13188
Szczegóły |
Tytuł |
13188 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13188 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13188 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13188 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN WHITE
TEATR ZŁA
Przekład Agnieszka Jacewicz
Dla Rosę i W wyścigu ze śmiercią nie wszyscy ludzie
są równi.
Norman MacLean Young Menad Fire
W ciepły piątkowy wieczór nieruchome powietrze pachniało bzami. Emily
chciała wyjść na spacer. Owinąłem smycz wokół palców, patrząc, jak suka
kręci się w kółko. Węszyła za odpowiednim miejscem.
Peter właśnie wyjeżdżał na ulicę. Na chwilę zatrzymał stare volvo i wy-
sunął rękę przez otwarte okno.
- Cześć, Em! - zawołał.
Odpowiedziałem mu podobnym gestem. Patrzyłem za znikającymi świa-
tłami wozu. Emily postawiła uszy, przysiadając na piasku.
Wolałaby pewnie dłuższy spacer, ale ja chciałem wrócić do domu, do
żony czekającej na mnie ze schłodzoną butelką wódki, kasetą wideo i wy-
godnym miejscem na kanapie.
Żeby zrozumieć sens tego, co wydarzyło się później tego wieczoru,
musiałem porozmawiać z wieloma osobami.
Z księgi rejestru miejskiego szpitala wynikało, że o drugiej dziesięć nad
ranem dwóch mężczyzn wniosło Petera do izby przyjęć. Natychmiast poło-
żono go na łóżku przykrytym prześcieradłem poplamionym krwią ciężko
rannej ofiary wypadku autobusu szkolnego, który rozbił się niedaleko Allen-
spark. Rzut oka na Petera wystarczył, aby zorientować się, że nie było czasu
na zmianę prześcieradeł. Natychmiast zebrał się wokół niego zmęczony per-
sonel.
- Ma bardzo słabe tętno. Pospieszcie się! Stracił mnóstwo krwi! - krzyk
nął jeden z dwóch mężczyzn, którzy przywieźli rannego z teatru Boulder.
Był krępej budowy, miał grube ramiona i krótkie nogi. Zmierzwione włosy
koloru miedzi poprzetykane były srebrnymi nitkami. Miał zarumienioną z wy-
siłku twarz i niespokojnie błyszczące małe oczka. Był sanitariuszem w Wiet-
namie i mógłby przysiąc, że gdy przyszedł do teatru, aby posprzątać po przed-
stawieniu, i znalazł tam rannego Petera, wyczuł jednak u niego słaby puls.
Z doświadczenia wiedział, że nie ma czasu wzywać karetki. Przywiózł więc
Petera do szpitala własnym wozem, starym półciężarowym el camino z po-
łyskującą plandeką z tyłu.
Po drodze zgarnął z chodnika przypadkowego przechodnia, studenta.
Poprosił go, żeby usiadł z tyłu z Peterem. Chłopak właśnie wracał z imprezy
jednego z bractw uniwersyteckich. Upił się i zgubił kluczyki, musiał więc
iść pieszo do domu przy Spruce Street. Samochód zatrzymał się przy nim,
gdy wymiotował w zaułku.
W gorączkowej atmosferze ostrego dyżuru, zawiany chłopak wydawał
się zupełnie zagubiony. Jak cień chodził za byłym sanitariuszem.
- Brak pulsu. Czy ktoś go wyczuwa?! - zawołała wysoka siwowłosa
pielęgniarka. Ona pierwsza znalazła się przy łóżku Petera. Łóżko stało w ho
lu, na który wychodziły drzwi pokojów zabiegowych.
Nadbiegł lekarz dyżurny i dokładnie obejrzał rannego.
- Jeszcze nie podłączony? Mamy jakąś wolną salę? - spytał spokojnie.
- Chyba pan żartuje.
- Dawać krew. Zero Rh-. Ciśnienie?
Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu ktoś powiedział.
- Jeszcze nic, wciąż próbuję.
- Zawołajcie tu zespół reanimacyjny. Potrzebny mi zestaw.
- Nie oddycha. Brak pulsu.
- Nie przerywajcie sztucznego oddychania. Musimy natychmiast do-
stać zestaw reanimacyjny. Potrzebna nam sala!
- Trójka reanimacyjna jest już wolna?! - zawołał ktoś z głębi korytarza.
- Kiedy czuł pan puls? Jak dawno temu? - Lekarz dyżurny, mężczyzna
po czterdziestce z bliznami po trądziku i przerzedzonymi włosami związa-
nymi w kucyk, spojrzał na zaczerwienionego mężczyznę.
- Jakieś pięć minut temu! - mruknął były sanitariusz. - Nie więcej. Może
nawet cztery. Ja go znam, panie doktorze! Tego człowieka warto ratować.
Ubranie i skóra mężczyzny poplamione były krwią. Krwią Petera, która po-
woli wysychała. Cienka brunatna skorupa pokrywająca owłosione ramiona za-
częła pękać. Były sanitariusz przyjaźnił się z Peterem. Stał przy nim prosty jak
struna i płakał. W przesiąkniętych krwią Petera roboczych spodniach i podko-
szulku, z oczami lśniącymi jak słońce, budził szacunek ludzi w izbie przyjęć.
Inni, patrząc na niego, poważnieli.
Moja droga przyjaciółka Adrienne, żona Petera, była urologiem i tego
wieczoru miała dyżur w szpitalu. Właśnie skończyła trudny zabieg cewni-
kowania u dziesięcioletniej dziewczynki z pękniętą miednicą. Z korytarza
dobiegły jąodgłosy zamieszania. Od razu wiedziała, że kogoś reanimowano.
Pomyślała, że pewnie jedną z ofiar wypadku szkolnego autobusu. Dokoń-
czyła zakładanie cewnika, ściągnęła rękawiczki i wyszła sprawdzić, co się
dzieje.
Adrienne miała metr sześćdziesiąt w szpilkach. I to nie na pewno. Wi-
działa więc jedynie ludzi otaczających łóżko. Przecisnęła się między nimi
i znalazła się przy stopach leżącego. Dyżurny lekarz z kucykiem pochylał
się nad ciałem. Licząc cicho, robił masaż serca. Pielęgniarka ściskała ba-
lon - pompowała powietrze przez maskę, która zasłaniała usta i nos pacjen-
ta. Inna pielęgniarka tamponami z gazy tamowała krew płynącą z niezliczo-
nych krótkich ciętych ran. W żyły mężczyzny wkłuto igły.
- Nic nie czuję. Brak pulsu. Zero.
Na stojakach zawieszono plastikowe torby wypełnione płynem, a do
oczyszczonych miejsc na nagiej piersi Petera z niezwykłą precyzją przymo-
cowano elektrody.
- Tracimy go. Cholera. Czy ktoś wyczuwa puls?
Adrienne nie wiedziała, kto pyta. Głos wydał się jej bardziej zmęczony niż
ponaglający. Głos kobiety, pomyślała. Nikt nie odpowiedział. Z głębi
korytarza dobiegło ich wołanie:
- Trójka wolna!
- Nie przerywać masażu. Przenosimy go na trójkę. Wszyscy razem. Raz,
dwa, teraz! - Lekarz dyżurny, który regularnie uciskał pierś Petera, mówił
wyraźnie, pewny, że jego polecenia zostaną spełnione.
Sala numer trzy znajdowała się za plecami Adrienne. Odskoczyła, żeby
zrobić miejsce dla łóżka i otaczających je ludzi.
Gdy przejeżdżało obok, zobaczyła męża. Patrzył prosto na nią. Przez
nią. Zamarło jej serce.
- Och, Jonas. To twój tatuś - powiedziała.
Iff
1
Pożyczony czas
W
ydaje ci się, że kogoś znasz. Peter Arvin był moim sąsiadem prawie
dziesięć lat. Setki razy jedliśmy razem kolację. Pomagałem mu stawiać
ogrodzenie, czyścić rynny i sadzić drzewa. Godzinami patrzyłem, jak w
swojej pracowni tnie i ociosuje drewno. Pocieszał mnie, gdy odeszła moja
pierwsza żona. Pozwolił się wypłakać, kiedy zdechł mój pies. A gdy
przyszło na świat jego dziecko, byłem przy nim. Poprosił mnie, żebym
przytrzymał pępowinę, kiedy ją przecinał. Zgodziłem się, choć nie mam
pojęcia dlaczego.
Wraz z Peterem, i za jego namową, opróżniliśmy wiele butelek wspa-
niałego wina, chociaż wcale nie musieliśmy. Razem biegaliśmy na dziesięć
kilometrów, chociaż wcale nie musieliśmy. Nigdy nie udało mi się pokonać
go na korcie tenisowym. Ani razu. Wątpię, czy w ogóle przeszło mu przez
myśl, żeby choć raz dać mi wygrać.
Peter lubił być najlepszy.
I lubił być staroświecki.
W pracowni słuchał zawsze starych płyt. Winylowych. Creedence Clea-
rwater, Grand Funk, Cream. Early Airplane. Przyjemność sprawiało mu po-
dawanie steków z sosem i tłustych gulaszy gościom obsesyjnie dbającym
o poziom cholesterolu. Jeździł volvo kombi z tysiąc dziewięćset siedemdzie-
siątego szóstego roku ze starym radiem. Jeśli w ogóle miał jakieś nowe ubra-
nia, ja nigdy ich nie widziałem.
Uwielbiał pustkowia i góry, a mimo to ożenił się z kobietą, dla której
prawdziwą dziczą było Boulder. Sam jeździł na biwaki i wędrówki. Prze-
ważnie wybierał Indian Peaks. Gdy brakowało mu natchnienia, można go
było spotkać wiszącego na jednej ze ścian kanionu Eldorado. Kpił sobie z
prawa ciążenia. Regularnie uprawiał free-solo - wspinaczkę po skalnych
ścianach bez asekuracji. Ja odważyłbym się podejść do takiej skały tylko
gdyby stało przy niej rusztowanie.
Pewnego razu, niedługo po tym, jak okazało się, że Adrienne spodziewa
się dziecka, Peter zaprosił mnie na kolację. Właśnie wtedy nad talerzem pi-
kantnych krewetek Adrienne poprosiła go, żeby więcej tego nie robił. Tak po
prostu.
- Mam się nie wspinać bez asekuracji? - spytał, wpatrując się w jedzenie.
- Właśnie tak, Geppetto. Koniec ze wspinaniem się na żywioł. Ludzie,
którzy uprawiają free-solo to ginący gatunek, a ja chciałabym, żeby ktoś
pomagał mi zmieniać pieluszki.
Zaczerpnął tchu i dopiero po chwili odezwał się:
- A mogę zostać przy wspinaczce sportowej?
Adrienne skinęła głową. Wspinaczka sportowa oznaczała asekurację, a na-
wet kask, o ile udałoby jej się wpłynąć na Petera. Dla mnie różnica między wspi-
naczką free-solo a wspinaczką sportową przypominała różnicę między pływa-
niem wśród rekinów bez broni i pływaniem wśród rekinów z małym scyzorykiem.
Nikt jednak mnie o zdanie nie pytał, więc zachowałem je dla siebie.
Adrienne jeszcze raz przytaknęła.
- Sportowa może być.
Peter uśmiechnął się oczami, ale jego twarz pozostała nieruchoma.
Tego wieczoru byłem jedynie obserwatorem, odniosłem jednak wraże-
nie, że ta krótka wymiana zdań oznaczała zawarcie kontraktu małżeńskiego
negocjowanego bez wzajemnej nienawiści. Mimo to w ciągu następnego roku
od wielu wspólnych przyjaciół słyszałem, że Petera nieraz widziano na ścia-
nach Diving Board, Tagger lub na innych słynnych skałach Eldorado bez lin
i bez kasku.
Znajomy psycholog klinicysta, który widział jedno z jego wejść, orzekł,
że każda zakończona sukcesem wyprawa Petera to nic innego, jak tylko nie-
udana próba samobójstwa.
Peter Arvin miał blond włosy do ramion i golił się raz w tygodniu bez
względu na to, czy było to potrzebne, czy nie. Śmiał się jak dobry duszek,
a uśmiechem zaszczycał innych rzadko. Okazja musiała być naprawdę wy-
jątkowa. Miał oczy raczej złote niż orzechowe. Zawsze wydawały się smut-
niejsze i mądrzejsze niż oczy pozostałych.
Nawet w Boulder, pełnym domorosłych filozofów, Peter jedną uwagą
na temat znaczenia jakiegoś aspektu życia, nad którym nikt się nigdy nie
zastanawiał, potrafił sprawić, że w pokoju nagle zapadała cisza. Raz intere-
sowało go życie pozaziemskie, kiedy indziej kwestia gabinetu cieni. Pro-
blem wycinania lasów tropikalnych rozpalał go do czerwoności.
Zawsze się czymś martwił. Był najwrażliwszym mężczyzną, jakiego
znałem. Jego wrażliwość miała bardzo osobisty i wyjątkowy charakter, choć
czasem wydawała się dziwaczna. Peter głęboko wierzył, że kieruje nami ja-
kaś siła, niedoskonałe jeszcze bóstwo istniejące gdzieś we wszechświecie.
Wciąż o tym mówił, tak jak inni mówią o polityce, sporcie czy pogodzie.
- Jeśli rzeczywiście istnieje jakiś Bóg, jeden Bóg - powiedział pewnej
wiosny, gdy rozsypywaliśmy nawóz w ogrodzie warzywnym jego żony - chy
ba jeszcze nie jest dorosły. To musi być jakiś dzieciak, który próbuje zatrosz
czyć się o naszą planetę. Zbyt wiele rzeczy zostało schrzanionych, żeby uwie
rzyć, że opiekuje się nami dojrzała Najwyższa Istota, która ma cztery miliony
lat doświadczenia. Weźmy na przykład sprawę wyginięcia dinozaurów. Czy
według ciebie naprawdę uważny Bóg pozwoliłby na coś podobnego? Niemoż
liwe. Tą planetą rządzi ktoś, kto robi to przy okazji, gdy tymczasem interesuje
go wyłącznie niebiański odpowiednik seksu albo muzyki rockowej.
Peter lubił czytać biografie i wyżej cenił tylko książki science fiction -
nazywał je „dokumentami z przyszłości". Uwielbiał teatr - od Szekspira po
broadwayowskie spektakle gościnne i repertuar miejscowych grup teatral-
nych. Zawsze był ich wielkim fanem i często zgłaszał się do pracy przy przed-
stawieniu albo hojnie wspomagał rozmaite przedsięwzięcia.
W swojej pracowni zmieniał się w czarodzieja. Robił z drewnem, co
chciał, jakby tylko on rozumiał prawdziwą mowę sęków i słojów. Jego praca
cieszyła się powszechnym uznaniem, był nawet bohaterem artykułu w jed-
nej z gazet w Denver i w czasopiśmie „Domy i style w Kolorado". Fałszywa
skromność nie leżała w jego charakterze.
- Odpowiedni kawałek drewna to taki, który tylko czeka, żeby stać się
komodą, łóżkiem albo krzesłem. Z nieodpowiedniego trzeba taką komodę,
łóżko lub krzesło zrobić. Ja szukam drewna, które czeka - mówił.
Zamawiano u niego meble z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie brał za
nie dostatecznie dużo.
Ojcostwo odmieniło go w niezwykły sposób. Nie zmieniło go radykal-
nie, ale sprawiło, że w jednych sprawach stał się znacznie mniej lekkomyśl-
ny, w innych zaś dwa razy bardziej odpowiedzialny. Miał w życiu cel. Czę-
ściej się uśmiechał.
Tyle o nim wiedziałem. Ale spoglądając w przeszłość, stwierdziłem, że
nigdy nie dowiedziałem się rzeczy oczywistych. Niewiele umiałem powie-
dzieć o jego życiu, zanim wprowadził się do domu na wzgórzu. Mało wie-
działem o jego rodzinie z Wyoming. Nie miałem pojęcia, czy był kiedyś
skautem ani czy grał na drugiej bazie w małej lidze baseballowej albo czy
w szkole średniej był klarnecistą w licealnej orkiestrze.
Przez dziesięć lat mieszkałem obok niego, łudząc się, że go dobrze znam.
I tak myślała Adrienne, jego żona.
Kiedy Peter został zamordowany, oboje przekonaliśmy się, że nie wie-
dzieliśmy o nim nic.
W
sobotni ranek kilka minut po szóstej zobaczyłem światła skręcającego na
nasz podjazd samochodu. Rozwoziciel gazet już był, doszedłem więc do
wniosku, że to Adrienne wraca do domu po okropnej nocy w szpitalu. Całą
pierwszą stronę gazety zajmował artykuł na temat wypadku szkolnego
autobusu niedaleko Allenspark. Otworzyłem frontowe drzwi, żeby przywitać
sąsiadkę na wspólnym podjeździe. Chciałem zaproponować jej chwilę
odpoczynku po szpitalnej gehennie. Pomyślałem, że chętnie posiedzi ze
współczującym przyjacielem - to znaczy ze mną - zamiast iść prosto do domu,
żeby zasnąć i zapomnieć o potwornościach minionej nocy.
Samochód nie należał jednak do Adrienne. Zamiast minivana zoba-
czyłem czterodrzwiowego forda. Opony zachrzęściły na żwirze i samochód
zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie. Wysiadł z niego Sam Purdy.
To mnie zaniepokoiło. Detektywi, wszystko jedno, czy są naszymi przyja-
ciółmi, czy nie, zwykle nie przyjeżdżają bez zapowiedzi o świcie z dobry-
mi wieściami.
Emily podeszła ze mną do drzwi. Była ogromna, jej sierść miała kolor
gliniastej ziemi po deszczu. Mieszkała ze mną i Lauren dopiero od trzech
dni - przygarnąłem porzuconą przez hodowcę z Cheyenne suczkę, która nie
nadawała się na wystawy. Ponieważ Emily mieszkała z nami tak krótko, nie
zdążyła się jeszcze nauczyć, że ochrona nas i naszego domu należy do jej
żywotnych interesów, dlatego nie zaszczekała na widok obcego.
Po raz pierwszy Sam Purdy zapukał do mych drzwi wiele lat temu, żeby
mnie przesłuchać. Później tysiąc razy bywał tu jako przyjaciel. Tym razem
wyglądał na przygnębionego. Miał na sobie służbowy strój, domyśliłem się
więc, że przywiodły go tu sprawy zawodowe. Sportową marynarkę w jodeł-
kę narzucił na koszulę w kratę. Poplamiony krawat rozluźnił pod szyją.
- Cześć, Sam. Zdaje się, że twój przyjazd nie wróży nic dobrego. - Przy-
puszczałem, że przyszedł porozmawiać z moją żoną, która była zastępczynią
prokuratora okręgowego. - Napijesz się kawy?
- Chętnie, jeśli zostało ci trochę świeżej. - Przykucnął i przywitał się
z Emily, która gwałtownie się od niego odsunęła. - Masz nowego psa? Wspa-
niale. Jak się wabi?
- Nazywamy ją Emily. Jest z nami dopiero kilka dni. Ma dwa lata. Na
razie uważamy, że jest cudowna.
- Jest taka sama jak wasz poprzedni pies, prawda?
- Tak, tobouvierjak Cycero.
Sam z zainteresowaniem przyjrzał się mojej twarzy, tak jak ludzie, któ-
rzy patrzą na mnie, kiedy zgolę brodę, ale nie potrafią stwierdzić, co się we
mnie zmieniło.
Zaraz potem powiedział, że Peter został zamordowany.
Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim poczułem, jak jego ręce pcha-
ją mnie w stronę krzesła. Usiadłem i spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
Kazałem mu powtórzyć, co powiedział. Gdy usłyszałem te same słowa, od-
wróciłem się i wyjrzałem przez okno, wzbraniając się przyjąć fakty do wiado-
mości. Miałem ochotę przebiec przez podjazd i zadzwonić do drzwi Petera
pięć, dziesięć razy, tyle, ile byłoby trzeba, aby mi otworzył. W końcu dotarł do
mnie głos Sama próbującego wyjaśnić mi, co się stało. Dwukrotnie przerywa-
łem mu, żeby się upewnić, czy naprawdę chodziło o Petera.
Naprawdę. Powoli jego opowieść zaczęła do mnie docierać. Pochłonęły
mnie szczegóły.
- Poważnie? Tak jak w tamtej sprawie w Denver?
- Może. Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić.
- Ale wygląda tak samo, prawda? Sam, czy Petera zabił ten sam czło-
wiek?
- Już powiedziałem, że to możliwe. Zwłaszcza sądząc po tym, co prze-
czytałem w aktach. Musimy się skontaktować z wydziałem zabójstw w Den-
ver, sprawdzić, czy wszystkie szczegóły pasują. Ale wygląda na to, że mor-
derca działał w ten sam sposób co w teatrze w Denver.
Koszmar wydarzeń tej nocy wciąż jeszcze do mnie nie docierał. Wyda-
wał się nierzeczywisty, odległy.
- To znaczy, że Petera zabił seryjny morderca? Dwa wypadki wystar-
czą, żeby nazwać to seryjnym morderstwem?
- Do diabła, zawsze zaczyna się od jednego, prawda? Według kryteriów
FBI potrzebne są trzy morderstwa, żeby mówić o seryjnym zabójcy. Wiem
jedno. Po tym, co widziałem kilka godzin temu, mogę stwierdzić, że mamy do
czynienia z mordem rytualnym. Oczywiście trzeba to dokładnie sprawdzić.
- To znaczy, że to nie była... spartaczona próba kradzieży albo coś w tym
rodzaju?
- Nie. To wyglądało jak zasrane przedstawienie. Pieprzone przedsta-
wienie psychopaty. - Na wspomnienie o tym przez twarz Sama przemknął
grymas obrzydzenia. - Tym razem nie chodziło o kradzież. Wczoraj wieczo-
rem pokazywano jakiś beznadziejny musical New Age. Bilety wyprzedano
na długo przed przedstawieniem. W kasie były tylko pieniądze za wejściów-
ki. Zupełnie inaczej niż w kinoteatrze, gdzie na miejscu jest prawdziwa kasa
z biletami. Zresztą kierownik twierdzi, że nic nie zginęło.
- Nie mogę w to uwierzyć.
Peter, co oni ci zrobili?
To się nie mogło zdarzyć. Widziałem twarz Petera tak wyraźnie, jakby
przede mną stał. Nie uśmiechał się. Jego oczy lśniły mnóstwem tajemnic, ale
kryły się w nich też jakieś cienie. Próbowałem zrozumieć to, że Peter nigdy
nie zobaczy, jak Jonas stawia pierwsze kroki, ani nie usłyszy, jak mały śpiewa.
Nie mogłem uwierzyć, że już nigdy nie napijemy się razem dobrego wina
z jego piwnicy i że nie spełnią się marzenia Petera o wyprawie do Nepalu.
- Rozmawiałeś z Adrienne? - spytałem. Skoro nie mogłem być przy
Peterze, chciałem przynajmniej być przy niej.
- Z jego żoną?
Przytaknąłem.
- Wyobraź sobie, że kiedy przywieźli Petera, miała dyżur w szpitalu.
Widziała go. Widziała, jak próbowali go reanimować. Podobno wyglądało
to okropnie. Przez pół godziny siedziała sama przy jego ciele, a potem wró-
ciła na salę operacyjną do jakiegoś dzieciaka z wypadku. Zadzwoniłem do
szpitala, zanim tu dotarłem. Wciąż tam jest. Wiesz, że autobus szkolny miał
wypadek?
- Tak. - Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jak okropna musiała to
być noc dla Adrienne. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć.
Pięć minut później byłem już gotowy do wyjścia. Obudziłem Lauren.
Była przybita wiadomością o tragedii. Wciągnęła szlafrok i objęła mnie. W jej
ramionach było mi dobrze. Przez chwilę staliśmy przytuleni. Weszła na górę,
aby przywitać posłańca i przekonała Sama i mnie, żebyśmy jechali bez niej.
Powiedziała, że pójdzie sprawdzić, jak się mają Jonas i Lisa, jego niania,
a potem spróbuje znaleźć Adrienne.
Korpulentna postać Sama Purdy'ego niczym gaz wypełniała przestrzeń.
Często w jego towarzystwie wydawało mi się, że mnie przytłacza. Tego ran-
ka w jego służbowym wozie miałem wrażenie, że się duszę.
Poczułem, że mam łzy w oczach. Wytarłem je szybko wierzchem dłoni
i spytałem Sama, czego ode mnie chce.
Próbował skręcić ze Spanish Hills w South Boulder Road, ale nawet
w weekendowe poranki ze wschodnich przedmieść do Boulder jechało tyle
osób, że sznur samochodów ciągnął się jak okiem sięgnąć. Gdzieś po czter-
dziestu pięciu sekundach jego udawana cierpliwość wyczerpała się. Wysta-
wił koguta na dach forda i włączył syrenę. Zawyła trzy razy - tyle wystar-
czyło, żeby mógł włączyć się do ruchu. Dopiero kiedy jakieś czterysta metrów
dalej wyłączył koguta, odpowiedział na moje pytanie.
- Jeżeli - pozwól, że podkreślę słowo Jeżeli" -jest to zabójstwo rytu
alne i zrobił to ten sam szaleniec, który poćwiartował faceta w Centrum Sztuki
w Denver w zeszłym miesiącu, będę musiał przyjrzeć się miejscu przestęp
stwa w szczególny sposób. Okiem psychologa. Muszę być gotów do stwo
rzenia profilu mordercy od samego początku. Ty mógłbyś mi pomóc, patrząc
na wszystko ze swojej perspektywy. Chciałbym, żebyś przyjrzał się scenie
jako psycholog. Może coś cię w niej uderzy. Może będziesz mógł mi powie
dzieć coś nowego o tym świrze.
Spodziewał się, że odmówię, jakoś zareaguję. Kiedy się nie odezwałem,
zaczął mówić dalej.
- Zwykle przy seryjnych i rytualnych zabójstwach policyjni psycholo
dzy mają do dyspozycji tylko fotografie z pierwszych zbrodni. To dlatego,
że przy pierwszych kilku wypadkach zwykle nie ma pewności, czy mamy do
czynienia z seryjnym mordercą, więc nie wzywa się psychologów, żeby obej
rzeli miejsce przestępstwa. Ja jednak chciałbym, żebyś się temu przyjrzał,
żebyś zobaczył wszystko na własne oczy, na wypadek gdyby moje przeczu
cia okazały się słuszne.
Patrzyłem przez szybę na południe, w kierunku Flatirons i kanionu El-
dorado. Właśnie tam Peter uwielbiał się wspinać.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, Sam, ale wiesz, że nie jestem spe
cjalistą. Nic nie wiem na temat seryjnych morderców.
Odwrócił wielką twarz w moją stronę.
- Daj spokój, Alan. - W jego głosie zabrzmiał wyrzut. Zacząłem go
uważniej słuchać. - Przestań opowiadać bajki. Przecież znasz się na socjo-
patach, tak?
- Tak.
- Znasz się też na psychopatach?
- Tak.
- Jaki dziś dzień? Piątek?
- Sobota.
- Wszystko jedno. W poniedziałek, po przeczytaniu materiałów, które
ci dam, będziesz mógł zrobić kolejny, doktorat z rytualnych morderstw. - Ton
jego głosu złagodniał tak szybko, jak wcześniej spoważniał. - Nie chciałbym
się z tym zwracać do obcego. Ty chyba też byś nie chciał. Wiesz, na czym
polega przygotowywanie profilu zabójcy?
- Mniej więcej. Ale to umiejętność, którą trzeba ćwiczyć, a mnie brak
doświadczenia.
Sam nawet nie próbował ukryć sarkazmu.
- W takim razie mam problem, bo nie znam żadnego psychologa, który
byłby w tym dobry i którego mógłbym wyciągnąć z łóżka o świcie, kilka
godzin po tym, jak zamordowano twojego przyjaciela. Do diabła, chcę, że
byś mi pomógł, rozumiesz? Ufam tobie i twoim cholernym umiejętnościom.
Wierzę, że potrafisz zrobić to bez zbędnego chrzanienia. Dlatego proszę cię,
żebyś dziś rano przywołał na twarz minę psychologa, wybrał się ze mną do
teatru i po prostu się rozejrzał. Zobacz, co jakiś dupek zrobił twojemu przy
jacielowi. Wyczuj go. Poczuj zabójcę. W pewnym sensie on tam jest. Wszę
dzie, na całej scenie. Zostały ślady. Po tym, co zrobił i czego nie zrobił. Dla
czego wybrał Petera. Czy się rozkręcał. Jak się rozkręcał. Jak wszystko
zaplanował. Jak długo czekał. W jakim stopniu się kontrolował. Czy stracił
panowanie nad sobą. Może wydaje mu się, że był duchem. Nie był. Wierz
mi. Na pewno zostawił jakieś ślady. Chcę, żebyś znalazł wszystkie. - Sam
skręcił na Broadway. - Nie zobaczysz tego, co ten drań zrobił Peterowi. Zo
baczysz, jak to zrobił. Co czuł, kiedy planował i kiedy to robił. Co chciał
przez to osiągnąć. To wszystko tam jest. Taka robota to przecież twoja spe
cjalność. Chcę, żebyś dziś rano spróbował złapać ducha. Możesz mi wie
rzyć, że to nie jest pieprzony Kacper.
T
eatr Boulder to ozdoba Czternastej ulicy. Stoi tuż obok brukowanych
uliczek centrum handlowego. Ma wspaniałą fasadę w stylu art deco, a
panująca tam atmosfera przypomina mi szkolne czasy: teatralny balkon,
kształtne piersi, jędrne pośladki i spocone dłonie. Budynek przeszedł zmien-
ne koleje losu, odkąd na przełomie wieków zbudowano go dla opery Cur-
ran. Był teatrem z prawdziwego zdarzenia, kinem, w którym odbywały się
premiery, a potem kinem trzeciorzędnym. Ostatnio wystawiano tam mu-
sic-halle, a od czasu do czasu udostępniano scenę miejscowej grupie ama-
torskiej.
Tamtego ranka, kiedy razem z Samem mijaliśmy policyjne barierki, wciąż
jeszcze modliłem się o to, żeby to nie był pierwszy raz, kiedy ofiara morder-
stwa popełnionego na deskach teatru Boulder nie wstanie i nie ukłoni się
publiczności.
Nie wiedziałem, co mam robić, więc usiadłem.
Wybrałem miejsce przy przejściu, po lewej stronie, mniej więcej w po-
łowie widowni.
Przed kilkoma laty teatr przebudowano tak, by mógł pomieścić scenę
muzyczną, parkiet taneczny i bar z napojami alkoholowymi. Długie rzędy
drewnianych foteli przez dziesięciolecia służące teatromanom zastąpiono
pozbawionymi charakteru aluminiowymi krzesłami z siedzeniami obcią-
gniętymi materiałem. Tylna część widowni ustąpiła miejsca barowi, przed-
nia otwierała się teraz na orkiestrę, a przód sceny został otulony parkietem
do tańca.
Cuchnęło mocnym alkoholem i starym piwem. Stęchły zapach wypeł-
niający tę jaskinię był ciężki i nieprzyjemny. Światła reflektorów rozdzierały
przestrzeń, wydobywając z ukrycia każdą bliznę. Podłoga upstrzona była
kręgami skamieniałej gumy do żucia. Ornamenty na suficie i ścianach wy-
glądały nieźle. Tylko na dole, gdzie stali bywalcy mogli dokonać szkód, far-
ba nosiła ślady zadrapań i brudu. Pomyślałem, że magia teatrów, tak jak ba-
rów, działa tylko w ciemnościach.
Ciemno czy jasno, wszystko jedno. Ta sala nie znała pór dnia. Środek
dnia czy północ - to absolutnie nie miało znaczenia w miejscu, w którym
siedziałem. Wypuściłem powietrze z płuc i wyobraziłem sobie środek nocy,
minionej nocy. Zacząłem się w nią zanurzać.
Troje ludzi, dwóch mężczyzn w mundurach i kobieta w długim czarnym
płaszczu, stało po lewej stronie sceny. Teatralna akustyka sprawiała, że sły-
szałem szmer ich szeptu, ale nie wiedziałem, o czym rozmawiali. Kobieta
pomachała do Sama Purdy'ego. Obejrzał się na mnie, zastanawiając się, czy
może zostawić mnie bez opieki. Wbił ręce w kieszenie i ruszył przejściem
w kierunku grupy.
Żółto-czarna taśma odgradzała całe proscenium i dwa miejsca na wi-
downi. Patrzyłem, jak Sam przechodzi nad nią i staje się czwartym szepczą-
cym na scenie.
Policyjni technicy chyba już skończyli pracę i zabrali ze sobą wszyst-
ko, co mogło mieć faktyczny lub domniemany związek z morderstwem
Petera. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzali ustalić, które zaku-
rzone włosy i odciski palców miały znaczenie. Zeszłego wieczoru na sali
były setki ludzi, z których każdy gubił włosy, pocił się, kichał i zostawiał
odciski palców.
W końcu jednak - późnym wieczorem - zostały tylko dwie osoby. Peter. I mor-
derca Petera. Znałem pierwszego. I miałem pomóc Samowi odnaleźć drugiego.
Na początku pomyślałem sobie, że to, czego oczekiwał ode mnie Sam,
nie będzie trudne. Jedno spojrzenie na scenę wystarczyło, żeby pojawiło
się poczucie fałszywej pewności siebie. Od razu domyśliłem się, dlaczego
Peter był tutaj tak późno. Budował albo zmieniał dekoracje do przed-
stawienia Present Laughter w reżyserii Noela Cowarda. Miał zwyczaj ofia-
rowywać miejscowym grupom teatralnym kompletne dekoracje i wiele
czasu poświęcał na ich stawianie. Dobrze pamiętam, jak mi mówił, że pra-
cuje przy tej produkcji. Zysk miał zasilić konto hospicjum dla chorych na
AIDS.
Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem część dekoracji za kulisami po
lewej stronie sceny. Na scenie wznosiła się konstrukcja na kółkach, pochylo-
na lekko w stronę widowni. Znajdowała się na samym środku, a ponieważ
zająłem dobre miejsce z przodu, mogłem wyobrazić sobie, że ciemne plamy
na deskach były jedynie częścią scenografii.
Naprawdę zaskoczyła mnie myśl, że prawdopodobnie patrzę na krew
Petera.
Wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Ale siedząc tam, otoczony
ciszą i czystym, białym, zimnym światłem, i nie mogąc zaczerpnąć tchu, za-
cząłem się zastanawiać, czy nie było to morderstwo na tle seksualnym.
Na pewno nie był to akt, o jakim mogli fantazjować moi mniej zrówno-
ważeni pacjenci. Tym razem był to seks na ostrzu noża, seks w ciemnym
świecie, którego nie znałem i do którego nie miałem ochoty wkraczać. Tam
granica między agresją i erotyką została przesunięta, wściekłość graniczyła
tam z żądzą, a okrucieństwo pochłonęło namiętność.
Choć mogłem snuć domysły, nie wiedziałem, gdzie dokładnie dozorca
znalazł Petera. Dekoracje na scenie przypominały niezupełnie umeblowa-
ny salon. Przypuszczałem, że była to główna część trzyczęściowej sceno-
grafii.
Dominującym elementem na scenie był biały fortepian. Powiększo-
ny? Zmniejszony? Nie znam się na instrumentach muzycznych. Jeśli jed-
nak krew można uznać za wskazówkę, tam właśnie zginął Peter. Na tym
fortepianie. Ciemne plamy - z miejsca, gdzie siedziałem, nie widać było,
czy są czerwone - zaczynały się na szczycie pokrywy, biegły po niej łu-
kiem aż do punktu, gdzie zwężały się, tworząc dwie oddzielne strużki, któ-
re wsiąkły w biały dywan na podłodze. Krew przestała kapać już wiele
godzin temu.
Gdyby ktoś nagle przyciemnił światła na widowni i włączył reflektory,
bez trudu można by było uwierzyć, że to farba albo jakaś inna substancja,
której używają teatralni magicy po to, aby oszukać ludzkie oko, że widzi
krew.
Siedziałem zahipnotyzowany przez zakrwawiony fortepian, gdy obok
pojawił się Sam Purdy. Nagle, jakby za sprawą magii albo sztuczek specjali-
sty od efektów specjalnych.
- Dozorca znalazł Petera na fortepianie. Był nagi. Leżał twarzą do góry.
Stracił mnóstwo krwi.
Z trudem zmusiłem się do rozmowy o szczegółach morderstwa Petera.
- Jak ustawione były światła? - To pytanie zaskoczyło nawet mnie.
- Hm - mruknął Sam. Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wycią-
gnął notes i długopis i zapisał coś.
- Czy to Lucy? Ta kobieta, z którą rozmawiałeś? - Lucy Tanner była
policyjnym detektywem, protegowaną Sama.
- Nie, to policjantka z wydziału zabójstw w Denver. Przyjechała spraw-
dzić, czy są podobieństwa z morderstwem, nad którym pracują. Może coś
nam podpowie.
Nowi pacjenci lubią opowiadać, próbując wyjaśnić, jak i dlaczego doszło
do tego, że rozmawiają z obcym człowiekiem, który każe sobie płacić dwa dola-
ry za minutę. Ich opowieści zwykle są wzruszające, czasem nawet tragiczne.
Sam chciał, aby teatr opowiedział mi taką historię, żeby opowiedział, co
takiego się wydarzyło, że musiałem przyjechać tu wczesnym rankiem w so-
botę. Gdy siedziałem na miejscu numer 11 w rzędzie J, wiedziałem już, że
opowieść o morderstwie Petera stanie się dla mnie w okrutny sposób intry-
gująca. Najpierw jednak musiałemcoś zrozumieć.
Uważaj Alan. Tu był morderca.
Znajdź go.
Już nie miałem nic przeciwko temu, że razem z Samem tkwię tu, w zim-
nym teatrze. Już nie miałem nic przeciwko temu, by przeniknąć myśli morder-
cy mojego przyjaciela. Ku memu zdziwieniu całkowicie dałem się pochłonąć
czekającemu mnie zadaniu. Chciałem tu być i chciałem znaleźć zabójcę.
Chciałem go dopaść.
- Dlaczego te miejsca są odgrodzone taśmą? - Wskazałem na dwa pro-
stokąty obejmujące kilkanaście siedzeń. Jeden odgradzał miejsca w rzędzie
trzecim i czwartym, pośrodku sali, a drugi - w dwóch pierwszych rzędach
na balkonie. Także pośrodku.
- To nam podpowiedziała detektyw z Denver. Podobno facet gra różne
role. Najpierw jest reżyserem, potem aktorem. W końcu widzem. Możliwe,
że siedział na którymś z tych miejsc. Już po przedstawieniu. Żeby podziwiać
to, czego dokonał na scenie. Ale nie można tam wejść. Za chwilę wrócą
technicy, żeby zdjąć odciski palców, zbadać ślady i całą resztę.
- Mogę się trochę rozejrzeć?
- Wszędzie, gdzie chcesz, poza odgrodzonymi sektorami. I nie wchodź
na scenę beze mnie.
Najpierw wróciłem do kuluarów i jeszcze raz wszedłem na salę. Tym
razem chciałem zobaczyć ją z innej perspektywy. Instynktownie wyczułem,
że zabójca nie przyszedł tędy i nie zastał Petera pracującego przy drewnia-
nych konstrukcjach na scenie. To byłoby zbyt przypadkowe. Peter mógłby
wybiec jednym z dwóch wyjść ewakuacyjnych. Nie, uznałem, że przedsta-
wienie zostało wyreżyserowane o wiele dokładniej.
- Morderca musiał być wczoraj na przedstawieniu, jak sądzisz?
Sam chyba właśnie dochodził do tego samego wniosku. Nie od razu
zareagował na moje słowa.
- Chcesz wiedzieć, co już wiadomo? - spytał w końcu.
- Nie, jeszcze nie.
- Dobrze. Myślę, że tak będzie lepiej.
Podszedłem do odgrodzonego taśmą prostokąta siedzeń na balkonie. Usia-
dłem na krześle tuż przy żółto-czarnej granicy i spojrzałem w dół na forte-
pian. Wyobraziłem sobie Petera pociętego, torturowanego, wykrwawiające-
go się na śmierć. Obraz zamigotał. Nie potrafiłem go zatrzymać na dłużej.
Przeniosłem się w pobliże niższego prostokąta i znowu wybrałem miej-
sce tuż przy taśmie, w pierwszym rzędzie, pośrodku. Jeszcze raz próbowa-
łem się skoncentrować, siedząc na najlepszym miejscu w teatrze. Rezultat
był ten sam. Migające obrazy. Strzępy.
- Mogę wejść na scenę?
- Pewnie, chodź. - Sam poprowadził mnie od lewej strony i podniósł
żółtą taśmę. Pochyliłem się i przeszedłem pod nią. Wszedłem po schodkach.
Nigdzie nie widać było umundurowanych policjantów ani kobiety w płasz-
czu przeciwdeszczowym. Nie zauważyłem, kiedy wyszli.
Ręce schowałem głęboko w kieszeniach, lekko zgarbiłem ramiona. Nie
miałem pojęcia, co, u diabła, robię. To dla mnie żadna nowość. Prawdę mó-
wiąc, w pracy dzięki temu się rozwijam. Pacjenci wchodzą do mojego gabi-
netu z coraz to nowymi opowieściami i zastanawiają się, ile razy miałem do
czynienia z podobnymi przypadkami.
- Mój mąż lubi, kiedy nad nim kucam i siusiam mu na twarz. Czy sły-
szał pan już o czymś takim?
- Nie, ale chętnie posłucham. Proszę mi o-tym opowiedzieć".
- Chyba powinieneś wiedzieć, że Peter był przywiązany do fortepianu.
Każda kończyna do innej nogi.
Spojrzałem na fortepian i poczułem, że się duszę. Przed oczami stanął
mi obraz torturowanego Petera. Chciałem zadzwonić do niego, żeby mógł
powiedzieć, że to wszystko pomyłka.
- Gdzie są...?
- U nas. Pojadą do laboratorium. Na zdjęciach zobaczysz, jak wyglądała
scena, kiedy tu się pojawiliśmy. Możesz je obejrzeć w każdej chwili. Pa-
miętaj, że wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że miejsce zbrodni zostało
zmienione. Petera zabrał jego przyjaciel, dozorca. To on go znalazł i zawiózł
do szpitala.
Sam przywiózł mnie tu, abym znalazł odpowiedzi, mnie tymczasem do
głowy przychodziły tylko kolejne pytania. Tak jak w pracy.
Dlaczego Peter został wybrany? W jaki sposób zmuszono go, żeby wszedł
na fortepian, i jak go przywiązano? Jaka gra wstępna to poprzedzała? Czym
mu grożono? Nożem? Czy to był nóż? Czy Peter znał mordercę? Po co? Po
co?
Przez chwilę - może przez minutę - płakałem. Sam stał przy mnie, nic
nie mówił.
Wytarłem oczy.
- Gdzie jeszcze byli? To znaczy on i morderca. Gdzie byli?
- To musi zostać między nami, jasne?
- Tak.
- Prawdopodobnie tylko tu, na scenie. Może jeszcze tam, przy tych
dwóch elementach dekoracji za kulisami. Potem znowu tutaj. Przy fortepia-
nie. Poza śladami na zewnątrz, tam, gdzie jego znajomy niósł go do samo-
chodu, krew znaleziono tylko na fortepianie i na dywanie. Dlatego przypusz-
czamy, że Peter nie ruszał się stąd nigdzie, odkąd zaczął krwawić. Morderstwa
dokonano na środku sceny, dokładnie tam, gdzie stoi fortepian.
Tupot czterech policyjnych techników w westybulu zakłócił ciszę. W pla-
stikowych skrzynkach technicy nieśli ciężki sprzęt. Kobieta w płaszczu prze-
ciwdeszczowym pojawiła się za nimi i skierowała ich do wydzielonych ta-
śmą sektorów.
Patrzyłem, jak dwóch wyciąga kamery. Po chwili reflektor omiótł kra-
wędź balkonu. Widziałem światło odbijające się w szybach dwóch sal pro-
jekcyjnych z tyłu.
- Tam, na górze, jest mnóstwo małych pokoi. Być może w jednym ukrył
się przestępca, żeby zaczekać, aż teatr opustoszeje. Mógł też czekać na dole.
To istny labirynt garderób.
- Skąd wiedział, że ktoś tu będzie? Skąd wiedział, że trafi mu się ofia-
ra?
- My też zadajemy sobie to pytanie.
Dwaj technicy z kamerami wideo zeszli z balkonu i zaczęli filmować
sektor bliżej sceny.
- Znasz George'a Papera? - spytał Sam.
- Nie. A powinienem?
Wzruszył ramionami.
- Kierownik teatru mi o nim powiedział. Chyba uważał, że powinie-
nem go uznać za podejrzanego.
- Masz już podejrzanego?
Zdobył się na uśmiech. W tych okolicznościach wyglądało to niemal
złowrogo.
- George Paper był tutaj pierwszym kinooperatorem. Pracował tu wiele
lat temu. Staruszek. Siwe włosy. Jak niesie wieść, powiesił się tam. - Sam
wskazał gęstwinę grubych lin przy ścianie, kilka metrów od przeciwległego
krańca sceny.
- Samobójstwo?
- Niektórzy twierdzą, że samobójstwo, inni, że wypadek, a jeszcze inni
mówią: „Kto to wie?" Kierownik teatru uważa, że George wciąż tu jest,
krąży po budynku. Podobno widziano go kilka razy.
Poklepałem go po ramieniu.
- Wspaniale, Sam, wygląda na to, że już masz podejrzanego. Albo przy
najmniej świadka. Z pomocą George'a Papera to śledztwo pójdzie jak po
maśle. Nie jestem ci potrzebny.
Zaprowadził mnie schodami w dół, na korytarz, skąd prowadziły drzwi
do niezliczonych garderób, brudnych pokoi i pomieszczeń gospodarczych.
Zajrzałem wszędzie.
- I co?
- Chcę tylko, żebyś się wczuł.
- Oni też tu byli?
- Raczej nie. - Zaprowadził mnie z powrotem na górę.
Wskazałem drzwi od południowej strony.
- Dokąd one prowadzą?
- Na niewielki dziedziniec. Zamknięty z czterech stron. Stąd są tylko dwa
wyjścia. Jedno tędy. A drugie frontowymi drzwiami na Czternastą ulicę.
Spojrzałem na drzwi.
- Nie ma alarmu przy wyjściu?
- Nie.
Odwróciłem się do Sama.
- Zawieź mnie do domu. Powinienem odwiedzić Adrienne i sprawdzić,
jak sobie radzi. Muszę się zastanowić, czy ci pomogę. Jeśli się zgodzę, chciał
bym dostać te materiały, które dla mnie masz. Wszystkie. Kiedy to przetrawię,
będziesz mógł mi powiedzieć, co dotąd wymyśliliście. Potem może pogada-
my. Oczywiście, o ile się zgodzę.
Kąciki ust Sama nieznacznie się uniosły. Uznał, że już mnie ma.
Wiedział, co robi. Ta wycieczka do teatru była jak krótkie spięcie. Szok.
Zacząłem czuć gniew. Sam chciał, żebym był zły, zły na tyle, żeby czuć
potrzebę działania, zrobienia czegokolwiek. Dla wyrównania rachunków.
J
aki on był? Peter. Wyszliśmy z teatru i wsiedliśmy do wozu, ale Sam nie
włączył silnika od razu. Zadał mi proste pytanie i czekał na odpowiedź.
Wiedziałem, że w innych okolicznościach, z innym policjantem, rozmowa
zaczęłaby się od pytania: „Czy zamordowany miał wrogów?"
Jak często zastanawiamy się, jacy są nasi przyjaciele? Zwłaszcza starzy
przyjaciele. Dobrzy przyjaciele.
- Peter był jak dym. Gdzieś w środku coś się w nim stale tliło, ale kiedy
znalazłeś się w jego towarzystwie, miałeś wrażenie, że to tylko dym.
Wciąż czekałem, aż włączy silnik.
- I już? Facet jest twoim przyjacielem, sąsiadem przez dziesięć lat,
a umiesz powiedzieć tylko, że był jak dym?
Z jakiejś niejasnej przyczyny uśmiechnąłem się.
- Mogę powiedzieć ci tysiąc rzeczy. Milion anegdotek o Peterze. Mogę
ci powiedzieć, co lubił, co kochał, co go ostatnio dziwiło. Ale nie potrafię ci
powiedzieć, jaki był. Nie znam nikogo, komu Peter ufałby w takim stopniu.
Nikogo. Może Adrienne, sam nie wiem, a może nawet jej nie. Tylko Jonas,
jego syn, był osobą której Peter pozwolił naprawdę się do siebie zbliżyć.
Byłem smutny, więc mówiłem bezładnie. Sam okazał mi wiele cierpli-
wości. Doceniałem to.
- I?
- Zanim pojawił się Jonas, Peter nigdy nie pozwolił, żeby ktoś był od
niego zależny. Kiedyś powiedział mi, że zależność od śmierci oddziela tylko
jeden oddech. Rozmawialiśmy o tym. Nawet sporo.
- Byliście sobie bliscy?
- Byliśmy przyjaciółmi. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Przeważ-
nie coś razem robiliśmy. Tak jak ty i ja. Ale czy my jesteśmy sobie bliscy?
Szczerze mówiąc, Petera i mnie nigdy nie łączyła wyjątkowa zażyłość. Ni-
gdy nie miałem co do tego złudzeń. Moje opinie bawiły go albo złościły, ale
był odporny na upomnienia czy pochwały. I moje, i innych.
Sam w końcu uruchomił wóz.
- Wiem, że się starasz - powiedział - ale jak dotąd nie pomagasz.
- Peter nie przypominał żadnej znanej mi osoby. Czasami był szaleń-
cem. Innym razem geniuszem. Na przykład z drewnem. - Sam skręcił. Moje
myśli pobiegły innym torem. - Był też samotnikiem. To może się okazać
ważne. Przesiadywanie w teatrze bez towarzystwa późno w nocy to cały Peter.
Wszystkim, co lubił najbardziej, zajmował się w samotności. Tak robił me-
ble, wspinał się, wędrował, biegał.
Na rogu Spruce i Broadway utknęliśmy za autobusem. Miałem wraże-
nie, że spaliny z jego rury wydechowej trafiają prosto do samochodu Sama.
Kiedy zmieniły się światła, autobus poczęstował nas ostatnią porcją
smrodu, zanim Sam skręcił w prawo.
- Dokąd jedziesz?
- Mówiłeś, że chcesz się zobaczyć z przyjaciółką, z żoną Petera. Założę
się, że wciąż jeszcze jest w szpitalu.
- Boże, mam nadzieję, że nie.
Sam znów skierował rozmowę na Petera.
- Dotąd ustaliliśmy tylko, że był samotnikiem.
- Tak. To, co lubił, wolał robić sam. Oczywiście poza seksem i tenisem.
- Wiesz, jak wyglądało jego życie erotyczne?
- Wiem o tenisie. Co do życia erotycznego, domyślam się. Przecież uro-
dził się Jonas.
- A jak wyglądało jego małżeństwo?
- Myślałem, że Adrienne ma alibi.
- Bardzo zabawne.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią.
- Nie zrozum mnie źle, ale to, co ich łączyło, mnie by nie odpowiadało.
Ale było pewne, stałe i wcale nie nieprzyjemne.
T Dlaczego tobie by nie odpowiadało?
- Czasami ludzie różnią się między sobą i jednocześnie się uzupełniają.
Sam wiesz, jedno jest ciche, drugie lubi rozmawiać. Małżeństwo Petera i Ad-
rienne nie wyglądało tak, jakby się uzupełniali. Przypominali dwie równole-
głe linie.
- To co ich łączyło?
To było łatwe. Nie musiałem się zastanawiać nad odpowiedzią.
- Szacunek. Szanowali się nawzajem. Bezgranicznie.
P
odczas gdy Sam i ja pracowaliśmy w teatrze Boulder, Lauren wstąpiła do
domu Adrienne i Petera i obudziła Lisę, żeby sprawdzić, czy z Jo-nasem
wszystko w porządku. Na wiadomość o śmierci Petera Lisa zareagowała
szokiem. Obiecała, że zostanie z Jonasem tak długo, jak będzie trzeba.
Lauren pojechała więc do szpitala. Adrienne właśnie asystowała
chirurgowi naczyniowemu, który usuwał przyczynę krwotoku u jednej z
młodych ofiar wypadku autobusu. Lauren słyszała, jak pielęgniarka mó-
wiła, że chodzi o nerkę.
Sam podrzucił mnie do szpitala. W poczekalni znalazłem Lauren. Zająłem
jej miejsce na posterunku, żeby mogła wrócić do domu i być bliżej Jonasa.
Kiedy Adrienne wreszcie wyszła z sali operacyjnej, przytuliłem ją. Przy-
jęła mój uścisk, ale od razu zaznaczyła, że musi zajrzeć do dzieci, które
znajdowały się pod jej opieką, odkąd przywieziono je z wypadku. Powie-
działem, że któryś z kolegów na pewno chętnie ją zastąpi. Nie zgodziła się.
Chciała to zrobić sama.
Zacząłem się z nią spierać. Ostrzegła mnie wzrokiem.
- Jeszcze nie, Alan. Nie teraz - powiedziała.
Instynktownie chciałem jąpocieszyć. Przytulić. Mówić głupie rzeczy, które
być może naruszyłyby skorupę jej żalu. Pomagała mi przecież, kiedy ja jej
potrzebowałem. Ale jeszcze nie była gotowa, by przyjąć moje wsparcie.
Sfrustrowany towarzyszyłem jej w obchodzie na pediatrii, a potem na
oddziale intensywnej opieki. Byłem w pobliżu, gdy rozmawiała z rannymi
dziećmi i ich rodzicami, czytała karty zdrowia, zapisywała zalecenia i war-
czała na pielęgniarki. Warczała na nie nie dlatego, że była zdenerwowana,
zrozpaczona po śmierci Petera. Po prostu Adrienne była sobą. Martwiło mnie,
że zachowywała się... normalnie. Pielęgniarki natomiast byłyby zmartwio-
ne, gdyby pani doktor zachowywała się inaczej niż zwykle.
Kiedy skończyła obchód i zabrakło jej pretekstów, żeby nie wracać jesz-
cze do domu, pozwoliła mi się zawieźć swoim minivanem na Spanish Hills.
Po drodze próbowałem nakłonić ją do rozmowy.
- Może później - powiedziała.
Lisa była z Jonasem w centrum. Przywiozła ciepłe rogale od Moe i przy-
witała nas w drzwiach pięknie pachnącym zaproszeniem na gorący posi-
łek. Adrienne odmówiła. Lauren zauważyła przyjazd furgonetki i dwie
minuty później zastukała do drzwi. Uścisnęła sąsiadkę. Wszyscy mówili-
śmy jakieś banalne rzeczy, o których szybko się zapomina. Kiedy znów
przytuliłem Adrienne, kilka moich łez kapnęło jej na włosy. Uśmiechnęła
się smutno i dotknęła mojego ramienia. Patrzyłem, jak zabiera zaspanego
Jonasa z rąk Lisy i idzie razem z nim na górę, do sypialni, żeby odpocząć.
Ona i jej dziecko.
- Nie chcę spać za długo. On mnie obudzi - powiedziała, jakby musiała
się przed nami tłumaczyć. - Zostaniesz, Lisa? - dorzuciła i wbiegła po scho-
dach. Tak, wbiegła. Ze zwykłą niewyczerpaną energią.
Zeszła po południu. Jej dom powoli wypełniał się przyjaciółmi.
Tego dnia kilkadziesiąt osób przyszło, żeby pobyć z Adrienne i uczcić
pamięć Petera. Znałem mniej więcej połowę gości, a kilkoro uważałem za
dobrych przyjaciół. Przyszła Diana, moja współpracownica, i jej mąż Raoul.
Dwaj partnerzy Adrienne z urologii. Nasz sąsiad. Wielu odwiedzających przy-
niosło jedzenie. Gości było coraz więcej, więc Adrienne zeszła do piwnicy
Petera po wino. Jestem pewien, że Peter nie pochwaliłby jej wyboru. Nie
podałby piętnastoletniego talbota do rogali, wędlin, sałatek i zapiekanek.
Tuż przed zachodem słońca, kiedy promienie zaczęły muskać grube chmu-
ry ponad górami, Lauren i ja, trzymając się za ręce, wróciliśmy do domu.
Adrienne nie chciała przyjść do nas na kolację. Powiedziała, że musi
pobyć sama.
L
auren usiadła przed telewizorem i przestało do niej docierać cokolwiek
poza telewizyjną premierą przeciętnego filmu z Meg Ryan w roli głównej.
Zrobiłem herbatę i postawiłem małą miseczkę galaretek o smaku mai tai na
kanapie. Sam skuliłem się w moim ulubionym zielonym fotelu i oddałem się
lekturze książki Zabójstwa na tle seksualnym: wzory i motywy z zapałem, o
jaki się wcześniej nie podejrzewałem. Prócz tego tomu, autorstwa Burges-sa,
Douglasa i Resslera, miałem jeszcze całą reklamówkę materiałów, które
Sam Purdy zostawił na progu domu. Wśród nich znajdowały się rządowe
dokumenty dotyczące psychologicznych profilów groźnych przestępców.
Większość przygotował Wydział Wspomagający Dochodzeń FBI w Quanti-
co. Sam dorzucił kilka pozycji z prywatnego księgozbioru: Cień śmierci Gins-
burga, Więcej niż morderstwo Philpina i Donnelly'ego, Pogromców potworów
Resslera i Schactmana oraz całą masę przedruków z biuletynu „Egzekwowa-
nie prawa" i innych pism policyjnych.
Przeczytałem zapisy rozmów z seryjnymi zabójcami. Przeczytałe