronić swojej postawy, której nie miałam we właściwym czasie. Honorka nie była ciekawą dziewczyną. Przeraźliwe luki w rozumowaniu, bezradność, ogromna podatność na wpływy. Tu „nie chcę od niego żadnych pieniędzy, nigdy się o tym nie dowie", czyli dostosowywanie się do tego, jaką by się chciało być, a tu „zostałabym jego żoną", pogodzić tego nie można, prawda. Było mi jej żal i to wobec swojego współczucia dla niej nie pozostałam obojętna. Do niczego jej nie namawiałam, w wypadku każdej decyzji mogła liczyć na jakie takie moje moralne wsparcie. Ostatnim argumentem Niki, kiedy już niemal uznała moje kontry, było to, że ja umożliwiłam Honoracie praktyczne wykonanie decyzji. Ja, niby. Śmiechu warte. Być może Maniuś pił mleko tylko przegotowane, żeby nie zarazić się gruźlicą od chorej krowy, zbierał złom, podróżował Lotem, wycierał obuwie, oszczędzał w PKO, mył ręce przed jedzeniem, słowem, był wzorowym człowiekiem i obywatelem. Odszedł od Honoraty, bo był zwyczajnym mężczyzną, który patrzeć nie mógł na jej ondulacje bardzo szpecące niebrzydką bladą twarz. Być może, raził go jej absolutny brak ciepła i poczucia humoru. Być może Maniuś był eleganckim i gładkim karierowiczem, który w porę wyczuł, że żerowanie na koniunkturze rozkrzyczanego działacza nieuchronnie zmierza ku końcowi i profilaktycznie ulokował energię w szpinaku i kapuście? Być może Maniuś lubił uszka z barszczem, a jedyną potrawą, jaką Honorata przyrządziła w akademiku, były dwa ręczniki, które — zapatrzona w sprawy wyższego rzędu — rozgotowała na brunatny budyń. Nie widziałam Maniusia na oczy i ufam, że nie dojdzie do tego nigdy. Chcę tylko wykazać, że osoba, która dla mnie w ogóle nie istnieje, poplątała jeden z wątków mojego życia. I kiedy pewnego dnia Honorata po wstępie: „To byłby cios dla matki. I tak żal rzucić studia", zwróciła się do mnie z wiele mówiącym pytaniem: „Twoja mama jest lekarzem?", przerwałam: — Tak, ale od gardła. Tylko proszę bez usprawiedliwień. Masz za sobą ciężki tydzień wzniosłości uczuć. To jest zabronione przez ustawę i twój kodeks moralny, ale owszem, zapytam mamy, czyby jakiś jej kolega z pracy... — Gardzę sobą, ale nie mam siły. Lilka, żebyś wiedziała, ile mnie to kosztuje! — Jeśli mama zgodzi się na pertraktacje z kimś, nic cię to nie będzie kosztować. — Jaka jesteś okrutna! Ale nie mam się do kogo zwrócić, naprawdę, nie mam już siły. Na amazonkę istotnie nie wyglądała. Chude ręce zaciskała na skrypcie i nieprzytomnym wzrokiem błądziła mi po twarzy. Jej „pła-czliwość" była autentyczna, tak jak prawdziwy był cały jej duchowy galimatias. Była zpełnie zagubiona. Wieczorem skleciłam list do mamy: „Droga Mamo, na ziemi oprócz spraw, o których nie śniło się filozofom, dzieją się także rzeczy zwykłe. I w konsekwencji tych drugich pewne młode dziewczę ma do wyboru: powiększyć świat o jedną osobę z dyplomem wyższej uczelni albo zakupić parę metrów płótna na pieluchy. Bohaterka się skłania do możliwości pierwszej. Gdyby jakiś Twój znajomy dysponował odpowiadającą tym potrzebom etyką — napisz do mnie szybko, natychmiast. Bardzo, bardzo Cię o to prosi Twoje zdające pomyślnie egzaminy, jedyne dziecię". Mama jest bardzo zarozumiała, skoro mogła wyobrazić sobie, że zwróciłam się do niej we własnym imieniu. Zamiast odpowiedzi, przyjechała w stanie znakomicie zamaskowanej paniki, gotowa mnie zmiażdżyć wyniosłym milczeniem i brakiem jakiegokolwiek skomentowania faktu. W dodatku weszła do pokoju w zupełnie nieodpowiednim momencie i malowniczy krajobraz, jaki się ukazał jej oczom, mógł potwierdzić najgorsze przypuszczenia. Wierzę, że potrafię kochać, ale lękam się, że szczerość moich uczuć jest zamknięta w konwencji irracjonalnej, dotyczy fikcji. Od lat bywałam bez przerwy zakochana, chociaż nierzadko nie wiedziałam w kim. Bardzo naiwna, ale i bardzo pełna jest taka niespersoni-fikowana miłość. Kto wie, czy temu nieznajomemu nie dajemy wszystkiego, co w nas najlepsze, w marzeniach nie ma barier i konwenansów, jesteśmy tam prawdziwsi, choć lepsi niż w rzeczywistości. Nie boimy się śmieszności, ślepo ufamy impulsom, a zawsze są to impulsy dobre, bo obiekt naszej nierealnej miłości, wysublimowany z drobnych powszednich spraw, nie wyzwala w nas zahamowań swoją postawą różną od naszych myśli na jego temat. Jest właśnie taki, jakiego możemy kochać bez ograniczeń, które w życiu narzuca nam ambicja, ambicyjki, nerwy, zmęczenie, powściągliwość, złe humory, pewne założenia. Ile pomyłek, ile domniemań, ile budowli z lodu wznoszonych na rozżarzonej płycie. Kiedyś istniało słowo „miłość", którego sens był zaledwie przeczuwalny i który szybko, za szybko, starałam się pojąć, przeniknąć, przyswoić. Były pewne szablony: on kocha — ona nie kocha, nie ma się czym przesadnie przejmować, rzecz należy przyjąć z odrobiną dumy i refleksyjności. Ona kocha — on nie kocha i wtedy cały świat nie jest możliwy do skonsumowania, należy jedynie nie obnosić tragedii jak transparentu w pochodzie. Koniecznie się zmusić do zajęcia się czymkolwiek, z dużą dozą pobłażania dla siebie: „I tak nic z tego pocieszania się nie wyjdzie, ale przynajmniej spróbuję". Mnożnik — on kocha, mnożna — ona kocha, tu już iloczyn stanowiło bliżej nieokreślone, ale absolutnie pewne przeświadczenie o szczęściu. Szczęście mieli Pitagoras, Archi- medes i wielu innych: ich teorie sprawdziły się w praktyce. Nie zaliczam się do tej plejady; od pewnego czasu wszystko przestało mi się zgadzać. Bo w końcu ten ktoś jest naprawdę, ma imię, nazwisko, zawód, pełne dane personalne — i wtedy następuje konfrontacja. Z głuchą pokorą czekamy na jej wynik, z trwogą obserwujemy minimalne odchylenia od mitycznych ustaleń, boimy się. Że powiem tru- izm: są ludzie mocni i słabi. Być mocnym — to umieć przeżyć wszystko do końca, konfrontację i jej opłakane (przeważnie) rezultaty, potrafić zrewidować swój stosunek do otoczenia, włączyć akcent polemiczny w rozważaniach opartych na autorytecie subiektywnych sądów. To może ja wypadłam źle w tej konfrontacji? Dopuszczam ten zatrważający wniosek. Każda dziewczyna wynosi ze szkoły świadectwo maturalne, wspomnienie pierwszej zabawy i pamięć wstydliwego pocałunku, gdzieś tam, w mrocznym zakamarku ulicy. Jest więc ten on, reminiscencje spacerów odbywanych wieczorem kosztem jutrzejszej klasówki, później jakiś pociąg, machanie ręką, ktoś już stał się dojrzały, wyjeżdża w nieznany świat, ktoś zostaje w małym mieście, żeby dokończyć edukacji. Jeżeli później się spotkają... Myśmy się spotkali. Ja i Michał. Widocznie nie bolało to rozczarowanie, skoro pozwoliło mi się cieszyć, że dzięki niemu wyzbyłam się uczucia, że przechodzę obojętnie obok czegoś pięknego. Miłość jest kwestią wiary i dotyku. Michał reprezentował dla mnie jedynie element drugi, nie rozumiał, że muszę mieć także, a może przede wszystkim pierwszy, nie wiedział, że nie mogę tego oddzielić, nie mogę przyjąć tu żadnego podziału. Dlaczego poświęcam mu czas, skoro nie był ważny? To było moje pierwsze doświadczenie, pierwsza poważniejsza konfrontacja. Czegoś się przez Michała nauczyłam. No, i łączy się to jakoś ze Stasiem. I... Nie wystarczy mieć ze dwa metry wzrostu, żeby przerastać kogoś, kto ma „zaledwie" sto sześćdziesiąt dziewięć centymetrów. Nie wiem, czy istotne są te rozważania, nie było miłości, chociaż owszem, bywałam w Michale zakochana, a od czasu do czasu — śmiertelnie. W każdy razie to był chłopak, z którym łączono moje imię, któremu niekiedy pozwalałam urządzać sobie awantury. Pozwalałam, powtarzam, a on zrozumiał, że ma do tego prawo. Mnie to po prostu bawiło, te wszystkie sceny zazdrości, „nie, nie pójdziesz", „gdzie byłaś", „on się doigra, że mu obiję gębę". Miewałam nawet skruszoną minę, szczerze z czegoś rezygnowałam i czasami wierzyłam we własną potulność. Filozofia osiemnastoletnich kobiet jest taka dość grochowo-kapuściana, lecz coś tam prymitywnej i intuicyjnej mądrości zawiera. Pierwszy dzień studiów zostawiłby mi poczucie niesmaku, pewnej klęski, gdyby ze środka potopu nie wyciągnął mnie Michał. Wtedy, kiedy mnie odnalazł, kiedy byłam mu taka wdzięczna, że ktoś mnie w Warszawie szuka, powiedziałam: „Michał, kochany mój". Tym zmyliłam nas obydwoje, te słowa, pierwsze moje ciepłe słowa skierowane do Michała, uznaliśmy za obowiązujące. W szkole błyszczałam jak wypolerowany szlachetny metal, nikt poza mną nie wpadł na to, że mam skłonności do korozji. Błyszczałam tak na akademiach, wieczornicach i lekcjach, miałam liczne funkcje społeczne, własne zdanie, autorytet. I pierwszego dnia, na studiach, stałam się nagle pozycją na liście przyjętych w oszklonej gablotce. Przewodniczyć mogłam tylko Pelagii, która w odróżnieniu ode mnie nie potrafiła ukryć, że w wielkomiejskim środowisku czuje się co najmniej głupio. Nie zdawałam wstępnego egzaminu, zdołałam się zaledwie wykazać zmianą kierunku studiów przed ich rozpoczęciem. Kosztowało mnie to wiele przemyśleń, ale żadnego formalnego wysiłku. W obydwóch dziekanatach nie robili mi większych trudności. Miałam żelazne, choć ujmujące argumenty, którymi przekonałam wiele osób, nie wliczając w to siebie. Mogłabym to wszystko, co chcę powiedzieć, jakoś uporządkować, podzielić na rozdziały czy wątki, a nawet rozdziały zaopatrzyć w tytuły na modłę przebrzmiałych wzorców: „Rozdział trzeci, w którym narratorka zwierza nam się, dlatego obrzuciła inwektywami Bana-siaka, a potem poszła na zabawę do ASP w zasłonie okiennej spiętej agrafkami". Dobrze, ale po co? I tak na początku był chaos, a proszę, co z tego wynikło. Dajmy więc temu spokój. Nie dostałam więc „odgórnie" żadnej funkcji, ja, która zagajałam tyle zebrań i wygłaszałam tyle referatów na akademiach ku czci. Być może poczucie osamotnienia, marginesowość mojej osoby, kazały mi szukać satysfakcji w każdym „cośsiędzieje" i w trzepaniu coraz bardziej starannie tuszowanymi rzęsami. Nie było nic łatwiejszego, niż uzyskać ten rodzaj satysfakcji. Zdawałam sobie z tego sprawę, z tej łatwizny, i z tych możliwości. Nie ukróciłam tych rzeczy. Do pewnego czasu. Październik tamtego roku był ciepły i złocisty od liści. Na inaugurację roku akademickiego przybyłam w pierwszych w życiu nylonach, zakupionych za niemal połowę miesięcznego budżetu. Duża aula, dostojni profesorowie i nikogo, nikogo znajomego. Stałam na końcu sali, rozglądałam się po obcych twarzach, miałam chęć wleźć w mysią dziurę i stamtąd szczekać złowrogo na świat. Do prezydium podchodzili niektórzy pierwszoroczniacy, ściskano im dłonie, życzono pomyślnych studiów i uroczyście wręczano indeksy. Były już grupki, które się znały, pewnie z egzaminów. Jakiś chłopiec zagadnął mnie: „Koleżanka z pierwszego roku"? „Ja z Polski centralnej" — wyjaśniłam mu i zwiałam. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na ulicy, delektować się tą doskonałą samotnością, która przecież mąciła mi nastrój. Cieszyłam się, że to wszystko już się zaczyna, egzystencja akademika przyciągała mnie z magnetyczną siłą, jak wszystko nieznane. W akademiku działo się coś na obraz i podobieństwo pierwszej linii frontu, gdzie żwawo i z pełnym poświęceniem uwija się jedna sanitariuszka. Jakieś absolwentki farmacji, którym akademik już nie przysługiwał, zabarykadowały się w dwóch pokojach i przez drzwi żądały przedstawiciela Ministerstwa Zdrowia. Pierwszo-roczniaki tułały się ze swoimi walizami na górę i na dół, a wśród tego potopu chodziła śliczna dziewczyna z czarnymi włosami uczesanymi w kok, z ołówkiem w ręku, i pocieszała: „Koleżanki, za kilka dni się wszystko unormuje, zachowajcie spokój. Po prostu za dużo do nas przysłali. Jutro się porozumiem z innymi domami. Te, dla których brakło miejsca w pokojach, przenocują w świetlicy. Dostaniecie materace i koce". Czuwałam pilnie, żeby dla mnie brakło miejsca. Nie lubiłam się pozbawiać uczestnictwa w jakichś nie znanych mi sytuacjach. Do tej ślicznej wszyscy odnosili się z szacunkiem, mnie także imponowała jej postawa. „Taka dziewczyna ma z pewnością wielu adoratorów, a chodzi z ołówkiem" — myślałam obserwując, z jakim wdziękiem się porusza i odpowiada cierpliwie na najbardziej irytujące pytania („Jak to, na podłodze?"). Miałam chęć jej pomóc, ale robienie się ważną na siłę, to nie moja metoda. Nowy rocznik mieszkanek akademika („fuksy" — w gwarze studentów starszych lat) przypomina chyba poborowych w pierwszym dniu wypełniania zaszczytnych obowiązków. Plącze się toto, nie wie, co i gdzie, z zazdrością zerka na starsze studentki, stara się nikomu nie podpaść i robi dużo zamieszania. Miałyśmy wszystkie jedną bezsprzeczną zaletę: świetnie dezorganizowałyśmy każdą robotę. Kiedy ta śliczna przy pomocy jakichś chłopaków, którym z oczu patrzyło na tęgich aktywistów, wniosła materace do świetlicy, około czterdziestu moich rówieśnic chciało zająć miejsce w rogu. Już nad tym kiedyś myślałam. Dlaczego się sądzi, że ściana daje jakieś schronienie, poczucie bezpieczeństwa? Dziedzictwo po pradziadkach jaskiniowcach? Chęć chociażby minimalnej izolacji? Własny kąt? Raz się tylko tak tuliłam do ściany, kiedy się bałam śmierci, myślałam sobie, że nie pozwolę tej jędzy zajść mnie od tyłu. Poza tym moim marzeniem w zakresie spania był latający dywan. Bałagan w akademiku wyszedł naprzeciw dziecinnym mrzonkom. Mogłam się z tym materacem, który mi przypadł w udziale, ulokować nawet na dachu. Śliczna uspokajała krwiożercze rozmówki, apelowała... Dziewczęta ze starszych lat wpadały do świetlicy z ironicznymi minami: „Rozbiorą nam fuksy lokal rozrywkowy". Chciałabym je widzieć w chwili startu. Patrzyłam na to z pozycji mojej walizki. Widowisko było barwne. Blondynki, brunetki, rude, ostrzyżone i z warkoczami ciągnęły segmenty materaców, każda w swoją stronę, zawzięcie „koleżankując". „Ja tu pierwsza przyszłam, byłam przed koleżanką, na szczęście mam kolegów w ZSP, to i tak dostanę pokój przed koleżanką". Ze środka tego gwaru wyłoniłam głos, który przepełnił kielich radości. Jedyny na świecie dyszkancik zanucił: — Ty, odwal no się łaskawie. Weź tę swoją szafę i idź zmówić paciorek. — Aaaaagnieszka! — ryknęłam. — Agnieszka! Co ty tu robisz? Agnieszka! Agnieszka! — Lilka! Jezus Maria, Lilka! Masz jakieś wyro? Coś trzeba zorganizować! A cóżeś sobie taką bluzeczkę z kołnierzyczkiem zasunęła, czekaj, później pogadamy, bierz materac, zainstalujemy się pod fortepianem. Co za cudowne miejsce. Na estradzie, pod fortepianem. Była nawet szczątkowa kurtyna, którą natychmiast zasłoniłyśmy, uzyskując wcale przytulny pokój. — Gadaj, skąd się wzięłaś w akademiku? Masz tu chyba mieszkanie? — zapytałam. — Palisz? — wyciągnęła do mnie paczkę lotników. — Oczwiście, że palę, tylko w tej chwili nie mam ochoty. Agnieszka z papierosem w zębach! Byłam ciekawa, o ile ja się zmieniłam w jej oczach przez te dwa lata. — Miałam kajutę — ciągnęła Agnieszka robiąc poduszkę ze spódnicy — ale skończyła się praca, skończyły się pieniądze. Odstąpi- łam tę klitkę kuzynce z dzieckiem. Wczoraj się sprowadzili. Nie chcieli mi przyznać akademika, bo uważasz, jestem w Warszawie zameldowana na stałe, ale poszłam do Partii. Musisz tam jutro ze mną iść, bo dają kwitki na obiad. — O takiej formie działalności Partii nie słyszałam. — No bo nie dają, puknij się w głowę, tylko mówisz to i owo, że musisz mieć akademik, a wąchasz, co tam w stołówce na obiad. Potem znacząco zaznaczasz, że tak na razie to wściekły rozgardiasz i czyby tu nie można zjeść obiadu. Dali mi kwitki na cztery dni, zapłacę kiedyś, przy okazji. Mówię ci, jak co do załatwienia, to z głową, a nie z nogami. Calutką ostatnią pensję przepuściłam na urlopie, jestem zerowa, podróżuję wyłącznie na gapę. Jak patrzę, jaki tu ubaw, to już mi nie żal mojego pokoju. To jest w końcu życie, a nie jakieś tam użerki z gospodynią. — Jest u ciebie moja kołdra? Nie zastałam cię. — Trudno, żebyś mnie zastała, skoro mnie nie było. I co się tak makabrycznie wystrzygłaś jak rekrut. Nawet ci nieźle, tylko wyglądasz jak wariatka. Jaka kołdra? — Wysłałam do ciebie w lipcu. Nie odesłali do domu. — Napisałaś adres nadawcy? — Nie! O rany boskie. — Dwa tygodnie w lipcu byłam na spływie kajakowym. — Gdzie moja kołdra? — Cholera ci tam po kołdrze. Zresztą, znajdziemy. Czy te przestaną tam drzeć mordę? Słuchaj, nas się czepiają. Rzeczywiście, nasza rozmowa była prowadzona nie na wysokim być może poziomie, ale na wysokim tonie na pewno. Śliczna wkroczyła do salonu: — Koleżanki, przeszkadzacie spać. — Idy ty muchy gonić — zaproponowała jej Agnieszka. Co to może zdziałać rok życia w stolicy. Jak ona tu się pewnie czuła. Postanowiłam natychmiast jej dorównać: — Słuchaj, Śliczna, nie czepiaj się, bo nie ma o co, tylko powiedz mi, czy to murowane, że trzeba mieszkać wydziałami? — Takie jest zarządzenie. — Wsadź sobie to zarządzenie — w łot chwyciła moją myśl Agnieszka — tylko gadaj, do kogo by tu uderzyć. Bo jakby do komitetu warszawskiego Partii, fo ja tam jadam obiady, wiesz. — Myślę, że nie trzeba tak wysoko. Może załatwi to wam samorząd, ale już nie tu, bo jutro was stąd odeślą do innych domów. — Cieszysz się? — zapytała ni w pięć, ni w dziesięć Agnieszka. — Nie rozpaczam, że ciebie tu nie będzie. Nie mogłabyś zużyć tej energii na jakąś pracę? — Zużyłam wiele energii, żeby się z pracy wywinąć. — A studia to myślisz, że balet? — Już ty mnie nie uświadamiaj. Niech tamte gaszą światło. Obudź mnie jutro, gdybym zaspała, bo od dziewiątej mam wykłady. Kiedy Śliczna wybyła („dobranoc, koleżanki"), zza kurtyny doszedł wzmożony gwar. Odsunęłyśmy zasłonę, bo było na co patrzeć. Jakaś wybladła postać w kwiecistym szlafroku, ta, która zwyciężyła „w wyścigu do rogu", usiadła na materacu z gigantyczną knigą na kolanach, oświadczając, że nie pozwoli zgasić światła, bo za cztery dni ma kolokwium wejściowe do pracowni z fizyki. — Zrobimy ci tu kolokwium wyjściowe na korytarz! Gaś do pioruna — rzekła któraś. Pracusiówna wsadziła sobie palce w uszy i poruszała wargami, wertując książkę. — Jazda z nią! — W ten tępy łeb ją kapciem! Któraś zgasiła światło, Pracusiówna obojętnie zapaliła. Zaczęła się wojna nerwów. Trach, cyk, ktoś gasił. Pracusiówna zapalała. — Zgaszę po jedenastej — wyjaśniła uprzejmie. — Co się tu dzieje, czy koleżanki zgłupiały, czy Boga w sercu nie mają? — zainteresowało się rumiane dziewczę, wynurzając spod koca ładne oblicze i dwa jasne warkocze. — Spałam już, obudziłyście mnie. Tak się nie robi, proszę koleżanek. Trzeba mieć poczucie. — „Oczy czarne, oczy twe, tę nade mną dziwną mają moc" — zaśpiewał malutki rudzielec, śliniąc palce i kręcąc sobie papiloty. — Umiesz to całe? — Zaśpiewaj, niech się tamta jędza zakuwa. — Umiem. Często śpiewałam na akademiach, ale nie to, pieśń górników i walczyka warszawskiego. Co zaśpiewać? — Oczy. — „Każdej nocy widzę je... lśnią nade mną w każdą ciemną noc..." Miała ładny głęboki głos. — Patrzcie, ta słucha! Zatkać jej uszy. Z czarnych oczu to kolokwium będziesz zdawała? Niech się teraz, małpa, uczy. Dopilnujemy jej. Śpiewaj dalej. — „Żal znów mą duszą mroczy, dal cała ma twe oczy, noc cała oczy twoje ma". — Koleżanka skąd? — Z Sandomierza. — A ja z Piotrkowa. — Na jaki wydział? — Ja na prawo. — Koleżanka jest wierząca? — Ja na filologię klasyczną. — Słówka Boya czytałaś? Co? Mowa! — „Nadaremnie cię czekam, a w rozterce patrzą na mnie... — Tamta to chyba z wiochy. — Jaka to warszawianka. — Zamkniecie te gęby? Wstydu nie macie. — „I miłuję, i czekam, i całuję z daleka..." — Myślałby kto, że umie palić. Fasonu sobie dodaje. Czy ta nie skończy z tymi oczami? — On jest na trzecim roku medycyny. Pobierzemy się. — „... najdroższe oczy tweeeee". — Chciałaby koleżanka mieszkać ze mną w pokoju? Bo ja tu nikogo nie znam. — Te spod fortepianu morowo wyglądają. — Ryczą jak kobyły. Chciałabyś się uczyć, a te jakby się zaczęły śmiać. — Teraz wam zaśpiewam: „Bo jeśli kochać, to na zawsze, to na zawsze". — Ale się zapaliła. — Ta jedna spod fortepianu to ma dyplom, lepiej na nią uważaj. Aktywistka jakaś. A ta druga to... słyszałaś, gdzie jada obiady? Noo. — „A jeśli odejść, to zaraz, to już". Poznawałyśmy się tak do białego rana. Na znak aprobaty tego wszystkiego noc spędziłyśmy przy otwartej kurtynie. Nazajutrz szumiało mi w głowie, pod powiekami miałam piasek, ale byłam pewna, że wszystko mi się jakoś ułoży. Aklimatyzuję się szybko, jak każda nieszlachetna roślina. Moje pierwsze studenckie dni przypominały filmy z okresu kina niemego, gdzie to komik szybko przebiera nogami, tempo zawrotne, tortem zaklejone oko, z przodu bandyta, z tyłu policjant, a w środku zrozpaczona lady dramatycznymi ruchami wyrywa z głowy kruczoczarne włosy. Trwał urok cygańskiego wozu, dopiero w trzecim akademiku spoczęło moje ciało na cały krótki rok. Tak, ten początek był obłędnie wesoły. Między pędzącymi zdarzeniami, drobnymi kłopotami, zmęczeniem, zostawała zaledwie maleńka szczelina czasu, w której nie mieściły się refleksje. Zakupy naukowych podręczników zaczęłam na bazarze, gdzie nabyłam amerykańską szminkę i studencką czapkę. Zaledwie jednak wsiadłam do tramwaju z filuternie załamanym acz lśniącym od nowości daszkiem, jakiś weteran z politechniki, w zmywaku kuchennym na głowie, który trzymał się kupy jedynie w myśl praw metafizyki (zmywak, a nie weteran), zniszczył mnie, zwracając się do kolegi: „Twarzowy fuksik, co?" Później sama, z pobłażliwością wtajemniczonego patrzyłam na podobne czapki, pamiętałam jednak o tamtym incydencie w tramwaju. Starałam się mój uśmiech ukryć albo wyrazić nim sympatię. Nigdy więcej nie włożyłam na głowę tego nabytku. Mary się zlitowała i odkupiła ją ode mnie za grzebień. Grzebień się złamał tego samego dnia, bo któraś z dziewcząt użyła go w charakterze buta ortopedycznego dla krótszej nogi stołu. Tak, na początku było wesoło, za wesoło, jak na to wszystko, co się zaczęło dziać potem. No i sprawozdanie o Michale przerwałam relacjonując błahostki. Na marginesie: „sprawozdanie". Jakże przejęłam się nomenklaturą z tysiąca i dwóch zebrań, jakie udało mi się przeżyć. Zupełnie jak niegdyś Igor komunikatami z frontu koreańskiego. Igor, biedny mały, on też dostanie za swoje — to chyba niemożliwe, żeby ktoś się wymknął i nie oberwał od życia. Biedny mały, on dla mnie. zawsze będzie „mały", kochany dryblas, czternastoletni trubadur. Zawsze będzie Igorem z upalnego lata nad morzem. A tu „mały" ma lat siedemnaście, „wytrzymał nerwowo" i zdał maturę, codziennie się goli, co nawet przestał ostatnio podkreślać, tak że chyba rzeczywiście dorósł. Michał, Michał. Kiedy tamtego wieczoru leżałam na podłodze w świetlicy i chciałam w dziesięć minut opowiedziać Agnieszce dwa lata życia, podczas których nie widziałyśmy się, usłyszałam głos Ślicznej: __ Czy jest tu koleżanka Sagowska? — Nic jeszcze chyba nie zdążyłam narozrabiać? — chciałam wyjaśnić. __ Czeka ktoś na koleżankę w portierni. Do moich pantofli przypięłam skrzydła i odprowadzona przez zaciekawione spojrzenia wypadłam na korytarz. __ Michał, kochany mój! — Lilka, szukam cię po wszystkich akademikach. __ To znaczy, ten jest który? — zainteresowałam się ogromem jego zasług. — Trzeci. Włóż płaszcz, pójdziemy na spacer. Włóż coś takiego, wiesz, pójdziemy zatańczyć. Włożyłam coś takiego, wsunęłam rękę w jego mocną łapę i zachłystując się tym, że oto tak sobie wychodzę wieczorem nie pytając nikogo o pozwolenie, modliłam się w duszy, żebym mogła wytrwać w tym braku fanfaronady, żeby Michałowi nie udało się wyzwolić we mnie przekory — a do tego talent miał niesłychany. Ale to udawało mu się zawsze. Zawsze. Może dlatego, że pojęcia nie miał, iż coś takiego we mnie istnieje. Mojej przekory zupełnie nie wyczuwał . __ No i cóż to cię najbardziej zachwyca w Warszawie? ;s — W Warszawie? Najbardziej ty. — Jakiś ty miły. Michał, czy tobie wręczali indeks w zeszłym roku na inauguracji? — Nie. A tobie? — Mnie naturalnie tak. Nie mogli pominąć takiej perły — nie wiem, dlaczego skłamałam. Na te tańce poszliśmy gdzieś na MDM, wchodziliśmy po desce, wszystko było rozkopane. Kłócić zaczęliśmy się od początku. To ja psułam wszystko. Chciałam mieć Michała, ale siebie — zachować dla siebie. — Lilka, powiedz, nic się przez ten rok nie stało? — zapytał w tańcu. Odsunęłam się od niego, głupio zagrywał, demaskował płaską zazdrość, nie wiedział, że trzeba poczekać na takie wyznanie, zirytował mnie. — Nic się nie stało. Zdałam maturę, miałam dwóch kochanków, zmieniłam miejsce zamieszkania, trzecia wojria światowa nie wybuchła. — Lilka, nie pleć, ty lubisz takie głupie mowy. Dałbym głowę za ciebie. — To po co się pytasz? Straciłbyś głowę. W dalszym ciągu tańczysz cudownie. Tym się zajmijmy, co? — Muszę wiedzieć, trakuję cię bardzo poważnie. — Bóg zapłać, ale cię o to nie proszę. — Nie kochasz mnie? — Szkolne czasy to prehistoria. — Kochasz mnie? — Tak — odpowiedziałam, bo nie byłam pewna, że nie. — Kłamałaś? — Tak — powiedziałam, bo musiałam być logiczna. — Widzisz, byłem tego pewny. Ty byś mnie nie zdradziła — wyjaśnił podstawy wiary we mnie. — Jak to, zdradziła? Michał, chodźmy stąd, bo mama ma do mnie telefonować. — Skąd wie, gdzie mieszkasz? — Mamy rzecz. Nie udało się to pierwsze spotkanie. Wróciłam z radością pod fortepian. A kiedy na chwilę wyłączałam się z „poznawania się", mozolnie myślałam nad jednym: w sytuacji ja — Michał, odniosłabym wielki sukces jako reżyser własnych uczuć. Za bardzo podobał mi się Michał, żebym mogła się nad tym nie zastanawiać. Nie asekurowałam się. Nigdy nie byłam letnia. Nigdy nie byłam wyrachowana — przynajmniej w tej kwestii. Nie chciałam, żeby to był Michał. Chciałam dać radość, a nie triumf. Chciałam się cieszyć, a nie wahać. Chciałam chcieć, a nie ulegać. Chciałam mieć oczy szeroko rozwarte ze szczęścia i serce wolne od wątpliwości. Przeczuwałam, że miłość to jest coś, co nie zostawia miejsca na dociekania warto — nie warto. Toteż kiedy Michał powiedział: „Dałem kumplom na kino", odparłam: „Nie". Powiedziałam to spokojnie i kategorycznie. Michał mówił o moim braku zaufania, a ja wiedziałam swoje. Nie skorzystamy z tego fundowanego kumplom seansu z uczciwości wobec pewnych spraw. Wiedziałam, że potem, szukając usprawiedliwienia, nazwałabym to miłością, a później dławiła się z żalu, że z góry przeczuwając pomyłkę uległam porywom, których opanowanie nie kosztowało mnie wiele. Michał zarzucał mi przewrażliwie- nie, naiwnie sądził, że dotknęła mnie forma propozcyji. Naturalnie, nie była to forma wersalska. Staś nigdy w życiu nie odezwie się w ten sposób do żadnej dziewczyny. Staś... przez niego, przez nasze rozmowy zaczęłam widzieć Michała takim, jakim naprawdę jest. To znaczy — niezły chłopak, tylko nie dla mnie. Chciałam więcej, niż on mógł mi dać. Stasia poznałam przez Halinę. Halina umówiła się z piekielnie przystojnym chłopakiem z medycyny. Czekałyśmy, aż Apollo się zjawi, potem zamierzałyśmy dyskretnie się ulotnić. Ktoś cichutko zapukał i na nasze wykwintne „proszę", wszedł do pokoju chudy, wysoki i blady chłopaczek w wiatrem podszytej kurteczce. Zaczerwienił się i wyjąkał: — Mój brat, Marek, umówił się z którąś z pań, ale niestety, nie może przyjść. Z panną Halinką. —- Oooo — rozległ się nasz głęboki żal, bo brat Marek jest do pooglądania. — Dlaczego? — Jeśli mam być szczery, to pożyczył koledze swoje wyjściowe spodnie. A różnimy się nieco wzrostem, więc nie mógł przyjść w moich. Bardzo przeprasza i polecił mi, żebym zaprosił pannę Halinkę, to znaczy panie wszystkie, do nas. Pozwolą panie, że się przedstawię, Stanisław, brat Marka... — Camila Perichole — powiedziałam wyciągając rękę. Stanisław, brat Marka, stanął na wysokości zadania: — Dla pani więc wicekról Peru. Pośpieszmy się, bo pod oknami stoi złota karoca. Ooo, to było coś. W złotej karocy miejskiej linii osiemnaście uważnie przyglądałam się wicekrólowi. Nie był ładny. Miał za długi nos, za długie ręce, nieopanowane gesty i dziecinny u-śmiech. Lecz ten uśmiech potrafił przeistoczyć zatłoczony tramwaj w łagodnie unoszący się po morzu korab, jeszcze nigdy w życiu tak mi się przyjemnie nie jechało. Wysiedliśmy w śródmieściu i przez labirynt rusztowań, desek, lasowanego wapna, cegieł, kamieni, dotarliśmy do ciemnej klatki schodowej. A potem długo, długo i wysoko, wysoko, na ostatnie piętro starej kamieniczki. Trzy krótkie dzwonki, jeden przeciągły. Otworzył nam Marek, istotnie w jakichś cyrkowych pumpach. Bardzo ładnie wyglądał. — Przez korytarz cichutko — położył palec na ustach. Wreszcie trzecie drzwi na prawo i nasza drużyna zwycięsko doszła do mety. — Panie zechcą się rozebrać, płaszcze tu — wskazał wybrakowaną skrzynkę na śmieci — i proszę siadać, gdzie kto może. Poza szerokim tapczanem, na którym spoczywało dwóch młodzieńców, nie było nic do siadania, żadnych szczątków krzeseł. — To może część do nieba? — uśmiechniął się Staś. Za drzwiami stała drabina wiodąca na antresolę. Drabina miała jedyny, górny szczebel, który można było osiągnąć wchodząc na kulawy taboret, z taboretu na odwrócony do góry dnem dziurawy kocioł do gotowania bielizny. — Ja do nieba po kotle. Skąd wy macie kocioł? — Gospodyni zamierzała wyrzucić — wyjaśnił Marek. Wszyscy chcieli do nieba, wiadomo. Nie dla wszystkich starczyło tam miejsca, wiadomo. — Na cześć drogich gości robimy ucztę. Makaron czy budyń? — zapytał gospodarz. — Budyń! Makaron! Budyń! — Nie ma makaronu. Poniosła go fantazja — rozwiał złudzenia Staś. — A budyń na wodzie, bo mleko może być dopiero jutro. Za to jest musztarda. — Budyń z musztardą — ustalono więc. — Będzie dużo, bo mamy tego osiem torebek. — Osiem to dużo? Na tyle osób? — Garnek jest i tak tylko dwulitrowy. No to gotujcie, ja skoczę po wino — zaczął schodzić z antresoli Staś. — Jak ty tu sypiasz? Przecież tu za krótko — zapytałam go. — Trzeba tylko podwinąć nogi. Lepsze to, niż we dwójkę na jednym tapczanie. Higieniczniej. Koło elektrycznej maszynki zakręciła się Pelagia. Halina zajęła stanowisko na dole, w pobliżu Marka. — Ważne jest, żeby na kolację zjeść coś gorącego — pouczył nas Marek. — Diabli by wzięli, nie ma cukru. — To ja skoczę — zapalił się jeden młodzian. — Można posolić — powiedziałam. — A herbatę? Bo herbata jest. Dwa gatunki. Skocz. Kiedy dwaj dżentelmeni wrócili objuczeni delikatesami, gorąca kolacja była gotowa. Postawiliśmy garnek na środku tapczanu i pierwsza tura przystąpiła do spożywania darów bożych. Część druga musiała cierpliwie czekać ze względu na ograniczoną ilość łyżek, łyżeczek, noży i widelców. — Można moczyć ołówek i oblizywać — powiększył zastawę stołową Staś. — Jedzcie, bo kto nie będzie jadł, nie dostanie wina. — Jak Boga kocham, jest kiełhasa! — krzyknął rozdzierająco Marek, wycierając krawat, który dosięgną! budyniu. — Dawać kiełbasę! — Jest, mama nam przysłała i odłożyliśmy jedną na specjalną okazję. To znaczy na dziś. Poczekajcie chwilę. Jest w tapczanie. Muszę mieć rozmach do otwarcia. Bierzcie garnek i posuńcie się gdzieś. Była kiełbasa, bardzo smaczna i sucha, był przemiły wieczór. Siedziałyśmy u nich, u „samotnych mężczyzn" do godziny pierwszej w nocy. Cały wieczór próbowałam zakochać się w Stasiu. Ze względu na mocno ograniczony metraż fizycznie byliśmy bardzo blisko. Staś był wtedy na pierwszym roku malarstwa. Natychmiast więc dorysowałam mu cygańską duszę i wszytkie te psychiczne anomalie, jakie występują w każdej książce, której bohaterem jest malarz. Absolutnie odbiegał od tych moich durnych wyobrażeń. Był zwyczajny. W jego uśmiechu było zażenowanie. Im dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej wydawał mi się miły i brzydki. „Nie, no zdecydujmy się, że Michał przy nim to Hermes Praksytelesa". Zaprzyjaźniliśmy się ze Sta-siem. Zrobiłam z niego powiernika licznych tajemnic mojego serca. Gniotłam swoje myśli jak przedszkolak plastelinę i wychodziło mi: Staś stanowił pierwszy element mojej teorii o miłości, pozwalał wierzyć. Cudownie się z nim czułam, mogłam z nim przebywać dzień i noc pod warunkiem, że wszystko między nami kończyłoby się na wyobraźni. Skąd mogę wiedzieć? Nie miałam wtedy żadnego rozeznania. , Miałam wiele fantazji. Chmury nad głową Michała gęstniały coraz bardziej. Powiedziałam w towarzystwie kolegów Michała, że w sporcie najbardziej interesują mnie kibice. I to wcale nie tak, jak zrozumiał Michał (i po mojej wypowiedzi uznał za stosowne zamie-" nić mi godzinę młodości w przedpokój dantejskiego piekła, a tylko dlatego w przedpokój, że znowu nie pozwalałam na takie zasadnicze maltretowanie mnie). Usiłowałam mu wytłumaczyć, że najważniej^ szy kibic dla mnie to on. Odrzekł mi na to, że jest czynnym zawodnikiem AZS, a ja, kiedy ide^ z nim na koszykówkę, to mam patrzeć na to, co się dzieje w hali między jednym koszem a drugim, liczyć strzały, wiedzieć „o co chodzi, a nie strzelać oczami na boki". Ja mu na to, że taka samotna strzelam celniej niż cała ta zgraja dryblasów na boisku, a wieniec laurowy należy mi się za to, że strzelam bezwiednie i bez celu, nie mam dobrego treningu, ale jeśli on chce, to mogę krzyczeć, tylko niech mi nie syczy „oszalałaś", kiedy kosza dostaje AZS, bo mnie jest wszystko jedno i krzyczę z szacunku dla cudzego trudu uwieńczonego powodzeniem. Drużyna przeciwna to też ludzie, mają swoje sympatie i też chcieliby jak najlepiej. Dlaczego im nie pomóc dopingiem. W końcu ustaliliśmy, że się jako towarzystwo na mecze międzyklubowe nie bardzo nadaję, za to jestem bezkonkurencyjna w międzypaństwowych, wtedy wiem na pewno, kiedy krzyczeć. Moje wykonanie: „Polska — gola" rozczuliło go i zawodnicy mi się nie mylili. Próbował mnie szantażować, że ponieważ on musi chodzić na te wszystkie ligowe i antyligowe turnieje, to może sobie znaleźć bez trudu kogoś takiego... Roześmiałam mu się w twarz, ale nie można się śmiać bez pokrycia, więc znajomy Mary nauczył mnie przepisów siatkówki i dzięki wysokiej protekcij sędziowałam międzywydziałowe spotkanie. Do ostatniej chwili Michał nic nie wiedział, przeprosiłam go na chwilę zwyczajnie, a kiedy mnie zobaczył z gwizdkiem w zębach, zrobił się z wrażenia śnieżnobiały i omal nie połknął papierosa. Sędziowałam tylko połowę. Raz — uznałam, że Michałowi wystarczy, dwa — że nie byłam takim idealnym wcieleniem Temidy, bo mimo protekcji studenta AWF, jakby mnie zmusili, żeby oddać gwizdek w bardziej godne zęby. Ale już nie podeszłam do Michała, tylko blisko siatki robiłam dobre miny do złej gry. Te wszystkie nasze sportowe rozbieżności kazały Michałowi grzecznie mnie poprosić o decydującą rozmowę. Jak ja widzę naszą przyszłość, żebym sprecyzowała łaskawie, co ja myślę i w ogóle co sobie wyobrażam. Bałam się tej rozmowy, bo nie widziałam naszej przyszłości, co to w ogóle za stawianie sprawy, a co myślałam, to trzeba było wieczności, żeby Michał zrozumiał, skoro wytwórnia tych myśli, to jest moja głowa, miała duże przestoje i kłopoty z częściami zamiennymi. Natomiast co ja sobie wyobrażałam? Wątpiłam, żeby to zbudowało Michała. Poza tym Michał mi zarzucił, że jestem niepoważna, już bez względu na sport. Że za lekko traktuję życie i on niemal nie może o mnie myśleć serio. Żeby więc mi udowodnić, jaki to on jest zasadniczy, zaprosił mnie właśnie wtedy do siebie, do akademika, co było bardzo naturalne i nie o to chodzi. Dał kolegom na kino, abyśmy mogli być sami, co jest tak szeroko praktykowane, że też nie mogło mnie oburzyć. Ale Michał mi o tym powiedział, i żeby choć był zażenowany, czy coś takiego. Też chciałam z nim pobyć trochę sam na sam, jakby tam nie było to był mój chłopak i bardzo możliwe, że wszystko ginęło z mojej winy. Kiedy już jednak byłam pełniutka dobrej woli, to splot okoliczności, których Michał nie chciał uznać za łagodzące, ¦ wszystko przekreślał i ustawiał mnie na bestię. Przede wszystkim: Michał lepiej znał harmonogram moich zajęć niż ja. Ja jednak na tyle się orientowałam w rozkładzie jazdy, żeby poinformować o pewnych godzinach mojego pobytu na uniwerku Stasia, który z ASP na UW miał bardzo blisko. Mijały miesiące i wracałam z wykładów sama albo z koleżankami. A jak już los się zdecydował, żeby mi dostarczyć jakieś interesujące męskie towarzystwo, to przy okazji wynagrodził mi samotne powroty i zdublował czekających. Przechadzali się obaj po holu, nawet nie warcząc na siebie, bo nie wiedzieli, że na jedną sylfidę czekają. W ogóle to muszę wyjaśnić, że moje rozważania zmierzają w kierunku spraw społeczno-socjologicznych, żeby potem nie było zaskoczenia. Przecież to cudownie, że życie ma ostre tempo, i przecież nikt nic na to nie poradzi, że z chłopcami łączy się tak wiele. Przechadzali się tak, przechadzali, a ja nie wiedziałam, do którego tu najpierw podejść, i parafrazowałam w myśli Salomona: „Do którego bym nie podeszła, później będę żałować". Kiedy już tłum wychodzący z sali wykładowej nie mógł dłużej stanowić dla mnie osłony przed dylematami, krzyknęłam: „Staś! Michał! To bardzo ładnie, żeście przyszli!" Ponieważ krzyknęłam w kolejności właśnie takiej, podbiegłam — dla równowagi — w odwrotnej, bo dżentelmeni zastygli w bezruchu i inicjatywę wszelką zostawili słabej kobiecie. Wzięłam Michała za rękę i wsadziłam ją w Stasia prawicę. Kiedy obaj panowie zostali już w ten sposób sobie przedstawieni, należało zacząć rozmowę, najlepiej o literaturze. — Chodźmy na spacer, czyście czytali Daleko od Moskwy, jest tam doskonała postać inżyniera Beridze, bezpartyjny, a jakże, prawdziwy komunista. Chciałam wam w tym miejscu wyjaśnić, że literatura radziecka ma zbyt piękne tradycje, żeby mogła długo pozostać w skostnieniu. Zobaczcie, już coś się rusza. Wiosna w Sakenie — Pawlenko, kapitalny Ostrowski, czy nie sądzicie, że Erenburg bardzo lubi imię Joanna? Ja nie podzielam zarzutów, że Sergiusz z Burzy nie jest prawdziwym bohaterem radzieckim, a wy? Pamiętacie, jak Sergiusz zastanawia się w pociągu, cytuję z pamięci, więc wybaczcie niedokładności: „Co go przyciąga do tej istoty tak bardzo skomplikowanej, o tak częstych i sprzecznych z sobą odruchach? Nie wiedział, jak sobie to wytłumaczyć". Przed śmiercią wspomina Mado w zielonej sukience... choć przecież kochał Walentynę, prawda? Co na ten temat myślicie? — Zawsze wolałem Mado — powiedział Staś. — Lilka, idziemy dziś do kina, na dziewiętnastą — podkreślił naszą zażyłość Michał, co mi się bardzo nie spodobało. — Ja już na tym byłam — odparłam. — Przecież nie wiesz, na co mam bilety — zdenerwował się. — Co z tego. Byłam i już. Dziś o dziewiętnastej mam być u mojej profesorki, którą spotkałam, obiecałam, że przyjdę, więc przyjdę. — O, mam setkę, do widzenia. Będę na ciebie czekał pięć po dziewiątej na placu Unii, w Klubie. — Siedem po dziewiątej, inaczej nie zdążę. — No to cześć. — Cześć. I tak skończyła się rozmowa o literaturze. Wiedziałam, że Michał postawił mi ultimatum. Gdybym nie przyszła na spotkanie, później musiałabym nie tylko pierwsza odezwać się do władcy, ale na domiar złego przeczekać cierpliwie zadrażnienie męskiej ambicji. Z profesorką — to była prawda. Przysięgłabym poza tym, że Michał nie miał biletów do żadnego kina, tylko chciał pokazać, jak się twardo dyktuje warunki, a kiedy to trafiło na nieurodzajną glebę, poniosła go ambicyjka i wskoczył do setki. Szliśmy ze Stasiem Nowym Światem. __Przykro mi, że stałem się mimowolnym sprawcą nieporozumienia między wami. __ Nie ma o czym mówić, narwaniec z niego, ale dobry chłopak. Spróbujmy się w sobie zakochać, co? Przyjrzyj mi się, jestem ładna. __ Zauważyłem. Spróbujmy, tylko wątpię, czy nam się to uda. — Cholernie szkoda, prawda? — Bardzo. Postarajmy się, jeśli nas nie olśniło tak od razu, to przeprowadzimy eksperyment. Bardzo się lubimy, tak? — Szalenie. Pocałujmy się na to konto. W policzek. Kiedy wymieniliśmy wstępne doświadczenia, jak to będzie z tym kochaniem, zaraz jacyś państwo pokiwali głowami. Z namiastką ubolewania. — Ile masz lat? — zapytałam. — Dziewiętnaście. Chciałem cię pocałować już w tramwaju, ale pomyślałabyś, że jestem jaki wariat. — Nie. Szkoda, że tego nie zrobiłeś, bo może to właśnie byłoby olśnienie. Przegapiliśmy .jedną szansę. Pojedziesz ze mną do profesorki? Na Żoliborz. — Pojadę. Może się w tobie zakocham. Bardzo bym chciał. — Ja też, i żebyś ty, i ja... nie wygłupiamy się przypadkiem? — Nie. Byłoby cudownie. Przychodzilibyśmy po siebie na wykłady... robili długie spacery, gotowalibyśmy sobie makaron, czyściłbym ci buty. Wieczorami leżelibyśmy obok siebie na łóżku i rozmawiali o wszystkim. — Mówilibyśmy sobie absolutnie, absolutnie wszystko. Ani jednej ukrytej myśli. Dzielilibyśmy się każdym wrażeniem i każdym groszem. Słuchalibyśmy razem radia. Gdyby nawet podobały nam się różne rzeczy, to jedno dla drugiego potrafiłoby się wyrzec własnych zachcianek. — Tak, to byłyby ciągłe ustępstwa na rzecz zasadniczej bezkom-promisowości. — Ślicznie to powiedziałeś. Tak właśnie myślę. — W lecie wynajmowalibyśmy pokój gdzieś nad wodą. Koniecznie na parterze, żeby można wyskakiwać przez okno i kąpać się w nocy. Zabierałbym dla ciebie coś ciepłego, żeby cię okryć, kiedy wyjdziesz z wody. — W gorące popołudnia spalibyśmy w cieniu drzew i chodziłyby po nas różne owady. Gdyby pszczoła mnie ugryzła i spuchło mi oko, to tobie i tak bym się podobała. — Byłabyś zawsze dla mnie najpiękniejsza. — A gdybym się zestarzała i miała zmarszczki? — To byłyby najpiękniejsze zmarszczki na świecie. Ja wtedy byłbym przygarbiony... — Dla mnie najprzystojniejszy, i nigdy nie spojrzałabym na żadnego innego. Nigdy. Bylibyśmy ogromnie wzruszeni, że już jesteśmy starzy... wiesz co? Chciałabym, żebyśmy już teraz, już w tej chwili byli starzy i mogli się cieszyć, że nam się to wszystko udało. A gdybyśmy spróbowali zrobić to? Ten pokój na parterze... może jakoś by to przyszło? — Można, ale to ogromne ryzyko. Bo gdyby coś było nie tak... — Masz rację. Ale to strasznie żal. — Nie wiemy przecież, czy to jest stracone. Może tak będzie? A może szkoda, że zaczęliśmy mówić na ten temat? — Nie. Widocznie bardzo nam to było potrzebne. Na początku zażartowałam, i ten żart nagle okazał się dawno dojrzałą prawdą. Wyzwolił coś, czego do tej pory nie umiałam sprecyzować. Rozumiesz? — Doskonale rozumiem. Ty byś się nie śmiała, gdybyśmy byli sami i nie umiałbym cię pocałować? Nigdy nie pocałowałem dziewczyny w usta. — O Boże jedyny. Jestem ciebie niewarta. Ja już się całowałam niejednokrotnie. Przebaczyłbyś mi? — Bylibyśmy razem z tym smutkiem. Zrobiłbym wszystko, żebyś o tym nigdy nie myślała i nie dręczyła się. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszliśmy do Łazienek. Jak zgodnie szliśmy. — Ja też nie. Wiesz co? Nie pojedziesz ze mną do tej profesor-ki. Wrócę szybko, wpadnę do tego Klubu i zerwę z Michałem. Później długo się nie zobaczymy i będziemy usiłowali za sobą tęsknić. — Może ci jest dobrze z tym Michałem, może go kochasz? Przecież my... — Warto zerwać nawet dla wyobrażeń. Wcale nie jestem w gruncie rzeczy taka jak z nim, i tak na co dzień. Chciałabym... — Wiem, ale możesz żałować Michała. Wiem, że chciałabyś. X| też... zobaczymy... — Pójdę już. A ty tu zostań i patrz, aż zniknę w tłumie. — Potem będę długo spacerował i myślał, co robisz w tej chwili. Do profesorki pojechałam smutna i przez to wypadłam tak dystyngowanie, że w głębi duszy musiała mieć wątpliwości, czy to aby jej była uczennica, Sagowska. Puściłyśmy w niepamięć dawne urazy, a było ich wiele, wiele. Z perspektywy trzech lat były jedynie śmieszne i wzruszające. „Mania" osiadła w Warszawie, traktowała mnie kawą i precelkami, była bardzo zadowolona z wizyty, choć kiedyś na mój widok dostawała gęsiej skórki. Przyjemnie omawiać szkolne zadry na płaszczyźnie towarzyskiej. Wszystko ma inny wyraz i smak. Uzgodniłyśmy, że kawał z klepsydrą był ordynarny, a ja się dobrze zapowiadałam i ona w istocie z satysfakcją słuchała moich odpowiedzi. Była dla mnie ostra, bo miałam ciut przewrócone w głowie, ale teraz jest ze mnie niezmiernie zadowolona. Tak się prześcigałyśmy w uprzejmościach i komplementach, że zasiedziałam się ponad przyzwoitość i przypomniałam sobie, że muszę skończyć z Michałem. Bezwzględnie coś dobrego postanowić. Zanim wydostałam się do Śródmieścia, było już tak późno, że było rzeczą nieprawdopodobną, aby Michał czekał, zwłaszcza po takim dniu. Musiałam się z nim zobaczyć, czego nie brała pod uwagę elektrownia i stanęły tramwaje. Spieszyłam się, przynajmniej tak wynikało z moich czynności. Chyżo mknęłam na postój taksówek przed hotelem Polonia. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego mam ten odcinek Alei przebiegać, podnosić kołnierz i mieć wzrok utkwiony we własne buty. Tłum wyrostków okupuje chodnik. „Każdy ma prawo stać" — więc milicja nie ma zajęć, dopóki nie wybuchnie awantura. Pędziłam więc jak po pogotowie, bojąc się oddychać. Usłyszałam nieśmiały głos: „Proszę pani". Zapomniałam, że u stóp budującego się Pałacu Kultury nie wolno się kobiecie obejrzeć. Wyobraziłam sobie, że ujrzę skromną postać prowincjusza, który mnie zagadnie, np. o dojazd na Dworzec Wileński. — Słucham? — zatrzymałam się. — Z panią to bym stracił dwa górale — oszacował mnie. Krew uderzyła mi do głowy, zapiekły mnie dłonie. Przed oczami zobaczyłam szalejące w obłędnym tańcu dojrzałe pomidory. „Wyrżnę go w gębę" — zdecydowałam. Ale natychmiast myśl: zrobi się awantura, zbiegowisko, milicja. Może przechodzić taki Banasiak albo kto. Nikt nie będzie wnikał w meritum konfliktu. Rozniesie się, że Lilka Sagowska wywołała skandal przed hotelem. Zrezygnowałam z mordobicia i patrząc typowi w twarz wycedziłam: — Chwileczkę. Pod słowem „chwileczkę" miałam na myśli milicjanta, który wdzięcznie balansował na skrzyżowaniu. „Typ" oczywiście nie przenikał moich myśli. Na krótkim dystan-i sie — pół jezdni — doszłam do wniosku, że wikłając się w obyczaj jowe problemy, nie zerwę z Michałem i nie uczynię ani jednego konsekwentnego kroku w kierunku naszej próby. Skierowałam się więc do taksówki. Na to tylko czekał amator mojej cnoty. Dreptał za mną ochoczo i raźnie, myśląc zapewne: „A to wyrobiona babka, zmierza wprost do taksówki". Nie wiedziałam, że przed hotelem niemal w centrum Europy, taksówki nie na takich jak ja pasażerów czekają. Pierwsza — zajęta, chociaż „wolna". W drugiej szofer uprzejmie otworzył mi drzwiczki. Na tylnym siedzeniu majaczyła niewyraźna męska postać. — Czy pan wolny? — upewniłam się. — Niech pani wsiada i nie robi ceregieli — usłyszałam. Nieprzytomna z irytacji mamrotałam, że skoro biorę taksówkę, mam prawo jechać w niej sama. Zapomniałam o poprzednim policzku, a tu rycerz, zmylony moim obiecującym zachowaniem, tkwił za mną. Teraz wkroczył na arenę w roli mojego obrońcy: — Niech tamten pan opuści wóz, bo zawołam milicję. Ja jestem z panią. — Zobaczymy, kto tu zawoła milicję — warknęłam, i biegiem na skrzyżowanie. Na milicjancie musiałam zrobić wrażenie wariatki, bo plotłam trzy po trzy, płacząc z wściekłości. Przerwał mi: — Niech się obywatelka uspokoi. — Gdzie są pańscy koledzy — chciałam wiedzieć i znacząco nadmieniłam, co bym tym kolegom zrobiła, gdyby któryś nawinął mi się pod rękę. Rozmówca skodyfikował mój dramat: — Więc kierowca odmówił obywatelce kursu? Która to taksówka? Machnęłam ręką i chora ze zdenerwowania zauważyłam, że korek tramwajowy zdradza jakieś ruchowe tendencje. Zrazu objawy były ledwie widoczne, kiedy jednak zdecydowałam się wskoczyć, wóz był w pełnym biegu. Ten sam milicjant pogroził mi palcem, ale zrobiłam mu na nosie „zyg zyg marchewka", co było na ten wieczór ostatnią moją normalną reakcją. Patrzyłam na pasażerów, miałam ściśnięte gardło. Wszyscy wydawali mi się paskudni, brudni i antypatyczni. Dryblasa, który stał na przednim pomoście, miałam ochotę dźgnąć łokciem, żeby zawył. Z trudem się powstrzymałam, żeby nie kopnąć w jakiś kosz, który ktoś postawił blisko moich nóg. Z satysfakcją szukałam pryszczy na szyi usytuowanej na wprost moich oczu, a kiedy dostrzegłam dwa, rozrosły mi się do wymiaru sycylijskiej Etny. Chciało mi się wymiotować i marzyłam, żeby wybić szybę. Tarasowałam wyjście, a na pytanie: „Czy pani wysiada?" — odpowiedziałam: „Jak będę chciała". Wyzwoliło to kilka wzniosłych ogólników o dzisiejszej młodzieży, co skwitowałam ironiczną miną i oświadczeniem, że jak się znajdzie w stadzie baranów, to niekoniecznie trzeba beczeć, można bóść albo machać ogonem, co kto woli. Nie bardzo pojęli tę metaforę, unisono i solowo dowodzili, że świat się przewraca, a mnie należałoby zamknąć. „Chciałby pan, co? — zapytałam niewinnie — tak razem, żeby nas zamknęli, co?". Kiedy tłum był bliski linczu, powiedziałam słodziutko: „Do widzenia państwu" i wpadłam w pierwszą bramę na pl. Unii, aby umknąć przed krucjatą, która mnie pewnie goniła, machając parasolkami. Odstałam chwilę na jakiejś zaplutej klatce schodowej, bluźniąc sobie, że nie mam na tyle silnej woli, żeby coś zrobić. Na przykład przeciągnąć sznurek między poręczami, żeby ktoś się przykładnie wyrżnął. Może gdyby się podnosił, zastanowiłby się choć przez sekundę, po co wrzuca trzy razy dziennie jedzenie do kadłuba i w nocy przez sen jęczy z obżarstwa. Po schodach człapał jakiś człeczyna, posapując z wysiłku. Pogratulowałam sobie, że nie miałam sznurka. Chciałam zapalić, poprosiłam go o zapałki. Szarmancko podał mi ogień patrząc na moją twarz w świetle wątłego płomyka, jak mi się wydawało z obleśnym zainteresowaniem. Nagłym ruchem wyrwałam mu z dłoni zapałki i trzymając je kurczowo w ręce, wybiegłam na ulicę. Śmiałam się jak szaleniec. „Goń mnie, ponura dziadygo, weź sobie zapałeczki". Rzuciłam pudełko na środek jezdni i podeszłam do szklanych ścian klubu. Michał siedział, robiąc dziwne grymasy twarzy. Pewnie wieści w „Przeglądzie Sportowym" były przytłaczające. „A siedź tak, durniu, do końca świata, koledzy w kinie, cha! cha! cha!" Szłam pieszo do akademika, wiatr cudownie chłodził mi rozpalone skronie. Nie mogłam długo usnąć, co jest u mnie przejawem skrajnej irytacji. Podobnie jak milczenie. „Może gdyby nie dziś, nie dziś, potrafiłabym się śmiać. Nic to wszystko niewarte, nic, nic, jesteśmy parą idiotów, Staś, tak smutnie błaznujemy". Długo po tym byłam pewna, że nienawidzę ludzi, że to w ogóle głupie i tępe ssaki. Później wstydziłam się swoich chuligańskich wyczynów — dzisiaj je znowu rozumiem. Zrozumieć tylko nie mogę, jak kiedykolwiek Michał mógł mi się bardziej podobać niż Staś. Siedemnaście lat — to wyjaśnia wiele. — No, dlaczego oblałaś kolokwium? — Nika Hanusówna pytała pozornie spokojnie. — Nie wiesz, dlaczego się oblewa? Zwyczajnie, nie umiałam. — Chyba uczyłyśmy się razem i wiem, że to niemożliwe. Z tym co umiałaś, przy twojej błyskotliwości... ? — Ta błyskotliwość to zarzut? — W pewnym sensie. — Błyskotliwość utożsamia ci się z płycizną, powierzchownością;, A to często warstwa zewnętrzna kryjąca wiele. — Dlaczego oblałaś kolokwium, pytam się. — Coś mi się zacięło w głowie. — Mogłabyś być o wiele lepszą studentką. I przestań błaznować na zebraniach grupy: „Niech się każdy martwi o swoją przeciętną. Mnie wystarczy moja". Rozmawiałam z asystentem, zdenerwowałaś go tak strasznie, że omal nie wyrzucił całej grupy. Zna cię przecież z ćwiczeń i powiedział mi, że wyglądało na to, że chciałaś dostać dwóję. — To dobrze wyglądało. Chciałam dostać dwóję. — Jak to? Teraz, kiedy podjęliśmy zobowiązanie, że podniesiemy poziom? — Niezależnie od tego. Musiałam dostać dwóję. O Stasiu ci jeszcze nie opowiadałam? __ Nie o Stasiu jeszcze nie. Co z tą dwóją? Myślałam, że się zgrywasz na giełdzie pod drzwiami, kiedy mówiłaś, że jesteś nie przygotowana. — Staś byl nie przygotowany. Był chory, pielęgnowałam go, widzisz, jaka jestem ofiarna. Siedziałam u niego cały prawie czas poza wykładami. Wymyślaliśmy scenariusze filmowe. Jak wyzdrowiał, poszedł coś tam zdawać z tych historii sztuki. Oblał. Więc ja też. Z lojalności wobec niego. — Jak to, mam przez to rozumieć, żeś ty sobie tak ułożyła w głowie, że to będzie ładnie, jeśli ty także oblejesz? — Właśnie tak masz rozumieć. — Romantyczna przyjaźń nie musi się przejawiać w kpinach z pracowników nauki. Wiesz, że nie rozgraniczam spraw prywatnych od społecznych. Niestety, poruszę to na zebraniu. Wszyscy mi zaczynają zarzucać, że osłaniam cię swoją pozycją. Ty wiesz, że to nieprawda. Ja cię po prostu lepiej znam. Czuję się w porządku. — Nie czujesz się w porządku, dlaczego chcesz z tym wypłynąć na zebraniu. Ja ci w jakiś sposób ciążę. Posłuchaj, Nika, pogadaj z asystentem, niech mnie jutro przepyta. Pozbędziemy się obydwie tego ciężaru. — Nie. — Trudno — burknęłam. Lecz zanim Nika poruszyła to na zebraniu, w indeksie miałam cztery. „Głowa mnie wtedy bolała, proszę koleżeństwa" — wyjaśniłam, patrząc Nice twardo w oczy, kiedy ktoś z trójki zdającej ze mną zaatakował mnie, że oblałam tendencyjnie, chcąc obniżyć przeciętną. — Skoro poprawione, to w porządku — powiedziała Nika i szybko przeszła do dalszych spraw. Nika była sekretarzem naszej zetem-powskiej grupy, chociaż mogła mieć funkcję o wiele wyższą, mogła być sekretarzem wydziału, pracować w zarządzie uczelnianym. Wolała konkretną pracę z grupą, ceniłam ją za to. Ale o Nice później. Ta choroba Stasia miała dla mnie jeszcze jeden aspekt. Otóż Michał śledził mnie na ulicy i czekał do pierwszej w nocy pod mieszkaniem Stasia. Dla niego wszystko było jasne, myślał tak jednokierunkowo. W świetle latarni chwycił mnie za rękę i podał mi lusterko. — Czym cię tak oczarował ten dzieciaczek? — Kulturą. A poza tym, rok starszy ode mnie, więc już nie taki dzieciak. W tym lusterku mam niby obejrzeć twarz kobiety występnej? — On dorabia sobie jako kominiarz, ten twój kochanek? — Nie, wynajmuje się do obijania gęby różnym awanturnikom, którzy zaczepiają kobiety na ulicy. Michał, ty tego nie zrozumiesz, co jest między nami — powiedziałam, bo nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nie mówi się takich rzeczy żadnemu mężczyźnie. Przerażenie odjęło mi mowę, kiedy się przejrzałam. Cały duży dekolt miałam czarny, zupełnie jakby mnie ktoś posypał sadzami. I szyję. Czerń zachodziła aż na policzki. Byłam jednak odpowiednio dotknięta tymi wszystkimi podejrzeniami, żeby usiłować wytłumaczyć Michałowi, skąd ten koloryt. Otóż Staś mnie rysował, a ja mu w tym czasie temperowałam jakieś tłuste ołówki. Pył z tego musiał mi się dostać za stanik. Było gorąco, to się rozmazało, tak mnie żałobnie zabarwiając. — Jesteś taka sama jak i wszystkie inne — dowiedziałam się. — Jak wszystkie, to chyba nie. Jak większość. — Koniec z nami. Ale co znaczy ta farba? — Staś lubi Murzynki, więc się tak wymalowałam, żeby miał choć namiastkę. Widzisz, jak go kocham? — Żegnam panią. — Żegnam pana. Ale był taki wysoki, miał oczy koloru stali, zrobiliśmy razem tyle księżycowych spacerów. Niełatwo to się traci. Poleciałam za nim, idiotka jedna: — To nie tak, wytłumaczę ci, posłuchaj. — Pognieciesz mi koszulę, weź tę rękę. — Michał, wiele od tego zależy, czy zrozumiesz, czy uwierzysz w tej chwili. Nic między mną a Stasiem nie było. Jest nam ze sobą cudownie, tylko tyle. Owszem, byłam nielojalna, bo chciałam się w nim zakochać. Ale widziałam ciebie. — Nie ośmieszaj się. Niech ci będzie cudownie dalej. Do widzę- , nia. Do widzenia, ale to było dla mnie okropne, że coś się skończyło na zasadzie fałszywych przesłanek. Zresztą wtedy skończyło się to faktycznie, formalnie trwało dalej. Zawdzięczałam Michałowi upokorzenie. Moja rogata dusza nie zniosła tego łatwo. Michał nabrał jakiegoś znaczenia, którego nie miał przedtem. W kilka dni później spotkał mnie „przypadkowo" na ulicy. — Przepraszam cię — zdobył się. — Nie ma za co — powiedziałam uprzejmie. — Przemyślałem to wszystko. W lecie wyjedziemy razem na wakacje, w lipcu, bo w sierpniu mam obóz wojskowy. Na pewno dojdziemy do porozumienia. — Do porozumienia doszliśmy wtedy na ulicy. I wakacje już mam rozplanowane. Wyjeżdżam na kolonie, jako wychowawczyni. — Przyjadę do ciebie. — Nie wiem jeszcze gdzie, ale mnie szukaj. Jak nie za tą górką, to za tamtą. — Nie wierzysz mi? — Co? Że niby drżę, co by się działo w tym namiocie? Nie mam nic do stracenia. — Znowu zaczynasz. Pożałujesz tego. Nie chcesz się pogodzić, to teraz już do widzenia na zawsze. — Serwus. — Lilka. Lilka. Nikt cię nie będzie kochał tak jak ja. Odwróciłam się i na parę chwil wszystko stało się proste. A później jeszcze trwało to rok — tyle, że już bardziej skomplikowane. Był to czas przemijania. To bardzo ciekawy czas. Niech nikt nie zarzuca mi eksperymentu, nie myślałam wtedy o czymś podobnym. Nie wiem, czy to, co przeżywałam wtedy, było charakterystyczne tylko dla mnie, czy też tak w ogóle? Staś tu nie zawinił. Zapomniałam o naszych dziecinnych i pięknych marzeniach, dopiero dziś do tego wracam i ściska mi się z żalu serce. Gdyby nie to wszystko złe... Byłam już pewna, że nie kocham Michała, a jeszcze nie miałam odwagi mu tego zdecydowanie powiedzieć. Jakże to tak? Były westchnienia „na całe życie, na zawsze", i ot tak, wszystko przeszło? Więc co? Szukałam uczuciowych przygód? Siadałam zwinięta w kłębek na łóżku, kiedy mnie odwiedzał w moim pokoju, i cierpliwie słuchałam, jak to wybuchł z probówki podgrzewany kwas azotowy i cała pracownia była tym niesłychanie podekscytowana. Bywałam cicha, posłuszna, cieszyłam się, że tak się zmieniam, że wbrew własnej naturze jestem zdolna do ustępstw i rezygnacji z egocentryzmu. Więc co to było? Gra? Tak udawać nie można. Nie byłam wtedy ani taka podła, ani taka zepsuta. Spotykaliśmy się, Michał był ślepy. Nie, to nie był ten przypadek, kiedy ktoś kochający boi się dojrzeć, że uczucie w kochanym człowieku przemija, boi się to nazwać, żeby raz powiedziane, nie stało się konkretną rzeczywistością. Był ślepy, moje rozdrażnienia przypisywał nastrojom. Te dziewczyny, to istne wariatki! Już tak było dobrze, a tu patrzcie, co ta Lilka wyrabia. Wiedziałam, że on się tego nigdy, nigdy nie domyśli. Wiedziałam, że trzeba mu to powiedzieć, ryzykując nawet, że kiedyś będę żałować. Bałam się, że Michał nie zrozumie, że odeszłam równocześnie z uczuciem do niego. Z tym moim nigdy, do końca nie sprecyzowanym uczuciem, jakie żywiłam w stosunku do Michała. Może trochę się bałam, że Michał w rozmowie z naszymi wspólnymi kumplami" skwituje mnie: „Z Lilką koniec, to była idiotka. Miałem tego powyżej uszu". I tak dalej, i tak dalej. Po Michale można by się tego spodziewać. Nawet by to nie znaczyło, że Michał by kłamał. Nie pojąłby, że normalna dziewczyna może tak zwyczajnie z niego zrezygnować. Już ona tam miała jakieś uboczne względy... ktoś był tam. Tymczasem nie miałam ubocznych względów i nie było tego kogoś — przynajmniej nie wiedziałam, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Po prostu, nie czułam tego, co kiedyś na lekcjach na równi z matematyką otumaniało moją głowę. Miałam dosyć „tego wszystkiego", nieuzasadnionych scen zazdrości, prób lekceważenia mnie, wulgaryzowania spraw ładnych przez cyniczne przymrużanie oczu: „Spławiłem chłopaków". A że na przekór pozorom byłam wrażliwa, może nawet przewrażliwiona (to już jest wadą), więc się męczyłam, trochę mi go było żal — co okazało się wierutnym nonsensem, bo on sobie po rozstaniu szybko i znakomicie poradził. Żeby odzyskać zachwianą równowagę ducha, znalazł pocieszycielkę naprzeciwko moich drzwi, co było manewrem równie głupim, jak niedelikatnym. Bo mnie wystarczyło taktu, żeby nie demonstrować mu w odwecie swojego szczęścia — choć miałam okazję. I kiedy to, naturalnie, było szczęściem. Nie posiadałam tego daru, tak bardzo ułatwiającego życie, przecinania sprawy od razu. To jest moja obecna cecha, cecha kobiety dorosłej. Stosowałam więc nastroje, uniki, manewry, wahania, rozterki. A to trzeba go jakoś do tego przygotować, był dla mnie przecież dobry, a ten spacer w Wilanowie, może ja się mylę, kto to wie na pewno — i jeden dzień było dobrze. Michał promieniał: „Widzisz, jaka potrafisz być miła". Ja myślałam ze smutkiem: „O Boże, jaki głupi, to jest nie do wytrzymania, czy on tego nigdy nie zrozumie, trzeba to jakoś rozwiązać. To nie jest miłość, muszę w niego wierzyć, muszę mieć dla niego szacunek. Nie jestem kotem, żeby mi do życia wystarczała przyjemność głaskania po włosach". Sama nie pojmowałam, jak doszło do tego, że raziły mnie nawet jego bezsprzeczne zalety. Traciłam w tym rozeznanie, chciałam mu oszczędzić przykrości, robiłam jakiś miły gest, on to opacznie przyjmował, na co ja znów stawałam się oschła, „cyniczna", niemalże okrutna. Makabra. Wyrzuty, zażalenia i dyskusje, które do niczego nie wiodły. Drażnił mnie swoją ustawiczną podejrzliwością, podkreślaniem swoich praw, ale właściwie nie miałam widocznego punktu do przyczepienia się. Bo Michał się nie zmienił. Taki był, kiedy go poznałam, taki samiusieńki, tylko wtedy akurat to mnie w nim olśniewało. A jego niebagatelnym wówczas walorem było to, że najlepiej w całym męskim gimnazjum ścinał przy siatkówce. A tu się nieco dojrzało i to może w jakiś indywidualny sposób — i chciało się czegoś więcej. Ile razy postanowiłam bezapelacyjnie zerwać, tyle razy Michał, niby jakimś tajemnym instynktem wiedziony, akurat był upostaciowaniem troskliwości i uczucia. Łamały się moje „bezapelacyjne" postanowienia. Nie rozpatrywałam wtedy samego procesu umierania uczucia, sama przed sobą powoływałam się na świat, ludzi, życie powszednie, przepełniony harmonogram zajęć, tłok w tramwajach, kolejkę w stołówce, asystenta, który wypalił z czymś durnym na zajęciach. Oczywiście, miałam Michałowi to i owo do zarzucenia, ale wolałam nie w ten sposób. Gdyby chciał mi się zrewanżować i przeciwstawić moje błędy w postępowaniu... nie tędy droga. Zaczynały mnie irytować jego powiedzenia, które kiedyś mnie zachwycały. Wtedy, w szkole, kiedy rzucałam książki w kąt i pędziłam na randkę z Michałem, próbowałam się domyślać, co też on powie tym razem, zawsze to było takie piękne, choć tak mało oryginalne. — Lilka, powinnaś podciąć włosy. — „Oto prawdziwy mężczyz-. na, rozumie duszę kobiety, która często ulokowana jest na głowie". Kiedy pogłaskał psa spotkanego na ulicy, kalkulowałam: „Tylko ludzie naprawdę szlachetni kochają zwierzęta". Kiedy się żalił, że nie może się zmobilizować, żeby zrobić trochę porządku w swojej biblioteczce — „No pewnie, sprzątanie idzie mu nieskładnie, ale ile w tym wdzięku". Kiedy był u mnie w domu i przejawiał zainteresowanie, czy mam coś do zjedzenia — „Cudowna bezpośredniość. Apetyt cechuje ludzi o czystym sumieniu". Kiedy mi proponował, że pojedziemy w sobotę po południu do Katowic na lody, że nareszcie zjem tyle dobrych lodów, ile wytrzyma moje gardło — „Nie jest małostkowy, trwoni pieniądze, które mu mama dała pewnie na zapłacenie składek". Kiedy już byliśmy w tych Katowicach i znając moje upodobania, kupował bilety do teatru albo na wystawę — „Chce mieć o wszystkim własne zdanie, wszystko go interesuje". Kiedy zapędzał się w marzeniach i mówił, że chętnie by zapolował — „To są pragnienia. O takim męskim życiu pisał London i Hemingway w Śniegach Kilimandżaro". Kiedy na spacerze złapał nas deszcz — „Jak ślicznie krople spływają mu po twarzy". Kiedy mi opowiadał, że widział dziewczynę w sukience, w której mnie byłoby ładnie — „Patrzy na babkę, a myśli o mnie. Jestem jego niewarta". Kiedy relacjonował jakąś szkolną drakę i opowiadał, jak to się zaśmiewali — „Ma kolosalne poczucie humoru". Kiedy mi wyznał, że nie lubi chodzić beze mnie do kina — „To wspaniałe stanowić tak dla kogoś wszystko". Kiedy usłyszałam, że był pod moimi oknami, ale nie chciał mi przeszkadzać, bo sądził, że się uczę — „Michał to cudowny dar niebios". Kiedy dostrzegł, że mam ładne ręce — „Wszystko zauważy. Chcę być ładna tylko dla niego". Kiedy się denerwował, że chemik zostawił ich godzinę po lekcjach — „No jasne, że klatka dyscypliny to nie dla niego rzecz". A kiedy w dwa lata później spacerowaliśmy po szerokich, otwartych ulicach Warszawy, które prowadziły w ciekawsze miejsca niż nasz szkolny szlak: stacja — cmentarz, na wiadomość, że mam „takie rozwichrzone włosy", stroszyłam się wewnątrz — „Co on ma do moich włosów? Patrzcie go, moje włosy mu się nie podobają". Kiedy krzyknął: „Jaki śliczny wilczur" — „Efekciarz. To co nam się naprawdę podoba, podziwiamy w milczeniu". Kiedy się skarżył, że jego kolej posprzątać pokój w akademiku — „A co, krasnoludki mają za ciebie sprzątnąć?!" Kiedy stwierdził, że byłoby doskonale, gdybym miała chleb — „Co, on tu przychodzi najeść się? Bar mleczny naprzeciwko akademika". Kiedy proponował, że wypijemy kieliszek wina w Dziekance — „To zdaje się materiał na alkoholika. Wino i wino mu w głowie". Kiedy oglądał łokcie w rękawach swetra i słusznie uważał, że żywot tego okrycia nie potrwa zbyt długo — „Należy żyć rozsądnie, wtedy się kupi nowy". Kiedy opowiadał o jakiejś bibce i oburzał się na czyjś, nawet jak na jego odczucia, nieetyczny postępek — „O, św. Stanisław Kostka? Nieważne, gdzie się jest, ale jakim się jest". Kiedy w celach „podrywowych" meldował, z błagalnym znakiem zapytania na końcu, z nadzieją, że odmówię, iż jest w Zachęcie jakaś wystawa — „Mecenas sztuki. Pojęcia byś o tym nie miał, gdyby nie terroryzowały cię moje upodobania". Kiedy padał deszcz — „Nie dość, że tracę z nim czas, to w dodatku moknę". Kiedy odsłaniał liryczne pragnienia, że coś go ciągnie gdzieś nad rzekę — „Pusta gadaniana, uczyć się koledze nie chce". Kiedy mówił, że jakaś koleżanka z pracowni używa zielonego tuszu do rzęs i mnie z pewnością byłoby w tym dobrze — „Jak to go interesują te babskie sprawy, nie bez przyczyn zapewne". Kiedy jakiś kawał kończył: „Świetne, co?" — „Pojęcia nie mam, co w tym dowcipnego". Kiedy chciał, żebyśmy poszli gdzieś na tańce — „A jutro nie będzie miał na bułkę, logika". Kiedy aprobował, że ja coś tam chcę zobaczyć i uznawał, że wobec tego obejrzymy to razem — „A może ja chcę to zobaczyć sama, coś takiego oczywiście do głowy mu nie przyszło". Kiedy mówił, że widział mnie wieczorem przez okno — „Co jest, podgląda mnie? To już nie można swobodnie poruszać się po pokoju?" Kiedy stwierdzał, że jakiś wykład był tragicznie nieciekawy — „Orzeł. Słowacki w banku pracował i dziury w niebie nie było". Nie mówiłam tego wszystkiego, ale to i tak musiało wyzierać z mojego zachowania. Ciągnęło się to mocą bezwładu, dopóki nie znalazłam w sobie dość siły, żeby nas obydwoje wyzwolić z tego koszmaru. Nie było już uczucia, nie mogła mi więc pomóc kobieca ambicja, która tak często dochodziła do głosu, kiedy byłam zakochana. Zobojętniałam, stało się nieważne, co myśli na mój temat Michał, przestałam się obrażać co sekundę. Moja obojętność była nie do przebicia, w końcu to jakoś pojął, ale nie umiał się zachować w tej ostatniej naszej wspólnej chwili. Chciał przekreślić także przeszłość, właśnie tamte nasze ładne spacery. A ja pogodnie życzyłam mu wszystkiego najlepszego i bardziej niż ja godnej jego dziewczyny. Po pewnym czasie zjawił się w naszym akademiku, vis a vis moich drzwi. Wychodziłam właśnie z łaźni, w której bezlitośnie smagałyśmy prysznicem nasze grzeszne ciała, twarz miałam nazbyt domytą. To nie jest twarz, o jakiej posiadaniu marzą młode dziewczęta, kiedy je los niespodziewanie zetknie z chłopcem, który zainteresowanie ulokował gdzie indziej. — No i cóż słychać? — przemówiłam. Wyciągnął z kieszeni nalepkę od sera „Bryndza Owcza". — Ostatni numer? — zapytałam. Milczał uśmiechając się do mnie w sposób, który miał mi dać do zrozumienia, że rozstanie ze mną było przełomowym momentem w jego teraz tak atrakcyjnym życiu. — Twoje doskonale platoniczne uczucie zaczęło właśnie budzić moje uśpione serce — zameldowałam mu, bezwiednie, w zdenerwowaniu wyciskając mokry ręcznik nad nosami jego nowych pantofli. W jego wzroku było żądanie, aby moje serce obudziło się natychmiast i wielkim krzykiem domagało się zaspokojenia. — Trzeba by wielkiej wytrwałości z twojej strony, żeby wszystko mogło wrócić — dodał mi trochę nadziei, a tam, za drzwiami, czekała tamta druga dziewczyna. — Gdybyś mi dał jedną łzę albo dwa kwiatki, może mógłbyś mnie zamknąć w tym namiocie — zamyśliłam się. — Źle ci będzie dalej, jeśli nie wyzbędziesz się tych wysokich tonów — udzielił mi przestrogi. — Jakoś sobie radzę do tej pory. Nie zależało mi już na Michale, widocznie coś niecoś rozjaśniło mi się w głowie, skoro przestał mieć znaczenie atut, że Michał jest taki reprezentacyjny. Udało mu się zdenerwować mnie pod tymi drzwiami, minęło to jednak bardzo szybko. I to był już rzeczywisty koniec. Teraz zaledwie wymieniamy zdawkowy ukłon, kiedy się gdzieś spotkamy. Zdawkowy ukłon — konwencja narzucona przez Michała. Można by chyba serdecznie porozmawiać, przecież kiedyś byliśmy sobie tacy bliscy. Bywały sekundy, kiedy stanowiliśmy dla siebie świat. Michał nie rozumie, że dla takich chwil należy mieć szacunek i można o nich pomyśleć tkliwie, choć przeminą. Argumenty trafiające nawet do niemowląt nie wsiąkają w skalistą glebę nastoletnich uporów, rozbijają się o maniackie wręcz, indywidualne koncepcje, własne wizje, a afirmacji junackiej postawy nie można przyrównać do wyczynów Robin Hooda. To jest wiek, w którym wszystko trzeba nazwać, to ma pomóc czy podtrzymać, a zostaje tylko nadużywanie wzniosłych przymiotników. Zamęt serca, filozoficzne wycia duszy, bezlitosna nagość faktów przeważnie sprowokowanych przez chęć przeżywania — głupie lata. Dobrze, że mam to już za sobą. Pierwszy rok był bardzo wesoły, jeśli nie liczyć spraw uczelnianych, które już zaczęły mi się rysować ciemno. Na drugim nasza piątka, zamieszkująca wspólnie pokój w akademiku, zaczęła mieć posmak sitwy, a na trzecim wręcz zarzucano nam kontrrewolucję. Długo nie orientowałam się, że moje akcje zaczynają spadać. Tak się przyzwyczaiłam, że grywam wyłącznie pierwszoplanowe role, i to bohaterek na ogół pozytywnych, choć z odchyleniami. Dobrałyśmy się w pokoju doskonale. Sitwa nie sitwa, w każdym razie spraw, które nam sugerowano, nie tylko nie miałyśmy na sumieniu, ale nawet nam to nie przychodziło do głowy. Przez dwa i pół roku skąpych wspólnych metrów kwadratowych zbliżyłyśmy się do siebie bardziej niż niejedna rodzina. Już nie to, że chodziłyśmy nawzajem we własnych ciuchach, co dodane do jakiej takiej fantazji niezwykle korzystnie świadczyło o zasobach naszej garderoby. Umiałyśmy się śmiać i płakać. Tak całkowicie, szczerze. Wspierałyśmy się finansowo. Jadałyśmy razem, co zresztą niejednokrotnie było tematem dla satyryka. Na przykład jedna liczyła na drugą i w ten sposób wieczorem się okazywało, że nie mamy chleba. Przez to nasz pokój stał się postrachem całego piętra. Nie dlatego, że nie oddawałyśmy, tylko im nie odpowiadała forma zwrotu. Notowałyśmy uczciwie i skrupulatnie: „307 — już dwa kilo i trzy kromki. 312 — cały razowy, ćwiartka łęczyckiego, siedemnaście dużych kartofli. 308 — dwie łyżki smalcu, kurza noga, można oddać w kiełbasie. 315 — trzy talerze krupniku, jakby nie było waluty, wezmą Agnieszki chusteczkę w kropki". Kiedyś miałyśmy nadzieję, że nie trzeba będzie pożyczać, bo Agnieszka zrobiła na lewo, z kredensu kuzynki, ogromną paryską bułkę. Niestety, daremna kradzież, bo kuzynka przechowywała bułkę do kotletów i tylko artyleryjski pocisk mógł ją uszczknąć. A miałyśmy zupełnie luksusowe mięsiwo, żal mi było to konsumować bez chleba. Uzgodniłyśmy, że kolej na Kazię z medycyny. Poszłam do niej z Mary. Kazia spała, ale zdarłyśmy z niej kołdrę i przystąpiły do szturmu. Kazia otworzyła jedno oko i na nasz widok — o nic nie pytana — wymamrotała sennie: — Nie mam chleba. Nie mam chleba. — Kaziu, obudź się, nie chcemy chleba. Kazia, od razu bardziej spokojna, usiadła na łóżku i wygładzając nocną koszulę zagadnęła: — No to co chcecie? Widzicie, że śpię. — Pożycz chleba — powiedziała odważnie Mary. — Wiecie co, to już świństwo. Budzić człowieka po nocy. — Kupimy ci jutro śniadanie w stołówce. Nie bądź kutwą. Chcesz, żebyśmy wcinały zimną cielę... pożyczasz, czy nie? — Jest w garnku. Weźcie sobie, tylko pamiętajcie, że przychodzę rano na śniadanie. — Murowane. Przyjdź o ósmej. — O ósmej to ja mam wykłady. O siódmej. — Wykluczone, bo my wszystkie na dziewiątą, żebyś się nie odważyła nas budzić. — Połóżcie ten chleb! — Trudno, trzeba jej dać dwa plasterki cielęciny. — Dwa plasterki?! Za pół bochenka chleba? — Ty się w ogóle nie orientujesz w cenach artykułów spożywczych. Co z ciebie będzie za lekarz. Dwa i pół plasterka, ostatnie słowo. Zawierasz tak korzystną transakcję wyłącznie ze względu na późne porę. — Niech będzie. Ale najpierw cielęcina. Handlowałyśmy rzetelnie, solidnie zwracałyśmy długi. Po pierwszym, kiedy dostawałyśmy forsę, szłyśmy wszystkie z walizką po zakupy. Nie bardzo chciały przyjmować należności. — Zgłupiałyście? Po co mi trzy bochenki chleba naraz? Zeschnie mi! — To nas nic nie obchodzi, co z tym zrobisz. W ubiegłym miesiącu pożyczyłyśmy od ciebie trzy chleby. W sumie. Żebyś nie gadała, że nie oddajemy. O, tu siedem łyżek cukru, możesz przemierzyć. No, to masz już u nas czyste konto, wykreślamy cię z listy. To jest procent, pięć deka landrynek. Do widzenia. Wędrowałyśmy tak od pokoju do pokoju, ścigane okrzykami: „Karpie w Łazienkach mam karmić tym chlebem czy jak?!" My też pożyczałyśmy innym, co tam było, tak że ogólny bilans był w porządku. Żadnej z nas się specjalnie nie przelewało, te, które pochodziły spoza Warszawy i mogły sobie pozwolić na pewne ekstrawagancje, na ogół miały wynajęte prywatne pokoje. Ja, wobec tych, które utrzymywały się wyłącznie ze stypendium (a owszem, były takie bohaterki), byłam Krezusem. Co miesiąc lakoniczny w formie, a bogaty w treści przekaz od mamy, który — gdybym studiowała planowanie — może by jako tako wystarczał na długich dni trzydzieści. Na pierwszy miesiąc studiów dostałam naprawdę obłędnie wysoką, jak na ówczesne lata, sumę tysiąca złotych, niby że muszę się zagospodarować. Później systematycznie sześćset. Ale jeśli przez całe lata miało się podstawioną pod nos szklankę mleka, zupę pomidorowe, kotlet i dwie bułki z szynką włożone do teczki, to sześćset złotych na wszystko równało się zero albo dwa. Później nauczyłam się kombinować, jakoś mi szło, ale na początku myślałam, że umrę z głodu. Kiedy dostałam ten kapitał w pierwszym miesiącu, najpierw zagospodarowałam głowę i nogi. O ile nylony były piękne, o tyle głowę zagospodarowałam fatalnie. Może już przez to zaczęłam zwracać na siebie uwagę na uczelni, że nikt się wtedy tak nie czesał. Ja się też nie czesałam, bo nie miałam co czesać. Z konieczności wyprzedziłam szalejącą później modę na Tytusa. Niemal administra-cyjnie nie lubiano tych, którzy z otoczenia wyróżniali się czymś szokującym, jak na przykład moja fryzura. I to, naturalnie, nie tylko moja wina, chciałam się zwyczajnie uczesać. To był koniec września, nie było jeszcze zajęć na uczelni, zdążyłam już pozałatwiać wszystkie formalności. Mama była na urlopie, nie miałam nic do roboty, więc włóczyłam się po Warszawie. Stałam na Nowym Świecie, zadzierałam głowę, patrzyłam na rusztowania. Godzinami chodziłam po muzeum, a to wstąpiłam na lody; a to się przejechałam setką dookoła Warszawy, a to rzucałam kierowcy taksówki jakiś fikcyjny adres, żeby ktoś widział, iż ja także gdzieś należę. Taszczyłam za sobą wszędzie Pelagię. Zaczynałam w tramwajach dyskusje, od których skóra cierpła mojej towarzyszce. Nie nudziłam się, poznawałam klimat miasta, w którym miałam żyć. Być może ta pierwsza trwała ondulacja miała coś z demonstracji dojrzałości, ot tak sobie wchodzę do wytwornego salonu i z miną kobiety światowej każę sobie wyczyniać na głowie takie cuda. Fryzjer, któremu powierzyłam moje ładne proste włosy i nadzieję na olśniewający wygląd, zarządził trwałą. Nie miałam nic przeciw temu, proszę bardzo. Ponieważ nigdy jeszcze nie byłam podłączona do takich skomplikowanych aparatów, wszystko bawiło mnie niesłychanie. Mistrz mnie szarpał, polewał i stroszył. Pod dotknięciem jego czarodziejskiego grzebienia wyrosła na mojej głowie spora kępa zarośli, między którymi mistrz buszował z ogromną wirtuozerią. Czekałam, co to będzie dalej. Wyraźnie przeprowadzał na mnie studia z perukarstwa, ale pokornie czekałam na efekt końcowy. Nie chciałam się wtrącać, żeby nie zdradzić mojego nieobycia z tymi sprawami. Kiedy sądziłam, że to zaledwie połowa zabawy, mistrz zdjął mi pelerynkę, trzepnął nią, podziękował i wymienił sumę. Na głowie został pokarbowany dramat. Nie miałam jeszcze sprecyzowanych poglądów na estetykę fryzury, ale już wyczuwałam tyle, że nadaję się ze swoim wyglądem jedynie do odśpiewania w Tosce partii barona Scarpi. Czerwona ze złości i upokorzenia zapłaciłam i pędem pobiegłam z Pelagią do bramy, żeby się rozczesać. Po rozczesaniu się było jeszcze gorzej. Rozpłakałam się. Weszłam do męskiego zakładu i poprosiłam, żeby mnie ostrzygł tak, jak strzygą panów. Próbowali mnie odwodzić od tego pomysłu, ale uparłam się jak muł. Za każdą cenę musiałam zrzucić z głowy tę kanapę z morskiej trawy. Wystrzygli mnie na jeża. Wyglądałam jak po leczeniu plamistego tyfusu, ale mogłam swobodnie poruszać głową, nic mi na niej nie ciążyło i nic mnie nie denerwowało. Byłam zadowolona, to było wtedy nawet bardzo oryginalne. Tak się właśnie zaprezentowałam na uczelni, do tej ostrzyżonej głowy mi nie przyszło, że może ona sobą przedstawiać jakieś grawitacje w kierunku imperializmu. To wszystko, na co teraz przestałam zwracać uwagę, w tych pierwszych dniach mnie oszałamiało. Lubiłam jeździć w godzinach największego nasilenia ruchu, przynajmniej się mogłam do woli nasłuchać rzeczy dla mnie zupełnie nowych. Pelagia miała alergię na moje tramwajowe rozmówki, wyraźnie się wypierała, że przez dwa lata dzieliła ze mną klasówki i ławę. Ponieważ do tamtych czasów moją komunikację stanowiły głównie nogi, nie rozumiałam wielkomiejskich bolączek. Słuchałam z wypiekami na twarzy: „Weźmiesz pani ten kosz do cholery czy nie?", „Helikopterem pani jedź, jak się pani nie podoba", „Niech pan nie ubliża kobiecie", „Moje pończochy, Jezus Maria", „Inteligencja z pegieeru". I tak dalej, w nieskończoność, trwonili ludzie brylanciki swoich reakcji. Czasami był chór, partie solowe, często motorniczy ujmował batutę, zatrzymywał pojazd i ogłaszał, że nie pojedzie, jeśli nie wysiądzie facet, który wszedł przednim pomostem. Skłócona zbiorowość solidarnie napadała na delikwenta, nagle kierunek działań się zmienił, bo ktoś zauważył: „A gdzież człowiek wejdzie tyłem z tą deską do prasowania". Wszyscy więc hajda na motorniczego, grożą, przedstawiają się, pozwalają snuć domniemania na temat swojej pozycji społecznej — wreszcie ktoś powie dowcip, odprężenie, jedziemy dalej. Czasami wszystko zaczynało się zupełnie niewinnie. Nie wiedziałam, że warszawiacy to dyskutanci, potrafią wyrwać z kontekstu jakieś słowo i na nim rozwinąć niezgorszą awanturę. Stałyśmy kiedyś w środku zatłoczonego wozu, przed nami na ławce siedziały dwie panie i zawzięcie omawiały własne dolegliwości gastryczne. Pelagia swoim zwyczajem wytrzeszczała oczy. — Nie przysłuchuj się tak, jakbyś w życiu nic mądrzejszego nie słyszała — szepnęłam jej. — Inaczej wyprę się ciebie, nim kur trzy razy zapieje. Jedna z siedzących pań spojrzała na mnie z potępieniem i natychmiast zaczęła strzelać z armat do wróbli. Widocznie usłyszała tylko drugą część mojej wypowiedzi. — Niech pani sobie nie urządza kpin z Pisma Świętego. Wy wszystko wykpicie i wyszydzicie, tylko nie macie nic w zamian. Ciekawa jestem, co z was wyrośnie, patrzeć się nie chce na tę młodzież. — Też jestem ciekawa. A w ogóle to nie kpię, tylko usiłuję cytować. Poza tym, mimo że się pani na mnie nie chce patrzeć i stawia pani raczej ciemne horoskopy co do mojej przyszłości, jednak ja taktownie nie zabierałam głosu, kiedy pani dowodziła, że jak tylko „boli w sobie", to trzeba robić gorące okłady. Rozdaje pani bilety na przejażdżkę karawanem, ale mnie tego nie wolno sprostować, bo ja jestem młodzież. — Patrzcie, jakie to pyskate! Dla nikogo i dla niczego nie mają szacunku, zapłaczecie wy jeszcze, zapłaczecie! Mądrala! — Chodźże, Lilka, nie zaczynaj awantur — biadoliła Pelagia. — Bo rozumiesz — instruowałam ją, kiedy nareszcie dotarłyśmy na przedni pomost — jeżeli absolutnie niczego w życiu nie dokonam, to nie będę domagać się szacunku wyłącznie ze względu na wiek. Wiek to nie zasługa, to prawo natury. Trzeba ustąpić miejsca, owszem, ale żeby od razu brać w usta wodę i tylko potakiwać, to ze mną takie numery nie wyjdą. — Może tamta czegoś dokonała. — Może. Choć wątpię, bo się zgryźliwie czepia. O co w ogóle chodziło? Patrz, Dworzec Główny. Dworzec nie dworzec, pisz pani dworzec. — Dworzec się pani nie podoba? A wie pani, ile takich dworców w Warszawie? A gdzie pani była, kiedy Warszawa płonęła i leżała w gruzach? — zaatakował mnie przystojny nawet facet. — Możliwie, że byłam w łóżku. Czy pan jest warszawiakiem? — A jak pani sądzi? — Jak ja sądzę, to nie mogę panu tego publicznie powiedzieć, bo mi pan wytoczy proces o zniesławienie. — Tak, przyjeżdżają na gotowe, zabierają najlepsze mieszkania i jeszcze im się nie podoba. — Patriota Dworca Głównego — nie wytrzymałam. — Od kilku lat płacę składki na SFOS, więc może mam tu swoją cegiełkę, co? — Lilka, bluzka ci z tyłu wychodzi — błagała Pelagia. Czułam, że przyjechałam do innego, nie znanego mi świata, w którym panują dziwne jakieś obyczaje. Poprawiłam bluzkę i miałam zamiar rozwinąć dyskusję, kiedy facet znowu natarł: — Właśnie takiego od cegiełki mi dokwaterowali. Cztery dni wołami jedzie po metrykę, a tu warszawiak. Jeszcze żonę sprowadza. — To tam nie dotarł jeszcze pomysł Stevensona? — włączyła się Pela, której niezmiernie rzadko wychodził jakiś dowcip. — Cholery można dostać — podsumował facet. — Co panu zrobili? Dokwaterowali? — chciałam wyjaśnić zadrę dręczącą jego duszę. Ale on tylko z pogardą wzruszył ramionami i wysiadł. Wtedy miałam czas na takie socjologiczne studia. Miałam dużo czasu i dużo inicjatywy. Ten fryzjer, taksówki i lody pochłaniały pieniądze. Do domu mogłam pojechać dopiero po powrocie mamy z urlopu. A tak, byłam przekonana, że z rzeczy nadających się do jedzenia w spiżarce mogłam znaleźć słoik po dżemie śliwkowym i zapas toaletowego mydła. Trzeba było przetrwać kilka dni. Najpierw sprzedałam straganiarce, takiej z owocami, nocną koszulę. Za pół ceny. Potem nabyłam u niej kilogram gruszek. Zjadłyśmy z Pelą tę witaminę na ławce w Łazienkach, po czym bez entuzjazmu poszłyśmy do biblioteki na Koszykową, gdzie do wieczora ze ściśniętym z głodu żołądkiem czytałam wypisy z hinduskiej poezji. Podczas tej wzniosłej lektury przyszedł mi do głowy pewien plan. Szturchnęłam w bok Pelagię i powiedziałam: „hurra". Tylko nie tak od razu było hurra. W trzech domach nas właściwie wyrzucili za drzwi, widocznie nie dość nędznie wyglądałyśmy: „Co panie sobie kpiny robią czy co?". W drugim: „Nie reflektuję na jednorazowe sprzątanie, potrzebny mi ktoś na stałe, z gotowaniem i odprowadzaniem dzieci do przedszkola". W trzecim: „Pani czytała chyba w ogłoszeniu zasadniczy warunek. Referencje. Kto i której z pań może udzielić referencji?". W domu czwartym, nareszcie: — Wie pani, że to nawet niezła myśl, takie gruntowne porządki. Wróciliśmy z urlopu i same panie widzą, że tu kataklizm. Proszę przyjść jutro rano, nie pójdę jeszcze do pracy, to paniom pomogę. O, tu jest sto złotych, kupią panie po drodze... zaraz spiszę na kartce, co. A jak z praniem. Czy podjęłyby się panie prania? — Oczywiście — rozległ się nasz dwugłos. ¦'< f — Możemy wycyklinować podłogę! — krzyknęłam. ¦¦" — Wystarczy wywiórkować. Dała sto złotych nie pytając o imię, nazwisko, zawód, datę urodzenia ani miejsce zamieszkania. Na drugi dzień, kiedy przytasz-czyłyśmy z Pelą wiórki, pastę, mydło itd., zapytałam ją, czy się nie bała, że nie ujrzy nas nigdy więcej. — Proszę pani, to nie jest suma, która mogłaby mnie doszczętnie zrujnować, a poza tym, mam do ludzi zaufanie. Panie wyglądają tak ujmująco... Ciekawe, że w trzech poprzednich domach mieszkają nieufni i nic podobnego nie zauważyli. Za to oświadczenie byłam gotowa sprzątać za darmo. Pohamowałam jednak tę impulsywność i w zamian za to opowiedziałam jej o naszej sytuacji. Uwierzyła od razu, chociaż to mogło być bajeczką sprytnych oszustek. Nigdy nie pracowałam tak ciężko fizycznie, bolały mnie ręce, ramiona, wszystkie mięśnie. Razem za sprzątanie, pranie, magiel, prasowanie, dostałyśmy trzysta złotych. I wikt przez dni pracy. To nie była mała forsa, ale dla kogoś, kto nie wy wiórkował tyle metrów kwadratowych posadzki. Trzepanie dywanów... Kiedy „nasza pani" zamoczyła „białe" w pralni, w suterenie, myślałam, że żywa nie wyjdę z tej kaźni. Później, już na drugim roku, jeszcze dwa razy sprzątałyśmy w tym domu, kiedy trzeba było się ratować. Poradziłam sobie w tej pierwszej krytycznej chwili i to mi pozwoliło brnąć w błędne mniemanie, że dam sobie radę tak w ogóle. Że w życiu nie zginę. A to, w tej chwili, jak nazwać? Może się nauczę robić na drutach albo co. Właściwie umiem, ale tylko prosto. Mogłabym robić wyłącznie szaliki, ale takie długie jak liczby rosnące do nieskończoności, bo nie potrafię wybrnąć, kiedy należałoby przestać. Nie wiem, co się robi z tymi oczkami, więc kiedy mój jedyny szalik, jaki kiedyś robiłam, osiągnął długość południka, sprułam rzecz i postanowiłam nauczyć się władać szydełkiem. Tu dla odmiany wychodzi mi tylko mocno falujące się koło, które rośnie i praktycznie nie ma żadnego zastosowania. Tak jak ja. Tak sobie ponuro w życiu narozrabiać. Właściwie dlaczego. Moje porażki biegły wąskimi strumykami, biegły cicho, łatwo je było przeskoczyć, i nagle, bez głębszego uzasadnienia, zeszły się w jeden wściekły nurt, któremu nic już nie zdołało się oprzeć. Zresztą, nie budowałam nawet zapory. W najgorszych chwilach przestałam lawirować. Byłam zdruzgotana i... zdziwiona. Wtedy przypomniano sobie wszystko. Sądzę, że nawet tę nieszczęsną fryzurę, choć nikt tego nie podniósł, bo to i dawno, i na głowie był kok. Ale wszystko, wszystko poza tym. Chyba nawet ksiądz, jeśli już raz udzieli absolucji, przy następnej spowiedzi nie sięga do grzechów sprzed rozgrzeszenia, choćby pamiętał. Ale nie zebranie. Wywlekli nawet tę śmieszną historię z drugiego roku, której naturalnie w odpowiednim czasie poświęcono osobne zebranie. Zasadniczym elementem tej ciemnej historii .było słońce. Rzecz się zaczęła wysoko, na dachu. Naprzeciwko naszego akademika stał jakiś solidny biurowiec, gdzie pracowali stateczni panowie. Od pierwszego wiosennego promienia słońca — co zbiegło się z wystawieniem na działanie promieni ultrafioletowych naszych bladych ciał — warsztat pracy tych panów przeniósł się z biurek na okienne parapety. Trudno im się dziwić, okna akademika wypełnione były zgrabnymi dziewczynami rozebranymi do niezbędnego minimum. Żeby iść na plażę, trzeba mieć parę godzin czasu. W oknie można się opalać w każdej wolnej chwili. Kiedy zrobiło się cieplej, portier — przekupiony — otworzył nam wyjście na dach. Takiego dosłownego solarium tam nie robiłyśmy, ale panowie urzędnicy porzucili już nawet pozory pracy, wisieli w oknach przez osiem roboczogo-dzin dziennie. Zawsze na dachu było parę sztuk. Znalazł się nawet jeden liryczny, który przez biurowego gońca dostarczał nam sążniste poematy sławiące swobodę obyczajów i piękno naszych wysmukłych sylwetek. Z poematów przeszedł do ballad, a panowie do biura zaczęli przybywać uzbrojeni w lornetki. Nie kokietowałyśmy ich rozmyślnie, ale dlaczego niby nie miałyśmy korzystać ze słońca, bo panowie z vis a vis nie mieli kręgosłupa? Plany się w tym biurze musiały zawalić, bo dyrektor zamiast zrobić swoim podwładnym szkolenie ideologiczne wystąpił „na drogę" przeciwko nam. My wierząc w swoje racje smażyłyśmy się nadal na dachu, ale dżentelmeni już zaczęli istotnie pracować około trzydziestu minut dziennie. Plany musiały się w dalszym ciągu chwiać, bo afera dotarła do licznych dziekanatów. Samorząd, który tak samo leżał na dachu, zmuszony był zebrać studenckie legitymacje, że niby to dyrektor miał zidentyfikować, które to boginie najczęściej odrywały jego pracowników od budowy lepszego jutra. Pytam się, gdyby dyrektor nie używał lunety, jakżeby poznał szlachetne rysy naszych oblicz? Zatrzymał czte-dzieści siedem legitymacji — tego poetę zwolnił z pracy. Czterdzieści siedem dziewcząt rozsianych po różnych uczelniach, w tym przewodnicząca samorządu (która oczywiście przestała być przewodniczącą). Goniec wzięty na tortury wyznał, że donosił grypsy. Wszystko pachniało skandalem. Na zebraniu w domu akademickim, na które przybyło wiele czynników, atmosfera przypominała akademię ku uczczeniu pamięci straconych niewinnie powstańców. Te, których z legitymacji dyrektor nie zidentyfikował, przyznawały się solidarnie, że korzystały z dachu. Co mogło zrobić wiele czynników przeciwko trzystu dziewczętom posądzonym o nadmierny negliż? Grzmieli, zmienili samorząd, napomnieli portiera i wycisnęli z nas samorzutnie zobowiązanie, że już nigdy w ten sposób. Tłumaczyłyśmy się, że przepustowość naszej plaży była duża, że różne dziewczęta w różnych godzinach miały wykłady, więc na dachu opalały się coraz to inne. To wszysto była prawda. Sprawa oficjalnie przycichła, tyle że utrudnili nam życie, bo od tamtej pory przestałyśmy za pośrednictwem okna utrzymywać kontakt nawet naszych twarzyczek ze słońcem, już nie mówiąc o tym, żeby kiedykolwiek wystawić całe popiersie. Niemoralności tak wprost nam nie zarzucili, incydent w końcu miał posmak farsy, ale zostałyśmy z należytą powagą pouczone, że młodzież zetempowska winna dbać o opinię domów akademickich. A przez takie wyskoki część społeczeństwa wyraża się ujemnie o akademikach. Kilka dewotek, kościelnych i zetempowskich (owszem, obydwie odmiany zdarzały się często), takich, którym słońce widocznie nie służyło, ganiało po korytarzach z podekscytowaniem. „A nie mówiłam, że to się źle skończy". Skończyło się dobrze, tylko że to był jeden ze strumyków mojej porażki. Po prostu „koleżanka Sagowska, która oczywiście także brała udział w głośnej aferze opalania się na dachu..." Biegnij kolejny strumyku do morza mojej klęski. Strumyk jak strumyk, utopić się w nim nie można, szemrze cicho i radośnie, serce cieszy. Dopiero w połączeniu z innymi tworzy masyw wód. Tak, i kwartet się przyczynił. Tu się także nie wywiązałam, to była jedna z kropli. Ta afera, jak wiele innych, przeminęła, przyschła, dopiero kiedy huknął armatni wystrzał, konstrukcja rozpadła się od razu, bo już uprzednio była nadszarpnięta pojedynczymi wystrzałami, które — pozornie — były nieszkodliwe. To wszystko mogłabym wspominać z rozrzewnieniem, każdy ma jakieś takie studenckie kawały, do których wraca myślami po latach. Wątpię, żebym to kiedykolwiek mogła wspominać z rozrzewnieniem, choć rzecz sama w sobie była dosyć zabawna. A ja wtedy miałam osiemnaście lat, śmiech w sercu, prywatną kopalnię optymizmu, ale na pewno nie miałam głosu, który można by zużyć na śpiewanie. Lecz w myśl zasady, że członkini organizacji zetempowskiej potrafi wszystko, zostałam śpiewaczką. Wyrwało mi się kiedyś na zebraniu grupy, że w dzieciństwie uczyłam się grać na pianinie. Powiedziałam to w chwili dość krytycznej dla naszej grupy, bo odgórnym administracyjnym zarządzeniem zo- bowiązano nas do przygotowania programu artystycznego. Musieliśmy wziąć udział w eliminacjach między grupowych, później, gdyby dobrze poszło, międzywydziałowych — międzyuczelnianych, mię-dzyuczelniano-międzymiastowych, międzynarodowych, wręcz międzyplanetarnych, gdyby „poszło" jeszcze lepiej. Perspektywy więc były otwarte. Jak żołnierz noszący w plecaku buławę byliśmy potencjalnymi kandydatami na uczestników Festiwalu Młodzieży, ale na zebraniu nastrój był pogrzebowy. Jakoś w naszej grupie nie było talentów ani nadmiaru takich, którzy by chętnie eksponowali brak talentu. Ale zrobiono co trzeba, i już. Nika Hanusówna, która na pewno ma dobrze w głowie i potrafiła wszystko, prawie wszystko widzieć we właściwym ujęciu, wahała się przed kategorycznym narzuceniem komuś takiego osobliwego zadania organizacyjnego. Zebranie się przedłużało, a ochotników, którzy mniej więcej wiedzieli, co mogą zaprezentować, było tylko trzech. To nie był jeszcze zespół. O tym, że udział w artystycznym programie ma wziąć cała grupa, wszyscy wiedzieli, ale co, na litość boską, ta grupa miała robić? „Zaśpiewamy coś, a ja będę akompaniować. No, powiedzmy, Pieśń Dokerów" — pomogłam Nice. Kiedy rozwiązanie okazało się takie łatwe (bo już i wiersze były — w wykonaniu ochotników), ambicje arystyczne grupy zacząły rosnąć jak piana z ubijanego wprawną ręką białka. A więc, śpiewać będą wszyscy, ale my poza tym stworzymy kwartet, jeśli się nie da już oktetu albo choćby kwintetu. Jeżeli umiem grać, to logiczny wniosek, że i śpiewać potrafię. Jest pierwszy członek kwartetu. Próbowałam tłumaczyć, że śpiewać mogłabym jedynie na rzecz akcji odszczurzania miasta, ale widziano w tym daleko posuniętą skromność. Zostałam kierownikiem zespołu i jego jedynym członkiem. Kiedy odnalazła się cudownie dwójka tancerzy, która miała wykonać „stylizowanego kujawiaka", mój zespół także się powiększył. Wrobiłam do niego Marię Kowalską, która już wtedy mieszkała ze mną w pokoju i — jako kierownik — stwierdziłam, że ma śpiewać sopranem, bo kierownik zatrzymał dla siebie alt. I tu przestałam być kierownikiem zespołu, bo Władek się zdecydował: „Skoro Sagowska ma śpiewać, to nie może akompaniować, zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie bierze tego pod uwagę. Ja poprowadzę zespół i zgłaszam do niego kandydaturę koleżanki Rac-ławskiej. Słyszałem, jak wczoraj nuciła koło kiosku". Kandydaturę Racławskiej przyjęto, wciągnięto już otwarcie metodą „entliczek--pentliczek" siedzącą koło niej dziewczynę, mnie zwolniono z funkcji kierownika muzycznego i polecono solidnie ćwiczyć. Reputacja Władka trochę się podniosła, że tak spontanicznie wystąpił, choć wszyscy wiedzieli w głębi duszy, że próbuje wymazać z pamięci naszej ze tempo wskiej grupy swoje pewne haniebne odezwanie się. Otóż kiedyś na zebraniu, kiedy Nika podniecała nas wizją wspólnego chodzenia do kina i teatru — że to nas bardzo zbliży, wspólne przeżycia, dyskusje, wymiany poglądów na temat tego, co razem zobaczymy — Władek wstał i powiedział poważnie: „Proponuję wspólne pójście całą grupą do łaźni parowej. To nas dopiero zbliży". Wszyscy wybuchnęli śmiechem i niczym by to nie było, gdyby Władek choć raz był tak kolektywnie w kinie. Nigdy. Indywidualista. Ja chodziłam, bywało nawet przyjemnie. Władek wiedział, że to jego postępowanie jest źle widziane i dlatego tak mnie wygryzł z kierownictwa. Lecz akompaniował znacznie lepiej, niż ja mogłabym to robić, tak że nie żywiłam do niego urazy. Podjął się opracowania i aranżacji (swojej opinii, należałoby powiedzieć) trzech piosenek: Sołnce skryło za garoju, Czerwony autobus i Jesień, ta smutna załzawiona. Od początku wątpiłam, żeby na tym repertuarze można było zajechać na Festiwal, ale na próby przychodziłam punktualnie. Poza tym trenowałyśmy z Marią, gdzie się dało, w ubikacji, umywalni, kuchni, łaźni, na schodach, a kiedyś także w taksówce. Ponieważ na liczniku było dziesięć złotych, zaproponowałyśmy nieśmiało kierowcy: — A może by pan wołał, żebyśmy panu pośpiewały zamiast płacić? Należymy do zespołu i prawdopodobnie wyjedziemy na Festiwal. Szofer się zgodził. Koncert odbył się w cichej uliczce. Poczciwy człowiek omal nie zapłacił biletu wstępu, bo podszedł milicjant i surowo go pouczył, że wjechał w ulicę jednokierunkową, oczywiście w kierunku przeciwnym. Kiedy jednak wyjaśniłyśmy milicjantowi, o co chodzi, wykazał dość poczucia humoru, żeby schować do torby książeczkę z mandatami, z której już, już miał wydrzeć jedną kartkę. Pomachałyśmy dżentelmenom ręką, poszłyśmy dalej, gorliwie trenując. Wciągało. Istotnie, w dyrektywie, żeby administracyjnymi nakazami rozśpiewać młodzież, tkwił kawałeczek zdrowej myśli. Nasza grupa odpadła z elimincji już na pierwszym szczeblu, ale kwartet pozostał. Nika Hanusówna miała przez pewien czas łatwe życie: cokolwiek tam trzeba było artystycznie obsadzić, dysponowała kwartetem. Akademia, wieczornica, występ w hotelu robotniczym — proszę bardzo, czwarta grupa daje kwartet. Piałyśmy dzielnie, i Władek (którmu puszczono w niepamięć pornograficzną wypowiedź) rozszerzył nasz repertuar o dalsze trzy piosenki i Oczy czarne, bo to znajdowało wielki aplauz u słuchaczy. Ale i tu przyszedł skandal, blamaż, i koniec mojej kariery w ponętnym zawodzie śpiewaczki. Tu słów kilka należy się Mary, której to ukochany popsuł wszystko. Otóż Mary w pierwszych ciężkich dniach w akademiku plątała się tak samo jak ja, ale czymś mnie zaszokowała: obrączką, którą nosiła na palcu. Mężatka? Wytypowałyśmy ją z Agnieszką do ewentualnego zamieszkania razem w pokoju (i po dwóch czy trzech miesiącach manipulacji z samorządem załatwiłyśmy wreszcie cały właściwy skład. Właśnie „tę piątkę". Co roku powtarzała się operacja, bo byłyśmy na różnych wydziałach, ale to już były błahostki w porównaniu z pierwszym rokiem. Na drugim byłyśmy już stare studenckie wygi, znałyśmy wszystkie chwyty, wiedziałyśmy gdzie, z czym, co, do kogo i jak). Po godzinie już się okazało, że nasz wybór był trafny, że Kowalska to bardzo równa dziewczyna i nie żadna mężatka, tylko nosiła pierścionek zaręczynowy swojej mamy, oczkiem do dołu, żeby być kobietę intrygującą. Umiała strzyc włosy jak Sam Gabriel, dostawała ciuchy od ciotki z Paryża. Była dowcipna (dlaczego tak piszę o tym wszystkim w czasie przeszłym, jakby ich już nie było, mój Boże). Była z mojego wydziału. Umiała tańczyć przeróżne imperialistyczne tańce, miała tylko jedną wadę: od pewnego czasu zaczęła chować mydełko pod materac. Twierdziła, że kiedyś dała Agnieszce swoje francuskie do mycia twarzy, to Agnieszka zrobiła nim pranie. Jakie tam znowu pranie, trzy sztuki bielizny, wielkie pranie. Mary zupełnie nie umiała pić, po dwóch łykach wina była urżnięta. Przychodzili czasem do nas koledzy, robiliśmy składkę na sikacz, opowiadali kawały, podśpiewywali, wszystko to pamiętam jak jedną długą, długą salwę śmiechu, bez punktów orientacyjnych co do lokalizacji źródeł tego śmiechu. Kiedyś Maria wypiła wina pełną pokrywkę od czajnika. Potem poleciała na randkę, no, a była wstawiona. Bohatersko nosiła moją studencką czapkę. Kiedy wyjrzałam za nią przez okno, daszek jej się przekrzywił i stanowił ochronę prawego ucha przed śniegiem. Wybiegłam za nią. W międzyczasie wicher zrzucił jej z głowy czapeczkę, ona nic, ciągle naprzód. Jakiś pan podniósł jej zgubę: „Proszę pani, czapka pani spadła". „Nie szkodzi" — odparła Maria Kowalska i obojętnie sunęła na przystanek. Wzięłam czapkę z rąk tego pana, dogoniłam ją i wsadziłam jej na głowę daszkiem do przodu: „Jak się urżnęłaś, to chodź spać". „Co ty, tylko się śpieszę". Uwierzyłam i wsadziłam ją do tramwaju. Ale zaledwie wóz ruszył, dobiegł mnie dialog Marii z konduktorem: „Proszę za bilet". „Zapłacę albo nie zapłacę. Jak będę chciała, to zapłacę". Wyciągnęła jednak rękę z walutą. Odetchnęłam i wróciłam do gwarnego pokoju. Wszyscy nasi goście przygotowywali się do jakichś występów, bo już na schodach słyszałam: „Gdy w Montanie słońce wschodzi raniutko, to kowboje robią napad cichutko i szeryfa w jego łóżku związują i bezkarnie mu dolary rabują". Właśnie tę masową pieśń z Montany najczęściej śpiewał Tadek, ukochany Marii, student z rusycystyki. Przylgnęły tak do niego te słowa: „tańczy szeryf ze swą Mary, a za oknem Tom", że wszyscy szybko zapomnieli jego imię. Został „Szeryfem", Kowalska — Mary. Nawet zamierzaliśmy ją ufarbować, bo Mary powinna być złotowłosa, no, ale nasza została szatynką. W tym śpiewaniu bzdurnej amerykańskiej piosenki, mieścił się jakiś niewyżyty duch choćby drobnego przestępstwa, zrobienia czegoś na przekór, co trochę jakiś domorosły poeta ulepszał słowa Maniany, konspiracyjnie je kolportował, a my mieliśmy niezły dreszcz emocji, podśpiewując słowa coraz to głupsze: „Raz Maniana szła pijana, prowadził ją stróż, cała gęba zarzygana, a w kieszeni nóż". Sądzę, że gdyby nam nakazano odmawiać Manianę trzy razy dziennie po dwa razy, zaczęlibyśmy z lubością śpiewać Do roboty, do roboty. Ale Maniana była przeklęta i to nas trochę bawiło. Później śpiewało się to cicho, bo jedna z dziewcząt z samorządu ostrzegła nas: „Parowóz słyszał u was Manianę, zamknijcie się" — i to nas bawiło jeszcze bardziej. Już podczas wizyt, jakie Szeryf składał w naszym pokoju, miałam możliwość zorientować się, że jest on jednym z niedocenianych talentów i poważne studia lingwistyczne to tylko zaspokojenie jednej, ale nie najważniejszej ambicji. Kilka razy już nam śpiewał „do mikrofonu", to jest do blaszanego garnczka zatkniętego na kiju szczotki do zamiatania. Śpiewał w jakimś zespole, ten zespół nie odnosił zbytnich sukcesów, a Szeryfowi śniła się szeroka publiczność. Poza tym, w zespole był ograniczony sztywnymi ramami repertuaru — u nas niczym. Śpiewał więc choć nam. Arie operetkowe, walce Brahmsa, Cest ci bon. A tymczasem nasz kwartet był u szczytu sławy i wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Śpiewałyśmy, dostawałyśmy brawa — i wszystko zniszczył ten bałwan. Jeśli brawa, jakie otrzymywałyśmy, były anemiczne, to na ogół dlatego, że występowałyśmy zawsze po referacie, kiedy ludzie, zmęczeni, nie mieli już siły na żywiołowe oklaski, zwłaszcza że przedtem i tak wznosili masę okrzyków. My więc byłyśmy taką chwilą wypoczynku — czyli osiągałyśmy cel, jaki sobie stawiają aktorzy spod znaku muzy podkasanej. Jak się przyjemnie śpiewało, jak było żal, że już się śpiewać nie będzie. Taki na przykład wieczór na wsi, kiedy chłopcy z wiejskiego zespołu pieśni i tańca, w podzięce za nasz występ, przedstawili swój repertuar: Tango Marina i Kiedy rano jadę osiemnastką. A my im za to: Pognała wołki na bukowinę i tak przez trzy godziny. I wszystko to popsuł ten bawół... Kiedy już miałyśmy wychodzić na podium, myślałam, że miłość Szeryfa do Mary weszła w jakieś stadium galopujące, że nie zamierza jej opuścić ani na krok, bo lazł za nią na estradę. Tłumnie w świetlicy akademika zgromadzona publiczność profilaktycznie urządziła nam coś w rodzaju owacji, kłaniałyśmy się wskazując na Władka, Władek wstawał, wskazywał na nas — teatr Wielki Opery i Baletu, takie maniery. A tu Szeryf pakuje się w środek i też się kłania, we własnym imieniu. Kwintet przez zaskoczenie. — Zgłupiałeś? Szoruj stąd — szepnęłam wbijając mu łokieć między żebra. — Śpiewam z wami, opanuj się, ludzie patrzą — on mi na to. — Zjeżdżasz czy nie? — zapytałam i bezradnie spojrzałam na Władka. Widownia uciszyła się, Władek miał minę pod tytułem „co teraz zrobić" i zaczął przygrywkę. Wszystko byłoby dobrze, zniosłam nawet to, że Szeryf ryczy mi nad uchem jak dorzynany baran chcąc przekrzyczeć nas cztery, ale miałam nieszczęście spojrzeć na niego. Otwierał gębę bardzo szeroko i stamtąd wypuszczał w eter swoje słowicze trele, a ponieważ nie znał słów piosenki, patrzył na nas z góry kątem oka, żeby wiedzieć, kiedy tę gębę zamknąć. Kiedy doszedł do wniosku, że czas najwyższy, robił to bardzo gwałtownie i jak usłyszałam taki mlask — nie dałam rady. Kropnęłam śmiechem, a za mną cały zespół. Frenetyczne oklaski. Kiedy umilkły, Władek wstał i przeprosił „w imieniu", oklaski, przygrywka, przysięgłam sobie, że będę myśleć o jakimś pogrzebie, że ludzie w Indiach są głodni, że faszyści maltretują patriotów, że są trzęsienia ziemi — na Szeryfa nie spojrzę. I tak śpiewaliśmy z minutę. Przy słowach „a motor tak huczy, dudni basem ponad mostem" wyobrażam sobie biedną, zziębniętą staruszkę, która nie ma nikogo na świecie. I moje oczy kurczowo uczepione sufitu ześliznęły się nieco w dół i spadły na gwałtownie przepychającą się przez tłum Agnieszkę. Myślałam o chorych w szpitalach, których nie ma kto odwiedzić. Agnieszka podeszła do sceny z głębokim westchnieniem: „Jezus Maria, a ten co tu robi" — i to był już koniec. Dalej mlaskał solo Szeryf, żeńska część kwintetu dostała ataku. A kiedy już ucichł i Władek, Szeryf ruchem maestro kazał mu akompaniować dalej — chłopaczyna przyłączył się do naszego rżenia. Szeryf jedyny na estradzie był w pozycji stojącej, my byłyśmy zwinięte w kłębek. Takiego śmiechu nie da się opanować, chyba żeby człowiek skonał. Zanosiła się ze śmiechu cała sala i najprzedniejszego sortu satyryk czy komik mógłby nam pozazdrościć reakcji na artystyczne produkcje. Zeszliśmy ze sceny przy huraganowych wiwatach. Losy kwartetu uległy zawieszeniu, ale pocieszałyśmy się, że choćby nas nawet rozwiązali, wycofujemy się w glorii sławy, odchodzimy w zenicie powodzenia, jak niektórzy mądrzy sportowcy po zdobyciu mistrzostwa świata. Kwartet pękł i nie udało się go już skleić ponownie. Przestano nam dowierzać, czy aby na pewno uświetnimy. I po dwóch latach przypomniano sobie, że „koleżanka Sagowska, która nie umiała się poważnie zachować nawet na pewnej akademii i przez którą uległ rozwiązaniu kwartet wokalny grupy czwartej..." No, proszę mi pokazać palcem miejsce, w którym świadomie prowokowałam los. Pozwalałam się niekiedy wieść fali, nastrojowi, to prawda. To błąd. Ale zbrodnia i kara się niewspółmierne. Nawet taka rozsądna — zbyt rozsądna — osoba jak moja mama, miała zupełnie błędne wyobrażenie o warunkach, w jakich ja stu- diuję. Uważałam zawsze, że jedynym nie przemyślanym występkiem mamy byłam ja. Dziedzictwo nie jest jednak dominantą w kształtowaniu osobowości, w przeciwnym razie musiałabym być bardziej równa w postępowaniu. I nawet taka (na ogół obiektywna w jakiś bardzo suchy sposób) osoba jak mama, mogła wierzyć choć przez chwilę w te banialuki, jakie się szerzyły, że teraz na uniwersytecie ważniejsza jest pozycja w organizacji niż konkretna wiedza. To absolutna nieprawda, ale... owszem, pozycja była ważna. Taką najbardziej zasadniczą rozmowę w życiu przeprowadziłam z mamą, kiedy przyjechała po liście w sprawie Honoraty. Strzeliła zza rogu, do człowieka odwróconego plecami. Honorata Honoratą, a życie toczyło się wartko. Tak jak i teraz, Lilka — Lilką, a oni tam wszyscy... Mama przyjeżdżała czasem do Warszawy na jakieś konsultacje laryngologiczne, ale wtedy zawsze znałam termin przyjazdu, wiedziałam, że przy okazji zajdzie do akademika. Tym razem zrobiła to bez uprzedzenia. Przyszła po południu, kiedy nasze życie zaledwie się rozwijało, ale tego dnia właśnie rozkwit był już w daleko posuniętej fazie. Na stole stała butelka po winie kirkor, w musztardówkach i słoikach czerwieniały żałosne resztki tego nektaru, z patefonu, który przynieśli chłopcy, wydobywały się chropowate dźwięki, a Agnieszka dla uzyskania bardziej ognistego tempa popychała płytę palcem. Maria tańczyła z Szeryfem, który obejmując ją namiętnie, coś nucił. Halina siedziała na łożu z ręcznikim na głowie, bo miała mokre włosy, a wpatrzony w nią wielbiciel z konserwatorium, Jan-ko-Muzykant (co można było poznać już po repertuarze), podśpiewywał zupełnie nie w rytmie panującej nad pokojem samby: „O gdybym został wodzem i sny me się spełniły... tylu mężnych wieść do boooooooooju! Na pole chwaaalyyy! Boooska Aidooooo...!" Boska Aida mrużyła oczy i pociągała z musztardówki. Pelagia równiutko i sztywno siedziała naprzeciw faceta, który wtedy bawił u nas po raz pierwszy. Patrzyli w podłogę i tylko czekałam, kiedy zaczną tupać nóżką z tego oczarowania. My ze Stasiem leżeliśmy na łóżku parterowym pod baldachimem piętra i snuliśmy plany wakacji. Dymna zasłona uniemożliwiała mi dokładną obserwację Kosińskiego, który krzątał się koło kartonu, w którym niekiedy trzymałyśmy chleb. Kosińskiego miałam nieszczęście spotkać w tramwaju i, naiwna wariatka, rzuciłam mu się na szyję. Tak się ucieszyłam, że podałam mu adres, niepomna, że będę zmuszona wraz z Ludową Polską ponosić koszta jego utrzymania, choć już teraz podpowiadać mi nie mógł, bo studiował geodezję. Ustawiłam się więc na fi-lantropkę. Przykleił się na beton. „Życierozkosząąąopromieńmi" — proponował Jaś Aidzie. „Mierzy z colta prosto w okna farmera, samba cichnie, światło gaśnie. Tom strzela" — ujawnił nieoczekiwanie swój wokalny talent Kosiński. Do tego gniazda „rozpusty" weszła mama. Być może pukała. — Mama! — ucieszyłam się naprawdę, ale zmroziła mnie natychmiast. — Zaraz się z wami przywitam, tylko oczy mi się przyzwyczają do dymu. — Wietrzymy przed snem. Patefon z przedśmiertnym żałosnym skowytem zamilkł. — Bardzo mi miło — mówiła mama, kiedy jej przedstawiłam kompanię. — Smaczne to wino? — zapytała. — Świetne — powiedziałam przez zaciśnięte zęby. — A przy tym ma kolosalną zaletę. Tanie. — A rzeczywiście. Siedemnaście złotych butelka. — Na waszym miejscu pijałabym jakieś wytworniejsze trunki. — Nas nawet na takie nie stać, ledwośmy się złożyli na tę flachę. Koniec miesiąca. — To istotnie jesteście zmuszeni pić takie. — Może nam zafundujesz taki wytworny trunek? — Bardzo chętnie. Gdyby któryś z panów... — Ja pójdę! — nie wytrzymał wojny nerwów Kosiński. — Zechce pan kupić butelkę malagi, butelkę wermuthu i kieliszki. — Mama, po co nam kieliszki. To już lepiej szklanki. Przydadzą się do herbaty. — I szklanki. Dobrze. Myślałam, że Józek kupi za cały banknot jałowcowej kiełbasy, ale się nie odważył. Piliśmy te wytworne trunki drobnymi łyczkami, prowadząc taką bardziej naukową gadkę: „A jak tstudia, panno Agnieszko? Który rok konserwatorium? Klasa śpiewu? Na polonistyce zdaje się jest starocerkiewny? Panie tu same sprzątają? Dlaczego na tym krawacie wisi dziesięć złotych? Ciepła woda dwa razy w tygodniu?" 76 Kiedy przyjeżdżała matka Marii Kowalskiej, to przywoziła kotlety i ciasto, coś nam zawsze ugotowała, jakichś kopytek albo pierogów. Agnieszce mama przysyła własnoręcznie pieczone mięsa, ślicznie zapakowane, jakieś pierniki. Do Haliny matka pisała: „Noś ciepłą bieliznę, córeczko, moje kochanie". Pelagia dostawała co miesiąc słój pysznego smalcu. Moja mama przywiozła mi eleganckie rękawiczki z miękkiej skórki, których przecież nie zrobiła na drutach w długie zimowe wieczory z myślą o jedynym dziecięciu? — Zapłaciłaś tą setką morał: „Jak się szuka rozrywek, to w dobrym gatunku"? Czy chciałaś nas upokorzyć? Potrącisz mi to pierwszego? — Mamę niełatwo wyprowadzić z równowagi: — Nie. Zwyczajnie chciałam was poczęstować. — Chciałaś więc być miła, bo wiesz, że nie masz wpływu na moje życie? — wysiadłyśmy z trolejbusu na Krakowskim Przedmieściu. — Nie chcę nawet mieć wpływu. Nie jesteś dzieckiem. Chociaż czasami mogę ci się przydać, co? — Mama, dlaczego my się ciągle jakby zwalczamy, wytłumacz mi to? Nie mylę się? — wchodziłyśmy do kawiarni „Telimena". Mama wybrała stolik stojący trochę na uboczu, co mi dało do zrozumienia, że może dojść do jakiegoś kazania, choć to nie leżało w mamy zwyczajach. Zamówiła kawy, dwa kremy, zapaliła papierosa ignorując mnie po prostu odruchowo, potem się jakby zastanowiła i wyciągnęła w moim kieunku papierośnicę. Odmówiłam, nie chciałam jej niczym rozdrażnić, bardzo mi zależało na Honoracie. Pamiętam jej rozbiegane oczy, które za jedyny punkt oparcia i koncentracji wybrały moją twarz. — To nie my się zwalczamy, córeczko (ta „córeczka" mnie zupełnie zatkała, to była w ustach mamy premiera), to ścierają się twoje wyobrażenia o życiu z moją pewnością w niektórych sprawach. I tu raz mamę przychwyciłam na autentycznym strachu o mnie, choć nie wiedziałam, czego ten lęk dotyczy, kirkora, Stasia pod baldachimem, dymu tytoniowego, egzaminów czy mojego sposobu odżywiania się. Mama zapaliła drugiego papierosa natychmiast po zgaszeniu pierwszego (czego nie robiła nigdy), wypiła od razu całą filiżankę kawy (co robiła stale), i zaczęła mówić patrząc na salę, chociaż zawsze przewiercała mnie wzrokiem, przez co nigdy właściwie nie kłamałam i ten fakt tak mnie denerwował, że w rozmowach byłam na ogół agresywna, zaczepna. I tak patrząc gdzieś na ścianę, powiedziała bardzo spokojnie: — To o ciebie chodzi? — Z czym niby? — nie pojęłam. — W tym liście, który wczoraj od ciebie dostałam. — Co ty — prychnęłam — o Honoratę. Nie znasz jej, taka jedna z SGSZ. No wiesz... — uznałam za stosowne być urażona. Teraz już oczy mamy znowu zaczęły mnie „wiercić", zrozumiałam, że jest w tym ogromna ulga, powrót do stanu normalnego i „córeczka" już się nie powtórzy. Powinnam być za to wdzięczna, za ten udany spokój w głosie, ale z niejasnych dla mnie przyczyn zawsze mnie irytowała okazywana mi wspaniałomyślność. Chyba do czasu, kiedy ją otrzymywałam. Później... teraz zrozumiałam, że to, mądrze podane, jest czymś bezcennym, niezastąpionym. — Odetchnęłaś z ulgą, że to nie ja? Ostatecznie, jakaś obca dziewczyna... — zaczęłam prowokacyjnie, ale biegiem się wycofałam z tego toniku, bo się przelękłam, że wrócę do Honoraty z kwitkiem — gdybyś mogła, to potraktuj tę sprawę tak, jakby to mnie się zdarzyło, proszę cię. Znów tak bardzo swoimi prośbami cię nie obarczam. Bo przecież mnie także mogłoby coś takiego spotkać. — O tej Honoracie porozmawiamy potem. Powiedziałaś, że ciebie mogłoby coś takiego spotkać. Lilka, kiedy wyjeżdżałaś na studia, byłam o ciebie bardzo spokojna. Teraz nie. Nie znam cię tak jak wtedy i nie wiem, w jakim to wszystko idzie kierunku. — Pewną moralność posiadam — wyjaśniłam. — Co z Michałem? — Właśnie ta moja pewna moralność kazała mi się z nim rozstać. Nic już do niego nie czułam, a on mnie ciągnął do łóżka, o przepraszam, wiesz, my nazywamy rzeczy zwyczajnie, ale zapewniam cię, że wcale nie jesteśmy takie wulgarne. Więcej w tym fasonu niż prawdy. — Szkoda, że fason zwycięża. To może niekiedy przytłumić ładne sprawy. Zniszczyć. — Wiem o tym. Ja sobie na to nie pozwolę, zapewniam cię. — Kim był ten młodzieniec, z którego objęć wyrwałaś się na moje powitanie? — Przede wszystkim nie z objęć, tylko leżeliśmy koło siebie, bo tyle krzeseł nie ma, żeby wszyscy goście siedzieli. Staś, z malarstwa. To naprawdę bardzo niewinna znajomość. Staś jest cudownym chłopcem. Cudownym. Taki koleżeński. Nieśmiały. Wybieramy się na obóz wędrowny, ale ja, ja chyba nie pojadę — westchnęłam. — Dlaczego? — Z różnych przyczyn. — To znaczy, z jednej? — Owszem, z jednej. — Dowiem się? — Nie — powiedziałam, choć bardzo chciałam, żeby trochę po-nalegała. Nie zrobiła tego, a sama nie chciałam się pchać ze zwierzeniami. Musiałam więc trochę podrażnić jej ciekawość: — Własnej matce nie mówi się takich rzeczy. — Idiotka, absolutna idiotka — dowiedziałam się opinii chyba o mnie, choć to było powiedziane bezosobowo. — A komu? Dopiero wtedy, kiedy już trochę późno, prosi się o pomoc przyjaciółki. — Wiesz sama, że są pewne sytuacje, w których telefonować do matki z prośbą o pozwolenie nie można — wysiliłam się, choć jakiś mróz mi przeszedł po sercu, że tak brzydko o tym mówię. Mama nie zwróciła na to, na szczęście uwagi. — Byłaś w takiej sytuacji? O, gdzie się zapędziłam. Chciałam tylko powiedzieć mamie o Re-mim, chciałam się dowiedzieć, dlaczego, skoro tak bardzo go kocham, znajduję w życiu miejsce dla Stasia, dla całej paczki, chciałam się dowiedzieć, czy to uczciwie, jak dalej powinnam postąpić, ale to wszystko znów by sprowadzało rozmowę na „pewne sytuacje", a o tym mówić nie chciałam. — To znaczy, byłaś — powiedziała mama — jeśli cię nie stać na rzeczywistą odpowiedź. Dobrze, że nie kłamiesz. — Jestem zakochana. — Od piętnastego roku życia byłaś zakochana. Dlatego, wiesz, paradoksalnie, ale dlatego byłam o ciebie spokojna. Myślałam, że nie zaskoczy cię jakieś gwałtowne uczucie, że w to wejdziesz jak w coś bardzo sobie znanego i w związku z tym znajdziesz trochę czasu na myślenie. Pomyliłam się? — Nie. Ale nie porównuj jakichś tamtych zakochań z tym, co jest teraz. — Och, ty głuptasie — powiedziała to bardzo ciepło — no i co? To jest naprawdę miłość? — Tak. Naprawdę. — A jak godzisz te rozrywki w pokoju z tą „naprawdę miłością"? — Mama, bez lekceważących tonów. Ale trafiłaś w sedno. Chciałam o tym z tobą porozmawiać. Poważnie jednak, bez kpiny w twoim głosie. — O, z pazurami. To trochę groźne? Zawsze pozwalałaś mi się nieco podśmiewać. Dlatego tak powiedziałam. Przecież nie chcę cię dotknąć ani urazić. Tylko widzisz, naprawdę miłość poznasz po tym, że będziesz chciała być tylko z nim i wszystko inne będzie dodatkiem, marginesem, choć przez pewien czas. — Mamo, to jest tak i nie tak. Chcę być tylko z nim, lecę na spotkanie jak szalona, bardzo mi z nim dobrze, ale jak jestem z nim długo, powiedzmy pięć dni, to zaczynam myśleć, co tam robią ci i ci, i jak to wszystko wygląda beze mnie. Chciałabym tam wpaść choć na chwilę, zobaczyć i szybko wrócić. A on tego nie rozumie, boi się, że mam z nim puste chwile, jest zazdrosny o tę jakąś nie znaną mu egzystencję, której skomplikowanych tajników nie usiłuje nawet zgłębić, wobec tego je bagatelizuje, usiłuje mnie od tego odciągnąć. Jest na tym szczęśliwym etapie, że mogę się dla niego wyrzec wszystkich i wszystkiego, no, prawie wszystkiego. Ale, gdyby uznać, że to, czym żyłam przed poznaniem go, to były błahostki, musiałoby być trochę przykro, nie uważasz? Tyle czasu poświęcić błahostkom. Widzisz, on jest ode mnie o siedem lat starszy, to może kiedyś później, kiedy się pobierzemy, nie będzie stanowić różnicy wieku. Teraz stanowi. On ma już zupełnie inne kwestie do rozstrzygania na co dzień niż ja. Praca, służbowe wyjazdy, urządzanie mieszkania, dozowane rozrywki, planowane głównie na sobotę, rozumiesz! U nas jest wszystko żywiołowe. Bardzo go kocham, ale nie potrafię kochać bezkrytycznie. Nigdy tego nie potrafię. Zawsze widzę. Ale nie myśl, że to „zawsze widzę" jest w jakiś sposób skierowane przeciwko niemu. Nie. Nawet przeciwko mnie, wyobraź sobie. Uważam, że będę musiała ja się przystosować, ja zmienić model życia, bo studenckiego fasonu nie da się przeciągać na lata, a jeśli nawet, to zacznie razić i śmieszyć. Kiedy rozumuję na zimno, to doskonale mi się wszystko układa. Lecz kiedy jestem na uczelni czy w akademiku, bardzo łatwo daję się wciągnąć w nasze życie. „Daję się wciągnąć" to nie jest ścisłe, przecież ja w tym tkwię jeszcze bardzo mocno. Często mu opowiadam o wszystkim, ale wtedy dochodzi czasem do scen wręcz groteskowych. Często się pytamy siebie nawzajem: „O czym myślisz?" Kiedyś odpowiedziałam: „O strajku dokerów". Mama, ja myślałam że on dostanie konwulsji ze śmiechu. Inna rzecz, że sytuacja nie usprawiedliwiała zadumy nad strajkiem francuskich dokerów, którzy nie chcieli ładować broni na statki płynące do Wietnamu, ale wiesz, jakie to są myślowe przeskoki: jak go kocham, że chciałabym być z nim znów nad morzem, potem że Bałtyk jest zimny i znacznie lepsza byłaby Riwiera, to już jesteśmy we Francji, a właściwie tego dnia rano była masówka w związku ze strajkiem dokerów i zaczęłam kalkulować, że nasze głosy solidarności, mimo że nie mają żadnego praktycznego znaczenia (chociaż tak wszystkie, zebrane razem?), to są przynajmniej manifestacją cholernie ładnej postawy. I w tym momencie Remi zapytał... — Mój Boże, Lilka. — Domyślam się, że to ubolewanie nie dotyczy dokerów, tylko mnie? — Przyszła sytuacja, w której nie mam nic do powiedzenia. A kiedy się upewniłam, że to nie o ciebie chodzi, sądziłam, że zdołam cię jeszcze ochronić. — Przed czym? Czy widziałaś taką matkę, której by to się powiodło? Kiedyś to się musiało stać — powiedziałam zaczepnie. — Czy widziałaś taką dziewczynę, u której od tego momentu, choćby był najbardziej ładny, szczęśliwy, nie rozpoczęłyby się komplikacje, których przedtem nawet wyobrazić sobie nie mogła? — Jakoś u mnie... — Ależ tak. Mówisz chaotycznie, szybko, nie mogę z tych fragmentów naturalnie zbudować całości. Ale to wystarczy, żeby widzieć w tym źródło dużych komplikacji. Dużych. Kto to jest? — Najukochańszy, najlepszy, najbardziej wartościowy człowiek na świecie. Chyba mnie nie posądzisz o przypadkową historię. Ostatecznie Michał mi się podobał w stopniu zupełnie przyzwoitym, ale wiedziałam, że to nie to. — No tak. No tak. No tak. Lilka, nie chcę go poznawać, nie chcę z nim rozmawiać. Boję się, że to się stało za wcześnie, że psychicz- nie do tego nie dojrzałaś. Wierzę, że go kochasz, wierzę, że inaczej nie zrobiłabyś tego. Ale widzę, że nie stać cię na przekroczenie bariery w sposób całkowity. Żal ci tego wróbelkowatego życia i to jest zrozumiałe, w twoim wieku, Lilka... Nie udzielę ci żadnych rad. I tak wszystko musisz przeżyć sama. Tylko nie bądź taka narwana, ale przepraszam, tu już się zaczynają rady. Nasz układ jest nadal aktualny, indeksu sprawdzać nie będę. Jeśli coś oblejesz, to nie bój się braku dopływu gotówki. Ale w ciągu pięciu lat od pierwszego miesiąca studiów musisz się usamodzielnić. To jest wystarczająco długi okres czasu, żeby zrobić dyplom. Później pomagać ci nie będę, nie dlatego, że nie będę mogła, tylko dlatego, że nie będę chciała. To nie jest żaden szantaż ekonomiczny. Tak postanowiłyśmy kiedyś i tak będzie. Masz wszystko, wszystkie szansę zdobycia zawodu. Prócz tego, co ci przysyłam miesięcznie, dwa razy do roku będę ci dawać pięćset złotych na szmatki — tu moim oczom ukazał się malowany banknot — wyłączając zimowy płaszcz. Widzę, że już nie nadążę za twoim gustem, nie chcę ci kupować rzeczy niepotrzebnych, takich, które rzucisz w kąt. — Z butami? — zapytałam z przerażeniem. — Z butami i z bielizną. To wystarczy. Możesz w wakacje pracować, dorobić sobie — mama mówiła za szybko. Rozumiałam, że gwałtownie chce zmienić temat. — Znam to źródło, owszem. — Lilka... no, a jak tam twoje pisanie? — przysięgłabym, że mama się powstrzymała przed morałem — czytałam jednak wydrukowane twoje nazwisko. — Kiedy jesteś złośliwa, to czuję pod nogami mocny grunt. Owszem, odrzucili mi opowiadania i nie mieli na tyle taktu, żeby tego nie ogłosić w swojej szmatławej gazecie. Dali ten nekrolog: „Lidia Sagowska. Nie skorzystamy". — Gdyby wydrukowali opowiadania, to gazeta oczywiście nie byłaby szmatława? I od tej pory nie napisałaś już nic? Łatwo się zniechęciłaś. Po pierwszym niepowodzeniu. Pamiętasz, jak dawniej często wykrzykiwałaś: „Martin Eden!" — Chcesz, żebym opowiedziała całą tę aferę? — Jestem gotowa wysłuchać. Kiedy przeczytałam to w gazecie, wiedziałam, że przeżywasz to bardzo ciężko, bo przecież akurat tobie, a niby dlaczego, wszystko musi się udać. Uwierz mi, Lilka, że to się stało lepiej. Zaczęłabyś się natychmiast traktować jak pisarka, to by cię trochę zdemoralizowało. — To by mi tylko dodało zapału. — Nie. — Tak. A po tym rzuciłam wszystko w kąt. Kiedy chłodno przeanalizowałam tę odmowę, nie mogłam nie schylić głowy przed ich rzeczowością. Byłam tam, rozmawiałam. Jesteś dobra, że chcesz wysłuchać tego smutnego monologu, bo to piekło, bolało. Nie należało do rzeczy, z których się zwierzałam przyjaciółkom. Kiedy się wybierałam na studia, to naturalnie głowę miałam pełną projektów, czym to ja tam będę, ale zawsze, tak najgłębiej tkwiło, że będę pisać. Że na studiach zdobędę trochę wiedzy, obycia naukowego, że to będzie taki przedpokój do dalszych rozległych zainteresowań, chociaż nie bardzo potrafiłam sprecyzować, jakich. Zaraz po przyjeździe do Warszawy rzuciłam się na bibliotekę i tam wykombinowałam, że nie chcę studiować psychologii. Zmieniłam wydział. — Nigdy mi nie wyjaśniłaś, dlaczego. — To skomplikowane. I kwestia osobna. Nie żałuję. Nigdy wprawdzie nie czułam czegoś takiego, co nazywają natchnieniem, może muza koło mnie przechodziła, ale mnie nie dotykała. No, nigdy tak głośno nie klapnęła w policzek. Zawsze wszyscy mi mówili, że mam niezmierną łatwość pisania, polonistki, adresaci moich listów i tak dalej. Jakbym szuflą brała słowa z jakiegoś worka, niedbałym ruchem rzucała je na papier, a one się tam już same układały w zgrabnym szyku. Ci wszyscy mylili się, i ja wiedziałam o tym od początku. Ta łatwość pisania, poganianie ręki, prędzej, prędzej, żeby zdążyć za myślą. Czy ty mnie słuchasz? To nie ma nic wspólnego z łatwością. — Bardzo mnie to interesuje. — I ta szybkość pisania, zorientowałam się podczas licznych prób, jest wściekle wyczerpująca. Żeby zaistniała w ogóle, musi być absolutna psychiczna koncentracja, a zgódźmy się, że to nie jest przewodnia cecha mojego charakteru. Wiedziałam, że będę miała z sobą masę kłopotów w tym względzie. I nie można być długo w takim napięciu, to boli. Także nie myśl, iż wszystko wyobrażam sobie różowo i łatwo, to sobie zastrzegam, bo później, po moich mądrych rozważaniach przyszły smarkackie postępki. Na temat talentu miałam własną teorię: talent jest oryginalnym przetworzeniem rzeczy nieoryginalnych, własnym dyskutującym spojrzeniem na rzeczy widziane i zasłyszane. Teraz już nie wiem, czym jest. Może zbyt oryginalnie przetworzyłam te rzeczy niezbyt oryginalne. Albo odwrotnie. Wiesz, oni mnie przyjęli tam nawet życzliwie, kiedy poleciałam zrobić tę awanturę, bo niby dlaczego cała Polska miała się dowiedzieć, że „nie skorzystają". Oczywiście nie wiedziałam, że drukując ten nekrolog wysłali do mnie jednocześnie list, w którym mnie zapraszali do redakcji. Później już zbyt daleko zabrnęłam w ośli upór i nie mogłam opuścić pozycji niedocenionego talentu. A jeszcze później zarzuciłam myśl o pisaniu. Nie na zawsze, ale na pewien czas. Najbardziej mnie dotknęli ci mecenasi, którzy mojej pasji starali się otrzeć łzy frazesem o pewnej świeżości. Wiedziałam, że tak się elegancko spławia delikwentów. Jeśli uchylimy okno w koszmarnie zadymionym pomieszczeniu, to także poczujemy pewną świeżość, ale ile potrwa wietrzenie, jeśli okna nie zdecydujemy się otworzyć od razu na oścież? Coś takiego tam wygadywałam w redakcji, połykając łzy i srogim głosem domagając się zwrotu bezcennego maszynopisu. To było rok temu, teraz zachowałabym się prawdopodobnie inaczej. Tak, masz rację, myślałam, że mi się powiedzie. Nie znaczy to, że rozsadzała mnie duma, kiedy czytałam swój tekst, tylko wydawał mi się nie pisany pod nikogo, nie był kompilacją tego, co przeczytałam, no i był odpowiednio udziwniony, żeby musiał zastanowić. Natychmiast to ci rutyniarze wychwycili, skąd? No, to był literacki tygodnik, drukowali się tam nasi sławni, a tu nagle Sagowska się wpycha, nie uważasz. Myślę, że błędnie odczytali mój list. Bo ja napisałam: „W trosce o poczytność Waszego tygodnika, zezwalam na druk mojego tekstu, który w załączeniu przesyłam. Cześć pracy". Może myśleli, że to jakaś zarozumiała osoba, może nie wyczuli za tym trwogi, szacunku, fasonu. Wolałam coś takiego, niż wypisywać, że miałam ciężkie życie, gnębiła mnie sanacja, a teraz chcę tworzyć dla dobra ludu pracującego. No, ale to nieważne, ciągle zahaczam o inne dziedziny. Przyjął mnie tam taki siwy pan, który usiłował mi wytłumaczyć, żebym trzymała się u-stalonych rodzajów, „pisała prosto, prościej, znacznie prościej" i w moich opowiadaniach? esejach? felietonach? (tak się głośno pytał sam siebie, co to właściwie jest) albo zlikwidowała mgliste zarysy fabuły — to byłyby felietony, albo zbudowała fabułę, żeby to były opowiadania. Chwalił niektóre pomysły. Ja mu na to powiedziałam, że podważanie kanonów to nie jest od razu rewolucja, tylko coś zwyczajnego i piszę tak, jak uważam za stosowne. I tak będę pisać. Byłam, wiem, obrzydliwym smarkaczem, bo on nie musiał mi poświęcać czasu, ale jak już weszłam na jakiś tor, za wielki dyshonor uważałam trochę z niego zboczyć. Coś z tego zresztą we mnie przetrwało. To nie był głupi facet, rozumiał mnie trochę i na moje wstrząsające przemówienie dobrotliwie kiwał głową. Czekałam tylko, kiedy mi każe się uczyć i już miałam w myśli listę nazwisk pisarzy, którzy koło uniwersytetu nawet nie przechodzili, a piórem machali wcale nieźle. Niestety, zawiódł mnie, nie kazał się uczyć, natomiast starał się mnie zapewnić, że „coś w tym jest" i żebym zajrzała do redakcji za parę lat. To mnie rozwścieczyło znowu, bo ja chciałam już, ćwiczenie się w cierpliwości pozostawiałam mniszkom. A najgorsze było to, że moje oczy były inspirowane poczuciem klęski i lały łzy, więc wyjaśniłam, że odmowa mnie wcale nie dotknęła, skądże, że niemal przynosi mi zaszczyt, tylko płaczę ze złości, bo mnie skompromitowali drukując moje nazwisko. I że parę osób rozchoruje się z radości. Miałam na myśli ciebie i Michała, ale głównie ciebie, bo Michała o tygodnik literacki posądzać trudno. — Nie cieszyłam się. Wiedziałam, że to dla ciebie większy cios niż nauczka. Przynajmniej tak doraźnie. — Kiedy mi oddali te arcydzieła, przedarłam je na kilka kawałków i wrzuciłam do kosza przy latarni. W pierwszym momencie poczułam się wyzwolona i lekka, coś już miałam w życiu rozstrzygniętego, a potem było jeszcze bardziej przykro. Tak, to była wielka klęska. Wytarłam twarz szalikiem, bo łzy mi leciały jak dojrzałe gruszki z drzewa i przysięgłam sobie, że zarzucam to na razie. Później przez jakieś dwa miesiące pozowałam sama przed sobą na osobę bardzo skupioną i poważną, tylko teatr, filozofia, biblioteki, komentarze do naukowych podręczników robione w zeszytach, pławienie się w cudownym przeświadczeniu, że ktoś nie docenił osoby tak wybitnej i jak bardzo tego kiedyś będzie żałował. Później, później... znowu pochłonęło mnie życie zwyczajne. Teraz już stać mnie na to, żeby spojrzeć na tę całą moją literacką kampanię nieco ironicznie. Bo to była cała kampania. Nie tak od razu wysłałam te perły do redakcji. Pasjonowało mnie to, że pozwalało mi na luksus odprę- żenią się od spraw uczelnianych. Już wtedy zaczęłam mieć zatargi z Banasiakiem, pisałam ci o nim, i nie bardzo mi się tam kleiło. — Chciałabym trochę o tym... — Później, dobrze? Chcę to skończyć. Oczywiście w szkole wyobrażałam sobie, że jak tylko przyjadę do Warszawy, to tu po ulicy literaci chodzą stadami i marzą, żeby mi udzielić wskazówek, powiedzieć, jaka to technika byłaby dla mnie najbardziej właściwa. Kiedy mówiłam komuś, że zamierzam pisać, to albo to zbyt zwyczajnie przyjmował do wiadomości, albo zdradzał jakieś odruchy politowania. To drugie nie przerażało mnie. Przeciwnie, uważałam to za wyobcowanie, poczucie odrębności, całkiem niezły start. Moim pierwszym czytelnikiem była Anna, bardzo poważna i mądra dziewczyna, z którą trochę się zaprzyjaźniłam w bibliotece. Anna studiowała już drugi wydział filologiczny, skończywszy uprzednio pierwszy. Mądra głowa. Bałam się, że Anna zna zbyt dokładnie kulisy polskiej gramatyki jak na moje potrzeby, że będzie patrzeć na tekst pod tym kątem, ale zaryzykowałam. Była przyjemnie zaskoczona. W dniu wygłoszenia opinii usiadłyśmy w kawiarni, zafundowałam jej ciastka i kawę — jako łapówkę — ciastek zjadła niewiele, boi się tuszy. Wyobraź sobie, że mole książkowe też dbają o linię. Zawsze się zastanawiałam, czy ona rano robi dwadzieścia przysiadów. Anna, kiedy żebrałam wzrokiem, żeby mi coś na ten temat powiedziała, zaczęła wreszcie. Gramatyki się nie czepiała. Ale, niestety, powiedziała mniej więcej to, czego się później dowiedziałam w redakcji, że jeśli chce się tworzyć nowy kierunek w literaturze, to najpierw trzeba trochę poćwiczyć. Nie zaprzeczała, że to ma indywidualne oblicze, ale nie jest znów takie dobre, żeby zechciano to lansować. Poradziła mi pisanie „pod kogoś", na początek. To ponoć niekiedy przynosi dobre rezultaty, szkoła stylu. Coś takiego! Obraziłam się na nią. Wiedziałam, że zamierza zostać krytykiem, no, ale niech łaskawie na mnie nie trenuje. Zaprosiła mnie do siebie do domu, podała mi adres, powiedziała, że ona mnie też czymś zaskoczy. Od tej pory unikałam jej w bibliotece, udawałam, że nie widzę jej znaków, jakie mi dawała, kiedy schodziła na dół na papierosa. Przedtem dosłownie sprzątaczka wymiatała nas z czytelni, teraz zamieniałam z Anną parę zdawkowych słów. Boże, jakaż ja byłam głupia! Ale w dalszym ciągu lubiłam obserwować, jak Anna się uczy. Wertowa- ła księgę, wertowała, podnosiła głowę, w oczach jakiś błysk, rodzaj uśmiechu — i zaczynała robić notatki. Była zawsze skupiona w spojrzeniu, geście, nawet w sposobie chodzenia była jakaś powściągliwość. Niezmiernie lubiłam, kiedy miała te błyski w wypukłych brązowych oczach. Bardzo mnie interesowała ta dziewczyna, kiedyś ją prawie uwodziłam, starałam się być mądrzejsza niż jestem. Później przestała przychodzić na Koszykową i tak nie dowiedziałam się, czym to ona może mnie zaskoczyć. Jej rezerwę w stosunku do mojej twórczości znosiłam z godnością i kombinowałam dalej. Nie, to był w ogóle śmieszny okres. Odrzucałam wprawdzie starannie wszelkie zewnętrzne atrybuty, które by mnie pasowały na intelektualistkę, ale za to wyobrażałam sobie naiwnie, że wpadam w jakąś manierę literatów, wysiadując w kawiarniach. Często chodziłam do kawiarni w dziurach czasu między wykładami, narzucałam sobie myślący wyraz twarzy, poświęcałam się rozmyślaniom i medytacjom jak mnich buddyjski, sącząc przez godzinę małą kawę. Nie muszę ci dodawać, że wybierałam kawiarnie bądź w pobliżu Związku Literatów, bądź takie, o których wiadomo, że tu bywa ten i ten. Czasami niebiosa były łaskawe i przy sąsiednim stoliku siadała jakaś sława. Sławy się spieszą, to zdążyłam zauważyć. Czasami sława przejechała nawet po mnie spojrzeniem, a mnie dech w piersiach wstrzymywało to, że sława taka zwyczajna. Właściwie wolałabym, żeby każda sława wjeżdżała do kawiarni na Pegazie albo wprost z Parnasu spływała na latającym dywanie. Często rozważałam najbardziej delikatne formy brutalnych ataków, ale zanim się na coś zdecydowałam, sława płaciła za kawę, odchodziła w przestrzeń, a dla mnie rzecz się kończyła, do następnego szczęśliwego trafu. Kiedyś leciałam za jedną sławą płci męskiej przez całą ulicę, wtedy akurat miałam przy sobie zeszyt z arcydziełami. Szłam tak dzielnie dość dugo i miałam w myśli: „Tylko pan może mi powiedzieć, ile to jest warte". Ale tu replika była zbyt łatwa, na zeszycie była cena, pięć złotych osiemdziesiąt groszy, mógł mi to po prostu wskazać palcem. Poza tym uznałam, że latanie za przystojnym mężczyzną po ulicy, to już trochę przesadne uwielbienie dla ludzi piszących. Mógłby potraktować to jako bardzo osobisty i zgoła nieliteracki sukces. Takich nieporozumień wolałabym uniknąć. I tylko z tego powodu przestałam czatować na pewnego młodzieńca, który nie tak dawno włamał się z dość dużym hukiem do skarbnicy narodowej, miał świetne recenzje i tak dalej. Za często jednak widywałam go w otoczeniu pewnie takich jak ja literatek, którym spod rzęs wyzierała zbunowana namiętność. Kiedyś nawet obejrzał się za mną na ulicy, ale przy najlepszej woli trudno było sobie powiedzieć, że ogląda się za moim ewentualnym talentem. Brałam jeszcze pod uwagę różnych innych, w końcu przestukałam te dzieła na maszynie jednej babki z dziennikarki i wysłałam. Finał znasz. Wrócę do tego kiedyś, ale jeszcze nie teraz. No, co o tym myślisz? — Gdyby to tylko o tej stronie twojego życia przyszło mi wydać opinię, nie byłaby zła. — Aha, więc potępiasz... — Nic nie potępiam. Wróćmy do tej Honorki. Z nikim jeszcze nie rozmawiałam, a sama tego nie zrobię, bo nie potrafię i nie chcę. Czy to naprawdę sprawa być albo nie być? — Naprawdę. Tatuś się ożenił z inną. Nie wiedział co prawda... mamo, proszę cię. To biedna dziewczyna. Pojedzie do ciebie, pole-ży tam trochę i wróci. Nikt się o tym nie dowie. Załatw, no, co ona zrobi. Podnieś ją na duchu, bo to desperatka. Będą cię trochę szokować jej niektóre wypowiedzi, ale onaw gruncie rzeczy jest bardzo prosta. Wmówiła sobie, że jest nikim, bo była i jest jedną z tych najbardziej żarliwych członkiń ZMP, a teraz uważa, że to, co chce zrobić, jest przeciwne, i jest, naszej ideologii. Ona ma naprawdę wielki moralny konflikt. Pomóż jej. — Niech przyjdzie jutro o ósmej do mnie do hotelu. Zobaczymy. Porozmawiam z nią. Nie wiem, czy ty sobie zdajesz z tego sprawę, co to znaczy... to pierwszy jej taki wypadek? — Pierwszy, na pewno pierwszy. I zaręczam ci, że ostatni — zaczęłam z zapałem. — Tego się należy bać, żeby nie ostatni. To wielka tragedia wielu kobiet. Ty także weź to pod uwagę. Lilka, posłuchaj... — Mamo, to sprawa Honoraty, proszę cię. — Powiedziałam, niech przyjdzie. Skończ już z tym, bardzo tych tematów nie lubię. Zobaczę, co to za dziewczyna. — Ale kiedyś jednej pani chciałaś załatwić. Wiem, bo podsłuchiwałam pod drzwiami. — To była dorosła osoba. — Honorata też już głosuje. — Ja także mam prośbę. Bądź rozsądna i uczciwa. Kiwnęłam głową. Uczciwa byłam zawsze, tak uważałam, a zadeklarować rozsądek?! Mama wyglądała na zmęczoną tymi moimi opowieściami, ale była niezmiernie zadowolona, że rozmawiała ze mną pierwszy raz z pozycji prawie równej. Zaproponowałam, że ją odprowadzę do hotelu, chciałam się nawet wprosić na nocleg, lecz mama nie zwróciła na to uwagi, tylko zadawała właśnie to głupie pytanie: — Lilka, czy to prawda, że teraz na studiach ważniejsza jest aktywność w ZMP niż konkretne wyniki w nauce? — Nieprawda — rzuciłam się — nieprawda. I ty to mówisz. Dajesz się nabierać na opowieści ciotek w maglu. Mamo! Pozwól, wytłumaczę ci, jak to rzeczywiście jest. Już wyobrażam sobie, jak tam się w inteligenckich sferach na prowincji z lubością rozprawia przy brydżu: „Takie czasy! Co to za studia" itd. Ty tkwisz w środowisku tych prywatnych praktykantów, którzy dostają domiary pieniężne, więc są zajadli. — Jeden z tych prywatnych praktykantów bezinteresownie pomoże Honorce, jeśli naturalnie uznam, że będę w tym brać udział. Domyślam się, że ona mu za pewne ryzyko nie zapropnuje ekwiwalentu finansowego. — Mamo! Ona się utrzymuje wyłącznie ze stypendium. — Nikt od niej nie żąda pieniędzy, tylko chciałam cię przestrzec przed nierozważnym potępieniem jakiegoś całego środowiska. No, proszę, nawracaj przedstawicielkę zacofanej prowincjonalnej inteligencji. — Przepraszam, ale nie znoszę tendencyjnego spojrzenia na pewne sprawy. Jeżeli się patrzy pod kątem jakiegoś założenia, to zawsze można dostrzec to, co się chce zobaczyć, nawet w tym, co jest rzeczywiście inne. A w omawianym przez nas zagadnieniu — wprost z dziecinną łatwością. Weź na przykład Banasiaka. Tu mnie nie możesz posądzić o stronniczość, że niby bronię mojego pokolenia, bo Banasiaka nie cierpię i uważam, że to świnia po reinkarnacji. I zapewniam cię, że jestem pierwszą osobą, która by jak najbardziej chętnie rozgłaszała, że jego piątki są przede wszystkim efektem jego aktywności organizacyjnej. Wybrałam jako przykład Banasiaka z dwóch przyczyn: jest dosyć wzorcowy i ja niekiedy z ogromną satysfakcją dosypałabym mu cyjanku potasu do zupy w stołówce, więc jeśli tu zdobędę się na obiektywizm, będzie to miało niepoślednie znaczenie. Właściwie w rękach Banasiaka jest na naszym wydziale wszystko: ZMP — a więc stypendia, domy akademickie, nawet w dużym procencie czyjeś uczestnictwo na liście studentów. Ma wpływ na uzyskanie asystentury. I teraz uważaj. Jeśli ktoś ma wyłącznie piątki, ubiega się o asystenturę, a Banasiak i jego poplecznicy sprzeciwią się temu z sobie tylko wiadomych przyczyn — ten ktoś asystentury nie dostanie, chyba żeby ściągał tego kogoś profesor — wtedy może by się ugięli, ale ja takiego wypadku nie widziałam. Profesor wie, że jeśli ktoś przyjdzie za pełną aprobatą ZMP, będzie pierwszorzędnym, obowiązkowym pracownikiem, o rzetelnej wiedzy. To jest pewnik. Średniaka Banasiak forsował nie będzie, choćby średniak miał ankietę personalną jak sam portret rewolucji. To drugi pewnik. Ale to są wysokie sfery studenckie, a ciebie z pewnością interesują szare masy. Tu bywa rozmaicie, ale zasady mniej więcej podobne, jak w tym, co ci powiedziałam przedtem. Słabiutki student, niemalże w agonii swojego występu na uniwersytecie. Lecz matka pochodzi z chłopów pańszczyźnianych, a ojciec brał udział przed wojną w jakimś strajku, coś takiego. Syn oblewa w pierwszym terminie, w drugim, w trzecim. Oblewa komisyjny. Gdyby miał inną ankietę — już wylatuje. A tak — szkoda chłopaka. Wierz mi, że oni z absolutnym przekonaniem, iż wyrównują społeczne krzywdy i niesprawiedliwości, wywierają nacisk na osoby zbliżone do katedry i chłopak po cichutku, ale nie zawsze, naprawdę nie zawsze, dostaje jeszcze jeden termin, już taki spoza pragmatyki studiów. Aksjomatem jest, że musi umieć choć na tę trójczynę. Nie zostawiają go samego. Na ogół sekretarz grupy, czy ktoś taki bardziej przedni, bierze go pod kuratelę i wtłacza mu do głowy program egzaminu. Nie wiem, czy z poczucia koleżeństwa, czy po to, aby udowodnić, że chłopak jest istotnie wartościowy, pracowity, tylko mało zdolny. Kiedy zda, wtedy się go trzyma, trochę sztucznie. Musi się z tym i tym uczyć, i tak dalej. Powiedziałam: pracowity. Tak, to jest warunek, musi mieć taką opinię. Jeżeli podpadł jako bumelant, będą próbować wywierać na niego dobre wpływy, zmuszą go do samokrytyki, a jeśli to nie odniesie rezultatów, wyjaśnią mu, że kompromituje ojca i matkę i zostawią samemu sobie, co wcześniej czy później skończy się dla niego żałośnie, jeśli rzeczywiście się nie poprawi. O tym, że opinia całego nawet kursu, wyrzucenie z ZMP nie rzutuje na sprawy egzaminów, wiem najlepiej od czasów Tankowskiej. Ogólne zebranie uchwaliło, żeby ją usunąć ze studiów, wyrzuciło z ZMP. Na studiach została. Zdaje wszystko. Jasne, że się trzyma, że na ogół robi to w pierwszym terminie, bo wie, że jej nie wolno stanąć na dyscyplinarce. Dla niej dyscyplinarka — to jest koniec, dla innych — dużo strachu i poważne ostrzeżenie. Wiesz, na różnych wydziałach różnie to wszystko wygląda, wiele zależy od miejscowych kacyków, ale schemat właściwie jest jeden. W każdym razie wszędzie wyniki w nauce punktuje się bardzo wysoko i są ważnym elementem w kształtowaniu opinii na wydziale. To możesz na swoim brydżu powiedzieć kategorycznie. Ktoś taki nawet trochę niepewny, jeśli się dobrze uczy i jest zdyscyplinowany, po upływie jakiegoś czasu staje się pewny. Naturalnie, jeśli jest bardzo niepewny, to choćby na wykłady przychodził pięć minut przed czasem i zdawał przed terminem, to wszystko będzie odczytywane, że się maskuje i chce nam zamydlić oczy. Ale go nie ruszą bez powodu. Oczywiście, zdarzają się wypadki jawnej krzywdy, kiedy kogoś skazuje się na banicję ze społecznego życia na podstawie przesłanek fałszywych, jakichś wręcz bzdur, ale to nie są wypadki nagminne i uogólniać tego nie wolno. Mama, to czy owo, może ci się tu nie podobać, bo studiowałaś w innych, zupełnie innych warunkach historycznych. Chętnie przeprowadziłabyś tu jakieś korekty. Ja też. Ale. Każda ideologia stwarza swoim wyznawcom pewne rygory. Gdyby było wielu reformatorów i wszystkie zgłaszane przez nich korekty miałyby być brane pod uwagę — więcej — wcielane w życie, to ta ideologia zmieniłaby się w końcu na jakąś zupełnie inną, zostałyby zaledwie popłuczyny po tej pierwotnej i czystej. Zostalibyśmy rewizjonistami, którzy potrafią burzyć, ale nie mają lepszych propozycji. Jeśli więc się na ZMP zdecydowałam, to na całość. W samej ideologii jest przytłaczająca większość dobra, a ta reszta wynika z nie dopracowanych metod i ludzi, którzy od początku świata mieli i mają właściwości wypaczania idei najlepszych. To albo ci nadgorliwi, albo ci obojętni, którzy w pewnej chwili przypominają sobie swoje uczestnictwo w jakimś obozie, chcą to światu udowodnić i robią to głupio. Wróćmy do nauki, bo sądzę, że to cię bardziej interesuje niż moje prywatne szkolenie ideologiczne. Otóż jeśli jest dwóch kandydatów o jednakowych wynikach w nauce do jakiegoś zasiłku czy innego rodzaju pomocy z ZMP, a możliwość uzyskania tego jest jedna, mówię tak przykładowo, otrzyma to ten z nich, który ma lepszą przeszłość polityczną i teraz jest bardziej aktywny. I możesz mnie przekląć, ale ja to uważam za słuszne. Ostatecznie jeśli ZMP ma to w swoich rękach, jest sprawą zupełnie naturalną, że w pierwszym rzędzie bierze pod uwagę i skrzydła swojego, bardziej lojalnego człowieka. Czy możesz mi wskazać choć jeden przypadek, choćby w Związku Fryzjerów, gdzie byłoby przeciwnie? Tylko że ZMP ma niezmiernie szeroką skalę oddziaływania, jest właściwie swojego rodzaju monopolistą — i dlatego wy, to znaczy jakaś nasza publiczność — no, wybacz, ale jesteście publicznością, mało skłonną do braw, zmanierowaną i przesadnie krytyczną, taką bez odrobiny dobrej woli i zrozumienia — widzicie wszystko w wymiarach karykaturalnych. Zresztą formy mecenatu organizacyjnego są akurat jednymi z bardziej sprawiedliwych. Ten temat spraw bytowych skończyłam, chociaż jak ci powiem przy Banasiaku, i tu zdarzają się rzeczy złe. Już nie bój się, jeżeli komuś bardzo potrzebny jest akademik, to jeśli tylko ten ktoś nie był strzelcem w bandach UPA, ZMP stanie na głowie i sprawę załatwi, choćby ten ktoś nie był członkiem organizacji. Weź mnie. Mieszkam w akademiku, choć cały komitet uczelniany wie, że jestem jedynaczką, ty nie należysz do nędzarzy, ale ponieważ powiedziałam to, co jest prawdą, że na prywatne mieszkanie mnie nie stać, nikt nie wymienia jakoś mojej osoby na bardziej uaktywnionego członka, a są tacy, którzy z pewnością mają warunki finansowe gorsze niż moje. — Po tej laurce nie rozumiem, dlaczego nie cierpisz tego Bana-siaka?! — Człowieka Banasiaka. Zaraz do tego przejdę. Otóż wszyscy Banasiakowie są bardzo dobrymi studentami. To jest ich ambicją, oni muszą być przykładem, bo każde ich potknięcie na najmniej ważnym kolokwium czy ćwiczeniach „masy" rozdmuchują do zupełnej naukowej klęski. Oni się uczą jak z pogadanek dla grzecznych dzieci. Uważają to za swoje pierwsze organizacyjne zadanie, warunkujące możliwość uczestniczenia w innych. Rozumiesz. Ponieważ Bana-siak jest rok wyżej niż ja, nie miałam okazji nic z nim zdawać. Zadałam sobie trud podsłuchania pod drzwiami, po prostu przykleiłam się do dziurki od klucza... — To niemalże cała dziedzina twoich zainteresowań, podsłuchiwanie. — Musiałam sprawdzić. Musiałam. Rozczarował mnie w stopniu najwyższym, mama, ten mówca nawet nie umie zdawać egzaminów, już ja się znam na tej sztuce, nic tam nie było z tych rzeczy „pod profesora", żadnego krasomówstwa, którym błyszczy na zebraniach, a które czasami, niestety, rzadko, może zwieść zmęczonego kilkugodzinnym pytaniem egzaminatora. Po labiryncie pytań Banasiak szedł, jakby miał nie nić Ariadny, ale powróz i latarkę elektryczną na dodatek. Spokój, opanowanie, wiedza. A musisz przyjąć do wiadomości, że profesorowie za Banasiaków nie poszliby w ogień, pewnie w odwecie za ustępstwa, jakie muszą niekiedy czynić. Tak że Banasiak i jemu podobni, abstrahując od etyki nawet, muszą być przodującymi studentami choćby w efekcie dwustronnego nacisku. Tu „masy" ohydnie, tak jak ja, czyhające na kompromitację, a tu profesorzy, którzy z satysfakcją strzelą dwóję komuś, kto ośmiela się zbliżyć do ich autorytetu — i niedawnej jeszcze — tyranii. Nie generalizuję. Ale Banasiak i inni doskonale rozumieją, że profesor reprezentujący ogromną wiedzę jest praktycznie niezastąpiony, że nam, nowemu pokoleniu, jest niezbędny i mają dla niego szacunek jako studenci, bo — niejednokrotnie tak bywa — jako przeciwnicy polityczni chętnie postawiliby go pod ścianą. Mama, są pewne żelazne prawa społecznego rozwoju i życiowy ślepiec jedynie może je chcieć wymijać. Na ten temat, dziękuję, skończyłam. — Kiedy ty się tego wszystkiego nauczyłaś? — Żyjąc czynnie, a nie biernie, zgodnie jedynie z fizjologią. I za to jakieś pobudzenie mnie, wyrwanie z martwoty życia: szkoła — randka, dziękuję czasom, nie śmiej się. A to ważne, jeśli ci to mówi osoba, którą ochrzaniają z regularnością przebiegu pociągów na dobrze funkcjonującej linii kolejowej. Umiem oddzielić pewne rzeczy, nie jestem bałwanem. Z Banasiakiem, na przykład, umrzemy powaś-nieni i biblijny wielbłąd przejdzie szybciej przez igielne ucho, niż my uściśniemy sobie szczerze dłonie. Ale tu już wchodzimy na teren waśni osobistych, choć niby dzielą nas sprawy organizacji. Rozumiesz, Banasiak kipi energią i jest obecny w piętnastu miejscach jednocześnie. Uważa on, na przykład, że malowanie się, to ekstrawagancja i nie przystoi członkini ZMP. Śni mi się po nocach, że go kiedyś przydybię na ulicy z wyfiokowanym kotem, ale on, zdaje się, żyje w celibacie, bo nie ma czasu, musi się wiecznie szkolić. Do mojej szminki się nie przyczepił — choć to już trochę podejrzane — bo ja nie jestem stypendystką. Zaatakował natomiast taką biedną dziewczynę z mojego kursu, że niby za co się maluje? Za państwowe stypendium? Gdybym potrafiła nie zareagować, może to wszystko z nim by się nie zaczęło. Nie umiem. Dziewczyna się poryczała na wykładzie, a kiedy poznałam przyczynę, wzięłam ją za rękę i poszłyśmy do pokoju Komitetu Uczelnianego ZMP, gdzie urzęduje (ale widzisz, honorowo, bez wynagrodzenia, i nawet sam sobie zasiłku nie przyzna, to się wie, więc i on ma swoją moralność, daje dziennie kilka godzin czasu chyba nie tylko na wyrobienie sobie pozycji, bo ją ma od dawna wypracowaną, wypracowaną) Banasiak. Tam bez jednego słowa wyjęłam jej z torby kosmetyczkę i wysypałam zawartość na stół. Brylanty rozłożyły się przed ich zdumionymi oczami w szyku następującym: pugilaresik po jakiejś babci, w nim złotych siedem, groszy pięćdziesiąt. Abonament ulgowy — wszystkie przejazdy przecięte. Kwitki na obiad w stołówce, co drugi dzień. Złamany pilnik do paznokci. Zasuszony bratek zawinięty w bibułkową serwetkę do ust. Wreszcie „kość niezgody", oprawka po szmince, w niej zapałka, którą wydłubywała pozostałości po dawno minionej świetności w etui. Sama wynalazłam tę metodę, niezależnie od niej. Pakując te skarby z powrotem, powiedziałam tylko: „Taktu to ty za grosz nie masz, Banasiak. Idź w jakieś odosobnione miejsce i powstydź się trochę za siebie". Widzisz, to Banasiak zrozumiał. Nie wiem, czy się udał w odosobnione miejsce i powstydził choć trochę, ale od dziewczyny się odczepił. Tylko że ta idiotka, jak już wydłubała zapałką wszystko do końca, przestała się malować. Na wypadek wszelki. No, ale nie ma nic do rzeczy to, że kiedy to spostrzegłam, wręcz miałam ochotę kupić jej szminkę. Machnęłam jednak ręką, nie znoszą przestraszonych cieląt, które spokojnie ścinają ozorem resztki wypalonej trawy, kiedy obok pole pysznej soczystej koniczyny. Raz dostały batem — więc nie wejdą. Przyznam ci się, że nie jestem biegła w znajomości psychiki cieląt, ale tak odtąd ją sobie wyobrażałam. Więc Banasiak nie miał do mnie żadnej pretensji o to, że dostał prztyczka w nos w obecności swoich kolegów. Przeciwnie. Spotkał mnie na korytarzu i wyznał mi, że mu zaimpnowałam, kiedy tam przyszłam z tą dziewczyną. Odparłam, że to było tylko mniejsze zło, bo ona się mogła poczuć tym wszystkim upokorzona — jeśli rozumie, co mam na myśli? I może by się na tym skończyło, gdyby nie dodał: „To było uczciwe, zetempowskie postawienie sprawy". A ja na to: „Jesteś ograniczony, to nie było żadne zetempowskie, tylko zwyczajne. Gdybym nawet nie słyszała o ZMP, postąpiłabym podobnie". I tu go zamurowało. Nie dość, że jego samokrytykę skwitowałam słowem „ograniczony", to jeszcze wyraziłam coś jakby możliwość, że mogłabym nie słyszeć o ZMP. I od tego dnia... — Proszę pań, zamykamy kawiarnię — zwróciła się do nas kelnerka. Miałam wypieki na twarzy. Mama nazajutrz wyjechała, zabierając z sobą Honoratę. Akcja fabuły z Banasiakiem miała tempo ostre, jak dobry kryminał. Któregoś dnia przeprowadziliśmy ze sobą tak czarującą rozmowę, częstując się nawzajem papierosami (palenie było widziane całkiem dobrze, a przecież też czasami źródło funduszów na zakup nikotyny tkwiło w państwowym stypendium, zupełnie tego nie mogłam pojąć. Chyba dlatego, że papieros jakoś się łączył z sylwetką dziewczyny przepracowanej, trochę zaniedbanej, z naradami, zebraniami i nauką do późnej nocy), że trzęsły mi się ręce i przysięgłam sobie, że ja go kiedyś wystrychnę na dudka. Ale z uniwerku wracałam skopana jak Napoleon spod Moskwy, w trolejbusie był tłok, ja zamyślona i wściekła. W wyniku splotu tych okoliczności, zgubiłam portfelik wraz z całą zawartością. W dodatku dzień był pochmurny i mglisty. Zginęła forsa, kwitki do stołówki, legitymacja, kalendarzyk, abonament. W pokoju włożyłam stare spodnie, położyłam się nie na swoim łóżku, bo tamten miesiąc przesypiałam na piętrowym. Nie miałam siły wchodzić. Byłam sama i odbywałam godzinę ciszy, która niestety nie była poobiednią. Pożyczyć, to przede wszystkim trzeba oddać, a poza tym — od kogo? Jedyny człowiek, który by mógł i chciał, to Maurycy, ale — tam nigdy w życiu. Akademik w rezultacie akcji dobrej woli mógł zgromadzić jakie czterdzieści złotych. Żułam zawzięcie skórkę chleba, kiedy ktoś zapukał. „Właź" — powiedziałam. Znowu „puk puk". „Właźże, do pioruna" — krzyknęłam zniecierpliwiona. — Przepraszam najmocniej, czy tu mieszka pani Sagowska? W drzwiach stał nieznany mi człowiek, płeć męska, z wieku student, z ubioru już na posadzie. Zdjęłam nogi z żelaznego oparcia łóżka i przejechałam ręką po fryzurze, na wszelki wypadek. — Słucham pana? To ja. — Tak, poznaję, pewnie się pani martwi. Przewidywałem to i dlatego jestem tak szybko — głos był miły. — Co pan przewidywał i skąd pan poznaje? W piasku się razem bawiliśmy? — byłam wtedy taka opryskliwa. — Znalazłem przed godziną na ulicy pani pieniądze i dokumenty. — Królu złocisty, jedyny, najdroższy, niechże pan siada. Na ulicy? Myślałam, że w trolejbusie. Proszę się rozebrać, o tu jest wie-szaczek, zaraz panu zaparzę herbaty, jeśli jest, bo herbatę miewa tylko Halinka. — Proszę sobie nie robić kłopotu, zaraz uciekam. Miałem zamiar oddać do komisariatu, ale spojrzałem na zdjęcie i miałem ogromną ochotę poznać tę roztargnioną osobę. — I co, rozczarował się pan? — Nawet nie. — Nie ma herbaty, może pan zechce powideł? Jest kiszona kapusta, bo Agnieszka zażywa witaminę. — Nie dziękuję. Zresztą może być kapusta. Denerwowała się pani? — Mowa. Nie wiem, jak panu dziękować. — Ależ, drobiazg. — Służę panu. Może posypać cukrem sałatkę? Albo papryką? Woli pan na słodko czy na ostro? Niech wam idzie na zdrowie, dobry człowieku. Widzi pan, jakie to barwne życie. — Można się uczyć w takich warunkach? Panie tu w piątkę? Nigdy w akademiku nie mieszkałem. — Jak się chce, to można. Jest świetlica, można w bibliotece, nie najgorzej. Dołożyć kapustki? — O, nie, dziękuję, wystarczy. Bardzo smaczna, soczysta, ale nie mam sumienia pani objadać. — To nie mnie. Agnieszkę. To łóżko pod oknem. Agnieszka Ku-ryłowicz. Dwa pod ścianą, to Halinka Karamesówna i Maria Kowalska. To zajmuje Pelagia, ja na piętrze, ale jeszcze tylko czternaście dni, później zjeżdżam na dół. W ten sposób nie mamy poczucia stabilizacji. — Wypada więc i mnie się przedstawić. Lenart. — Imię, zawód, data i miejsce urodzenia, stan cywilny — indagowałam zgodnie z ówczesną modą na szczegółowe ankiety personalne. — Remigiusz, inżynier drogowo-budowlany, 18 marca 1929 r., Bydgoszcz, kawaler. — Pochodzenie, imiona rodziców, czy są krewni za granicą. — Robotnicze, Zofia, nie żyje. Marian, siotra matki w Paryżu, kontaktów nie utrzymujemy. — Zainteresowanie poza pracą. — Tenis, szachy, literatura dotycząca mitologii. _ Pooooważnie? — sama snułam niezliczone warianty mitu o Orfeuszu i Eurydyce, z tym że naturalnie tylko Orfeusz był mi nieznany. Próbował wcielić się w jakąś postać i szybko ją opuszczał. A Eurydyka czekała. — Niemal poważnie. — Gdzie pan mieszkał podczas studiów, skoro pan pochodzi z Bydgoszczy. — W wynajętym pokoju, z kolegą. Muszę mieć ciszę do pracy. — Tak, ale ciągle cisza... Wie pan, ile trzeba było się naganiać, żeby tu mieszkać w takim składzie? Bo chcieli koniecznie wydziałami. Załatwiło się. Wmówiłyśmy w samorząd, że w przeciwnym przypadku nie będziemy mogły się uczyć i zejdziemy na manowce. Niby tak twórczo na siebie wpływany, co nie jest zresztą przesadą, tylko zależy w jakim sensie. — Zapraszam panią na kawę. — Dziękuję, korzystam. Funduję panu wino. Proszę bez protestów, bo bez pana do końca miesiąca pijałabym czystą H2O. — Nie protestuję. — No to idziemy, do Fukiera, bo tam najta... to przecież ja płacę, gdzie pan chce. Może być do Bristolu. — Świetnie, do Bristolu. — Niech pan wejdzie za kotarę, tam gdzie umywalka, ja się przebiorę. Ale do Bristolu do restauracji czy do kawiarni? Niech pan tam tego garnka nie przewróci. — Do restauracji, oczywiście. — Bardzo się cieszę, tam tak ładnie grają — pocieszyłam się, że przecież mogłam zgubić pieniądze „na amen". Po powrocie do pokoju wdrapałam się w płaszczu na piętrowe łóżko i przykryłam poduszką na głowę. Chciałam, żeby świat przestał istnieć, ja z nim. — Lilka coś nie w sosie — zauważyła Agnieszka. — Bo nie umie tańczyć dżajfy — rzekła Maria. — A co to jest dżajfa? — zapytała Pelagia. — Jak to? Nie umiecie tańczyć dżajfy? Cały Płock tańczy dżajfę — dziwiła się Maria. — Zamknęłybyście się, co? — powiedziałam. — Cisza, człowiek cierpi — szepnęła Agnieszka. — Idę jutro na wykłady w Lilki swetrze — zakomunikowała Halina. — Jutro w SGSZ-cie zabawa. Idziemy. — Pewno Lilka widziała Michała z jakąś babką. — Krochmalę Michała — wyjaśniłam wytwornie. — Idę się uczyć, ale się najpierw dowiem, co się Lilce stało — zdecydowała Halina. — Uważaj, żebyś się nie dowiedziała — warknęłam. — No mów, przestań się zgrywać. — Mówię wam na odczepne. Zakochałam się, byliśmy na tańcach, bo ja go zaprosiłam, ale on nie pozwolił mi zapłacić. Potem... — Zawiózł ją do domu i zgwałcił — z przerażeniem powiedziała Maria. — Straciłaś cnotę? — zachłysnęła się Pela. — Jak się zgubi cnotę, to przynajmniej nikt jej nie odnosi i głowy nie zawraca — rzekłam. — Co więc, do cholery? — Potem odwiózł mnie taksówką pod akademik. — Lord! Całowaliście się? Kiedy się zakochałaś? I nic nie mówiłaś? — Bo się zakochałam, kiedy was nie było. Dzisiaj. — Naprawdę się zakochałaś? — Na całe życie. Naprawdę. Umrę, jeżeli go nie zobaczę. — Ale po zabawie w SGSZ-cie? Kiedy się spotkacie i co za jeden? — Nie spotkamy się, bo nic takiego mi nie zaproponował. Zwyczajnie: „Żegnam panią, miło mi było panią poznać". I poszedł. A ja stałam i patrzyłam za nim jak głupia. Nie chce mi się żyć. Nawet się nie odwrócił. Widzicie, sama może jestem winna, bo mu klepałam, jak to nam się byczo żyje w pokoju i powiedziałam, że nie spałyście do rana, kiedy nie wróciłam na noc. Wtedy, co to zostałam u tej babki z mojej budy, w dziekance. O dziekance ani słowa, zresztą nawet na to, wydawało mi się, nie zwrócił uwagi. Wiecie teraz, co mógł o mnie pomyśleć. — Jakby się chciał z tobą przespać, to by się właśnie umówił. Myślałby, że będzie miał prostą sprawę. — Tak, ale może on widział we mnie ideał? — Dziwny facet, bo gdybyś mu się nie podobała, to by cię nie zabrał na dancing. A już tam, ideał. Nic tylko wyglądasz na ideał. Na-iwniaczka. — Nie będę żyła bez niego. On jest taki szlachetny, prosty i czysty. — Pewno ma łazienkę. A skąd wiesz, że szlachetny? — No bo wiem. — Marna sprawa. Może ci przejdzie? — A tobie, Agnieszka, przejdzie do Wojtusia? — Idź tam! Zabrałam go do kuzynki i wrzuciłam mu muchę do szklanki. Zakrztusił się i opluł cały obrus. Myślałam, że skonam z tego idioty. — Ty się nie chcesz przyznać, że go kochasz. — Pożyczę ci żakiet w kratkę — powiedziała Maria. — Miłość miłością, ale może byśmy coś zjadły. — Nie mogę jeść. Mam gorączkę. — Rozchorowała nam się z miłości. — Bo lata bez ciepłych majtek. Może przyjdzie albo zadzwoni. Nie przyszedł i nie zadzwonił. Nie wiem, z jakich przyczyn, ale istotnie całą noc płonęły mi policzki, wierciłam się na łóżku, miałam gorączkę. Wmawiałam sobie, że był paskudny, orkiestra rzępoliła jak nasza „wirtuozka" zza ściany i byłam nieszczęśliwa coraz bardziej. Nie poszłam na drugi dzień na wykłady. Usiłowałam czytać, ugotowałam sobie klusek, nic nie mogłam przełknąć. Kiedy wróciła Agnieszka, przyniosła termometr. Trzydzieści dziewięć C. — Nie pójdziemy na zabawę — złożyła mi ofiarę Pelagia. — Lilce będzie przykro. — Chore jesteście? Umysłowo? — pytałam szlachetnie. — Zadzwonimy do naszego pogotowia. Idę — rzekła Agnieszka. W pokojach panowało sobotnie podniecenie, które mi się natychmiast udzieliło. Dochodziły piski i krzyki. Doszłam do wniosku, że jeżeli pójdę na tańce, to może nie będę o nim bez przerwy myślała? Albo umrę i po krzyku. — Idę na zabawę — powitałam Agnieszkę po jej powrocie. — Zgłupiałaś? Zaraz przyjedzie lekarz. — No to przyjedzie. Idę i po wróblach. t — Ale się ciepło ubierz. — Nie, no to jest zupełnie bez sensu, głupie jesteście czy co? — Przyjaciółki! Boicie się, że będę się źle czuła i któraś musi mnie odwieźć do domu! — Wiesz, Lilka... — No to idę. — Włóż ciepłe... — I wełnianą kieckę. — Najlepiej w spódnicy i swetrze. — Tó się spoci. — A jak ludzie musieli z taką temperaturą pracować w obozach koncentracyjnych? Co? — I byli tacy, co przeżyli! — Nic jej nie będzie. Rozrusza się. — Szybko, żebyśmy się wymknęły przed tym lekarzem. ' — Będzie draka. , — Aaa tam! — A ja nie mam pończoch. — Skoczcie któraś do Irki z dwieście siedem, orla ma ze trzy pary. — To ty pójdziesz w pończochach Haliny. — A ja? — obruszyła się Halina. — Ty masz nogi opalone jeszcze z lata, to nikt nie pozna. — Zmarznę. Ale to by wyglądało, że mam nylony bez szew-ków... — Jedź w wełnianych, w szatni zostawisz. — No dobrze. Dajcie mi coś pod szyję. — Która ma gdzie zamelinowany puder? Kowalska, nie było jakiego desantu od cioci? — Ja się nie maluję, bo wyglądam jak dziwka. — A tak to jak po nocy poślubnej. — Myślałby kto, jaką to ma praktykę. — No to smyk, no to cyk, bo doktorek nadleci. Lilka, zapnij się pod szyją. — Macie na tramwaj? — Chodźcież już, do cholery, bo nigdy nie wyjdziemy. — Lilka, tylko nie kokietuj Marka, bo ci się odegram na Stasiu! — Marek? A kto to jest Marek? Zwariowałaś chyba. Gdzie ja mam głowę do kokietowania. Życie bym oddała, żeby on tam był. Nikogo nie widzę. — Zaczyna. — Bredzi w gorączce. A ty się bój o Marka. Jeden Marek na świecie. Kiedy lekarz z pogotownia zajechał karetką pod akademik, portier zdziwił się niezmiernie: — Pani Sagowska chora? Przed chwilą poszła na zabawę. Nie ma pan doktor co wchodzić na piętro. O, klucz wisi. Na zabawie tańczyłam do pierwszej w nocy i cały czas cierpiałam, że nikt mi się nie podoba. W trzy dni później ja byłam zdro- I wa, ale przeziębiła się Agnieszka. Poszłam do Palmy po lekarza. Ponieważ z naszego pierwszego spotkania nic nie wyszło, więc nie wiedziałam, z kim mówię. Jak człowiek usłyszał, że wizytę zamawia Sagowska, omal sam się nie rozchorował ze zdenerwowania. Akurat na niego musiałam trafić! Zgodził się przyjechać do Agnieszki dopiero wtedy, kiedy mu dałam w zastaw moją studencką legitymację. Kiedy wychodziłam, zatrzymał mnie przy drzwiach: — Dziś na pewno nie ma żadnej zabawy? — Słowo. — Przeklęte zwyczaje! Zamiast całej mojej medyczno-społecznej przemowy, rąbnąłbym panią raz wazonem i może by pani zrozumiała, że się nie chodzi na hulanki, jeśli się ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki i nie urządza się kpin z pogotowia. — Wazon, to jest argument. Jeszcze raz pana przepraszam. Ale, panie doktorze, te dwa przestępstwa wynikały z przyczyn psychologicznych. Chciałam o kimś zapomnieć. — Zapomniała pani? — Nigdy w życiu. Nigdy w życiu. Nie zapomnę nigdy w życiu — to dotyczy już nie wspomnień, tylko mojego teraz, nie chcę, nie chcę, nie chcę! Jaka byłam młoda. Wyznałam temu dokorowi, że jestem bez wzajemności zakochana. Mój ówczesny sentymentalizm, podbarwiony smutkiem, bywał przeważnie w stanie płynnym. Zmoczyłam temu lekarzowi łzami biały kitel. Człowiek kiwał głową i zapewnił, że mi to przejdzie, bez żadnych pigułek. Pomylił się. Tylko że teraz... tylko że teraz nie ma mowy o braku wzajemności. I co z tego, mój Boże, co z tego? Zanim zjawił się Remi, moje życie wydawało mi się przeładowane jak źle zapakowana walizka, do której dorzucamy nawet strój narciarski wybierając się w lipcu nad morze — byle więcej. A kiedy przyszedł on, zajął je niemal całe, ale to może się stało tak, bo chciał całe? Przyjemnie wspominać tamto lato nad morzem. Wtedy poznałam prawdziwego rycerza, jedynego właściwie, który mnie nie zawiódł. No i Staś. Ale jakoś przez Stasia to wszystko, do czego myślą nawet wracać się lękam. s Moja przyjaźń z Igorem trwała już prawie miesiąc i po raz pierwszy w życiu obawiałam się, czy nie znudzę się mężczyźnie i nie porzuci mnie dla żaglówki, na przykład. Wmontowałam się do ekipy duszpasterskiej pod hasłem Wychowawcy Dzieci na Koloniach Letnich. W odpowiednich urzędach machałam przed nosem różnym paniom i panom wymuszoną i przesadnie chwalebną opinią z uczelni. Uwierzyli w moje wysokie kwalifikacje i zaangażowali mnie na dwa miesiące. Była to kolonia dzieci pracowników pewnej centralnej instytucji. Odfajkowałam zebranie informacyjno- instrukcyjne, pod stertą toalet w walizce (około siedmiu sztuk szmatek, w tym bielizna) ukryłam wstydliwie papier i pióro i wio, do portowego miasteczka, nad morze. Wiedziałam, że lekarz wyjeżdża z synem. Pierwszy raz zobaczy- łam Igora dopiero na peronie. Stał z ojcem. Był wysmukły jak trzcina, miał ogromne niebieskie oczy i krótko ostrzyżone włosy koloru dojrzewającego owsa. Wyglądał na piętnaście lat. W rzeczywistości miał czternaście i cudem zdał do ósmej klasy. Zaledwie doktor przedstawił mi Igora, dopadł mnie kierownik, wręczył mi listę moich podopiecznych i pokazał palcem wagon, w którym moja trzoda dojedzie do celu. — Więc w tym wagonie pojedzie grupa pani i Maruty. Obejrzałam sobie Marutę i wpadłam w rozwiązły, wakacyjny nastrój . Przede wszystkim odwróciłam się do Maruty tyłem (niby pomagając dziecku ulokować teczkę na półce), poślinionym palcem przejechałam po brwiach, przejrzałam się w lusterku, upudrowałam nos i dumnie wyszłam z przedziału, pełnić w następnym zaszczytne obowiązki. Maruta nie zając, w wakacje spieszyć się nie należy, choćby ktoś miał ślicznie opaloną twarz i młodzieńczy uśmiech. Przejście w korytarzu blokowali rodzice, którzy do ostatniej chwili nie mogli się zdecydować, czy uszczęśliwić nas swoją progeniturą. Przysięgłam jakiejś pani, że dzieci nie będą bez opieki kąpać się w morzu, drugiej dałam słowo, że „w razie czego" poproszę higienistkę, żeby wysypała Ince włosy proszkiem DDT, bo pewnie, szkoda byłoby takich warkoczy. Na peronie miotał się kierownik, atakowany przez tłum odprowadzających. Byłam pewna, że się rozpłacze. Kręcił się dookoła własnej osi, kłaniał, przyrzekał, zaklinał, szantażował, błagał, żeby „państwo zechcieli opuścić peron, a przynajmniej wagon", i przesadzał: — Mamy wysoko kwalifikowany personel. Włos z głowy dzieciom nie spadnie. Prażyło słońce, dochodziła godzina piętnasta. Twarz kierownika zalewały strugi potu. Pociągana za bluzkę, rozpływająca się w u-śmiechach i zobowiązaniach, przeszłam jakoś przez peron. Koło ostatniego wagonu zostawiłam walizkę. Niósł ją w moim kierunku Igor. — Niezły dają wycisk, co? — zagadnął. — Cóż w tym dziwnego, że rodzice martwią się o swoje dzieci — Odparłam pedagogicznie, zastanawiając się jednocześnie, że ten nie najbardziej elegancki zwrot zabrzmiał dziwnie ładnie w jego ustach. - Dziękuję ci za walizkę. — Pojadę z panią w jednym wagonie. Pogadamy sobie. Nie chcę jechać z ojcem, ciągle ma do mnie jakieś żale. Pani też ma na pieńku z rodzicami? — Mam już tylko mamę. Można wytrzymać... proszę, jedź. Trzeci wagon za lokomotywą. — Ja już swoich starych nie wychowam, próżny trud. Jak pani na imię. — Lilka. — Lilka i Marcin. Wiedział kierownik, co robi. — Nie rozumiem? — No, ten wychowawca, Maruta. To repatriant z Francji. Ta blondynka ze szkoły pedagogicznej ma na niego oko. Musi pani uważać. On studiuje romanistykę na UW. Dobrze mu idzie, wiadomo, francuski zna perfekt, tyle lat w Paryżu. Nigdy go pani nie widziała? Pani z UW przecież. Gdybym mógł pani mówić na ty, to od razu bym się lepiej poczuł. — Poczuj się, ale powiedz mi, skąd ty to wszystko wiesz? — zapytałam. Niebieskie oczy popatrzyły na mnie ze zdziwieniem. — Kręcę się tu po peronie od godziny. — Nie wzięłam tego pod uwagę. No, to zadekuj się w wagonie. — Zaniosę ci walizkę. Lekka, jak na dwa miesiące. Fajna z ciebie dziewczyna. Nie wozisz ze sobą dużo łachów. Marcin będzie pewnie o mnie zazdrosny, ale to nic nie szkodzi... — Czuję, że jednak pojedziesz z ojcem. — Zmiatam i nic nie mówię. Pomogę ci paść te gęsi, jeśli zagrasz ze mną w warcaby. Tak. To była wzajemna miłość od pierwszego wejrzenia. Igor nie odstępował mnie. Rozmowy z nim były tak interesujące, że promienny uśmiech w kierunku Marcina ciągle odkładałam „na jutro". — Czemu się ze mną włóczysz, zamiast się czymś zająć? — spytałam kiedyś Igora. — Morowa z ciebie babka — dowiedziałam się. Wprawdzie zwrot/ „morowa babka" nie był komplementem, o jakim się marzy, ale w/ ustach Igora wszystko miało wdzięk. Kiedy siedziałam z dziećmi na plaży, Igor, wyciągnięty na całą swą imponującą długość, tkwił przy mnie. Brodę podpierał pięściami, marszczył okrągłe oblicze, wykrzywiał się i zarzucał mnie gradem pytań: — Jak myślisz, marynistom to chyba brak piątej klepki, co? Van Gogh, to był malarz... Czy wiesz, że on sam sobie obciął ucho? Ciekawe, czy Picasso potrafi tak normalnie rysować? Świetnie podrabiam jego gołębie. Jak symbol nasz Picassa gołąb leci, tra la la la, tra la la, tra la la. Co ty czasami piszesz? Jak nie chcesz, to nie mów. Co by to było, gdybym wyłysiał w tak młodym wieku? To byłby ubaw. Muszę się często czesać, to pobudza wzrost włosów. Marcin patrzy na ciebie w jadalni cały czas. Kierownik ma oko na tę blondynkę z pedagogicznej. Ona mdleje na widok Marcina. Życie jest skomplikowane, nie uważasz. Kierownik jest żonaty, ma dwoje dzieci. Czytałem Annę Kareniną. Ona była mężatką. Wyszła za takiego faceta, który miał odstające uszy. Potem spotkała w pociągu przystojniaka, hrabiego Wrońskiego. Wyjechała z nim do Włoch i może byłoby dobrze, ale była zazdrosna, no i te wszystkie cioty w Petersburgu okropnie na nią napadały. Forsę, owszem, miała. Nieźle to napisane, ale zamiast wyjechać w podróż dookoła świata, jak się z tym przystojniakiem coś nie kleiło... — Zmiłuj się! Czytałam. Nie pleć. — Szkoda, że ty nie znasz pani Suchej. To nasza dozorczyni, dużo z nią rozmawiałem. Powiedziałem jej, że nie chodzę do kościoła, bo jestem prawosławny, a do cerkwi daleko. Uwierzyła, przez to moje rosyjskie imię, bo babkę miałem Rosjankę. Pani Sucha powiedziała, że „ona coś tak czuła". Powiedziałem jej, że chodzę do akademii wróżbiarskiej i nawet kiedyś w piątek postawiłem jej karty. Przepowiedziałem jej dokładnie, że pan Suchy zachodzi do takiej brunetki, gruba niemożliwie, z kiosku z piwem. Więc tam poleciała, jak złapała kufel i lu piwem w tę brunetkę. A Suchego pięścią w plecy. Jak ci szło w budzie? Ściągałaś na maturze? — Nie dało się — odpowiedziałam wklepując sobie krem. — Posmaruj mi plecy. Smarował i gadał: — Życie człowieka, który nie zwiedził całego świata, jest mało warte. Ojciec i mama chcą, żebym poszedł na medycynę. Nawet jest w Gdańsku katedra medycyny tropikalnej, ale mowy nie ma. Pójdę do szkoły morskiej albo ostatecznie na historię sztuki. Jednostka... — Jednostka okropnie bredzi. Nie dziwię się, że jednostka miała na półrocze pięć dwój. — No to co? Wyciągnąłem się. Zabawimy się, uważaj! — Muszę uważać na trzydzieści jednostek płci żeńskiej. — Wszystkie mamy na muszce. i — Odlicz. , — Wszystkie. Widzisz tę boję? To będzie transatlantyk. No, już, zaczynamy. Przepraszam, czy pani do Nowego Jorku? Po co, droga pani, to brzydkie miasto. Ja na morza południowe. Ale najpierw do Marsylii. Może chce pani zwiedzić spelunki marynarskie? To niech pani wysiądzie ze mną. W Marsylii będziemy tylko tydzień. I dalej. Podróże, jedynie podróże dają nam złudzenie swobody. — A cóż pan może powiedzieć o tęsknocie za swobodą? — dałam się wciągnąć. — Ooo, droga pani? Ma pani zapewne na myśli mój młody wiek. Lata nie mają żadnego znaczenia. W każdym wieku ma się dziwne pragnienia... — Marcin! — krzyknęłam. — Zajmij się przez pół godziny moją grupą. — W porządku. Na nosie przylepiłam płatek ligniny i wyciągnęłam się na gorącym piachu. Morze cudownie szumiało. — Muszę być w Nowym Jorku — wyjaśniłam towarzyszowi oczekiwania na statek. — Ale dlaczego pan wysiada w Marsylii? — Interesy — dobiegł mnie konspiracyjny szept — w obcasach mamy brylanty, a w kiełbasie marihuanę. Tam czeka agent. — Wysiadam z panem — zdecydowałam się. Ale przypominając sobie o tych nieszczęsnych czternastu latach i stopniach na półrocze, ucięłam bezlitoście: — Dość wygłupów. Higienistka na mnie kiwa. Skocz mi do kiosku po papierosy. Dwie dziewczynki z grupy Marcina rozstrzygnęły jakiś problem przy użyciu piasku. Mimo współdziałających z nami łez, zużyłyśmy wiele energii i perswazji, żeby im przemyć oczy roztworem kwasu bornego. Kiedy już mogły bez przeszkód podziwiać błękit nieba, doszedł do mnie Marcin. — Jest w jadalni potańcówka wieczorem. Przyjdziesz? Kiwnęłam głową. Niepewnie, bo to była niełojałność. Igor gardził tańcami. Wiedziałam wprawdzie, że moja pozycja jest mocna. Po- trafiłam rozebrać rower na części i złożyć go z powrotem. Znałam geografię, orientowałam się w głównych kierunkach malarstwa, ale na dobrą sprawę udawałam tylko, że rozumiem, kiedy Igor mówił: „Płyniemy lewym halsem prawego bajdewindu". Na tańce poszłam nękana wątpliwościami. Igor, kiedy mu zakomunikowałam: „Idę potańczyć z Marcinem", kopnął kamyk i powiedział: „No, to idź". W tamten lipcowy wieczór nawiązała się między mną a Marcinem nić sympatii, jak to się mówi. Nawet nie pajęcza, ale także nie powróz. Skrzypiący adapter, spojrzenia, bliskość opalonych ciał, wreszcie spacer w strugach ciepłego deszczu. Po tej zabawie codziennie rano na parapecie mojego okna leżał pęk czerwonych róż. Były cudownie świeże, na delikatnych płatkach błyszczała rosa. Przyjemnie było budzić się rano, brać kwiaty — dowód nieśmiałego rodzącego się uczucia Marcina. Słuchałam, jak podśpiewuje w swoim pokoju, wydawał mi się coraz bardziej miły i ładny. Nie wspominałam mu ani słowem o kwiatach, nie dziękowałam. Bałam się naruszyć urok tej milczącej adoracji. Świat był pełen blasków, kochał mnie chłopiec i tak ładnie potrafił to wyrazić. Bez zbędnych słów. W połowie miesiąca miała być wizytacja kolonii. Kierownik o-znajmił, że przyjeżdża pani, właściwie wiceminister, że wszystko ma być w porządku, że trzeba po nią wyjść na dworzec, najlepiej z kwiatami i, że „sami wiecie". W mieście nie było kwiaciarni, ale otaczające nas wille tonęły w pachnących klombach. Poszliśmy więc dokonać zakupu. Otyła właścicielka ogródka zdradzała wielką ochotę do transakcji. Już, już miała ściąć wielkimi nożycami pierwszy kwiat, kiedy eksplodował kierownik: — Prosimy o duży bukiet, bo do nas na kolonię przyjeżdża ważna osoba. — Na kolonię?! — zachłysnęła się jejmość. — Na kolonię! Złodzieje! Bandyci! Psubraty! Pół ogrodu już mi ten z kolonii,ukradł! Zjeżdżać mi stąd, bo zawołam milicję! Nie mogę go, drania, upilnować. Ale już ja go złapię! W nocy, kanalia, przychodzi! Poproś, to może dam, ale nie kradnij. Czekaj, draniu! Nożyce skierowała w stronę kierownika, który opuszczał posterunek w ogromnym pośpiechu. Marcin wykazał zadziwiający spokój. Nawet się uśmiechał. — Nie martw się — powiedziałam coś po raz pierwszy na temat naszej tajemnicy. — To było cudowne i te krzyki nie są w stanie tego zniszczyć. — Cóż ty znowu, Lilka. Czym się mam martwić. Ale kto to zrywa, nie domyślasz się? — Nie — odpowiedziałam. Byłam bardzo zadowolona, że on też nie chce o tym mówić. Poza tym... kradł dla mnie. To się trochę liczy u kobiety, takie przestępstwo tylko dla niej. Rozważania etyczne musiały zejść na drugi plan. Drzwi pokoju, w którym mieszkałam z koleżanką, zastałam otwarte. Na łóżku kuliła się moja współlokatorka. Długi, długi, zawsze blady nos kierownika poczerwieniał. W kącikach warg zbierała się piana. W dzbankach, szklankach, obtłuczonych butelkach, termosie i umywalce panoszyły się róże. Kierownik na mój widok poderwał się z krzesła i zasyczał: — To pani! Miłośniczka kwiatów! Ta poezja, co? Czy pani wie, jak to się nazywa? No, niech pani powie! Obok mnie stał Marcin. Wyobrażałam sobie, jakie upokorzenie musiał przeżywać. Chciałam mu pomóc, przyznać się do win nie popełnionych, ale spojrzałam w dwa potoki wściekłości płynące z oczu kierownika i powiedziałam zimno: — Dostaję te kwiaty. Myślałam, że to od pana. Koniec złudzeń. Mój zwierzchnik wykręcił na środku pokoju zgrabny piruet, potrącił stojący na podłodze obok łóżka dzbanek z kwiatami, machnął ręką niezdecydowanie i kiwając mi przed twarzą zgiętymi palcami, uzupełnił: — Amory! Już miał wyjść, kiedy nagle skierował swoją prokuratorską mowę do Marcina: — To ty! Nie jestem ślepy! Widzę, co się dzieje. Serenady pod oknami kosztem opinii kolonii. No, to ja wam, ja wam... Zapewne chciał dodać: „pokażę", ale na ogół równy z niego facet, jęknął więc tylko boleśnie: „Kradzież!" Chcąc złagodzić brutalność interwencji sił zewnętrznych w naszą romantyczną historię, zbliżyłam się do Marcina i położyłam mu rękę na ramieniu. Objął mnie. W drzwiach stanął kredowoblady Igor. Swoim wszystkowiedzącym spojrzeniem obrzucił pokój, nas. Jego oczy, niezwykle poważne, zatrzymały się na Marcinie. Powiedział powoli, załamującym się głosem: — Kradzież? Kradzież to w tej chwili, panie kierowniku. To ja, ja, ja... Usłyszałam trzaśniecie drzwiami. Zamiast serca miałam bryłkę lodu. Zdjęłam z moich pleców rękę Marcina. Chciałam wyjść z pokoju, kiedy ponownie wpadł Igor i patrząc na mnie lśniącymi od łez oczami, krzyknął: — I żebyś sobie wiedziała, Lilka! Wiedziałam „sobie" już wszystko. Marcin na próżno szukał moich oczu. Bohater! Jakżeby chętnie wystąpił w roli złodzieja. W roli, której się nawet nauczyć nie potrafi. Lecz skoro ktoś mu tak zgrabnie podpowiedział, oklaski można by zainkasować... Przekreśliłam go w jednej sekundzie, kategorycznie, bez prawa apelacji. Dziecinny protest Igora przeciwko usiłowaniom odebrania mu autorstwa pomysłu z różami wzruszył mnie. Czy ma do mnie żal, że nie wiedziałam, od kogo te kwiaty? Ale było coś, co musiało mnie zastanowić. Zaniepokojona, postanowiłam porozmawiać z jego ojcem. — Panie doktorze, boję się, to śmieszne trochę, ale się boję... — Panno Lilko, niech się pani nie boi, Igor się już w pani zakochał. Dowodzi to tylko jego rozsądku — próbował zażartować, widząc moją przerażoną minę. — Czy mam przestać z nim przebywać? Co mam zrobić? — Nic. Przebywać z nim w dalszym ciągu, nie usiłować go oddalić od siebie. Wtedy uświadomiłby sobie rzeczy, o których w tej chwili nie ma pojęcia. Gdyby zdawał sobie z tego sprawę, unikałby pani. Sprawa jest typowa. W tym wieku można się kochać w księdzu, Napoleonie, aktorce filmowej. A on akurat kocha się w pani. Niech się pani tym nie przejmuje. Wielbiciele z nie ukończonym piętnastym rokiem życia nie są uciążliwi. Przejdzie mu to jak katar. Jeśli będziecie utrzymywać kontakt w Warszawie, sama się pani przekona. Po pewnym czasie zauważy, że jego koleżanka z klasy ma bardzo jasne włosy i długie rzęsy. Całkowicie polegam na pani takcie. — Panie doktorze. Może my się mylimy? Lubi mnie po prostu. Ma takie żywe usposobienie, wie, że mi się to podoba. Poza tym cierpliwie słucham jego głośnych marzeń... imponuje mu, że ktoś ze świata dorosłych przechodzi na jego stronę. — Być może. To bardzo trudny chłopak. Szalenie zdolny, niestety, nie bardzo potrafi się skoncentrować. Cieszę się, że pani ma na i niego wpływ. Odkąd panią poznał, czesze się, czyści paznokcie i , mówi „dziękuję". Dobrze, że to pani, a nie Krzysztof Kolumb, gdyż byłby gotów zorganizować jakąś wyprawę przez Bałtyk na dmuchanym krokodylu,, w poszukiwaniu drugiej Ameryki. Pisałem żonie o pani. Chce panią poznać. Czy odwiedzi nas pani w Warszawie? — Bardzo chętnie. Dziękuję panu. Polegać na czyimś takcie jest łatwiej, niż obdarzonemu zaufaniem ten takt wykazać. Nie mogłam zrezygnować z towarzystwa Igora. Przez dwa dni po historii z różami patrzył na mnie jak wilk. Już żałowałam, że nie mam czternastu lat i bardzo jasnych włosów. Brakowało mi smarkacza. W tym czasie sprzątaczki „wymówiły" dezynfekcję ubikacji. Niszczą się ręce i środki odkażające mają niemiłą woń. Doktor po namyśle orzekł, że pracę tę mogą wykonać wychowawcy i higieniści. I że on sam, owszem, da przykład. Myślałam właśnie, że życie jest zagadkowe i z kubłem chlorowanego wapna w ręku szłam przez korytarz na nowe miejsce pracy. Dobiegał stamtąd rzeczowy wykład doktora na temat elementarnych zasad higieny i hydrauliki. Wynurzył się Igor. — Zostaw to, ojciec ci nic nie powie. Postanowiłam spuścić żelazną kurytynę na naszą przeszłość i nie wygłaszać żadnej przemowy na temat nietykalności kwiatów w cudzych ogródkach. Poza tym, bardzo się ucieszyłam, że jest ze mną, że nie byłam zmuszona stosować sztuczek dla naprawiania stosunków. — Nie bardzo mogę, skoro inni to robią... — No chodź, szybko, coś ci pokażę. .;¦ Uwolniona w ten miły sposób od obowiązków, których wypełnianie nie leżało w moich życiowych aspiracjach, wyszłam z nim przed budynek. — Co? — zapytałam. — Nowego ratownika. Tamten prawie nie umiał pływać, heca, nie? — Heca! Może ten w ogóle nie umie pływać, ale to jednak jest ktoś, a nie coś. Skocz no po oranżadę. Przez to wysługiwanie się nim utrzymywałam odpowiedni dystans. Odwrócił się na pięcie i „skoczył". I znów było jak dawniej. Nie rozstawaliśmy się prawie. Rano, bardzo wcześnie, gwizdał pod moim oknem, co oznaczało, że pogoda jest cudowna i dzień zaczynamy od kąpieli w morzu. Wyskakiwałam przez okno, żeby otwieraniem skrzypiących drzwi nie budzić koleżanki i dzieci. Igor był rumiany, na ustach miał ślady pasty do zębów. Podczas jednej z tych eskapad przepływał statek norweskiej marynarki handlowej. Wyszłam z wody i kłapiąc zębami zawinęłam się w szlafrok. — Pan może do Lizbony? — zagadnęłam. — Tak. Pani też? Świetnie się składa. Muszę być także w Madrycie. Wie pani, jeszcze nigdy nie widziałem walki byków. Ile razy jestem w Hiszpanii, zawsze mam czas wypełniony. — Rozumiem. Prado... zapewne interesuje się pan sztuką? Trudno się dziwić, że w kraju Goyi... Co do mnie, widziałam corridę kilkakrotnie. Przyznaję, że sama atmosfera otaczająca corridę zawiera w sobie coś niezwykłego. Coś, niestety, mało już współczesnego. Ale samo widowisko jest obrzydliwe.c Raziło mnie to, marzyłam o przyjaźni wykrystalizowanej, czystej. A to dawał mi Igor. Znaczył dla mnie więcej, niż mu to kiedykolwiek przyszło do zwariowanej głowy. Może w tym była tęsknota jedynaczki, dziecka, które dzieciństwo przeżyło między dorosłymi — nie wiem. Kiedy czasami w ferworze tasiemcowych opowieści mówił do mnie „bracie" albo wręcz „brachu", czułam, jak koło serca mam ciepłą plamę tkliwości. Kierownik, w uznaniu moich zasług na niwie wychowawczo-kultu-ralnej, na czas podróży wziął moją grupę pod swoją opiekę i pozwolił mi zostać na Wybrzeżu. Nie miałam po co wracać do Warszawy. Żegnaliśmy z Igorem nasz grajdołek. Była wysoka fala. Jak w złym filmie na maszcie łopotała czarna flaga: „kąpiel wzbroniona". Zostałam z moją nadgryzioną czasem walizą i pierwszym pociągiem wyjechałam. Postanowiłam zwiedzić Gdańsk. Przysięgłam sobie, że wystrychnę Banasiaka na dudka. Miałam powody do wendety. Planowanie zemsty za to, że nie mogłam go całkowicie ignorować, obróciło się w końcu w mój czyn o wysokich kwalifikacjach etycznych. Zdaje się? Jeżeli liczą się efekty, a nie intencje... choć tu dałabym przewagę intencjom, co obniża znacznie kwalifikacje etyczne. Lecz jeśli staram się być w tej relacji uczciwa wobec wszystkich — uczciwość należy się także mnie. Zemsta była w zamierzeniu i później w szukaniu satysfakcji w rozmowach z Banasiakiem. W czasie tej walki zapomniałam, że się „odgrywam", zaczynałam niemal wierzyć, że gdyby Banasiak w ogóle nie figurował w spisie ludzkości, tak samo zajęłabym się sprawą Tankowskiej i żałowałam, że Banasiak istnieje. No, ale przecież nie wiadomo, czy gdyby nie istniał... Nie rozstrzygnę tego już nigdy. I żeby wszystko było jasne, muszę dodać, że dławiła mnie konieczność ukrycia tego i to, że nie mogę mu rzucić tego w twarz. Jej nie miałam nigdy ochoty o tym powiedzieć. W rezultacie nie wie nikt. Waśń między mną a Banasiakiem zaczęła się na drugim roku studiów, zresztą daty tu nie mają znaczenia. — Dlaczego ty się nie weźmiesz za poważną pracę społeczną? — zagaił kolega Ryszard Banasiak. — Uczę się. I zresztą, co proponujesz? — Na zebraniach grupy nie jesteś zbyt aktywna. Słuchaj, a dlaczego ty zrezygnowałaś z psychologii? Co się za tym kryje? Zawiodło mnie wyczucie sytuacji, może zresztą nawet nie to. Jeśli nie sprowokowana nie mogłam się „stłumić", trudno mi wymagać od siebie opanowania, kiedy widziałam nad swoją twarzą obłudny uśmiech, który miał stanowić przynętę dla mojego wybuchu i powiedzenia wszystkiego, co myślę. Chyba. Tak to odczytałam. Nie odpowiedziałam nic tak państwowotwórczo, że „jest to dziedzina, która mi pozwoli...", tylko rzekłam: — Dziecino, mogłabym ci tu wyrecytować jakieś cztery prawa dialektyki, ale może chcesz się dowiedzieć prawdy? — Oczywiście, prawdy, my cenimy tylko prawdę. — Chociaż jedyny punkt styczny w naszych rozmowach. Tu się zgadzamy. Odłóżmy spory światopoglądowe na inną okazję. Powiedz, co to ciebie obchodzi, dlaczego ja nie chciałam studiować psychologii? — Spory światopoglądowe? To znaczy, tu mogą istnieć między nami rozbieżności? — Oczywiście, że tak, przecież cię nie znam zbyt dokładnie — zażyłam go. — Słuchaj, Rysiek, nie chcę ci wstawiać głodnych kawałków, nie drżę przed tobą i ponieważ wiem, że właściwie możesz mi zrobić wszystkie świństwa, powiem ci prawdę. Widzisz, błąkał się po szkole taki informator o studiach, ale zawierał głównie adresy. A ja w tym czasie czytywałam Tołstoja i Dostojewskiego, i wyobraź sobie, Makarenkę, i doszłam do wniosku, że tylko psychologia. No, więc kiedy przyjechałam do Warszawy, ruszaj wyobraźnią w dalszym ciągu, to nie zaczęłam od dancingów, tylko od biblioteki na Koszykowej, żeby się zorientować, co ja właściwie będę studiować. Zorientowałam się czytając to i owo, że psychologia przechodzi pewien kryzys, jest wręcz w jakimś impasie. I jeszcze, żeby się nieco wybielić w twoich oczach, więcej tam biologii niż tajemnic ludzkiej jaźni. Zabrałam więc papiery z jednego dziekanatu, prosiłam, tłumaczyłam, że lepiej się wycofać z biegu na progu, niż uderzyć głową w ścianę. To jest wydział humanistyczny, rzeczowy, spokojny i nie podlegający specjalnym wstrząsom. Jestem zadowolona. Voila. Zrozumiałeś? — Zbyt dobrze. Nie odpowiada ci upolitycznienie nauki? — Wiedza jest czymś obiektywnym. Słuchaj, może ty byś się przeniósł na psychologię i byłoby wszystko w porządku? A skąd ty się znalazłeś na naszym wydziale? Z powołania? — Bezwzględnie tak. — Kłamiesz, niech tu skonam w tej chwili. Ty się właśnie minąłeś z powołaniem. I nawet z epoką. Powinieneś być ojcem przełożonym w jakimś średniowiecznym zakonie o najbardziej ciężkiej regule. Twarzowo by ci chyba było w habicie. Ty, spróbuj. Pożycz sobie gdzie i przyjdź tak na bal maskowy do ASP. — Może zostawimy żarty. Ty miałaś dyplom przodownika? — Umiesz, dziecino, moją ankietę na pamięć, więc zapytaj od razu, jak ja dostałam ten dyplom. — Właśnie. Ciekawe, czy dlatego, żeby go zdobyć, pracowałaś aktywnie i kryłaś się z takimi wypowiedziami? Maskowałaś się? — Dostałam przez pomyłkę. W klasie była Sadowska i Sagow-ska. Dyplom miała dostać Sadowska, ktoś zamiast „d" wstawił „g" i tak już zostało. Nie mieli pod ręką gumki atramentowej. Jasne? — W jakich okolicznościach zginął twój ojciec? — doszedł w śledztwie do punktu, który mnie wytrącił z równowagi już całkowicie. — Zginął w czasie wojny? W obozie? Umarł? — Słuchaj no, Banasiak. Odwal się od mojego ojca i ode mnie. Dobrze? Wyjaśniam ci, bo wiem, że ZMP ma prawo do pewnej czujności i mobilizacji uwagi. Zginął. Został rozstrzelany przez ekspedycję karną SS w 1941 roku za to, że na terenie miasta przebywał oddział partyzancki. Był lekarzem. — To znaczy współpracował z partyzantką? Z jakim ugrupowaniem? — Nie należał do żadnej organizacji. Był wielkim społecznikiem, ale ty nie rozumiesz, co to znaczy, i nie mówię tego po to, żeby przed tobą trzymać pozycję, tak było rzeczywiście. Nie zginął za komunizm, tylko zwyczajnie, to byłaby przesada. I zejdź mi szybko z oczu. — Co byłoby przesadą? — Przesadą byłoby, gdybym tak powiedziała. — Ty jesteś cwaniaczka. Co innego miałaś na myśli. Wymknęło ci się, że przesadą byłoby zginąć za komunizm. — A teraz mi się wymyka, że ty jesteś ostatnim baranem, jaki się pasie na tej ziemi. Poza tym nie łudź się, że umocnisz się na stołku wykrywając we mnie wroga klasowego. Już i tak nikt na całym wydziale w ciebie nie wierzy, tak, wszyscy mówią, że jesteś karierowiczem. A co ja miałam na myśli, to ty tego na szczęście nie wykryjesz. — Nie tylko wykryję, ale postaram się to udowodnić. — Postaraj się przebywać ode mnie w przyzwoitej odległości. Cześć. — Cześć, koleżanko Sagowska. Z tym karierowiczem to była nieprawda. Jeśli ktoś tak nawet o Banasiaku myślał, nie mówił tego głośno. Ale sądzę, że to nie była powszechna, choćby milcząca opinia. I ja, niestety, nie mogłam myśleć podobnie. Może był w nim jakiś bakcyl władzy, ale nawet tu nie mogłam się doszukać inspiracji jego fanatycznej działalności. To mogło się objawić później, kiedy już odczuł, że zaszedł dość wysoko, aby „kierować" innymi. A jaka byłabym ja, gdybym była trochę inna, gdybym do moich przekonań była w stanie dołączyć wszystkie te żelazne rygory, których przestrzegał Rysiek? Gdybym była nie tyle bardziej zaślepiona, ile bardziej jednokierunkowa, mniej rozdrobniona w całym szeregu rzeczy, które do Banasiaka nie docierały. On był w pewien sposób ascetą i ta as-ceza sięgała głębiej niż czyny, sięgała myśli. Chlasnęłam go tym karierowiczem, bo dotknął mnie bardzo boleśnie i jak dobry bokser po odzyskaniu przytomności, którą stracił inkasując cios w żołądek, zdobyłam się na refleks. Ja też mogę uderzyć, mogę znokautować. Widziałam niemal, jak Rysiek siedzi w jakichś czterech ścianach, usiłuje czytać i na wszystkie litery nakłada mu się pytanie: „To tak o mnie sądzą? Za moją pracę?" — aż piałam z zachwytu nad sobą. Ale później przemyślałam to dokładnie i doszłam do wniosku, że to nie ten charakter, że on sobie powie: „Karierowicz? Karierowicz? Nie interesuje mnie, co sądzą moi wrogowie. Będę nadal postępował tak, jak uważam, że jest słusznie". Posmutniałam. Może nie ugodziłam go tak bardzo, jak chciałam. Czekałam na jakąś okazję i nie umiałam sobie powiedzieć, na jaki to przychylny układ sytuacyjny tak wyczekuję. On trzymał się ode mnie „w przyzwoitej odległości", kłaniał mi się tylko wtedy, kiedy na siebie wpadliśmy gdzieś na uczelni, ale to był ukłon... jakiś skłon powiek, nie głowy. Odpowiadałam tak samo. To nie mogło mi wróżyć nic dobrego, no, ale wiedziałam, że on też czeka na okazję. A jeśli już ją miał, ja miałam Nike Hanusównę, organizacyjnie równie niemal mocną jak Banasiak. On z nią się liczył, musiał się liczyć. Domyślałam się, że oni na mój temat często rozmawiają, że stałam się dla nich taką trochę piłeczką pingpongową — kto ma rację z tą Sagowską? „Okazja" zdarzyła mi się w jakieś trzy tygodnie potem. To było nawet za szybko, żebym się od razu spostrzegła, że można to podciągnąć pod wyczekiwany układ sytuacyjny. Było zebranie zetempo-wskie całego kursu. Usiadłam jak zwykle blisko drzwi, bo kiedy cały kurs zaczął palić, szczypały oczy, nie było czym oddychać, a drzwi były uchylone. Zastanawiałam się, ile uchwalimy roboczodniówek i człowiekogodzin i czy znowu podejmiemy zobowiązanie, że damy występ w ramach łączności z młodzieżą robotniczą, bo wtedy Nika naturalnie wyskoczy z kwartetem. Na początku wszystko zapowiadało się normalnie i miało przebieg zgodny z rytuałem niemal każdego zebrania. Zagaił sekretarz roku, Kazik Ratlarski, niezwykle sympatyczny chłopak. On na ogół nie nastawiał się na „wykrywanie" i odróżniał Poloneza Fantazję Chopina od Poloneza As-dur. I od czasu, kiedy go spotkałam na koncercie w Filharmonii, patrzyłam na niego bardzo ciepło. No, ale jazzu to już pewnie nie słuchał. — Proszę koleżeństwa, dzisiejsze zebranie prawdopodobnie będzie trwało długo, bo mamy dużo spraw do omówienia i jeśli ktoś ma jeszcze coś załatwić, to proszę teraz, żeby później nie przeszkadzać. Listy obecności sprawdzać nie będę, proszę sekretarzy poszczególnych grup o karteczki z nazwiskami osób nieobecnych. Kazik brał zazwyczaj takie karteczki i żądał później usprawiedliwienia od osób nieobecnych, ale usprawiedliwienie przyjmował każde. Kiedyś mu powiedziałam: „Ciotka mi zachorowała". Wybrałam dlatego powód najbardziej naiwny z naiwnych, żeby mu dać do zrozumienia, że moja absencja wynikła z przyczyn wyższych, głęboko uzasadnionych i takich, o jakich się nie mówi. Uwierzył w ciotkę. Wierzył w ludzi i wierzył ludziom. Zrobiło mi się wtedy głupio, ale nie sprostowałam, bo pomyślałam sobie, że może byłabym pierwsza, która odebrałaby mu jakieś ładne złudzenia. Okazało się, że tylko jedna osoba miała coś do załatwienia — wszyscy inni byli z góry przygotowani, że zebranie roku będzie trwało długo. Pierwszym punktem był beret, spodnie i fajka intelektualisty z trzeciej grupy. Intelektualista wstał i skontrował: — Proszę koleżeństwa. Samokrytycznie przyznaję, że mój sposób ubierania się odstaje trochę od ogółu... Lecz nie wynika to z mojej sympatii do zachodniego stylu życia, wręcz przeciwnie. Żywię głęboką pogardę dla bikiniarzy. Styl mojego ubioru wynika z naśladowania Ilji Erenburga, dla którego żywię gorące uwielbienie. Ale jeśli koledzy uważają, że to jest niezgodne z naszą postawą, jestem gotów zrezygnować i uznać, że naśladownictwo posunąłem zbyt daleko. „Geniusz" — pomyślałam. Intelektualista miał szansę pozostać w swoich dotychczasowych spodniach, bo nikt nie odważył się zaatakować Ilji Erenburga. Na tapetę wjechała grupa pierwsza. — Proszę koleżeństwa — powiedział Kazik — wiemy już wszyscy o tym ubolewania godnym incydencie, jaki wydarzył się w pierwszej grupie. Doszło do tego, że asystent nie chce prowadzić z tą grupą ćwiczeń. Cała sprawa odbiega, niestety, od nieporozumienia i przekracza nawet ramy wyczynu chuligańskiego. Chcielibyśmy wierzyć, że wynikło to wszystko z nieuświadomienia, ale, niestety, mamy w tej grupie ludzi, którzy musieli sobie zdawać sprawę, że to, co się tam działo, ma posmak wrogiego nam wystąpienia. I nie znalazł się nikt, kto by potrafił położyć kres tej dyskusji, jeśli to naturalnie można nazwać dyskusją. Proszę sekretarza tej grupy, kolegę Zyga-dlewicza, aby nam to dokładnie zreferował. — Proszę koleżeństwa — zaczął Zygadlewicz — więc to było tak. Asystent, wyjaśniając nam coś, powiedział zdanie, że nie ma ruchu bez materii i nie ma materii bez ruchu... — Co to znaczy, wyjaśniając nam coś — usłyszałam głos Bana-siaka. Obejrzałam się do tyłu, bo właśnie atakował z tamtej pozycji. Zdarzało się, że Banasiak brał udział w zebraniach naszego roku, ale wtedy zajmował poczesne miejsce w prezydium. „Co ten dureń tam robi? — zastanawiałam się. — Pewnie sprawdza, czy Kazik dobrze prowadzi zebranie. Inspekcja — uspokoiłam się. — Ale naskoczył na Zygadlewicza? Bądź co bądź sekretarza grupy nie atakuje się tak publicznie, jeśli się nie szykuje jego obalenia. To pewnie dlatego, że Zygadlewicz nie potrafił położyć kresu tej dyskusji. Kazik powiedział, że już wszyscy słyszeli, a ja nie słyszałam, co oni tam narozrabiali. Coś podobnego! No, jak jest Banasiak, to jednak przestanę rysować te ptaszki. Gdyby znów się zaczął czepiać o głupstwa, to mi braknie sił do decydującego uderzenia". — ... kolega chce powiedzieć, że na ćwiczeniach myśli o niebieskich migdałach. A za te godziny klasa robotnicza naszego kraju daje koledze stypendium i wynagrodzenie asystentowi. W dodatku kolega jest sekretarzem grupy i winien być wzorem zdyscyplinowania — wyjaśnił Banasiak. — Proponuję, żeby kolega Banasiak na razie nie przerywał, później poprosimy go o podsumowanie dyskusji. W tej chwili chcielibyśmy się dowiedzieć o zajściu w pierwszej grupie — rzekł Kazik. — Więc kiedy asystent powiedział, że nie ma ruchu bez materii i nie ma materii bez ruchu — kontynuował Zygadlewicz, ale już głosem urywanym i niepewnym — to na to wstał kolega Kalinowski i powiedział, że w temperaturze zera bezwzględnego ruch cząsteczek zamiera. „A miałam takiego czarującego nauczyciela fizyki, że i ja to pewnie powinnam pamiętać. Niestety, nawet nie znam liczby, która byłaby adekwatna do zera bezwzględnego. Zdaje się, minus dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie, jeśli mi się nie pomyliło na przykład z wysokością Łysicy. Nie. Łysica sześćset jedenaście. Ciekawa jestem, ile to się pociągnie. Czy oni z byka spadli! Jak teraz zaczną wałkować to zero, to znowu pójdę spać o pierwszej w nocy, bo muszę się przygotować do jutrzejszych ćwiczeń. Że też nie zostawiam sobie nigdy jakiejś rezerwy czasu. Nie, no jestem beznadziejna, absolutnie beznadziejna". — ... no i kolega Kalinowski powiedział, że wtedy jest materia, ale nie ma ruchu, i co asystent na to. A asystent odrzekł, że temperatura zera bezwzględnego jest pojęciem czysto teoretycznym. Kolega Kalinowski się upierał, że naukowo uzasadnionym. Wtedy ktoś powiedział, nie pamiętam kto, że należy się liczyć z promieniowaniem. Na to kolega Kalinowski powiedział asystentowi, żeby sobie wyobraził, że jednak mamy to zero bezwzględne i to wszystko się dzieje w obudowaniu z plutonu, a pluton nie przepuszcza promieni, że tak wyczytał zdaje się w „Problemach", i domagał się od asystenta wyjaśnień. Wtedy asystent powiedział, że jest humanistą, a nie fizykiem, i przekonsultuje to na wydziale fizyki, i nam odpowie. Ale wtedy wstała koleżanka... „Na miłość boską, to rzeczywiście świństwo tak asystenta zaginać. Jasne, że nie jest fizykiem, a ten mędrzec, Kalinowski, przeczytał gdzieś jakieś zdanie i usiłuje imponować. Może sobie to sam rozstrzygnąć w bibliotece, ale pewnie, szkoda czasu, łatwiej kogoś narazić na śmieszność. Bardzo lubię tego asystenta, kocham rozumieć, ale w sprawach ruchu i materii zawodzi mnie wyobraźnia. Jeśli pomyślę, że w krześle, na którym siedzę, nieustannie krążą elektrony po orbitach atomu, no, to mnie pusty śmiech ogarnia. Trudno mi zrozumieć, że coś się dzieje w tym nieruchomym krześle, co zrobię. Ten asystent przypomina mi Majakowskiego i jestem za to gotowa wiele mu wybaczyć. Jakby tak sobie jeszcze choć raz w miesiącu prasował spodnie, byłby całkiem do rzeczy chłopak. Ma takie jakieś rewolucyjne gesty i kosmyk — szkoda że tłustych — włosów spadających mu na czoło poprawia krótkim, nerwowym ruchem. Kiedy potępiał założenia Bakunina, to sobie cały czas w myśli deklamowałam Obłok w spodniach. Nie sądzę, żeby złośliwie nagębował u władz na pierwszą grupę, ale jednak ustąpił. Szkoda. Wiele tym stracił w moich oczach. Uciekł przed rozgdakanym towarzystwem, zamiast im dać taki wycisk, żeby im się odechciało przelewać z pustego w próżne. Przecież tam nikt nie zabierał głosu z naukowej pe-danterii, tylko woleli rozróbę niż ćwiczenia. A ja tu muszę siedzieć i słuchać... O Jezu, czy ten nie skończy bredzić o tym zerze?! Muszę napisać kartkę do Niki, niech coś, do cholery, mówi, bo to już jest zupełna satyra". Nika odpisała: „Właśnie mam zamiar. Tylko ty aby siedź cicho, bo ci z oczu patrzy, że zaraz coś wtrącisz. Posyłam ci cukierka — zamiast N.". Lecz zamiar Niki ubiegł Banasiak, ale zaledwie powiedział parę słów, w których, owszem, była zawarta „reakcyjna klika", był zmuszony przerwać, bo Hanusówna wpadła brutalnie w jego wypowiedź i, nie prosząc Kazika o głos, odparowała: — Przede wszystkim wnoszę o zmianę kwalifikacji tego wystąpienia. Można przecież w tym widzieć, że nie było wrogie, tylko dociekliwe. W tym, co słyszałam, nie mogę się dopatrzeć kwestionowania marksistowskiego tłumaczenia zjawisk otaczającego nas świata, które jest zresztą bezsporne i wybroni się samo, bez pomocy kolegi Banasiaka. Szermowanie w tym miejscu słowami „reakcyjna klika" obniża jedynie ich piętnującą moc, gdyby trzeba ich było użyć w wypadku właściwym. Kolega Banasiak zechce sprawdzić stan socjalny pierwszej grupy i wyciągnąć wnioski, kogo to tak nazwał. Kolega Banasiak powiedział, że nie chcemy młodzieży, która myśli nie po marksistowsku. Słusznie. Lecz chcemy młodzieży, która myśli po marksistowsku w sposób całkowicie świadomy, bez wątpliwości i niejasnych dla niej punktów. Jakkolwiek sądzę, że pierwsza grupa robiła, co mogła, żeby ukryć nieprzygotowanie do ćwiczeń, to winić tu należy asystenta, który na zajęciach był w sytuacji podobnej. Nie mógł położyć temu wszystkiemu kresu w jedyny mądry sposób, to znaczy nie umiał wyjaśnić rzeczy z pewnością oczywistych — ciągnęła Nika. Wiedziałam, że to, co mówi, jest szczere, było rozsądne tak jak i ona, ale dalej zrobiła już rzecz tendencyjną. Ubiegła Banasiaka i zgłosiła wniosek o udzielenie Zygadlewiczowi nagany organizacyjnej oraz o pozostawienie go na dotychczasowej funkcji. Niech dalszą pracą wykaże, że na funkcję zasługiwał i zasługuje. Przegłosowaliśmy ten wniosek przez aklamację. Grupa pierwsza zobowiązała się do poprawy. Kazik powiedział następnie, że ostatnim punktem porządku dziennego (gdyby był ścisły, powinien rzec „wieczornego", bo zrobiło się ciemno i zapaliliśmy światło) będzie sprawa koleżanki Tankowskiej. „A cóż przeskrobać mogło to cielę? — zainteresowałam się. — Może ma romans z żonatym mężczyzną i prawowita małżonka przyleciała do komitetu uczelnianego z awanturą i prośbą o interwencję. Nie, to wtedy nie stawialiby jej na zebraniu, tylko wezwali na rozmowę indywidualną, żeby nie siać zgorszenia. Dosyć ładna jest ta Tankowska". Spojrzałam na nią i przeraziłam się. Twarz miała jak maska śmierci w przedstawieniu amatorskim. Banasiak opuścił tyły, zajął miejsce w prezydium i zaczął referować. — Koleżanka Tankowska znajduje się między nami dzięki swojej perfidii i kłamstwu, wprowadziła organizację w błąd, wdarła się podstępnie w nasze czyste szeregi... — grzmiał. Wsłuchałam się w tę orację uważnie. Już w połowie wiedziałam na pewno, że sprawa dla Tankowskiej jest beznadziejna i od początku przegrana. I że tu nikt nie zabierze głosu w jej obronie. Ani Kazik, ani Nika Hanusówna. Ani ja. Przypomniałam sobie natomiast, że kiedyś Maurycy mi powiedział: „Możesz zawsze na mnie liczyć". Ludzie często mówią sobie takie rzeczy, z przyczyn rozmaitych. Później albo o tym zapominają, albo to czyjeś liczenie przerasta ich możliwości. „Ano zobaczymy, co to znaczy w moim wypadku. I niech to prosię, Banasiak, nie będzie takie wszechpotężne". Udzielałam Igorowi korepetycji, polski i angielski. Doktorowa zaproponowała mi dwadzieścia złotych za godzinę. „To znaczy za lekcję" — sprostowałam, bo przez godzinę trzeba było Igora mobilizować, „skupiać", a trudno, żeby doktorowa płaciła za mobilizację, czyli za mój brak doświadczeń pedagogicznych. Dodatkowo, wprost z nieba sześćdziesiąt złotych w tygodniu. Igor zdążył już zarobić trzy dwóje, przez miesiąc. Gdyby utrzymał to tempo do końca roku... — Odmieniaj, czas zaprzeszły, jazda — powiedziałam, kiedy zostaliśmy sami w pokoju. — Już niedługo potrwa ten bajzel — rzekł. — Jaki to czas? — próbowałam nie zwrócić uwagi. — Co ci w rękę? Zastrzyki bierzesz? — Słowo, że nic nikomu? Pod hajrem? — Pod hajrem — powiedziałam, ponieważ nie wiedziałam, co to znaczy, a natchnieniem wiedziona wolałam nie dawać Igorowi słowa. — Kłuję się szpilkami i gorącym gwoździem. — Na fakira się szykujesz? — Fakir, to są sztuczki, jego nie boli, a mnie musi boleć. To podstawowy warunek eksperymentu. Może byś mnie pokłuła w plecy, bo nie dostanę, albo w język, bo sam się boję, widzisz. — A może bym cię tak młotkiem popukała w głowę? — Też można, byle mocno. — Załatwione. Dawaj młotek, tylko nie drzyj gęby, bo rodzice pomyślą, że za srogi ze mnie korepetytor i stracę posadę. — O to chodzi, że nie wolno mi puścić pary z ust. Będziesz mnie torturować? Bo chłopaki z mojej klasy to mięczaki. Słabo kłują, a jak poczują, że się ciało przypala, to dalej nie chcą. — Igor, ciebie głowa ostatnio nie boli? — Zdrowy jestem jak byk. — Co to za brednie? — Brednie! No wiesz. To jest sprawdzenie, czy człowiek jest rzeczywiście człowiekiem. — W tym konkretnym przypadku mam pewne wątpliwości. Głównie co do twojego umysłu. — Nie obrazisz mnie, bo właśnie ja też. Potorturuj mnie, no proszę cię. Gdybym za okupacji miał więcej niż pięć lat, to może by mnie złapało gestapo. Albo gdybym był Żydem... — Igor! To jest świństwo, co ty pleciesz. Pojęcia nie masz, jak ludzie za okupacji cierpieli i ilu innych oddało życie, żeby drudzy przestali cierpieć. A ty myślisz, że to były romantyczne przygody. Rycerz podwórkowy, idiota, dureń. Odmieniaj, bo ci tyłek zerżnę bez eksperymentów. — Odmieniać się można nauczyć na starość i ten sam pożytek. Żaden. Mówię ci to wszystko, bo mam do ciebie zaufanie. Ty byś się chyba nadawała. Czekaj, będę ci scyzorykiem podważał paznokcie. Daj rękę, zobaczymy. — Zjeżdżaj mi łaskawie z tym zardzewiałym żelazem, lakier mi uszkodzisz. Odmieniasz czy nie? Myślałam, że mnie lubisz, a będę musiała zrzec się tych lekcji. Nie mogę brać pieniędzy za nic, a bardzo mi są potrzebne. Jeśli lekcje nie będą przynosiły efektów, wycofuję się. — No, dobra, możemy podukać, angielski mi się przyda. Faktycznie! — uderzył się w czoło nasadą dłoni. — Nawet francuski. — Tak od razu z oprawcy na poliglotę cię nie przerobię. Mogę cię nauczyć angielskiego, dobrze, bo czytam dużo w tym języku, i początków rosyjskiego. Polskiej ortografii. — Powiedziałaś: oprawcy! Nie jesteś taka bystra, jak przypuszczałem. To chodzi o to, żeby walczyć przeciwko oprawcom. Chcę się przedostać na front. Wietnam, Korea, nieważne, byle za komunizm. Może być Algier, Indonezja, obojętne, byle przeciwko kolonizatorom i wyzyskiwaczom. A skąd wiem, czy jestem odporny? Skąd?! Gdyby mnie złapali przeciwnicy, to przecież zaczęliby mnie torturować, żeby wydębić, co wiem: lokalizacja wojsk, plany operacyjne itepe. Już tam mnie przyjmą, bo jestem wysoki. Filozofia to wydostać się stąd. Ale to rozplanowaliśmy. Czterech zaprzysiężonych. Musimy się jednak sprawdzić, czy nie jesteśmy szmaty. Gdybyś chciała... — Zdaje się, że żadne państwo nie może udzielać tego typu pomocy, żeby to nie wyglądało na mieszanie się w wewnętrzne sprawy innych narodów. — Ochotników przyjmują. — Gdybyś znał dobrze angielski, to mógłbyś pracować w ich kontrwywiadzie — miałam nadzieję, że zanim go wyedukuję, zostanie podpisane zawieszenie broni i na świecie zapanuje pokój. — Toteż wszystko jedno gdzie, byleby o sprawę. No, dobra, będę się uczył angielskiego. Dla sprawy. Jak ciężko zarabiać pieniądze! Kłucie zostało zawieszone. Jakoś postarałam się utożsamić w jego głowie naukę z podniecającą wizją tortur. „Dla sprawy" zechciał zwrócić uwagę na takie drobiazgi jak „ż" i „rz". Ale w kilka tygodni potem miał już inną „sprawę", której urok działał na niego bardziej bezpośrednio niż prasa i radio. Zapomniał nawet zupełnie, że ma się przedzierać na front. Uczył się potulnie i chętnie, nie małpował i odpowiadał ściśle na pytania. Zaniepokoiłam się nie na żarty. Może jednak zamierza uciec z domu? — Co ci jest? — Nic. His name is the Robin Hood... no, jedziemy dalej, szkoda czasu. — Tłumacz: „Za panowania Ryszarda Lwie Serce szlachta i moż-nowładcy..." masz jakieś zmartwienie? Może wolisz, żebyśmy pogadali po agnielsku o czym innym? — Nie, nawet mnie biorą te średniowieczne rozróby. Widzisz, natura ludzka właściwie się nie zmienia. I nagle to światło, które tak kocham w jego oczach, światło łączące cały wdzięk dziecka i zapowiedź głębokiego, dojrzałego umysłu, światło, bez którego nie mogłabym prowadzić tych lekcji, zabłysło: — Fajna jesteś dziewczyna. — Ile? Najwyżej dziesięć złotych, krucho u mnie. — Nie, tamtą piątkę ci dam, jak tylko dostanę kieszonkowe. Czy ty byś się mogła tak przebojowo ubrać, ale tak wiesz, z jakimś białym kołnierzykiem, żebyś wyglądała na jakie piętnaście lat. I nic się nie hebluj. — Co to znaczy: hebluj? I po co? — No, nic się nie maluj. Poszłabyś ze mną na zabawę do szkoły? — Poszłabym. Ale dlaczego się mam przebierać za piętnaście? — naciskałam, choć rozumiałam co nieco. — Trzeba tam jednej utrzeć nosa. Musisz mieć płaskie obcasy, to może nie będziesz wyższa ode mnie. Ona ma przewrócone w głowie, taka głupia koza. — Ma jasne warkocze? — Nie, dlaczego się pytasz. Miała warkocze, ale czarne, pięć dni temu ścięła, bardzo jej... paskudnie. — Jak ma na imię? — Marylka. — Jak ona się uczy? — Właściwie to średnio na jeża, ale lepiej ode mnie. — Beznadziejnie-—powiedziałam głucho. ?;.;¦ — Nie jest za dobrze — potwierdził. — Ona ma czwórkę z matę* matyki. Jest w naszej budzie sto dziewuch ładniejszych od niej, a ona zadziera nosa. Zarozumialec bez powodu. — Słaba zawodniczka. — Nie, no tak jej nie można ze wszystkiego obedrzeć. Napisałabyś mi na jutro polskie wypracowanie? Czuję, że stary mnie wyrwie. — Sklecimy razem. — Chodzi na Torwar. — Masz łyżwy? — Tam jeżdżą lepiej ode mnie. — Są inne dziedziny? — Dużo czyta. Być jeszcze raz, przez jedną lekcję na miejscu Marylki. Dostawać karteczki i zbierać liście klonu. — Zrobię ci spis tego, co powinieneś przeczytać. — Można. To wypracowanie to tak musimy poetycznie. Babki biorą się na takie rzeczy. — O czym? — O niedoli chłopa pańszczyźnianego. O: „przed jego oczami rozpościerały się zielone pola, ale jego myśli biegły ku ukochanej, której nie mógł poślubić, bo była córką kułaka". Lirycznie. — Jego myśli biegły w kierunku reform społecznych, bo to był chłop uświadomiony. W wypracowaniu za dużo nie przemycimy. I kułaków wtedy „nie było". Udawaj, że nie zwracasz na nią uwagi. Z tą maskaradą na zabawie nie wyjdzie, zawszę będę wyglądała na ' twoją ciotkę albo starszą siostrę. Pozna się. A jakby tak na matematykę? Ja ten sposób kiedyś wypróbowałam. Był taki Zbyszek i łowiłam go na matmę. — Ciężko by było. Lepiej na łyżwy. — Też ciężko. — Pokombinujemy. Pożycz te dziesięć, to kupię bilety na Kawalera Złotej Gwiazdy. Gdyby tak grali kowbojskie... —zamyślił się. — Jakby tak chłopaków namówić, żeby ją porwali? Ja bym... — Nie wiem. Mogłaby się przestraszyć. — Pomyślimy. Dlaczego go nazwali Lwie Serce? Odważny był? Jak kiedyś zorganizuję podróż dookoła świata, to ona chyba pojedzie? Zabiorę ją do Hiszpanii, na Hawaje? Mógłbym się o nią pojedynkować? — Pewnie. Tylko ona już zmieni kolor włosów. — Dlaczego? Ufarbuje się? Ona nie jest taka. — Żeby jej nie wzięli za Hiszpankę. Kiedy już zostaniesz matadorem, to będziesz jej poświęcał walki? — Murowane. Prosto z zebrania pojechałam do Maurycego. Nie widziałam go przez cały rok. Nic się nie zmienił. Był smutny, jak zawsze, i ujmujący, jak zawsze. Zaczęłam bez dłuższych wstępów, jednak powołałam się na jego deklarację: — Tak więc przyszłam. I liczę na ciebie. Jesteś jedynym człowiekiem, który może mi pomóc w tym względzie. Słuchaj, Maurycy, to chodzi o człowieka, o człowieka, rozumiesz. — Lilka, to bardzo wzniosłe, ale co to za człowiek. — Jadwiga Tankowska, córka wicewojewody, w każdym razie bardzo wysokiego urzędnika sanacji. Banasiak wygrzebał, że ukryła w ankiecie dane dotyczące ojca, stwierdził, że sobie nie życzymy wśród nas niedobitków reakcji. Postawił wniosek o usunięcie jej z ZMP i z uniwersytetu. Udzielił jej głosu, a jakże. Wyszła na podium pijanym krokiem, grzęzła, topiła się, w ogóle maligna. Patrzyłam na nią z przerażeniem, rozumiałam ją doskonale. Pamiętam stan wewnętrznego rozdygotania, w jaki mnie wpędził ten idiota chcąc pośmiertnie zapisać mojego ojca do jakiejś organizacji, najchętniej chyba do AK. On tak węszy, węszy, żeby się wykazać czujnością, żeby sobie na każdym kroku przeprowadzać dowód z własnego pełnego zaangażowania, postaraj się to zrozumieć. On działa w dobrej wierze, jest przekonany, że krzywdząc jedną osobę, robi dobrze dla ogółu. Ale, moim zdaniem, tę jedną osobę istotnie skrzywdzi, a ogółowi wiele dobra nie przysporzy. — Każdy organizm społeczny w każdym ustroju broni się... — Chcę tylko o konkretnym przypadku, o przypadku Tankowska. Przecież to nie jej wina, że jej ojciec... poza tym, ten ojciec nie żyje, umarł, zdaje się, na raka, coś tak bełkotała. Skłamała, prawda. Lecz gdyby napisała, że jest wicewojewodzianką, to na uniwerek by się nie dostała, prawda? — Prawda. Ale sądzę, że w czasie, kiedy na uniwerek dostałaby się bez kłamstwa, to przynajmniej połowa z tych, którzy ją oskarżali, nie miałaby w ogóle żadnej możliwości studiowania. To także prawda? — To także prawda. — Czy myślisz, że ona rozdzierałaby szaty z tego powodu. Miałaby otwarte wszystkie drzwi i raczej u ojca nie występowałaby o protekcję dla kogoś z przeciwnej strony barykady. — A, o tym się już nie dowiemy nigdy. — To pewnik. Mogłaby być nawet uczciwym i dobrym człowiekiem, ale w ramach określonej etyki, rozumiesz mnie? Zamkniętej szczelnie przez różnice klasowe, obwarowanej mieszczańską konwencją moralności. — Rzucić parę przykładów rewolucjonistów wywodzących się z magnackich sfer? Dembowski... — Lilka! Opowiedz, co się dalej działo na tym zebraniu. — Co się miało dziać. Słuchaj. Zwycięzcy zwykle okazują trochę szlachetności pokonanym, no proszę cię, wiem, że nie wszyscy i nie zawsze. Ale zwycięzcy słusznej sprawy? Poza tym, Tankowska wychowała się w Polsce Ludowej, wątpię, żeby sanacja zdążyła zatruć jej pięcioletnią duszę. Dla kogo będzie pracować, jak się wykształci? Przeciw? W jaki sposób? Jeśli będzie działać na szkodę państwa, są sądy. Nie możemy roztrząsać, co ona będzie robić po studiach. Będzie zwyczajnie pracować. — Ty roztrząsasz. Co dalej na tym zebraniu? — Kto przeciw? Nikt. Szumiały mi w głowie patetyczne zwroty, coś w rodzaju „nie karać dzieci za winy ojców", ale nie odważyłam się wystąpić jawnie. Niestety. Banasiak już od dawna chciałby połączyć tysiąc bagatelnych powodów w jeden duży, żebym tylko wyleciała. Ale ja mam tarczę, o którą rozbijają się jego podejrzenia i nieufność. Mówię o swojej przyjaciółce. Poza tym jestem jako tako zdyscyplinowana, wszystko mam zaliczone i mój ojciec nie był w AK, a matka ma w pracy opinię niezachwianą. Jestem dosyć przebiegła, choć w rozmowach z Banasiakiem tej przebiegłości nie wykazuję, on mnie wyprowadza z równowagi. Na zebraniach zwykle siedzę koło drzwi. Kiedy doszło do „kto za", krzyknęłam: „O, cholera!" — przytknęłam chustkę do nosa i wybiegłam. Na wszelki wypadek powtórzę jutro ten numer na wykładzie, tylko już bez cholery. Jeszcze później kilka razy, aż wszyscy uwierzą i się przyzwyczają, że często mi leci krew z nosa. Tego nie powiem nawet Nice. Ona by uznała, że nie potrafię się zdobyć na radykalizm nawet tam, gdzie występuje rzeczywista konieczność tego. I tak na głosowanie „za" zabrakło mi odwagi. Nie poczułam się upoważniona do decydowania o losie Tankowskiej, chociaż wiedziałam, że mój głos: tak albo nie, nie będzie się liczył. Nie chciałam w tym brać udziału. Wiele osób myślało podobnie, ale „podpadnę, a jej to i tak nic nie pomoże". Innym rzecz była obojętna, bo co by im to pomogło i w czym, gdyby Tankowska studiować przestała, albo w czym by im to przeszkodziło, gdyby studiowała nadal. Maurycy, zrób coś. Tyle lat walczyłeś za komunizm, masz takie pomnikowe zasługi, jesteś mądrym człowiekiem i wierzę, że mnie właściwie rozumiesz. Wniosek pójdzie do rektoratu... błagam cię. — A gdybyś mnie nie znała? — Poszłabym do Komitetu Warszawskiego Partii. Powiedziałabym to, co tobie, że nie po to ginęli w Hiszpanii komuniści, nie po to zginął Feliks Dzierżyński, żeby taki Banasiak mógł narzucać wszystkim swoje zdanie. Albo może inna Lilka znałaby innego Maurycego. — Tylko w zapale nie próbuj mi wmówić, że Feliks Dzierżyński zginął za to, żeby na Uniwersytecie Warszawskim mogła studiować córka sanacyjnego wojewody. To sprawa trudna i drażliwa. Sama zasada protekcji jest mi obca. Intencje twoje są szlachetne i dobre... — Zostawmy intencje — przerwałam szybko — naprawdę żal mi tej dziewczyny. Znęcają się nad jej nieżyjącym ojcem, którego obraz w dziecinnych wspomnieniach na pewno sobie wypieściła, wyidealizowała, pojmuję to. Powiedz, nie odcinasz się? — Powiedziałem, pomyślę nad tym. Rozumiesz, że w rozmowach z kimś na ten temat muszę mieć argumenty mniej patetycznie niż twoje, muszą brzmieć rozsądnie i prawdziwie. Jeśli wyłuskam w tej twojej kampanii ziarno słuszności, zrobię, co będę mógł. — No to tak, jakby było załatwione — odetchnęłam. — Za wcześnie o tym — powiedział. Maurycy wyłuskał ziarno słuszności. Często później siadałam koło Tankowskiej na wykładach. Nic nadzwyczajnego ta córka wojewody. Uczyła się średnio, była małomówna, lecz nie podejrzewałam w niej zaciętości. Nie było mi żal, że ona nie wie, czemu zawdzięcza to swoje gorliwe wysiadywanie na wykładach. Ale tej zagrywki odmówić sobie nie potrafiłam: — Rysiek, może byś mi łaskawie wyjaśnił, dlaczego to nasze postanowienia nie mają mocy obowiązującej? — zapytałam Bana-siaka. — Z organizacji usunięta, ale nie na wszystkie szczeble możemy sięgnąć. Ciebie jednak dosięgnę, bądź spokojna. — A nie wątpię, nie wątpię — odpowiedziałam, chociaż wątpiłam bardzo mocno. Ta runda należała do mnie, ale Banasiakowi pozwoliłam wygrać mecz. Sam nie byłby w stanie mnie załamać. Lecz rykoszety moich błędów chłasnęły mnie w twarz razem, niemalże w jednym momencie. Ustąpiłam. Coś we mnie pękło. Przestałam wierzyć w sens wszystkiego — bo przestałam wierzyć w miłość. Wracając wtedy z kolonii wynajęłam w Gdańsku jednoosobowy pokój wielkości średniej trumny, dwadzieścia pięć złotych doba. Moje toalety powiesiłam na gwoździu i jeśli tylko przecisnęłam się do łóżka, za nim pod oknem był stoliczek i kulawe krzesło. Można było wyżyć. Musiałam tylko uważać i nie machać rękami, bo mogłam wepchnąć łokieć do sąsiedniego pokoju. Ściana była z dykty. Pomysłowa gospodyni z jednego pokoju zrobiła cztery, goście płacili i byli zadowoleni. Cały urok życia polega chyba na tym, że dziś smutno i prawie beznadziejnie, a jutro zdarza się coś miłego. Weszłam do pobliskiej kawiarenki. Zamówiłam nieśmiało herbatę. Nieśmiało dlatego, że taka zagubiona, w nie doprasowanej bluzce, traciłam cały tupet i nabierałam łagodności sarny. Starałam się w skupieniu sklecić jakiś kłamliwy list do mamy, jak to wrzesień „ułożył mi się" cudownie, koleżanka zaprosiła mnie do willi, duży pokój na pierwszym piętrze, widok na morze, towarzystwo niezmiernie inteligentne, ekstrakt kultury i intelektu, mama może być zupełnie, absolutnie spokojna... Ze względu na wczesną porę kawiarnia była pusta, toteż od razu zauważyłam, kiedy weszli i usiedli przy sąsiednim stoliku. Było ich trzech: starszy, siwiuteńki ksiądz, typowy marynarz z wytatuowanym na przedramieniu wężem (boa) oraz całkiem subtelnie wyglądający ten trzeci. Zaczęłam obserwować to dziwne towarzystwo. Po żywej gestykulacji i słowie „pardon" zorientowałam się, że dwaj młodzieńcy to Anglicy, względnie Amerykanie, ksiądz zaś chce się z nimi dogadać po francusku, nie może, i zgoła nie księdza to wina. Byli smutni i męczyli się tą konwersacją okropnie. Kiedy widziałam trzech zrezygnowanych bliźnich, to natychmiast, z poczciwości charakteru naturalnie, starałam się tam wsadzić swoje trzy grosze. Zwróciłam się do księdza: — Proszę księdza, widzę, że nie może się ksiądz z nimi porozumieć? Znam angielski i mogę tłumaczyć. — Pani jest istotą opatrznościową. To są marynarze, przyszli do mnie pół godziny temu, mówią coś bez przerwy, nie mam pojęcia, czego chcą. Wyciągnęli mnie tu niemal siłą. Niech pani będzie łaskawa porozumieć się z nimi. Z trudem stłumiłam śmiech. Ksiądz miał pełne usta gumy do żucia, mówił z przerwami niezbędnymi na przylepienie masy do podniebienia i patrzył na mnie z nadzieją. Błyszczące guziki na sutannie falowały rytmicznie. Marynarze stukali palcami w stolik. Wytatuowany żuł gumę od niechcenia. Subtelny z wdziękiem. Zaczęłam przemowę po angielsku, pilnie bacząc, aby wszystkie „the" były raczej „de", a nie „dze". Wolnym sposobem mówienia i żywą mimiką dałam im niedwuznacznie do zrozumienia, że angielski to jakby mój język ojczysty i podejmuję się misji przygodnej tłumaczki. Mieli promienne uśmiechy, więc wybaczyłam im tempo mówienia i nie-zrozumiałość ich angielszczyzny. Mówili tkliwie i serdecznie. Wytatuowany podwinął rękaw, co pozwoliło mi ujrzeć, że boa oplatał miłosnym uściskiem nagusieńką lady. Może to była taka ich Godiva, bez płaszcza włosów, i na dusicielu. W malutkiej pauzie, kiedy przestali terkotać, poprosiłam żałośnie, żeby mówili dziesięć razy wolniej. Spełnili rycersko moją prośbę w połowie i wtedy już byłam pewna, że znam angielski, chociaż to, co usłyszałam, wprawiło mnie w osłupienie. Otóż młodzieńcy przedstawili mi się jako katolicy, w czym na razie nie ma nic szokującego. Ale: przyszli się wyspowiadać i trudno im znaleźć księdza, który zna angielski. Wypływają na długi rejs, powinnam zrozumieć.... Mnie więc uznali za „rękę bożą" (dosłownie). Zrobimy więc tak, że oni będą mówić swoje grzechy mnie, a ja ksiądzu. Kawiarnię, owszem, uważają za odpowiednie do tego celu miejsce. Rewelacyjny ten projekt natychmiast przekazałam duszpasterzowi, który w ustach miał bryłę gumy wielkości kurzego jajka. Omal się tym nie zadusił i polecił mi wyjaśnić owieczkom całą niestosowność ich żądań. Po mojej transmisji ksiądz pogładził chłopczyków po głowach. Zrewanżowali mu się natychmiast klepiąc go po plecach. Przy okazji i mnie. Też ich zaczęłam poklepywać i tak klepaliśmy się czas jakiś. Wreszcie ksiądz poprosił, abym im zakomunikowała, że o dziewiętnastej w kościele będzie na nich czekał znający angielski proboszcz, który ulży ich duszom. Powiedział: „Niech będzie pochwalony" co przetłumaczyłam, a oni zgodnie i pobożnie: „Na wieki wieków amen", i wyszedł. Młodzieńcy byli lekko urażeni, że ksiądz miał zastrzeżenie natury proceduralnej. Wytłumaczyłam tym kosmatym duszom, że pomysł spowiedzi przy kawie i za moim pośrednictwem jest zbyt oryginalny. Opowiedziałam im zamiast kilka dowcipów. Widocznie tłumaczenie nie położyło point, bo ryczeli ze śmiechu. Wyciągnęli z kieszeni butelkę whisky, poprosili mnie o zamówienie kawy, przesiedli się już wyraźnie do mojego stolika i zaczęliśmy odprawiać poranne pijaństwo. Jak żyję, nie piłam wódki, a tu od rizu woda ognista, z marynarzami, w obcym mieście. „No, gdyby to mógł obejrzeć Banasiak" — rozmarzyłam się. Wytatuowany wyciągnął plastikowy kieliszek. Wypiłam pełniutki i poczułam się jak Rzę-dzianin rąbnięty obuchem w głowę. Zakąsiłam to pali maiłem. Oczywiście, katolicy od początku widzieli we mnie nie tylko konfesjonał, ale także dekolt. Nie, nie chcieli mnie upić, a potem porwać, żadne takie historie. Byli zwyczajnie serdeczni. Po drugim kieliszku gwałtownie wytrzeźwiałam, przez co zrozumiałam, że jestem pijaniusień-ka. Zaczęłam się żegnać. Wywołało to falę masowych protestów. Młodzieńcy ogłosili deklarację, w której punkt pierwszy uwzględniał kolektywne pójście na plażę. Wymówiłam się brakiem kostiumu, co naturalnie było kłamstwem. Oni bezceremonialnie zgłosili chęć kupienia mi tego stroju. Odparłam z godnością, że w Polsce nie ma zwyczaju, aby mężczyźni robili damom tego rodzaju prezenty. Z szacunkiem świsnęli przez zęby. Zabawa zaczęła mnie irytować, ale przez dociekliwość, co znaczy być zawianą, wypiłam trzeci kieliszek. W piersiach poczułam nóż Kolesowa, w skroniach huczała mi buntownicza pieśń. Kawiarnia wydała mi się mroczna, stolik brudny, kelnerka antypatyczna, subtelny spospoliciał. Przypomniałam sobie głośno, że umówiłam się z mężem, który jest wicemistrzem Polski w strzelaniu do rzutków i zawsze chodzi uzbrojony po zęby. Błagam ich, aby mnie nie odprowadzali, gdyż ściągnie to na moją głowę wielkie nieprzyjemności. Zgodzili się pod warunkiem, że spotkam się z nimi jutro. Drętwym językiem odpowiedziałam, że jeśli chcą się umawiać w ten sposób, że ja nie przyjdę, to się umawiajmy. I że ja jestem taką polską współczesną Penelopą, jeśli wiedzą, kim była Penelopą? Subtelny wiedział. Wytatuowany, bezczelny typ, powiedział coś slangiem. Pokiwali głowami z ubolewaniem. Domagałam się tłumaczenia na normalny angielski. Subtelny rzekł, że nie uwierzyli, iż jestem mężatką, ale bardzo się cieszą z poznania mnie i choć naprawdę szkoda, okay, nie będą mnie odprowadzać. Natomiast chcieliby do mnie napisać. Swoją drogą, to było śmieszne, że pełnoletni człowiek nie miał adresu. Mama? Dziekanat? Po-ste-restante? Poruszyłam głową, nie wdając się w wyjaśnienia, dlaczego ta głowa kiwa się poziomo. Wyszłam unosząc ciężkie ciało i ogromny zapas gumy do żucia. Na pewno nie robiłam wrażenia specjalistki od etykiety dworskiej, kiedy tam szłam nasłonecznioną ulicą, we wzrastającym z każdą sekundą upale, czując każdy nerw i każdy mięsień. Jak najszybciej do trumny. Kupiłam w kiosku „Szpilki", „Nową Kulturę" i „Przekrój". Zatrzymałam błędny wzrok na jakiejś męskiej postaci. Myślałam, że upadnę. Znałam przecież człowieka, który mnie z rozbawieniem obserwował. Dzięki niemu tak łomotało mi serce. Chciałam mu się rzucić na szyję i wypłakać z siebie, że jestem sama i wstawiona, że może mnie zabrać, dokąd chce, tylko niech nie zostawia mi czasu na żadne zastanowienie się. Niech zadecyduje za mnie, obejmie mnie mocno i niech nie znika na dalszy rok. — Dzień dobry. Poznaje mnie pani? — Jakże... Pan Remi. Uratował mnie pan od śmierci głodowej. — Pani tu na wakacjach? — Tak. Rozrywam się, jak mogę. — Idzie pani na plażę? — Nie mam siły... to znaczy spieszę się do domu. — Pani w ogóle jest z Gdańska? Rodzice? — Mówiąc szczerze, jestem z nikąd, nigdzie nie mieszkam i tam właśnie idę. Proszę pana, nie mogę tak stać. Przyznaję, że z żalem, ale muszę pana pożegnać. — Nie ma mowy. Nie mogę pani tak zostawić. Jakbym oprzytomniała. Widzi tylko żałosne efekty mojej samarytańskiej akcji i już sądzi. — Tak, to znaczy jak? Myśli pan, że jestem pijana? No tak, jestem. Może pana interesuje, gdzie się tak urządziłam? Otóż piłam whisky z przygodnie poznanymi marynarzami. Za to i jeszcze za coś innego chcieli mi kupić kostium kąpielowy. Chce pan gumę? Nie? Co do mnie, to pozuję sobie miętową. Angielski znam perfekt, jeśli pan chce wiedzieć. Jeszcze się nauczę slangu. Myślałam, że to może panu, właśnie panu nie trzeba nic tłumaczyć. Wie pan? Byłam tego pewna. Mogę do pana napisać list, jeśli pan chce. Ma pan chyba jakiś adres? Niech mnie pan nie odprowadza, bo mój mąż jest wicemistrzem Polski w strzelaniu do rzutków i chociaż aktualnie z nim nie mieszkam, bo jestem w willi koleżanki, piękny pokój, widok na morze i urocze towarzystwo, może pan być spokojny, absolutnie spokojny, to ten mąż może się zjawić, nigdy nie opuszcza mnie na rok, może panu zrobić ordynarną scenę, że pan mnie zaczepia na ulicy. Jemu się podobam nawet w tej bluzce i z tymi włosami i wtedy, kiedy ze mną jest, to jest bardzo, ale to bardzo dobry, przede wszystkim rozumie mnie. Niechże pan sobie idzie, żegnam pana. — Co pani jest? — Nic. Przepraszam. Proszę mi złapać taksówkę. Wsiedliśmy. Jak to cudownie, kiedy człowiekiem ktoś się trochę zajmie. Niby jestem taki kozak, ale wzruszenie ściskało mi serce, kiedy w samochodzie uchylił okno i własną chusteczką przetarł mi czoło. Przytuliłam się do niego i marzyłam, żeby móc tak zasnąć. Zamiast tego powiedziałam głośno, że Gdańsk to piękne miasto. Wyprostowałam się, byłam sztywna i nastroszona. Wiedziałam, co się ze mną dzieje. To było straszne i piękne. Propozycję spotkania przyjęłam z obłudnym spokojem i ponieważ nie chciałam się z nim rozstać ani na sekundę, wyznaczyłam termin za trzy dni, przysięgając, że z przyczyn rodzinnych i jakichś jeszcze, nie mogę się zjawić ani o godzinę wcześniej. Nie wiem, czy uwierzył, powiedział, że będzie czekał „bardzo, bardzo". W trumnie rzuciłam się na łóżko. Leżałam chwilę bez ruchu, czekając, aż ucichnie łomot w skroniach. Bez skutku. Wstałam, zmoczyłam ręcznik zimną wodą, podłożyłam sobie pod nogi walizkę i położyłam się znowu. Dużo lepiej. Powróciły tamte myśli: Może to właśnie tak trzeba, iść za impulsem, odrzucić wszelkie dociekania, przestać czytywać Boską Komedią, zejść z tej mojej dryfującej tratwy, roztrwonić się całkowicie, rzucić się w to nieznane, co będzie potem, jak to będzie, to skądże mogę wiedzieć teraz, będę bardzo bogata albo bardzo biedna, za tym się musi kryć jakaś ostateczność. Takie upewnienie się z góry, że to on, że musi być najlepszy, najbardziej inteligentny i najbardziej uczuciowo czysty i bezkompromisowy, to przecież nic innego, jak mała nędzna asekuracja, pogardzam wyrachowaniem, pogardzam. Odrzucić element ryzyka, zrobić to z uśmiechem, niech się nie dowie, ile to kosztuje obłędnych myśli. Tak po prostu, jakby wyrzucić puste pudełko po papierosach przez okno pędzącego pociągu, z tą daleką, błahą myślą, że może nie tak... Bez tej myśli, zdecydowanie i całkowicie podporządkować temu wszystko, ale to zupełnie wszystko, bez iskierki buntu i wymykania się. Może być ten pokój, to koszmarne łóżko, zapamiętam rysy na ścianach i obrazek z filuternym kotkiem, ani jednego odruchu protestu, żadnego „kocham", nawet niech nic nie rozumie, dlaczego właśnie on, dlaczego pierwszy raz, dlaczego nie chcę wstrętnej komedii ze zdobywaniem, dlaczego nie chcę, żeby to „przyszło samo", dlaczego nie chcę „czekać". Zasnęłam. W tym Gdańsku ludzie oglądali się za mną na ulicy, taka byłam opalona. Błyszczały mi tylko oczy, zęby i paznokcie jak u Mulatki. Postanowiłam przejść się po mieście bez celu. Na plażę było zbyt zimno. Miałam zamiar wolno spacerować, więc konsekwentnie jeździłam tramwajami. Drugi raz w życiu byłam w Gdańsku, ale oglądałam miasto po raz pierwszy. Wtedy, kiedy to niby zwiedzałam Gdańsk z moją drużyną harcerską, miałam tylko jedno pragnienie, solidarnie dzielone z Agnieszką. Szukałyśmy sprzyjających okoliczności, aby nas porwali handlarze żywym towarem i wystawili na sprzedaż na jakimś perskim rynku („Może, panie, kupisz mnie..."). Postanowiłyśmy wyjść trochę naprzeciw handlarzom. W tym celu weszłyśmy, nawet nie zatrzymane przez portiera, do zwyczajnej kawiarni z południowymi tańcami. Wtedy kawiarnię kreowałyśmy na jakąś marsylską spelunę, a na dobrodusznych twarzach wczasowiczów gwałtownie szukałyśmy piętna ciemnego trybu życia. Niestety, poza kelnerką nikt na nas nie czyhał, a nawet ta obraziła się, kiedy usłyszała, że nie mamy ochoty ani na lody, ani na krem, ani, broń Boże, na tort, a reflektujemy jedynie na wodę sodową. No, ale orkiestra grała, Agnieszka była wysoka, a ja kąciki ust pogardliwie opuściłam w dół, co miało symbolizować przesyt nocnym życiem i znudzenie dancingowymi doznaniami. Dwóch panów skierowało kroki do naszego stolika. Zamiast jednak zakneblować nam usta i wsadzić do czarnego mercedesa, poprosili nas do tańca. Byłam spłoszona, nie wiedziałam, co się wtedy robi, wstałam więc jak wyrwana do tablicy. Niechże sam los rozstrzygnie! Rozstrzygnął. Na kolanych trzymałam pledzik, a w nim kawał razowego chleba, dwa serdelki i gigantycznego wędzonego dorsza. Kiedy spadł mi z kolan koc, z papieru wyskoczyły serdelki, wdzięcznie potoczyły się pod stolik, a podczas manipulacji ze zbieraniem, dorsz także ujrzał światło dzienne, to znaczy, nie wiem, czy cały, bo głowa z wyłupiastymi oczami pożegłowała na parkiet, a potężny kadłub wylądował na bucie mojego partnera. Agnieszka zgrabnie wlazła pod stolik po chleb, a potem udała się na parkiet w poszukiwaniu głowy, roztrącając łokciami tańczących, którzy zresztą przejawiali żywe zainteresowanie tą akcją ratunkową. Zanim wsadziłam serdelki do kieszeni i chwyciłam dorsza za ogon, z handlarzy czy tancerzy nie zostało śladu. Zapłaciłyśmy za wodę sodową i wyszłyśmy z dumnie podniesionymi trzema głowami. Dwie nasze, jedna dorsza. Próbowałam to odnaleźć. Ani tej kawiarni, ani nastroju. Poczułam się stara jak dąb „Bartek" spod Zagnańska. Cóż z tego, że życie jest miłe i w ogóle niekiedy się uśmiecha, jeśli się ma takie myśli, zupełnie nikogo, komu można by powiedzieć wszystko, zwyczajnie powiedzieć, bez prośby o radę, kiedy chciałoby się wreszcie kochać kogoś bez zastrzeżeń. W takich nastrojach kobieta powinna słuchać wykładów z filozofii albo zrobić duże pranie. Remi ma jasne oczy, stanowcze spojrzenie, pociągłą twarz i delikatne blade usta. W jego gestach jest jakieś zdecydowanie, stwarza mit pewności. Piękno architektury Gdańska zauroczyło mnie. Jest na co patrzeć, pomijając nawet Neptuna i obydwie stare bramy. Cudowne kamieniczki, ulice, katedra. Weszłam do katedry, której piękna opisać nie zdołam. W jednej nawie remont. Na dwóch skrzyniach rozpostarto materace, na nich położono olbrzymią figurę Chrystusa Ukrzyżowanego. Ta figura to było samo piękno, patrzyłam zafascynowana i wzroku nie mogłam oderwać. Twarz pełna bólu i wyrazu. Można się zabobonnie bać takiego Boga. Odczuwałam coś w rodzaju tęsknoty za straconą wiarą, jakiś przedsmak miłości do czegoś nieznanego, stałam bardzo długo, odurzona niemal. To samo czułabym zapewne oglądając kaplicę May ów. Po prostu uwielbienie dla ludzkich pragnień i marzeń o sprawiedliwości, naiwnych wierzeń o Odkupicielu i o tym, że ktoś za nas cierpiał, że kiedyś nasze ziemskie krzywdy zostaną wyrównane... Widziałam w tej twarzy wszystko. Naszą bezsilność i rezygnację, chytrość i przebiegłość jednych, głupotę drugich. Żarliwość i bezsens, działania poprzez strach i wbrew temu, szczyty ludzkiego umysłu, prymitywizm wierzeń, wszystko. Nie miałam pojęcia, jak to będzie może już jutro, że przyjdą robotnicy i zupełnie spokojnie przybiją tego Chrystusa do krzyża. Przemogłam się i do puszki na datki wrzuciłam dwadzieścia złotych, choć żyłam niczym chodząca reklama Polskiej Kasy Oszczędności. Moje finanse zżerał prywatny apartament. Byłam w średniowiecznej katowni, gdzie z najgłębszą przyjemnością wyławiałam podobieństwa niektórych maszkar do pewnych moich znajomych. Włóczyłam się także po porcie. Oglądałam ładownie, rozmawiałam, z kim się dało. Na koniec postanowiłam zadbać o moje życie doczesne i złożyłam interesującą wizytę w sklepie spożywczym. Dokonałam spustoszenia na półce z serami i taszcząc pod pachą świeżutki bochen chleba, zdecydowałam się ostatecznie: życie nie jest straszne, mogłoby być znacznie gorzej. Przeklęłam już tę dobrowolną trzydniową rozłąkę z Remim. Mia->łam ochotę ubrać się, uczesać i siedzieć całą noc przy oknie, może czas szybciej zleci, nie zaśpię i nie spóźnię się, a jednocześnie chętnie dołączyłabym się do ekipy arktycznej, żeby nie zobaczyć go więcej. Nigdy w życiu nie byłam tak ciekawa, jak to będzie na spotkaniu, co on powie. Zawsze, nawet w chwilach tych szkolnych „jedynych" miłości, do ostatniego momentu zajęta byłam czym innym. Chłopcu poświęciłam niewiele więcej czasu niż trwała randka. Po-wzdychałam, pomarzyłam przed snem i mogłam już czytać książkę. Pamiętam, że nawet wtedy, kiedy myślałam, że Grzegorz puścił mnie w trąbę i całe życiowe założenia kazały mi rozpaczać, tak gdzieś głęboko w myślach błyskało mi światełko: „Mowa — trawa, Grzegorz Grzegorzem, ale to przecież jeszcze nie wszystko. Niech się udławi tą przyrodniczką". W chwilach, kiedy odnosiłam się do siebie z humorem, nazywałam się narratorką własnego życia. Coś mnie musiało kształtować taką, a nie inną. Jeśli roślina rozwija się marnie, winę przypisuje się glebie, złej jakości nawozów sztucznych, ogrodnikowi. Jeśli ze mną jest słabo, wszystko spada na mnie. Nawet się z tym zgadzam, natura obdarzyła mnie (podobno) rozumem, ale muszą być przecież współodpowiedzialni. Rozmyślałam: „Czternaście lat — było wesoło, ale chciałam mieć więcej. Szesnaście — bywało jeszcze weselej, ale nie musiało być dobrze, skoro uważałam się za mądrą. Kiedy się na mnie spojrzy z profilu, to właściwie nie ma się do czego przyczepić. Ano studiuje dziewczę, zdaje egzaminy, wie, czego chce — zdawać by się mogło. A cóż tu porabiam w tym rozgrzanym pięknym mieście, w pokoju wynajętym za pieniądze, które na pewno powinnam przeznaczyć na pantofle. Czego tu szukam i jakim prawem okłamują mamę, która przecież, gdyby wiedziała, że mam fantazję ot, tak się powłóczyć, nie miałaby nic przeciwko temu? Zrobiłam dotąd wiele głupstw, ale nie żałuję żadnego z nich. Natomiast żałuję, że wielu rzeczy nie zrobiłam. Żałuję, że uczyłam się zbyt powierzchownie, bo i tak „szło mi" dobrze, i teraz moja wiedza wobec wiedzy wygląda jak smutne szczątki mielonego kotleta przy ogromnym soczystym befsztyku". Jak ja biegłam na to spotkanie, jak drżałam z niepokoju. Jak bardzo chciałam mu się podobać. Kiedy tylko podałam mu rękę, natychmiast rozładowałam wzajemną niepewność: — Radzę zastosować szablon numer siedem. — To znaczy? — Mnie się pan pyta? Zresztą, może u pana to jest inaczej ponumerowane. Szablon numer siedem, to samotna dziewczyna nad morzem. Wie pan doskonale, że z tym mężem to była lipa. Przystąpmy więc do punktu pierwszego. Co przewiduje? j ; Chytra sztuka, dostosował się do tonu. Im bardziej unikaliśmy banału, tym bardziej stawaliśmy się banalni. Zamierałam z trwogi, czy jakiś gest lub spojrzenie nie zdradzi, jak ja o nim myślałam. — Punkt drugi przewiduje obejrzenie wodowania statku, że to niby interesuje nas bardzo rozwój polskich stoczni. Chwyta u intelektualistek. — A jeżeli nie intelektualistka? — Warianty są różne. Improwizuje się. U mnie wprawdzie ten szablon ma numer dwa, ale jest dość atrakcyjny. Nie zauważyła pani? — Nie. A gdzie punkt pierwszy? — Mamy już za sobą. — W harcerstwie uczyli mnie spostrzegawczości... — Zamierzałem panią odszukać dokładnie tego samego dnia, tylko że po roku. Przyszedłbym do akademika. Dobre? To w ramach zaintrygowania pani. Przyzwyczaiła się pani zapewne, że każdy kontakt zawiera w sobie propozycję spotkania. Nie będzie mi pani kłamać, że nie była pani zdziwiona. — Byłam, rzeczywiście. Tylko że proszę pana, mogłam wyjść za mąż albo umrzeć. Ryzykowny numer. — Byłem gotów do interwencji w każdej chwili. — Czuję, że to już punkt trzeci: „Śledziłem panią z daleka". — Właśnie. — Przejdźmy do następnego. Wieczorny spacer po plaży? — Kolejność jest inna. Spacer po ulicach, architekura, ładne zakamarki, rozmowa w założeniu miała być zdawkowo-wytworna, ale cóż zrobię, nastrój: „we dwoje wśród tańczącego tłumu". Później nad morze, odprowadzam panią i zapominam się umówić... niech się pani nie denerwuje, zjawię się. — Może mnie znudzić to znikanie i zajmę się kim innym. Zawsze chwyta? — Zawsze. Oby tylko nie przesadzić. W rozsądnych proporcjach... — Teraz, kiedy już to wiem, będzie panu bardzo trudno. Proszę wziąć pod uwagę, że też mam własne wypróbowane metody replik na wszystko powyższe. Nie zawiodły nigdy i tak do zdobywczego rydwanu wprzęga się ofiarę po ofierze. Daję panu szansę, niech pan ucieka. Za godzinę może być za późno. — Zostaję. Jestem taternikiem. Umiem chwytać linę tuż tuż nad przepaścią. — Jeśli jest lina. — Ryzyko jest urzekające, zresztą to pani ryzykuje więcej. — Dla mnie to rzecz powszednia. Moje ryzyko poparte jest doświadczeniami. Stawiam pewnie. — Gracz, który nigdy nie przegrywa, jest zwykłym szulerem. — Albo szczęściarzem. Zresztą, kto tu mówi o uczciwości? Gram na tyle fair, że przyznaję, iż mam znaczone karty. Ale nawet najbardziej wprawne oko nie dojrzy, które. — Można zażądać zmiany talii. — Przewidziane możliwości. Poza tym odsłania lęk partnera przed przegraną. — Pani jest biegła w tej słownej szermierce. — Trening, kondycja, często straty, zwycięstwa, wszystko to razem. Mam całkiem realne szansę na wygraną. Dużo większe niż, na przykład, pan. — Nie sądzę, ale... dlaczego? — Dwa rodzaje kobiet są nie do uwiedzenia: nieżywe i zakochane. — W kim pani jest zakochana? — Za dużo chciałby pan wiedzieć. Przez sekundę się bałam, aby pan nie zapytał: „To pani jest zakochana?" Ponieważ przeszedł pan próbę łatwo, powiem panu. Kocham jednego chłopca. — Mityczny? — Konkretny. Żyje, spaceruje, pływa, lubi czereśnie i ogórki... Pan fantazjuje myśląc, że to postać jedynie z myśli. Współczesne dziewczyny nie bywają mitomankami. — Na szczęście są czarujące. — Domyślam się, że to o mnie, w ramach punktu czwartego, aluzyjne komplementy, podane w formie ogólnej. Czy powie pan: „Pani jest inna niż wszystkie?" — Pani jest inna niż wszystkie. — To jest dla mnie zupełnie oczywiste, ale nie zamierzam pomagać panu w uzupełnianiu programu. Podpowiedziałam i pan z tego skorzystał. Wyraźnie prowadzę. — Wzięła pani za ostre tempo. — Wytrzymam. Ale nie byłam tego pewna. Obydwoje bawiliśmy się niezmiernie stylem rozmowy. Miało to złą stronę. Które z nas zechce się wycofać i złożyć broń. Zaczęłam grać od samego początku, demony mnie opętały? Przecież właśnie tu chciałam być prosta i bez cienia pozy. Tymczasem klepałam: — Niech pan tylko nie klasyfikuje tej randki jako nielojalność wobec niego. To jest właśnie sprawdzenie, że nic mu nie zagraża. Poza tym nieznany przeciwnik zawsze nas przerasta, prawda? Zadanie pana jest wściekle trudne. — To nie zadanie, tylko cel. Obecność, tu w tej chwili, daje mi nad nim przewagę. — To jest wykluczone. Rozumie pan? Nikt nie ma nad nim przewagi i mieć nie może. On jest ostatnią instancją. — Mogę jak Jowisz przybrać postać Amfitriona. — Trafnie. Pan jest bardzo inteligentny. Nie rozumiem więc, dlaczego chce się pan utożsamić z Jowiszem, a nie z Amfitrionem. Proszę przypomnieć sobie cały wątek mitu. — Nareszcie się pani zdradziła! Więc nie ma Amfitriona. To właśnie chciałem wiedzieć. — Istotnie, spudłowałam. Teraz powinniśmy paść sobie w ramiona z okrzykiem: „Cement przywieźli, cement!". — Ponieważ nie piszemy współczesnej powieści, proponuję bez cementu. — Proszę bardzo. Położył mi rękę na ramieniu i pocałował w policzek. Trwało to wieczność. Opanowałam się i tak bardzo niepotrzebnie brnęłam w dalszym ciągu: — To nie chwilowe osłabienie przeciwnika, tylko mobilizacja sił do decydującego uderzenia. — Łatwo pani pójdzie, jest odsłonięty. — Cóż to znowu za taktyczny manewr? — Istotnie, może wyższa strategia, a może chcę, aby pani była taka jak przed chwilą. Interpretacja należy do pani. Szliśmy przytuleni. Wodowania nie udało nam się zobaczyć... nie mogliśmy się dopchać. On mnie wziął na ręce, żebym obejrzała chociaż moment rozbicia butelki z szampanem. Polska Kronika Filmowa uwieczniła obydwa te momenty. Czułam, że w kinie dla mamy i Michała ja będę miała większy ciężar gatunkowy niż butelka szampana. Poszliśmy na tańce do „Akwarium". Bałam się, czy takie szaleństwa nie przerastają jego możliwości finansowych, toteż skromnie zamówiłam kawę i kawałek tortu, choć byłam jeszcze w pełni władz umysłowych i sznycel cielęcy interesował mnie, jak to się mówi, w najwyższym stopniu. Piliśmy wino. W „Akwarium" kręcił się parkiet, my na parkiecie, kręciło mi się w głowie, kręciła się cała ziemia. Nareszcie przekonałam się namacalnie, że rację miał Kopernik, w co do tamtej pory wierzyłam na słowo. Zamierało mi serce z trwogi, czy on nie uczyni jakiegoś fałszywego gestu, czy nie pryśnie czar. Bałam się, że po wyjściu zacznie mnie natychmiast całować, i naturalnie, ogromnie tego chciałam. Na bezbłędne zachowanie nie dawałam mu więc możliwości. Przecież to zwariwać można w takich chwilach. Wyszliśmy rozgrzani winem i tańcem, pozornie bardzo rozbawieni. Piszę tak w liczbie mnogiej, bo wydawało mi się, że mój nastrój udziela się i jemu, że czujemy to samo i lękamy się jednakowo. Byliśmy już na ty. W ciemności dostrzegłam jego uśmiech: „Idziemy nad morze?" „Tak" — odpowiedziałam. Uścisnął mi rękę. Doszliśmy nad brzeg. Zdjął marynarkę i usiedliśmy na plaży. Milczeliśmy chwilę, słuchając morza. Potem powiedział cicho: — Tęskniłem za tobą. — Dobrowolnie. Trzeba było przyjść, przyjść, przyjść. O ile mniej głupstw zrobiłabym. Wzruszenie jeszcze nie całkowicie odjęło mi zdolność rozumowania. Gdyby zainteresował się, co to były za głupstwa, może nie pokochałabym go? Siedzieliśmy przytuleni, nieprzytomni z zachwytu, mówiliśmy mało i cichutko. Kiedy o dziewiątej rano wracałam do swojego pokoju, byłam pewna, że to była najpiękniejsza noc w moim życiu. I że taka noc nie może się powtórzyć. Dlatego uciekłam. Wróciłam do Warszawy. A potem czekałam, czekałam, czekałam. Uciekłam dlatego, że byłam zdecydowana. Czekałam i myślałam, że jeśli on zna historię Alkmeny i Amfitriona, musi także wiedzieć, że za Eurydyką ktoś poszedł do piekła. Więc nic prostszego, jak znaleźć mnie ponownie w akademiku. Kochałam go już wtedy, kiedy wszedł do mojego pokoju i przyniósł mi portfel. Przez cały rok, podczas którego go nie widziałam, był ze mną, choć w sposób irracjonalny. To o nim mówiłam ze Stasiem w Łazienkach. Kochałam go w każdym chłopcu, z którym byłam na szkolnej randce i szukać go będę w każdym mężczyźnie, którego zobaczę. To ja zmarnowałam tę miłość. Ale Remi się myli. To nie za Stasiem pobiegłam. Pobiegłam za impulsem. Nie wiedziałam, jak się za to płaci. A teraz siedzę zamknięta w tej puszce i muszę sobie wmówić, że nie ma miłości, że się kończy. Że miłość to jeszcze jeden, mało oryginalny mit. Że może miłości nie ma wcale, jest tylko ludzka tęsknota za dobrem. A tak gorąco byłam przeświadczona, że jeśli nawet miłość nie jest jedyną rzeczą, która usprawiedliwia istnienie w ogóle, to nadaje mu sens piękna, prawdy, celowości. Nasza miłość zaprzeczyła wszystkiemu. Halina. Halina była wstrząsająco śliczna. Kochałam jej urodę na równi z jej uczuciem do tego niezwykłego daru natury. Piszę o Halinie, bo ją także wyrzucili z ZMP. Poza tym — to była indywidualność. Najpierw ją szykanowali, wyrzucili ją z akademika, w tydzień później ci sami, którzy ją wyrzucili, szybciutko przyjęli ją z powrotem, bo Halina zagrała po mistrzowsku (zresztą, to była konieczność życiowa) i ten tydzień przemieszkała u zakonnic. Ktoś tam się o tym dowiedział, zrobił na jej wydziale awanturę, że skazano dziewczynę na wpływy skrajnego klerykalizmu, jedna interwencja, druga interwencja i Halina triumfalnie wróciła na swoje łóżko. Kiedy Remi mnie pierwszy raz po Gdańsku odwiedził w akademiku, bardzo się bałam, żeby Halina go z miejsca nie uwiodła. Ale Remi mnie kochał i nie widziałam w nim żadnej słabości do innych kobiet. Uprzednio wyjaśniłam Halinie, że jedna „niewinna" mina i stłukę jej gębę. Miała się na baczności, no, czasami jakieś spojrzenie, to już było ponad jej siły. Ona, wariując za Markiem, musiała od każdego mężczyzny wydębić zaświadczenie o swojej urodzie. Inaczej wpadała w kompleksy. Potrzebna była jej aura zachwytu. Ale kiedy ja czasami w pokoju proponowałam: „Pozachwycajmy się trochę Haliną, to może jej na parę dni wystarczy i z dwóch chłopców się uratuje" — obrażała się, płakała. Nie przyznawała się do tego, za nic. To nie była kokietka w tym sensie, jak to się potocznie rozumie. Ona lubiła swoją urodę, patrzenie w lustro sprawiało jej estetyczną przyjemność. Będzie wierna Markowi, to znaczy przede wszystkim sobie, będzie się delektować swoją wiernością, uwierzy w nią, to stanie się jej naturą. Skomplikowana dziewczyna. Była bardzo podatna na wpływy. Przyjechała na studia z jakąś swoją koleżanką, do której była przywiązana. Pięć lat w jednej ławce, to zbliża. Kiedyśmy ją agresywnie zagarnęły, oszołomiona naszą inicjatywą rzuciła koleżankę z lekkością, z jaką się wyrzuca zapisany zeszyt do matematyki. Przedziwnie łączyła religię i marksizm. Obydwa te światopoglądy zgodnie, po połowie, panowały nad jej umysłem, stanowiły pojęcia doskonale oddzielne (oczywiste) i nieantagonistyczne (zaskakujące). Była w równym stopniu prawdziwie wierząca, jak uznająca marksizm. Mówiłam: „Kruszyno, przecież w pewnym punkcie te rzeczy się wykluczają, nie dziwiłaby mnie Kazia, ale ty?" „Religia jest potrzebna jedynie tak bardzo prywatnie, rozumiesz, bardzo prywatnie, w aspekcie społecznym nic od lat nie wnosi, nie jest nawet hamulcem dla ludzkich złych skłonności, a jeżeli nawet, to na zasadzie kary śmierci, która nigdy nie będzie czynnikiem wychowawczym, bo sankcja strachu nie może wyzwalać pierwiastków dobrych". Swoją drogą lata, w których przyszło nam „się kształować", były niezmiernie ciekawe. Stwarzały, owszem, warunki do myślowego chaosu, ale gdyby nic nie trzeba było wybierać, samemu decydować, jakaż uboga byłaby młodość. Żucie siana, które jakaś ręka włożyła do żłobu. Halinę złowiłyśmy do paczki, bo nam się spodobała z wyglądu. Była z nas najładniejsza. To ją właśnie napuszczałyśmy na urzędników podczas batalii o możliwie najszybsze wydostanie mojej kołdry ze składnicy przesyłek nie doręczonych w Poznaniu. Robiła wzruszające miny biednej, pięknej sierotki, która boso musi sprzedawać na mrozie zapałki. Ja do wywoływania w ludziach wzruszeń byłam za harda i zbyt zadzierżysta, Kowalska nie potrafiła opanować śmiechu i parskaniem kładła każdą bliską rozwiązania sprawę, Pelagia była nieśmiała, Agnieszka zawsze wypaliła z jakimś zjadliwym komentarzem. Ale Halina to była prawdziwa artystka. Ten słodziutko modulowany głosik, to urzekające, niewinne dziewczęce spojrzenie — piramida Cheopsa by łkała, gdyby przemówiła do niej Halina. Halina odnosiła do szewca buty — szewc Halinie opuścił zawsze za fleki. Halina dostawała na kredyt sera i rogalików u prywatnego sklepikarza na rogu. Halina jeździła do Radomia na gapę i konduktor wierzył, że ta „śliczna, grzeczna panienka" przed pięcioma minutami zgubiła bilet. Halina umiała wyłudzić od kelnera w probierni rybnej trzy porcje kartofli do jednej fłądry saute. Czasami miała zahamowania: „Dziewczynki, nie mam odwagi", ale po naszym: „No, jazda, jazda" rozwijała swój kunszt: „Jesteśmy już panu winne za cztery śliczne fryzurki, wie mistrz, karnawał, a do stypendium dwa tygodnie, główki mamy już umyte tym szamponem, który pan polecał, gdyby pan łaskawie zechciał nas dziś uczesać, to już byłoby osiem fryzurek, pierwszego naturalnie, natychmiast. Wszyscy się pytają, kto nas tak cudnie czesze, wtedy z pełnym przekonaniem podajemy adres tego najlepszego zakładu w Warszawie. Pewna znajoma aktorka..." Mistrz lupy miał z pewnością ochotę zedrzeć z Kowalskiej skórę za naprawienie sprężyny w „Omedze", ale zanim się spostrzegł, Halina tak go omotała, że „było mu przyjemnie wyświadczyć paniom tę drobną przysługę". Tak samo załatwiała swoich wielbicieli i nawet nie wiedzieli, kiedy zamiast uroczej randki z Haliną, maszerowali dzielnie na kolację z pięcioma Gracjami. Prawda, że ten numer z jednym przechodził tylko raz, potem amant się ulatniał na wieki wieków. Tłumaczyłyśmy to sobie tak, że to subtelna forma spławiania, po co Halina ma ranić mu serce tak wprost. Zasady były ścisłe: jeśli którejś na kimś zależało — świętość. Jeżeli miała go odpalić — musiał zapłacić „koszowe". Jeżeli człowiek był stypendystą — nie byłybyśmy głazami. Posyłało go się po czekoladki. Na ogół stypendystom czekoladki wystarczały, żeby pojęli wadliwą lokalizację swoich uczuć. Prymat tu zdecydowanie dzierżyła Halina, ona była z tych, za którymi mężczyźni nerwowo krążą po ulicach. „A jak biedak zaczął krążyć, my umiemy go pogrążyć". Mnie też los zesłał takich dwóch, na szczęście nie jednocześnie. Jeden z nich był natarczywy i w tramwaju robił mi idotyczne oferty. Umówiłam się z nim w Bristolu. Pewnie pluje na wspomnienie o mnie po szampańskim wieczorze w szóstkę. Później jednak po zaciekłych dysputach i sporach doszłyśmy do smutnego wniosku, że to nieuczciwe. Głosy „przeciw" dowodziły, że nieuczciwość jest po tamtej stronie. Głosy „za", że jakby tam nie było, to kpiny z człowieka, bo może nie wszyscy mają złe zamiary. Po tajnym głosowaniu numer został wyeliminowany z repertuaru. Raz zdarzyło nam się być na wytwornym przyjęciu u znajomych mojej mamy. Nasz pokój został zaproszony na moją sugestię. Gospodarzy chyba bawiła ta „dzisiejsza młodzież". Byłyśmy tam przedstawicielkami wszystkiego, co się nieprzystosowaniem zwie. Towarzystwo szalenie naukowe, bon ton i te rzeczy, my tam na zasadzie pięciu głupiutkich małpek, które się ogląda z sympatią i rozbawieniem. To dostojne towarzystwo nawet bawiło się intelektualnie. Zrozumiałam, że każdy gdzieś należy, choćby nie chciał i o tym nie wiedział. Kiedy to odkryje — poczuje się dumny. Student, wieśniak, robotnik, marynarz — chociaż to nie sprawa profesji i może nawet nie środowiska. Jakiś taki duchowy związek z pewną grupą ludzi. Od czasu do czasu, odgrodzone metrami stołu, zerkałyśmy na siebie — i dla nas było jasne: z tego trzeba się pośmiać, tylko może trochę później, żeby grzecznie wypaść. Żłobek przygotowany był wykwintnie. Kiedy dostrzegłam, że Agnieszka chowa raki do kosmetyczki, zakrztusiłam się strasznie i wyjaśniłam poważnemu sąsiadowi, że mi wino nie służy. Takie wino! Chciałabym widzieć jego filozoficzną minę, gdyby choć powąchał naszego kirkora — siedemnaście złotych trzy czwarte litra. Z kirkorem właściwie już wtedy było skończone. Najbardziej smakują owoce zakazane, kiedy już wolno — ideał sięga bruku, że niewłaściwie zastosuję Norwida. Przez cały wieczór podważałam skorupy raków, trafność nazw rozmaitych tortów i ustalone pojęcia moralne. Kiedy podważy się skorupę raka — wiadomo, zjeść. Kiedy pojęcie — trzeba je zastąpić własnym. Trudne. Za dużo nie sprawdzonych proporcji. Do filozofa mówiłam głupstwa, i to tym bardziej głupstwa, im bardziej chciałam mądrze. Ilekroć chciałam coś tak szokującego, żeby wywrócić do góry nogami cały jego system (jeśli go posiada), uśmiechał się pobłażliwie, jakby chciał powiedzieć: „Przejdzie to pani, przejdzie". Kiedy kłamałam i lansowałam jakiś wymysł, on natychmiast potrafił rozszyfrować, że mówię wbrew sobie. W tej sytuacji miałam niewiele do powiedzenia. Moje obserwacje zebrane w długim już życiu, nie zachwycały go. Coś tam spłaszczałam, coś pochopnie uogólniałam, coś czemuś zaprzeczało, inne było nie przemyślane do końca. Zajęłam się więc wnikliwiej zawartością pater i półmisków, a on atakował jednocześnie własny talerz, wątrobę i egzystencjalizm. Za czarującą interlokutorkę uznał mnie dopiero wówczas, kiedy zgadzałam się ze wszystkim, co mówił, i to na milcząco. Nawet mój żołądek ma swoją maksymalną pojemność i skazana przez etykietę towarzyską na filozofię, musiałam czymś błysnąć, żeby nie robić wstydu gospodarzom. Filozof właśnie zakończył wielgachne zdanie, na końcu którego umieścił słowo „komplikacja". Nie wiedziałam, czy wywód dotyczył tego właśnie słowa i w jakim ono padło znaczeniu, bo rozważałam, czyby jednak nie zaryzykować jeszcze kawałka kaczki. Zahaczyłam się, po odrzuceniu pokusy: — Komplikacja! Sądzę, że najbardziej skomplikowane są sprawy proste — wyłożyłam. — To nie jest tak bardzo kategorycznie. Co pani rozumie przez sposób i sprawy skomplikowane? Od tego trzeba wyjść. — Sposób skomplikowany to mniej więcej to, czym tu próbuję pana częstować cały wieczór. W istocie wypowiedzi dotyczyły rzeczy prostych? Sprawy skomplikowane to właśnie te proste. Teraz już wszystko dla pana jest ciemne? — Proszę sobie wyobrazić, że nie. Sprawy proste komplikują jedynie negatwne doświadczenia — a przecież tego pani nie chciała powiedzieć? — Właśnie to — dosypałam do siebie nieco tajemniczości, choć możliwe, że zgoła co innego chciałam wyrazić — doświadczenia są sprawą intensywności, umiejętności przeżywania, nie wiążą się z wiekiem. Dobrze mówię? — Dobrze. Chciałbym wiedzieć, czy pani o tym myślała już kiedyś przedtem? Pani jest bardzo miła. — Pan jest łaskawy — palnęłam i okropnie się zaczerwieniłam, bo był w tym banał i kokieteria. Na szczęście zrobiło się zamieszanie wokół kawy i filozof nie mógł sprawdzić mojej głębi. Później już go chytrze unikałam, żeby zostać w jego pamięci taka „być może, mądra, w każdym razie nie głupia". Intelektualiści jak intelektualiści. Opary Spinozy, Marksa, projekty reform społecznych, socjalnych, pacyfizm, antymilitaryzm, ale intelektualiści męskiej płci dociekali gorliwie, co też na te tematy ma do powiedzenia Halina, którą przydybali w kącie koło adapteru. Z wdziękiem wodnej lilii rozchylała płaty niewinnych uśmiechów, a intelektualiści, oczarowani tą prostotą i słodyczą, na wyścigi znosili jej talerzyki i popielniczki, przeklinając cywilizację, jeśli zapalniczka nie „dała ognia" od razu. Hubki i krzesiwa by używali, samolotem gotowi ścigać Prome-teusza, gdyby Halina raczyła chcieć zapalić papierosa. Halina przytomnie brała każdy wytworny gatunek tytoniu zwinięty w jeszcze bardziej wytworną bibułkę i z „zapalę za chwileczkę" wrzucała ze sprytem kieszonkowca do torebki. Obliczyłam, że mamy na tydzień palenia. Ponieważ życie, jak Neapol, jest pełne kontrastów i w jego łonie, niczym w kapitalizmie, powstają sprzeczności, wspaniały ten raut przyszło nam zakończyć wywiezieniem śmieci nad Wisłę. Kto nie wierzy, niech sprawdzi w naszym akademiku, bo szok był duży. Po odrobieniu wszystkich form towarzyskich i po przekroczeniu norm kalorycznych wyszłyśmy na ulicę. Nocny tramwaj nie podjeżdżał, na taksówkę szkoda — niezawodny system „na łebka". Z turkotem, jazgotem i wszelkim możliwym gwałceniem nocnej ciszy przemierzały stolicę trzy śmieciarki, które wydały nam się dobre, dlaczego nie. Machnęłyśmy dziesięcioma rękami, eleganckie pojazdy się zatrzymały. — Może panowie byliby uprzejmi podrzucić nas na Mokotów. .- — Gruz i śmieć jedziem zabrać, jak panie chcom, to potem. i — Możemy z panami po ten gruz i śmieć? — Jak panie chcom. Po jednej do szoferki, dwie na górę. Migiem zabierzem, obrócim na wysypisko i na Mokotów. — Nie dałoby się po dwie do szoferki? — No, niech panie siadają, noc jest. Karawana się rozdzieliła. Jeden jej człon jechał po śmieć, dwa pozostałe po gruz. Obydwie te rzeczy leżały jednak mniej więcej na tej samej posesji, tak że taszcząc z jakiegś podwórka pojemnik na śmieci, pilnie słuchałam, jak pokrzykują Mary i Pelagia, kiedy dźwig ładował gruz. Potem urocza wycieczka nad Wisłę, przerwana jedynie nieodpowiedzialnym wybrykiem jakiegoś warszawiaka, który otworzył okno i groził naszej kolumnie prokuratorem. Wysypywanie wobec ładowania to już była igraszka. Coś się naciskało, platforma tworzyła równię pochylą, wszystko bęc na wysypisko. Turkot zbliżających się samochodów postawił na nogi cały akademik. Trzej dżentelmeni wyszli w swoich waciakach z szoferek i długo ściskając nam ręce chcieli się z nami umówić „na fajf". Powiedziałyśmy, żeby kiedyś do nas przyszli. Jakież my miałyśmy problemy? W tydzień później istotnie przyszli. Skrępowani, onieśmieleni, wyelegantowani. Siedzieli piętnaście minut. Ten kwadrans był koszmarem dla obydwóch stron. Po ich wyjściu wzięłyśmy się za łby. Ustaliłyśmy, że z zaproszeniem wychyliła się Kowalska. Tłumaczyła się biedaczka, że jej nie przyszło do głowy, iż oni potraktują to poważnie. To nawet nie była wina Mary z tym zaproszeniem. Żadna nie miała odwagi odrzucić ich propozycji tak wprost. — Zrozumcie — perorowała Halina — gdyby to nas odwieźli studenci i nie podobali się nam, spławiłoby się ich całkiem zwyczajnie. A przez to „proszę, niech panowie kiedyś do nas wpadną", potraktowałyśmy ich jak coś niższego od nas. Rozumiecie, to jest świństwo, właśnie to. A nie to, że nie poszłyśmy na te tańce. Przytaczam to wszystko w tym celu, żeby wykazać, iż Halinie naprawdę wyrządzono krzywdę. O ile z marksizmem istotnie nie było u niej tęgo, o tyle jej stosunek do spraw społecznych zasługiwał na najwyższe uznanie. Nikt tego nie docenił, zostało to przyćmione przez jej lekką ekstrawagancję w ubiorze, chłopców odprowadzających ją pod akademik i jej teorie o posmaku konglomeratu marksiz-mu- katolicyzmu, które wygłaszała głośno. Przecież nawet te „artystyczne" zagrywki, które tak mnie bawią, kiedy je widzę we wspomnieniach, świadczą o poczuciu koleżeństwa. Rzadko kiedy wychodziła na scenę we własnym interesie. To można by powiedzieć: studenckie wygłupy. Gdyby nie stały za tym pewne inne fakty. Halina po śmierci matki jednej z dziewcząt z naszego akademika pojechała na wieś, pomogła ogłupiałej z nieszczęścia dziewczynie wyrwać stamtąd brata, przeprowadzić z ojcem rozmowę. Ojciec przeznaczył chłopaka do pasienia krów. Szczytne to może i potrzebne zajęcie, ale jego siostra-studentka marzyła, żeby chłopak skończył zawodową szkołę. Sama się bała przeprowadzać z ojcem batalię. Halina pojechała. Siostra płakała, Halina groziła. Przywiozły chłopca do Warszawy i ulokowały w internacie. Halina zgłosiła się do walki z analfabetyzmem, która to akcja w pewnym czasie objęła cały kraj. Halina poświęciła na to wiele, wiele wieczorów. Nie zraziło jej nawet to, że kiedyś jakiś analfabeta-handlarz pogonił ją po schodach. „Zmiataj mi, pani, stąd, paniś w pieluchach była, jakem se w życiu radził". Z ZMP Halina wyleciała po pochodzie pierwszomajowym. Otóż Halina przed trybuną w pochodzie rzekła: „Niech to wszystko piorun strzeli", bo miała na nogach dwa bąble. Elegantka, chodziła w pantofelkach o numer za małych. Do zebrania bąble znikły, podciągnęli jej wypowiedź pod sformułowanie bardziej ogólne. Bronili ją tam z jej wydziału ci, którzy widzieli, jak na „postojach" zdejmowała buty. Dzięki temu nie wyskoczyła z uniwerku, ale żałosna mina w pochodzie, chłopaki, malowanie — do organizacji się nie nadaje. Przeżywała to bardzo mocno. Bolesna jest taka świadomość, że jesteśmy z czegoś wykluczeni. Halina miała podwójne powody do rozpaczy, bo ten Marek, brat Stasia, to uroczy motylek, a ona, która mogłaby mieć chłopaków na kopy i mendle, chciała właśnie jego. Starała się więc „zasługiwać" na niego, wiodła żywot mniszki, przepędziła Jasia Muzykanta i w nauce znajdowała pocieszenie. Uczyła się z zaciekłością i wstrętem, wiedziała, że teraz musi mieć świetne wyniki, bo jedynie to gwarantuje jej przynależność do Zrzeszenia Studentów Polskich. Nawet nie tyle gwarantuje, ile warunkuje. To jedna, to druga latała z liścikami na Akademię Medyczną. Marek, owszem, chętnie się z nią spotykał, ale od kiedy dała mu poznać, jak bardzo jest od niego uzależniona, przybrał postać Mężczyzny Zdobywanego. Przedtem wystawał pod akademikiem i raz nawet poszedł po kartofle. Halina co do niego miała bardzo interesującą teorię: mężczyzna musi najpierw uwierzyć, że przyzywa wielką miłość, a potem zaczyna ją dopiero przeżywać. Ona się od niego już nie wyzwoliła, daremnie próbowałyśmy jej pomóc i opowiadałyśmy, że miał dziurę w skarpetce wielkości średniej popielniczki. Śmiała się z dziury i bladła, kiedy ktoś zapukał do pokoju. Ona dopnie swego, pożenią się kiedyś i potem się zacznie dramat. Takiej dziewczyny jak Halina nie można nie chcieć mieć na własność. Ona się rzuci w to wszystko z zamkniętymi oczami, nikt i nic jej nie powstrzyma. Może nawet nie trzeba, bo w przeciwnym wypadku do końca dni swoich miałaby poczucie, że ominęło ją w życiu coś bardzo wielkiego. Marek dawał złudę zjawiska jedynego i niepowtarzalnego. Może nie złudę, może kraczę, bo mi żal Haliny? Kto by powiedział, że ta prześliczna.dziewczyna miała większe kłopoty z miłością niż bezbarwna Pela, która wystawała pod drzewkiem ze swoim adoratorem i niczego więcej nie wymagała. Jeszcze jedną aferę miała Halina. Witała jakąś delegację studentów zagranicznych. To było przed pochodem. Nie dziwię się, że ją wytypowali, bo koledzy z zagranicy, którzy bawili z wizytą przyjaźni, po uściśnię- ciu takiej dłoni od razu nabierali właściwego wyobrażenia o Polakach. No i Halina doskonale znała język rosyjski. Ściskała tak te międzynarodowe dłonie, walczyła o pokój, wręczała kwiatki. Jakiś fotoreporter zrobił zdjęcie. Kiedy zdjęcie uzkazało się w prasie z podpisem: „Dwie przedstawicielki ZMP witają przyjeżdżającą delegację", Halina już była przedstawicielką niewielkiego odłamu młodzieży nie zorganizowanej. Banasiak z jej wydziału orzekł, że się podszywa. Nie wiem, jak dalej potoczyły się jej losy, czy wyjaśniała, że w czasie wykonania zdjęcia koszulę zetempowską nosiła legalnie — bo wtedy przyszła moja klęska. Pożegnałam wszystko i wszystkich. Ogromnie jestem ciekawa, jak ułożyło się życie Halinie. Na pewno lepiej niż mnie, została wśród ludzi, przynajmniej ma z kim i z czym walczyć. Z Remim spotykałam się codziennie i choć nie olśniewał go mój tryb życia, nie czynił mi wyrzutów. Zresztą uczucie do Remiego sprawiało, że nie mogłam się już bawić z dawną beztroską. Na przykład zabawa w ASP, w sukni z zasłony okiennej. Suknia była naprawdę piękna, chociaż przez wzgląd na to, że korzystałam z dóbr społecznych, nie mogliśmy ze Stasiem używać nożyczek. Czternaście osób, czternaście, zainteresowało się, skąd mam takie cudo. Ciuchy? Paczki od rodziny z Nowego Jorku? Staś miał wielki artystyczny smak. Kiedy narzucił na mnie tę kotarę, myślałam, że całe przedsięwzięcie weźmie w łeb, a kiedy zużyliśmy już szpulkę nici, całe piętro w akademiku przychodziło z zasłonami na konsultację. Modelki stały na stole, a Staś drapował, drapował... aż byłam zazdrosna. Toalety były krótkie i długie, szerokie i wąskie — co tam nakazała dusza artysty. Istny szał — bawiłam się z jednym odsłoniętym ramieniem (tym, gdzie nie mam śladów po szczepieniu ospy) ze Stasiem i jego kolegami. W środku szampańskiego nastroju jak za naciśnięciem guzika uruchamiała mi się w mózgu taśma magnetofonowa: „Lilka, co ty tu robisz". „Ano, co robię. Bawię się i mam wyrzuty sumienia". „Dlaczego? Skoro nie mogę tego wieczoru być z Remim, bo on gdzieś buduje pod Warszawą, a uczyć się szczęśliwie nie muszę, to mam śpiewać kolędy, pytam się?" Kiedy mu w kawiarni relacjonowałam, jak to mdlałam ze strachu, żeby z mojej su- kni, sfastrygowanej jedynie, podczas balu nie zrobiła się nagle okienna zasłona, a zdumionym oczom tańczących nie ukazał się mój negliż — naiwnie sądziłam, że on podzielił mój lęk i będzie się ze mną cieszył, iż nic podobnego się nie przydarzyło. Nie wpadał w zachwyt, było mi przykro. Na zabawie Staś co jakiś czas szukał mnie wśród tłumu i po upewnieniu się, że „konstrukcja trzyma" odpływał w tanach. Miał w kieszeni cztery antyawaryjne agrafki. — Cudowny chłopak z tego Stasia, chciałabym, żebyś go polubił. Nie, nie chciałam, żeby Remi był zazdrosny. Ja, owszem, bywałam. Nawet o budowy i to łączące się z nimi nieznane, mocne życie. Dlaczego tym się ze mną nie dzielił? Nie z okrucieństwa mówiłam mu: — Wyszliśmy więc w kompletnej garderobie. Było późno, bliżej było do Stasia jak do akademika. Pojechaliśmy do niego, łudząc się, że Marek odstąpi mi swój tapczan. Ale Marek powiedział, że mogę spać z nim, prosi bardzo, złazić na podłogę ani mu się śni. Mogłabym spać równie słodko koło Marka, jak koło sterty słomy, ale mogłoby to Stasia dotknąć, rozumiesz. — On jest w tobie zakochany? — Skądże! Chciałby, ale mu nie wychodzi. Nie tego więc typu jego uczucia obawiałam się zadrasnąć, tylko tak jakoś... zresztą dlaczego niby miałam spać koło Marka? Wleźliśmy więc „do nieba", on się zawinął w koc, a ja w tę kotarę. Nie mogliśmy spać, bo było bardzo ciasno i z góry bluźniliśmy Markowi, czasami sobie: „Weź tę rękę trochę w prawo, bo mi łokieć pakujesz do oka". Tak się maltretowaliśmy do rana. Mówię ci to, bo nie chcę nic przed tobą ukrywać. — To bardzo swobodne obyczaje. — Mówisz to z przekąsem, czy z aprobatą, bo nie mogę wywnioskować z tonu? — Z ironią i naganą. — To niedobrze. Co w tym złego? Nogi nas bolały i nie chciało nam się iść do akademika. Jeśli cię to razi... — Lubisz takie historie? — Pasjami. To jest bardzo ładne, takie na przekór pozorom, każdy by pomyślał, ot rozpustnicy. — Rozumiem takie koleżeńskie sprawy, ale gdybym był tym oczarowany, znaczyłoby to, że interesuję się tobą znacznie mniej. — Nie pomyślałam, że ci zrobię przykrość. Oczywiście, że mogę już nigdy nie spać ze Stasiem, żadne dla mnie wyrzecze- nie. — W tobie są ogromne dysproporcje. Intelektualna dojrzałość obok infantylizmu. — Miły jesteś, ale gdzie ten infantylizm? W tej nocnej historii? To ani infantylizm, ani wręcz przeciwnie. To jest zwyczajne. — W tym, że mi o tym opowiadasz. Z taką świeżością. — Powinnam pominąć milczeniem? — Nie. No tak, lepiej mieć kontrolę nad moimi poczynaniami, nie obrazić się za pierwsze zwierzenie, żeby nie zahamować ewentualnych następnych. Ale należy mi dać do zrozumienia, że to irytuje i może boleć. To jest strategia, doceniam. „Gdzie jest strategia, nie ma prawdziwej miłości" — medytowałam. Nie przyszło mi do głowy, że to ja nie dorosłam do takiej miłości. Ale kochałam go bardzo mocno i kiedy już mieliśmy dość błąkania się po kawiarniach, rozmowy o strefach klimatycznych Europy, wtedy kiedy jedno spojrzenie na siebie wyzwalało wszystko, dziękowałam sobie w duchu, że zdołałam się dla niego uchronić przed fałszem, pomyłką, przypadkiem. Przytuliłam policzek do jego dłoni i powiedziałam: — Remi... zabierzesz mnie dziś do siebie? — Kocham cię. Nie. Jutro wyjeżdżam na delegację. Pojedziesz ze mną? — Naturalnie. Bałam się, że usnę. Bałam się, że uśnie Remi. Deklamowałam wiersze, sennie, monotonnie. Nawet mruczenie silnika skłonna byłam nazwać ciszą. Niepokojącą ciszą. Remi prowadził... i wypoczywał. Mężczyźni są dziwni. Patrzył stanowczo za daleko i pykał fajkę. Moje zdolności recytatorskie uniosły jego prawą brew do góry i silniej przycisnęły ręce do kierownicy. Powstrzymuje się od mordu? Może mu przeszkadzam tym wygłupianiem się? — Kierowca powinien czasami spojrzeć w prawo — podjęłam. — Nigdy nie wiadomo, czy z boku jaka gęś nie wyskoczy. Wyciągnęłam papierosa. Byle nie zasnąć. Podał mi zapałki. — Kocham cię, gąsko — powiedział. __ Jeśli jesteś zmęczony, mogę cię zastąpić. Pusta droga, będę jechała powoli. — Jak to, poprowadzisz? — Zmów Pod Twoją Obroną, przesiądź się do tyłu, nie, bo może być ktoś ze Służby Ruchu, a prawo jazdy za trzy tygodnie. Odpoczniesz. — Nic nie mówiłaś, że chodzisz na kurs. Nie chce ci się spać, gąsko? Naturalnie, głowa mi się rytmicznie kiwała i pod powiekami miałam kaszę tatarczaną, ale gwizdnęłam z lekceważeniem: — To dla mnie pestka. Pisz testament, pomódl się i pozwól, że ja... Zatrzymał tego rupiecia lekko, niewyczuwalnie prawie. Przylgnął do zrudziałych aksamitów „samochodu". Prześliznęłam się przez jego kolana. Ujęłam kierownicę z mocnym postanowieniem, że go wprawię w osłupienie. Oby nie za trwałe. Tym dodatkowym kobiecym zmysłem wyczuwałam, że na tym terenie muszę być „sportowa", a nie żadne bezradne kobieciątko. Rola była dla mnie nienowa. Zmobilizowałam pamięć i zacytowałam, wątpię, czy właściwie: — To jest fatalna pozycja kierowcy. Dźwignia zmiany biegów w pozycji trzeciego dotyka kolana. Niewygodnie. — Zaczynam sobie wyrzucać, że cię naraziłem na takie zmęczenie. Miałam na składzie jeszcze kilka motoryzacyjnych „kawałków". Postanowiłam je rozsądnie dawkować, jak rum w szalupie gdzieś na oceanie. Zbyt blisko było do dna. — Jedziemy? — zapytałam bez sensu. Bowiem to była jedna z nielicznych pewnych rzeczy: powinniśmy jechać. Chciałam trochę zyskać na czasie. Do egzaminu było wprawdzie trzy tygodnie, ale instruktor, który mi powiedział, że mam szansę zdać, to był skończony dżentelmen. Do tamtej pory prowadziłam trzy razy po pięć minut i to zawsze tylko do zakrętu. —¦ Jedziemy — miał zmęczony uśmiech. —¦ Pomóż mi tylko ten wrak uruchomić, a dalej to już spokojna głowa. Obudzę cię, jak będzie trzeba zahamować. —- Z narkozy? Jaki on był ładny! Mieliśmy razem być dwa dni. Wątpiłam, żeby udało mu się ulokować mnie u znajomych. Objął mnie delikatnie i spojrzał mi w twarz. Wytarłam resztki pudru w jego marynarkę i zastosowałam z ustami unik jak Joe Louis z żołądkiem. Nie nalegał. Może jego gest mieścił się w rytuale nocnej podróży samochodem. „Nie. On mnie kocha! Tylko nas dwoje i noc, jazda Bóg wie gdzie". Według mapy mieliśmy przed sobą jeszcze trzynaście kilometrów. W tym momencie ryknął z tyłu klakson. Do naszej spokojnej przystani zajrzała blada twarz: — Nawaliło coś? Co to, pani prowadzi? To pan panią eksploatuje. Odważny pan. — Nic. Tak tylko się zatrzymaliśmy. Dziękujemy panu. — W ten sposób to wy nigdzie nie dojedziecie. „Może do szczęścia?" — pomyślałam patetycznie i przytuliłam się do Remiego. Za chwilę wóz Uprzejmego wyrwał się do przodu i znikł w czarnym tunelu szosy. — Ruszamy — zdecydowałam. Pocałowałam go w policzek i j e -dnocześnie (słowo honoru) ruszyłam. Sprzyjała mi puściuteńka droga. Na pewno nie dałabym rady na Marszałkowskiej, bo „refleks" być może miałam, ale nie wtedy, kiedy mi był rzeczywiście potrzebny. Byłam dziwnie podekscytowana, to uczucie przedzierało się przez fizyczne zmęczenie. Reflektory wymacywały pryzmy kamieni, przydrożne słupki i ciemne paski rowów. Noc i drzewa uciekające do tyłu. To była jedenasta godzina jazdy, w głowie miałam idealną próżnię. — Daj pociągnąć fajkę, pyknę sobie — poprosiłam. Zaciągnęłam się głęboko i zmusiłam mięśnie twarzy do kamiennego wyrazu. Na podobnej zasadzie mogłabym wypić szklankę ginu, gdybym się chciała zaciągnąć na statek, żeby marynarze potraktowali mnie jako „swojego chłopa". — Świetnie — nie mogłam plunąć, więc przełknęłam coś okropnego. — Będę palić fajkę. Tylko, żeby tak nie kapało. Co tam kapie? To psuje smak. — Źle ci podałem. Musi być bardziej do dołu, poza tym fajką się nie zaciąga. Będzie z ciebie kierowca. To cudownie, że się wyrwaliśmy z Warszawy. Jesteś tam taka rozgęgana. A tyle mamy sobie do powiedzenia. Chciałbym cię z tego wyrwać, z tych wszystkich historii. __To są piękne historie, musisz to zrozumieć. p? — Nawet ten Banasiak? — Nawet. Gdybym to wszystko dla ciebie rzuciła, przestała się tym interesować, znaczyłoby to, że nie akceptuję współczesności, miałbyś tylko egzaltowaną... no, gęś. Nie mógłbyś mnie kochać. Wierz mi. Żalę się czasami, ale to jest ujście dla migawkowych złości, wtedy kiedy tak pyskuję, że to koszmar, to nie jest takie poważne. — Nie bardzo cię rozumiem, po raz pierwszy. — Czasami chce się wszystko powiedzieć. Kiedyś tak wypaliłam różne rzeczy pewnej pani, z którą się nie cierpimy. Gdybym w chwili złości miała pod ręką Palmiro Togliattiego, mówiłabym to Palmiro. Z tobą naturalnie szczególna sprawa. Naprawdę będzie ze mnie kierowca? — Całkiem dobrze prowadzisz. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że jeśli usłyszę huk, będzie to znaczyć, że rozsadziła mnie duma, i zobaczyłam najpierw tuman kurzu i rów tuż tuż... a potem gwiazdy, wszystkie oczywiście i chyba jeszcze księżyc, okrągły i żółty jak dojrzała dynia, zawieszona obok naszego pojazdu. Dekawka wykonała jakieś taneczne wariacje i zabolało mnie kolano. Dźwignia zmiany biegów, a nie mówiłam. Remi mało subtelnym ruchem rzucił mnie w kąt jak torbę podróżną i trochę za mocno ści- ' snął mi ramię. Kiedy otworzyłam udręczone oczy, zajmowałam . miejsce „z prawej strony kierowcy". — Co ci nagle przyszło do głowy — chciał wiedzieć. — Zając — wybełkotałam. — Przecież widziałeś. — No to co? Trzeba było gwałtownie wjeżdżać do rowu? — Za mocne określenie na taką bagatelkę. Należę do Ligi Ochrony Przyrody. Kiedy powiedziałeś, że będzie ze mnie kierowca, to wyrwałam do przodu. Zając był taki wystraszony. W ogóle to jest piekło, Dante miał na myśli ten samochód. Na dziś rezygnuję. Nacisnął, co tam trzeba, i jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Kilometry nawijały się na koła jak nici na szpulkę. Już ze sto, a nie jeszcze dwanaście. — Uderzyłaś się w kolano? Trzeba się było odchylić do tyłu, a nie przyciskać kurczowo do kierownicy. Musiałem cię tak szarpnąć. — Są momenty, kiedy kobieta nie wie, w którym kierunku się odchylić, i wtedy właśnie przyciska się kurczowo. To jest brak rozeznania i panowania nad sobą. Ale żeby aż szarpać. — Nie chcę myśleć, co by się działo, gdybyśmy wjechali do rowu. Rzeczywiście, co mogłoby się dziać w rowie. Nie zaprzątałam sobie tym dłużej głowy, bo myślałam nad radykalnym zniszczeniem wszelakiej motoryzacji. Taka byłam zmęczona! Marzyłam o wannie, kranie z napisem „zimna", z którego leci ciepła... — Śpisz? — No wiesz! Gdzie my właściwie jedziemy? Czy musieliśmy złożyć wizytę tej ciotce? Byliśmy tam godzinę, a prowizorycznie licząc nałożyliśmy ze dwieście kilometrów. — W każdym razie nie jadę na delegację. Skłamałem ci. Ale powiedziałaś, że nawet na koniec świata? — Tak. Do tej linii, gdzie niebo łączy się z ziemią. Od dziecka chciałam tam dojść. Zawsze mi się przesuwała, była jednakowo daleka... chcę tam dojść. Tymczasem zatrzymaj, muszę zbadać okolicę. Wyczołgałam się z wozu. Minęłam rów, na każdej nodze miałam po parę milionów mrówek. Wracając zrobiłam kilka przysiadów, mrówki zniknęły. W wątłym światełku samochodu usiłowałam obejrzeć twarz w zamglonym lusterku puderniczki. Tusz mi się rozmazał, w ogóle moja uroda była solidnie zamaskowana. Jak „sportowa", to „sportowa" — wyjęłam chustkę i roztarłam tusz do reszty. — Jak ty oceniasz ten swój samochód? Kustosz Muzeum Techniki nie czynił ci żadnych propozcji? — Gdybyś wiedziała, z czegośmy go wyremontowali! Przesiądź się do tyłu. Wygodniej. — Mniej atrakcyjnie. I nie chcę cię pozbawiać widoku mojej po-rannie świeżej twarzyczki. — Emocji dostarcza mi kranik — powiedział ruszając. — Guma w nim kruszeje. Pod wpływem benzyny. Zatka się czy nie zatka? To znaczy: czy dojedziemy? Jechaliśmy jakoś, mijaliśmy wybiegające na szosę psy i uśpione wsie bez świateł. „Jedziemy do tego miejsca, gdzie ziemia łączy się z niebem..." Starałam się mówić, żeby Remi nie zasnął. Czytałam, że tak się w nocy postępuje z kierowcami. — Dlaczego kruszeje ten kranik? — Zmiłuj się... guma, guma kruszeje i jej kawałki zatykają przewód paliwa. Cudowna jesteś, że chcesz o tym mówić, choć cię to zupełnie nie interesuje. — Lubię samochody — może w tym i była molekuła prawdy. Uznałam, że trzeba go „olśnić", najwyższy czas. Dość się nakom-promitowalam tym zającem. — Weź gaz do dechy, rozpędź samochód i noga z pedału gazu. Na wolnych obrotach silnik zużywa o wiele mniej paliwa. Przez ten czas trochę benzyny zbierze się w komorze pływakowej gaźnika. Znowu gaz, i w ten sposób, mimo agonii silnika, jakoś dojedziemy. Nie chciałam natychmiast kontrolować, jaki wyłom zrobiłam w fortyfikacji (jeśli jeszcze jakaś była). Patrzyłam w przestrzeń, ale kiedy skierowałam na niego oczy, zorientowałam się, że strzeliłam z radzieckiej katiuszy. Komora pływakowa gaźnika... — Chyba będzie deszcz — zakończyłam obojętnie. — Samochody wprawdzie interesują mnie od strony karoserii... — Nie ma karoserii. — Nie ma? — przeraziłam się. — A co jest? — Nadwozie.. — Okropnie brzmi. Ustąp mi, proszę cię, niech będzie karoseria. Od razu wiadomo, o co chodzi. „Szałowe nadwozie", brr! Jaka męcząca jest podróż, kiedy zasnąć nie można, a cel staje się błędnym ognikiem. Żal mi go było, ale już nie proponowałam, że go „zamienię". Lepsze było moje współczucie niż żal jego ojca i przyjaciół. Mnie by też parę osób żałowało, zabawne. — Wiesz, w zeszłym roku, w lecie, podobałam się jednemu facetowi, który miał samochód. Dawno, ale prawda. Zdałam egzamin i myślę sobie, przewiozę się w nagrodę. Zawiózł mnie nad Wisłę. Słońce, woda, wiatr, motyle, „słuchaj dzieweczko — ona nie słucha", skąd on niby miał wiedzieć, że to premiowa przejażdżka. W drodze powrotnej wydawał mi się bardzo zgnębiony i wiedziałam, że drugi raz tym wózkiem się nie przejadę. Chciałam mu okazać, że nie mam żadnych pretensji, że miło się jechało. Zatrzymał i zaczął coś manipulować w masce czy pod maską. W tym czasie napisałam mu szminką na karoserii: „Przykro mi, że pana rozczarowałam". — No i?! — Już nie był zgnębiony. Był wściekły! Dmuchał, chuchał na to swoje cudo, wycierał, omal mnie nie zostawił, piętnaście kilometrów pod Warszawą. Nie widziałam go więcej. — Rasowy samochodziarz może dostać szału, jeśli mu się coś bazgrze na nadwoziu. — Dlaczegośmy się zatrzymali? — Muszę trochę pomanipulować pod maską. — Ale szminką po karoserii? — zrozumiałam. — Szminką po karoserii. To bardzo ważne. Muszę to wiedzieć teraz. Wyszłam, wyjęłam z torebki szminkę i napisałam wyraźnie: „Kocham Cię". — Przeczytaj — objął mnie. — Kocham cię — powiedziałam cicho. — Tak długo czekałem na to słowo. — To było zdewaluowane u mnie pojęcie. Teraz, to co innego. — Jesteśmy na miejscu. — Co to za miasto? Gdzie my jesteśmy? Czwarta rano. Patrzył na mnie bezkarnie, choć ta noc podziałała na mnie jak wyżymaczka. Mrok już słabo pokrywał rozmazany tusz. Byłam brudna, potargana, przesiąknięta gazami spalinowymi, fajkowym tytoniem i zaczadziała z miłości. Leciałam z nóg. — To jest Bydgoszcz. Przyjechaliśmy do mojego ojca. Chcę się z tobą ożenić. Chcesz tego? — Tak — zdaje mi się, że powiedziałam to ja. W każdym razie nie on, a było nas tylko dwoje w samochodzie, na ulicy, w Bydgoszczy, na całym świecie. Sądziłam, że osiągnęłam tę linię, do której szłam całe życie. W oczach ojca Remiego bardzo chciałam wyglądać statecznie i poważnie. Dostojnie kiwałam głową, kiedy mi wyjaśnił, jak się opatula drzewka owocowe na zimę. Ojciec przyjął mnie bardzo życzliwie. Nie łudziłam się. Nie mnie, Lilkę Sagowską, tylko swoją przyszłą synową. Każdą inną gościłby tak samo. Była w tym nabożna wiara w nieomylność swojego syna-inżyniera, który przecież błądzić nie może. Już go tam na tej politechnice nauczyli wszystkiego, co trzeba. To było bardzo wzruszające i ładne. Remi patrzył na mnie cały czas z taką miłością, że postanowiłam rzucić dla niego akade- mik. Stasia, „niebo" i wszystkie inne rozrywki. Niech świat się na nim zaczyna i kończy. Ojciec Remiego na pożegnanie musnął mnie wąsami w obydwa policzki i wręczył mi dwa litry miodu. Byłam szczęśliwa, choć miodu nie jadam. Kiedy Remi odwiózł mnie pod akademik, ani drgnęłam. ] — Lilka, idź, proszę cię. — A ja cię proszę, żebyś mnie zabrał do siebie. __ Wiesz, jak tego pragnę. Nie utrudniaj mi pewnej decyzji. — Remi. Ja cię przecież nie pytałam, czy się ze mną ożenisz. Muszę ci przyznać, że jestem tym ślubem trochę przerażona. Ale chcę bardzo, nie niepokój się. Remi, ja nie chcę, żeby to się stało dopiero po ślubie. Głupia jest ta twoja „pewna decyzja". Zresztą, zwyczajnie stąd nie wysiądę. Rób, co chcesz. — Chcę ci zostawić trochę czasu. Rozpaczliwie się boję, że będziesz żałować. Lilka... jesteś jeszcze taka bardzo młoda. — Kochasz mnie? — Nieprzytomnie cię kocham. — To mnie zabierz do siebie. — Tak się boję, czy nie robię błędu. — Nie analizuj. To nie teren do analiz. Już ja najlepiej wiem. Robię to świadomie. Chcę tego. Na te cztery doby pozwoliłam sobie zapomnieć o istnieniu Uniwersytetu Warszawskiego. Dumałam właśnie, skąd by tu wyłudzić falsyfikat zaświadczenia lekarskiego. Remi był w pracy, a ja dziwiłam się, że będąc tak szczęśliwa rozróżniam kolory, zapachy i litery w gazecie. Ktoś zadzwonił. Na Remiego było za wcześnie. Ale może... pobiegłam jak szalona do drzwi. Stanęła w nich Nika Ha- nusówna. Osłupiałam. Spojrzała na mnie spode łba i rzekła: — Witam bumelantkę. Byłam tu już dwa dni temu, ale państwo raczyli gdzieś wyjechać. — Witam cię w progu mojego przyszłego domu — przywróciło mi mowę. Poprawiłam pod szyją piżamę Remiego, sześć numerów za dużą. — Cieszę się, że cię widzę, ale pojąć nie mogę, jak mnie tu znalazłaś. Wejdź do pokoju — wskoczyłam pod kołdrę. — Herbaty? — Jazda na wykłady — powiedziała. — Zbieraj się, i to już. — Oszalałaś chyba. Jutro pojadę. — Identyczna reakcja — rzekła. — Jak u kogo? — Jesteś już trzecią, którą muszę z niebios sprowadzać na ziemię. Dlatego cię znalazłam, mam wprawę. Akademik, z kim wyszła, biuro adresowe i wałek w torebce. No, wyłaź, moja szczęśliwa, zdążymy jeszcze na ćwiczenia. — A które to te dwie poprzedniczki? Znam? — Znasz, ale to zawodowa tajemnica. Trzeba godzić szczęście z zajęciami. — Cyniczna jesteś. — Może. Czuję pewną odpowiedzialność, która u ciebie gdzieś się rozpłynęła. Cztery dni cię nie było. — To się stało dopiero wczoraj — rozmarzyłam się. — Pobierzemy się. W lipcu. On tak chce, chociaż ja wolałabym w listopadzie, w rocznicę poznania go. Muszę go przekonać, że tak będzie lepiej. Tak to sobie romantycznie ustaliłam. — Ubieraj się — zaczęła we mnie rzucać moją własną bielizną — zostawisz mu piękną kartkę i biegiem przylecisz tu wieczorem. Ale nie od razu po wykładach, bo musisz się ze mną trzy godziny pouczyć. Tak będzie dotąd, dopóki nie stwierdzę, że możesz się znowu uczyć sama. Kiedy oprzytomniejesz, odczepię się od ciebie. — Nigdy nie oprzytomnieję, ale to nie ma nic do nauki. Będę się uczyć czekając na niego. — Na wszelki wypadek jednak ze mną. Te dwa, trzy miesiące. — Wszystko świetnie, ale dziś nie pojadę na uniwerek. Niech się świat zawali. Proszę cię, Nika, zrozum... — Nawet nie słucham, co ty tam gadasz. Szybko. Już ja cię teraz będę miała na oku. Ubrać cię, dziecino? Krew by zalała taką pracę społeczną, żeby kogo z łóżka wyciągać. — Mam nadzieję, że to prywatna inicjatywa? — Istotą pracy społecznej jest taka właśnie inicjatywa. Formy narzucone mnie mniej interesują. Dawaj, zapnę ci stanik. Jadłaś śniadanie? To zjedz, daję ci dziesięć minut czasu. Ładny pokoik. Bardzo ci tu dobrze? — Bardzo. -— Cieszę się. Bardzo go kochasz? — Bardzo. __Widzisz, ta pierwsza, którą wyciągałam, mówiła to samo. I cud, że się zgodziła na te trzy miesiące. Później byłam jej jeszcze bardziej potrzebna... źle się skończyło, chociaż nie powinnam ci takich rzeczy teraz mówić. — A druga? — Druga... obudziła się. — Co to znaczy? Pomyłka? — Tak, w jakimś sensie tak. Za wiele mu dodawała, widziała w nim to, czego nie było. Jeszcze nie tak: inaczej go widziała. — Pewnie bardzo boli takie rozczarowanie. — Bardzo. To nawet nie rozczarowanie. Rozbieżności. — Nika! — On nie jest ani taki zły, jak ty go widzisz, ani taki świetlany, jak ja go widziałam. No i nie chciał dziecka, a ja bardzo. To znaczy, gdyby było... ale nie chciał. — Nika! Tu on miał rację. Ale nie wyobrażam sobie, żeby Rysiek mógł być sentymentalny. — To sobie wyobraź. — Nika, w tym miejscu ty się mylisz. Hołdujesz modzie na nieślubne dzieci. — Idiotka! Zresztą w każdej chwili możemy się pobrać. — Tak, Nika. Uważasz, że to wyróżnia, że dowodzi odwagi, sądzisz, że jeśli ludzie się kochają, to dlatego, żeby mieć dzieci. Zmiłuj się, to tak jak w kościele na kazaniu. — Uważam tylko, że jeśli ich nie stać na dzieci, nie powinni się kochać. W przeciwnym razie to jest nieodpowiedzialność za własne czyny. Czyli trochę to inaczej pojmuję niż w kościele na kazaniu. Nie wiem, jak to się dalej potoczy. No, chodźmy. Przepytam cię, w autobusie. Masz klucz? A, on ma drugi. No, szybko. Były na studiach takie pary, co to zawsze i wszystko razem. Obserwowałam raz takie „papużki-nierozłączki" w Kole Medyków gdzie często chodziłam po Agnieszkę. Znałam tę parę. Siedzieli nac książką i powtarzali: „U kobiet przebiega tędy więzadło obłe macicy, u mężczyzn powrózek nasienny". Nie rozumiałam, jak oni mogli się po tym teoretycznym roztrząsaniu praktycznie całować. Agnieszka mi tłumaczyła, że to nie ma nic do rzeczy, oni po wyjściu z uczelni naprawdę o medycynie nie myślą i uspokoiła mnie, że on nie widzi w niej trupa z prosektorium. Nie wiem, dla mnie to byłaby obsesja, tak myślę. Taką naszą parą była Mary i Szeryf. Nie pobiegliby tak szybko do urzędu stanu cywilnego, gdyby w akcję nie wkroczył ojciec Szeryfa. Ojciec przechwycił „telegramę" wystosowaną przez Mary do ukochanego: „Zwiej z ćwiczeń. Porozrabiamy. Twoja Mary". Ta „depesz" była wysłana do Szeryfa przez umyślnego (Kosiński). Bałwan w pokoju zastał ojca i wręczył mu notę. Dalej wypadki działy się z szybkością światła. Papcio już nie czekał na synalka, tylko wtargnął do naszego pokoju, zarzucając nam wszystkim, że odciągamy syna od nauki. Mówił to wszystko o dużo za głośno i miał „poinformować, kogo należy". My na to wyciągnęłyśmy indeksy i pokazały, że wszystko mamy zaliczone, niech się każdy martwi o siebie. Kiedy ojciec się niemal udobruchał, wszedł do pokoju Szeryf z butelką wina pod pachą i okrzykiem w drzwiach: „Podobno przybył stary, to zostawi trochę dzięgów, zahula się". Ojciec siedział tyłem do drzwi i od progu nie było go widać. Szeryf zziele-niał, a ojciec sczerwieniał. My poszarzałyśmy ze zgrozy i to kolorowe towarzystwo zastygło w milczeniu. Szeryf okazał się mężczyzną, bo przedstawił Mary jako swoją narzeczoną i ładnie ojca poprosił, żeby porozmawiali o tym później. Ojciec powołał się na mamę i wyszli z pokoju w trójkę omówić te okropne rzeczy. Mary wróciła do pokoju w nocy, zapłakana i chora, bo przyrzekli ojcu, że poczekają ze ślubem i w ogóle, do czasu skończenia studiów. Ojciec wyjechał, a oni włóczyli się po ulicach, chodzili i doszli do wniosku, że żyć bez siebie nie mogą i tylko śmierć ich rozłączy. To przyrzeczenie uświadomiło im, że jakakolwiek zwłoka jest wykluczona. Przez to rodzinne zamieszanie ich uczucie nabrało posmaku występnego czynu. Mając do sforsowania przeszkody, których uprzednio nie dostrzegli, postanowili się pobrać. Już, natychmiast. Mieliśmy wesele. Wesele, wesele... Szeryf więc pojął swoją Mary, happy end na papierku z USC, bo w ich życiu nic się nie zmieniło. Ona w jednym akademiku, on w drugim, koledzy czasami na filmowym seansie. Gdyby byli na ostatnim roku, może dostaliby wspólny pokój, ale tak? Szeryf tak się przejął swoim występem w tym dniu, że uprzednio przetłumaczył artykuł, sterroryzował widocznie redaktora, bo mu przyjęli, kupił Mary ślubne nylony, a sobie imitację krawata. Mary sprzedała złoty zaręczynowy pierścionek swojej mamy i kupiła tombakowe obrączki. To był ślub w tajemnicy przed rodzicami, z miłości („Po co starzy się mają niepotrzebnie denerwować"). Jakby tam nie było — śliczne studenckie wesele. Mary była pięknie ubrana i nawet zastanawiałyśmy się, czy jej tego wszystkiego nie zostawić na zawsze. Państwo młodzi jechali do ślubu dorożką, z nimi kierowniczka domu akademickiego (pozwoliła urządzić bankiet w świetlicy) i portier, który jest także palaczem („Jak ja pani Kowalskiej puszczę parę na to wesele, to jeszcze nigdy tak ciepło nie było"). Goście maszerowali za dorożką. Co do mnie, to uwiesiłam się z tyłu. Świadkiem byłam, trudno, żeby urzędowa osoba leciała za pojazdem jak pies za rowerem. Urzędnik stanu cywilnego dwa razy zwracał nam uwagę, że chwila jest poważna, żeby choć młoda para postarała się skupić. Raźnie pokrzykiwali „tak", a Szeryf: „Trzy razy tak", ale uznali, że to jest wymijające i wreszcie powiedział normalnie „tak". Z powrotem oni też już szli, bo drynda była opłacona tylko „do". I tak stąpając tą nową drogą życia, doszliśmy do baru mlecznego, gdzie każdy zjadł po talerzu zupy pomidorowej z ryżem, bo na uczcie ślubnej gorących dań nie przewidziano. Kieguri myślała, że to nasz narodowy obyczaj i niezmiernie jej się wszystko podobało. Wytłumaczyłam jej, że to nie jest typowy ślub. Trzeba ją było zaprowadzić na taki, co to białe suknie, oceany kwiatów, wyfraczeni goście i wytworne samochody. Ale trudno powiedzieć, że frak to jest recepta na szczęście. Mary i Szeryfowi wszystko ułożyło się dobrze. Kończą studia, on dostał pokój i wiodą całkiem ciekawe życie, choć, rzeczywiście, odbiega ono od modelu mieszczańskiej rodziny. A teściowie pogodzili się z ciosem i marzą o wnuku. Ciekawa jestem, jakie będą nasze dzieci, lepsze czy gorsze? Jednego jestem prawie pewna. Będą żyć w czasach stabilnych, nie będą w nic wkładać tyle serca, co my. Może Halina Karamesówna, Bana-siak, Sagowska i Weronika Hanuś, a nawet Honorata byli odrobinę śmieszni, ale byli prawdziwi. Przejęci tym, co robią, walczący ze wszystkim, co im się wydawało złe, ostro i bezkompromisowo, byli głośni, rozkrzyczani. Choć różnie pojmowali zło. Podziwiam nas teraz, kiedy sama usunęłam się z widowni. Ale ze względu na osobisty cios. Za bardzo żyłam życiem młodych i za szybko dostałam w łeb, za prędko wciągnięto mnie w świat ludzi dorosłych, który przerastał moje młodzieńcze wizje. Jak bardzo chciałam np. być społecznie przydatna. Kiedyś całą dobę robiłam remanent w my-dlarni, bo młodzież studencka stawiła się pierwsza na apel o pomoc pracownikom handlu. I choć przy 2864 mydle i 3684 sidolu robiło mi się słabo, zaciskałam zęby i cieszyłam się, że jestem potrzebna. Jeździłam też na wieś, nikogo osobiście na spółdzielnie produkcyjne nie nawróciłam, chociaż do wystąpienia przygotowałam się starannie, mówiłam z przekonaniem i wiarą w to, co mówię. Była nas cała ekipa, ze mną naturalnie jeden z Banasiakowi najbliższych, żeby zobaczyć, za czym ta Sagowska agituje. Spisałam się dobrze, ale wynik żaden. Popierali nas młodzi: — Ja bym się, pani, już dawno zapisał, ale ojce nie daj om. — A tatuś przerywa dyskutantowi: — Żebyś mi się, zarazo, pod rękę nie nawinął, bo ci kości porachuje. — Same, państwo, widzom — wzniósł ręce do góry pionier kolektywizacji. — A zatkasz se gębę, huncwocie jeden? — tatuś. Apelowałam do kobiet, roztaczając przed ich oczami miraże żłobków, przedszkoli, placówek zbiorowego żywienia, wysokich dniówek i określonych godzin pracy. Kobiecinki kiwały głowami, uśmiechały się do nas z sympatią, ale żadna się nie zdeklarowała. Po zebraniu jedna pociągnęła mnie za rękaw lśniącej od krochmalu i żelazka zetempowskiej koszuli: — A pani to nie chłopsko córka, jak pani tak rozumu ni ma. Kto to swoje odda? Agitowałam ją już indywidualnie, z podobnym skutkiem. Mówiłam, że w domu akademickim mieszkają dziewczęta ze wsi i one są za kolektywizacją. — Młode, to głupie. Swoje, to jest swoje. — To po co pani przyszła na zebranie? __ Bo sołtys przykazywał i zawsze się człowiek trochę popatrzy. Nudno w niedzielę. __ W spółdzielni byłoby kino — wtrąciłam szybko. __Tyła lot bez kina się obywali, to i będzie. Casem przyiżdżo w ciężarówce, to starcy. Zmarzły tu panie, bo pewno nie zwyczajne. Chodźta do chałupy, to wom co przyrychtuje. Moja córka też jest w szkołach, ino że w Krakowie. Ale una nie iżdżo tak jak wy, skóra by ii ojciec wygarbował. I choć efekt mojej pracy żaden, trochę satysfakcji zostało. I żalu. Postanowiłam zamieszkać u Remiego. Zgadzałam się, że zostawię wiele rzeczy zaledwie rozpoczętych, wiele spraw nie wyjaśnionych do końca, ale przeczuwałam, że będę mieć inne problemy. Nie, takich nie przeczuwałam, nie mieściły mi się w rozumowaniu. Brałam pod uwagę jedynie problemy szczęścia, nie cierpienia. Z radością szłam do niego, z największą wiarą stawałam po stronie ludzi dorosłych. Chciałam, żeby mnie śmieszyły wizje przebudowy świata — i nie śmieszyły mnie zupełnie. Byłam u niego cały miesiąc, ale nie tęskniłam. Zachwycałam się własną powagą i kochałam, kochałam go bez granic. Katastrofa wydarzyła się, kiedy przyjechali wszyscy. A tak po wykładach biegłam szybko do domu, pogrążałam się w szczęście, wpadałam w jego ramiona, czułam się czysta, wzniosła, piękna, kochana, wyzwolona ze wszystkich idiotyzmów, parzyłam herbatę, patrzyłam mu w oczy, tuliłam się, słuchałam planów przyszłego życia, likwidowałam zalążki tęsknoty, jakie czasami szarpały mną za czymś z tamtej strony. Uczyłam się, on czytał, spotykaliśmy się wzrokiem, książki spadały na podłogę, było tylko nasze pragnienie, nasze oczy, nasze usta. Przyjechali wtedy wszyscy: Mary z mężem, Halina, Marek, Jan-ko-Muzykant (który postanowił „przeczekać" Marka, ale chyba nie przeczekał), Pelagia ze swoim rycerzem z geologii, Honorka, Kiegu-ri, Staś, Kosiński i jakieś dwa nowe nabytki do naszej paczki, Agnieszka — obliczyć nie mogłam, na ile osób mam przygotować kolację. Remi domyślnie wymknął się do sklepu po spożywcze artykuły. Kiedy zobaczyłam ten pułk wojska, czułam jak ramiona przeistaczają mi się w skrzydła, fruwam po pokoju, a wszystkie moje sprawy — zazdrość o te, które były przede mną, rozbieżności wychodzące na jaw w długich rozmowach, chwile irytacji, kiedy musiałam odstąpić od swojego zdania, szalona radość, że się na to zdobyłam, sekundy lęku, wahań, i godziny pewności — stają się dalekie, mniejsze i łatwe. I jak kiedyś w zamęcie myśli i chaosie uczelniano-organizacyjnych kwestii zapragnęłam, żeby choć na jedną lekcję być Marylką, w której durzy się Igor, tak wtedy aż do fizycznego bólu chciałam być ich, z nimi, z Banasiakiem nawet, co już było skrajną herezją. Być z nimi, jeszcze po tamtej stronie życia. „Przecież on daje mi wszystko, a nic nie zabiera, ani uniwersyteckich kasztanów rosnących na dziedzińcu, ani ideologicznych kłótni i sporów pod biblioteką, ani długich spacerów nad Wisłą, ani Starówki, nic. Jestem pusta i nic niewarta — napominałam się patrząc, jak nasz przytulny, z takim trudem i pietyzmem urządzony pokój, podlega postępującej ruinie, a Kosiński przypiął się do klusek, które zostały z obiadu — nic niewarta, skoro będąc tak bardzo szczęśliwa, mogłam przez chwilę zatęsknić za tym wróblowatym życiem bez ładu, składu i sensu, które dostarczyło mi tyle udręki, i które świadomie, w idealnej zgodzie serca i umysłu, odrzuciłam. Nigdy nie pozwolę uwikłać się w tamte głupstwa, tu jest moje miejsce, zostanę tu na zawsze. O ile bliższa jestem teraz poszukiwanej pełni, o ile więcej uchwytnych wartości ma moja obecna egzystencja, jakaż byłam wtedy młoda, tragicznie młoda i do nieskończoności głupia. Głupia — powtarzałam sobie z radością, jak majtek Kolumba, który krzyknął: „Ziemia!" Zresztą oni wszyscy kiedyś się ustatkują. Dzięki Bogu, wywinęłam się wcześniej z tych błahostek i smarkaterii. Kiedyś oni wszyscy to zrozumieją. Kiedy przekroczy się smugę młodzieńczych mrzonek, stabilizacja psychiczna i życiowa jest pojęciem ponętnym i nowym, pełnym uroku, niesie spokój, otwiera nowe widoki na życie nieznane, kiedyś oni wszyscy... Przywieźli mi masę drobiazgów rzeczowo wyjaśniając, żebym to potraktowała jako ślubny prezent, bo chyba wiem, jak to w życiu bywa, i skąd oni mogą przewidzieć, czy w listopadzie będą mieli na składkę. Chęci zakupów nie chadzają pod rękę z odpowiednikiem w funduszach. Szeryf zdążył odśpiewać cały swój ogromny repertuar, kiedy wrócił ze sklepu Remi uginając się pod ciężarem sprawunków. — Ludzie kochani, to jest koleżanka! — rozległy się okrzyki, kiedy kolektywnie przystąpiliśmy do montowania kolacji. — Przenocujesz nas? Trudno, żeby po zaopatrzeniu ciała człowiek miał ochotę tłuc się taki kawał tramwajem. Może ci samochód do głowy uderzył? Wypierasz się kolegów, z którymi stół i łóżko dzieliłaś? — teatralnie pytał Szeryf. Remi przesłał mi rozbawione spojrzenie, w; którym było nieco przerażenia. Wyczuwałam, że cieszy go moja radość, daleki był w owej chwili od chęci „izolowania mnie". — Samochód się rozleciał — wyjaśniłam. — Baran jesteś, mój Szeryfie. Dawać garderobę, koce, poduszki i chodniki, zrobimy sobie boskie leże na podłodze. Nikt nie chciał spać na tapczanie, zajął go więc „dyscyplinarnie" gospodarz. O siódmej rano każdy mięsień mieliśmy obolały od śmiechu i wykwintu posłania. Agnieszka zarządziła pięciominutową zdrowotną gimnastykę „dla rozprostowania kości". Potem oddział na komendę Marka: „Baczność! W kierunku drzwi biegiem marsz!" pożegnał nas gładząc się po brzuchach, mimo że na śniadanie zostały tylko smutne resztki kolacji. — Chodźcie szybko, szkoda zmarnować nawet godzinę takiego słońca — powiedział Staś. Poczułam, jak mi się ściska serce. Do wykładów miałam trzy godziny czasu. Remi poszedł do łazienki, pogwizdując. Ogolił się, wszedł do pokoju roześmiany: — Są przemili, ale to kataklizm, zobacz, jak wygląda nasz dom. — Sprzątnie się — powiedziałam i wyjrzałam za nimi przez okno. Szli lśniącą w porannym słońcu, asfaltową ulicą, bojowy szyk uległ rozsypce, zajmowali całą szerokość jezdni. Z czego się śmiali? Jak łatwo wyłączyli mnie ze swojego kręgu! O czym mówili? Dlaczego byli tacy weseli i swobodni? Otworzyłam okno: — Poczekajcie! Idę z wami! — krzyknęłam. — No to migiem! Pospiesz się! — zaczęli siadać na krawężniku. — Gdzie idziesz? Za wcześnie na wykłady — zapytał Remi. Wyciągnęłam z szafy mój wysłużony rekwizyt, walizkę, i szybko, na oślep, wrzuciłam do niej swoje rzeczy. — Co to znaczy? Co ty robisz? — chwycił mnie mocno za rękę. — Nie mogę inaczej, zostaw mnie. — Nie zastanawiasz się, co robisz. Sama wiesz, że jeśli z nimi odejdziesz, będzie to znaczyć... że tu ci źle, że czujesz jakiś niedosyt, że mnie nie kochasz. — Kocham cię. Ja nie wiem teraz, co to znaczy czy będzie znaczyć. Ale wiem, że nie mogę tu zostać. Nie zatrzymasz mnie! — podniosłam głos, choć on stał pod ścianą blady i zacisnął wargi. Podeszłam do niego. — Remi, bardzo cię kocham, ale muszę z nimi iść. Jeśli istotnie nie będziemy mogli bez siebie żyć, zrozumiemy to bardzo prędko. Proszę cię, nie miej żalu. Zbyt łatwy byłby triumf naszego uczucia, gdybym tu, w tej chwili, pod wpływem wzruszenia została. Nie pocałujesz mnie? Przyjdź jutro do akademika. — Zostaw mnie — powiedział cicho. — Dobrze, ale zrozum, nie chcę jechać na ten obóz, o którym mówili, tylko wrócę do akademika — jak w transie pobiegłam do łazienki po przybory toaletowe. Cichutko zamknęłam drzwi. Nie mogłam już znaleźć ani jednego słowa. Poderwali się na mój widok. — O rany, niech ja skonam, Lilka z kuferkiem. — Hura! Wraca do akademika! — krzyknęli, przyjęli to bez specjalnego zdziwienia. Nie domknięta waliza otworzyła się i skarby garderoby wysypały się na ulicę. — Zbierać to szybko, bo autobus zajechał na pętlę. Pantofel w rowie, jak patrzysz, ciemięgo. Ale się guzdrzecie. — Lilka, pochodzę trochę w tym różowym, co? — Kosiński zaczął powiewać dolną częścią mojej bielizny. — Ładuj szybko. No! — Nie możemy się spóźnić na ten autobus. Moglibyśmy się zerwać z pierwszego wykładu i opłukać w Wiśle — zaproponowała Agnieszka. — Utrudzony człowiek. — Świnie jesteście. Zostawilibyście mnie bez żadnych skrupułów —¦ powiedziałam i zapragnęłam rzucić się w ramiona Remiego, błagać go, płakać, przepraszać. „On mi nie przebaczy" — pomyślałam. — Lilka, wyjeżdżamy na obóz — rzekł Staś. — Oczywiście — powiedziałam mechanicznie. — Ciekawe, jak mnie przyjmie kierowniczka akademika — zastanawiałam się głoś- .— Ciebie? Taką weterankę? Rozpłacze się. To równa baba. A ty się nie oglądaj w tył, tylko patrz w przód. Na ślub masz czas. Jazda __powiedziała Agnieszka. „Przecież tego chciałam. Dlatego tu jestem. Nie cofnę się. Na śluby mam czas. Pojadę na obóz wędrowny i będę się śmiać, zamiast się zastanawiać, w którym roku zmienimy mieszkanie. O Boże, Remi! Czekaj. Przyjdę tam. Czekaj. Ja zwariowałam". — Wracam — powiedziałam. — Oszalała! Właźże! — pociągnęli mnie do środka. Autobus ruszył. Nie chodzi o to, żeby nie mówić tego, co się myśli, tylko o to, żeby myśleć o tym, co się mówi. I czyni. Nika Hanusówna rozumiała moje rozterki. Uczyłam się jak szalona. Był to najbardziej świetny okres dla mojego indeksu. Byłam opętana tęsknotą za Remim. Odwiedził mnie raz... chciałam przed nim klękać, zaklinać, żebrać o przebaczenie. Chciałam mu powiedzieć, jak żałuję. Nie potrafiłam. W błędach zawsze byłam konsekwentna. Kochaliśmy się „wtedy". Czułam, że chce, abym brała tylko ja. Znaczyło to dla mnie, że chce mnie sobą opętać, związać, a gdyby był rozczulony czy bezradny, poszłabym do niego natychmiast. Tak bardzo go kochałam „wtedy". Nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby myślał, iż wracam, bo moje ciało nauczył odczuć, bo je obudził, bo byłam jego, bo czuję przynależność do mężczyzny. Myślałam, że zrozumie, kiedy mu powiedziałam, że tego chcę. Wyszedł szybko. „Kocham go dożywotnio, więcej mu nie mogę zagwarantować, bo na tamtym świecie mogą mnie ubezwłasnowolnić". I nie mogłam mu nawet tego powiedzieć. Co on myśli? O Chrystusie Panie, dlaczego się ludzie nie rozumieją. Remi, wrócę, jestem tylko twoja. Płakałam po jego wyjściu. Mieszkałyśmy już w szóstkę, bo w czasie mojej nieobecności dokwaterowali Kieguri, a kiedy wróciłam, kazali mi się nią zająć, co zresztą jest osobną sprawą. Wieczorem wróciłam po „nauce własnej" ze świetlicy i byłam zaintrygowana zielonym papierem, który leżał na stole, a nad nim machały nożyczkami wszystkie mieszkanki naszego pokoju. — Kotyliony robimy? — zapytałam. — Duży ten pokój, pusto tu jakoś. Trzeba zrobić jaką dekorację. — Z tego paskudztwa? — zapytałam. Byłam bardzo przygnębiona. Każda rozrywka wydawała mi się dobra. Jakoś wypadłam z rytmu akademika. Niech będą choć kotyliony. — Papier kupiony do wyłożenia szafy, ale może by co... — Zrobimy jakiś szlaczek, jakieś napisy albo co. — Napisy! — Częste mycie skraca życie i obniża gotowość bojową mas proletariackich. — Czemu nie, ale ile liter trzeba by wyciąć. Czarnych, żeby się odznaczało. — Przez analfabetyzm do szczęścia ludzkości. — Kochać nie warto, życie jest kartą, a w karty trzeba umieć grać. — Życie jest piękne, ale na tamtym świecie. — Bardzo ładne. — Życie jest piękne, kobiety są dobre, a dzieci łatwe do zrobienia. — Genialne. — Pierwiastek seksualizmu w budowie socjalizmu. — Przyda się. Ale możemy wylecieć. — Zgłupiałyście. Za co. — Rozpustnie ci życie płynie, bo „Strójwąsa" jesz budynie. — Nadzwyczajne. Bierzcie się za nożyczki. Litery tuszem. Kiegu-ri, rób linie, żeby było równo. Linie. No, kreski. — Ewa zjadła jabłko z drzewa i za to czastuszki śpiewa. — Średnie. — Niezłe. — Może być. — Nie zasady ortografii, lecz znajomość pornografii. — Szczytowe. Wystarczy. Jak nam się opatrzą, zmienimy na inne. Do roboty. Nie bój się, Kieguri. W razie czego powiemy, że ciebie nie było w pokoju. — Ale nigdy w życiu. Za kogo mnie macie. Po trzech godzinach ciężkiej, mozolnej pracy „hasła" były gotowe i zawisły na ścianie. Przetłumaczyłyśmy to jakoś Kieguri i cała szóstka pękała ze śmiechu. Nawet raniony słoń ma jakieś zarośla, w których może się zaszyć, żeby spokojnie umrzeć. Brakło mi instynktu słonia. Postąpiłam tak, jak pasażer płonącego okrętu, który zapominając, że jest chory, nie umie pływać, nie ma kamizelki ratunkowej, ogarnięty śmiertelnym przerażeniem — wskakuje do morza. I kiedy skacze, pewnie nie pomyśli, że za chwilę będzie na dnie. Wyszłam z uniwersytetu i chciało mi się wyć, krzyczeć, bić przechodniów, kląć, pluć. Stanęłam na środku ulicy, żeby zatrzymać jakąś taksówkę, chyba po to, żeby do ostatniej złotówki jeździć w kółko, przez dwa mosty. Innego adresu nie znałam. Jakiś kierowca otworzył mi drzwiczki, wciągnął do środka i surowo pouczył, że na środku jezdni nie wolno robić takich rzeczy. — Jakich rzeczy nie wolno robić na środku jezdni? — nie zrozumiałam. — Zatrzymywać samochodów. — Pan zatrzymał, nie ja. Ja jestem pijana, nie widzi pan. — Dlatego zatrzymałem, że właśnie widzę. Aż wstyd, taka młoda. Niech pani szybko poda adres, zawiozę panią do domu. — Do domu. Kupa śmiechu. Sądzi się, że każdy ma jakiś dom. A ja nie mam nawet adresu, od piętnastu minut. Niech pan jedzie, gdzie pan chce. W kółko, przez dwa mosty. — Gdzie pani mieszka, je, śpi i tak dalej. Nich pani zbierze myśli i przypomni sobie. — Jadłam, spałam i tak dalej w domu akademickim. Ale już tam od kwadransa nie mieszkam. — Wyrzucili panią? Za co? Za to, że pani sobie podgazowała? Dobrze zrobili. Taki młody organizm. To się zemści. Sam za młodu... — Skąd mnie wyrzucili? Z akademika? Nie... — No to jedziemy tam. — Tam? Nigdy w życiu. Wyślę kogoś po rzeczy. Może pan by to zrobił. Nie jest tego dużo. — Więc wyrzucili panią. — Wyrzucili. — Gdzie mam panią zawieźć, do cholery. „Jest na świecie takie miejsce, tylko ja boję się tam pójść. Znowu się do czegoś przyznawać. Remi, Remi". — Pan nic nie rozumie. Na Mokotów. Mówię przecież to od początku, a pan nie słyszy. Podałam adres. Remi, Remi, tyle razy chciałam tam pojechać wcześniej. A jeśli nie będzie sam? Będzie sam. To nie jest tuzinko-wa miłość, żeby zaczął pocieszać się wtedy, kiedy w moim sercu coś się stało. I trzeba poczekać. On to wie. On to rozumie, czeka, mój jasny, jedyny, śliczny. — Czy to na pewno tu — zapytał kierowca. — Na pewno. Na pewno. — Pani nie jest pijana. — Nie jestem. — Pani jest chora. — Proszę, niech pan nic nie mówi, bardzo pana proszę. — Niech pani to zostawi — wsunął mi pieniądze do kieszeni. Wzbudzałam litość. — Nie, proszę wziąć. Mam pieniądze. — A może na panią poczekać? — Nie. Niech pan spojrzy. Tam się pali światło. Drugie piętro, trzecie okno z lewej. Tam się zawsze pali światło. Cały dzień i noc. Rano i wieczorem. Rano i wieczorem, rozumie pan? Ja je chciałam zgasić. Ale zgasić można tylko elektryczność. Tam jest słońce. Słonce. Czy pan mnie rozumie! — Jednak pani się wstawiła. — Do widzenia, bardzo dziękuję. Przebiegłam dwa piętra klatki schodowej, i bez tchu, zadzwoniłam. — Lilka, co się stało, Lilka, jak ty wyglądasz. Jesteś pijana? ; — Bardzo. Tylko nie alkoholem. Remi, wyrzucili mnie. — Ze studiów?! — Z ZMP. — No, to trudno, grunt, że nie ze studiów. ? — Czyś ty oszalał? Co to za różnica. Nie będę studiować dalej. Bo to jest podłe i niesprawiedliwe. Nigdy w życiu nie wierzyłam w nic tak mocno i żarliwie, jak w ZMP i to wszystko. Nawet w ciebie. — Lilka, myślałem, że wróciłaś do mnie — powiedział spokojnie. — Wróciłam do ciebie, Remi — odpowiedziałam. — Nie chcę już nic na świecie, nic, tylko ciebie. Chcę, żeby były już tylko nasze, dorosłe sprawy. To są rozkrzyczani smarkacze! Idioci! — uniosłam się znowu. — Mam tego dosyć, dosyć, dosyć, niech ich szlag trafi. Jutro pojedziesz do akademika po moje rzeczy. Zabierzesz, bez słowa. Będę u ciebie mieszkać. Pobierzemy się, jeśli chcesz. Chcesz? — Wiesz, że chcę. Bardzo cię kocham. — Bardzo cię kocham. Przebacz mi te wszystkie dziecinady, to odejście, przebacz. — Nie mam nic do przebaczenia. Jestem szczęśliwy, że jesteś. — Remi, ale ja nie wrócę na studia. Będziesz miał żonę bez dyplomu. — Jesteś rozgoryczona i dlatego tak mówisz. O tym porozmawiamy później. Zrobisz sobie roczną przerwę, jeśli to wszystko ci tak mocno dokuczyło. To nie jest poważna rezygnacja. — Jeśli jest rezygnacja, to wszystko jedno jaka. Wiesz, już tak kiedyś powiedziałam pewnej dziewczynie. Tylko ona nie zrezygnowała. Ja jej w tym pomogłam. Widzisz, jakie to wszystko obłędnie wesołe? — Lilka, daj sobie z tym spokój. Ty zawsze miałaś za dużo problemów. — Pamiętasz, co mi powiedziałeś w Żelazowej Woli? „Chcę cię chronić, kochanie, przed wszystkim, co złe". Widzisz, wtedy sama sobie byłam rycerzem. To mnie wzruszyło, ale wydawało mi się niepotrzebne. Przed czym chronić? Przed światem? Świat wydawał mi się taki piękny. Należało go zagarniać, pochłaniać, a nie chronić się przed nim. Przed czym chronić? Przed ludźmi? Ludzie wydawali mi się tacy ciekawi. Należało ich poznawać, kochać, zwalczać, ale nie chronić się przed nimi. Kapituluję. Trzeba się chronić przed światem i ludźmi. Daję ci szansę. — Nie zaczynaj płakać. Co zjesz na kolację? — Nic. — Można przeżywać tragedie, ale nie można przeżywać ich na czczo. Pamiętasz, co powiedziałaś wtedy, kiedy przyszedłem do ciebie do akademika? Popatrzyłaś na moje spodnie, przejechałaś dłonią po moim policzku i powiedziałaś: „Można przeżywać tragedie, ale trzeba być starannie wygolonym i mieć wyprasowane spodnie". Powiedziałaś to jako zarzut, z ironią, wręcz ze złośliwością. Wydawało ci się, że nie cierpię zbyt mocno. Co ty o tym wiesz. Nigdy przy mnie nie używaj słowa rozpacz, bo nie masz pojęcia, co to znaczy. — Wierzyłam, że ci smutno. Owszem, powiedziałam tamto złośliwie, bo ci zazdrościałam, że tak sobie doskonale z tym radzisz. Że właśnie na pewno codziennie się golisz i bardzo dokładnie prasujesz , spodnie. A we mnie był tylko zamęt i chaos. Zagubiłam się. To trudno tak bardzo kochać. Bałam się, że sobie z tym nie poradzę, że nie dorosłam do ślubu, że mnie od czegoś odgradzasz, że chcesz mnie izolować od spraw, które były dla mnie wielkie, a dla ciebie zaledwie błahostki. Remi... przepraszam cię za to., wtedy. Nie powinnam była tego robić. — To było bardzo piękne. „Chcę ci się oddać". Żadna kobieta poza tobą nie zrobiłaby tak po prostu. Płakałem później całą noc. Wiedziałem, że zrobiłaś to ostatni raz, że chciałaś być taka hojna przed ostatecznym rozstaniem. Płakałem, bo widziałem cię ze Sta-siem na tym obozie wędrownym, myśli miałem zupełnie oszalałe, wiedziałem, że się kochaliście, te twoje lakoniczne kartki... — Remi, jesteś drugim chłopcem, który posądza mnie o Stasia. Pojechałam na obóz, bo chciałam coś tam sobie zamanifestować. Sobie. — Wiem, ale przedtem odeszłaś. W ten sposób zwolniona z lojalności nie musiałaś mieć nawet wyrzutów sumienia. Przecież przez Stasia odeszłaś? Patrzyłem na twoją twarz, kiedy powiedział: „No, chodźcie szybko, szkoda zmarnować nawet godzinę takiego słońca". Żebyś ty wiedziała, jak bardzo rozpromieniły ci się oczy. Znam cię trochę? Od razu wzięłaś to zwyczajne zdanie za przenośnię, ten pokój wydał ci się mroczny, ja znany i taki trochę już wyobcowany z waszego środowiska. A Staś miał ci do zaproponowania jeszcze wszystko. Widziałem, co się z tobą dzieje. Miałem do stracenia wszystko, a on wszystko do zyskania. Ja miałem w sobie tylko rozpacz, a on tylko nadzieję. Pojedynek takich dwóch uczuć jest rozstrzygnięty z góry. — Proszę cię, ustalmy datę ślubu — powiedziałam cicho. — Jutro. Lilka. Tak bardzo cię kocham. — Wydaje mi się to nieprawdopodobne, że kiedykolwiek, choć przez sekundę, miałam ochotę stąd odejść. Dobrze może mi być tylko z tobą. Gdzie moje wszystkie problemy? Niech ich szlag trafi, to oni zrobili błąd, nie ja. Oni powinni się martwić, nie ja. Postaram się być najlepszą żoną na świecie, wierzysz, że się postaram? __Wierzę, niczego nie potrafisz robić połowicznie, tak sobie. Dlatego, kiedy miałaś choć trochę wątpliwości, odeszłaś, i dlatego cię wyrzucili z ZMP. Żyjesz głośno, donośnie, głęboko. To jest często nie zrozumiane. Ale skoro wróciłaś, wiem, że nie masz wątpliwości. — Remi, muszę być uczciwa. Kierowca pytał mnie o adres, nie wiedziałam, gdzie mam jechać. — Ale to musiało gdzieś w tobie być. Ze wszystkich ludzi na świecie wybrałaś mnie, kiedy byłaś nieszczęśliwa. To mi wystarczy. — Jak ja mogłam. Remi, jak ja mogłam być kiedykolwiek taka głupia. Zupełnie tego nie rozumiałam. Nie zasługuję na ciebie, przebacz mi to wszystko. Remi... ze Stasiem nic nie było. Przysięgam ci. — Nic nie chcę o tym wiedzieć! — krzyknął. Byłam zdumiona tą zazdrością. Krew gwałtownie nabiegła mu do twarzy, przeprosił mnie i wyszedł do kuchni parzyć herbatę. Wiedziałam, że bardzo go dotknęłam, nie irytował się bez drastycznego powodu. Zabrakło mi taktu? Intuicji? W zupełnie złym momencie powiedziałam to o Stasiu? Postanowiłam więcej do tego nie wracać, nie wyjaśniać, albo mi wierzy, albo stać go na przebaczenie, bo o przebaczenie zawsze łatwiej niż o wiarę. Mieliśmy przed sobą całe życie. Wszystko się wyjaśni. Uspokajałam się, moje roztrzęsie-nie sprzed godziny mijało. Tamto było takie dalekie, chociaż nie nieważne. Bardzo starałam się o tym nie myśleć. — Remi — powiedziałam przy kolacji — nie widzieliśmy się cztery miesiące. Nie licząc tego „wtedy", ale wtedy byliśmy oboje tacy nieszczęśliwi. Zestarzałam się przez ten czas? Bo wiek to nie kwestia lat, to kwestia intensywności przeżywania. A tu nic sobie nie mogę zarzucić. Odwołam się do Zarządu Głównego. Myślę, że tam nie siedzą takie jołopy jak na moim wydziale — nie udawało mi się tak całkowicie „wyłączyć". — Gąsko, zmień temat, nie psuj tego pierwszego wieczoru. — Masz rację. Przepraszam. To by i tak we mnie nic nie zmieniło. Byłabym tylko oficjalnie zrehabilitowana... wiesz, Niki Hanusó-wny nie było. Ładne? — Nie zestarzałaś się. Właściwie nie wiedziałem, że jesteś taka śliczna. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, myślałem, że najbardziej podobają mi się twoje aksamitne spodnie. — Daj spokój tym spodniom. Były odpowiednio wąskie, żeby działaczki z samorządu mogły je widzieć dokładnie. Ty nic nie wiesz, ty się przemknąłeś przez studia. Nie mieszkając w akademiku, nie można mieć o tym pojęcia. Wykłady, zebrania i cześć. A tak wszystko. O której wraca, czy aby się nie za mało uczy, czy ta przyjaźń to nie przypadkiem jakieś wrogie ludowi knowania... Remi, taka jestem szczęśliwa i tak mi źle. — Moje kochane biedactwo. To wszystko będzie inaczej, zobaczysz. Już coś się zmienia, trochę przesadzono, a twoja łatwopalna głowa nie chce tego przyjąć do wiadomości. Lilka — zawiesił głos — zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Tak bardzo na to zasługujesz. Jesteś najcudowniejszą dziewczyną na świecie. — Remi... zrobię wszystko, żebyś był szczęśliwy. Tak bardzo na to zasługujesz. Jesteś najcudowniejszym chłopcem na świecie. Wiesz, kiedy tu jechałam, bałam się przez chwilę, naturalnie, jeśli w tym skołowaceniu można było znaleźć czysty lęk, że tu kogoś u ciebie zastanę. Jakąś kobietę. Wiem, że jesteś inny niż wszyscy, zresztą do dziś sama wyrzekłam się swoich praw, ale jednak się bałam. Niezła jestem idiotka, co? Odwrócił ode mnie wzrok, zaczął zbierać talerze i filiżanki. — Kładź się spać, kochanie. Jesteś taka zmęczona. Moje śliczne biedactwo. — Uhm — poszłam do łazienki. Z tą odrobiną humoru, jaką zdołałam z siebie wykrzesać, zaczęłam myszkować wzrokiem po półeczce przed lustrem. Takie mi się wszystko wydawało absurdalne i niedorzeczne, że zabawiałam się tym śledztwem z całkowitą swobodą. Jakiś krem, może puszek, ależ by miał minę! Wyjęłam z własnej pu-derniczki puszek do pudru i z miną kobiety, która „wie wszystko", wkroczyłam do pokoju. Liczyłam na przezabawną scenę. Nareszcie się trochę pośmiejemy. Będziemy się śmiać. Śmiać. Prawdziwie. — Remi, co to — zapytałam podtrzymując zgrabnie udrapowane prześcieradło kąpielowe. — Co to, pytam cię? — Prześliczna ręka, a w niej coś z tych rzeczy służących do makijażu — odparł szybko. — Ponieważ najdalej za tydzień będę twoją żoną, mam chyba prawo wiedzieć... — Nie masz prawa nic wiedzieć, odeszłaś i nic cię nie obchodziło, co się ze mną dzieje. Nie mam pojęcia, skąd to się tam wzięło. — Nie unoś się, to mój puszek, chciałam cię nabrać, ty wariacie .__powiedziałam, ale w tym momencie serce przestało mi na sekundę bić. — Przepraszam cię, Remi, kawał był głupi. Kocham cię i liczy się tylko to, co jest, kiedy jesteśmy razem. Przepraszam. Powiedz: „Ależ drobiazg". — Ależ drobiazg. Chodź, kochanie, proszę cię, chodź szybko. Wydawało mi się, że odkrywamy się na nowo, że do tej pory nie kochałam go w ogóle, że teraz, właśnie teraz umrę, bo nie ma we mnie siły, żebym mogła przetrwać tę miłość, że jeśli choć przez moment nie będę czuła jego ciepła, to skonam z samotności. — Kocham cię, kocham nieprzytomnie, proszę cię, nigdy ode mnie nie odejdź, zrobię dla ciebie wszystko, wszystko na świecie, zapłacę ci za tamtą krzywdę i za wszystkie krzywdy, które ci zrobił ktokolwiek, błagam cię, kochaj mnie zawsze, umrę bez twojej miłości — mówiłam bezradnie — wybacz. Wybacz mi. — Nie mów tak. Kochałem cię tak samo, jak w tej chwili, a jednak odeszłaś — gładził mnie po włosach. Wyczuwałam w nim jakąś obcość, coś, czego dotąd między nami nie było, powściągliwość w jego wypowiedziach nigdy nie była posunięta tak daleko, w takiej chwili. Było ciemno, z klatki schodowej dobiegało jakieś człapanie, leżeliśmy koło siebie rozdzieleni czterema miesiącami różnego życia, zrobiło mi się straszno. — Remi, nie odnalazłeś we mnie tego, co dawniej? Jestem inna? Coś się stało? — Lilka — pochylił się nad moją twarzą — posłuchaj. Jestem w tej chwili, dzięki tobie, najbardziej szczęśliwym człowiekiem na świecie. Chcę, żebyś o tym wiedziała, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Przytuliłam się do niego jeszcze mocniej: — Mówisz to takim tonem, jakbyś wygłaszał mowę nad grobem. — Bo coś umarło. — Co, Remi? — to ja umierałam z trwogi. — Wiara w ciebie. W to, że będziesz zawsze. — To się nigdy nie powtórzy, przysięgam ci. Nigdy. Coś mi się wtedy zrobiło w mózgu. Żałowałam od początku. Remi, ja byłam pewna, że mi nie przebaczysz tego obozu, ta noc, ta dzisiejsza noc, byłaby już dawniej. Rozpłakał się, znowu, po raz drugi tego dnia chciało mi się wyć, tłuc głową o ścianę, wyskoczyć z okna. Tuliłam jego głowę i przypominało mi się jego zmieszanie, kiedy mówiłam, że się bałam, że tu zastanę inną kobietę. — Przynieś mi wody — powiedziałam szorstko. — Zimnej wody — chciałam przerwać to coś, czego jeszcze nie rozumiałam, co mi podchodziło do gardła i kazało łomotać sercu. Chciałam pomóc jemu, wiedziałam, czułam, że mu jest strasznie źle, że jemu także chce się krzyczeć. — Może chcesz herbaty — zapytał cicho. — Wody. Zimnej wody. Nie ubieraj się, zamknę oczy, wróć tu szybko, wróć tu natychmiast. Wypiłam kilka łyków i odstawiłam szklankę na podłogę. W naszym milczeniu było dla mnie coś z dna śmierci, chciałam tego milczenia, niech dojrzeje słowo, niech w nas coś odtaje, bałam się poruszyć, bałam się go dotknąć, bałam się odezwać. Bałam się. — Zraniłam cię czymś, kochanie — zapytałam po wiekach ciszy. — Myślałem, że nie potrafisz mnie zranić bardziej, niż tego dnia, kiedy odeszłaś błyszczącą w słońcu asfaltową ulicą, z nimi. Nawet nie odwróciłaś głowy... — Bo się bałam, że wrócę, nie mogłam robić parodii. — Parodii, parodii, cha, cha, cha! — zaczął się histerycznie śmiać. — Parodii. — Remi, ja tu byłam przed wyjazdem na obóz. — Byłaś?! — Byłam. Zapytaj dozorczyni. Powiedziała mi, że wyjechałeś do Gdańska. Remi, powiedz, czy stało się coś nieodwracalnego? Powiedz, proszę cię. Czy była jakaś kobieta? I dlaczego pojechałeś akurat do Gdańska? To mnie zabolało najbardziej. Przecież to jest takie bardzo nasze miasto. Pamiętasz? Myślałam, że chcesz wszystko podeptać. Wtedy już jak w transie pojechałam na obóz. Powiedziałeś, że zdawało ci się, iż najbardziej zraniłam cię wtedy, kiedy pojechałam z nimi. To znaczy, było jeszcze bardziej? Kiedy? — Posłuchaj. Dlaczego pojechałem akurat do Gdańska, to ty jesteś zbyt inteligentna, żeby pytać. Ty wiesz. — Nie zrozumiałam tego w ten sposób. W dobry sposób. Zupełnie przeciwnie. Czym cię zraniłam, kiedy, powiedz. — Dziś. Nie mówmy o tym. Zostaw to. Nie dotykaj. Bardzo cię kocham i wszystko zaczyna się od początku. — Nie, u mnie tak nie ma. To dopiero jest dziecinada. Kocham cię bardzo i nie powtórzę tego samego błędu dwukrotnie. Zrobię pewnie inne, ale nie ten, nie ten, Remi, powiedz mi. — Co ci powiedzieć, cudzie mój śliczny, co. Kocham cię i chcę żyć tylko dla ciebie, jak kiedyś. Miłość do ciebie to jedyna rzecz, która mnie nie zawiodła ani na moment. — Więc nie było innej — odetchnęłam — to wszystko się da uratować. Wszystko. — Nie mów na ten temat. Nigdy. Niech te cztery miesiące będą czymś, co nie istniało. — Remi, przecież myśmy je przeżyli, te cztery miesiące. Będą nas dzielić, jeśli nie będziemy ich znać. Powiedz wszystko. Powiedz. Wtedy to będzie nasze, złe czy dobre, ale nasze, nie tylko twoje. A przede wszystkim, czym cię dziś zraniłam. Czymś związanym ze Stasiem, tak? — Tak. — Nie uwierzyłeś mi, Remi — powiedziałam z wyrzutem. — Uwierzyłem natychmiast, bez chwili zastanowienia. I po zastanowieniu. — Remi, ja nic nie rozumiem. Więc nie to cię zabolało? — Właśnie to. — Nie wiem, nie wiem, dlaczego? — Zostaw, Lilka. — Wiem, Remi — usiadłam na tapczanie i zawinęłam się w prześcieradło — wiem, o Boże, ty wtedy w to uwierzyłeś, tak? — Tak. — Była inna? — Posłuchaj — przyciągnął mnie i położył koło siebie. — Są cztery warianty tej odpowiedzi, a każdy jest zły. Nie odpowiem. — Jakie cztery warianty? — Powiem nie i było nie. Powiem tak i było tak. Powiem nie i było tak. Powiem tak i było nie. Nie masz prawa o nic pytać, o nic. Odchodzisz, kiedy ci się podoba, przychodzisz, kiedy ci się podoba, i chcesz sądzić. Ja się na to wszystko zgadzam, bo cię kocham. Ciebie pierwszą w życiu kocham. Dlatego mogę sobie dać radę z ambicją. Jesteś piękna i uczciwa, jesteś dobra. Dlatego ci to mówię, bo wiem, że nie będziesz tego wykorzystywać. Jestem wobec ciebie taki odsłonięty, ty jedna możesz mi zadać ból. Prawdziwy przejmujący ból może nam zadać jedynie człowiek, który daje nam dobro. Każdy inny może nas zaledwie zirytować albo wyprowadzić na chwilę z równowagi. Nie może dać szczęścia, nie może dać więc i bólu, to proste? — To jest tylko pozornie proste. Uśmiechasz się? — Tak. — Dlaczego? — Bo jestem bardzo szczęśliwy. Chodź tu i już nigdy mnie nie rań. Chodź, nic się w tobie nie zmieniło. Tak jak dawniej czuję twoje oddanie, jesteś cudowna i znowu moja. — Na zawsze, uwierz, że na zawsze. — Nie możesz tak mówić. Nie możesz mówić o czymś, czego nie wiesz. Przesądzać o czymś niewiadomym. — Ja nie robię problemu, kiedy mówisz, że będziesz mnie kochał zawsze. Dlaczego mnie w jakiś sposób dyskryminujesz? — Bo jestem od ciebie o siedem lat starszy. Bo ty odeszłaś, wierzę, że dla przelotnej fantazji. Bo znałem inne kobiety przed tobą. Dlatego ja mogę tak mówić, a ty nie. Zechcesz kiedyś być z kimś innym, poznać kogoś innego. Zakładam nawet, że ten ktoś będzie gorszy ode mnie. Będzie miał więcej wad. Ale będzie inny, i to będą inne wady. Jesteś taka ciekawa życia. — Ale kocham ciebie. Remi, obrażasz mnie. Miałam dość czasu, żeby życie poznać od strony łóżka. A czekałam na ciebie. Nie rozumiem , j ak ty po tym, co mówisz, j ak ty możesz chcieć się ze mną ożenić? — Ponieważ mam jedną szansę na tysiąc, że ze mną zostaniesz. — Zostanę zawsze, bez względu na to, co się stanie. Chcę, żeby to wszystko było dobre i czyste. Dlatego proszę cię, powiedz, co było w czasie tych czterech miesięcy? — Nie, nie powiem. — Błagam cię. O ten prawdziwy wariant. Proszę cię, błagam. Do końca życia będę się tym dręczyć, jeśli się nie dowiem. A jeśli powiesz, nigdy do tego nie wrócę. — Mężczyzna nie mówi takich rzeczy kobiecie, którą kocha. Z tego typu spraw spowiadać się można tylko dziwce. —- Remi. Błagam cię. To wszystko między nami, to przecież nie taka sobie miłość. Uwierz we mnie. Zaufaj. Jeśli naprawdę tak mnie kochasz, sam się z tego oczyścisz. Widzę, że coś cię dręczy. Jesteś taki uczciwy. Proszę cię. — Nie będziesz przerywać? — Postaram się. — Zostaniesz? — Tak. — Słuchaj więc i nie przerywaj. ... Przytul się mocno, jeśli mam mówić... Byłem chory z rozpaczy, kiedy dostałem Twój list. I co to był za list. Równie podły, jak głupi, list, który może wysłać każda smarkula do chłopaka, który dla niej nic nie znaczył... Trzymałem ten list w ręku i czytałem go tysiące razy, nie umiałem wprost zrozumieć jego naiwnej, pełnej pozy treści: „Remi, tak być musi. Wydaje mi się, że pękła mi w sercu jakaś struna. Nie mogę tak być z Tobą. Przebacz mi, bardzo Cię kochałam. Lilka". Ten list nie zostawiał mi już ani cienia nadziei. Nie mogłem się łudzić, że odeszłaś, bo chciałaś w swoim sercu zaprowadzić jakiś ład, że chciałaś z dala ode mnie zrozumieć, czy nie popełniasz błędu, czy to jestem ja... I choć takie rozterki, tego typu wątpliwości, są dla mnie sprawą absolutnie obcą, mogłem zrozumieć je u ciebie... — Wiedziałam, że będziesz czekał. Nie mogłam ani sobie, ani tobie na to pozwolić. Nie mogłam „trzymać cię" słowami, które mi mówiłeś, rozumiesz, nie mogłam tego postawić tak: „Ty tu czekaj, ja wrócę, kiedy przeżyję pewne swoje sprawy do końca". Możliwe, że list był idiotyczny... — Tu nie chodziło o sformułowania. Obydwoje wiemy, że stać cię było na coś oryginalniejszego. Chodziło o czas. „Przebacz mi, bardzo Cię kochałam". Przebacz mi, bardzo Cię kochałam. Lilka. Przebacz mi, bardzo Cię kochałam. Lilka. Powtarzałem to w kółko jak idiota. Bardzo Cię kochałam... Wpadłem w jakąś obsesję dzielenia słów. Jak to się rozdziela? Jak to się przenosi? Z jakich to się składa sylab? Prze — bacz — mi — bar — dzo — cię — ko — cha — lam — Li — lka, a może Lii — ka? Każde słowo zaczynałem tak dzielić, może dla udręki, może po to, aby zrobić z niego pusty dźwięk. Lidia, Lilka, Lila... i tak. podczas niekończących się obserwacji kawałka ściany, jaki miałem przed oczami, raz odmieniłem twoje imię właściwie: Lilka, Lila, Dalila. Odtąd tak nazywałem cię w myślach, Dalila. A miałaś być moją Alkmeną, moją Eurydyką... pamiętasz nasze rozmowy, pamiętasz całe pokłady wielkich słów, którymi szafowałaś ty, żeby naszemu uczuciu nadać ton poezji, ton mitologii, bo tobie się to podobało, a mnie podobało się wszystko, co mówiłaś, robiłaś, wszystko, co było z tobą związane. Myślałem dziecinnie i po smarkacku, że ty tam przemierzasz sobie turystyczne szlaki, gdzieś z jakiegoś schroniska ślesz do mnie pożegnalny list i do głowy ci nie przyjdzie, że zabrałaś mi wszystko. Zabrałaś mi siłę. Stałem się nagle nikomu niepotrzebny... moja wierność, moja miłość przestały znaczyć cokolwiek, stały się tylko bólem, wyrzutem, bezsilnością. Zacząłem próbować różnych sposobów ratunku. Ze wszystkich możliwości pocieszania się wybrałem pierwszy z brzegu, najbardziej łatwy, który zbyt szybko wydał mi się tani. A więc wędrówka po knajpach... — Jak to, piłeś? — Próbowałem pić. Nie było nikogo, nie było takiego miejsca, gdzie mógłbym się spieszyć wychodząc z pracy. Alkohol na krótki czas pozwalał mi uporządkować świat, z którym na trzeźwo miałem tyle kłopotu. Niestety, ten czas był krótki, ten czas, w którym mogłem po pijacku bełkotać: „Jakoś to będzie, przecież tyle lat żyłeś bez niej, nie znałeś jej, i bywało, że czułeś się zupełnie dobrze, że nie miałeś takich pragnień i takich myśli, i potrafiłeś się śmiać, i umawiać z dziewczynami na spotkania, niech to wszystko ci się wyda snem, że ona była, powinieneś dziękować losowi, że w ogóle była, bo chociaż odeszła, w jakiś sposób na zawsze wzbogaciła twoje życie, pozwoliła ci uwierzyć, że możesz być prawy, lojalny i wierny". A zaraz potem refleksje: „I cóż ci z tego, ty durniu, masz, siedzisz tutaj i zastanawiasz się, za co płacisz taką cholerną cenę. Przecież lepiej byłoby dla ciebie, gdyby jej nie było, gdybyś nie wiedział, że można tak kochać, że można żyć tak pięknie... byłeś jednym z jej ekstrawaganckich kaprysów, mówiła, że cię wybrała na całe życie, a wybrała cię do jednej z ról, jakie rozpisuje jej wewnętrzna narracja. Może źle odegrałeś tę rolę, postanowiła powierzyć ją innemu. A jeśli to jest prawda, to ona jest niewarta twojej miłości, niewarta tego, żeby się przez nią smucić, włóczyć po barach, żeby wszystkie inne kobiety porównywać z nią. To właśnie ona jest i nich najgorsza, perfidna i podła, bo jeśli chciała przeżyć wielki romans, to nie wolno jej było używać takich słów, wszystko na świecie wymaga choć odrobiny uczciwości. Nie powinna ci pozwolić uwierzyć, że to jest wielkie uczucie, na które czeka się lata całe, nie powinna do tego dopuścić, jeśli wiedziała, jeśli podejrzewała, że w jej sercu, w jej uczuciu jest jakaś luka, której ty zapełnić nie potrafisz. A to było, ona musiała o tym wiedzieć, jest taka mądra i tak potrafi analizować wszelkie uczuciowe stany... bawiła się tobą, ty idioto. Miłości nie kwituje się słowami: „Przebacz mi, bardzo cię kochałam, Dalila". Gdyby tu była w tej chwili, mógłbyś jej rzucić te wszystkie oskarżenia w twarz, przecież już teraz wiesz, jak próbowałaby się usprawiedliwić, też nie jesteś taki głupi i potrafisz przewidzieć jej zagrywki, którymi chce oszukać także, a może przede wszystkim, siebie, więc gdyby tu była w tej chwili, spojrzałaby na ciebie takimi jasnymi, czystymi oczami, które kryją taki fałsz, i powiedziałaby: „Remi, cóż ja zrobię, co ja na to mogę, kiedy to wszystko mówiłam, tak wtedy czułam. Nie można nikogo obwiniać o przemijanie uczucia, nikt nic na to nie poradzi." Gdyby tu była w tej chwili... — Remi, kochałam cię zawsze. Nie było żadnego przemijania. To inaczej... — Tak myślisz teraz, sama chcesz w to wierzyć. Nie denerwuj się, nie rozpiłem się przez ciebie. Nie wiem, czy przed tym stoczeniem się uratowały mnie jakieś szczątki charakteru, pewne predyspozycje fizyczne, czy nienawiść do ciebie... tak, nareszcie padło to słowo. Nienawidziłem cię śmiertelnie. I jak kiedyś przez ciebie czułem się dobry i prawy, tak teraz przez ciebie czułem się podły, cyniczny, wręcz chamski. Czuję, że drżysz, ale nie przerwę tego. Chciałaś słuchać, uwierzyłem, że tak będzie lepiej. Masz do mnie wszystkie klucze, otworzyłaś dziś skrytkę pod nazwą uczciwość. Wysłuchaj teraz do końca. A potem zdecydujesz. Miałaś rację, gdybym ci tego nie powiedział, byłbym taki sam. tylko ze względną i małą satysfakcją, że ty o tym nie wiesz. A jeśli potem zostaniesz, jeśli zechcesz być ze mną na zawsze, ta spowiedź da mi świadomość, że przyjęłaś mnie takim, jakim jestem rzeczywiście, a nie takim, jakim chcesz mnie widzieć w świetle twoich założeń. Uważaj, bądź mocna. Będą to sprawy dla ciebie bolesne... i obrzydliwe. Przestałem pić, bo nawet w oparach rausza nie udawało mi się uporządkować mojego świata, który powołałaś do życia ty i ty doświadczyłaś go klęskami. Postanowiłem wziąć się mocno w garść, wiesz, kultywować te wszystkie drobne codzienne nawyki, które mają imitować stan normalny, rzeczywisty porządek ducha. Gwizdanie przy goleniu, świeże bułki na śniadanie, czyste koszule, kino, jakieś spotkania, praca, praca, praca. Wszystko, co robiłem, robiłem dobrze, z nawyku, choć automatycznie. Jeszcze więcej pracy... bo zostawały całe, całe popołudnia, wieczory i noce. Daremnie próbowałem sobie przypomnieć, jak wypełniałem czas przed tobą, wydawało mi się wprost nierealne, że potrafiłem sobie z tym jakoś radzić. Pojechałem na Politechnikę, żeby omówić z profesorem moją ewentualną pracę doktorską. To był jednorazowy zryw energii i dobrych chęci, skończyło się na bliżej nie sprecyzowanych tezach i bardzo ogólnikowym omówieniu tematu... sądzę, że profesor się zorientował, że to nie jest przemyślane, kazał przyjść za pewien czas z bardziej konkretnymi propozycjami. I na tym, jak do tej pory, skończyłem robienie doktoratu. Nie jest to specjalnie chlubne, to co ci mówię, ale będą rzeczy gorsze. Nie chciało mi się bibliotek, książek, ciszy, lampki palącej się długo w noc. Chciałem być między ludźmi, coś robić, mówić, choć w tym okresie zupełnie oduczyłem się słuchać. Wypadałem chyba na debila, bo zaskoczony jakimś pytaniem, wyrwany ze środka strasznych myśli, których nie umiałem odpędzić, odpowiadałem ni w pięć, ni w dziesięć, albo w trakcie czyjejś opowieści wtrącałem jakieś zdanie pozbawione sensu, być może nie tylko w zestawieniu z tą opowieścią, a dające się tylko jako tako zrozumieć w kontekście moich rozważań. Cierpiałem. Bałem się być sam. Staranne golenie i codziennie świeże rogaliki ośmieszały mnie we własnych oczach, to czepianie się pozorów... czułem się żałosnym Romeo, marnym błaznem. Kiedy nie byłem sam, udawało mi się choć na parę chwil zaczepić myśli na innym temacie niż ty. Niż to, co robisz. Niż to, dlaczego tak postąpiłaś. Niż to, dlaczego mnie to spotkało. Niż to, czy kochałaś mnie kiedykolwiek. Wziąłem urlop. Wyjechałem do Gdańska. Kiedyś, gdy wracałem do Warszawy, koła wystukiwały: „Do Lilki, do Lilki". Teraz, zawsze, wszędzie w każdej chwili łomot: „Przebacz mi, bardzo cię kochałam, przebacz, kochałam, kochałam". Postępowałem jak smarkacz. Godzinami krążyłem w Gdańsku po tym miejscu, w którym łapałem dla ciebie taksówkę. Poszedłem oglądać wodowanie statku. Lilka, byłem bez ciebie kaleką. Nie umiałem patrzeć. Ciesz się. Tryumfuj. Pomyślałem, że ten Gdańsk to najgorsze miejsce, jakie mogłem wybrać. Wszystko tu było tobą, tak jak w tym pokoju... Dlaczego któregoś wieczoru poszedłem na ten sam dancing, nie muszę ci chyba wyjaśniać... jak to się brnie w ból, jaki człowiek potrafi być wobec siebie okrutny... Dziewczyna, z którą zatańczyłem kilka razy, po pewnym czasie odłączyła się od towarzystwa, była już tylko ze mną. Co myśli o spacerze nad morze? Zgodziła się. Wiesz, gdzie byliśmy? Wiesz, w którym miejscu? Nie będziesz płakać, będziesz mną gardzić... Oddała mi się tam. — Jak miała na imię? — Po co ci to? Chcesz mieć pożywkę dla wyobraźni? To nie jest ważne, jak ona miała na imię, czy była blondynką, czy brunetką... umówiłem się z nią na następny dzień. Czułem się jak skończony, ostatni cham. Wręczyłem goździk i powiedziałem, że wyjeżdżam. Zrozumiała, była smutna. Powiedziała: „Chciałam zapytać, dlaczego pan wydaje się taki strasznie samotny. Ale teraz wiem. Jej już nie ma". A potem dodała jeszcze jakimś wzruszającym tonem, który przyćmił banał: „Od tego się nie umiera". Wiedziałem, że to brzmi okropnie, ale tak czułem, nie mogłem się zdobyć na nic innego: „Wiem, ale myślę, że to gorsze niż śmierć". Starałem się w tym wszystkim znaleźć coś dobrego, a jeśli już nie dobrego, bo to za trudne, i może tego właściwie nie chciałem, ale coś przynajmniej ładnego. Wskoczyła do wody, patrzyłem jak pływa w morzu, jak widać było tylko jej głowę, później patrzyłem, jak wysychają krople na jej opalonym szczupłym ciele... Zdawałem sobie sprawę, w co się pogrążę, jeśli będę w ten sposób traktował kobiety, jeśli będę nienawidził ich za to, że nie są tobą. Liczy się tylko to, co jest potem. To jest sprawdzian. To „potem" było straszne. Chciałem jej chociaż powiedzieć tylko tyle, że nie ma we mnie ani odrobiny ciepła, które mógłbym komuś dać, niech nie ma żalu... Mówiliśmy tylko o głupstwach, wieczorem wyjechałem z Gdańska. Więcej jej nie widziałem. Napisała do mnie dwa listy. Przerwałem urlop, wróciłem do pracy. Poprosiłem szefa o delegacje. O jak najwięcej delegacji. Zachwycony był tym moim entuzjazmem, bo wiesz sama, że robiłem, co mogłem, zachowywałem się niemal jak dezerter, kiedy ty byłaś. A wiesz, że nasze biuro ma rozległe tereny budowy dróg do kontroli. Chłop był wniebowzięty, bo każdy się od tych delegacji miga jak może, te nasze drogi są jeszcze różne, wiesz. I hotele. I diety. I bałagan, jaki się tam najczęściej zastaje. Natychmiast dostałem te wyjazdy. Pracowałem jak potępieniec. A teraz... A teraz Sabina... — Nie! Sabina nie! — Tak. To był już okres pozornej wesołości. Umawiałem się z różnymi dziewczynami, usiłowałem być sentymentalny albo jakiś taki zupełnie zwykły, jak dawniej, zanim przyszłaś. O tym, że Sabina jest kobietą łatwą, wiedzieliśmy obydwoje już dawno. Nie lubię tak mówić o kobiecie, ale to tajemnica znana dosyć szeroko. Jest sentymentalna, łudzi się, że poszukuje wielkiej miłości. Nigdy w to nie wnikałem, czy istotnie w to wierzy. Już od lat próbowała mnie w biurze uwodzić, wyciągać na kawę i tak dalej. Mężczyźnie jest trudno bronić się przed taką inwazją kobiety, dlatego zawsze durnie zasłaniałem się brakiem czasu. Powiedziała, że ona ma go bardzo dużo i że poczeka. Ale kiedy przyszłaś ty, powiedziałem jej to po prostu. I żeby łaskawie dała mi spokój. Odparła: „Bardzo się cieszę, że cię spotkało coś takiego. Nie życzę ci, żeby to się skończyło. Ale kiedy się skończy, przyjdź, będę twoją kochanką". Wzruszyłem pogardliwie ramionami, ona mnie śmieszyła, próbowała wystawiać na podziw maniery wielkiej damy i głęboką duszę kobiety nie zrozumianej przez mężczyzn. Mówiłem ci to wszystko? Po co? Po to, żebyś wiedziała o każdym moim kroku. Dla jakiejś swojej zwariowanej fantazji zachciało ci się ją zobaczyć. Bawiło cię chyba, że możesz sobie obejrzeć kobietę, która sobie wmówiła, że mnie kocha. Wtedy się z nią umówiłem, słuchałem przez dwie godziny opowieści zbolałego serca, a ty przy sąsiednim stoliku zarykiwałaś się ze śmiechu z twoją koleżanką. Owszem, byłem świnią, że się na coś podobnego zgodziłem. Przecież ona w gruncie rzeczy nie jest zła, tylko tragicznie, tragicznie głupia. Używa wielkich słów, których znaczenia nawet w przybliżeniu nie rozumie i usiłuje grać Sonatę Kreutze-rowską na małych, jarmarcznych skrzypeczkach. Zresztą, to nieistotne. Zabawa ci się widocznie podobała, bo powtórzyliśmy ten numer? Ona się cieszyła, ty się śmiałaś, a ja straciłem rozum przez ciebie. Wszystkie rozważania: etyczne, nieetyczne, w zestawieniu z tobą były bagatelą... Więc, wtedy, po tym wszystkim, powiedziała mi, że przeżywa jakąś tam tragedię. Przyzwyczajony do tych tragedii, nie zwróciłem na to uwagi. Wiedziałem, że jest tam wiecznie okłamywany mąż, który chyba nareszcie zrozumiał... Powiedziała mi, że jest chora, i to jedno wydało mi się wiarygodne. Nie przychodziła przez kilka dni do biura. Ona jest u nas kreślarką, nie wiem, czy wiesz o tym. Zadzwoniła z domu, że jest ciężko chora. Poszedłem. Wiedziałem, że nawet jeśli jest chora, to „ciężko" jest atutem w grze o współczucie, ale co to miało dla mnie za znaczenie. Kupiłem jakieś owoce, kwiatek, poszedłem pełen ludzkich myśli, że ona jest może chora rzeczywiście i pełen histerycznego śmiechu, że ona się może rzeczywiście doczeka. Pamiętasz, jak się wtedy śmialiśmy z tego „będę twoją kochanką". Ale to był okres, kiedy zaczynałem myśleć o tobie ciepło. Przestałem się po prostu przed tym bronić. Myślałem, że byłaś czymś najlepszym, co w życiu miałem, czymś spoza marzeń, bo moje marzenia nigdy nie sięgały tak wysoko. Nie miałem takiej skali wyobraźni. Dałaś mi złudzenie, iż mogę być prawdziwie kochany. Przez ciebie poznałem miłość... a to nie czcze słowa, kiedy się je mówi po raz pierwszy mając lat dwadzieścia siedem... No więc Sabina leżała i kiedy pochyliłem się, żeby się z nią przywitać, przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała w usta. Powiedziałem na to grzecznie, żeby się przestała wygłupiać. Rzekła, że mnie kocha, od dwóch lat. Zastanowiłem się, ile razy jej się to wydawało. Zapytałem ją o to głośno. Odparła, że teraz, od dwóch lat, myśli, że po raz pierwszy, ale kiedyś tam, coś takiego już było i wszystko, co się zdarzyło między tym kiedyś a tą chwilą, kiedy wszedłem do niej z kwiatkiem, jest jakby konsekwencją właśnie braku tego. Co należało rozumieć: wzajemności. Myślałem, że to pospolite brednie, i myślałem, że to zupełnie możliwe. Mąż po prostu odszedł, kiedyś nawet ją kochał, ale brała na nim odwet za tamto swoje nieudane „kiedyś", jego cierpliwość zwyczajnie się skończyła, zresztą uczucia nie było tak wiele. Mówiła to wszystko spokojnie, a zaskakującą pointą było to, że niby ja zrobiłem jej największą przykrość na świecie. Czym. Stałem tak nad nią, oglądałem jakieś tanie talerze na ścianie, które kazała mi podziwiać, włączyłem radio i zastanawiałem się nad honorowym odwrotem. Chciała, żebym usiadł koło niej, usiadłem, i zaczęła mnie znów całować. Pomyślałem sobie, że dlaczego mam zrobić jej największą przykrość na świecie, ostatecznie przespać się z nią można, nie jest odrażająca. I tu wielki skandal. Nie chciałem jej, zwyczajnie, nawet mi się nie podobała. Mijały godziny, chciało mi się spać, płakać, śmiać, chciałem wszystkiego, tylko nie jej. Ratowało ją to, że milczała, i była taktowna. Myślałem, że po tobie nie zapragnę już żadnej kobiety, że to jest straszne, bo jednak moje tak zwane życie osobiste będzie oscylowaniem między jednym przypadkowym łóżkiem a drugim przypadkowym łóżkiem, i to tak będzie zawsze. Nawet się nie zorientowałem, kiedy przestałem myśleć, a zacząłem mówić. Mówiłem, że pragnę tylko ciebie, że wszystko bez ciebie nie ma dla mnie ani krzty sensu, że jeśli ma trochę choć zdrowego rozsądku, nie powinna tego chcieć, a takiego kochanka, który do niej przyjdzie po sekundę zapomnienia, może sobie znaleźć na każdym rogu ulicy. Powiedziałem to, ot tak, potocznie. Kiedy powiedziałem o tym rogu ulicy, zrobiło mi się niewymownie głupio, przeraziłem się, że może mieć jakieś idiotyczne skojarzenia, pomyśli, że chciałem zrobić wulgarną aluzję co do jej życia, przytuliłem ją wtedy fałszywym, obłudnym do dna gestem i pogładziłem po włosach. Wiedziałem, że ją boli to wszystko, co mówię, było mi jej bardzo żal, może istotnie życie jej się nie układało. Tuliła się do mnie jakoś desperacko, mówiła, że moja wierność była nie do przebicia, kiedy byłaś ty, że wtedy nie miała żalu, tylko rozpaczliwie, fizycznie zazdrościła tej jakiejś Lilce, która to wszystko ma, i była ciekawa, co to za dziewczyna, która od tego odchodzi, rzuca to wszystko, ku czemu ta dziewczyna idzie i czego jeszcze od życia wymaga. Zapytała, dlaczego odeszłaś. Oszczędziłem sobie tego obrazu, że odeszłeś ze Stasiem. Odpowiedziałem, że jesteś bardzo skomplikowana i potrafisz odejść w sposób absolutny, zgodnie z założeniem, jakie sobie wydumałaś, że potrafisz przekreślić całe swoje życie przez impuls, który cię popchnął ku czemuś, czego jeszcze nie znasz, i że choć nawet się pomylisz, nigdy się do tego nie przyznasz, już nawet nie przez fałszywą ambicję, bo jesteś mądra i negatywne skutki takiej ambicji rozumiesz, ale przez chęć udowodnienia sobie, że potrafisz ponosić konsekwencje każdego swojego czynu, przez chęć udowodnienia sobie własnej indywidualności, że potrafisz ponad cierpienie i żal, gdyby zaistniały, postawić manifestację samej siebie przed sobą, własnych poczynań. Nie wiem, czy ona coś z tego zrozumiała, to cię tylko udziwnło w jej w końcu bardzo prostym spojrzeniu na życie. Powiedziała: A teraz, kiedy jej nie ma, kiedy twoja wierność dla nikogo nic nie znaczy, ty mnie nie chcesz. Teraz nie mogę się już łudzić, że po prostu kochasz inną". To było głębsze niż myślała, broniła jakichś tam swoich interesów i swojej kobiecej ambicji. Nie mogła tak myśleć, tak tylko powiedziała. Ale to „nie mogę się już łudzić, że po prostu kochasz inną", wzruszyło mnie. Patrzyłem jak cicho, bezszelestnie płyną jej z oczu łzy. I pośród tego swojego płaczu doczekała się. Została moją kochanką. Przypomniał mi się twój śmiech... nasz śmiech... dla niej to nie było ważne, nie wiedziała, nic nie wiedziała, sądziła naiwnie, że to jest jej jakieś zwycięstwo. Łudziła się, że mnie przez to jakoś ze sobą zwiąże. Posłuchaj, bo wiem, że później przyjdą twoje pytania. Może przegrywam ciebie do końca, ale chcę ci wyjaśnić wszystko. Usiłowałem się cieszyć, że dałem komuś ersatz jednonocnego szczęścia. Co jeszcze mogłem zrobić poza tym. Doktorat?! Żeby na delegację nie jeździć pociągami tylko samochodem z szoferem? Posłuchaj, bo wiem, że później przyjdą twoje pytania, bez względu na to, co postanowisz. Będziesz szukała uzupełnień do tego, co ci mówię, będziesz pytała, choćbyś przysięgała sobie, że tego nie uczynisz. Na pewno zapytasz, która z nich bardziej mi się podobała. Zapytasz pewnie, czy mi się. choć przez chwilę wydawało, że mnie z Sabiną łączy coś głębszego. Uprzedzam twoje dziecinne pytanie. Nie. Pomijając obrzydzenie, które czułem po Gdańsku. Pamiętasz, spotkaliśmy się w kilka dni po twoim odejściu. Chciałaś sobie obejrzeć, jak też wygląda ktoś, komu szczodrze dałaś wszystko i odebrałaś wszystko dla swoich kaprysów. Powiedziałem ci wtedy, że jeślt pomyślę, że Sabina się doczeka, ogarnia mnie pusty śmiech. Wiem, że nie wolno używać takich płaskich atutów. Wiedziałem o tym wtedy, kiedy ci to mówiłem, kiedy byłem cały twój, wierny jak pies. Ale nie mogłem dosięgnąć twojej miłości, jeśli była. Ale jeśli była, to dlaczego mi ją zabrałaś. Chciałem trafić twoją zazdrość. Mówiłem sobie, że to są metody smarkacza, który się przechadza w czułej pozie z całkowicie mu obojętną koleżanką pod oknami dziewczyny, która nim wzgardziła. Miłość nie zna wieku. Prosiłem cię, tłumaczyłem wtedy, błagałem, poniżałem się. Przypomniałem sobie tę nieszczęsną Sabinę, przypomniałem sobie, jak się bawiłaś tym jej pseudouczuciem do mnie. Rzuciłem po szulersku tę znaczoną kartę. Twoja zazdrość powinna się wtedy nastroszyć, twoje prawo własności powinno ci pod-szepnąć zagrożenie... Roześmiałaś się, jedyny raz podczas tego spotkania, i powiedziałaś: „Remi, jeżeli odeszłam, jeżeli mnie było na to stać, to na pewno znaczy, że nie powinnam zostać. Tak myślę. Wiem, że ktoś tam naturalnie będzie, jakieś pocieszycielki. To tylko w literaturze romantycznej, jeśli nie mógł z nią być, to był jej wierny do końca życia. Albo był jej wierny, chociaż na skutek układu społecznego nigdy jej nie miał, tylko czcił ją przez całe życie i każda kobieta poza nią była dla niego brudna. Remi, ja jestem współczesna dziewczyna". Dokładnie tak powiedziałaś, co do słowa. Przerwałem ci ordynarnie, bo wiedziałem, że zaczniesz snuć swoje teorie, wiedziałem, że nawet ten najbardziej niski argument, jaki może postawić mężczyzna, zazdrość, nie trafia do celu. Nawet cię nie muska. Bo ty widziałaś już polany, jakie przemierzasz ze Stasiem, widziałaś, jak się wolno wspinacie pod górę, zmęczeni, nie skrępowani żadnymi etatami, wolni, beztroscy beztroską lat do ostatniego egzaminu, widziałaś schroniska, do których dołazicie półżywi, czułaś mdły smak herbaty, którą ponad głowami innych turystów przynosi dla ciebie on, już mu w myślach za to wszystko dziękowałaś. Byłem bezradny — wiesz, tak się mówi, choćbym skonał — byłem bezradny, bo choćbym skonał, nam by to nic nie pomogło. Ty musiałaś to wypić. To zmęczenie, to wspinanie się pod górę i tę herbatę. Może za krótko na ciebie czekałem, może za wcześnie to się stało, może powinnaś to wszystko przeżyć przede mną. Proszę cię, nie myśl, że jestem zarozumiały, jeśli, to tylko dlatego, że jesteś moja. Może powinnaś to wszystko przeżyć przed swoim pierwszym mężczyzną, może nie powinienem cię przyjąć, kiedy powiedziałaś, że jesteś zdecydowana, nie wiem, jak to powinno u ciebie być. Ale nie mogłem sobie pozwolić na pozycję zakochanego w siostrzenicy wujaszka, który patrzy przez palce na jej dziecinne wybryki, byle była w domu przed zamknięciem bramy. Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co to znaczy dojrzała miłość? Postawiłem sprawę alternatywnie, choć moja alternatywa była na pokaz, moje „ja", albo „oni" było tylko powiedziane pod ciebie, pod twój strach, że mnie bezapelacyjnie stracisz, pod moje złudzenie twojego strachu, pod moją chęć wywołania twojego strachu, pod twoje opamiętanie się, które usiłowałem przywołać, więc moja alternatywa była do gruntu kłamstwem, nie było żadnego „albo, albo", mogłabyś robić, co chcesz, rozumiałem twoją młodość, choć sam jej nigdy nie przeżyłem, rozumiałem twoją młodość, twoje manifestacje prawa do samostanowienia o sobie, rozumiałem to wszystko, i byłbym powiedział: „teraz oni", gdybyś mi zostawiła choć promyk nadziei, gdybyś chociaż od niechcenia dała mi odczuć, że jeszcze jestem ci bliski, że nie będziesz z nikim, że tylko chcesz głośno zadokumentować swoją niezależność... Nie zrobiłaś tego. Wydawałem ci się natrętnym idiotą, który żąda prolongaty praw, jakich mu lekkomyślnie, okresowo udzieliłaś, dawałaś każdym okrutnym słowem do zrozumienia, że cofasz wszystko, co powiedziałaś, odbierasz siebie... I kiedy zrozumiałem, że ten jedyny mój, szulerski wręcz atut nie podziała, pojąłem, że wszystko stracone. Że się nie ugniesz już przed niczym. Tak cię wysoko mierzę, a chciałem zatrzymać cię przy sobie każdym, najniższym argumentem. Wiedziałem, że w strefie tych twoich romantycznych zwidzeń nigdy ci nie dorównam, że na tym terenie nigdy cię nie pokonam, bo tam, w chwili kiedy to trwa, rządzą tobą żelazne zasady przyjęte przez ciebie „stąd — do śmierci", które cię wprawdzie obowiązywać mogą tylko przez kwadrans, bo je później wymienisz na jakieś inne, ale ten kwadrans przekreślał mnie absolutnie, byłem absolutnie bezradny wobec twoich założeń. I kiedy się śmiałaś z tej nieszczęsnej Sabiny, śmiałem się także. Bo takie to było absurdalne i niedorzeczne... Co jeszcze mogłem zrobić dla Sabiny? To, że mnie kocha, wmówiła sobie dość porządnie. Pewnie łudziła się, z tą dumną, ładną w końcu zarozumiałością każdej kobiety, że po jakimś czasie dostanie ode mnie choć namiastkę tego, co miałem tylko dla ciebie, że zapomnę, może zostanę z nią... Zaproponowała to. Uzupełniła oczywiście, że ktoś tam na jej wdzięki reflektuje jakoby na zawsze, ale ona, oczywiście, jest mi gotowa rzucić to pod nogi w bałwochwalczym hołdzie. Co na to odpowiedzieć? Rzekłem, że nie zostanę z nią nigdy i żeby, na litość boską, nie rezygnowała z czyjegoś uczucia, zwłaszcza, że to ma takie dalekie perspektywy. Obiecałem jej, że jutro przyjdę znowu. Tym razem sytuacja powtórzyła się, było zupełnie tak samo, tyle że bez słów. Powiedziałem, dokładnie tak, że więcej już w tym celu nie przyjdę. Że owszem, możemy chodzić na te kawy, do kina, gdzie tylko sobie życzy, do jej przyjaciółek, że może ogłosić w całym biurze, że wyję z miłości na jej słomiance, co jej się tylko podoba, bo jeśli jej to sprawia przyjemność, to niech jej sprawia, a mnie jest wszystko jedno, ale ona niech się nie łudzi ani przez sekundę, że tu cokolwiek jest prawdą. Powiedziała, że mnie nienawidzi i że zgadza się na taki układ. Byliśmy ze dwa razy w kinie, zastanawiałem się, po jaką cholerę odrabiam tę całą pańszczyznę, ale ona miała inicjatywę, robiła jakieś kolacje, pokazywała mnie, była ze mnie dumna, a ja nie miałem nic innego do roboty. Usiłowała mnie atakować, któregoś dnia, kiedy miała miraże, że się do tego przyzwyczajam, powiedziała, że zgłosił się ten reflektant i co ona ma wobec tego uczynić. Nigdy się nie wgłębiałem w problem, czy ten reflektant to prawda czy też fikcja, zapytałem, ot tak sobie, czy on żąda odpowiedzi kategorycznej, odparła, że tak, ale może ja zostanę... Zapytałem, w duchu rozbawiony, ileż to mi zostawia czasu na podjęcie tej życiowej decyzji. Dowiedziałem się, że dwie sekundy. Przekląłem się w ciągu tych dwóch sekund, bo do jakiego miejsca, do jasnej cholery, człowiek może być podły. Ona nic nie była winna, że walczyła o coś tam dla siebie, jak umiała i myślała, że walczy najlepiej, nic nie była winna, że mnie śmieszyła ta taktyka, że może dałbym się tak wodzić jeszcze trochę, gdyby nie te natrętne naciski, abym się jakoś zdeklarował... Powiedziałem twardo, że nie. Że nie zostanę. I później próbowałem tłumaczyć, żeby poszła do tamtego, bo któregoś dnia nie zobaczy mnie więcej. Powiedziała, że nie chce tamtego, choć on jej daje stabilizację, że teraz już by nie mogła, bo ja, chciałem tego czy nie, czegoś ją nauczyłem, że na coś tam otworzyłem jej oczy. To były w końcu jej sprawy, nie byłem niańką. Gnany chęcią choć ujrzenia ciebie, zaszedłem do akademika. Chciałem wiedzieć, czy jesteś szczęśliwa. Myślałem, że jeśli jesteś szczęśliwa, to to moje cierpienie ma sens, jakiś taki sens w ogólnym bilansie ludzkich cierpień i szczęścia, a jeśli nie jesteś szczęśliwa, to za co płacę tym piekłem, wtedy już nic nie ma sensu, żadnego sensu. Zapytałem cię o to. Powiedziałaś: „Szczęśliwa? Remi! Co to znaczy?" I żebyś na tym skończyła. Ale nie, ciągnęłaś dalej: „Jest mi dobrze, całkiem nieźle. Nie czuję tego ciężaru odpowiedzialności za dwoje ludzi, jestem wolna. Tak. Jest mi dobrze". I dodałaś, że nie chcesz mnie widywać, bo to rodzi w tobie wątpliwości, czy postąpiłaś słusznie, a nie chcesz mieć wątpliwości co do żadnego swojego czynu. Zacząłem się żegnać. Nie mogłem skowy-czeć i błagać, żebyś te wątpliwości podtrzymywała. Czułem, że mam wzrok głodnego psa, chciałem uciec przed twoimi zimnymi oczami, a ty wtedy podeszłaś do okna i powiedziałaś cicho: „Remi, chcę ci się oddać". Wiedziałem, że to ci potrzebne do jakichś twoich wewnętrznych rozrachunków, że nie powinienem się zgodzić, żebyś mną wyrównywała swoje rozliczenia... posądzałem cię o litość, pamiętałem o Sabinie... wydawałem się sobie żałosny, żałosny, tragiczny dureń, okpiony, oszukany błazen. Ale potem pomyślałem, że jeśli należysz do innego, to na te parę chwil to stanie się nieważne, będziesz moja, moja, rozumiesz moja. Kochaliśmy się wtedy inaczej niż zwykle. Byłaś niespokojna, roztargniona, inna. Niepewna swoich gestów, pozbawiona spontaniczności, zrozumiałem, że naprawdę mnie nie kochasz. Czułaś się jakby upokorzona rozkoszą, nie cieszyłaś się, a tak się z tego zawsze cieszyliśmy obydwoje. Wiedziałem, że to pożegnanie, myślałem, że może przez to chcesz zabić we mnie przeświadczenie, że ci ze mną było dobrze kiedykolwiek. Wyszedłem stamtąd jak zbity pies, bez jednego twojego ciepłego słowa. Pojechałem do Sabiny. Marzyłem, żeby udało mi się być tam w tym celu, zniszczyć ciebie, pamięć twojego ciała, tamtego oddanego, i tego jakiegoś bardzo obojętnego. Powiedziałaś kiedyś: „Remi, to nie są sprawy seksuologii, to są sprawy psychologii, przynajmniej u mnie". Dźwięczało mi w uszach to zdanie. Więc u mnie to już nigdy nie będą sprawy psychologii? Tego wieczoru rozstałem się z Sabiną ostatecznie. Histeryzowała, usiłowała dostać ataku serca. Trudno, mówiłem sobie, wcześniej czy później będę musiał przez to przejść, więc lepiej wcześniej. Znowu nastąpiły bezsenne noce, może to aż wstyd, taki stary koń nie umiał się pogodzić z faktem, że odeszła od niego dziewczyna. Lżyłem się najgorszymi słowami za to, że to wszystko było, czułem niesmak, obrzydzenie, wstręt. Oszczędzę ci opowieści, ile miałem jeszcze kłopotów z Sabiną. W końcu jej powiedziałem, że mam trochę nadziei, że wrócisz, i już to zobowiązuje mnie do lojalności. Tak się przejąłem tym kłamstwem, że przestałem wychodzić gdziekolwiek, czekałem na łaskę. I przyszłaś. Starałem się być maksymalnie powściągliwy. Ty zupełnie dobrze mogłabyś tu przyjść pożyczyć zapałek. Ale przyszłaś, nie byłaś beze s mnie szczęśliwa, ja ciebie kocham. To już wszystko. Zrób ze mną, ' co zechcesz. Znów jest ktoś, kto chce znać każdą moją myśl i każdy ' mój krok, znów jest ktoś, komu ja to chcę rzucić do stóp, znów jest ¦ spokój i siła, znów każda myśl biegnie wąskim strumieniem w jed- • nym kierunku, znów... Trudno mi to wytłumaczyć, i tobie pewnie 'trudno to zrozumieć. Ty zawsze czułaś, że masz serce czyste i gotowe do wzlotów, miałaś je zawsze pełne wyłączności, która wynika z psychicznej niezależności, tak jak miałaś usta pełne pięknych słów. Tobie nikt nie zatarł światła uderzeniem pięści między szeroko i ufnie otwarte oczy. Twoje słowa! Mówione tym głosem wprost z serca. Słuchałem ich zawsze tak chciwie. Jak to się skomplikowało! Jeżeli zostaniesz, nie nadużywaj tych słów. Mam do nich magnetyczny pociąg, chcę je słyszeć, i — jak dwa bieguny o jednakowych ładunkach odpychające się nawzajem — są myśli: „uważaj, ona umie mówić pięknie, chciała zostać pisarką i chyba nią kiedyś zostanie, znasz te słowa, mógłbyś je wszystkie przypomnieć, łomotały ci w mózgu w tamte straszne dni, to mogą znów być tylko słowa. Sama ci powiedziała, że u niej słowa mają moc prawa w chwili, kiedy je mówi, miałeś w ręku dowody znaczenia tych słów, można w nich zmienić jedynie imię i skierować je gdzie indziej, tak jak tamte, gdzieś wypowiadane, mogły być skierowane do ciebie. Nie bierz tych słów, kiedyś ci wyjaśni: No cóż ja zrobię, Remi, tak wtedy czułam. Tak jak kiedyś... kiedyś... Nie bądź idiotą, przyjmij ją z tymi słowami, może to ją czegoś nauczyło, może stała się nareszcie dorosła, może to wcale nie tak, jest przecież mądra... jeśli tu przyszła, jeśli ci się oddała, nie zwiąże się z tobą ślubem bez pewności swojego uczucia, uwierz, że żałowała naprawdę, że ma najlepsze chęci. Możesz nie wierzyć w siłę jej uczucia, ale nie masz prawa nie wierzyć w jej uczciwość. No tak, kretynie, ale w konwencjonalnym sensie, że nie pójdzie z innym do łóżka, ale tak bezwzględnie... zapomniałeś już, że odeszła asfaltową, lśniącą w słońcu ulicą, bo ktoś jej powiedział, że szkoda marnować nawet godzinę takiego słońca. Ale nie pobiegłaby za nimi tą ulicą, gdyby całą noc o tym nie myślała, a nie dała ci żadnego znaku ostrzegawczego, dawała tylko uspokajający dotyk warg. A knuła twoją klęskę, twoją największą przegraną, nie, knuła swoje jakieś nie zaspokojone szczęście... i uderzyła cię tak, że świat przestał istnieć, i poszła, bo chciała być wolna, poszła, zbierając ze śmiechem do walizki rozsypane rzeczy. Ty rzuciłeś się na podłogę i wyłeś, a ona poszła nad Wisłę, bo szkoda zmarnować nawet godzinę takiego słońca, jakbyś to słońce przed nią schował, ty imbecylu..." ...Chciałbym ci teraz powiedzieć coś z uśmiechem i pasją, chciałbym powiedzieć ci coś najważniejszego. Ale przychodzi jakieś skojarzenie i wszystkie słowa właściwe stają się martwe i niepotrzebne, czuję się jakby oszukany przez samego siebie. Może się kiedyś z tego wyleczę, ale wiem, że to będzie bardzo, bardzo powolny proces. Bo nie trzeba tego nosić w sobie. Bo jesteś jedyną dziewczyną, o którą w moim życiu walczyłem. Bo jeśli jest prawdą, że miłość nie jest uczuciem permanentnym, to już na pewno w życiu każdego człowieka zdarza się coś, jakaś jego prawdziwa, najprawdziwsza Jego Historia, do której nie da się przyrównać niczego przedtem i niczego potem, przy której wszystko mierzy się inną miarą, o którą walczyć trzeba do ostatka. I dlatego walczyłem o ciebie, chociaż ciężko ranna duma dygotała i przyzywała nienawiść. I nieprawdą jest, że ci nie wierzę, choć wiem, że faktów nie można zmienić ani nie zauważyć. Ale prawdą jest, że nie do uwiedzenia jest tylko kobieta nieżywa. Dlatego się boję. I proszę cię, zostań. Wróć tu zupełnie, na zawsze. Przyjdź. To już wszystko. Jest za piętnaście ósma. Za chwilę wyjdę. Wiem, że nie zastanę cię, kiedy wrócę. Będę czekał na „tak" albo na „nie". Nie będzie nikogo. Choćby to trwało nie wiem jak długo. Nic nie mów. Podejmij swoją pierwszą dojrzałą decyzję. — Remi, powiedz, że to nieprawda. — To prawda, Lilka. Kąpałam się długo, jakby woda miała właściwości rozpuszczania słów. Ubrałam się starannie, wyprasowałam bluzkę („najważniejsze to regularnie się golić!"), spróbowałam się napić herbaty i zwymiotowałam po pierwszym łyku. Byłam zatruta nikotyną, paliłam całą noc, właściwie bez przerwy. Usiadłam na tapczanie, wypaliłam znów papierosa, marzyłam, żeby zemdleć i zwolnić się w ten sposób choć na trochę od jakiegokolwiek działania. Ale nie zemdlałam, a powtórny atak wymiotów przerwał delektowanie się własną bezsilnością. Sprzątnęłam trochę pokój, zatrzasnęłam drzwi i zeszłam powoli po schodach, uważnie licząc stopnie, żeby sobie przywrócić wiarę we własną poczytalność. Jeżeli się nie pomylę licząc do dwudziestu... Zostawiłam u dozorczyni klucz, wyszłam na ulicę. Byłam wolna. Szłam bardzo długo na uniwersytet, bo przecież trzeba zawsze gdzieś dojść, nawet jeśli nie idzie się nigdzie. Nie wiem, dlaczego ze wszystkich możliwych ulic wybierałam właśnie te, które mnie w końcu doprowadziły na Krakowskie Przedmieście. W moim gmachu było pusto. Wykłady. Nie należałam do nikogo i do niczego. „Tobie nikt nie zatarł światła uderzeniem pięści między szeroko i ufnie otwarte oczy". Pomyślałam o wczorajszym zebraniu, a zaraz później pomyślałam, że to niemożliwe, że jestem chora na przerost imaginacji i resztki tych myśli udało mi się zdławić. Zorientowałam się, po co tu przyszłam. Jeżeli bezbłędnie, z opanowaną twarzą wykonam to, co wykonać należy, zafunduję sobie kilka minut prostych mechanicznych działań, urzędowych słów. Szłam w kierunku drzwi dziekanatu, kiedy na schodach spotkałam asystenta, który od roku „prowadził" naszą grupę. — Pani na ezgamin? Profesor jest w gabinecie. Sam. Znów się kilka osób nie zgłosiło, znowu będą awantury. Niech pani idzie. — Nie zdałam żadnego egzaminu, panie asystencie. Żadnego. A do tego nawet nie zamierzam przystąpić. Idę po papiery. Podobno matura zawsze się przydaje. — Wiem, że pani miała wczoraj wielkie nieprzyjemności. Wyrzucili panią z ZMP? To niech pani teraz udowodni, że się pomylili. Może się pani odwołać... — Wierzy pan w takie cuda. Wie pan, nigdy nie wierzyłam w jakieś przełomowe noce, podczas których „nagle rozumie się wszystko". Ale tak właśnie jest ze mną. Wszystkie pojęcia uległy przewartościowaniu i na nic się nie zda żonglerka frazesami. Poza tym, niech pan tu ze mną nie stoi, bo pan wyleci z katedry. Mnie już nie należy pomagać. Jestem obcy element. — Rozumiem pani rozgoryczenie, ale to nie jest metoda."Po żadne papiery, tylko na egzamin. Rozumie pani, właśnie dzisiaj pani zdaje. — Choćbym chciała panu zrobić tę przyjemność, to jestem zapisana na drugi termin. Absolutnie nie przygotowana. To by i tak nie zmieniło moich postanowień, choćbym tam weszła. — Jest pani przygotowana, bo przecież wiem z ćwiczeń. Zaraz, chodźmy gdzieś na bok, powiem pani, na jakiego konika stawia profesor. Już do końca dnia będzie wszystkich cisnął z tego. Błędy... — Błędy... błędy są następstwem... — ... o, widzi pani, zna pani przecież te teorie. Czy pani ma indeks? — Nie wiem. Mam. — Jeśli pani potrafi przeanalizować tę doktrynę... — Panie asystencie! Nie mam żadnego zamiaru analizować tej doktryny. Przykro mi, że nie wychodzę naprzeciw pańskim ludzkim odruchom, ale to psu na buty, to wszystko. Niech pan mnie chociaż nie gnębi. — Pani się musi trzymać, rozumie pani. Zdaje pani i koniec. Potem się pani odwoła. Idziemy. — Chodźmy — powiedziałam obojętnie, bo nie miałam sił na argumentację. — Brawo. — Panie asystencie, pan mnie zwyczajnie wzrusza, i to wszystko. Za to jestem gotowa oblać dla pana ten egzamin, ale bez względu na jego wynik idę po papiery. — Niech pani zda, a potem pogadamy. — Pan ma odchylenia, nie wiedziałam o tym. Pan nie powinien mi pomagać. — No, śmiało, niech pani wchodzi — otworzył drzwi, wepchnął mnie do gabinetu i nagle stanęłam przed profesorem. — Dzień dobry. — Dzień dobry. Proszę indeks, protokół. — Nie mam protokołu panie profesorze, bo jestem przewidziana na drugi termin. — To przychodzi pani zdawać przed terminem i tak się pani boi, że asystent musi panią wrzucać do gabinetu? — uśmiechnął się do mnie, ktoś się do mnie na tym wydziale uśmiechnął. — Proszę indeks, protokół załatwi się później. Niechże pani siada. Co pani wie o błędach... — Błędy są następstwem nie przemyślanych poczynań i triumfalnego pochodu impulsu, któremu zbyt słabi czy zbyt lekkomyślni nie potrafimy zagrodzić drogi... — Słucham panią?! To jakaś ładna historyjka, tylko nie egzaminuję z literatury. Proszę konkretnie, na temat. — Bardzo przepraszam... Błędy... mają swoje źródło... i wywodzą się... pierwszy spostrzegł to... miał swoich kontynuatorów... — Doskonale. Doskonale. Proszę spróbować przeanalizować doktrynę... — Za punkt wyjścia można tu przyjąć... ale to byłby umowny punkt wyjścia, bo można także... — Tak, ale zacznijmy od punktu pierwszego. — ... i opierając się na tych przesłankach trzeba wyciągnąć wniosek... — Ale nie bierze pani pod uwagę... — Jeżeli włączymy do rozważań element... — Dziękuję pani. Ostatnie pytanie. Co to za teoria o błędach, którą pani na wstępie wygłosiła? — Prywatna, panie profesorze, zupełnie prywatna. Głośny cytat z myśli. Bardzo przepraszam. Jestem zdenerwowana i nie wiem, co mówię. — Nie wynika to z pani odpowiedzi. Dostaje pani bardzo dobrze — przewracał kartki indeksu — to pani pierwsza piątka na studiach? — Druga. Pierwsza jest tu, na początku. W międzyczasie bywało średnio. — No to dziękuję pani. Proszę załatwić z protokołem. Ja sobie to odnotuję. — Dziękuję bardzo, do widzenia. Pod drzwiami stał asystent. — No i jak? Długo panią maglował. Dwadzieścia pięć minut. No i co? — Bardzo dobrze. To jest pana piątka. Były błędy i była doktryna. — Gdzie pani zmierza? Do dziekanatu? Chyba po protokół? Sekretarki nie ma. Niech pani zrobi jedną rzecz. Za tę doktrynę. Niech pani dziś nie odbiera papierów. Jeżeli zechce pani to zrobić za tydzień, nie będę się bawił w mentora. — Proszę bardzo. Ale niczego pan w ten sposób nie uratuje. Niczego. Za tydzień będę musiała tu przyjść. Nie chcę tego. Nigdy nie zrozumiem, skąd się tu wzięłam dzisiaj. Pewnie nawyk konia, którego ciągle leją batem na tej samej drodze. Chodźmy stąd, bo zaraz się wysypią z wykładów. Nie płonę chęcią obejrzenia mojego kursu. — Jak to, nie wraca pani na zajęcia? Niech pani pochodzi choć przez ten tydzień. „Jeszcze jeden misjonarz. Jak go strzelę w gębę, to się ze śmiechu nie opamięta aż jutro. Stary byk, a na licu młodzieńczy trądzik. Strzelę go w gębę, jak Boga kocham, jeśli jeszcze raz wypłynie z tą szlachetnością. Dlaczego mi się nie chce spać. Dlaczego mi się nie chce spać. Dlaczego mi się nie chce spać. Stoi tu ten dureń przede mną i odgrywa życiową rolę. Ratuje człowieka, rycerz, osioł, jeszcze jeden rycerz. A pamiętasz, ty rycerzu, jak dwa miesiące temu egzekwowałeś sankcje karne za jednorazową nie usprawiedliwioną nieobecność na zajęciach? Wtedy też byłeś rycerzem swoich przekonań. Pamiętasz opowiastkę z morałem, jaką mnie poczęstowałeś po moim kłamliwym tłumaczeniu. Próbowałeś nawet być dowcipny: «Sto piców dla rodziców», swój chłop, dusza, ręka w rękę z młodzieżą, potem pedagogiczna pogadanka, a potem trzeba to było «podać wyżej», żeby być w porządku. Niech zdechnę, jestem pierwszą osobą, której wyjawił, że będąc przez cztery lata asystentem profesora, potrafi przewidzieć, z czego stary będzie pytał danego dnia. Ale nie ma cienia wyrzutów sumienia, bo ratuje człowieka, i aż go zatyka z zachwytu do siebie. Wtedy, kiedy «podawał wyżej» nie usprawiedliwioną nieobecność, też nie miał cienia wyrzutów sumienia i też ratował człowieka. Zmieniają się tylko metody, w zależności od potrzeb, ale te intencje, te intencje... Człowieku, ja też cię chcę uratować, daję ci pięć minut czasu, żebyś mi zniknął sprzed oczu, bo w przeciwnym razie do ostatniego tchnienia nie pojmiesz, że po takiej szlachetnej działalności dostaje się jako podziękę cios w gębę. Ja ci «zatrę światło uderzeniem pięści między szeroko i ufnie otwarte oczy», tyle tylko, że dosłownie..." — No, koniecznie. Chociaż tydzień. Albo jak pani nie może sobie z tym poradzić, jeżeli pani chce trochę odpocząć, niech pani wyjedzie gdzieś na tydzień i później wróci. Może pani ma jakiegoś znajomego lekarza albo powie pani po prostu, żeby dał zwolnienie, ze względu na stan nerwów. To nerwy dyktują pani w tej chwili postępowanie. „Jakie nerwy? Tyle co wiem od Kazi, to ma się układ ruchowy i czuciowy, coś takiego. Czuciowego nie mam z pewnością. Nie czuję zmęczenia, nic nie dociera do mojego mózgu, o Panie Boże, ja w ogóle nic nie czuję. Czemu się wściekam na tego człowieka, czemukolwiek on jest teraz posłuszny, jest dobry. Tak nigdzie nie zajadę. Trzeba przebić to otępienie i podziękować mu serdecznie". — Dziękuję panu. Bardzo dziękuję. Przyślę zaświadczenie sekretarzowi mojej grupy. — No, głowa do góry. „O Jezu, co za baran. Że też musiałam się na niego napatoczyć. Jaki odszedł uszczęśliwiony, aż mu coś tam w środku pieje z dumy, smutna, smutna idiota. A teraz szybko, jak najdalej stąd". Nie spotkałam nikogo z mojego kursu, jakby to oni wymarli. Wrzuciłam indeks do kosza na śmieci. Gest wydał mi się teatralny, zrobiło mi się żal siebie, indeksu, tych rubryk z „zaliczane", uśmiechu profesora, którego zaledwie przed godziną tak haniebnie oszukałam na egzaminie moją powierzchowną erudycją, umiejętnością wypowiadania się i nawet tym „przed terminem". Wyjęłam indeks z powrotem, schowałam do torebki z beznadziejnym przeświadczeniem gospodyni, która składa stare szmaty do kufra i wynosi na strych, wiedząc, że nie przydadzą się nigdy, ale wyrzucić szkoda. Błąkałam się po mieście jak kundel, wreszcie zajęłam miejsce w poczekalni u ginekologa. Nie chciał wydać zaświadczenia bez badania mnie, później, kiedy już udało mi się go do tego nakłonić, jego proces rozumowania zatrzymał się w pewnym punkcie, którego przeskoczyć już nie mogłam. Wtedy ja nareszcie przypomniałam sobie to wszystko, co deklamowałam Honoracie, że „te rzeczy są zabronione przez ustawę", i nie nalegałam dłużej. Ostatecznie, nie musiało tam być sztuczne poronienie. Ustaliliśmy jakąś chorobę i po wypisaniu przez niego jej łacińskiej nazwy uzyskałam wyraźny stempelek „lekarz-ginekolog". Na słowo „wyraźny" położyłam nacisk całej mojej rozpaczy, zdeptanej ambicji, zaciekłości, buntu, dławienia się bezradnością. Lekarz-ginekolog już nie po raz pierwszy przyjrzał mi się badawczo, ale posłusznie dolał tuszu do poduszeczki, na której odciskał pieczątkę, sprawdził efekt na jakichś papierkach, litery od obfitości cieczy zamazywały się, pokręcił pieczątką w powietrzu, dmuchnął i przystawił ją na zwolnieniu. Wyszłam zostawiając po sobie pięćdziesiąt złotych i opinię wariatki. Na ulicy sprawdziłam, że nazwa choroby jest świetnie napisana po łacinie, nawet badacz pisma Mayów nic by z tego nie pojął. Przy odrobinie dobrej woli, a wiedziałam, że tej się znajdzie nadmiar, można to było wziąć za sztuczne poronienie. Kupiłam w kiosku kopertę, napisałam na niej domowy adres Niki Hanusówny. Zreflektowałam się. To już nie była rozgrywka z Niką. Ona prawdopodobnie wrzuciłaby moje zaświadczenie do klozetu, a mnie zasłoniła przed grupą jakimś wytłumaczeniem. Żeby mi dać szansę. Ostatni raz. Nie chciałam szansy, szczególnie od Niki. Kupiłam drugą kopertę, znaczek, zaadresowałam bardzo urzędowo — U.W. wydz., grupa itd. Wrzuciłam do skrzynki. Policzyłam pieniądze. Miałam trzysta osiemdziesiąt złotych. Pomyślałam, że na mocy układu z mamą jeszcze przez rok nie zdechnę. Zresztą lekcje, sprzątanie, coś takiego. Koniecznie pokój. Później coś postanowię. Kupiłam szczotkę, pastę do zębów i pojechałam na Dworzec Wschodni. Wydawał mi się odpowiednio odrażający, żeby od niego rozpocząć ucieczkę. Dojechałam do Puław, przesiadłam się w autobus i na cztery dni wynajęłam pokój w Kazimierzu. To były najgorsze cztery doby w moim życiu. Po powrocie do Warszawy zadzwoniłam do akademika, do Pelagii. Zastrzegłam, że ma nikomu o tym nie mówić. Niemalże widziałam w słuchawce, jak bieleją jej z przerażenia usta. Po godzinie przyszła do kawiarni i przyniosła moje materialne dobra. — Nikomu nie powiedziałaś? — Nie, ale Liłka, co ty chcesz zrobić, co ty chcesz zrobić. Już się tam bali, że sobie życie odebrałaś. Hanusówna wczoraj była, mówię ci, cała rozdygotana. Powiedziała, że nikt nie przypuszczał, że tak się tym przejmiesz. Lilka, brak ci tak mało do dyplomu, czy ty zgłupiałaś, czy co. Hanusówna powiedziała, że przysłałaś jakieś zaświadczenie, że ona to rozumie, że chciałaś coś tam, no, że cię przejrzała, i pytała się, czyja o tym wiem. Podobno zdałaś na pięć egzamin przed terminem i ona powiedziała, że to twoja zagrywa, ostatni wspaniały akord, i że po tym zrozumiała, że ty już na uczelnię nie wrócisz. I żeby ci powiedzieć, że jak to się będzie ciągnęło, to cię wyleją, żebyś się dobrze zastanowiła. Lilka, co się tam dzieje, Halina całe dni płacze, jakbyś umarła. — Stearyną czy prawdziwymi łzami? — Lilka, ja cię właściwie nigdy nie rozumiałam. Kieguri się przez ciebie nie uczy po nocach, tylko się kładzie do łóżka o dziesiątej, a ty myślisz, że wszyscy dookoła udają... Remi był wczoraj. — Kto to jest? — No, Remi, Lilka, nie wygłupiaj się. — Nie znam człowieka i w związku z tym nie częstuj mnie opowiadaniem, co chciał i co mówił. Wszystkie rzeczy spakowałaś? — Wszystkie. Lilka, nawet Parowóz się przejął, wszyscy się o ciebie martwią. Wszyscy. — Przez aklamację. Normalnie. — Ja wiem, Lilka, jak ci musi być przykro, ale nie ma sensu, żebyś rzucała studia. Czy ty chcesz wyjechać? Hanusówna powiedziała, że cię znajdzie, choćbyś weszła pod ziemię. Teraz wszyscy zrozumieli, że ty byłaś inna niż myśleli, tak mówią na twoim wydziale. — Skrucha jak przy spowiedzi, niesłychane! Ale się mylą. Jestem taka, jak myśleli. Pozdrów tam wszystkich. No, cześć. — Lilka, nie wygłupiaj się — mełła bezradnie ten mocny argument. — Serwus — powiedziałam i wyszłam bardzo szybko, bo poczułam, że po raz pierwszy w ciągu tych dni wybuchnę płaczem. Jak dziecko, które koniecznie chciało pobawić się gorącym żelazkiem, usiłowałam wejść na grząski teren bólu. Sądziłam, że opowiedzenie tego raz wyciągnie ze mnie drzazgę. Jakby czas trwania cierpienia można zamienić na jego intensywność. Kiedy jednak byłam już blisko, instynkt samoobronny kazał mi zawracać, zająć się klockami. Zaledwie zdobyłam się na niepełną relację tamtej strasznej nocy, przerwałam pisanie o tym, bałam się w to brnąć. Jakaś zupełna panika przed nazwaniem tego, co czuję. Już jest koniec września, za kilka dni... Za kilka dni powinnam coś zrobić. W ogóle powinnam coś zrobić, teraz już, w tej chwili. Albo się wykąpać, albo się powiesić. Anna — wbrew moim zakazom — dowiadywała się. Obojętnie mi zakomunikowała, że nie wylali mnie z uniwerku. Strateg, powiedziała tylko tyle, ani słowa zachęty. Dobrze wie — po naszych wszystkich rozmowach — że to wystarczy, aby drążyć moją samotność, wie, jaki już słaby mur mojego gniewu. Nie wylali mnie, do czego po pogwałceniu przeze mnie elementarnych zasad dyscypliny i przepisów — obiektywnie mieli prawo. To pewnie Nika Hanusówna „ratuje człowieka", bo to jej brzmi dumnie. Bardziej chętnie składam to na karb bałaganu, jaki panuje w sekretariacie dziekanatu. Remont, urlopy, i mogłam przeleżeć na liście między kubełkiem z lasowanym wapnem a drabiną. Mam charakter. Czterdzieści pięć dni noszę w torbie nie rozpieczętowany list od Niki, który przesłała na adres mamy. Dziś już mogę otworzyć. Wierzę gorąco, że zawarte tam prawdy są już mocno zwietrzałe i odpowiednio nieaktualne, aby mnie poruszyć. Rzeczywiście. „Lilka, nie wiem, gdzie jesteś, sądzę, że mama przekaże Ci to pismo. Nigdy właściwie do Ciebie nie pisałam, nie licząc krótkich kartek. Twoje listy, jakie zdarzyło Ci się przysyłać do mnie z wakacji, wpędzały mnie w pewnego rodzaju kompleksy. Nie wiedziałam, czy potrafię na nie odpowiedzieć, poruszałaś tyle tematów, wyzwalałaś tyle myśli. Przeglądam je teraz. Jesteś tam bardziej sobą niż na co dzień, gubisz arbitralność, nie widzę tu przynajmniej tych iskierek, którymi potrafiłabyś podpalić nawet morze. Powiem Ci, dlaczego. Ja, jedyna adresatka tych listów, jestem za wąską publicznością, żeby opłacało Ci się zgrywać. Twoje życie musi mieć kibiców, musisz mieć oklaski. Jesteś zdolna wziąć łopatę i kopać sobie grób, byle pełna widownia (a musi być pełna, inaczej nie weźmiesz łopaty) zaszemrała, że robisz to po bohatersku. Sądzę Cię bardzo źle, ale mnie zawiodłaś. Myślałam, że jesteś idealistką w tym najlepszym znaczeniu, a ty się mieszasz w sprawy, których rozstrzygnięcie należało z pewnością nie do Ciebie. Odkąd się dowiedziałam, że dzięki Twojej pomocnej dłoni Honorata pozbyła się dziecka, zaczęłam Cię widzieć zupełnie inaczej, wiesz o tym. Otworzyłaś jej bramkę do nieodpowiedzialności? Dziewczyny mówiły, że Honorata chciała to dziecko urodzić! Czyli chciała żyć ładnie, wzniosie, więcej: pięknie. Jeśli się na kimś zawiodła, miałaby przynajmniej cel, a tak, teraz podobno jest bardzo smutna, zrobiłaś z niej Justynę z Nałkowskiej. Wyżyłaś się, zaspokoiłaś chęć władzy, moja ty współczesna kobieto? Bardzo to cieszyło, że ktoś słaby posłuchał Cię w sprawie tak zasadniczej? Czy Twoja współczesność i szlachetność nie mogły pomóc Honoracie w ułożeniu życia? Darowałabym Ci i »hasła«, bo wiele mogę zrozumieć, ale tego nigdy, nigdy, i tu się nigdy nie »uelastycznię«, jak to Ty mówisz. Zostawiłam Cię samą, być może zdemoralizowałam Cię tym niań-czeniem, bo pod tą buńczuczną powłoką widziałam świetnego człowieka. Zbyt wiele razy Cię kryłam, Twoje wszystkie wybryki, niejednokrotnie wręcz bumelanctwa. Źle zrobiłam, że na dyscyplinarce nie oberwałaś znacznie więcej za nieprzychodzenie na wykłady. Wiem, że mnie bardziej żal wszystkiego, co było między nami, niż Tobie, już Ty tam znajdziesz właściwy (dla siebie) punkt widzenia, żeby na naszą przyjaźń spojrzeć satyrycznie. Zmarnowałaś dziecko Honorki, zmarnowałaś swoją organizacyjną przyszłość przez zuchwały wyczyn, w którym uczestnictwo dało Ci dwie godziny pasjonującej rozrywki i smrodek »chwały« i »odwagi«, zmarnowałaś Re-miego i prawdziwą miłość, jaką darzy Cię ktoś, na kogo nie zasługujesz, zmarnowałaś wszystko, a tak wiele miałaś, może nawet nie wiesz, jaka byłaś bogata. A może już wiesz? Co masz teraz? Słyszałam, że jesteś na zastępstwie korektorki w jakiejś gazecie, nowa błazenada, bo już Cię widzę, jaka jesteś ironiczna, jakie to dla Ciebie przejściowe, i jaka jesteś dumna, że sobie tak znakomicie radzisz. Urlopy się kończą, będzie nowe zastępstwo, a później nowe i nowe... brawo, koleżanko Sagowska, koleżanka straciła ambicję, której miała przecież nadmiar. I jak to cudownie tam gdzieś siedzieć, taka obrażona, bo jak to, mnie, Lilkę Sagowska, ośmielili się wyrzucić, a ta świnia, Hanusówna, nie przyszła obronić, odgrodziła się, wszyscy są podli i marni, nie warci tego, żeby z nimi rozmawiać — tak mniej więcej. Rozmawiałam z Remim, ponieważ Cię szukałam. Nie wiem, co się między Wami stało, on nie chce o tym mówić. Domyślałam się, że musiałaś uznać, iż on za Tobą »nie nadąża«. Jak on Cię kocha, Lilka, pisać o tym nie mogę, bo mam ochotę Cię bić i tłuc, i drzeć z Ciebie pasy. Przez życie się idzie, a nie frunie, nie zmienisz praw natury, choćby nawet na przypiętych skrzydłach udało Ci się przelecieć jakiś kawałek. Szukałam Cię, ponieważ Ratliń- ski załatwił Ci egzamin w sesji poprawkowej. Jedyne, co przez dawną przyjaźń mogłam Ci dać, to było milczenie. Grupa, którą przecież obraziłaś (ale oni na to nie wpadli, przyjęli to normalnie, chybiłaś!) przysyłając to zaświadczenie, orzekła, że usunięcie Cię z ZMP wstrząsnęło Tobą tak bardzo, że się nie możesz pozbierać psychicznie albo istotnie rozchorowałaś się ze zmartwienia. Nikt w Tobie nie widzi wroga ludu, i tego ci nikt nie zarzucił, wyrzucili Cię, bo Twoja postawa i postępowanie nie były zgodne z etyką organizacji, to wszystko. Mieli rację, choć i tak nie wiedzieli nawet połowy, ale przyczepili się do haseł. Uznałam, że to wszystko Ci się należy. Nie bronię Ryśka z pobudek osobistych, ale to człowiek prawy, o wielkim autorytecie na uczelni, który zrobił wiele, a ty... Jak mogłaś, Lilka, powiedzieć, w takiej chwili: »Może i racja, owszem, tańczyłam samby i śpiewałam Manianą, ale nie rzygałam pod schodami na studenckiej zabawie, jak to na przykład robił kolega Banasiak«. To było podłe i małe, to nie był argument, niska, marna próba ośmieszenia kogoś, kto zresztą pije na tyle rzadko, że po kilku łykach mogło mu się zrobić niedobrze. Wykorzystać coś takiego! Nawet Twoi gorący zwolennicy odebrali to bardzo źle. Chyba się zatraciłaś w gniewie, »na trzeźwo« — mimo wszystko — nie wyobrażam sobie Ciebie wygłaszającej podobne rzeczy, inspirowane wyłącznie wściekłością. Ale już ja nie muszę podsuwać Ci spraw do oceny, stać Cię na to osobiście. Chyba. Grupa debatowała, co by tu z Tobą zrobić. Zostawić Cię własnemu losowi, to Cię skreślą. Zapytali mnie o zdanie. Powiedziałam, że nie mam zdania na Twój temat, co, sama rozumiesz, wszystkich wprawiło w nie byle jakie osłupienie. Nie sugerowałam nic, zdecydowała cała grupa. Po prostu doszli do wniosku, że jeśli ktoś nie jest wyprany z poczucia czegoś choć trochę zbliżonego do odpowiedzialności, jeśli ten ktoś przez cztery prawie lata zajmował na uczelni miejsce, to niech ten ktoś przynajmniej te studia skończy, niech pracą zwróci dług, jaki zaciągnął wobec społeczeństwa. I stąd moje poszukiwania za Tobą, stąd ten list, który miał być zwięzłym komunikatem, suchą formalnością, a rozrasta mi się. Nie potrafię do Ciebie pisać urzędowo, jak zwykle apeluję, choć wydaje mi się, że nie ma do czego się odwoływać. Ani do serca, ani do umysłu, ani do przyjaźni, ani do poczucia koleżeństwa. Bardzo łatwo gardzić i mieć o sobie wysokie mniemanie, ale nie uchronisz się przed związkami z ludźmi, nie przesiedzisz życia na drzewie, tchórzu. Wiem, że przykro teraz patrzeć ludziom w oczy, ale gdzie się podziało w Tobie to coś, co kiedyś brałam za odwagę i czym u-sprawiedliwiałam Twoje wyskoki? Nie chciałabym Cię porównać do Tankowskiej, bo lękam się, że porównanie wypadłoby dla Ciebie mizernie. Jak ona się uczy, jak na każdym kroku stara się udowodnić, ie nie mieliśmy racji. Wszyscy w duchu sobie gratulują, że miała tam gdzieś protekcję, kto wie, czy w przeciwnym razie nie zmarnowalibyśmy dziewczyny. Wolno Ci było mieć swój pogląd w sprawie Honoraty, ale na sprawę nauki i społecznych zobowiązań jeden tylko pogląd obowiązuje uczciwych ludzi. Skąd wiesz, kto się nie dostał na studia, bo Ty zajęłaś jego miejsce, i jakim by był człowiekiem? A ta Twoja piątka na ostatnim egzaminie! Twarzowa zagrywka! Następnego dnia, niech wiedzą, co tracą. Strzał był celny, zmyliłaś wszystkich oprócz mnie. Wszyscy zapomnieli o Twoich wypowiedziach: »Nie będę podnosić średniej przeciętnej, niech się każdy martwi o swoją, mnie wystarczy moja« itp. Zapomnieli o trójkach systematycznie wskakujących do Twojego indeksu i rozczulali się: »Taka zdolna studentka, tuż przed dyplomem«. Milczałam więc, nie pomogłam Ci, nie niepokój się. Ale kolektyw, którego przeciętnej nie chciałaś podnieść, martwił się o Twoją przeciętną i autorytetem zbiorowości umożliwił Ci jedyną rozsądną decyzję, jaką w Twojej sytuacji podjąć należy. Nie twierdzę, że należy patrzeć na wszystko jednakowo, ale chyba spojrzenie ludzi na tę samą kwestię jakoś ich określa. Ty, taka czysta i taka bezkompromisowa, potrafiłaś się tak sprzeniewierzyć wszystkim ideałom. To już zaczynają gorzkie żale, kończę to. Bądź zdrowa, Lilka — Weronika". Pewnego przedwiosennego dnia po męczących lekcjach wybrałam się do lasu, żeby się wyzwolić z sinusów i moje biedne mózgowe komórki, wysychające od mantys, cech i potęgowych wykładników, zasilić trochę zapachem żywicy i szumem dostojnych sosen. Śnieg już opuszczał posterunek, z ziemi wyglądały zielone listki paproci, czy jak tam się nazywają rośliny z leśnego podszycia. Chodziłam długo, szukając przylaszczek i zawilców. Chciałam zerwać kilka, postawić sobie na nocnym stoliku przy tapczanie, przybliżyć wiosnę — mimo że było to jednocześnie przybliżanie matury, mieć wdzięczny obiekt dla oczu, kiedy już mi się robiło słabo od zakowalania. Słońce usprawiedliwiało moje poszukiwania, przygrzewało mocno. I nagle pod drzewem, gdzie powinny być kwiaty, zobaczyłam zdechłą wronę. Natychmiast wróciłam do domu i do wazonika wstawiłam zwinięty w lejek arkusz prośbowego papieru zapisany matematycznymi wzorami. Jako przestrogę. Nie tylko przed maturą. Kiedy wstawiłam wzory do wazonu, usiadłam naprzeciw tej dekoracji i zaczęłam się maltretować. Jeśli szukając kwiatów przedwiośnia znajdzie się zdechłą wronę? Dlaczego nie robić porównań między tymi a innymi poszukiwaniami i ich rezultatem? Wtedy na ratunek przyszedł mi optymizm pierwszej młodości: „Wrona to wrona" — doszłam do zaskakującego wniosku. Przypomniałam sobie dziś ten epizod, kiedy skończyłam czytać list od Niki. Ja jestem jej zdechłą wroną, Remi -— moją, każdy ma swoją zdechłą wronę! W pokoju cisza, przeraźliwa jasność i rzewność, słychać brzęczenie much. Usiłuję wskrzesić wesołe rzeczy, przypominam sobie, jak w biały dzień pchaliśmy trolejbus w Alejach Ujazdowskich, bo brakło prądu, jak Janko Muzykant rozbił trzy płyty Halinie pod nogami, jak zawaliło się piętrowe łóżko, omal trupem nie kładąc Kosińskiego — wszysto to ma charakter wyblakłych fotografii, nawet się nie uśmiecham. Nika... co za splot nieporozumień, co ona o mnie wie, nawet ona niczego nie rozumie. Zawsze byłam przeświadczona, że to co robię, robię dobrze, ale jeśli pracę mierzy się efektami, musiałam robić nie tak znów genialnie. Cóż z tego, że poduczyłam Kieguri polskiego języka, skoro podobno miałam na nią zły wpływ? Takie było zdanie Banasiaka. Kiedy dali mi pod skrzydła Kieguri, jako „pracę społeczną", znałam ją już. Nie miałam nic przeciw, choć... Nazwałam ją Kieguri, co znaczy po koreańsku: żaba. To było jedyne słowo, którego ona mnie nauczyła. Później niemal wszyscy wołali na nią w ten sposób. Nie obrażała się, mrużyła w uśmiechu swoje skośne, zmęczone oczy. Chcieli mnie nią w jakiś sposób ukarać, dzielni wojownicy. Nie mogli mi wyświadczyć większej przysługi, bo ciekawych ludzi nie spotyka się tak często. Na zebraniu w domu akademickim koleżanka przewodnicząca zawyrokowała: — Do pokoju sto dwanaście została przydzielona jedna Korean-ka. Koleżanka Sagowska będzie odpowiedzialna za jej postępy w opanowaniu języka polskiego. — Czuję się wyróżniona i to mówię bez drwiny, podkreślam i tak dalej, bo mam smutne doświadczenia, że przypisujecie moim wypowiedziom błędne znaczenie. Interesuje mnie tylko, czy to samorząd doszedł do tego wniosku, czy też koleżanka działa w myśl instrukcji Zarządu Uczelnianego UW? — To chyba obojętne. — Nic nie jest obojętne dla ludzi dociekliwych — wyjaśniłam. — Pytam dlatego, że jeżeli w sprawie maczał palce kolega Banasiak, to się nie zgadzam. Niech on mi to powie wprost, a nie używa samorządu jako pasa transmisyjnego, niech się łaskawie przestanie interesować tym, co ja robię po wykładach. — Ty w końcu marnie zginiesz — szepnęła siedząca obok mnie Pela, pociągając mnie za spódnicę. — Usiądź, do cholery, i przestań rozrabiać. — Co to ma do rzeczy? Koleżanka już się przecież zgodziła — odparła przewodnicząca. — Proszę o wyraźną odpowiedź: maczał czy nie maczał? — Nie maczał. — Ale zasugerował to koleżance? Tak czy nie? — W pewnym sensie... — A więc jednak maczał! Wobec tego nie zgadzam się. Sprawa jest postawiona źle. Pomoc w nauce dla cudzoziemki nie może mieć charakteru kary. Rozumiecie mnie aby właściwie? — Rozumiemy, że koleżanka wykazuje aspołeczną postawę. — Medycyna, do diabła, odezwać się! — krzyknęłam. — Ludu ty mój niewdzięczny! — Prawda — wyskoczyła medyczka. — Gdyby nie koleżanka Sa-gowska, mieszkałybyśmy w świetlicy Koła Medyków, bo tam się już do nas nawet przyzwyczaili. To na pewno nie aspołeczna postawa kazała koleżance Sagowskiej siedzieć przez tydzień w korytarzach Ministerstwa Zdrowia. Koleżanka przewodnicząca nie może tak mówić. Wiem, że Lilka zupełnie bezinteresownie traci czas na cudze sprawy. — Nie stawiaj mi znowu pomnika, dziecię, choć dzięki za wsparcie. W tej chwili chodzi o to, czy mam się zająć Koreanką dlatego, że wierzycie, iż to potrafię, czy też troszczycie się, dzięki Banasiako-wi, aby rozproszyć mi nudę wieczorną? Bo ta troskliwość, choć wzruszająca, chybiona. Nie nudzę się nigdy. Chwała Bogu! Nie należę do cierpiętnic, ofiar nauki, które w świetlicy śpią nad książką do trzeciej, a resztę dosypiają na wykładach. Macie coś do zarzucenia mojemu postępowaniu? — Lilka, zmiłuj się — modliła się Pelagia. — Koleżanka nie zgadza się na zajęcie się naszym gościem z Ko- rei? — Nie o to chodzi. — Z koleżanką Sagowską każda rozmowa jest trudna. Koleżanka wszystko komplikuje. Do tej pory nie wiadomo, zgadza się czy nie? — Tak i nie. To jest jedyna logiczna racja. Zgadzam się jeżeli... nie zgadzam się, jeśli... — Przestańcie na nią napadać — wtrąciła znów któraś z medyczek. — Żarłybyście salceson na obiad w stołówce, gdyby Lilka nie sprowadziła komisji. — Nikt nie przeczy, że koleżanka Sagowską ma zdolności organizacyjne. — Przede wszystkim mam wstręt do salcesonu i polecer, za którymi się kryją rozgrywki. Oto. Koleżanka przewodnicząca, „Parowóz dziejów", przestała panować nad dyskusją. Zostawiła sprawę jako nie wyjaśnioną i przeszła do innych punktów porządku wieczornego. Osłupiała, kiedy przerwałam jej dłuższy wywód nad ubikacjami i powiedziałam: — Co do tej Koreanki, to się zgadzam. — Cieszę się, że koleżanka zrozumiała, czego od niej wymaga kolektyw — rąbnęła. Dziwię się jej, że studiując w Szkole Głównej Służby Zagranicznej i znając mnie trochę, mogła mnie tak sprowokować. — Ten mój gwałtowny przełom nosi, niestety, piętno indywidualizmu — wyjaśniłam. — Ale już nie ma o czym mówić, biorę tę dziewczynę pod skrzydła. Zastanawiałam się właściwie, czy nie wyjaśnić szanownemu zebraniu, dlaczego zmiękłam. Zachowałabym twarz. Ale to mogło wywołać nowe wykrzykniki i znaki zapytania, a tych drugich wokół mojej osoby nagromadziło się dużo. Nie tylko o to chodziło. Byłam już zmęczona tą ciągłą walką o racje najbardziej elementarne, tym forsowaniem rzeczy oczywistych, swojego punktu widzenia tak niejednokrotnie odległego od zbiorowości na zebraniach. Bo kiedy zbiorowość rozpraszała się w jednostki, często przyznawała mi rację. Ale zlepić z tych racji — uzyskanych w tramwaju, kuchni, łazience, pokoju — opinię ogółu, było rzeczą bardziej niewykonalną niż diabłu ożenić się z panią Twardowską. Nie mogłam wykorzystywać publicznie tego, co dzięki rzeczowej argumentacji udało mi się osiągnąć w tzw. cztery oczy. Nie byłoby lojalnie powiedzieć na zebraniu: „A pamiętasz, że pod prysznicem zgodziłaś się ze mną, że Banasiak to zakłamana idiota i karierowicz". Byłam więc zmęczona tym wszystkim. Tą aurą, która wytworzyła się wokół mnie, donki-choterią słów, wszystkim. Kiedyś, bardzo dawno temu, ściągnęłam klasówkę z matematyki i profesor, cudowny człowiek, oddając mi zeszyt, powiedział: „Ściągnęłaś. Ale w jaki sposób? Nikt w klasie nie rozwiązał podobnie. Wynik jest dobry, ale to nie moja metoda". Długo się później zastanawiałam, co za znaczenie ma metoda wobec dobrego wyniku i w czternastoletniej głowie rozstrzygnęłam: liczą się efekty, a nie drogi, jakimi się do nich dochodzi. Nie wiedziałam wtedy, że moja — jak mi się wydawało, bardzo odkrywcza konkluzja — jest powielaniem skompromitowanej zasady „cel uświęca środki". „Parowóz" też nie mógł zrozumieć, że godząc się na lingwistyczną edukację Kieguri, interesuje mnie, dlaczego to robię. Skoro i tak mam przeznaczyć tę godzinę dziennie... Nie tłumaczyłam, już nie miałam siły. Wiedziałam, że moje zmęczenie jest tylko na jeden wieczór i nie ma nic wspólnego z ustępstwem i rezygnacją. „Piętno indywidualizmu" policzyłam więc sobie za satysfakcję i tzw. ostatnie słowo. A mój „przełom" zrodził się w oczach Kieguri, która siedziała o trzy krzesła dalej. Wiedziała, że o niej mowa. Patrzyła na mnie z żalem. Skoro siostra-rodaczka nie rozumie mnie, jakże mogła zrozumieć Kieguri, która po polsku umiała powiedzieć „dzień dobry"? Powiedziała coś po rosyjsku do facetki z dziennikarstwa. „Co ona mówi"? — zapytałam. „Pyta się dlaczego jesteś taka zła, że masz ją uczyć". „Wytłumacz jej, że to nie o to chodzi". „Jakże jej wytłumaczę, skoro ona prawie nie zna rosyjskiego"- Byłam bardzo zaprzyjaźniona z Kieguri. Ona już znała (i rozumiała) istotę konfliktu na zebraniu. Było nam trudno na początku. Kieguri była zalękniona, wrażliwa na moje marszczenie brwi. Bała się, że mnie irytuje i to wtedy, kiedy podziwiałam ją najbardziej. Fenomenalnie zdolna dziewczyna! W lot chwytała sens każdego mojego abrakadabrycznego wyjaśnienia. Uczyłam ją poglądowo: „To jest parapet. Pa-ra-pet! Powtórz! Książka. Książ-ka! Powtórz! O--łó-wek. Powtórz! Po- dło-ga! Powtórz! Żelazko. Że-laz-ko. Sznur do żelazka. Sznur do! Powtórz". Strasznym utrudnieniem w tym wszystkim był brak słownika polsko-koreańskiego. Kieguri brnęła z każdym słowem przez koreańsko- rosyjski i rosyjsko-polski albo zawadzała niekiedy o koreańsko-japoński, japońsko-rosyjski, rosyjsko-polski... Patrzyłam na nią jak na cud, wytrzeszczałam oczy... Jej się to wydawało zupełnie normalne. Nigdy nie była znużona. W języku polskim, szczególnie tym używanym w akademiku, postępy robiła zdumiewające. Jechała tramwajem z Parowozem, rozmawiały o czymś i nagle słodko rzekła: — Powiedziałam mu, żeby się odwalił, piętak jeden. Ciotkę swoją mozie ucić, walet ziołenny. Lila mi mówiła, zie jak ktoś jest nie-gziećny, to cieba go ochsianić, wtedy zmięknie. I zieciwiście, od razu inaciej na mnie popacił. Ale ludzie w tramwaju popatrzyli na Kieguri, więc Parowóz łago-dniutko mnie napomniał w umywalni: — Dobrze ci idzie z tą Li-Za-Sun, tylko nie ucz jej głupot. Powtarza wszystko, co jej powiesz. — Cóż chcesz — odrzekłam. — Nasz język jest taki soczysty. Niech dziewczyna poznaje mowę gościnnego kraju w całej krasie. Miałam jednak z powodu Kieguri starcie z Parowozem już zgoła ideologiczne. Wiedziałam, że przyjdzie mnie odwiedzić Kosiński, zje mi pół słoika smalcu i trzeba będzie kilkakrotnie przypominać, że on jednak mieszka w akademiku na Placu Narutowicza. Powiedziałam więc Kieguri, że jak tylko zobaczy piegowaty nos, to niech krzyczy, że mnie nie ma i jest rzeczą wątpliwą, iż jeszcze w ogóle będę. Ja natomiast wyruszam na górę do Klubu Książki, gdzie będzie Agnieszka. Jak to Kieguri wszystko zrozumiała, pojęcia nie mam. W każdym razie dała mi okazję do zwierzania się Pelagii. Siedziałyśmy wieczorem na oknie w świetlicy i użalałam się: — Przyszedł jakiś kumpel Agnieszki i zaczęliśmy mówić półgłosem wiersze, Tuwim, Broniewski, Boy, no, ale nie te, oczywiście, z lektur obowiązkowych, i tak mówimy, mówimy, zaczęliśmy się głośno śmiać, aż nam udzielono ostrzeżenia, że to Klub i ludzie przychodzą poczytać, a my przeszkadzamy. Przyciszyliśmy się, bo jakby nam zabronili tam wstępu, to by trzeba było chodzić do kawiarni i płacić za kawę. Przysunęliśmy bliżej fotele, zasłonili twarze gazetami i mówiliśmy sobie dalej te wiersze. I tu nagle wpada Kosiński, myślałam, że trupem padnę, był w tej swojej jesionce i tej czapce z daszkiem, nie zdjął tego w szatni, tylko ryczy, żeby mu dać dychę, to mi odda po stypendium. Już, piorun, ze trzy stypendia z góry przeżarł i mówi, że to Kieguri mu powiedziała, gdzie jestem, i że ja niby kazałam mu tam przyjść. Cholera mnie wzięła, myślisz, że się dał spławić dychą, jeszcze mu pięć dorzuciłam, ale już usiadł przy nas i znowu przyszła ta pani powiedzieć, że trzeba się rozebrać, w ogóle podpadliśmy tam. Ale co za durna idiotka z tej Li-Za-Sun! Końcowy fragment mojej literackiej oracji pochwyciła przechodząca obok nas Parowóz. Przystanęła, popatrzyła na mnie, jakbym była prezesem syndykatu i piła przez słomkę coctail z krwi i potu wyzyskiwanych robotników. Powiedziała ostro i dosłownie: — Jak możesz się w ten sposób wyrażać o córce bohaterskiej Korei? Postawię tę sprawę na zebraniu. — A postaw, gdzie chcesz, i przestań się wygłupiać — zaproponowałam. — O co ci zresztą chodzi, czy umiałabyś to wyjaśnić? — Wiesz, że Li-Za-Sun walczyła na froncie o wolność dla swojej ojczyzny? — A owszem, wiem. Często z nią rozmawiałam na ten temat. Ale co to ma tu do rzeczy? — Śmiesz się wyrażać „durna idiotka" o żołnierzu ludowej armii? — Armii Narodowo-Wyzwoleńczej, żeby było ściśle. To ty nie wiesz nawet, jak się nazywa koreańska armia??? Idź, dziecko, uzupełnić braki w wykształceniu, bo oblejesz marksizm. — Właśnie zdałam na pięć. — To dziwne. Zawsze uważałam, że egzamin nie jest rzeczywistym sprawdzianem wiedzy. Dostarczyłaś mi na to jeszcze jednego dowodu. — Na zebraniu się będziesz tłumaczyć ze swojej wypowiedzi. — Ty przygotuj sobie mowę obrończą, bo publicznie przeprowadzę wywód, z którego niezbicie wyniknie, że to ty jesteś durną idiotką. — W porządku. Ponieważ jednak tak wyraziłaś się o Li-Za-Sun... — Przede wszystkim, posłuchaj. Li-Za-Sun w tej chwili nie ma. Kiedy tylko wróci, natychmiast jej to samo powiem. Zresztą, chodź do nas do pokoju. Jeśli jest, to usłyszysz. Była, siedziała na łóżku z podwiniętymi nogami i wertowała trygonometrię. — Kieguri, ty jesteś durną idiotką — powiedziałam bardzo wyraźnie, żeby na pewno mnie zrozumiała. Roześmiała się: — Dopiero potem, jak już powiedziałam, gdzie pośłaś, to mi psi-śło do głowy, że to nie tak, bo mówiłaś bardzo sibko. Ale on się naparł ... — Uparł — poprawiłam mechanicznie. — ... uparł, gdzie jesteś ty, bo mu miałaś dać smalec. — Miałam mu dać! A to prosie. No i co ty na to? — Powiedziałam, zie ty nie maś już smalcu, bo on ci wsistko zjada, to się rozbuził... — Oburzył się, padalec! — ... i powiedział, zie się z tobą umówił. To ja powiedziałam, zie ty jesteś w Klubie Prasy na gózie, ale ja mu mogę dać swój smalec. ; — Dałaś? — Dałam. — To ty, żołnierzu, jesteś durna idiotka do kwadratu albo nawet do sześcianu. Rozumiesz chyba, bo ślęczysz nad matematyką. — Rozumiem, bo potem za nim wyśłam, zięby mu powiedzieć, zie ciebie tam nie ma, ale on juźźź... — Wystarczy jedno ź. — ... poległ. — Pobiegł. Polec to on nie polegnie tak łatwo. Taki nie zginie. Wyobraź sobie, że przyszedł tam i wyłudził ode mnie piętnaście złotych. Gdybym Wiedziała, że ma twój smalec... i co ty, ciemna pało, będziesz kuszać na kolacyjkę? Z przyczyn pedagogicznych nie ujrzysz mojego słoiczka. — Mam makaron i dwieście złotych. — A to świetnie. Dawaj ten makaron, mój smalec jest ze schabi-kiem w środku. No, ruszaj się, idziemy gotować. Pelagia ma bulion. Prawie zapomniałam, że Parowóz stoi koło drzwi. — Jakbyś miała jajka, to się możesz dołączyć — zagadnęłam ją. — Nie, bo my sobie z Zosią smażymy kartofle. — Już chciała wyjść, ale ją zaatakowałam: — A może masz płatki mydlane? Bo sobie muszę uprać sweter. — Mam, zaraz ci przyniosę. __ Oddam ci jutro, a gdybym nie oddała, to postawisz sprawę na zebraniu. — Przestań się wygłupiać — doradziła mi. Płatków mydlanych pożyczyła, bo nawet taka aktywistka rozumiała konieczność prania swetra. Ale kiedy wynikła sprawa „haseł", Parowóz wystawiła mi opinię: „Zamiast pomagać w nauce koleżance z Korei, wciągnęła ją w orbitę swoich dekadenckich poczynań". Cały swój wpływ na nią wykorzystałam do przeciągnięcia jej na stronę działalności wrogiej zdrowemu nurtowi ruchu młodzieżowego, słowem, zdemoralizowałam ją. Protestów Kieguri nikt nie brał pod uwagę. Dzielna dziewczyna przetrwała front i codzienną naukę do trzeciej w nocy przy lampce osłoniętej gazetą, ale nie mogła sforsować racji Parowozu. Najpierw w ogóle niby odmówiłam Koreance pomocy w nauce, a kiedy „pod presją ogółu" się na to zgodziłam, wciągnęłam ją niemal w kontrrewolucję. Kto wie, czy nie zrobiłam tego w tym celu, żeby udział Koreanki w skandalicznej historii z hasłami był dla mnie tarczą! Ponure świnie. Można mi zarzucić wiele, ale nigdy chowanie się za cudze plecy. Chciałabym, żeby to wszystko było mi obojętne, bardzo bym tego chciała. Właściwie zatrzymałam się w miejscu, w którym zatrzymać się nie wolno, a nie mam na myśli skrzyżowania ulic. Życie wyegzekwowało mandat, jestem już wolna i mogę iść dalej swobodnie. To nie są sprawy przeżyte do końca. Zaczęłam wszystko jakby od środka i doszłam tylko do środka. Ani od początku, ani do końca. Zbilansujmy to. Pomylili się co do mnie, ale jakże tu, w tym wynajętym pokoju, udowodnię swoje racje? Niech patrzą na uczelni na każdy mój ruch. Ich prawo, ruchy należą do mnie. Nie twierdzę, że hasło „Pierwiastek seksualizmu...itd." jest odpowiednią ozdobą pokoju młodych dziewcząt. Nie mogłam się tylko pogodzić z tym, że gdybym mieszkała u zakonnic, wyleciałabym z internatu za slogan: „Pierwiastek seksualizmu w rozwoju klerykalizmu". Usiłowałam nawet to tłumaczyć. Uratowała nas, to znaczy -— te pozostałe uczestniczki, tylko absolutna niedorzeczność tej dziwnej jak na młodzież — przyszłość narodu — dekoracji. Ale Banasiak perfidnie, obrzydliwie perfidnie połączył nasz wybryk z wyborami państwowymi i z wygłupu zrobił wrogę propagandę. Czy naprawdę tak myślał? Czy wiedział, że to tylko jemu skojarzyły się te terminy, nam nie, ale postanowił wykorzystać wielką szansę „zdemaskowania" mnie? Czy Nika może się dziwić, że na świństwo zareplikowałam świństwem? Perfidia za perfidię, ząb za ząb, oko za oko, on mnie wyrzucił, choć na to nie zasługiwałam, ja go ośmieszyłam, choć na to nie zasługiwał, obydwoje walczyliśmy brudną bronią, św. Weroniko. Jest we mnie jeszcze wiele pychy. Jestem zarozumiałą, pewną siebie dziewczyną. Jeśli prawdziwa, gorąca młodość nie załamuje się pod wpływem przeciwności losu, wiem, że powinnam wrócić. To dziwne, że aprobując tak mocno to, co reprezentuje Banasiak, zaczęłam negować wszystko dzięki pozycjom, które on zajmuje. On mnie tu nie przyjdzie przeprosić i nie nastawi zebrania, żeby mnie przyjęło z powrotem. W rzuceniu pomostu między nimi i mną nikt nie może mnie wyręczyć. Pozwolić się wyręczać, to prowadzić wyprzedaż swoich dni, za grosze. Nie mogę tego tak podsumować. Nikt nie lubi zamykać bogactwa własnych przemyśleń w jednym zdaniu. Kiedy się coś wybiera, zawsze się przy tym rezygnuje z czegoś innego. Jeśli zauważymy, że wybór nie spełnia tego wszystkiego, czego się po nim spodziewaliśmy, zaczynamy wyolbrzymiać wartość rzeczy, które trzeba (to znaczy — powinno się!) odrzucić. A ja zawsze, wybierając coś, ciągnęłam za sobą, z lichwiarskiej chytrości, cały niepotrzebny, zupełnie zbędny majdan, balast, którego nie byłam zdolna złożyć w ofierze nowemu. W spięciach i kolizjach gubiłam się, i byłam bardzo zdziwiona. Wtedy w Kazimierzu przez cztery doby leżałam na łóżku, nie śpiąc, nie jedząc, nie myjąc się. Trzeciego dnia wypiłam tylko litr mleka. Myślenie o nim, o tym, czego się dowiedziałam, nie było już obsesją, było ostrym fizycznym bólem, który podrywał mnie w nocy, paraliżował nogi, kazał szukać spokoju w coraz to innym kącie łóżka, w podchodzeniu do okna, gwałtownym powrocie do łóżka, w głośnych wypowiadanych do nikogo słowach, łzach, samobójczych myślach, pogardzie, planach zemsty, cynicznych konkluzjach, szlochu i śmiechu na przemian. Nie miałam nic, nikogo, i to słowo „nikogo" powtarzałam wręcz z masochistycznym upodobaniem. Półżywa, głodna, brudna i bydlęco zmęczona dowlokłam się do Warszawy. Wesoło. Znowu start od samego początku, tylko bez cienia złudzeń. Wiedziałam, że mogę wrócić do akademika, już tam szlachetne serca zaczęłyby nade mną biadolić i rozczulać się nad klęską, której znały tylko połowę. Teraz uwaga, tu się zaczyna wątek tak ociekający humanizmem, że aż mdli. Musiałam się gdzieś zaczepić, przy jakimś normalnym punkcie, a nie chciałam rozmawiać z nikim związanym z uczelnią, akademikiem, Remim. Przyszła mi na myśl Anna z biblioteki, osoba, której właściwie nie znałam. To przemawiało za nią w stopniu decydującym. Dom był ładny, świeżo otynkowany. Sprawdziłam numer mieszkania, dowlokłam się na drugie piętro i energicznie zadzwoniłam. Drzwi otwierały się powoli, jakby ktoś się zastanawiał, czy umieszczono je we framudze w tym celu. Ukazał się w nich starszy pan w połatanych dziwacznie spodniach. — Dobry wieczór, chciałam się widzieć z Anną. — Dobry wieczór, wyszła, proszę, niech pani pozwoli do środka. Kajtuś zabierz samochód spod drzwi. Kajtuś narobił piekielnego wrzasku, wszedł do przedpokoju i wypalił: — Ty małpo. — Słucham?! — To do misia, nie do pani. Kajtuś, zabierz drabinę strażacką, mówię do ciebie ostatni raz po dobroci. Niech pani wejdzie, Anna wróci za jakąś godzinkę. — Pan jest mężem Anny? — co mnie jeszcze mogło zdziwić. — To dziadek-obiadek-dziadziuś-Władziuś — objaśnił Kajtuś. — No, to już pani wie. Ojcem. Usiadłam na krześle i nie bardzo wiedziałam, co mówić. Kajtuś wziął moją zapalniczę i w mig rozmechanizował ją dokładnie. — Ładne mieszkanie — zdecydowałam się. — Niebrzydkie, tylko bardzo nam tu ciasno, odkąd Anna wróciła z Kajtusiem. Wieczorami, kiedy my już śpimy, Anna wystawia sobie stolik do pracy do łazienki albo do przedpokoju. No, ale co chciała, to ma. Jak mieszkała z mężem, to mieli trzy pokoje. Teraz on niby chce tamto podzielić, rozumie pani, na dwa małe, ale to się coś długo ciągnie, a Anna mówi, że nie chce go widzieć. Teraz te młode kobiety... — Mogłabym umyć ręce? — taka byłam zmęczona. — A proszę, Kajtuś, zaprowadź panią do łazienki. To cud, że przeszedłem na emeryturę zaraz po tym rozwodzie, bo co by to z chłopaka wyrosło, gdyby chodził do przedszkola. Kajtuś, nie ruszaj maszyny mamusi, ostatni raz ci mówię po dobroci. Kiedy Anna wpadła do mnie do łazienki, nie bardzo potrafiłam powiedzieć, skąd się wzięłam, po co przyszłam i czego chcę. Ale Anna nie pytała. Ucieszyła się, uznała to za zwykłą wizytę i zaczęła przygotowywać kolację. — Anno, myślałam, że jesteś samotna. Przyjechałam, bo lecę z nóg i nie mam gdzie spać. — Jestem samotna. A co to znów za problemy? Przebolałaś tamto niepowodzenie? Prześpisz się u mnie, ze mną, a jutro coś wymyślimy. — Nie pytasz mnie, dlaczego nie mam gdzie spać? Nic o mnie nie wiesz. — Wiem tyle, ile mi potrzeba. Rozmowa później, kiedy mężczyźni zasną. Teraz muszę wypełnić obowiązki gospodyni, matki i córki. Coś cię musiało zdrowo uderzyć. Przejrzyj się, jak ty wyglądasz. Nigdy nie byłaś wymuskana, ale wyglądałaś szykownie, ruina w tej chwili. Kiedy kobiecie przestaje zależeć na wyglądzie, to już kompletna klapa. Kiedy wyszłam z łazienki w szlafroku Anny, wykąpana, mężczyźni już spali. Rozmowa tego dnia się nie odbyła. Ani następnego. Mgliście pamiętam, że Anna rozstawiała dla siebie polowe łóżko. Wypiłam łyk herbaty, połknęłam jakąś tabletkę, zasnęłam. Kiedy się obudziłam, byłam sama. Koło tapczanu leżała kartka: „Odwożę mężczyzn do ciotki do Wawra. Jedzenie we wnęce za firanką, ser w garnku, papierosy w szufladzie, chimery, mam nadzieję, zostały rozpuszczone w luminalu, który ci dałam. Wrócę około 18-tej. Śpisz już dwadzieścia sześć godzin. Weź zimny prysznic. — A." Nie mogłam się ruszyć. Ani niespanie, ani spanie nigdy dotąd nie ciągnęły się tak długo. Organizm nie przyjmował tego naturalnie. Waliło mi serce. Żadnej zwartości myślenia. Rejestrowanie przedmiotów, liczenie splotów nici w dywaniku nad tapczanem, wszystko jak u dziecka w czasie rekonwalescencji. Kiedy usłyszałam zgrzyt zatrzasku, przykryłam się kołdrą, potem uświadomiłam sobie, że to Anna. Spróbowałam nałożyć na twarz coś w rodzaju uśmiechu wdzięczności. — Dawno się przebudziłaś, Lilka? Już się bałam, że coś to za długo trwa. — Przed kwadransem. Anno, czy ty ojca i synka odwiozłaś przeze mnie? Wpakowałam się tu... — Nie. Mieli do Wawra jechać w sobotę, pojechali w czwartek, tylko tyle. Nie miej żadnych wyrzutów. Mam terminową robotę, zawsze ich wtedy odwożę, muszę mieć spokój. Ojciec ma tam ogródek, a Kajtek świeże powietrze, wszystko w porządku. — Muszę iść? Chciałabym tu pobyć choć dzień jeszcze. Nie mam gdzie iść. Klęska, Anno. — Zostań, ile chcesz. Zaraz ci zrobię herbaty. Jedz, proszę cię. Nie bądź rozhisteryzowana. Cokolwiek cię spotkało, musisz się mocno wziąć w garść. Zjadłyśmy cały stos kanapek, ser, wypiłyśmy dwa czajniki herbacianej esencji, wreszcie Anna przestała dreptać wokół garnków, wyjęła z włosów szpilki, poruszyła głową, włosy rozsypały się na ramiona, zmieniało ją to bardzo. — Jesteś taka ładna i dzielna — powiedziałam. — A też cię nie ominęło coś tragicznego. Ojciec mi mówił, ale byłam bardzo zmęczona... — Dlaczego tragicznego? Jestem tylko trochę zapędzona, bo pracuję, robię zaocznie drugi wydział i biorę tłumaczenia do domu. Ale mi dobrze. No, a ty, smarkata? Co tak tobą wstrząsnęło? — Ja mam już prawie dwadzieścia jeden lat, Anno. — Jestem równiutko dziesięć lat starsza od ciebie, o całych dziesięć kobiecych lat, więc się nie obrażaj, to ogromna różnica wieku. — Nie ma miłości, Anno, to wszystko, co mam do powiedzenia. — Jest, tylko się kończy — czułam, że ten banalny dialog wypływa z dna naszych najgorszych przeżyć, za każdym naszym słowem rozgrywał się dramat, własny, niepowtarzalny, nie do przekazania. — Miłość nie powinna się kończyć — powiedziałam, ale krótki błysk niechęci w wypukłych oczach Anny uzmysłowił mi, że przekonanie jej o czymś komunałami jest nierealne. — Jaka ty jesteś młoda — ujęła mnie za szyję. — Chyba nigdy nie widziałaś z bliska rozwiedzionej kobiety i to cię tak prowokuje. — Mama moja była rozwiedziona, wyszła za mąż i jest zdaje się bardzo szczęśliwa. Oswoiłam się z tym. Formalny rozwód wydaje mi się właśnie formalnością. Najbardziej tragiczna jest śmierć uczucia, zabijanie uczucia, zarzynanie wprost. Kiedy ludzie rozstają się, choć się kochają, bo odeszli od siebie zbyt daleko, bo w tym życiu nie starczyłoby im czasu, żeby się odnaleźć z powrotem, żeby w siebie uwierzyć. Bo już nie ma ani takiego słowa, ani takiego gestu, które by zabiły nieufność, wymazały czyny. I wtedy się tak łatwo mówi „pomyłka", a Anno, jeśli się wie, że to nie była pomyłka, że to była wzajemna, piękna miłość, zszargana przez kogoś wbrew niemu? Anno, bardzo się zaplątałam. — Widzę. Nie rozumiem. Nic nie rozumiem. — Nie tylko to, Anno. Jednego dnia, jednej doby zebrałam żniwo z kilku lat życia. Wylali mnie z ZMP. Powiesz, że jestem patetyczna, że za tragicznie to ujmuję, że to nic nie znaczy, że mogę studiować nadal, że mogę na nich plunąć. Właśnie nie mogę, niech to wszystko nie wydaje ci się blade jak moja twarz, ale nie poczuwam się do winy, rozumiesz. Wkładałam we wszystko, co robiłam, pasję i entuzjazm, w złe i dobre. Właśnie mi to zabrali. Wiesz, byłam entuzjastką wszystkiego, co obok, potrafiłam w akademiku urządzić Wieczór Nostalgii, umiałam sobie wyobrazić, że los mnie rzucił o tysiące kilometrów od kraju, że tęsknię, umiałam wpaść niemal w trans, kiedy śpiewałyśmy siedząc na walizkach: „Płynie moja Wisła z dalekich, hen stron". Jeśli mogłam uwierzyć w taką nostalgię, w taką dziecinadę, uwierzyć na krótko, ale uwierzyć mocno, to wiedz, jak wierzyłam w to, że kiedyś będę członkiem Partii, wielką społeczną działaczką... Pewnie, chwilami miało to charakter „władza ludu i piękna pogoda" albo „jak sobie mały Kazio wyobraża komunizm", ale robiłam, co mogłam, robiłam to z sercem. Wiele razy uczyłam się w sobotę i niedzielę, choć w te dni na ogół bywałam, niepraktykująca, żeby nie przełożyć jakiegoś kolokwium, żeby moja grupa dobrze wypadła. Ale nigdy tego nie powiedziałam, rozumiesz? Wprost przeciwnie. Miałam szansę łatwego wybicia się. Zaraz na pierwszym roku zaproponowali mi udział w Brygadzie Lekkiej Kawalerii. Odpowiedziałam, że tę sprawę załatwił Franz von Suppe i nie widzę powodów, abym go miała uzupełniać. Mogłam redagować „Błyskawicę", wiesz, taką gazetkę, która wychwytuje natychmiast wszelkie przejawy bumelanctwa. Odmówiłam. Nie czułam się taka nieposzlakowana, nie widziałam po prostu w sobie takiej siły, która pozwoliłaby mi piętnować innych. Mogłabym w końcu aprobować te wszystkie brygady, skoro ich nie mogłam odrzucić, ale nie mogłam się pogodzić, że tak łatwo jest się wybić. Za łatwo. Nie chciałam się „wybijać" w ten sposób, żeby dybać na uchybienia innych. Wielu sprytnych robi wszystko „na tak", głośno pokrzykuje, i już nasz, i już pewniak. Jest jakaś ogromna sprzeczność między chorobliwą podejrzliwością a dziecinną wprost nieuwagą. Sądziłam, że jeśli taki „pewniak" wysoko wyskoczy, to cudów nie ma, zdemaskuje się wcześniej czy później. Tymczasem cuda są. Jak już do kogoś przylgnie opinia pewniaka, to za dymną zasłoną, za tym frontowym zamaskowaniem terenu, wiesz: zielone gałęzie na głowie, prze-czołga się taki zawodnik do wielkiej chwały. A jest cała armia ludzi cichych, nie zwracających na siebie uwagi, może bardziej wartościowych niż krzykacze. To jest wielka, podstawowa siła, studencka piechota, i tę często się lekceważy, po prostu lekceważy, nastawia i ustawia. A po co, to jacyś wrogowie, czy jak. W ten sposób zabija się tylko inicjatywę, każdy w końcu dojdzie do wniosku: „A co ja tam się będę wysilał, za mnie i tak postanowi ten i ten, jak to dobrze wykonam, to i tak wszystko będzie grało" itp. Jasne, że młodzież musi mieć kierunek, ale szkoda tej inicjatywy, szkoda. Wiesz, kiedyś taki działacz przeprowadzał ze mną „rozmowę indywidualną", pół godziny mi mówił, że on niby, uważasz, chce mi pomóc, żebym tej pomocy nie odrzucała, bo znajdę się poza nawiasem, że szkoda każdego członka organizacji, i oczywiście dodał, że mnie może wykorzystać wróg klasowy, bo oni polują na ludzi inteligentnych, taki mi złożył hołd. Kiedy jednak przyparłam go do muru, w czym to on tak chce mi pomóc, bo studencina słabsza ode mnie, i w jaki to sposób ten wróg mnie może wykorzystać, zaplątał się, truł o pomocnej dłoni, i że w ogóle wskazał mi drogę poprawy. To był akurat przedstawiciel drętwogadkowiczów, z takimi najgorzej, można się z nimi porozumieć tylko na tej płaszczyźnie, więc mu podziękowałam, powiedziałam, że wiele mi dała ta rozmowa, a kiedy zobaczyłam, że już jest z siebie bardzo zadowolony, niestety, wypaliłam: „Koszulę w zębach nosiłeś, kiedy ja się zapisałam do ZMP. Rozumiem, że nie można się cackać, ale przede wszystkim nie można się wygłupiać. Mogłabym cię uspokoić frazesami, że szczerze to wszystko wzięłam pod uwagę, że zrobiłam trochę błędów, że do czego mogłabym dojść, gdyby nie ty, ale nic niewarte byłoby takie uspokojenie, skoro zdycham ze śmiechu nad twoją głupotą". Rozumiesz, że takie wypowiedzi nie dodawały mi glorii, podejrzewali mnie o złe towarzystwo, które ma na mnie ujemny wpływ, i na zebraniu musiałam złożyć samokrytykę, że do ZMP się nie zapisałam, tylko wstąpiłam. Zgadzam się, że przejęzyczenie było nieszczególne, może ja bardziej wstąpiłam niż on, ale żeby aż z tego robić długi punkt na zebraniu... Skróciłam kiedyś linę luźnych stosunków z jednym wrogiem klasowym, który się zagnieździł na naszym roku. Rzeczywiście, nie był to entuzjasta Ludowej Polski, ale nie jakoś tak bardziej poważnie, politycznie, tylko tak, że dyscyplina studiów, że brak zachodnich czasopism z girlaskami, że mu zakłócają Wolną Europę, a on wolność wyobrażał sobie coś tak, żeby na każdym rogu ulicy zainstalowany był megafon, przez który transmitowano by obelgi rzucane na nasz rząd i kraj. Wylali go w końcu z uniwerku, bo przedstawił ręcznie malowane zwolnienie, a ktoś go widział, jak z nartami wysiadał z zakopiańskiego pociągu. Pewnie, że to był pretekst, ale dość solidny pretekst. Nie było mi go żal, choć jestem litościwa dusza. Niech on sobie znajdzie taki kraj, który by popierał przeciwników ustroju. Tolerował co innego. Zresztą tej smutnej idioty przecież nikt nie rozstrzelał, nie wystąpił czynnie tylko słownie, więc go wylali i cześć. Ale taki się zawsze urządzi, nie bój się. Byłam z Remim na tańcach, mój Boże, Anno, jak ja byłam szczęśliwa... a tu wróg klasowy siedzi przy stoliku, żre sznycle z frytkami i na palcu ma złoty sygnecik. „A co to, kolega przecierpiał klęskę i na biznesmena się wykierował?" — zagadnęłam go. „A owszem, handluję. Przysłużyliście mi się. A co to, koleżanka dalej chodzi na zebrania i na obiadki do stołówki? Jakbyś była mądra, Lilka, to byś się ze mną związała. Miałbym coś dla ciebie. Bardzo by mi się przydała taka dziewczyna jak ty." Rozumiesz, rola pośrednika w jakichś szwindlach. Odpowiedziałam mu, że nie mogę się związać z mężczyzną, który nosi sygnet na palcu, bo jestem estetką. Tak to jedyny raz wróg na mnie zapolował i ja miałam okazję wykazać właściwą postawę. Moja mama twierdzi, że młodzież jest obecnie za bardzo rozpolitykowana, mamie naturalnie nie tyle chodzi o pokolenie, ile o mnie, a nie chce powiedzieć zwyczajnie „ucz się więcej". A kto ma być rozpolitykowany, bardzo bym się chciała dowiedzieć. I gdzie jest inaczej. To jest oczywiste, że młodzież na wszystko reaguje jak sejsmograf, zawodowi politycy odbierają głównie rozumem, młodzież sercem. Nigdy nie przeciążałam kieszeni, pamięci i szali wagi, na której decydują się losy świata, ale nie mogłabym stać na uboczu... to znaczy, teraz postanowiłam się z tego wyłączyć. Mam dosyć, nienawidzę ich. — Tak, to niezbicie wynika z twojego wywodu — powiedziała Anna z ironią. — Po co ten przekąs, Anno. Nie muszę się mieścić w konwencji, jaką ktoś w odniesieniu do mnie przyjął. Nawet jeśli kupuje się buty, takie same jak przed chwilą pani z identycznym numerem nogi, to po tygodniu te buty będą miały inny kształt. Takie minimalne odchylenia w budowie stopy. Mówi się niby dobitnie, czego się od nas oczekuje, ale właśnie zbyt dobitnie. To męczące jak megafon nad uchem z tymi samymi szlagierami. Jest tysiąc i dwie sprawy, które dekoncentrują, odwracają uwagę... łatwiej mobilizować rzesze niż poszczególne jednostki, bo w tym drugim przypadku zawodzi coś, co naukowcy nazwali psychologią tłumu. To wszystko, co ci mówię, może się wydawać czymś mało ważnym dla ludzi, którzy pracują, wiem to bardzo dobrze, którzy tak jak ty mają dziecko i związane z tym kłopoty, ale kiedy się studiuje, to są sprawy stopnia pierwszego, takie codzienne, i takie od święta. Pewna moja poważna koleżanka, szkoda, że już jej nie mogę nazwać przyjaciółką, zarzucała mi, że moje życie jest gonitwą za zabawnymi epizodami, że w istocie chwytam ich tak dużo, że nie zostaje mi odpowiednia ilość miejsca na rzeczy ważne. Było przeciwnie... zupełnie przeciwnie. To zabawne epizody, będące przecież głównie konsekwencją punktu widzenia, ścigały mnie i wszystko wydawało mi się ważne, prawie wszystko. Szkoda, że miłość nie jest nieuchronną konsekwencją punktu widzenia... bo poglądy na te sprawy miałam ładne, a w życiu nie wyszło... — Dlaczego? — zapytała. — To bardzo skomplikowane, trudno mi o tym mówić, teraz... Anno, on mnie zdradził, w podły, ohydny sposób. — Skąd wiesz? — Powiedział mi. Opowiedział mi wszystko. — Powiedział ci?! To albo on jest ostatnią świnią, albo człowiekiem nadzwyczajnym. Trzeciej nazwy tu nie ma. — Jest, Anno. On jest człowiekiem zwyczajnym. A w moich założeniach właśnie był nadzwyczajny... powiem ci to później. Albo po co, kiedy tu ważny jest tylko wniosek końcowy. Mnie już nie czeka w życiu nic wielkiego. To straszne, pomyśleć... — To straszne wygadywać takie rzeczy. — Nie, Anno. Wiem, że mogę być jeszcze w życiu szczęśliwa, ale w jakiś sposób... obojętny. Wiem, że w jakimkolwiek szyku te słowa ustawić, wydźwięk ich jest okropny. Mieści się w tym i jakiś kompromis, i jakaś rezygnacja. Coś w sobie zniszczyłam... Mówiłam cicho, zapominając chwilami o obecności Anny. Jej wypukłe oczy błądziły po mojej twarzy; „odkrywały" mnie nagle, stawały się czujne, skupione, później znów roześmiane, błąkał się w nich jakiś wyraz pobłażania... — Umiesz mówić oczami, Anno. Jesteś bardzo dobrym człowiekiem, już choćby dlatego, że mnie słuchasz. — Moja mała, jakże ty wyobrażasz sobie dalsze życie? — zapytała łagodnie. — Zacznę pracować. Wynajmę pokój. Na studia nie wrócę. Kiedyś, może... jak już mój kurs wiatr rozpędzi po wszystkich zakamarkach kraju. Nie chcę ich widzieć. Wiem, że moja piekielna wściekłość minie, ale uraz zostanie. Na zawsze. Na całe życie. — Dobrze. — Co dobrze? — Załatwię ci pracę. — Przecież cię nie proszę. — Ale akurat mam coś takiego. Będziesz robić korektę. Nauczę cię znaków, ortografię znasz. Popracujesz, a od października wrócisz na uniwersytet. Bo to tylko na dwa miesiące. — Nie wrócę, Anno. I nie chcę korekty. — Dlaczego? — Bo nie chcę. — Za zwyczajnie to się wszystko rozwiązuje? Wolałabyś, żeby wokół ciebie nie było nikogo, żebyś mogła podsycać swoje żale do świata? — Jesteś mądra, choć to niezupełnie tak. — Te dziesięć lat... i nie snuj tam lirycznych opowiastek w głowie, że nie znana ci prawie osoba... różnie to się z ludźmi zaczyna. To jest naturalne, zwykłe, proste, że ludzie sobie pomagają. — To jest rzadkie. — Jest. To najważniejsze. — Sama już nie wiem, czy ja jestem do tego zdolna. Byłam wyczulona na życiowe ofiary, pomagałam im. Trudniej w życiu o jakąś możliwość sprawdzenia się, niż to się mówi. Ja przeszłam pewne próby i wyszłam z nich przegrana. Pokonana. Dziś na pewno nie łaziłabym po Ministerstwie Zdrowia, żeby załatwiać ulokowanym w świetlicy medyczkom akademik. Natomiast chętnie, dla złośliwej, mściwej satysfakcji, zobaczyłabym takiego naszego sztandarowego działacza, Banasiaka, ulokowanego na wygodnej posadce. Żeby mieć rację, rozumiesz? — Nie. I ty nie rozumiesz. Przysięgam ci, że wolałabyś go widzieć w czerwonym krawacie, z pieśnią na ustach, jak machając nakazem pracy jedzie na prowincję. Bardzo chce się ocalić to, co ty masz w sobie, i to warte jest ocalenia. Zresztą, to może mieć wiele aspektów... Jeden jakiś tam twój wybrany działacz nie przesądza o niczym. — Nie jeden. Zresztą, nie chcę już o tym. Mój wybrany działacz zdążył się już zaczepić przy katedrze, nie bój się. To tylko pierwszy szczebel, niby tu go trzyma rozpoczęta praca naukowa... — To jest kretyn, idiota, debil? — Nie. — Więc dlaczego to ma nie być praca naukowa? Bo tobie byłoby tak wygodniej? — Nie broń go, bo nie wiesz, ilu ludzi skompromitował... — Bronię ciebie, nie jego. To ty doskonale pojmujesz. — Jak on się wygłupiał, jak węszył. Wiesz, chodziliśmy czasem do hotelu robotniczego. Przez te zewnętrzne szykany często popadałam w zakłamanie. Zawsze pierwsza leciałam na taką wieczornicę. A wiesz dlaczego? Bo tam można było tańczyć rumby, samby i rozmaite dżajfy. Wiadomo, młodzież robotnicza, młodzież przodująca, ideologicznie najbardziej pewna, ale ma nie przemyślane wyskoki. Zanim się ich nie wychowa, nie można ich urazić. A spróbuj zatańczyć takie wygibasy na zabawie, gdzie wiruje w takt walca uświadomiona młodzież studencka. Od razu wezmą na oko. Jedna sobie tak pohulała bez ograniczeń, to na następnej zabawie Banasiak, jako znakomity dowcip, rzucił do mikrofonu: „Koleżanki Perkowskiej dziś nie ma, poszła do Bristolu tańczyć sambę z bikiniarzami". Nie jestem adwokatem ludowego tańca z Brazylii, walca bardzo lubię, ale takie satyry są dla mnie nie do przyjęcia. — Dla mnie też nie. Ale to są naleciałości, nie ideologia — rzekła. — Wiem o tym. Zamilkłyśmy. Anna przymknęła oczy i siedziała nieruchomo. O czym myślała? Nie wiedziałam o niej nic. „Nie snuj w głowie lirycznych opowiadań". Siedziałam naprzeciw kobiety, która odstąpiła mi tapczan, podawała do łóżka jedzenie, bo wiedziała, że jestem nieszczęśliwa. Nie pytała o nic, a słuchała cierpliwie wszystkiego. Była rzeczowa. Słowami nadawała moim wypowiedziom właściwe proporcje, kiedy zagalopowałam się w gniewie czy żalu. Anna siedziała tak długo, zaczęłam ją podejrzewać o zmęczenie albo niechęć do moich spraw, kiedy nagle rzekła: — Czytasz książki podróżnicze? — Kiedyś, teraz nie. Inne zainteresowania... wygasła tamta pasja. O co ci chodzi? — Niektóre dzikie plemiona zachowały piękny choć okrutny zwyczaj... pasowania młodzieńców na ludzi dorosłych. To jest bardzo bolesne, ale uczciwe. Wszyscy się do tego przygotowują, czekają... U nas i tak ten obrządek robi życie... tylko to jest przeważnie nieoczekiwanym ciosem. Warto przez to przejść... zobaczysz. Śpij, Lil-ka. Inni płacą jeszcze więcej. Kiedy on nie chciał mówić, a zrozumiałam, że ma do powiedzenia wiele, nawet za cenę życia postanowiłam to z niego wyrwać. Lecz kiedy zaczął, chciałam krzyczeć: „Przestań! Skończ! Cofnij się! Nie mów! Zabijasz mnie, zabijasz siebie, zabijasz nas!" A przecież milczałam. Problem kłamstwa. Największym z kłamstw jest przemilczanie, to, czego się nie mówi, tym się rzeczywiście odgradzamy od kochanej osoby. Miał odwagę, która mnie przerosła. Ponieważ mnie kocha, wiedział, co ryzykuje w każdym przypadku: jeśli odejdę i jeśli zostanę. Obnażył się, dał mi wszystkie argumenty przeciwko sobie. Może liczył na moją miłość, na moją wspaniałomyślność, może sądził, że taka szczerość zobowiąże mnie bardziej niż wszystkie zaklęcia, prośby, dobroć. U mnie zdziwienie: „To niemożliwe! On zwariował! Mówi przez sen!" Później pogarda, bezgraniczna pogarda: „Mój ty piękny rycerzu, mój ty czysty, szlachetny, kryształowy, bezkompromisowy, mój ty romantyczny kochanku, mój ty księciu z marzeń wychodzący do mnie z innych łóżek". Nawet próba obiektywizmu: „Przecież nic by się nie stało, gdybym wtedy nie odeszła, gdyby nie było mi żal beztroski, przecież on nie zadrasnął mojej ambicji, upokorzenie chcę sobie narzucić. Przecież gdybym nie wysłała tego idiotycznego listu, czekałby na mnie, tak jak czeka w tej chwili. Ale ja musiałam wysłać ten list, bo jestem uczciwa, nie mogłam go „trzymać" w ryzach lojalności, ja, która zaczęłam tak szybko żyć własnym życiem, musiałam mu dać prawo do wolności, ale jak on wykorzystał to prawo..." To druzgocąca porcja na moje siły. Nie stać mnie było na szczęście? Po takim trudnym oczekiwaniu na niego, trudnym przez zwątpienie, czy go na pewno spotkam, czy warto czekać tak pokornie, tak pewnie, z taką mocą, kiedy obok Michał, Staś i bardzo, bardzo łatwe wszystko. A kiedy już byłam szczęśliwa, bałam się. Chwilami to szczęście było dla mnie większym ciężarem niż rozpacz, nieprzytomne, rozhuśtane myśli, nie kończące się wewnętrzne dialogi: „Jak to? To już wszystko? Już na nic nie czekam? To dławi, przygniata, wyzwala histeryczny lęk. Chcę tylko, żeby to trwało, boję się, że się skończy, że już niczego nie pragnę, że to będzie umierać. Nie wiem, czy kochałam go dobrze, ale go kocham, kocham". A on: „Lilka, naucz mnie kochać pogodnie. Jesteś zawsze uśmiechnięta i radosna. Tak kocham twój spokój, twoją jasność, twój śmiech." Ja: „Nieprzytomnie go kocham"? Nieprzytomnie. Instynktownie moje myśli podawały mi syntezę mojego postępowania. Przecież to on był na początku ostrożny, nie ja. To ja go przekonywałam, że szczęście jest możliwe. A kiedy uwierzył, poszłam. Chyba mu dałam całą moją wiarę, skoro teraz we mnie nie zostało nic. A miałam taki skarb nadziei lichwiarsko nagromadzonej w ciągu lat. Czy nic nie zostało? Naprawdę nic? I tak nie mam się co nad sobą roztkliwiać. Nie przypadła mi w udziale najgorsza część. Nawet rozpacz nie jest stanem ostatnim — przyzwala na nadzieję. A dalej... Mniej zachłannie!