STEPHEN WHITE TEATR ZŁA Przekład Agnieszka Jacewicz Dla Rosę i W wyścigu ze śmiercią nie wszyscy ludzie są równi. Norman MacLean Young Menad Fire W ciepły piątkowy wieczór nieruchome powietrze pachniało bzami. Emily chciała wyjść na spacer. Owinąłem smycz wokół palców, patrząc, jak suka kręci się w kółko. Węszyła za odpowiednim miejscem. Peter właśnie wyjeżdżał na ulicę. Na chwilę zatrzymał stare volvo i wy- sunął rękę przez otwarte okno. - Cześć, Em! - zawołał. Odpowiedziałem mu podobnym gestem. Patrzyłem za znikającymi świa- tłami wozu. Emily postawiła uszy, przysiadając na piasku. Wolałaby pewnie dłuższy spacer, ale ja chciałem wrócić do domu, do żony czekającej na mnie ze schłodzoną butelką wódki, kasetą wideo i wy- godnym miejscem na kanapie. Żeby zrozumieć sens tego, co wydarzyło się później tego wieczoru, musiałem porozmawiać z wieloma osobami. Z księgi rejestru miejskiego szpitala wynikało, że o drugiej dziesięć nad ranem dwóch mężczyzn wniosło Petera do izby przyjęć. Natychmiast poło- żono go na łóżku przykrytym prześcieradłem poplamionym krwią ciężko rannej ofiary wypadku autobusu szkolnego, który rozbił się niedaleko Allen- spark. Rzut oka na Petera wystarczył, aby zorientować się, że nie było czasu na zmianę prześcieradeł. Natychmiast zebrał się wokół niego zmęczony per- sonel. - Ma bardzo słabe tętno. Pospieszcie się! Stracił mnóstwo krwi! - krzyk nął jeden z dwóch mężczyzn, którzy przywieźli rannego z teatru Boulder. Był krępej budowy, miał grube ramiona i krótkie nogi. Zmierzwione włosy koloru miedzi poprzetykane były srebrnymi nitkami. Miał zarumienioną z wy- siłku twarz i niespokojnie błyszczące małe oczka. Był sanitariuszem w Wiet- namie i mógłby przysiąc, że gdy przyszedł do teatru, aby posprzątać po przed- stawieniu, i znalazł tam rannego Petera, wyczuł jednak u niego słaby puls. Z doświadczenia wiedział, że nie ma czasu wzywać karetki. Przywiózł więc Petera do szpitala własnym wozem, starym półciężarowym el camino z po- łyskującą plandeką z tyłu. Po drodze zgarnął z chodnika przypadkowego przechodnia, studenta. Poprosił go, żeby usiadł z tyłu z Peterem. Chłopak właśnie wracał z imprezy jednego z bractw uniwersyteckich. Upił się i zgubił kluczyki, musiał więc iść pieszo do domu przy Spruce Street. Samochód zatrzymał się przy nim, gdy wymiotował w zaułku. W gorączkowej atmosferze ostrego dyżuru, zawiany chłopak wydawał się zupełnie zagubiony. Jak cień chodził za byłym sanitariuszem. - Brak pulsu. Czy ktoś go wyczuwa?! - zawołała wysoka siwowłosa pielęgniarka. Ona pierwsza znalazła się przy łóżku Petera. Łóżko stało w ho lu, na który wychodziły drzwi pokojów zabiegowych. Nadbiegł lekarz dyżurny i dokładnie obejrzał rannego. - Jeszcze nie podłączony? Mamy jakąś wolną salę? - spytał spokojnie. - Chyba pan żartuje. - Dawać krew. Zero Rh-. Ciśnienie? Przez chwilę wszyscy milczeli. W końcu ktoś powiedział. - Jeszcze nic, wciąż próbuję. - Zawołajcie tu zespół reanimacyjny. Potrzebny mi zestaw. - Nie oddycha. Brak pulsu. - Nie przerywajcie sztucznego oddychania. Musimy natychmiast do- stać zestaw reanimacyjny. Potrzebna nam sala! - Trójka reanimacyjna jest już wolna?! - zawołał ktoś z głębi korytarza. - Kiedy czuł pan puls? Jak dawno temu? - Lekarz dyżurny, mężczyzna po czterdziestce z bliznami po trądziku i przerzedzonymi włosami związa- nymi w kucyk, spojrzał na zaczerwienionego mężczyznę. - Jakieś pięć minut temu! - mruknął były sanitariusz. - Nie więcej. Może nawet cztery. Ja go znam, panie doktorze! Tego człowieka warto ratować. Ubranie i skóra mężczyzny poplamione były krwią. Krwią Petera, która po- woli wysychała. Cienka brunatna skorupa pokrywająca owłosione ramiona za- częła pękać. Były sanitariusz przyjaźnił się z Peterem. Stał przy nim prosty jak struna i płakał. W przesiąkniętych krwią Petera roboczych spodniach i podko- szulku, z oczami lśniącymi jak słońce, budził szacunek ludzi w izbie przyjęć. Inni, patrząc na niego, poważnieli. Moja droga przyjaciółka Adrienne, żona Petera, była urologiem i tego wieczoru miała dyżur w szpitalu. Właśnie skończyła trudny zabieg cewni- kowania u dziesięcioletniej dziewczynki z pękniętą miednicą. Z korytarza dobiegły jąodgłosy zamieszania. Od razu wiedziała, że kogoś reanimowano. Pomyślała, że pewnie jedną z ofiar wypadku szkolnego autobusu. Dokoń- czyła zakładanie cewnika, ściągnęła rękawiczki i wyszła sprawdzić, co się dzieje. Adrienne miała metr sześćdziesiąt w szpilkach. I to nie na pewno. Wi- działa więc jedynie ludzi otaczających łóżko. Przecisnęła się między nimi i znalazła się przy stopach leżącego. Dyżurny lekarz z kucykiem pochylał się nad ciałem. Licząc cicho, robił masaż serca. Pielęgniarka ściskała ba- lon - pompowała powietrze przez maskę, która zasłaniała usta i nos pacjen- ta. Inna pielęgniarka tamponami z gazy tamowała krew płynącą z niezliczo- nych krótkich ciętych ran. W żyły mężczyzny wkłuto igły. - Nic nie czuję. Brak pulsu. Zero. Na stojakach zawieszono plastikowe torby wypełnione płynem, a do oczyszczonych miejsc na nagiej piersi Petera z niezwykłą precyzją przymo- cowano elektrody. - Tracimy go. Cholera. Czy ktoś wyczuwa puls? Adrienne nie wiedziała, kto pyta. Głos wydał się jej bardziej zmęczony niż ponaglający. Głos kobiety, pomyślała. Nikt nie odpowiedział. Z głębi korytarza dobiegło ich wołanie: - Trójka wolna! - Nie przerywać masażu. Przenosimy go na trójkę. Wszyscy razem. Raz, dwa, teraz! - Lekarz dyżurny, który regularnie uciskał pierś Petera, mówił wyraźnie, pewny, że jego polecenia zostaną spełnione. Sala numer trzy znajdowała się za plecami Adrienne. Odskoczyła, żeby zrobić miejsce dla łóżka i otaczających je ludzi. Gdy przejeżdżało obok, zobaczyła męża. Patrzył prosto na nią. Przez nią. Zamarło jej serce. - Och, Jonas. To twój tatuś - powiedziała. Iff 1 Pożyczony czas W ydaje ci się, że kogoś znasz. Peter Arvin był moim sąsiadem prawie dziesięć lat. Setki razy jedliśmy razem kolację. Pomagałem mu stawiać ogrodzenie, czyścić rynny i sadzić drzewa. Godzinami patrzyłem, jak w swojej pracowni tnie i ociosuje drewno. Pocieszał mnie, gdy odeszła moja pierwsza żona. Pozwolił się wypłakać, kiedy zdechł mój pies. A gdy przyszło na świat jego dziecko, byłem przy nim. Poprosił mnie, żebym przytrzymał pępowinę, kiedy ją przecinał. Zgodziłem się, choć nie mam pojęcia dlaczego. Wraz z Peterem, i za jego namową, opróżniliśmy wiele butelek wspa- niałego wina, chociaż wcale nie musieliśmy. Razem biegaliśmy na dziesięć kilometrów, chociaż wcale nie musieliśmy. Nigdy nie udało mi się pokonać go na korcie tenisowym. Ani razu. Wątpię, czy w ogóle przeszło mu przez myśl, żeby choć raz dać mi wygrać. Peter lubił być najlepszy. I lubił być staroświecki. W pracowni słuchał zawsze starych płyt. Winylowych. Creedence Clea- rwater, Grand Funk, Cream. Early Airplane. Przyjemność sprawiało mu po- dawanie steków z sosem i tłustych gulaszy gościom obsesyjnie dbającym o poziom cholesterolu. Jeździł volvo kombi z tysiąc dziewięćset siedemdzie- siątego szóstego roku ze starym radiem. Jeśli w ogóle miał jakieś nowe ubra- nia, ja nigdy ich nie widziałem. Uwielbiał pustkowia i góry, a mimo to ożenił się z kobietą, dla której prawdziwą dziczą było Boulder. Sam jeździł na biwaki i wędrówki. Prze- ważnie wybierał Indian Peaks. Gdy brakowało mu natchnienia, można go było spotkać wiszącego na jednej ze ścian kanionu Eldorado. Kpił sobie z prawa ciążenia. Regularnie uprawiał free-solo - wspinaczkę po skalnych ścianach bez asekuracji. Ja odważyłbym się podejść do takiej skały tylko gdyby stało przy niej rusztowanie. Pewnego razu, niedługo po tym, jak okazało się, że Adrienne spodziewa się dziecka, Peter zaprosił mnie na kolację. Właśnie wtedy nad talerzem pi- kantnych krewetek Adrienne poprosiła go, żeby więcej tego nie robił. Tak po prostu. - Mam się nie wspinać bez asekuracji? - spytał, wpatrując się w jedzenie. - Właśnie tak, Geppetto. Koniec ze wspinaniem się na żywioł. Ludzie, którzy uprawiają free-solo to ginący gatunek, a ja chciałabym, żeby ktoś pomagał mi zmieniać pieluszki. Zaczerpnął tchu i dopiero po chwili odezwał się: - A mogę zostać przy wspinaczce sportowej? Adrienne skinęła głową. Wspinaczka sportowa oznaczała asekurację, a na- wet kask, o ile udałoby jej się wpłynąć na Petera. Dla mnie różnica między wspi- naczką free-solo a wspinaczką sportową przypominała różnicę między pływa- niem wśród rekinów bez broni i pływaniem wśród rekinów z małym scyzorykiem. Nikt jednak mnie o zdanie nie pytał, więc zachowałem je dla siebie. Adrienne jeszcze raz przytaknęła. - Sportowa może być. Peter uśmiechnął się oczami, ale jego twarz pozostała nieruchoma. Tego wieczoru byłem jedynie obserwatorem, odniosłem jednak wraże- nie, że ta krótka wymiana zdań oznaczała zawarcie kontraktu małżeńskiego negocjowanego bez wzajemnej nienawiści. Mimo to w ciągu następnego roku od wielu wspólnych przyjaciół słyszałem, że Petera nieraz widziano na ścia- nach Diving Board, Tagger lub na innych słynnych skałach Eldorado bez lin i bez kasku. Znajomy psycholog klinicysta, który widział jedno z jego wejść, orzekł, że każda zakończona sukcesem wyprawa Petera to nic innego, jak tylko nie- udana próba samobójstwa. Peter Arvin miał blond włosy do ramion i golił się raz w tygodniu bez względu na to, czy było to potrzebne, czy nie. Śmiał się jak dobry duszek, a uśmiechem zaszczycał innych rzadko. Okazja musiała być naprawdę wy- jątkowa. Miał oczy raczej złote niż orzechowe. Zawsze wydawały się smut- niejsze i mądrzejsze niż oczy pozostałych. Nawet w Boulder, pełnym domorosłych filozofów, Peter jedną uwagą na temat znaczenia jakiegoś aspektu życia, nad którym nikt się nigdy nie zastanawiał, potrafił sprawić, że w pokoju nagle zapadała cisza. Raz intere- sowało go życie pozaziemskie, kiedy indziej kwestia gabinetu cieni. Pro- blem wycinania lasów tropikalnych rozpalał go do czerwoności. Zawsze się czymś martwił. Był najwrażliwszym mężczyzną, jakiego znałem. Jego wrażliwość miała bardzo osobisty i wyjątkowy charakter, choć czasem wydawała się dziwaczna. Peter głęboko wierzył, że kieruje nami ja- kaś siła, niedoskonałe jeszcze bóstwo istniejące gdzieś we wszechświecie. Wciąż o tym mówił, tak jak inni mówią o polityce, sporcie czy pogodzie. - Jeśli rzeczywiście istnieje jakiś Bóg, jeden Bóg - powiedział pewnej wiosny, gdy rozsypywaliśmy nawóz w ogrodzie warzywnym jego żony - chy ba jeszcze nie jest dorosły. To musi być jakiś dzieciak, który próbuje zatrosz czyć się o naszą planetę. Zbyt wiele rzeczy zostało schrzanionych, żeby uwie rzyć, że opiekuje się nami dojrzała Najwyższa Istota, która ma cztery miliony lat doświadczenia. Weźmy na przykład sprawę wyginięcia dinozaurów. Czy według ciebie naprawdę uważny Bóg pozwoliłby na coś podobnego? Niemoż liwe. Tą planetą rządzi ktoś, kto robi to przy okazji, gdy tymczasem interesuje go wyłącznie niebiański odpowiednik seksu albo muzyki rockowej. Peter lubił czytać biografie i wyżej cenił tylko książki science fiction - nazywał je „dokumentami z przyszłości". Uwielbiał teatr - od Szekspira po broadwayowskie spektakle gościnne i repertuar miejscowych grup teatral- nych. Zawsze był ich wielkim fanem i często zgłaszał się do pracy przy przed- stawieniu albo hojnie wspomagał rozmaite przedsięwzięcia. W swojej pracowni zmieniał się w czarodzieja. Robił z drewnem, co chciał, jakby tylko on rozumiał prawdziwą mowę sęków i słojów. Jego praca cieszyła się powszechnym uznaniem, był nawet bohaterem artykułu w jed- nej z gazet w Denver i w czasopiśmie „Domy i style w Kolorado". Fałszywa skromność nie leżała w jego charakterze. - Odpowiedni kawałek drewna to taki, który tylko czeka, żeby stać się komodą, łóżkiem albo krzesłem. Z nieodpowiedniego trzeba taką komodę, łóżko lub krzesło zrobić. Ja szukam drewna, które czeka - mówił. Zamawiano u niego meble z rocznym wyprzedzeniem. Nigdy nie brał za nie dostatecznie dużo. Ojcostwo odmieniło go w niezwykły sposób. Nie zmieniło go radykal- nie, ale sprawiło, że w jednych sprawach stał się znacznie mniej lekkomyśl- ny, w innych zaś dwa razy bardziej odpowiedzialny. Miał w życiu cel. Czę- ściej się uśmiechał. Tyle o nim wiedziałem. Ale spoglądając w przeszłość, stwierdziłem, że nigdy nie dowiedziałem się rzeczy oczywistych. Niewiele umiałem powie- dzieć o jego życiu, zanim wprowadził się do domu na wzgórzu. Mało wie- działem o jego rodzinie z Wyoming. Nie miałem pojęcia, czy był kiedyś skautem ani czy grał na drugiej bazie w małej lidze baseballowej albo czy w szkole średniej był klarnecistą w licealnej orkiestrze. Przez dziesięć lat mieszkałem obok niego, łudząc się, że go dobrze znam. I tak myślała Adrienne, jego żona. Kiedy Peter został zamordowany, oboje przekonaliśmy się, że nie wie- dzieliśmy o nim nic. W sobotni ranek kilka minut po szóstej zobaczyłem światła skręcającego na nasz podjazd samochodu. Rozwoziciel gazet już był, doszedłem więc do wniosku, że to Adrienne wraca do domu po okropnej nocy w szpitalu. Całą pierwszą stronę gazety zajmował artykuł na temat wypadku szkolnego autobusu niedaleko Allenspark. Otworzyłem frontowe drzwi, żeby przywitać sąsiadkę na wspólnym podjeździe. Chciałem zaproponować jej chwilę odpoczynku po szpitalnej gehennie. Pomyślałem, że chętnie posiedzi ze współczującym przyjacielem - to znaczy ze mną - zamiast iść prosto do domu, żeby zasnąć i zapomnieć o potwornościach minionej nocy. Samochód nie należał jednak do Adrienne. Zamiast minivana zoba- czyłem czterodrzwiowego forda. Opony zachrzęściły na żwirze i samochód zatrzymał się jakieś półtora metra ode mnie. Wysiadł z niego Sam Purdy. To mnie zaniepokoiło. Detektywi, wszystko jedno, czy są naszymi przyja- ciółmi, czy nie, zwykle nie przyjeżdżają bez zapowiedzi o świcie z dobry- mi wieściami. Emily podeszła ze mną do drzwi. Była ogromna, jej sierść miała kolor gliniastej ziemi po deszczu. Mieszkała ze mną i Lauren dopiero od trzech dni - przygarnąłem porzuconą przez hodowcę z Cheyenne suczkę, która nie nadawała się na wystawy. Ponieważ Emily mieszkała z nami tak krótko, nie zdążyła się jeszcze nauczyć, że ochrona nas i naszego domu należy do jej żywotnych interesów, dlatego nie zaszczekała na widok obcego. Po raz pierwszy Sam Purdy zapukał do mych drzwi wiele lat temu, żeby mnie przesłuchać. Później tysiąc razy bywał tu jako przyjaciel. Tym razem wyglądał na przygnębionego. Miał na sobie służbowy strój, domyśliłem się więc, że przywiodły go tu sprawy zawodowe. Sportową marynarkę w jodeł- kę narzucił na koszulę w kratę. Poplamiony krawat rozluźnił pod szyją. - Cześć, Sam. Zdaje się, że twój przyjazd nie wróży nic dobrego. - Przy- puszczałem, że przyszedł porozmawiać z moją żoną, która była zastępczynią prokuratora okręgowego. - Napijesz się kawy? - Chętnie, jeśli zostało ci trochę świeżej. - Przykucnął i przywitał się z Emily, która gwałtownie się od niego odsunęła. - Masz nowego psa? Wspa- niale. Jak się wabi? - Nazywamy ją Emily. Jest z nami dopiero kilka dni. Ma dwa lata. Na razie uważamy, że jest cudowna. - Jest taka sama jak wasz poprzedni pies, prawda? - Tak, tobouvierjak Cycero. Sam z zainteresowaniem przyjrzał się mojej twarzy, tak jak ludzie, któ- rzy patrzą na mnie, kiedy zgolę brodę, ale nie potrafią stwierdzić, co się we mnie zmieniło. Zaraz potem powiedział, że Peter został zamordowany. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim poczułem, jak jego ręce pcha- ją mnie w stronę krzesła. Usiadłem i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Kazałem mu powtórzyć, co powiedział. Gdy usłyszałem te same słowa, od- wróciłem się i wyjrzałem przez okno, wzbraniając się przyjąć fakty do wiado- mości. Miałem ochotę przebiec przez podjazd i zadzwonić do drzwi Petera pięć, dziesięć razy, tyle, ile byłoby trzeba, aby mi otworzył. W końcu dotarł do mnie głos Sama próbującego wyjaśnić mi, co się stało. Dwukrotnie przerywa- łem mu, żeby się upewnić, czy naprawdę chodziło o Petera. Naprawdę. Powoli jego opowieść zaczęła do mnie docierać. Pochłonęły mnie szczegóły. - Poważnie? Tak jak w tamtej sprawie w Denver? - Może. Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. - Ale wygląda tak samo, prawda? Sam, czy Petera zabił ten sam czło- wiek? - Już powiedziałem, że to możliwe. Zwłaszcza sądząc po tym, co prze- czytałem w aktach. Musimy się skontaktować z wydziałem zabójstw w Den- ver, sprawdzić, czy wszystkie szczegóły pasują. Ale wygląda na to, że mor- derca działał w ten sam sposób co w teatrze w Denver. Koszmar wydarzeń tej nocy wciąż jeszcze do mnie nie docierał. Wyda- wał się nierzeczywisty, odległy. - To znaczy, że Petera zabił seryjny morderca? Dwa wypadki wystar- czą, żeby nazwać to seryjnym morderstwem? - Do diabła, zawsze zaczyna się od jednego, prawda? Według kryteriów FBI potrzebne są trzy morderstwa, żeby mówić o seryjnym zabójcy. Wiem jedno. Po tym, co widziałem kilka godzin temu, mogę stwierdzić, że mamy do czynienia z mordem rytualnym. Oczywiście trzeba to dokładnie sprawdzić. - To znaczy, że to nie była... spartaczona próba kradzieży albo coś w tym rodzaju? - Nie. To wyglądało jak zasrane przedstawienie. Pieprzone przedsta- wienie psychopaty. - Na wspomnienie o tym przez twarz Sama przemknął grymas obrzydzenia. - Tym razem nie chodziło o kradzież. Wczoraj wieczo- rem pokazywano jakiś beznadziejny musical New Age. Bilety wyprzedano na długo przed przedstawieniem. W kasie były tylko pieniądze za wejściów- ki. Zupełnie inaczej niż w kinoteatrze, gdzie na miejscu jest prawdziwa kasa z biletami. Zresztą kierownik twierdzi, że nic nie zginęło. - Nie mogę w to uwierzyć. Peter, co oni ci zrobili? To się nie mogło zdarzyć. Widziałem twarz Petera tak wyraźnie, jakby przede mną stał. Nie uśmiechał się. Jego oczy lśniły mnóstwem tajemnic, ale kryły się w nich też jakieś cienie. Próbowałem zrozumieć to, że Peter nigdy nie zobaczy, jak Jonas stawia pierwsze kroki, ani nie usłyszy, jak mały śpiewa. Nie mogłem uwierzyć, że już nigdy nie napijemy się razem dobrego wina z jego piwnicy i że nie spełnią się marzenia Petera o wyprawie do Nepalu. - Rozmawiałeś z Adrienne? - spytałem. Skoro nie mogłem być przy Peterze, chciałem przynajmniej być przy niej. - Z jego żoną? Przytaknąłem. - Wyobraź sobie, że kiedy przywieźli Petera, miała dyżur w szpitalu. Widziała go. Widziała, jak próbowali go reanimować. Podobno wyglądało to okropnie. Przez pół godziny siedziała sama przy jego ciele, a potem wró- ciła na salę operacyjną do jakiegoś dzieciaka z wypadku. Zadzwoniłem do szpitala, zanim tu dotarłem. Wciąż tam jest. Wiesz, że autobus szkolny miał wypadek? - Tak. - Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jak okropna musiała to być noc dla Adrienne. - Trudno mi w to wszystko uwierzyć. Pięć minut później byłem już gotowy do wyjścia. Obudziłem Lauren. Była przybita wiadomością o tragedii. Wciągnęła szlafrok i objęła mnie. W jej ramionach było mi dobrze. Przez chwilę staliśmy przytuleni. Weszła na górę, aby przywitać posłańca i przekonała Sama i mnie, żebyśmy jechali bez niej. Powiedziała, że pójdzie sprawdzić, jak się mają Jonas i Lisa, jego niania, a potem spróbuje znaleźć Adrienne. Korpulentna postać Sama Purdy'ego niczym gaz wypełniała przestrzeń. Często w jego towarzystwie wydawało mi się, że mnie przytłacza. Tego ran- ka w jego służbowym wozie miałem wrażenie, że się duszę. Poczułem, że mam łzy w oczach. Wytarłem je szybko wierzchem dłoni i spytałem Sama, czego ode mnie chce. Próbował skręcić ze Spanish Hills w South Boulder Road, ale nawet w weekendowe poranki ze wschodnich przedmieść do Boulder jechało tyle osób, że sznur samochodów ciągnął się jak okiem sięgnąć. Gdzieś po czter- dziestu pięciu sekundach jego udawana cierpliwość wyczerpała się. Wysta- wił koguta na dach forda i włączył syrenę. Zawyła trzy razy - tyle wystar- czyło, żeby mógł włączyć się do ruchu. Dopiero kiedy jakieś czterysta metrów dalej wyłączył koguta, odpowiedział na moje pytanie. - Jeżeli - pozwól, że podkreślę słowo Jeżeli" -jest to zabójstwo rytu alne i zrobił to ten sam szaleniec, który poćwiartował faceta w Centrum Sztuki w Denver w zeszłym miesiącu, będę musiał przyjrzeć się miejscu przestęp stwa w szczególny sposób. Okiem psychologa. Muszę być gotów do stwo rzenia profilu mordercy od samego początku. Ty mógłbyś mi pomóc, patrząc na wszystko ze swojej perspektywy. Chciałbym, żebyś przyjrzał się scenie jako psycholog. Może coś cię w niej uderzy. Może będziesz mógł mi powie dzieć coś nowego o tym świrze. Spodziewał się, że odmówię, jakoś zareaguję. Kiedy się nie odezwałem, zaczął mówić dalej. - Zwykle przy seryjnych i rytualnych zabójstwach policyjni psycholo dzy mają do dyspozycji tylko fotografie z pierwszych zbrodni. To dlatego, że przy pierwszych kilku wypadkach zwykle nie ma pewności, czy mamy do czynienia z seryjnym mordercą, więc nie wzywa się psychologów, żeby obej rzeli miejsce przestępstwa. Ja jednak chciałbym, żebyś się temu przyjrzał, żebyś zobaczył wszystko na własne oczy, na wypadek gdyby moje przeczu cia okazały się słuszne. Patrzyłem przez szybę na południe, w kierunku Flatirons i kanionu El- dorado. Właśnie tam Peter uwielbiał się wspinać. - Pochlebia mi twoja wiara we mnie, Sam, ale wiesz, że nie jestem spe cjalistą. Nic nie wiem na temat seryjnych morderców. Odwrócił wielką twarz w moją stronę. - Daj spokój, Alan. - W jego głosie zabrzmiał wyrzut. Zacząłem go uważniej słuchać. - Przestań opowiadać bajki. Przecież znasz się na socjo- patach, tak? - Tak. - Znasz się też na psychopatach? - Tak. - Jaki dziś dzień? Piątek? - Sobota. - Wszystko jedno. W poniedziałek, po przeczytaniu materiałów, które ci dam, będziesz mógł zrobić kolejny, doktorat z rytualnych morderstw. - Ton jego głosu złagodniał tak szybko, jak wcześniej spoważniał. - Nie chciałbym się z tym zwracać do obcego. Ty chyba też byś nie chciał. Wiesz, na czym polega przygotowywanie profilu zabójcy? - Mniej więcej. Ale to umiejętność, którą trzeba ćwiczyć, a mnie brak doświadczenia. Sam nawet nie próbował ukryć sarkazmu. - W takim razie mam problem, bo nie znam żadnego psychologa, który byłby w tym dobry i którego mógłbym wyciągnąć z łóżka o świcie, kilka godzin po tym, jak zamordowano twojego przyjaciela. Do diabła, chcę, że byś mi pomógł, rozumiesz? Ufam tobie i twoim cholernym umiejętnościom. Wierzę, że potrafisz zrobić to bez zbędnego chrzanienia. Dlatego proszę cię, żebyś dziś rano przywołał na twarz minę psychologa, wybrał się ze mną do teatru i po prostu się rozejrzał. Zobacz, co jakiś dupek zrobił twojemu przy jacielowi. Wyczuj go. Poczuj zabójcę. W pewnym sensie on tam jest. Wszę dzie, na całej scenie. Zostały ślady. Po tym, co zrobił i czego nie zrobił. Dla czego wybrał Petera. Czy się rozkręcał. Jak się rozkręcał. Jak wszystko zaplanował. Jak długo czekał. W jakim stopniu się kontrolował. Czy stracił panowanie nad sobą. Może wydaje mu się, że był duchem. Nie był. Wierz mi. Na pewno zostawił jakieś ślady. Chcę, żebyś znalazł wszystkie. - Sam skręcił na Broadway. - Nie zobaczysz tego, co ten drań zrobił Peterowi. Zo baczysz, jak to zrobił. Co czuł, kiedy planował i kiedy to robił. Co chciał przez to osiągnąć. To wszystko tam jest. Taka robota to przecież twoja spe cjalność. Chcę, żebyś dziś rano spróbował złapać ducha. Możesz mi wie rzyć, że to nie jest pieprzony Kacper. T eatr Boulder to ozdoba Czternastej ulicy. Stoi tuż obok brukowanych uliczek centrum handlowego. Ma wspaniałą fasadę w stylu art deco, a panująca tam atmosfera przypomina mi szkolne czasy: teatralny balkon, kształtne piersi, jędrne pośladki i spocone dłonie. Budynek przeszedł zmien- ne koleje losu, odkąd na przełomie wieków zbudowano go dla opery Cur- ran. Był teatrem z prawdziwego zdarzenia, kinem, w którym odbywały się premiery, a potem kinem trzeciorzędnym. Ostatnio wystawiano tam mu- sic-halle, a od czasu do czasu udostępniano scenę miejscowej grupie ama- torskiej. Tamtego ranka, kiedy razem z Samem mijaliśmy policyjne barierki, wciąż jeszcze modliłem się o to, żeby to nie był pierwszy raz, kiedy ofiara morder- stwa popełnionego na deskach teatru Boulder nie wstanie i nie ukłoni się publiczności. Nie wiedziałem, co mam robić, więc usiadłem. Wybrałem miejsce przy przejściu, po lewej stronie, mniej więcej w po- łowie widowni. Przed kilkoma laty teatr przebudowano tak, by mógł pomieścić scenę muzyczną, parkiet taneczny i bar z napojami alkoholowymi. Długie rzędy drewnianych foteli przez dziesięciolecia służące teatromanom zastąpiono pozbawionymi charakteru aluminiowymi krzesłami z siedzeniami obcią- gniętymi materiałem. Tylna część widowni ustąpiła miejsca barowi, przed- nia otwierała się teraz na orkiestrę, a przód sceny został otulony parkietem do tańca. Cuchnęło mocnym alkoholem i starym piwem. Stęchły zapach wypeł- niający tę jaskinię był ciężki i nieprzyjemny. Światła reflektorów rozdzierały przestrzeń, wydobywając z ukrycia każdą bliznę. Podłoga upstrzona była kręgami skamieniałej gumy do żucia. Ornamenty na suficie i ścianach wy- glądały nieźle. Tylko na dole, gdzie stali bywalcy mogli dokonać szkód, far- ba nosiła ślady zadrapań i brudu. Pomyślałem, że magia teatrów, tak jak ba- rów, działa tylko w ciemnościach. Ciemno czy jasno, wszystko jedno. Ta sala nie znała pór dnia. Środek dnia czy północ - to absolutnie nie miało znaczenia w miejscu, w którym siedziałem. Wypuściłem powietrze z płuc i wyobraziłem sobie środek nocy, minionej nocy. Zacząłem się w nią zanurzać. Troje ludzi, dwóch mężczyzn w mundurach i kobieta w długim czarnym płaszczu, stało po lewej stronie sceny. Teatralna akustyka sprawiała, że sły- szałem szmer ich szeptu, ale nie wiedziałem, o czym rozmawiali. Kobieta pomachała do Sama Purdy'ego. Obejrzał się na mnie, zastanawiając się, czy może zostawić mnie bez opieki. Wbił ręce w kieszenie i ruszył przejściem w kierunku grupy. Żółto-czarna taśma odgradzała całe proscenium i dwa miejsca na wi- downi. Patrzyłem, jak Sam przechodzi nad nią i staje się czwartym szepczą- cym na scenie. Policyjni technicy chyba już skończyli pracę i zabrali ze sobą wszyst- ko, co mogło mieć faktyczny lub domniemany związek z morderstwem Petera. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zamierzali ustalić, które zaku- rzone włosy i odciski palców miały znaczenie. Zeszłego wieczoru na sali były setki ludzi, z których każdy gubił włosy, pocił się, kichał i zostawiał odciski palców. W końcu jednak - późnym wieczorem - zostały tylko dwie osoby. Peter. I mor- derca Petera. Znałem pierwszego. I miałem pomóc Samowi odnaleźć drugiego. Na początku pomyślałem sobie, że to, czego oczekiwał ode mnie Sam, nie będzie trudne. Jedno spojrzenie na scenę wystarczyło, żeby pojawiło się poczucie fałszywej pewności siebie. Od razu domyśliłem się, dlaczego Peter był tutaj tak późno. Budował albo zmieniał dekoracje do przed- stawienia Present Laughter w reżyserii Noela Cowarda. Miał zwyczaj ofia- rowywać miejscowym grupom teatralnym kompletne dekoracje i wiele czasu poświęcał na ich stawianie. Dobrze pamiętam, jak mi mówił, że pra- cuje przy tej produkcji. Zysk miał zasilić konto hospicjum dla chorych na AIDS. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem część dekoracji za kulisami po lewej stronie sceny. Na scenie wznosiła się konstrukcja na kółkach, pochylo- na lekko w stronę widowni. Znajdowała się na samym środku, a ponieważ zająłem dobre miejsce z przodu, mogłem wyobrazić sobie, że ciemne plamy na deskach były jedynie częścią scenografii. Naprawdę zaskoczyła mnie myśl, że prawdopodobnie patrzę na krew Petera. Wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Ale siedząc tam, otoczony ciszą i czystym, białym, zimnym światłem, i nie mogąc zaczerpnąć tchu, za- cząłem się zastanawiać, czy nie było to morderstwo na tle seksualnym. Na pewno nie był to akt, o jakim mogli fantazjować moi mniej zrówno- ważeni pacjenci. Tym razem był to seks na ostrzu noża, seks w ciemnym świecie, którego nie znałem i do którego nie miałem ochoty wkraczać. Tam granica między agresją i erotyką została przesunięta, wściekłość graniczyła tam z żądzą, a okrucieństwo pochłonęło namiętność. Choć mogłem snuć domysły, nie wiedziałem, gdzie dokładnie dozorca znalazł Petera. Dekoracje na scenie przypominały niezupełnie umeblowa- ny salon. Przypuszczałem, że była to główna część trzyczęściowej sceno- grafii. Dominującym elementem na scenie był biały fortepian. Powiększo- ny? Zmniejszony? Nie znam się na instrumentach muzycznych. Jeśli jed- nak krew można uznać za wskazówkę, tam właśnie zginął Peter. Na tym fortepianie. Ciemne plamy - z miejsca, gdzie siedziałem, nie widać było, czy są czerwone - zaczynały się na szczycie pokrywy, biegły po niej łu- kiem aż do punktu, gdzie zwężały się, tworząc dwie oddzielne strużki, któ- re wsiąkły w biały dywan na podłodze. Krew przestała kapać już wiele godzin temu. Gdyby ktoś nagle przyciemnił światła na widowni i włączył reflektory, bez trudu można by było uwierzyć, że to farba albo jakaś inna substancja, której używają teatralni magicy po to, aby oszukać ludzkie oko, że widzi krew. Siedziałem zahipnotyzowany przez zakrwawiony fortepian, gdy obok pojawił się Sam Purdy. Nagle, jakby za sprawą magii albo sztuczek specjali- sty od efektów specjalnych. - Dozorca znalazł Petera na fortepianie. Był nagi. Leżał twarzą do góry. Stracił mnóstwo krwi. Z trudem zmusiłem się do rozmowy o szczegółach morderstwa Petera. - Jak ustawione były światła? - To pytanie zaskoczyło nawet mnie. - Hm - mruknął Sam. Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wycią- gnął notes i długopis i zapisał coś. - Czy to Lucy? Ta kobieta, z którą rozmawiałeś? - Lucy Tanner była policyjnym detektywem, protegowaną Sama. - Nie, to policjantka z wydziału zabójstw w Denver. Przyjechała spraw- dzić, czy są podobieństwa z morderstwem, nad którym pracują. Może coś nam podpowie. Nowi pacjenci lubią opowiadać, próbując wyjaśnić, jak i dlaczego doszło do tego, że rozmawiają z obcym człowiekiem, który każe sobie płacić dwa dola- ry za minutę. Ich opowieści zwykle są wzruszające, czasem nawet tragiczne. Sam chciał, aby teatr opowiedział mi taką historię, żeby opowiedział, co takiego się wydarzyło, że musiałem przyjechać tu wczesnym rankiem w so- botę. Gdy siedziałem na miejscu numer 11 w rzędzie J, wiedziałem już, że opowieść o morderstwie Petera stanie się dla mnie w okrutny sposób intry- gująca. Najpierw jednak musiałemcoś zrozumieć. Uważaj Alan. Tu był morderca. Znajdź go. Już nie miałem nic przeciwko temu, że razem z Samem tkwię tu, w zim- nym teatrze. Już nie miałem nic przeciwko temu, by przeniknąć myśli morder- cy mojego przyjaciela. Ku memu zdziwieniu całkowicie dałem się pochłonąć czekającemu mnie zadaniu. Chciałem tu być i chciałem znaleźć zabójcę. Chciałem go dopaść. - Dlaczego te miejsca są odgrodzone taśmą? - Wskazałem na dwa pro- stokąty obejmujące kilkanaście siedzeń. Jeden odgradzał miejsca w rzędzie trzecim i czwartym, pośrodku sali, a drugi - w dwóch pierwszych rzędach na balkonie. Także pośrodku. - To nam podpowiedziała detektyw z Denver. Podobno facet gra różne role. Najpierw jest reżyserem, potem aktorem. W końcu widzem. Możliwe, że siedział na którymś z tych miejsc. Już po przedstawieniu. Żeby podziwiać to, czego dokonał na scenie. Ale nie można tam wejść. Za chwilę wrócą technicy, żeby zdjąć odciski palców, zbadać ślady i całą resztę. - Mogę się trochę rozejrzeć? - Wszędzie, gdzie chcesz, poza odgrodzonymi sektorami. I nie wchodź na scenę beze mnie. Najpierw wróciłem do kuluarów i jeszcze raz wszedłem na salę. Tym razem chciałem zobaczyć ją z innej perspektywy. Instynktownie wyczułem, że zabójca nie przyszedł tędy i nie zastał Petera pracującego przy drewnia- nych konstrukcjach na scenie. To byłoby zbyt przypadkowe. Peter mógłby wybiec jednym z dwóch wyjść ewakuacyjnych. Nie, uznałem, że przedsta- wienie zostało wyreżyserowane o wiele dokładniej. - Morderca musiał być wczoraj na przedstawieniu, jak sądzisz? Sam chyba właśnie dochodził do tego samego wniosku. Nie od razu zareagował na moje słowa. - Chcesz wiedzieć, co już wiadomo? - spytał w końcu. - Nie, jeszcze nie. - Dobrze. Myślę, że tak będzie lepiej. Podszedłem do odgrodzonego taśmą prostokąta siedzeń na balkonie. Usia- dłem na krześle tuż przy żółto-czarnej granicy i spojrzałem w dół na forte- pian. Wyobraziłem sobie Petera pociętego, torturowanego, wykrwawiające- go się na śmierć. Obraz zamigotał. Nie potrafiłem go zatrzymać na dłużej. Przeniosłem się w pobliże niższego prostokąta i znowu wybrałem miej- sce tuż przy taśmie, w pierwszym rzędzie, pośrodku. Jeszcze raz próbowa- łem się skoncentrować, siedząc na najlepszym miejscu w teatrze. Rezultat był ten sam. Migające obrazy. Strzępy. - Mogę wejść na scenę? - Pewnie, chodź. - Sam poprowadził mnie od lewej strony i podniósł żółtą taśmę. Pochyliłem się i przeszedłem pod nią. Wszedłem po schodkach. Nigdzie nie widać było umundurowanych policjantów ani kobiety w płasz- czu przeciwdeszczowym. Nie zauważyłem, kiedy wyszli. Ręce schowałem głęboko w kieszeniach, lekko zgarbiłem ramiona. Nie miałem pojęcia, co, u diabła, robię. To dla mnie żadna nowość. Prawdę mó- wiąc, w pracy dzięki temu się rozwijam. Pacjenci wchodzą do mojego gabi- netu z coraz to nowymi opowieściami i zastanawiają się, ile razy miałem do czynienia z podobnymi przypadkami. - Mój mąż lubi, kiedy nad nim kucam i siusiam mu na twarz. Czy sły- szał pan już o czymś takim? - Nie, ale chętnie posłucham. Proszę mi o-tym opowiedzieć". - Chyba powinieneś wiedzieć, że Peter był przywiązany do fortepianu. Każda kończyna do innej nogi. Spojrzałem na fortepian i poczułem, że się duszę. Przed oczami stanął mi obraz torturowanego Petera. Chciałem zadzwonić do niego, żeby mógł powiedzieć, że to wszystko pomyłka. - Gdzie są...? - U nas. Pojadą do laboratorium. Na zdjęciach zobaczysz, jak wyglądała scena, kiedy tu się pojawiliśmy. Możesz je obejrzeć w każdej chwili. Pa- miętaj, że wszystko dodatkowo komplikuje fakt, że miejsce zbrodni zostało zmienione. Petera zabrał jego przyjaciel, dozorca. To on go znalazł i zawiózł do szpitala. Sam przywiózł mnie tu, abym znalazł odpowiedzi, mnie tymczasem do głowy przychodziły tylko kolejne pytania. Tak jak w pracy. Dlaczego Peter został wybrany? W jaki sposób zmuszono go, żeby wszedł na fortepian, i jak go przywiązano? Jaka gra wstępna to poprzedzała? Czym mu grożono? Nożem? Czy to był nóż? Czy Peter znał mordercę? Po co? Po co? Przez chwilę - może przez minutę - płakałem. Sam stał przy mnie, nic nie mówił. Wytarłem oczy. - Gdzie jeszcze byli? To znaczy on i morderca. Gdzie byli? - To musi zostać między nami, jasne? - Tak. - Prawdopodobnie tylko tu, na scenie. Może jeszcze tam, przy tych dwóch elementach dekoracji za kulisami. Potem znowu tutaj. Przy fortepia- nie. Poza śladami na zewnątrz, tam, gdzie jego znajomy niósł go do samo- chodu, krew znaleziono tylko na fortepianie i na dywanie. Dlatego przypusz- czamy, że Peter nie ruszał się stąd nigdzie, odkąd zaczął krwawić. Morderstwa dokonano na środku sceny, dokładnie tam, gdzie stoi fortepian. Tupot czterech policyjnych techników w westybulu zakłócił ciszę. W pla- stikowych skrzynkach technicy nieśli ciężki sprzęt. Kobieta w płaszczu prze- ciwdeszczowym pojawiła się za nimi i skierowała ich do wydzielonych ta- śmą sektorów. Patrzyłem, jak dwóch wyciąga kamery. Po chwili reflektor omiótł kra- wędź balkonu. Widziałem światło odbijające się w szybach dwóch sal pro- jekcyjnych z tyłu. - Tam, na górze, jest mnóstwo małych pokoi. Być może w jednym ukrył się przestępca, żeby zaczekać, aż teatr opustoszeje. Mógł też czekać na dole. To istny labirynt garderób. - Skąd wiedział, że ktoś tu będzie? Skąd wiedział, że trafi mu się ofia- ra? - My też zadajemy sobie to pytanie. Dwaj technicy z kamerami wideo zeszli z balkonu i zaczęli filmować sektor bliżej sceny. - Znasz George'a Papera? - spytał Sam. - Nie. A powinienem? Wzruszył ramionami. - Kierownik teatru mi o nim powiedział. Chyba uważał, że powinie- nem go uznać za podejrzanego. - Masz już podejrzanego? Zdobył się na uśmiech. W tych okolicznościach wyglądało to niemal złowrogo. - George Paper był tutaj pierwszym kinooperatorem. Pracował tu wiele lat temu. Staruszek. Siwe włosy. Jak niesie wieść, powiesił się tam. - Sam wskazał gęstwinę grubych lin przy ścianie, kilka metrów od przeciwległego krańca sceny. - Samobójstwo? - Niektórzy twierdzą, że samobójstwo, inni, że wypadek, a jeszcze inni mówią: „Kto to wie?" Kierownik teatru uważa, że George wciąż tu jest, krąży po budynku. Podobno widziano go kilka razy. Poklepałem go po ramieniu. - Wspaniale, Sam, wygląda na to, że już masz podejrzanego. Albo przy najmniej świadka. Z pomocą George'a Papera to śledztwo pójdzie jak po maśle. Nie jestem ci potrzebny. Zaprowadził mnie schodami w dół, na korytarz, skąd prowadziły drzwi do niezliczonych garderób, brudnych pokoi i pomieszczeń gospodarczych. Zajrzałem wszędzie. - I co? - Chcę tylko, żebyś się wczuł. - Oni też tu byli? - Raczej nie. - Zaprowadził mnie z powrotem na górę. Wskazałem drzwi od południowej strony. - Dokąd one prowadzą? - Na niewielki dziedziniec. Zamknięty z czterech stron. Stąd są tylko dwa wyjścia. Jedno tędy. A drugie frontowymi drzwiami na Czternastą ulicę. Spojrzałem na drzwi. - Nie ma alarmu przy wyjściu? - Nie. Odwróciłem się do Sama. - Zawieź mnie do domu. Powinienem odwiedzić Adrienne i sprawdzić, jak sobie radzi. Muszę się zastanowić, czy ci pomogę. Jeśli się zgodzę, chciał bym dostać te materiały, które dla mnie masz. Wszystkie. Kiedy to przetrawię, będziesz mógł mi powiedzieć, co dotąd wymyśliliście. Potem może pogada- my. Oczywiście, o ile się zgodzę. Kąciki ust Sama nieznacznie się uniosły. Uznał, że już mnie ma. Wiedział, co robi. Ta wycieczka do teatru była jak krótkie spięcie. Szok. Zacząłem czuć gniew. Sam chciał, żebym był zły, zły na tyle, żeby czuć potrzebę działania, zrobienia czegokolwiek. Dla wyrównania rachunków. J aki on był? Peter. Wyszliśmy z teatru i wsiedliśmy do wozu, ale Sam nie włączył silnika od razu. Zadał mi proste pytanie i czekał na odpowiedź. Wiedziałem, że w innych okolicznościach, z innym policjantem, rozmowa zaczęłaby się od pytania: „Czy zamordowany miał wrogów?" Jak często zastanawiamy się, jacy są nasi przyjaciele? Zwłaszcza starzy przyjaciele. Dobrzy przyjaciele. - Peter był jak dym. Gdzieś w środku coś się w nim stale tliło, ale kiedy znalazłeś się w jego towarzystwie, miałeś wrażenie, że to tylko dym. Wciąż czekałem, aż włączy silnik. - I już? Facet jest twoim przyjacielem, sąsiadem przez dziesięć lat, a umiesz powiedzieć tylko, że był jak dym? Z jakiejś niejasnej przyczyny uśmiechnąłem się. - Mogę powiedzieć ci tysiąc rzeczy. Milion anegdotek o Peterze. Mogę ci powiedzieć, co lubił, co kochał, co go ostatnio dziwiło. Ale nie potrafię ci powiedzieć, jaki był. Nie znam nikogo, komu Peter ufałby w takim stopniu. Nikogo. Może Adrienne, sam nie wiem, a może nawet jej nie. Tylko Jonas, jego syn, był osobą której Peter pozwolił naprawdę się do siebie zbliżyć. Byłem smutny, więc mówiłem bezładnie. Sam okazał mi wiele cierpli- wości. Doceniałem to. - I? - Zanim pojawił się Jonas, Peter nigdy nie pozwolił, żeby ktoś był od niego zależny. Kiedyś powiedział mi, że zależność od śmierci oddziela tylko jeden oddech. Rozmawialiśmy o tym. Nawet sporo. - Byliście sobie bliscy? - Byliśmy przyjaciółmi. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Przeważ- nie coś razem robiliśmy. Tak jak ty i ja. Ale czy my jesteśmy sobie bliscy? Szczerze mówiąc, Petera i mnie nigdy nie łączyła wyjątkowa zażyłość. Ni- gdy nie miałem co do tego złudzeń. Moje opinie bawiły go albo złościły, ale był odporny na upomnienia czy pochwały. I moje, i innych. Sam w końcu uruchomił wóz. - Wiem, że się starasz - powiedział - ale jak dotąd nie pomagasz. - Peter nie przypominał żadnej znanej mi osoby. Czasami był szaleń- cem. Innym razem geniuszem. Na przykład z drewnem. - Sam skręcił. Moje myśli pobiegły innym torem. - Był też samotnikiem. To może się okazać ważne. Przesiadywanie w teatrze bez towarzystwa późno w nocy to cały Peter. Wszystkim, co lubił najbardziej, zajmował się w samotności. Tak robił me- ble, wspinał się, wędrował, biegał. Na rogu Spruce i Broadway utknęliśmy za autobusem. Miałem wraże- nie, że spaliny z jego rury wydechowej trafiają prosto do samochodu Sama. Kiedy zmieniły się światła, autobus poczęstował nas ostatnią porcją smrodu, zanim Sam skręcił w prawo. - Dokąd jedziesz? - Mówiłeś, że chcesz się zobaczyć z przyjaciółką, z żoną Petera. Założę się, że wciąż jeszcze jest w szpitalu. - Boże, mam nadzieję, że nie. Sam znów skierował rozmowę na Petera. - Dotąd ustaliliśmy tylko, że był samotnikiem. - Tak. To, co lubił, wolał robić sam. Oczywiście poza seksem i tenisem. - Wiesz, jak wyglądało jego życie erotyczne? - Wiem o tenisie. Co do życia erotycznego, domyślam się. Przecież uro- dził się Jonas. - A jak wyglądało jego małżeństwo? - Myślałem, że Adrienne ma alibi. - Bardzo zabawne. Zastanowiłem się nad odpowiedzią. - Nie zrozum mnie źle, ale to, co ich łączyło, mnie by nie odpowiadało. Ale było pewne, stałe i wcale nie nieprzyjemne. T Dlaczego tobie by nie odpowiadało? - Czasami ludzie różnią się między sobą i jednocześnie się uzupełniają. Sam wiesz, jedno jest ciche, drugie lubi rozmawiać. Małżeństwo Petera i Ad- rienne nie wyglądało tak, jakby się uzupełniali. Przypominali dwie równole- głe linie. - To co ich łączyło? To było łatwe. Nie musiałem się zastanawiać nad odpowiedzią. - Szacunek. Szanowali się nawzajem. Bezgranicznie. P odczas gdy Sam i ja pracowaliśmy w teatrze Boulder, Lauren wstąpiła do domu Adrienne i Petera i obudziła Lisę, żeby sprawdzić, czy z Jo-nasem wszystko w porządku. Na wiadomość o śmierci Petera Lisa zareagowała szokiem. Obiecała, że zostanie z Jonasem tak długo, jak będzie trzeba. Lauren pojechała więc do szpitala. Adrienne właśnie asystowała chirurgowi naczyniowemu, który usuwał przyczynę krwotoku u jednej z młodych ofiar wypadku autobusu. Lauren słyszała, jak pielęgniarka mó- wiła, że chodzi o nerkę. Sam podrzucił mnie do szpitala. W poczekalni znalazłem Lauren. Zająłem jej miejsce na posterunku, żeby mogła wrócić do domu i być bliżej Jonasa. Kiedy Adrienne wreszcie wyszła z sali operacyjnej, przytuliłem ją. Przy- jęła mój uścisk, ale od razu zaznaczyła, że musi zajrzeć do dzieci, które znajdowały się pod jej opieką, odkąd przywieziono je z wypadku. Powie- działem, że któryś z kolegów na pewno chętnie ją zastąpi. Nie zgodziła się. Chciała to zrobić sama. Zacząłem się z nią spierać. Ostrzegła mnie wzrokiem. - Jeszcze nie, Alan. Nie teraz - powiedziała. Instynktownie chciałem jąpocieszyć. Przytulić. Mówić głupie rzeczy, które być może naruszyłyby skorupę jej żalu. Pomagała mi przecież, kiedy ja jej potrzebowałem. Ale jeszcze nie była gotowa, by przyjąć moje wsparcie. Sfrustrowany towarzyszyłem jej w obchodzie na pediatrii, a potem na oddziale intensywnej opieki. Byłem w pobliżu, gdy rozmawiała z rannymi dziećmi i ich rodzicami, czytała karty zdrowia, zapisywała zalecenia i war- czała na pielęgniarki. Warczała na nie nie dlatego, że była zdenerwowana, zrozpaczona po śmierci Petera. Po prostu Adrienne była sobą. Martwiło mnie, że zachowywała się... normalnie. Pielęgniarki natomiast byłyby zmartwio- ne, gdyby pani doktor zachowywała się inaczej niż zwykle. Kiedy skończyła obchód i zabrakło jej pretekstów, żeby nie wracać jesz- cze do domu, pozwoliła mi się zawieźć swoim minivanem na Spanish Hills. Po drodze próbowałem nakłonić ją do rozmowy. - Może później - powiedziała. Lisa była z Jonasem w centrum. Przywiozła ciepłe rogale od Moe i przy- witała nas w drzwiach pięknie pachnącym zaproszeniem na gorący posi- łek. Adrienne odmówiła. Lauren zauważyła przyjazd furgonetki i dwie minuty później zastukała do drzwi. Uścisnęła sąsiadkę. Wszyscy mówili- śmy jakieś banalne rzeczy, o których szybko się zapomina. Kiedy znów przytuliłem Adrienne, kilka moich łez kapnęło jej na włosy. Uśmiechnęła się smutno i dotknęła mojego ramienia. Patrzyłem, jak zabiera zaspanego Jonasa z rąk Lisy i idzie razem z nim na górę, do sypialni, żeby odpocząć. Ona i jej dziecko. - Nie chcę spać za długo. On mnie obudzi - powiedziała, jakby musiała się przed nami tłumaczyć. - Zostaniesz, Lisa? - dorzuciła i wbiegła po scho- dach. Tak, wbiegła. Ze zwykłą niewyczerpaną energią. Zeszła po południu. Jej dom powoli wypełniał się przyjaciółmi. Tego dnia kilkadziesiąt osób przyszło, żeby pobyć z Adrienne i uczcić pamięć Petera. Znałem mniej więcej połowę gości, a kilkoro uważałem za dobrych przyjaciół. Przyszła Diana, moja współpracownica, i jej mąż Raoul. Dwaj partnerzy Adrienne z urologii. Nasz sąsiad. Wielu odwiedzających przy- niosło jedzenie. Gości było coraz więcej, więc Adrienne zeszła do piwnicy Petera po wino. Jestem pewien, że Peter nie pochwaliłby jej wyboru. Nie podałby piętnastoletniego talbota do rogali, wędlin, sałatek i zapiekanek. Tuż przed zachodem słońca, kiedy promienie zaczęły muskać grube chmu- ry ponad górami, Lauren i ja, trzymając się za ręce, wróciliśmy do domu. Adrienne nie chciała przyjść do nas na kolację. Powiedziała, że musi pobyć sama. L auren usiadła przed telewizorem i przestało do niej docierać cokolwiek poza telewizyjną premierą przeciętnego filmu z Meg Ryan w roli głównej. Zrobiłem herbatę i postawiłem małą miseczkę galaretek o smaku mai tai na kanapie. Sam skuliłem się w moim ulubionym zielonym fotelu i oddałem się lekturze książki Zabójstwa na tle seksualnym: wzory i motywy z zapałem, o jaki się wcześniej nie podejrzewałem. Prócz tego tomu, autorstwa Burges-sa, Douglasa i Resslera, miałem jeszcze całą reklamówkę materiałów, które Sam Purdy zostawił na progu domu. Wśród nich znajdowały się rządowe dokumenty dotyczące psychologicznych profilów groźnych przestępców. Większość przygotował Wydział Wspomagający Dochodzeń FBI w Quanti- co. Sam dorzucił kilka pozycji z prywatnego księgozbioru: Cień śmierci Gins- burga, Więcej niż morderstwo Philpina i Donnelly'ego, Pogromców potworów Resslera i Schactmana oraz całą masę przedruków z biuletynu „Egzekwowa- nie prawa" i innych pism policyjnych. Przeczytałem zapisy rozmów z seryjnymi zabójcami. Przeczytałem sło- wa Teda Bundy'ego, wykręty Davida Berkowitza, teorie na temat wycho- wania Jeffreya Dahmera i wściekłości Dusiciela z Bostonu. Przeczytałem o zbrodniach popełnianych przez morderców zorganizowanych oraz o cha- osie, jaki pozostawiali nie zorganizowani. Przeczytałem o maltretowaniu dzieci w najgorszych rodzinach i o maltretowaniu dzieci w rodzinach wzo- rowych. Obejrzałem zdjęcia z miejsc zbrodni przedstawiające sceny tak brutal- ne, że niemal drętwiałem. Niemal. Znowu stałem się uczniem. Nigdy nie byłem w tym najlepszy. Ale z wła- snej woli zstąpiłem w świat bardziej okrutny, niż można to sobie wyobra- zić. Pochłonął mnie. Kiedy Lauren była zmęczona, jej głos stawał się chropowaty. Przywo- dził wtedy na myśl wysypaną żużlem ścieżkę, tylko łagodniejszą i bardziej lepką, tak jakby jej powierzchnię posmarowano miodem. Podczas tych rzad- kich okazji, kiedy była jednocześnie rozmowna i bardzo zmęczona, lubiłem słuchać jej mruczenia. Wydawało mi się niezwykle pociągające, a zarazem matczyne. Czasami opóźniałem porę snu tylko po to, żeby mówiła chwilę dłużej. Tego wieczoru jednak miałem mieszane uczucia, ponieważ słodki chropowaty głos śpiewał kołysankę rozpaczy, która przypominała mi żało- bę-nieżałobę Adrienne po zmarłym mężu. W sypialni było chłodno, a Lauren zwykle spała nago. Chorowała na stwardnienie rozsiane i przeważnie obawiała się gorąca. Tej nocy jednak otu- liła się kołdrą aż po brodę. Leżała twarzą zwróconą do mnie, z atramentowy- mi włosami rozsypanymi na poduszce. Kilka kosmyków ułożyło się tak, jak- by rozwiała je bryza. Wiedziałem, że sen był blisko, niby łagodna bestia krył się w ciemnościach, czekał na najmniejszą szczelinę, przez którą mógłby się wśliznąć i uwięzić Lauren na noc. Wiedziałem też, że gdybym chciał, mógł- bym odpędzić sen pocałunkiem. Wolałem zaczekać. Gdzieś w środku zda- nia -jakiejś cierpkiej uwagi na temat postanowienia Adrienne, aby wycho- wać Jonasa tak, jakby miał oboje rodziców - powieki Lauren zamknęły się. Stała się zakładniczką snu. Pocałowałem ją w ramię i oparłem się na dwóch poduszkach. Wróciłem do lektury. Po godzinie doszedłem do wniosku, że określenie „psychopata seksualny" było najbliższe prawdy. W leżących dookoła książkach, groźnych wielokrotnych morderców nazywano też inaczej, najczęściej mówiono o nich „seryjni zabójcy". Ale to wydało mi się nieodpowiednie. Niekoniecznie złe, po prostu wprowadzają- ce w błąd. Określenie „seryjny zabójca" akcentowało powtarzalność i liczbę zbrodni. To tak, jakby przy puszczaniu kaczek, o kamieniu raz po raz odbija- jącym się od tafli wody powiedziano, że powoduje serię plusków. Lauren przestraszyła mnie. - Kończysz już? - spytała zachrypniętym głosem z otchłani snu, który próbowała przezwyciężyć. - Tak. Mam tylko kłopot z terminologią. Nie podoba mi się określenie „seryjny zabójca". - O czym ty mówisz? Która godzina? - Za bardzo skupia się na powtarzalności. - Tu wykorzystałem porówna- nie z puszczaniem kaczek. - Akcentowanie powtarzalności nie oddaje istoty sprawy. Mnie jako psychologa nie interesuje to, że ci wykolejency popełniają najpierw jeden okrutny mord, a potem następny i następny. Do diabła, po trzech godzinach czytania tych wypocin tylko to jedno ma w ogóle jakiś sens. Seryj- ność wielokrotnych zabójstw, ich powtarzalność, wynika z tego, że dla mor- dercy jego czyn jest swego rodzaju zaspokojeniem. Tyle wiadomo. - Zaspokojeniem? - Oczywiście. Zabójca odczuwa zadowolenie, osłabienie napięcia, sa- tysfakcję, mniejszy przymus realizacji jakiejś fantazji. I odtąd, z psycholo- gicznego punktu widzenia, nie trzeba specjalnie się gimnastykować, żeby zrozumieć pragnienie powtórki. A nawet potrzebę powtórki. Wyjęła ciepłą rękę spod kołdry i dotknęła mojego ramienia. - To wspaniale. A teraz, proszę, idź już spać, dobrze? Będziesz głów kował nad tym jutro. Puściłem jej prośbę mimo uszu - egoizm nie pozwalał mi teraz prze- rwać. - Jeszcze tylko minutkę. Bo widzisz, najdziwniejsze jest to, że ci face ci, którzy robią to znowu i znowu, naprawdę czerpią z tego satysfakcję, na prawdę czują się spełnieni. Jeśli mam pomóc Samowi przygotować profil mordercy Petera, właśnie na tym powinienem się skupić. Muszę odkryć, dla czego ten gość odczuwał zadowolenie. I który etap morderstwa podobał mu się najbardziej. Lauren podciągnęła kołdrę. - W porządku. W takim razie powodzenia. Dobranoc. - Dobranoc. Kocham cię. Wróciłem do lektury. Dowiedziałem się, że akt morderstwa jest często skutkiem ubocznym, a nie nieodzownym elementem scenariusza. Nieodzowna jest wizja przed popełnieniem morderstwa. Nieodzowne są tortury. Nato- miast samo morderstwo... Czasami to tylko pewny sposób na uciszenie je- dynego świadka wizji i tortur. Czas płynął. Przewracałem kolejne strony. Lauren odwróciła się do mnie i osłoniła oczy dłonią. Domyśliłem się, że tym razem nie spała już od jakie- goś czasu. Miękki ton głosu znikł. - Jutro - powiedziała. - Zrobisz to jutro. Idź spać. - Posłuchaj mnie jeszcze tylko przez chwilkę. Proszę. - Chciałem, żeby mi się sprzeciwiła, pomogła zebrać myśli. - Nie. Albo idziesz spać, albo zabierasz to gdzie indziej. Trzymanie tego na łóżku to zbyt dziwaczne, nawet jak dla mnie. Wiedziałem, że nie zasnę od razu, ale posłusznie zrzuciłem papiery na podłogę i zgasiłem światło. Czułem tętno i płytki oddech nagiej kobiety, którą bardzo kochałem. Niestosowność takich myśli była zatrważająca. Peter, czy mnie słyszysz? Kto to zrobił? Zaprowadź mnie do niego. Przesunąłem się i pocałowałem Lauren w policzek. Dotykałem warga- mi jej ciepłego ciała, aż się poruszyła. Tej nocy jej ruch miał ogromne znaczenie. W końcu zasnąłem i nie śniłem o mordercach i gwałcicielach. 2 Godzina amatora A drienne nie należy do spokojnych ludzi. W porównaniu z nią mucha uwięziona między szybami wydaje się powolna. Więc mimo że spełnienie jej prośby i wybranie się z nią na kawę do centrum handlowego mogło się wydawać ustępstwem porównywalnym z przedstawieniem Śpioszka albo Gapcia dilerowi, który mógł dostarczyć krasnoludkom całą górę psychotro- pów, poszedłem za głosem przyjaźni i współczucia. Poprosiła mnie o to we wtorek, dzień po pogrzebie Petera. W niedzielę Sam Purdy i jego partnerka Lucy Tanner długo przesłuchiwali Adrienne. Na resztę dnia, żeby odzyskać równowagę, zamknęła się w domu z Jonasem i Lisa. Poniedziałek przyniósł konieczność przetrwania nabożeństwa i po- grzebu. Musiała zająć się rodziną, swoją i Petera, i moim zdaniem doskonale się wywiązała z tego zadania, ani na chwilę nie przestając być Adrienne. Można by ją nazwać stoicką i kompetentną, zawsze sarkastyczną, a od czasu do czasu prawie nieuprzejmą. Adrienne wiedziała, że pomagam Samowi Purdy'emu w stworzeniu psy- chologicznego profilu mordercy, który pozostawił jej męża na scenie teatru Boulder, aby się wykrwawił na śmierć. Kiedy po raz pierwszy wspomniałem jej o tym, zareagowała tak, jak się tego po niej spodziewałem. - Kto? Ty? To policja nie ma nikogo, kto się na tym zna? Choć trochę? Zapewniłem ją, że policja nie zamierza poprzestać na moich amator- skich wysiłkach. Doświadczeni eksperci z FBI mieli w Quantico przygoto- wać własny profil mordercy Petera. - W takim razie po co tracić czas na amatorszczyznę, Sherlocku? Może postanowiłeś zostać stażystą? Praktykantem? - Sam chciał mieć drugą opinię. Wiedział, że dostanie profil z FBI. Uznał, że ja będę tym szczególnie zainteresowany. W końcu przyjaźniłem się z Pe- terem. Poza tym ja widziałem miejsce zbrodni, a ludzie z FBI nie. Dlatego Sam uznał, że dowie się ode mnie czegoś ważnego, zanim przyjdzie osta- teczna opinia od federalnych. - Spojrzałem na nią, żeby sprawdzić, jak na to zareagowała. Nie wyglądała na przekonaną, więc zmieniłem strategię. - Prze- cież jestem inteligentny, Adrienne. W tym, co robię, jestem równie dobry jak ty, w tym, co ty robisz. Ludzie często przychodzą do mnie po pomoc i, możesz mi wierzyć albo nie, zwykle są wdzięczni. Zmroziła mnie spojrzeniem ciemnych oczu. - Nie masz pojęcia, co to prawdziwa wdzięczność, kochany - zaśmiała się. - Jeśli pomożesz komuś wyjść z depresji albo nawet zestawisz złamaną rękę, spotkasz się z „wdzięcznością". Ale jak naprawisz facetowi fiuta, zy skasz przyjaciela na całe życie. Wierz mi, to dopiero jest wdzięczność. Już ja coś o tym wiem. Adrienne i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Dziesięć lat temu, kiedy wprowadziła się do ogromnego domu w sąsiedztwie - do dawnego lokum byłej właścicielki mojego domu - początkowo witaliśmy się z daleka. Opi- nię o ludziach Zachodu wyrobiła sobie chyba na podstawie Johna Wayne'a i Ronalda Reagana. Przez kilka nieprzyjemnych tygodni nasze domy dzieliły nie tylko wy- sypany żużlem szeroki podjazd i duża różnica w cenie, ale też skrępowanie spotęgowane starą dobrą nieufnością i obojętnością. Peter natomiast przyjechał z Zachodu na Wschód i jakby w ogóle nie zauważył żadnej granicy. Był dla Adrienne ideałem człowieka Zachodu. Po- znali się, gdy ona studiowała medycynę, i jakimś cudem zakochali się w so- bie. Kiedy skończyła staż, poszli na kompromis - wybrali Boulder, gdzie Adrienne miała otworzyć praktykę. Gdyby mieli żyć na Zachodzie, Adrienne wolałaby zamieszkać w prawdzi- wym zachodnim mieście - dla niej wybór ograniczał się do Chicago i, z przy- czyn, których nigdy nie zrozumiem, do Portland. Peter chciał mieszkać blisko gór. Adrienne udało się znaleźć tylko jedno miejsce, które odpowiadało obojgu: Front Rangę w Górach Skalistych. Nie musiała się szczególnie starać, żeby za- proponowano jej pracę na nowo otwartym oddziale urologii w Boulder. Kiedy już jako małżeństwo wprowadzali się do domu na wzgórzu, by- łem jeszcze kawalerem. Adrienne szybko zaangażowała się w „naprawianie fiutów", jak czasem nazywała swój zawód. Być może byliśmy w równym stopniu cyniczni, a może po prostu doszła do wniosku, że jestem idealnym odbiorcą jej ironicznych uwag - w każdym razie między mną i Adrienne wkrótce zrodziła się więź wykraczająca daleko poza to, co nas różniło: płeć, środowisko, religię, pochodzenie. Ogromnieją lubiłem i bardzo martwiło mnie, że od tragedii w teatrze nie rozmawialiśmy szczerze dłużej. Między innymi dlatego zgodziłem się postawić jej kawę. Wybrała kafejkę Chucho's. Aby się tam dostać z mego biura na zachod- nim krańcu Walnut, musieliśmy minąć kawiarnie Trident, Peaberry, Book End i jeszcze kilka knajpek w centrum handlowym. Nie miałem nic przeciw- ko spacerowi. Chciałem tylko wybadać jej nastrój. - Dlaczego Chucho's? - spytałem. - Bo tam nie traktująpicia kawy, jakby to był jakiś nowy rytuał, i dlate- go, że nie przesiadują tam tłumy ludzi z tatuażami, których nie rozumiem, i metalem świecącym na każdym widocznym skrawku skóry. Spacer cztery przecznice dalej tylko po to, aby uniknąć najnowszych trendów w modzie... W Boulder nie zawsze się to udawało, ale dla Adrien- ne nie było zbyt wysokiej ceny za spokój. Arkady centrum handlowego zakotwiczonego w środku miasta tonęły w kwiatach, zwiastując wczesną wiosnę. Podziwialiśmy odgrodzone cegla- nymi murkami pułki tulipanów. Pąki na drzewach zaczynały pękać bladozie- loną obietnicą końca zimy. Adrienne wypiła swoje podwójne espresso po europejsku, stojąc przy lakierowanym barze, który sięgał jej do piersi. Wrzuciła dwie kostki cukru do najlepszej kawy Chucho's i wypiła ją trzema łykami. Nadzieja na to, że posiedzę z przyjaciółką przy filiżance kawy znikła wraz z ostatnią czarną kroplą w kubku Adrienne. - Przejdźmy się - powiedziała. Poprosiłem o kawę na wynos. Adrienne skręciła na zachód tak pewnie, jakby zmierzała w jakimś określonym celu. W odległości czterech przecznic od centrum Boulder na horyzoncie na- gle pojawiają się góry. Kiedy słońce jest wysoko na niebie, a drzewa dopiero okrywają się zielenią, Góry Skaliste przykuwają wzrok: wyznaczają hory- zont i zmuszają, żeby spojrzeć w niebo. Tysiące kilometrów dalej ocean rów- nie usilnie każe nam patrzeć w kierunku horyzontu: wszystko wtedy wydaje się ograniczone i bezgraniczne naraz. - Jesteś cierpliwy. Doceniam to. Czekasz, aż sama zacznę mówić. Adrienne umiała czasem zupełnie mnie rozbroić. Uścisnąłem jej dłoń. - Bardzo za nim tęsknię, Ren. Trudno mi sobie wyobrazić, jak ty się czujesz. Wysunęła dłoń z mojej i dotknęła powieki. - Byłam przygotowana na jego śmierć, Alan. Naprawdę nigdy nie są dziłam, że zostanie ze mną tak długo. Ale zawsze myślałam, że zabiorą go te cholerne góry. Lawina, wypadek podczas wspinaczki, górski potok, głupi grizzly. Nie wiedziałam, co tam, w górze, na niego czeka, ale myślałam, że tam zginie. Chciał umrzeć w górach. Jestem pewna. Żartowaliśmy nawet na ten temat, pytałam, która góra będzie moim wdowim szczytem. Potem uro dził się Jonas. Jonas wszystko zmienił. Skinąłem głową przeświadczony, że potwierdzam uniwersalną prawdę o wpływie dzieci na życie dorosłych. Zauważyła to i natychmiast zaprzeczyła. - Nie jestem w nastroju do frazesów. Słuchaj uważniej. Wszystko za częło się niby żartem, wiesz? Jonas. Jego imię. Kiedy byłam w ciąży, mówi łam o sobie „wieloryb". A Jonasa, który jeszcze wtedy żył we mnie, nazy waliśmy „Pinokiem". Ale w Biblii Jonas to człowiek, który rodzi się po raz drugi. Właśnie to podobało się Peterowi. Nie same narodziny dziecka, tylko szansa na odrodzenie. Podejście Petera zaskoczyło nas wszystkich. Mnie chyba najbardziej. Sądziłam, że Jonasem będę się cieszyła sama. - Chyba nie rozumiem, o co ci chodzi. Nie zwróciła uwagi na moje słowa. - Aż do narodzin Jonasa śmierć miała być dla Petera wydarzeniem. Przy puszczam, że interesującym. Tak jak wejście na pięciotysięcznik albo ty dzień spędzony na skałkach. Mam wrażenie, że traktował ją jak coś, co się po prostu miało zdarzyć. Sam wiesz, jaki był Peter. Wciąż o tym mówił. O śmierci, o sensie życia, takie tam egzystencjalne chrzanienie. Na przy kład, kiedy rozpakowywał zakupy, ucinaliśmy sobie pogawędkę na temat gnicia. Tak jakby jogurt miał kosmiczny wymiar. Skinęła ręką komuś, kto pomachał do niej z przeciwnej strony Broad- wayu, a potem spojrzała na swoje maleńkie stopy. - Dla Petera małżeństwo ze mną nie było powodem, żeby nie umierać. Kwestie w rodzaju „Nie mógłbym bez ciebie żyć" albo „Adrienne mnie po trzebuje, już nie mogę się wspinać, bo to zbyt niebezpieczne" były nie w je go stylu. Peter nie był romantykiem. I nie chciał, żebym się od niego uzależ niła. Nie dbał o pieniądze, ale zawsze namawiał mnie, żebym zarabiała tyle, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Nigdy nie mogłam liczyć na jego pieniądze. Dlatego nie żądał wiele za to, co robił. Nie chciał, żebym się przyzwyczaiła do bogactwa i czuła zbyt pewnie. Tak jakby od początku wiedział, że niedłu go stąd się wymelduje. Myślę, że na swój sposób mnie chronił. - On cię kochał, Adrienne. Uniosła ciemne brwi. - Jesteś słodki. Czasami naiwny, ale słodki. Problem nie polega na tym, czy mnie kochał, czy nie. Wiem, co mnie z nim łączyło. Chciałam z tobą porozmawiać o tym, jak się zmienił po narodzinach Jonasa. Coś musiało się z nim stać, żeby pozwolił komuś, żeby go potrzebował. Bo właśnie Jonasowi pozwolił. Wciąż nie rozumiem tej... przemiany. A bardzo bym chciała. To część mojego pożegnania. A może nawet to wszystko, czego potrzebuję, żeby się z nim pożegnać. Czy to nie brzmi głupio? W czasie naszej rozmowy światła zmieniły się na zielone, potem na czer- wone, w końcu na żółte. W tle słychać było szum ulicy. Rozpraszały mnie głosy rozmowy obok - policjant próbował wyjaśnić pulchnej pani z jamni- kiem na krótkim złotym łańcuszku, dlaczego nie można wprowadzać psów do centrum Boulder. - Nie - odparłem - to wcale nie brzmi głupio. - To dobrze. W takim razie pomóż mi - poprosiła Adrienne. - Sama nie mogę się teraz tym zająć. Nie mam siły. Nie mam czasu. Nie chcę nic zmieniać w życiu Jonasa. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. - Wiesz, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, Ren. Oboje z Lauren ci pomożemy. Przeszła na drugą stronę ulicy, poszedłem za nią. - Chyba nie wyraziłam się jasno. Nie chodzi mi o to, żeby móc pogadać z przyjaciółmi tak jak teraz. Oczywiście potrzebne jest mi wasze wsparcie. Naprawdę. Ale chciałam prosić cię o coś, na czym bardzo mi zależy. O wiel ką przysługę. - O przysługę? Nie ma sprawy. Zrobię, co tylko mogę. Wiedziała, że wciąż jej nie rozumiem, ale to jej nie zniechęciło. - Dobrze. Pomóż mi się dowiedzieć, dlaczego przez te wszystkie lata, kiedy Peter szukał śmierci, nie zginął. I dlaczego, gdy w końcu zapragnął żyć, nie mógł. - Dlaczego teraz, Ren? Dlaczego nie zaczekasz? - Bo za dobrze znam rodzinę Petera. Jeżeli nie zajmę się tym teraz, pozwolą, żeby czas zatarł wszystkie ślady. Teraz powinnam zobaczyć to, czego Peter nie chciał mi pokazać. Chcę wiedzieć, co po sobie zostawił. Chcę wiedzieć, co go ukształtowało. - Przerwała na chwilę. - I chcę wie- dzieć, czy Jonas wciąż ma rodzinę. Czy jesteśmy tam mile widziani. W izyta Adrienne w moim biurze i jej prośba o pomoc mile mnie zaskoczyły. Kiedy kilka godzin później o pomoc prosił mnie Sam Purdy, przypominało to bardziej wezwanie. Sam przyszedł do mnie do domu. Miał wprawdzie wolny dzień, ale w wy- padku detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie morderstwa „wolne dni" istnieją tylko na papierze. Sam zgodził się pojechać do Denver w godzinach szczytu tylko ze względu na mój napięty grafik. Tego dnia do piątej przyj- mowałem pacjentów. Kiedy powiedziałem Samowi, że mogę się z nim umó- wić o wpół do szóstej - a nie o drugiej, tak jak chciał - najpierw zasugero- wał, żebym odwołał „te cholerne wizyty", bo moglibyśmy wtedy pojechać do Denver i wrócić, zanim autostrada zupełnie się zakorkuje. Objazdowa broadwayowska produkcja Miss Saigon w następny week- end kończyła dwumiesięczny przystanek w teatrze Buell. Sam uznał, że za- nim trupa przeniesie się do Seattle, powinienem zapoznać się ze szczegóła- mi poprzedniego morderstwa, które miało miejsce właśnie w Buell. Dokonano go na scenie z dekoracjami do Miss Saigon prawie pięć tygodni przed śmier- cią Petera. Sam twierdził, że aby zrozumieć szczegóły, z których większość trzymano w tajemnicy, powinienem zobaczyć, jak wyglądała produkcja Mm Saigon w Buell, włączając w to scenografię. Po prawie godzinnej podróży znaleźliśmy się w centrum Denver. Skrę- ciłem w wąwóz bocznej uliczki ocienionej gigantycznymi budynkami Cen- trum Sztuki. Liczne teatry i sąsiedni parking tworzyły ogromny kompleks. Łączył je ogromny korytarz z betonu, kamieni i cegły. Meandryczne pasaże przykrywało sklepienie z aluminium i szkła, które miało przypominać Gale- rię w Mediolanie. Nie przypominało. Sam powiedział mi, gdzie zaparkować. Biura administracji kompleksu mieściły się na końcu źle oznakowanego i mało zachęcającego korytarza, który prowadził z poziomu chodnika w gó- rę, a i tak kończył się w piwnicy. Poszedłem za Samem do drzwi. Czekając, aż ochrona wpuści nas do sąsiedniego holu, zgadywałem, że znajdujemy się gdzieś w trzewiach kompleksu, pewnie pod budynkiem z jasnej cegły miesz- czącym salę koncertową Boettcher, siedzibę Orkiestry Symfonicznej Denver. Rury kanalizacyjne, przewody wentylacyjne i elektryczne, grube - przypo- minające węże - biegły po ścianach we wszystkich kierunkach. Podłogę po- krywało zniszczone linoleum. Panel alarmu przeciwpożarowego rozmiarów małej tablicy ogłoszeniowej stanowił jedyną ozdobę pomieszczenia. Wizja wspaniałej podróży po świecie teatru zaczęła się sypać w gruzy. Portier przywitał nas, nie podnosząc głowy. Był zaabsorbowany walką z komputerem i najwyraźniej pomagało mu w tym zsuwanie okularów na sam czubek długiego, chudego nosa. Jego biurko stało za grubą szklaną szy- bą. Pomyślałem o obu morderstwach, o wzmocnionej ochronie i zacząłem się zastanawiać, czy praca w teatrze nie jest przypadkiem bardziej niebez- pieczna, niż mi się zdawało. Po minucie albo dwóch obaj z Samem równocześnie odwróciliśmy się na dźwięk kroków niosących się echem po szerokim korytarzu. Czarnoskóry mężczyzna, przynajmniej dziesięć centymetrów wyższy ode mnie, a sam mam metr osiemdziesiąt pięć, szedł w naszą stronę długim, majestatycznym kro- kiem. Wzrok miał wbity w podłogę, a dłonie schował w kieszeniach spodni eleganckiego garnituru. Miał ogoloną głowę. W świetle jarzeniówek skóra na czaszce błyszczała jak wypolerowana miedź. Miała niemal ten sam kolor, co buty mężczyzny. Nagle nieznajomy podniósł wzrok, jakby przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Uśmiech, który rozjaśnił jego twarz, był ciepły jak piasek latem. - Sam, jak miło znów cię widzieć - powiedział, wyciągając obie dłonie na powitanie. Jedną ujął wyciągniętą rękę Purdy'ego, a drugą ścisnął go za ramię. Górną wargę mężczyzny ocieniały rzadkie wąsy, a w ciemnych oczach połyskiwały jaśniejące plamki. Zahipnotyzował mnie jego głos. Szorstki i władczy, bez śladu akcentu. Gdyby czytał wersety Koranu, kusiłoby mnie, żeby zmienić wiarę. Każde słowo padało w odpowiednim czasie. Miałem wrażenie, że ten człowiek ni- gdy się nie spieszy. Pewny siebie, ale nie arogancki. Jeszcze nie znałem jego imienia, a już go lubiłem. Byłem we wspaniałym nastroju. Pełny obiektywizm. Idealny, żeby zająć się śledztwem w sprawie morderstwa. - Poznajcie się. Charles Chandler, Alan Gregory. Doktor Alan Grego- ry. - Nie byłem pewien, czy Sam wypowiedział tytuł z sarkazmem. - Mów mi Charley. Miło cię poznać, Alan. - Odwrócił się i ruszył w stro- nę, skąd przed chwilą przyszedł. Poczułem, że kładzie mi rękę na plecach i delikatnie mnie popycha. - Jeśli chcesz zobaczyć scenę, tak jak wyglądała, kiedy zamordowano Lonniego, musimy się trochę pospieszyć. Niedługo po- jawią się technicy, żeby przygotować dzisiejsze przedstawienie, i wszystko poprzestawiają. Poprowadził nas korytarzem, a potem w górę schodami do kuluarów sali koncertowej. Stamtąd poszliśmy łącznikiem, w którym znajdowały się kio- ski z przekąskami i bar, a potem korytarzem w górę do wspaniałych kulu- arów Buell. Wyżej były antresole i balkony zawieszone ponad przestronnym holem. Wiodące tam schody tonęły w powodzi światła. Charley zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami prowadzącymi na widownię. - Chcę się tylko upewnić Sam, czy na pewno mam pokazać wszystko jeszcze raz? Wiem, że wcześniej przerabiałeś to z Dale. - Nic dotąd Alanowi nie mówiłem, Charley. Chcę, żeby zobaczył to samo co ja. Pokaż mu całe przedstawienie. Wszystko. Charley skinął głową i uśmiechnął się. Otworzył drzwi i puścił nas przo- dem. Weszliśmy na widownię od tylu. Salę oświetlało tylko światło wpada- jące z kuluarów. Słabło w miarę jak Charley zamykał drzwi, aż w końcu zupełnie znikło. Nie widziałem nawet własnych rąk. A naprawdę próbowałem je zoba- czyć. - Właśnie tak wyglądał teatr tamtego wieczoru. Było ciemno. Bardzo ciemno. - Głos Charleya Chandlera zabrzmiał tak, jakby mówił przez mega fon. - Jeśli kurtyna idzie w górę o czasie, przedstawienie Miss Saigon koń czy się około dziesiątej czterdzieści. Większość aktorów i ludzi z obsługi wychodzi bardzo szybko, jeszcze przed jedenastą. Ostatni opuszczają teatr piętnaście minut później. Góra dwadzieścia. Nie widziałem, tylko słyszałem, jak Charley odwraca się i popycha skrzy- dło drzwi. Poczułem ulgę, gdy na widownię wpadł strumień światła z kulu- arów. - Tędy, proszę - powiedział nasz przewodnik i poprowadził nas szero kim przejściem między siedzeniami. Zeszliśmy po schodkach, minęliśmy dwoje drzwi i znaleźliśmy się w kolejnym ciemnym pomieszczeniu. Teatr przypomi nał labirynt i chyba to właśnie chciał nam pokazać Charley Chandler. Tym razem w pomieszczeniu nie panował atramentowoczarny mrok. Rozmieszczone wysoko na suficie w piętnastometrowych odstępach reflek- tory dawały słabe niebieskie światło, które wydobywało z ciemności jakieś kształty albo sterczące z podłogi, albo wiszące w powietrzu niczym zjawy. Charley sięgnął za kilka dużych kanciastych przedmiotów, które - jak się domyślałem - były skrzyniami. Niebieskie światła znikły. Zapadła ciemność. Z odległości kilku kroków dobiegł mnie głos Char- leya. - Jesteśmy teraz na scenie. A dokładnie za kulisą po lewej stronie. Pa trząc od strony widowni, jesteśmy po prawej. Buell zaprojektowano tak, że lewa kulisa jest znacznie większa niż prawa. Te duże drzwi za nami - z po wrotem włączył niebieskie światła, ledwie wydobywające z ciemności kształt dwojga drzwi jakieś trzy metry za nami - prowadzą prosto do ładowni. Mo żemy opuścić na scenę dwa prospekty jednocześnie. Zaczekajcie chwilę i ni gdzie nie odchodźcie. Zapalę światła, żebyśmy mogli swobodnie się poru szać. W ciemnościach scena to zdradliwe miejsce. Liczyłem oddalające się kroki. Cztery. Sam zachowywał się tak cicho, że nie byłem pewien, czy wciąż z nami jest. Dwa razy widzieliśmy z Lauren Miss Saigon. Raz w Nowym Jorku, kie- dy mieszkała tam w czasie leczenia, i raz w Buell. To był drugi tydzień po premierze. Zaledwie sześć tygodni temu. Mieliśmy miejsca w dwudziestym rzędzie po lewej stronie widowni. W górze błysnął rząd jasnych reflektorów. Czarne podłogi, scena i ścia- ny były zupełnie matowe. Zdawały się pochłaniać światło. Nagle zobaczy- łem, że ciemna jaskinia kryła mnóstwo kształtów i kolorów. Rozpoznawałem elementy dekoracji zajmujące każdy skrawek sceny. Spora część ambasady amerykańskiej w Sajgonie stała tuż obok chat wietnamskich wieśniaków i taj- landzkiego burdelu. Wszystko zostało rozłożone na części - przypominało plątaninę kończyn manekinów. Dokładnie nad głową miałem klatkę dla tancerek go-go, a przed oczami afisz GORĄCY TOWAR DLA KOCHANKÓW. - Weszliśmy na scenę z tej strony - odezwał się Charley - bo chciałem, żebyś się przekonał, jak trudno poruszać się w tym labiryncie w ciemno ściach. Zwłaszcza jeśli nie zna się rozkładu dekoracji przy tak skomplikowa nej produkcji jak Miss Saigon. Gdy zabójca zaczął działać, światła były zga szone. Scena i kulisy są zastawione dekoracjami. Trudno znaleźć wyłączniki. Komuś, kto nie wie, gdzie się znajdują, zabrałoby to pół nocy. Zdumiewała mnie liczba gratów. - Nie miałem pojęcia, że na scenie jest tego aż tyle. - Kulisa po przeciwnej stronie jest tak samo zapchana. A podczas tego przedstawienia wykorzystuje się więcej sztankietów i prowadnic niż przy innych produkcjach objazdowych. - Co to są sztankiety? - To takie specjalne mechanizmy, ciężkie stalowe pręty podtrzymujące w górze dekoracje. Można je opuszczać prosto na scenę. Widziałeś sztukę? - Tak. - Pamiętasz ogrodzenie ambasady? Wisi nad sceną i zjeżdża na miej- sce, kiedy jest potrzebne. Jest umocowane na takim właśnie sztankiecie. Ste- ruje się nim za pomocą staroświeckiego systemu obciążników. Część sztan- ki et jest sterowana elektronicznie -kurtyna, przezroczyste zasłony, tego typu elementy. Za chwilę zobaczysz galerię techniczną. - A prowadnice? - System prowadnic i lin jest napędzany przez motor. Podnosi on i opusz- cza dekoracje wiszące nad sceną. - Wskazał na mnóstwo zawieszonych nad kulisą elementów. - Kiedy odpowiedni element jest opuszczany, technicy ręcznie naprowadzają go na coś w rodzaju noży wystających z prowadnic. Te noże... - Jak to noże? - Ciężkie żelazne pióra przymocowane do lin pod sceną. Wchodzą w spe- cjalne wpusty w dekoracjach. Kiedy te noże są ciągnięte pod sceną, frag- ment dekoracji przesuwa się wzdłuż prowadnic. Ustawienia noży, a co za tym idzie także dekoracji, są programowane przed przestawieniem. Steruje nimi komputer. Charley podszedł do mierzącego około sześciu metrów blatu zastawio- nego sprzętem elektronicznym, klawiaturami i monitorami komputerowy- mi. Na scenę prowadziły stąd trzy schodki. - Jeden komputer zawiaduje dekoracjami na scenie i tymi, które usta wia się za pomocą systemu prowadnic. Drugi komputer, ten tutaj, steruje motorami sztankietów i prowadnic, które nie zostały przestawione na stero wanie ręczne. Przy tej produkcji niektóre sztankiety kontrolowane są ręcz nie, inne przez komputer. Każdej klawiaturze odpowiadają dwa monitory, jeden pokazuje obraz przy normalnym oświetleniu, na drugim widać scenę w podczerwieni. Korzysta się z niego, gdy na scenie jest za ciemno dla ka mer wideo. Każdy z komputerów może zastąpić drugi. Ale jeśli wysiądą oba naraz, nie ma przedstawienia. Zgranie w czasie zmian dekoracji jest zbyt skomplikowane, żeby mogli tym kierować ludzie. Wyszliśmy na pustą scenę. - Zostańcie tu na chwilę. Nie ruszajcie się, dopóki znowu nie włączę świateł. - Dziesięć sekund później reflektory zgasły. Po kolejnych pięciu sekundach to samo stało się z niebieskim światłem. Sam Purdy stał obok mnie w ciemnościach. Odezwał się po raz pierw- szy, odkąd weszliśmy do teatru. - Właśnie tak ciemno było, kiedy morderca wszedł na scenę. - Szeptał, jakby się bał, że usłyszą nas niewidzialni widzowie. - Ochrona jest bezna dziejna. Jeden strażnik trzy razy obchodzi cały teren między jedenastą wieczo rem a ósmą rano. Dopiero o ósmej przychodzą pierwsi pracownicy. Założę się, że zabójca o tym wiedział. Zaczekał, aż strażnik skończy pierwszy obchód przed północą. Dopiero wtedy wszedł i rozpoczął prywatne przedstawienie. Światła znów rozbłysły. Sam i ja staliśmy z przodu sceny, tuż nad kana- łem dla orkiestry. Kanał przykryty był drobną siatką i dosłownie zapchany krzesłami i ogromnymi instrumentami. Charley zawołał nas na tył sceny. Stały tam stłoczone na niewielkiej przestrzeni za nieprzezroczystą zasłoną deko- racje do Miss Saigon. Helikopter ze sceny ewakuacji ambasady, wielki po- sąg Ho Szi Mina i wspaniały cadillac ze sceny o spełnieniu „amerykańskie- go marzenia". - Takie same mechanizmy poruszają tymi elementami - powiedział Charley. - Są za ciężkie i zbyt delikatne, żeby sterować nimi za pomocą sztankietow, dlatego wsuwa sieje na prowadnice ręcznie. To bardzo waż- na informacja. Ruszyliśmy za Charleyem za kulisę po prawej stronie, ostrożnie omija- jąc dekoracje stłoczone tak samo jak po przeciwnej stronie. Tutaj także wi- siały elementy dekoracji, a na podłodze duże fragmenty czekały na umiesz- czenie na prowadnicach. Na najdalszej ścianie znajdowały się dziesiątki lin sterujących sztankietami. Nasz przewodnik znikł za jakimiś ciemnymi drzwia- mi i pokonał dwa poziomy schodami. Ruszyliśmy za nim. Po chwili znaleź- liśmy się na galerii technicznej powyżej sceny. Dłuższą ścianę przecinały ciężkie liny, które biegły w górę w czarną pustkę nad sceną. Każda długa lina była przymocowana do ściany metalowym zaczepem imponujących roz- miarów. Nawet ktoś, kto wiedział o mechanice tak mało jak ja, mógł się domyślić, że gdy zaczep został zwolniony, gdzieś spadało coś ciężkiego. - Tutaj mamy galerię techniczną - powiedział Charley - i właśnie tu rozpoczęło się makabryczne przedstawienie. Ciszę przerwał pisk. Wszyscy trzej instynktownie sięgnęliśmy do prawe- go boku. Piszczał pager Charleya. Wyjął go z pokrowca i odczytał wiadomość. - Przepraszam. Mogę was tu zostawić na kilka minut? Sam przytaknął. - Jasne - powiedziałem. K to to jest Dale? - stojąc plecami do Sama, spytałem go o nieznane imię, które Charley wymienił, zanim zniknął. Przyglądałem się mechanizmom kontrolującym system sztankietow. Ciężkie krążki, przypominające te, jakich używają kulturyści, przymo- cowano do lin biegnących do sztankietow wysoko nad sceną. Na każdej linie wisiała inna liczba takich odważników - stanowiły, jak się domyślałem, prze- ciwwagę dla elementów wiszących po drugiej stronie sztankietu. Mecha- nizm wyglądał na bardzo prosty w porównaniu ze skomplikowanym syste- mem komputerowym, który widziałem po przeciwnej stronie. Tamto przypominało bardziej pokład statku „Enterprise" i zupełnie nie odpowiada- ło moim wyobrażeniom o teatrze. - To detektyw z wydziału zabójstw w Denver. Prowadzi sprawę tego morderstwa. Dale Hunter. Widziałeś ją w teatrze Boulder, pamiętasz? Wyso- ka, ładna. Imię bardziej odpowiednie dla faceta, co? Lucy Tanner uważa, że Dale to chluba wszystkich policjantek. Facet, który został tu zamordowany, nazywał się Lonnie. Lonnie Aarons. Słyszałem coś o Lonniem Aaronsie. Po tym, jak stał się ofiarą makabrycz- nego morderstwa, lokalne media powtarzały imię zamordowanego muzyka tak długo, aż stał się miejscowym bohaterem. Zapłacił zbyt wielką cenę za swoje pięć minut. Tak wtedy myślałem. W mediach po morderstwie Lonniego pokazywano same potworności. Od śmierci Petera nie oglądałem wiadomo- ści. Nie chciałem patrzeć na to, co zrobili mu podglądacze z kamerą. - Rozumiem, że tej policjantki z Denver nie ma z nami celowo. To waż ne, tak? Sam spojrzał na mnie, rozejrzał się i znalazł stołek, na którym mógł usa- dowić swoją pokaźną figurę. Odpowiedział mi dopiero po chwili. - Szybki jesteś, Alan. Wiesz, o co chodzi, zanim... To znaczy kilka lat temu, kiedy się poznaliśmy, uważałem cię za skończonego dupka. Myśla łem, że po prostu czasem dopisuje ci szczęście, że nie jesteś naprawdę by stry. Ale przez te wszystkie lata zdumiewałeś mnie. Zawsze można polegać na twoim wyczuciu: od razu wiesz, co jest bzdurnym chrzanieniem, a co naprawdę może okazać się ważne. To niezwykłe u kogoś, kto z własnej woli spędza tyle czasu co ty, słuchając bredni. Sam Purdy pochwalił mnie, nie odpowiadając na pytanie. Jedynym no- wym elementem w równaniu był komplement. - Dlaczego to Charley Chandler, a nie Dale Hunter jest moim przewod nikiem na miejscu zbrodni? Uśmiechnął się. - Bo Dale gówno obchodzi to, co miałbyś do powiedzenia. Prędzej za ufałaby politykowi niż psychologowi. Poza tym Charley patrzy na to z per spektywy, która wydaje mi się interesująca. Nazwijmy ją teatralną. Zarządza całym kompleksem, w związku z czym jest pewnie biurokratą, a w każdym razie biznesmenem. Ale to człowiek teatru. Skończył teatrologię na Uniwer sytecie Kolorado i zarządzanie na tutejszej uczelni. Ale jego skrywaną na miętnością są powieści sensacyjne. Dosłownie je pochłania. Zdradził mi, że właśnie pisze jedną. Prosił mnie nawet o radę w sprawie postaci detektywa, nad którą właśnie pracuje. Wiesz, to ma być bohater przez duże B. Na tym skończył. Uznał, że udzielił wystarczających wyjaśnień. - Tylko dlaczego nie ma z nami tej detektyw z Denver? - Wie, że cię tutaj przywiozłem, żebyś się rozejrzał. Wpadnie, jeśli bę- dzie miała trochę czasu. Spojrzałem przez scenę w stronę lewej kulisy. Moją uwagę zwróciły cięż- kie sztankiety wiszące w wielkiej sześciennej niszy nad przeciwległym krań- cem sceny. Dolne krawędzie dekoracji znajdowały się zaledwie metr ponad szczytem kurtyny. - Sądzisz, że Charley to rozpracował? Wie, jak zginął Lormie Aarons? - Tak mu się wydaje. Ale nie jestem pewien, czy ma rację. Potrafi za to sprawnie poruszać się po scenie i po całym teatrze. Zna się na wszystkich mechanizmach i na komputerach. Wie, czego potrzebował morderca, żeby popełnić zbrodnię. Może się mylić w szczegółach, potraktuj je więc z rezer wą. Ale kiedy mówi o teatrze, słuchaj uważnie. Dobiegł nas odgłos kroków na schodach. - Posłuchaj go. Opowie ci niezwykłą historię. Dołączył do nas Charley. Zauważyłem, że ma zapięte wszystkie guziki marynarki. - Przepraszam - powiedział. - Na czym stanęliśmy? - Na galerii technicznej - podpowiedziałem. - Powiedz mu, co o tym myślisz. O morderstwie. Jak zostało popełnio- ne - wtrącił Sam. Charley uśmiechnął się do niego ciepło. Przeszedł wzdłuż galerii i za- trzymał się dopiero na końcu. Zaczął mówić odwrócony do nas plecami. Nie usłyszałem w jego głosie cienia wahania. - Lonniego zabił ktoś znający teatr. Jeszcze nie jestem pewien, czy ta osoba ma lub miała związek z przedstawieniem Miss Saigon, czy też tylko znała tę produkcję na tyle, żeby poradzić sobie na scenie i przygotować morderstwo Lonniego. Charley odwrócił się do nas. Sam spojrzał na mnie. - Alan nie wie o morderstwie Lonniego nic ponad to, co pisali w gaze tach. Przedstaw mu to tak, jak przedstawiłeś Dale i mnie. - Nie tutaj. Chodźmy gdzieś, gdzie będzie nam wygodniej. Poprowadził nas w dół prawą kulisą i przepuścił w drzwiach prowadzą cych do dużego pomieszczenia pełnego krzeseł i kanap. - To zielona komnata - oznajmił. - Ładna - zauważył Sam, wybierając najwygodniejszy fotel. Charley nie usiadł. - Pozwólcie, że przygotuję dla was scenę - powiedział rozbawiony rolą. W oddali usłyszeliśmy samotne dźwięki fortepianu. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. C harley wymyślił to sobie następująco: - Wszystko zaczęło się od tego, że morderca zakochał się w przedstawieniu. Może nawet już wtedy, gdy wystawiano sztukę na Broadwayu. Myślę, że zanim Miss Saigon trafiła do Denver, on widział ją już wiele razy. Miss Saigon go oczarowała. Stał się jej więźniem. Dlaczego? Tu mnie macie. Muzyka w Miss Saigon jest w porządku, tylko tyle - w porządku. Za to scenografia i samo przedstawienie są bez wątpienia świetne. Czy wystarczająco efektowne, żeby chcieć je zobaczyć jeszcze raz? Tak, na pewno. Mordercy jednak nie przyciągają tylko efekty. Jest coś w temacie sztuki, może chodzi o historię miłosną, może o Wietnam... Zacząłem się obawiać, że moja wizyta w teatrze w Denver okaże się potworną powtórką tamtego ranka w teatrze Boulder. W głębi duszy wie- działem, dlaczego Sam mnie tu przywiózł. Ze zdumieniem stwierdziłem, że poznaję obcego człowieka. Mordercę. - Opowiedz nam o Lonniem Aaronsie - poprosił Sam. Charley zająknął się. Trochę wytrąciło go z rytmu to, że nie może przed- stawić wszystkiego po swojemu. - To nie Lonnie interesował mordercę. Widzicie, Lonnie... siedział w ka- nale dla orkiestry. Grał utwory do przedstawienia. Słyszałem od ludzi, że był niezwykle utalentowanym skrzypkiem. Ale brakowało mu charakteru. Ten klarnecista, który wygląda jak Fabio -jemu nie brak temperamentu. Lonnie był spokojny. Miał znajomych z orkiestry, ale nie miał wrogów ani przyja- ciół. Ktoś zauważył, że gdyby spytać o niego pozostałych członków orkie- stry, połowa uznałaby go za geja, a druga połowa za heteroseksualistę. Wła- śnie taki był Lonnie. - To dlaczego zabójca wybrał właśnie jego? - Wypowiadając te słowa, wiedziałem, że chodzi mi również o Petera, nie tylko o Lonniego. - Dobre pytanie - wtrącił Sam. - Lonnie nie zwracał na siebie uwagi. Chudy. Łysiejący. Siedział w tym cholernym kanale. Dlaczego akurat on? Charley miał gotową odpowiedź. - Ta sztuka uświadomiła mordercy jego fantazje. Kto wie, co to mogło być? Myślę jednak, że coś w przedstawieniu doprowadziło w jego umyśle do spięcia - postanowił zrealizować swoje fantazje, sprawy wymknęły się spod kontroli... i rozpętało się piekło. - Sądzisz, że morderca wybrał Lonniego przypadkowo? - spytałem. - Tak - stwierdził Charley. Sama zirytowało wolne tempo opowieści Charleya albo moje ciągłe prze- rywanie. - Mów dalej - powiedział. - Opowiedz, jak to według ciebie wyglądało. S ą w teatrze. Nie pytajcie mnie, jak się tu znaleźli, po prostu są i się nie spieszą. Nocą ochrony prawie nie ma. Pamiętajcie, że jest ciemno. Facet podchodzi prosto do włączników i zapala światła. Może na widowni. Może światła robocze. A może sceniczne reflektory punktowe. Według uznania. Potem taśma. Lonnie zostaje zakneblowany i związany taśmą. Morderca sa- dza go na stołku i przetacza na środek sceny. Potem zostawia go i wchodzi na galerię techniczną. Widzę go oczami wyobraźni. Teraz pracuje szybko, jak w MTV. Jest naprawdę podniecony, niemal podskakuje. Z trudem udaje mu się opanować, zdobywać się na cierpliwość. Bierze linę, która steruje ogrodzeniem ambasady, i kiedy dekoracja znajduje się na swoim miejscu nad sceną, mocuje sznur. Charley przerwał na moment, mrożąc mnie nieśmiałym uśmiechem. - Nadążasz? - Tak. - To dobrze. Teraz najbardziej przewrotna część przedstawienia. Ogro- dzenie chroniące ewakuujących się ludzi i amerykańskich żołnierzy przed naporem tych, którzy muszą pozostać w Sajgonie, tym razem chroni Lonnie- go Aaronsa przed oprawcą. Morderca kończy pracę na górze. Szybko scho- dzi i idzie za lewą kulisę, gdzie uruchamia komputer sterujący systemem prowadnic. Nadążasz? Przytaknąłem. - Opuszcza klatkę go-go ze sceny w Bangkoku i umieszcza ją na odpo- wiedniej prowadnicy. Idealnie. Teraz czuje się pewniej. Lonnie wciąż siedzi na stołku. Jest rekwizytem tak jak klatka. Facet wraca do komputera. Wy- starczy tylko kilka kliknięć, żeby osiągnąć cel. Klatka go-go wtacza się na scenę i zatrzymuje w odpowiednim miejscu. Tak jak to zaprogramowano. Wyobraź to sobie. Na tle wielkiego stalowego ogrodzenia siedzi przerażony mężczyzna. Jest przyklejony taśmą do stołka. To pornograficzna scena w stylu tonących w oparach trawki otrzęsin w bractwach studenckich w latach sześć- dziesiątych. - Widzisz, jakie to skomplikowane? Teraz już rozumiesz, o co mi cho- dziło? - szepnął Sam prosto do mego ucha. Przytaknąłem. - Może właśnie w tym momencie morderca zrobił sobie przerwę, co Charley? Może tu? - powiedział Sam. - Może... Ale w miarę jak urzeczywistniają się wszystkie elementy jego fantazji, facet jest coraz bliższy spełnienia. Wraca do komputera. Zmienia się w Czarnoksiężnika z Krainy Oz. - Charley podniósł głos. - Na jego roz- kaz pojawia się połowa czarodziejskiego świata, potem pokój hotelowy, w któ- rym Ellen spotyka Kim. Fragment domu prostytutki, gdzie Kim i Chris robią to po raz pierwszy - to udaje mu się wywołać. Na scenie znajdują się teraz dwa łóżka, pół sajgońskiego baru, ogrodzenie i klatka pełna striptizerek. - Jesteś psychologiem Alan, co o tym sądzisz? - spytał Sam. Osłupiały nie odpowiedziałem. Charley skwitował to cichym śmiechem przypominającym kaszel. - Szaleństwo. Psychoza. Dziwki, horror, dom i zniewaga. A w samym środku tego wszystkiego przygarbiony Lonnie Aarons. Jego oczy mówią wszystko, czego nie mogą powiedzieć zakneblowane usta. Widzisz to. Och, Peter, przebiegło mi przez myśl. Ale morderca jeszcze nie skończył z Lonniem. Nie. da da da da da da DA Z tyłu dobiegły ciche oklaski. Na twarzy Charleya pojawił się wyraz zażenowania i zawodu dziewię-ciolatka przyłapanego na paleniu w szkolnej ubikacji. - Cześć, Dale - odezwał się Sam. - Myślałem, że dziś nie masz czasu. Siadaj, siadaj. Charley właśnie opowiadał nam, co jego zdaniem wydarzyło się tu w zeszłym miesiącu. - Skończyłam wcześniej i doszłam do wniosku, że wy, faceci, wszyst- ko beze mnie popłaczecie. Poza tym nigdy nie umiałam wytrzymać długo z dala od sceny. - Spojrzała na Charleya. - Sam, chciałeś chyba powie- dzieć, że słuchacie fantazji Charleya na temat tego, co się zdarzyło w ze- szłym miesiącu. Wydawało mi się, że w jej głosie słychać więcej beztroski niż krytyki. Charley nie był o tym przekonany. - Sam uważał, że mogę opowiedzieć Alanowi, co według mnie tutaj zaszło - oznajmił z nutą usprawiedliwienia w głosie. Wyczułem, że między Charleyem i Dale musiało coś się wydarzyć i dlatego Charley czuł się tak niepewnie. W głosie Dale irytacja mieszała się z rozbawieniem, tak jakby detektyw chciała podtrzymać niepewność Charleya. - Skoro detektyw Purdy twierdzi, że możesz, to pewnie możesz. - Przy siadła na poręczy kanapy. - Na pewno nie będzie to pierwsza historyjka przed stawiona w tym miejscu - powiedziała, zwracając się przede wszystkim do mnie. - Charley jest świetnym kierownikiem teatru i wspaniale opowiada, ale jego teorii o morderstwie na motywach Miss Saigon nie popierają tony dowodów. Jestem detektyw Dale Hunter z wydziału zabójstw w Denver. A pan jest pewnie tym psychiatrą Sama. Ten psychiatra Sama? Ta uwaga zaniepokoiła mnie. - Alan Gregory. Miło mi panią poznać - powiedziałem, wstając. - Chyba widzieliśmy się już w teatrze Boulder. - Ach, wtedy rano. No tak. Przykro mi z powodu pańskiego przyjaciela. - Dziękuję. - Chciałabym, żeby pan wiedział, że z czystej uprzejmości pozwoliłam, żeby Sam pana tu przywiózł. Nie wierzę w psychologów. Bez urazy. Proszę nie brać tego do siebie, doktorze. FBI przysłało tutaj jednego ze swoich eks- pertów z Quantico. Facet zajął mi mnóstwo czasu, którego nie miałam. Po- rządny człowiek, nosił ładne swetry i fantastyczne skarpety. Na koniec usły- szałam od niego, że morderca to inteligentny, silny, lubiący samotność mężczyzna, którego od dawna coś trapiło. To ktoś, kto nie potrafił znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie. ~ Mrugnęła do Sama. - Mówię wam, tam- ten ekspert był pieprzonym geniuszem. Dale Hunter miała na sobie spodnie podkreślające długość jej nóg, mę- ską koszulę, której nie dałoby się nazwać bluzką, i niebieską marynarkę z mo- siężnymi guzikami - wydawało się, że za chwilę pani detektyw wskoczy na trap „Martha's Vineyard" i spędzi weekend na jachcie w towarzystwie Wal- tera Cronkite'a. Była atletycznie zbudowaną, silną kobietą. Pod materiałem rysowały się mięśnie ramion i ud. Mimo że nie była bardzo szczupła, miała zgrabną sylwetkę. Domyślałem się, że lubi pływać. Pomyślałem, że dba o li- nię. Miała ładną twarz z szeroko rozstawionymi oczami. Wydawało mi się, że policjanci powinni być opaleni, tymczasem skóra Dale Hunter miała ko- lor brzoskwiniowy i pomimo suchego klimatu Kolorado wyglądała na do- brze nawilżoną. Nosiła małe złote kolczyki i prawie się nie malowała - uży- wała może pudru i kredki do oczu. Uwagę zwracały j ej usta - pełne i różowe. Nie miałem pewności, czy używała błyszczyka. Zauważyłem, że Sam przygląda się niewielkiemu trójkątnemu dekolto- wi detektyw Hunter. Kiedy spojrzała na niego, odwrócił wzrok sekundę za późno. Przyłapała go. Uśmiechnęła się, wcale nie urażona jego zachowa- niem. Uśmiech skierowała wyłącznie do niego, prosto w jego stronę. Znowu zabrzęczał pager Charleya. Chyba z ulgą wracał do obowiąz- ków. - Znasz dalszy ciąg, Sam, możesz dokończyć - powiedział głosem, z któ rego nagle wyparowała cała energia. - Niedługo rozpoczyna się dzisiejsze przedstawienie. Muszę się zająć kilkoma sprawami - powiedział, wstając. - Chodźcie. - Wyprowadził nas za kulisy. Wkrótce kurtyna miała pójść w górę. Ktoś, chyba reżyser, poprosił o uwagę. Barmanki w bikini i zmęczeni żołnierze w spodniach khaki przygoto- wywali się do wyjścia na scenę. Garderobiane dokonywały ostatnich popra- wek kostiumów. Młoda tancerka zdjęła biustonosz i pochyliła się, aby znów go zapiąć. Przyglądałem się jej, aż skończyła, i przesunąłem się tak, żeby lepiej móc widzieć scenę. Stanąłem obok Dale Hunter. - Macie mnóstwo roboty. Trudno będzie złapać tego gościa - wyszep tałem. Głowa policjantki znajdowała się w cieniu, przez co jej krótkie jasne włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze. - Och, złapię go. Facet jest ambitny. Może nawet przesadnie - powie działa ożywionym głosem. - To, co tu odegrał, było jak przerwa w rozgryw kach pucharowych Ligi Mistrzów. Chciał za dużo naraz. Choć starał się być ostrożny i tak zostawił mnóstwo śladów. Tak, na pewno go dopadnę. Ow szem, to może trochę potrwać. Gość jest inteligentny. Ale biorąc pod uwagę to, co się stało w Boulder, prawdopodobnie zaczyna się sypać. A jeśli tak, będzie mniej ostrożny. Chcę go znaleźć, zanim to zrobi jeszcze raz. Pomyślałem, że zarozumialstwo to wspólna cecha wszystkich detekty- wów, tak samo jak chirurgów, znajomych Adrienne. Nie zmieniając tonu, Dale Hunter dodała: - Sam mówił mi, że niedawno się ożeniłeś. - Tak, zeszłej jesieni. A ty jesteś mężatką? - Rozwiedziona. Byłam żoną pracownika socjalnego. Potworność. Pew- nie wiesz, że małżeństwo nie jest dla policjanta łatwe. Stres, godziny pracy, brudy. Każdemu dałoby się we znaki. Praca szybko się nudzi. Chyba powin- nam znaleźć sobie inne zajęcie. - Sam też mówi, że jest ciężko. Czasem się zastanawiam, jak sobie daje radę. - Dobrze znasz Sama? Jesteście przyjaciółmi? - Tak, przyjaźnimy się. - A jak wygląda jego małżeństwo? W porządku? Czy naprawdę usłyszałem w jej głosie troskę? - Z tego, co wiem, tak. Ma dziecko, syna. - Jest szczęśliwy? Szczęśliwy? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. < - Chyba tak. - A czy on... Nieważne. - Roześmiała się. - Nie zwracaj na mnie uwa- gi. Od niedawna jestem znowu wolną kobietą i po prostu sprawdzam rozma- ite możliwości. Jak zwykle. Mój radar mówi mi różne rzeczy, wiesz? Zdawało mi się, że znowu usłyszałem zduszony chichot. Możliwości? Sam? Być może Sam zdradził żonę kilkanaście razy, od- kąd go poznałem, ja i tak niczego bym nie podejrzewał. Stał kilka metrów od nas z grubymi rękami założonymi na piersi. Pod wąsami kąciki ust unosiły się w górę w uśmiechu. Podrapał się lewą ręką w ucho. Nie nosił obrączki. Rozległa się muzyka. Uwertura odbijała się od betonowych ścian. Zo- rientowałem się, że nasłuchuję głosu skrzypiec. Zastanawiałem się, czy w kanale orkiestry brakuje Lonniego Aaronsa. Zastanawiałem się, czy inni muzycy wciąż wracali do domu samotnie. Aktorzy rozciągający się za kulisami jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle zmienili się w tancerzy. W podskokach wypadli na scenę. Dźwięki uwertury gęstniały niczym ubijana piana. Za kulisami zapanowało podniecenie. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. Z ostałem razem z Samem w Buell aż do jesieni w Sajgonie. Dźwięk sak- sofonów wydawał się niespokojny i leniwy zarazem, niczym wielki kot na polowaniu. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy pytanie, czy morderca wykorzystał motywy sztuki albo muzykę w swoim scenariuszu. Zanim opuściliśmy kulisy, szeptem pożegnałem się z Charleyem Chan- dlerem. Poprosiłem go o wizytówkę i dałem mu swoją. W myślach już ukła- dałem pytania, które zamierzałem mu zadać później. Ile morderca wiedział o teatrze? O komputerach? O oświetleniu? Gdzie można się tego nauczyć? Czy ktoś, kto nie był związany z teatrem, mógłby się na tym znać? Dale pociągnęła Sama na stronę. Poszedł za nią. Przez kilka minut rozma- wiali na osobności. Na korytarzu pełno było drzwi do garderób i przebierają- cych się półnagich aktorów. Zaczekałem, aż skończą tete-a-tete detektywów. Kiedy dołączyli do mnie, podziękowałem Dale za to, że zgodziła się na poka- zanie mi teatru, i razem z Samem poszliśmy opustoszałym teraz korytarzem do zewnętrznych schodów i stamtąd na parking do mojego samochodu. Żaden z nas nie miał ochoty na rozmowę. Byłem pochłonięty próbą od- dzielenia sztuki od rzeczywistości. Ciemna scena, niezwykła opowieść Char- leya, przedstawienie, muzyka, dziwna rozmowa z Dale Hunter - wszystko przypominało fragmenty snu wzburzonego niczym morze podczas sztormu. W moich myślach wciąż pojawiał się jeden obraz: Peter na fortepianie. Czy torturowano go tak jak Lonniego Aaronsa. Ta myśl zabolała mnie jak ukłucie igły szukającej drzazgi pod skórą. Dziesięć minut później, gdy zbliżaliśmy się do zjazdu z autostrady mię- dzystanowej numer 25 na autostradę prowadzącą do Boulder, zastanawia- łem się, jak powiedzieć Samowi, że Dale za bardzo się nim interesuje. Za- nim zdołałem obmyślić właściwy sposób spytał mnie: - Co sądzisz o Charleyu Chandlerze? - Miły facet. Od razu go polubiłem. Ma klasę. Sam westchnął. Bardzo cicho, tylko po to, aby dać mi do zrozumienia, że nie chodziło mu o ocenę zalet towarzyskich. - Myślę, że jest inteligentny, Sam. Długo się nad tą sprawą zastanawiał. - Tak, na pewno. Ale mam wrażenie, że niekiedy przesadza. W samo- chodzie było ciemno, widziałem więc tylko profil Sama oświetlany reflekto- rami mijających nas samochodów. - Dale nie przywiązuje do tego wielkiej wagi - przyznał. - Do słów Charleya? - Tak. Do słów Charleya. Nazywa to „fantazjowaniem", mówi, że za wiele w tym domysłów. Na pewno też nie przywiąże wielkiej wagi do two- ich słów, kiedy zaczniesz mówić. Podobno eksperci z FBI twierdzą, że ich profile sprawdzają się w siedemdziesięciu procentach wypadków. Dale mówi, że jak dotąd miała do czynienia z pozostałymi trzydziestoma procentami. - O co ci chodzi, Sam? Przecież nie robimy tego dla niej, prawda? Nie musimy przekonywać Dale Hunter. i - Czy zawsze musi mi o coś chodzić? Nadarzyła się okazja. - Zdaje się, że się jej podobasz. Poruszył się. - Cholera, Alan, przestań pleść bzdury. Dokuczanie mu sprawiało mi przyjemność. - Naprawdę. Sądzę, że jest tobą zainteresowana. Pomyślałem, że powi nieneś o tym wiedzieć. Żałowałem, że nie widzę go lepiej. Sądząc po głosie, zaintrygowała go rozmowa z Dale. Nie wiedziałem jednak, czy jego ciekawość powodowało męskie ego podbudowane zainteresowaniem atrakcyjnej kobiety, czy też Sam zwęszył przynętę. - Jestem tylko grubym gliną, Alan. Kobiety takie jak Dale interesują się facetami podobnymi do ciebie, nie do mnie. - To znaczy, że co? Że nie powinno ci to schlebiać? Zaczęło mżyć. Słyszałem jedynie miarowy odgłos pracy wycieraczek i popiskiwanie opon na mokrym asfalcie. Sam w milczeniu zastanawiał się nad moimi słowami. Spojrzałem na licznik i zwolniłem do sześćdziesięciu. Przy przejeździe przez Westminster zawsze znajdzie się jakiś radar. W końcu Sam się odezwał. - Pochodzę z północnej Minnesoty. Tam nigdy nie zdarzyłoby się coś podobnego. Nigdy w życiu. Prędzej już mielibyśmy lato bez komarów. Co się z tymi babami porobiło? To dla mnie za wiele. Jezu, tak jakbym nie miał dość kłopotów. Może powinienem to uznać za molestowanie seksualne albo coś w tym stylu? Jak sądzisz, powinienem poszukać adwokata? S am zostawił wóz przy naszym domu. Zaprosiłem go na drinka. Zgodził się. Zanim wszedłem do środka, spojrzałem w okna warsztatu Petera. Ciemno. Wciąż gdzieś czaiła się nadzieja, że pewnego wieczoru ponownie zobaczę w nich światło, a pracownię wypełnią dźwięki starego rock and roiła i odgłosy narzędzi. Emily przywitała nas w drzwiach bez szczekania. Czekoladowy kikut ogona kiwał się jak metronom. Wiedziałem, że pewnego dnia -już wkrót- ce -jej psi móżdżek uzna nasz dom za jej dom, a Lauren i mnie za członków jej stada. Wtedy będzie szczekać na każdego gościa, tak jakby przyszedł zabrać jej szczenięta. Ale jeszcze nie teraz. Na razie traktowała nas jak przy- jazne dziwadła. Lauren nie spała. Wbrew swym zwyczajom siedziała na górze w salo- nie. Zbliżała się dziesiąta. W telewizji puszczano skrót wiadomości dnia w rozpoczynającym się dzienniku. Wiedziała co prawda, że nie wrócę na kolację, ale żadne z nas nie przy- puszczało, że przyjadę tak późno. Chyba trochę gniewała się o to, że nie zadzwoniłem albo że przyciągnąłem ze sobą Sama. A może o jedno i drugie. Przywitała się z Samem. - Siedzę tu i czekam, żeby sprawdzić, czy wiadomości nie podadzą, że zginęliście. Pochyliłem się nad nią i pocałowałem ją, przytrzymując na sekundę jej miękką dolną wargę, aby wiedziała, że cieszę się z powrotu do domu i nie chcę, żeby się na mnie gniewała. Właśnie miałem się odsunąć, kiedy poczułem jej język i lekkie ugryzienie. Wiedziałem, że już wszystko w po- rządku. Wskazałem telefon i spytałem Sama, czy nie chce zadzwonić do Sherry. Poszedłem do kuchni. Wróciłem z butelką wódki i trzema kieliszkami. Pa- trząc, jak napełniam kieliszek Lauren, Sam spytał: - Masz piwo? Wolałbym piwo. Zawsze macie takie fikuśne piwa. Raz jeszcze poszedłem do kuchni i przyniosłem Samowi fikuśne piwo. - Może być? Pociągnął spory łyk. - Smakuje jak piwo - stwierdził. Nalałem sobie wódki i popatrzyłem na Lauren. - Wiele się dziś dowiedzieliśmy. - Tak? Opowiedz. - Wzięła pilota, żeby wyłączyć telewizor. Pracowała jako zastępca prokuratora okręgowego w Boulder, ale nie zajmowała się morderstwem Petera. Sprawa była jednak tak poważna, że sporo o niej wie działa z pracy, ode mnie, od Sama i od Adrienne. Sam zdawał sobie sprawę, że wszystko, czego się dowiaduję, prędzej czy później i tak trafi do Lauren, nie zaprotestował więc przeciwko jej udziałowi w rozmowie. - Zostaw włączony telewizor. Ścisz go tylko - powiedział. Zrobiła, co chciał. Zacząłem opowiadać wydarzenia tak, jak je widziałem. Próbowałem oddać splot miłości do teatru i horroru, dokładnie wyreżyserowanych tortur i zabójstwa. Gdy byłem w połowie wersji Charleya, opróżniłem kieliszek do końca i nalałem sobie drugi. Przyniosłem też jeszcze jedno piwo Samowi. Lauren wciąż trzymała pełny do połowy kieliszek na kolanach. Miałem napięte mięśnie karku. Podniosłem ramiona, żeby je rozciągnąć, i spojrzałem na mgłę przesłaniającą leżącą na zachód dolinę. Gdzieś w mżaw- ce odkryłem wyjaśnienie. - Nie sądzę, żeby ten sam facet, który zamordował Lonniego Aaronsa, zabił Petera. , Sam słuchał mnie dotąd jednym uchem i jednocześnie oglądał wiado- mości telewizyjne bez fonii. Teraz jednak całą uwagę skupił na mnie. - Mów dalej - poprosił. Zachęcał mnie, a nie wzywał. Poczułem się jak student, który właśnie wpadł na trop rozwiązania zawiłego problemu. Lauren popatrzyła na mnie, potem na niego, próbując zrozumieć coś z naszej wymiany zdań. - Według ciebie nie zrobił tego ten sam człowiek? - Tak, tak myślę. - Zdałem sobie sprawę, że w moim tonie pojawiła się nuta przekonania, jakbym celowo chciał zapakować do walizki zbyt wiele rzeczy. - Może w wypadku Petera mamy do czynienia z naśladowcą, a może te dwie sprawy w ogóle się ze sobą nie wiążą. Ale moim zdaniem, to nie był ten sam facet. - Nie przerywaj. Wytłumacz nam to - odezwał się przewodniczący ko- misji. - Morderstwo w Denver było przemyślane. Zostało dokładnie zaplano wane... nie, nie... zostało wyreżyserowane. Wszystko według scenariusza. Scenografia, komputery, światła. Idealnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby mor derstwo Lonniego Aaronsa zabrało tyle samo czasu, ile trwało przedstawie nie. Natomiast zabójstwo Petera, odwrotnie, sprawiało wrażenie pozbawio nego koncepcji. Brak w nim ducha teatru, ducha przedstawienia. Różnice między obydwoma morderstwami są tak wielkie jak między mistrzostwem Ziegfelda i amatorszczyzną jasełek w wykonaniu piątoklasistów. Sam jeszcze nie zaczął pić drugiego piwa. Kiedy skończyłem, przechylił butelkę i opróżnił jedną czwartą. - Jesteś pewien, że nie uległeś po prostu wspaniałości Miss Saigon'! Buell to nie to samo co teatr w Boulder, a broadwayowskiej produkcji Miss Saigon nie da się porównać z Present Laughter w wykonaniu amatorów. Zastanowiłem się. Pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, kiedy wspomniałem wspaniałość Buell, był - wstyd powiedzieć -jędrny biust mło- dej kobiety poprawiającej biustonosz przed rozpoczęciem przedstawienia Miss Saigon. Odezwałem się, dopiero gdy przypomniały mi się inne tamtej- sze wspaniałości. - Tak, to na pewno ma wpływ na moją ocenę, i muszę wziąć to pod uwagę. Ale instynkt mówi mi, że Lonnie Aarons zginął w dokładnie zapla- nowanej inscenizacji. Był przypadkową ofiarą scenariusza napisanego przez mordercę dla Buell. Najważniejsza była sztuka. Wszystkim rządziła wyobraź- nia. Natomiast w Boulder, to śmierć Petera była przedstawieniem. Zamordo- wanie go stanowiło główny wątek. Z materiałów, które mi dostarczyłeś, wynikało, że fantazje seryjnego zabójcy stają się z czasem coraz bogatsze, coraz bardziej chore z morderstwa na morderstwo. Zabójstwo Petera było o wiele mniej skomplikowane niż to w Buell. W tych cholernych fachowych dziełach piszą, że w wypadku seryjnego mordercy umiejętność zapanowa- nia nad sobą podczas kolejnego morderstwa z czasem się zmniejsza. Podnie- cenie upośledza samokontrolę. Zabójca Petera pod żadnym względem nie dorównał szaleństwu tego, o czym usłyszeliśmy dzisiaj wieczorem. - O rany, w jednej chwili stałeś się ekspertem. A co ty o tym sądzisz, Sam? - W głosie rozbawionej Lauren słychać było słodko chropawą nutę. Właśnie w takich chwilach była dla mnie wcieleniem seksu. Obaj z Samem siedzieliśmy w fotelach i choć miała całą kanapę dla siebie, skuliła się w koń- cu. Jedną dłonią w niezwykle pociągający sposób trzymała kieliszek, drugą zamknęła między nogami. Przyćmione światło odbijało się miękko w jej czarnych włosach. - Zaciągnąłem go do Denver, żeby mógł sam się rozejrzeć. Starałem się nie wywierać na niego zbyt wielkiego wpływu. Myślę, że może mieć rację, Lauren. Rozmawiałem z Dale Hunter - to policjantka z wydziału zabójstw w Denver - po tym jak Peter został zamordowany i dowiedziałem się od niej więcej na temat zabójstwa w Buell. Miałem wątpliwości, czy to ten sam facet. Dale jest jednak przekonana, że chodzi o nowego seryjnego mordercę. O prawiczka, który dopiero rozbił skorupę. Z kolei Lucy... - Lucy? - Moja partnerka, Lucy Tanner. Ona i cała reszta zespołu pracującego nad zabójstwem Petera raczej się zgadzają z Dale i ludźmi z Denver. - Uśmiechnął się do mnie. - Alan jest moim pierwszym sojusznikiem. Czy to nie dziwne? Lauren usiadła prosto. Ta nagła zmiana pozycji brutalnie wyrwała mnie z marzeń. - Dlaczego jesteś w mniejszości, Sam? - spytała z wyzwaniem w głosie. Zrozumiał, że zasady gry się zmieniły. To już nie jest wieczorna prywat- na rozmowa z przyjaciółmi. Ma przed sobą zastępczynię prokuratora okrę- gowego Lauren Crowder, która chciała zbadać rzetelność dowodów, jakimi dysponował. - Wiesz, że każdy policjant inaczej traktuje profile psychologiczne groź nych przestępców. Dale i Lucy reprezentują jedną skrajną postawę. Nie po doba im się takie wróżenie z fusów. Ja jestem w pewnym sensie pośrodku. Wysłucham każdej opinii, jeśli ma sens. Zaakceptuję ją. Tu właśnie się róż nimy. Należę do ludzi otwartych. Lauren uśmiechnęła się do niego. - Boże, ale z ciebie blagier, Samie Purdy. Prawie mnie nabrałeś. Czego nie chcesz nam, a właściwie Alanowi, powiedzieć, ty krętaczu? Kąciki ust Sama uniosły się, znikając pod wąsami. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Chrzanisz. Chcesz, żeby Alan zadomowił się w twoim obozie, zanim rzucisz mu jakiś dowód, którego nie będzie potrafił wytłumaczyć. O co cho- dzi? Co takiego mają, czego nie możesz zrozumieć? Sam dopił drugie piwo i tęsknie spojrzał na wódkę. - Znaleźli trochę spermy. - Trochę spermy? - Odgarnęła włosy z czoła. - Jakiej spermy, Sam? - Znaleźli nasienie i jest mały problem z moją teorią o dwóch morder- cach. - To znaczy? Nasienie? Ja też się wyprostowałem. Dopiero zaczęło do mnie docierać, jakie konsekwencje niesie ze sobą to, co powiedziałem. Jeśli rzeczywiście było dwóch morderców, ktoś mógł mieć motyw, aby zabić Petera. Jego śmierć nie musiała być przypadkowa. - To znaczy, że... Powiedzmy, że jest pewien problem. Morderca z Buell trochę się zabawił na widowni. Może w czasie przedstawienia, może póź- niej. Bardzo mu się podobało jego dzieło, naprawdę bardzo. Jednym sło- wem, spuścił się. Kilka razy. Technicy znaleźli spermę w dwóch miejscach. Na parterze i na balkonie. - I założę się, że spermę znaleziono też w teatrze Boulder. Mam rację? - Tak. - Pochodzi od tego samego mężczyzny? - Na to wygląda. Ten sam typ. Czekamy jeszcze na wyniki serologii i na testy DNA, j eśli okażą się konieczne. Ale na razie, na podstawie tego, co już wiemy, mogę powiedzieć, że pochodzi od tego samego gościa. - Facet zostawił bardzo wyraźny ślad. Mały problem z twoją teorią? Czy można go porównać z małym problemem „Titanica", który trafił na górę lodową? - Coś w tym rodzaju. Lauren powoli wstała i z sympatią objęła Sama. Pocałowała go w czoło. Nachyliła się. - Właśnie to mi się podoba w pracy z tobą, Sam. Nigdy nie pozwalasz, żeby jakaś tam medycyna sądowa zmieniła kierunek dochodzenia, które pro wadzisz - powiedziała i poszła na dół, do sypialni. Emily też się podniosła. Szaleńczo kochałem Lauren. Mimo fascynującej rozmowy, jaką prowadziliśmy, chciałem, żeby Sam już sobie poszedł, abym mógł dołączyć do żony, zanim odpłynie w sen. O cudzym nasieniu wolałem pomyśleć następnego dnia. Kiedy nie mogę rozgryźć jakiegoś problemu, wsiadam na rower i zapo- minam się w rytmie jazdy. Wczesną wiosną, w słoneczne, bezwietrzne po- południe, gdy ulice są puste, nic lepiej nie oczyszcza umysłu niż pięćdziesię- ciokilometrowa runda w szybkim tempie. Żeby jak najbardziej zakłócić zwykły porządek, następnego dnia po wi- zycie w Buell wybrałem się na przejażdżkę na południe od domu i trafiłem aż za lotnisko Jefferson County, w labirynt uliczek, których nie znałem. Na- tknąłem się na siedzibę międzynarodowej organizacji Up With People. Po- myślałem, że Peter pewnie doszukałby się jakiegoś ukrytego znaczenia w ta- kim przypadku. Kiedy wróciłem do domu, wciąż nie miałem żadnej nowej teorii na te- mat zabójstw w teatrze. Cały dom wypełniał zapach pieczonego chleba. Z salonu dobiegały dźwię- ki utworu Bacha, którego tytuł znałem być może przed dziesięciu laty. Mu- zyka próbowała przykuć moją uwagę. Bacha pamiętałem równie mgliście, co swoje ówczesne małżeństwo. Umiejętność rozpoznawania utworów muzycznych malała z biegiem lat, mijała wraz z młodzieńczymi ideałami. Kiedyś takim sprawom poświęcało się czas i energię. Tak samo iluzja szczęśliwego małżeństwa ustąpiła miej- sca rzeczywistości przykrego rozwodu. Drugie małżeństwo było czymś całkiem nowym. Decyzja o jego zawar- ciu nie była chwilowym kaprysem. Już w chwili, gdy wypowiadałem „tak", sądziłem, że odrobina romantyzmu, którą wspólnie z Lauren zdołaliśmy uciu- łać, nigdy nie zaprocentuje. Spodziewałem się, że ten związek będzie nas kosztował wiele pracy. Spodziewałem się, że będę musiał pogodzić się z jej bagażem życiowym i przepraszać za mój. Tymczasem, ku mojemu zdumie- niu, wciąż byłem zakochany i szczęśliwy i wszystko wydawało się takie ła- twe. Nie mogłem nie dostrzec ironii sytuacji - przynajmniej kilka razy dzien- nie myślałem o tym, że moje życie zyskało nowy blask, podczas gdy życie Petera rozsypało się w proch. Wciąż jeszcze było jasno. Na zachodzie dumnie wznosiły się szczyty gór. Zmyłem z siebie pot i kurz. Lauren ugotowała duży garnek czerwonej fasoli z ryżem i mnóstwem cholula. Podała do tego upieczone przez siebie bagietki. Pomogłem jej za- nieść jedzenie do pokoju. Tam, gdzie jako kawaler miałem jadalnię ze wspa- niałym widokiem na góry, teraz z Lauren mieliśmy salę bilardową z ogrom- nym stołem bilardowym i wspaniałym widokiem na góry. Jadaliśmy zazwyczaj przy niskim stoliku. Gdy tylko usadowiłem się wygodnie na podłodze, do drzwi zapukała Adrienne. Po chwili była już w środku. W małej dłoni trzymała psie ciastko rozmiarów ludzkiej kości udowej. Prezent dla Emily. Nie chciała zjeść z nami fasoli z ryżem. Chyba nie uwierzyła, że nasz obiad jest jadalny. Zdecydowała się za to na spory kawałek ciepłej bagietki. W końcu zniecierpliwiona naszą beztroską w odniesieniu do pory posił- ków spytała: - Czy moglibyście pójść ze mną do warsztatu? Jeszcze nie zaglądałam tam od... wiecie, od czasu tego, co się zdarzyło w teatrze. Nie chcę iść tam sama pierwszy raz. Warsztat oglądała policja i nie mam pojęcia, co tam za- stanę. Lisa może zostać z Jonasem jeszcze tylko godzinę, a chyba powinnam iść do pracowni i się rozejrzeć. - Oderwała kolejny kawałek bagietki. - Pro- szę. Nasze drzwi frontowe dzieliło od drzwi do warsztatu Petera pięćdziesiąt metrów ścieżki wysypanej żwirem. Budynek służył dawniej za stodołę przy ranczu, które obejmowało kil- kaset hektarów ziemi we wschodniej części doliny Boulder. Gdy byłem na ostatnim roku na Uniwersytecie Kolorado, wprowadziłem się do tego, co zostało z farmy. Stodoła przypominała wtedy chylącą się ku upadkowi szo- pę, w której zgromadziły się egzotyczne owady i stare narzędzia. Zimą było tam wietrznie, zimno i okropnie, a latem upalnie, duszno i okropnie. Gdy Peter i Adrienne kupili duży dom, Peter z zapałem rzucił się na stodo- łę, zdradzając entuzjazm i optymizm, które później nieczęsto u niego widywa- łem. Wynajął ciężarówkę i wywiózł graty gromadzone tam przez lata. Przy- wiózł za to okna, świetliki, drzwi, przewody elektryczne i maszyny. Po trwającym kilka tygodni remoncie Peter znikł na jakiś czas. Pojawił się w nowej wynajętej ciężarówce - tym razem był to duży ryder - i przy- wiózł cały swój warsztat: strugi, piły, szlifierki i wiertła. Wszystko to wyła- dował w dawnej stodole, którą wkrótce zaczęto nazywać pracownią Petera. Tylko Peter tak nie mówił. Nazywał to miejsce warsztatem. Pierwotnie budynek miał kształt i rozmiary niewielkiej stodoły. Później jeden z właścicieli dodał zadaszone przybudówki z dwóch stron, tak że cał- kowita powierzchnia odnowionego budynku wynosiła około dwustu metrów kwadratowych. Peter wypełnił tę przestrzeń narzędziami, życiem i starym rock and roi- łem. Ludzie czasem nazywali go cieślą, czasem stolarzem. W kącikach jego oczu czaiła się drwina - ale i radość - kiedy jakiś klient, który go jeszcze nie znał, mówił o nim artysta. Nigdy nie pytałem go, jak sam siebie nazywa, choć raz słyszałem, jak odpowiedział na takie pytanie przez telefon: „Robię różne rzeczy". Przerwa. „Głównie z drewna". Tego wieczoru wszyscy troje zatrzymaliśmy się półtora metra od po- dwójnych drzwi pracowni. Z naszej trójki Lauren najkrócej mieszkała na ranczu i prawdopodobnie znała Petera najsłabiej, dlatego też jej wahanie było zrozumiałe. Natomiast wahanie Adrienne i moje wydało mi się znaczą- ce. Obawiałem się tego, co zastanę w środku. Czułem się tak, jakbym miał przejść po świeżo skoszonej trawie, którą widziałem dawniej zieloną i buj- ną. Bałem się nie tylko tego, że poczuję pustkę i jałowość. Bałem się, że pracownia będzie przypominała zaorane pole, z resztkami Petera ukrytymi pod świeżą warstwą ziemi. Nagłym wyskokiem na ponad metr w górę i bezbłędnie wykonanym półobrotem Emily sprawiła, że prysł czar, który przykleił naszą trójkę do ziemi. - Chyba chce tam wejść - powiedziała Adrienne, uśmiechając się. - No to chodźmy. - Zadzwoniła kluczami, wsunęła jeden w zamek i otworzy ła lewe skrzydło. Znowu się zatrzymaliśmy. To znaczy my, ludzie. Emily wbiegła do środ- ka. Sięgnąłem ręką do kontaktu, aby zapalić duże lampy zwisające z sufitu pomalowanego na biało pomieszczenia. - Zawsze tak to zostawiał? Lauren poznałaby odpowiedź na to pytanie, gdyby spojrzała na twarz Adrienne albo moją. Wszystko zostało przykryte. Pracownia wyglądała jak wielki letni dom zamknięty na zimę. Całuny nie zasłaniały jedynie narzędzi elektrycznych, za to wszystkie stojące wokół dokończone lub zaczęte swoje prace Peter zakrył płótnem. - Czasami przykrywał różne rzeczy. Zwłaszcza kiedy nie chciał odpo- wiadać na pytania klientów o coś, czego jeszcze nie skończył. - Przytakną- łem Adrienne. Zmarszczyła brwi. - Ale nigdy nie widziałam, żeby przykrył aż tyle rzeczy. A ty Alan? - Nie - odparłem. - To zupełnie co innego. Nic ci nie mówił, Ren? Nie wspominał o jakiejś innej robocie? - Do środka wpadł podmuch wiatru i po- wietrze zawirowało. Przypłynął ku nam kwaśny zapach świeżych wiórów. - Nie - powiedziała Adrienne. Lauren chyba rozumiała, że jej stosunki z Peterem - na krawędzi zaży- łości - zostawiały jej psychiczną swobodę, na którą Adrienne i ja nie potra- filiśmy się zdobyć. W łagodnym tonie jej głosu pobrzmiewała nuta prośby. - Może wejdźmy i się rozejrzyjmy. Sprawdzimy, nad czym pracował Peter. Lauren wprowadziła Adrienne do środka za rękę. Poszedłem za nimi. Pobieżny rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że poza przykryciem więk- szej niż zwykle liczby sprzętów Peter nie zrobił nic nadzwyczajnego. Posze- dłem w kąt warsztatu i ostrożnie uniosłem róg ogromnego płóciennego po- krowca zasłaniającego duży mebel, nad którym pracował. - Rany - mruknąłem pod nosem - to jest przepiękne. Domyśliłem się, że odsłoniłem mniej więcej trzymetrowy fragment kre- densu, który miał zostać zawieszony powyżej lady za kontuarem. Przypomi- nał meble z dziewiętnastowiecznych knajp na Zachodzie. Robota, choć jesz- cze nie ukończona, była niezwykle kunsztowna. - Czy Peter pracował nad wystrojem jakiejś restauracji, Adrienne? - Mebel był zbyt duży jak na prywatny dom. - Tak - powiedziała, stukając się w czoło palcem wskazującym. - Chy- ba tak. Robił coś dla kasyna w Black Hawk albo w Central City. A może w Cripple Creek? - Myślałem, że nie zamierzał przyjmować więcej dużych zleceń. - Właśnie próbuję sobie przypomnieć, co mi wtedy powiedział. Chyba znajomy ze studiów poprosił go o to. Ktoś, kogo nie znam. Miał coś wspólne- go z jednym z tych dużych kasyn spoza stanu, które przeniosły się do Central City. Zdaje się, że Peter wspomniał, że facet zapłaci mu kupę forsy. Dość, żeby założyć Jonasowi fundusz na studia. Zwykle nie rozmawialiśmy wiele o klien- tach Petera. Chyba że robił coś, co go naprawdę fascynowało. Komercyjna robota zwykle go nudziła. - Adrienne stała przy pile tarczowej, prawie na środku pomieszczenia. Nie miała ochoty podchodzić do skończonych prac. W końcu machnęła ręką w stronę kredensu, przy którym stałem. - Skończone? Jeszcze raz przyjrzałem się meblom. - Prawie. Wygląda na to, że skończył obróbkę. Trzeba tylko pociągnąć bejcą i polakierować. Ale to fragment większej całości. Musi być więcej elementów. W przeciwległym krańcu pomieszczenia Lauren uniosła inny pokrowiec z płótna żaglowego. - Tutaj. To chyba jest w tym samym stylu. Przyjrzałem się kolejnemu fragmentowi. - Masz rację. Wystarczy położyć lakier. To już nie była działka Petera, prawda, Ren? Wykończenie, bejce? Pokręciła przecząco głową. - Nie. Na pewno nie przy dużych projektach. Wolał zlecić to komuś. Za dużo toksycznych środków. Pewnie kazałby przewieźć całość do Tony'ego Celliego. Pewnie widziałeś go w sobotę. Wygląda jak żołnierz: obcisła pod- koszulka, dżinsy, które zawsze wydają się za krótkie. Na ramieniu wytatu- owany smok. Martensy i białe skarpety. - Może - powiedziałem. Nie pamiętałem Tony'ego Celliego, ponieważ sobota, a właściwie cały weekend zlewał mi się w jedno. Jak przez mgłę pamiętałem, że kiedyś Peter wspominał o Tonym. Powinienem do niego za- dzwonić. Może pomógłby w wykończeniu mebli i wysłaniu ich do odbiorcy. Jonas miałby swój fundusz. Atmosfera w pracowni poprawiła się, gdy Emily, po raz pierwszy odkąd z nami zamieszkała, postanowiła zademonstrować nam brzmienie swojego głosu. Wcześniej też miałem bouviera, znałem więc repertuar psów tej rasy - od gardłowego łuuu, oznaczającego „chyba mi się to nie podoba", po grzmiący ryk, który mogłaby zarejestrować aparatura sejsmologiczna w centrum in- formacji w pobliskim Golden. Tym razem jej głos mieścił się w skali Richtera. Pojedyncze szczeknię- cie odbiło się echem niczym klaśnięcie dłoni o beton. Adrienne zareagowała natychmiast. - O cholera! - Okręciła się wokół, rozglądając się po pracowni. Byłem pewien, że spodziewała się zobaczyć Petera albo jego ducha. Emily podbiegła do Lauren. - Co się dzieje, kochanie? Usłyszałaś coś? Wiesz, że masz potężny gło- sik jak na tak małą dziewczynkę. - Chyba mi serce stanęło - oznajmiła Adrienne, trzymając się obiema rękami za pierś i głośno łapiąc powietrze. Była czerwona na twarzy. Wreszcie - po tygodniu od chwili, gdy jej życie uległo zmianie, jakby jego orbitę zakłócił spadający meteoryt - Adrienne powoli usiadła na podło- dze, opuściła ramiona i zaczęła płakać. Emily podeszła do niej - przysiadła obok i zawtórowała swoim grom- kim: łuuu. Z obaczyłem Lisę stojącą w drzwiach frontowych ze śpiącym Jonasem opie- rającym głowę na jej ramieniu. Od śmierci Petera wydawała się jeszcze bardziej powolna niż zwykle. Adrienne szalała po domu coraz bardziej, po- zbawiając opiekunkę energii. Lisa nie była klasyczną pięknością. Jej twarz w kształcie serca wydawała się zbyt pełna, choć Rubens uznałby dziewczynę za szczupłą. Miała nie- widoczne kości policzkowe, małą brodę i długie włosy - za bardzo piasko- we, żeby można ją było nazwać blondynką, i zbyt wypłowiałe, by mówić, że jest szatynką. Podejrzewałem, że jest inteligentna, ale rzadko się z tym zdra- dzała. Brakowało jej ambicji. Mimo to uważałem ją za jedną z najbardziej zmysłowych kobiet, jakie miałem okazję poznać. Lauren uwielbiała doku- czać mi z powodu mojej reakcji na obecność Lisy. Wydawało mi się, że traktuję jej docinki z odpowiednią nonszalancją i cieszyłem się, że od czasu do czasu mogę pobyć w towarzystwie niani Jonasa. Lekko objąłem ramieniem Adrienne i Lauren i ruszyliśmy w stronę Lisy i dziecka. Miałem wrażenie, że skórę pokrył mi pył zawsze unoszący się w warsztacie Petera. W połowie drogi Lauren pocałowała mnie w policzek i skręciła do domu. - Spróbuję na ciebie zaczekać - wyszeptała. - Dobranoc, Adrienne. Pa- miętaj, jeśli tylko czegoś będziesz potrzebowała... - dodała głośno. Odwra- cając się, klepnęła dłonią w udo i zawołała Emily, człapiącą obok niej. Lauren musiała wziąć lekarstwo. Poszła do domu, żeby przygotować so- bie zastrzyk copolymeru I. Ten codzienny rytuał miał znaczenie symboliczne. Dawał nadzieję i obietnicę zabezpieczenia przed atakami stwardnienia roz- sianego. Jeśli maleńka igła na swej centymetrowej drodze w głąb ciała na- potkała żyłę, pojawiała się kropla krwi, czasem dwie. Kolejny symbol, ko- lejna ofiara. Lauren krzywiła się, naciskając tłoczek i wstrzykując lekarstwo w skąpą warstwę podskórnego tłuszczu. - Mam szczęście - mówiła prawie bezgłośnie. W myślach tłumaczyłem sobie jej słowa: „Jedyną rzeczą gorszą niż te zastrzyki byłby ich brak". Wiedziałem, że zostawiła mnie i Adrienne, bo wolała odprawić swój rytuał w samotności. Przerywając pociąganie nosem, Adrienne krzyknęła do Lauren „dobra- noc". Odwróciła się do mnie. - Dziękuję, że poszliście tam ze mną. Naprawdę nie miałam ochoty ro bić tego sama. Boże, nienawidzę łez. Chciałem powiedzieć coś pocieszającego, ale uprzedziła mnie. - Nawet nie próbuj nic mówić, Alan. Nie potrzebuję twojego pozwole- nia, żeby płakać. - Za dobrze mnie znasz. - Tak. Choć właściwie bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że znam cię trochę słabiej niż Petera. A zaczynam czuć, że był on dla mnie większą tajemnicą niż przypuszczałam. - Kiedy ktoś odchodzi, łatwiej dostrzegamy brakujące elementy, Ren. Wbiła obcas w piach. - Na litość boską czy nawet na chwilę nie możesz przestać? - powie działa ze znajomą kpiną w głosie. - Mam nadzieję, że to nie będzie przypo minało rozmowy z panem Scottem Peckiem, co? Czy ty mnie w końcu za czniesz naprawdę słuchać? Dotarliśmy do werandy. Lisa przeniosła ciężar Jonasa na drugi bok i wy- sunęła drugie biodro. Musiała zauważyć zaczerwienione oczy Adrienne albo usłyszeć, że pociąga nosem. - Wszystko w porządku? Adrienne? Miała na sobie dżinsy o luźnych nogawkach, ale opinające pupę i biodra oraz bluzkę z długim rękawem i niewielkim dekoltem. Ubranie odsłaniało zaledwie kilka centymetrów białej skóry. Ale Lisa mogła się cała przykryć płótnem, tak jak meble w pracowni Petera, a dla mnie nigdy nie będzie wy- glądała skromnie. - W porządku, Lisa. Wygląda dokładnie tak, jak ją zostawił. - Adrien ne uśmiechnęła się, wchodząc na werandę. Stanęła na palcach i pocałowała synka w usta. Mocniej zacisnął zamknięte powieki i przez ten ułamek se kundy zobaczyłem w jego twarzy Petera. - Mogłabyś położyć go spać, Lisa? Zostanę tu jeszcze tylko kilka mi- nut. - Pewnie, z przyjemnością. - Niania i dziecko weszli do domu. - Zaczekaj. Trzeba go wykąpać? - Już to zrobiłam. Chcesz, żebym została na noc? Nie wiem, dlaczego Adrienne najpierw spojrzała na mnie. - Nie, idź do domu. Zobaczymy się jutro. - Dobranoc, Lisa - powiedziałem. Posłała mi uśmiech ponad ramieniem. Adrienne pociągnęła mnie w stronę huśtawki na werandzie, posadziła i rąbnęła pięścią w moje ramię. - Co się dzieje z mężczyznami przy Lisie? Cholera. Ciągle muszę się wstydzić za facetów. Kusi mnie, żeby kiedyś przeprowadzić sekcję fiuta i sprawdzić, co takiego sprawia, że żyje własnym życiem. No i dlaczego tak głupieje. Zdobyłabym jakąś pieprzoną Nagrodę Nobla. A skoro mowa o na- grodach, może Lisa pozwoli ci się przyłączyć do konkursu. - Wcisnęła się w kąt huśtawki jak najdalej ode mnie. - Jakiego konkursu? - Wiedziałem, że nie powinienem o to pytać. - Lisa ma facetów, którzy uganiają się za nią od wieków. Od dawna ich sobie wychowuje. Jest trzech, których w zasadzie lubi. I właśnie tych trzech stanie do konkursu. Jeden prawie magister, jeden profesor i jeden szalony komputerowiec, który wygląda jak Gilligan. Każdy ma przygotować dla niej kolację, żeby mogła się przekonać, który najlepiej gotuje. - Mam wrażenie, że tylko ty mogłaś wymyślić coś podobnego. - Trochę jej pomogłam. Dziewczyna w ogóle nie potrafi gotować. Cza- sem zdarza się jej zepsuć gotowe jedzenie Jonasa, a przecież wystarczy je wyjąć ze słoika. Taki konkurs to sposób na przetrwanie dla antykuchennych kobiet. W wypadku moim i Petera sprawdził się znakomicie. - Wybrałaś go po takim konkursie? - Nie, ale gdybym taki urządziła, on by wygrał. Miała rację, Peter umiał zrobić w kuchni wszystko. - Czy tamci faceci wiedzą, że biorą udział w zawodach? - Nie. Nie są niczego świadomi. Przyświeca im perspektywa pójścia do łóżka z nagrodą. Wiesz, naprawdę tego nie rozumiem. Uwielbiam Lisę. Wie- • le razy, odkąd urodził się Jonas, uratowała mi życie i Bóg wie, co bym zrobi ła bez niej. Ale przecież nie jest aż tak ładna... Zachichotałem. - ...nie jest też mistrzem zajmującej konwersacji i nigdy nie udało mi się określić jej ambicji. Dlaczego ci wszyscy wspaniali mężczyźni uganiają się za nią? Odsuwając na bok bardziej perwersyjne powody uznałem, że powinie- nem powiedzieć to, co przyszło mi do głowy w drugiej kolejności. - Lisa roztacza wokół aurę bezpieczeństwa. Może dlatego Jonas ją ko- cha. Może dorośli mężczyźni chcą odrobiny tego, co on dostaje. - Jonas może kłaść ręce na jej piersiach, kiedy tylko zechce. - No właśnie. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej twarzy. Przyjrzała się swoim palcom. - Ty też jesteś cały w pyle, tak? Będę musiała jeszcze raz wziąć prysz nic. - Przez dziesięć sekund próbowała się otrzepać. Wyglądało to trochę zabawnie. Przypomniał mi się program trzech komików. -1 co postanowiłeś w sprawie przysługi, o którą cię prosiłam? Zgadzasz się? Dowiesz się wię cej o Peterze? Sprawdzisz, gdzie jest nasze miejsce, Jonasa i moje? Ja teraz nie mogę jechać. Po prostu nie mogę. A jeśli to odłożę, boję się, że życie potoczy się dalej i to, co teraz wydaje się takie ważne, zblednie. Wtedy ni gdy się nie dowiem, czy powinnam była wiedzieć o czymś jeszcze. To było by nie fair wobec Jonasa. Zauważyłem błysk światła w oknie mojego domu. Kilka sekund później zgasło. Krótka kąpiel skończona. Lauren z rozgrzaną miękką skórą wyjmo- wała lekarstwo z lodówki. Odwróciłem głowę w prawo, na północ. - Dokąd miałbym pojechać, żeby dowiedzieć się czegoś o Peterze? - Chyba tam, gdzie dorastał. Porozmawiać z jego rodziną i przyjaciół- mi. Zacząłem trochę lepiej rozumieć jej prośbę. Adrienne i jej teściowa ni- gdy nie nawiązały cieplejszych stosunków. - Sądzisz, że odpowiedź znajduje się w Wyoming? Skinęła głową i szybko dotknęła stopami ziemi, odpychając się. Huś- tawka zakołysała się nierówno. - Musi tam być. We wszystkich innych miejscach już szukałam. - Raz jeszcze odepchnęła się od ziemi wyciągniętymi nogami. - To cholernie wielki stan, co? - Wyoming? - Nie, chaos. Och, daj spokój, nawet jeśli uważasz to za głupotę, mógł- byś się ze mną pośmiać. Chciałem iść do domu i dołączyć do Lauren. Czasem lubiła, jak kończy- łem za nią jej rytuał i wrzucałem strzykawki do pustej plastikowej butelki po mleku stojącej w szafce nad pralką. - Dobrze Adrienne, pojadę. Zrobię wszystko, co w mojej mocy - po wiedziałem szybko. Wyjazd w sprawie Adrienne będzie uzupełnieniem tego, co miałem zrobić dla Sama. Sięgnęła do tylnej kieszeni i plasnęła złożonym biletem lotniczym w moje udo. - Wiedziałam, że się zgodzisz. To bilety do Jackson. Możesz ze sobą zabrać panią prokurator. Peter dorastał niedaleko od Jackson. Uwielbiał tam tejszą wiosnę, ale mnie nigdy tam ze sobą nie zabrał. Dowiedz się, dlaczego. Dowiedz się, dlaczego nigdy mnie tam nie zabrał. Kiedy wróciłem do domu, Lauren leżała już w łóżku. Zamknąłem drzwi, wziąłem szybki prysznic, umyłem zęby i wczołgałem się pod kołdrę. - Coś jest nie tak - powiedziała, gdy pieściłem palcami jej niewiary- godnie miękką skórę poniżej biodra. - Aha. Wiesz może, o co chodzi? - Nie. Mam tylko przeczucie, że śmierć Petera nie była zwykłą tragedią. Powiedziałem Lauren, że zgodziłem się wyświadczyć Adrienne przy sługę. - Mówiła mi, o co chce cię prosić. Wiedziałam, że się zgodzisz. - To znaczy, że chcesz lecieć do Jackson w weekend? - Myślałam, że nigdy mnie o to nie spytasz. Kochaliśmy się. Dzień osiągnął pełnię. P onieważ Sam Purdy nie wspomniał nic o tym, że miałbym pełnić jakąś oficjalną funkcję w wydziale policji, domyślałem się, że wciąż działam jako jego nieoficjalny konsultant. Oznaczało to, że byłem tak blisko epicentrum oficjalnego dochodzenia w sprawie zamordowania Petera, jak blisko miasta Denver jest międzynarodowe lotnisko. Jak dotąd w wydziale policji kontaktowałem się jedynie z Samem. Podobał mi się w roli Dicka Trący'ego, samotnego rycerza walczącego o sprawiedliwość. Oczywiście w głębi duszy wiedziałem, że nad tą sprawą pracowało wiele innych osób - detektyw Lucy Tanner była w teatrze Boulder tamtego ranka po odkryciu zbrodni. Domyślałem się, że poza Lucy i Samem potrzebny był cały sztab ludzi: w tego typu dochodzeniach zawsze brało udział mnóstwo techników i specjalistów medycyny sądowej. Kiedy następnego ranka pracownica biura Sama, Madeleine Aurora - po- dejrzewałem, że to nie rodzice nadali jej takie imię - trzykrotnie wysłała mi na pager informację w czasie, gdy przyjmowałem pacjenta, domyśliłem się, że nastąpił jakiś przełom w śledztwie. Może zamierzali kogoś aresztować. Ale gdy zatelefonowałem do niej w przerwie między wizytami, dowiedziałem się, że Sam polecił mi wziąć udział w zebraniu w komisariacie o trzeciej. Półtora roku wcześniej przez krótki okres byłem zatrudniony jako śled- czy w biurze tutejszego koronera. Właśnie wtedy poznałem Madeleine. Sam całkowicie polegał na jej talentach organizacyjnych i umiejętności rozwią- zywania wszelkich problemów administracyjnych. Traktował ją z szacun- kiem i obawą, z jaką ludzie traktują zazwyczaj zwiniętą w kłębek kobrę, nie- pewny, czy go nie zaatakuje i nie zostawi, aby umarł powolną i bolesną śmiercią od jadu biurokracji. Ja, przeciwnie, zawsze uważałem Madeleine za miłą i życzliwą. Była starzejącą się hipiską. Nigdy nie kryła, że wolałaby przemierzyć kontynent za Jerrym Garcią, niż pilnować, by Sam Purdy nie napytał sobie biedy. Nale- żała do tych osób, które intuicyjnie rozumieją skomplikowane struktury, co w praktyce oznaczało, że umiała omijać bzdury z równą wprawą, co je two- rzyć. Dzięki tym talentom stała się dla Sama niezastąpiona, ale też niebez- pieczna. Kierowała nim z taką samą wirtuozerią, jak Wynton Marsalis gra na trąbce. Widok Sama zginającego przed kimś kark sprawiał mi nie lada przy- jemność. Kiedy powiedziałem Madeleine, że mam pacjenta o wpół do czwartej, nie zdążę więc pojechać na drugi koniec miasta i wrócić na czas, umilkła. Domyśliłem się, że przyczyniłem się do powstania poważnego problemu lo- gistycznego. - Ile osób ma być, Madeleine? - Dużo. Przez cały ranek próbowałam złapać wszystkich. Kazałem przyrzec jej, że nie powie Samowi, że zgodziłem się na kom- promis, i zadzwoniłem do pacjenta. Zaproponowałem, że spotkam się z nim w porze lunchu. Chętnie skorzystał z takiej okazji. I tak wczesnym popołudniem znalazłem się na drugim końcu miasta, gdzie zaprowadzono mnie do biura na pierwszym piętrze komendy w Boulder. Zobaczyłem Madeleine, zanim ona zauważyła mnie. Miała na sobie dżin- sową spódnicę do kolan, buty, jakie nosili wojujący ekolodzy i koszulkę z na- pisem „Nienawiść nie jest wartością rodzinną". Moje nogi chyba częściej widywały maszynkę do golenia niż jej. Spostrzegła mnie, podeszła i wzięła mnie za rękę. - Cześć, kotku, j estem twój ą dłużniczką. Chodź, zaprowadzę cię do reszty. Poszedłem za nią, wdychając aromat olejku paczuli. Zaprowadziła mnie na górę, do sali od zachodniej strony. Pełno tam było niewygodnych krzeseł ustawionych jak w klasie. Duże okna przesłonięte roletami wychodziły na parking. W oddali widać było Flatirons. Na stole w końcu sali stał podrapa- ny i poobijany, aluminiowy termos z kawą oraz pudełko pączków. Podszedł do mnie Scott Truscott, mój szef z czasów, kiedy pracowałem jako doradca koronera. Scott był kierownikiem sekcji medycznej, drugim rangą pracownikiem biura koronera. - Scott, miło cię widzieć. Nie byłem pewien, czy cię tu zastanę. - Ja też nie wiedziałem, że będziesz. Przyszedłeś... Przepraszam na chwi- lę. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki torebkę herbaty „Niebiańskie przyprawy" i zawołał Madeleine, zanim wyszła z sali. - Madeleine, jest tu wrzątek? - Zobacz w pokoju patrolowych! - zawołała śpiewnie, nie zwalniając kroku. - Mają tu okropną kawę. Powiedz, jak leci? Jak praktyka? - Coraz lepiej. - Podniosłem w górę lewą dłoń. - Ożeniłem się. Jest nieźle. - Tak, słyszałem, że ty i Lauren wzięliście ślub. Wspaniale, moje gratu- lacje. - Raptem spojrzał na mnie podejrzliwie, jego twarz pociemniała jak niebo podczas burzy. - Zaraz, zaraz, Sam chyba nie chce znowu cię u mnie upchnąć, co? - Za późno przybrał żartobliwy wyraz twarzy. Uśmiechnąłem się. - Nie martw się, Scott. Pomagam mu tylko przygotować profil psycho logiczny mordercy z teatru. Zgłosiłem się na ochotnika. Peter, ofiara, był moim przyjacielem. Scott przez chwilę nie wiedział, jak zareagować, chętnie więc skorzystał ze sposobności, żeby pozdrowić Lucy Tanner, która właśnie weszła i szła w naszą stronę. Patrzyłem na Lucy wśród jej kolegów i pomyślałem sobie, że niewiele o niej wiem. Zawsze wydawała mi się młoda, może dwudziestokilkuletnia, ale uznałem, że się myliłem. Miała za duże doświadczenie i zbyt wiele cierp- liwości jak na kogoś nowego w zawodzie, dałem jej trzydzieści trzy lata. Ubierała się w drogie stroje i zdecydowanie dobrze się w nich czuła. Jej styl przypominał mi styl mojej byłej żony, producentki telewizyjnej. Nie paso- wał do policjantki z małego miasteczka w Górach Skalistych, gdzie modę dyktowały Patagonia i Columbia, a nie Chanel czy Lagerfeld. Miała ostre rysy. Szeroko rozstawione niebieskie oczy wydawały się tro- chę za małe. Brwi miała gęste, nie wyregulowane - mocnym akcentem za- znaczały się na klasycznie pięknej twarzy z wysoko zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, wąską brodą, szerokim czołem, pełnymi ustami, które jednak wydawały się zbyt wyraźne. Spotkałem ją już kilkakrotnie, wiedziałem więc, że miała mnóstwo po- mysłów i była absolutnie lojalna wobec Sama. Wiedziałem też, że potrafi świetnie zwodzić i kłamać. Sam twierdził, że ufa jej bardziej niż innym de- tektywom z wydziału, bo po pierwsze, jest bystra, a po drugie, nie chce mieć własnego biurka. Nie polowała na awans. Nie chciała niczego poza możli- wością łapania przestępców. Doszedłem do wniosku, że Sam ją lubił, bo uważał, że jest taka jak on. Lucy nalała sobie kawy i spojrzała na pączka tak, jakby miał wyskoczyć z pudełka i wpaść prosto w jej usta. Podeszła do dwóch detektywów rozma- wiających przy tablicy po przeciwnej stronie sali. - Cześć, Lucy - odezwał się jeden z nich. - Cześć, chłopaki. Co tam u grubasów? W tej chwili do sali wpadł Sam. Wyglądał na zmartwionego. Towarzyszył mu mężczyzna, którego nie znałem - pchał przed sobą wózek z telewizorem i wideo. Tylko on miał na sobie garnitur - prawdziwy, taki, w którym spodnie i marynarka stanowią komplet. Nosił go z klasą, tak że nie wyglądał zbyt ele- gancko w sali pełnej osób za bardzo leniwych, aby myśleć o stroju. Nie wyglą- dał też na kogoś, kto ubiorem chciał zademonstrować wyższość tak jak Lucy. Zapytałem Scotta Truscotta, kto to. - Michael Martin, biegły sądowy. Michael Martin podłączył sprzęt i podszedł do grupki niedaleko drzwi. Sam Purdy odłączył się od grupy i kiwnął na mnie. Podszedłem do okna, przy którym stał. - Zniknął dzieciak. - Jaki dzieciak? - Ten z teatru, Kenneth Holden. Pijany student, który pomógł przywieźć Petera na ostry dyżur. Nie ma go. W środku semestru. Jego współlokator nie ma pojęcia, co się z nim stało. Jego rodzina odchodzi od zmysłów. - Kiedy? - Nikt go nie widział od wczoraj rano. Zadzwoniłem do niego dzisiaj, żeby jeszcze raz opowiedział o wszystkim. Odebrał jego kolega. Myślał, że to do mnie dzwonili rodzice Kennetha w sprawie jego zaginięcia. - Sądzisz, że to coś znaczy? - Pewnie nie. Ale nie podoba mi się to. Rozmawiałem z dzieciakiem już dwa razy. Raz tamtej nocy, ale to nie był dobry pomysł. Był zupełnie pijany, kiedy tamten facet zwerbował go, z ulicy, żeby pomógł mu przewieźć Petera do szpitala. Nie pamiętał połowy. Pomyślałem wtedy, że nocny do- zorca jest o wiele lepszym świadkiem i wciąż tak uważam. Co zresztą i tak niewiele zmienia. - Dozorca to ten, który znał Petera, tak? - Tak, przed chwilą do niego dzwoniłem. Nigdy wcześniej nie widział dzieciaka i nie kontaktował się z nim od wypadku. Nie ma pojęcia, gdzie mógł się podziać. - Co zamierzasz? - Poproszą ludzi, którzy się tym zajmują, żeby dali mi znać, jak tylko coś znajdą. Zniknął też samochód chłopaka. Wydadzą na ten temat specjalny komunikat. Można jeszcze pogadać z jego przyjaciółmi, ze współpracowni kami. Potem pozostanie tylko czekać. Kiedy zastanawiałem się nad zniknięciem Kennetha Holdena, pojawił się Elliot Bellhaven. Był zastępcą prokuratora okręgowego, któremu przy- dzielono sprawę morderstwa Petera, więc jego obecność na zebraniu nie zdziwiła mnie. I nie przeszkadzała mi. Lubiłem Elliota. Przez jakiś czas byliśmy ni to znajomymi, ni to przyja- ciółmi. Był inteligentny. Miał serce i uśmiech polityka. Pamiętał imiona wszystkich poznanych ludzi, a także imiona ich żon lub mężów. Zachowy- wał się tak, jakby chciał zdobyć głosy w nadchodzących wyborach i jakby na to poparcie zasługiwał. Była to wspaniała cecha u kogoś, kto nigdy nie chciał się ubiegać o żaden urząd. Poza tym Elliot Bellhaven miał jeszcze wirusa HIV. Spośród zgromadzonych na sali osób chyba tylko ja - poza samym El- liotem - o tym wiedziałem. Sprawę jego orientacji seksualnej traktowano jako ciekawostką w kręgach polityków, policjantów oraz wśród gejów i les- bijek w Boulder. Nie była to rzecz, o której koledzy Lauren rozmawialiby przy stole w czasie przyjęcia, ale ciche: „Czy sądzisz, że Elliot jest gejem?" mogło paść między przyjaciółmi, którzy narażając się na powszechną kryty- kę, postanowili zapalić na tarasie. Elliot nie wiedział, że znałem jego sekret. A ja nie mogłem mu o tym powiedzieć. Przeczytałem o wszystkim w aktach jego siostry, po tym jak jej terapeuta zmarł, zostawiając mi dostęp do kart swoich pacjentów. Nigdy nie sądziłem, że będę kiedyś stróżem tajemnicy Elliota. Ale tak się stało. Nie wiedziałem, jak mam traktować ten sekret, co przedłużało stan zawieszenia w naszych wzajemnych stosunkach. Elliot krążył po pokoju, ściskając dłonie i licząc obecnych. Gdy doszedł do Sama Purdy'ego, spojrzał na zegarek. - Możemy zaczynać, Sam? - spytał. Zastanawiałem się, kto poprowadzi zebranie. Detektywi i prokuratorzy stali zawsze na czele każdego ważnego dochodzenia, niczym dwie głowy na jednej szyi. Teoretycznie mieli ze sobą współpracować, ale zawsze towarzy- szył temu cień rywalizacji. Sam zawahał się. Błąd. Elliot go ubiegł. - Dzień dobry wszystkim. Dziękują, że zechcieliście przyjść. Zaczy najmy. Wszyscy prócz Sama usiedli. Elliot raz jeszcze podziękował za przybycie. - To nadzwyczajne spotkanie zwołane zostało z powodu niezwykłego przestępstwa. Mamy trzy cele. Po pierwsze, i najważniejsze, chcemy stwo rzyć profil mordercy Petera Arvina. Po drugie, macie okazję do nieformal nego podzielenia się rezultatami śledztwa. W raportach, jak wiadomo, nie możecie sobie pozwolić na przypuszczenia. Dziś wolno wam to zrobić. Po trzecie, mamy szansę połączyć wysiłki i przekonać się, czy uda nam się pchnąć w nowym kierunku to cholerne śledztwo. Sam? Sam nie ruszył się z miejsca. Stał, opierając się o ścianę między tablicą i oknem. - Z tego, co pamiętam, w Boulder podobne zebrania organizowano je dynie kilka razy. Sądzę jednak, że wszyscy na tej sali, którzy znaleźli się na scenie teatru Boulder w środku nocy w zeszły weekend, wiedzą, że to mor derstwo nie jest zwykłym przestępstwem. Dlatego dzisiejsze spotkanie mo żecie uznać za nietypową odpowiedź na nietypową zbrodnię. Może nie wszy scy znają obecnego tu doktora Alana Gregory'ego. Alan jest psychologiem i zaoferował nam pomoc w przygotowaniu psychologicznego profilu mor dercy. Dzisiejsze spotkanie posłuży nam też do zebrania informacji niezbęd nych, żeby wypełnić formularze dla FBI. Spróbujemy więc dziś wymyślić coś sami, a potem postaramy się o bezstronną opinię federalnych. Alan za poznał się z waszymi raportami i ma już pewien pomysł na to, co się wyda rzyło w teatrze i jaki przestępca mógł taki czyn popełnić. Są jakieś pytania? Nie? W porządku. W takim razie zacznijmy od przejrzenia akt i charaktery styki ofiary. Alan uzupełni prezentację. Lucy? Detektyw Lucy Tanner wyszła na środek i przysiadła na stole. Skrzyżowała nogi w kostkach, zupełnie nie przejmując się tym, że odsłoniła w ten sposób tę część nóg, gdzie na pewno kończy się kolano i na pewno zaczyna udo. Sam wziął krzesło spod okna i usiadł na nim okrakiem. Siedziałem samotnie w tylnym rzędzie i starałem się słuchać z najwięk- szą obojętnością, na jaką mogłem się zdobyć. Lucy opisała wydarzenia, któ- re miały miejsce w noc zamordowania Petera w teatrze. Zdała raport ze wszystkich działań policji - powiedziała, kiedy przyjęto zgłoszenie, kto na nie odpowiedział, jak zabezpieczono miejsce zbrodni i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Drobiazgowość, z jaką przedstawiała kolejne czynności śledcze, choć nie wnosiła nic nowego, miała - jak sądzę - przekonać kolegów, że trzymano się procedur i niczego nie przeoczono. Jakoś strawiłem niemal biblijną charakterystykę Petera, „pracującego na własny rachunek stolarza, męża lekarki", zastanawiając się, czy nie czaiła się w niej nutka kpiny. Kiedy Lucy skończyła, Sam odezwał się, nie wstając z miejsca. - Lucy kontaktowała się z wydziałem zabójstw w Denver. Ma tam „przy jaciela". Na zakończenie zebrania przedstawi nam podobieństwa i różnice między zabójstwem, nad którym pracujemy, a zbrodnią popełnioną w ze- szłym miesiącu w Centrum Sztuki w Denver. Zastanawiałem się, dlaczego nie poproszono Dale Hunter, żeby osobi- ście przedstawiła sprawę morderstwa w Buell. Może była zbyt zajęta. Jako następny miał mówić Michael Martin. Był mniej więcej w moim wieku. Miał przerzedzone na skroniach i z przodu włosy, przez co jego twarz sprawiała wrażenie kwadratowej. Był chudy, ale niewysportowany. Wyglą- dał raczej na człowieka, który zjada pięć tysięcy kalorii dziennie, ma „dobrą przemianę materii" i uważa, że spacer po centrum handlowym wystarczy mu zamiast ćwiczeń. Jego prezentacja była zabawna. Nie powiedział nic, co stawiałoby Petera w niekorzystnym świetle - doceniłem to - ale widać było, że należał do ludzi, którzy lubią mieć widownię. Chodził przed zebranymi niczym komik czarujący audytorium, a towarzyszyły temu miny tak zmienne jak pogoda w Kolorado. Problem polegał na tym, że prezentacja Martina była o wiele lepsza niż zebrany materiał dowodowy, który albo nie miał żadnej wartości, albo nie został jeszcze zanalizowany. Jego wnioski wydawały się zbyt oczywiste: zabójca działał metodycznie, był przygotowany, uważał, aby nie zostawić śladów, i wiedział, jak ich nie zostawić. W fachowej terminologii - przeczytałem o tym w specjalistycznych opra- cowaniach - morderstwo Petera było określane jako „zbrodnia planowana". - Co mamy? Szczerze mówiąc, niewiele. To jedno z tych dochodzeń, w których brak poszlak i odcisków palców oznacza więcej niż wszystko, co znaleźliśmy na miejscu zbrodni. Przestępca wiedział, co robi. Choć nie mam absolutnej pewności, przypuszczam, że działał w rękawiczkach, trykocie i czapce. Miał własny nóż, którego nie znaleziono. Koroner na pewno przed- stawi to dokładniej, ale na podstawie ran można powiedzieć, że nóż był mały, o ostrzu długości najwyżej dwunastu centymetrów. Ostry. Być może składa- ny albo sprężynowy. Odcisków palców mamy tuziny, pewnie około setki. Zostały zdjęte w kilku różnych miejscach w teatrze, także przy wejściach i wyjściach. To mało prawdopodobne, ale jeśli założymy, że zabójca nie no- sił rękawiczek, będzie trochę pracy z porównywaniem, o ile macie podejrza- nego. Przejrzeliśmy także komputerowe katalogi odcisków palców i trafili- śmy na trzy tropy. Sam, sprawdziliście tych ludzi? - spytał Purdy'ego. - Lucy? - zwrócił się do niej Sam. - Nic nie znaleźliśmy, prawda? - Tylko jakichś drobnych oszustów, którzy akurat tego wieczoru wy- brali się na przedstawienie. Nie do wiary, ale dwóch przyszło z zespołem. Michael mówił dalej. - Na scenie było dość kurzu, żeby udało nam się znaleźć przynajmniej czę ściowe odciski butów. Zebraliśmy wszystko, co się dało, i zidentyfikowaliśmy jedenaście różnych śladów, w tym jedne zostawione przez ofiarą. Wiemy, które należały do mordercy, bo dokładnie prześledziliśmy ślady ofiary na scenie i poza nią. Przestępca nosi prawdopodobnie mały albo średni numer - osiem i pół lub dziewięć. Miał na nogach stary model sportowego obuwia, być może marki Avia. Niezbyt zniszczone podeszwy. Wątpię, żeby uprawiał w nich jogging. Nie zauważyliśmy żadnych cech szczególnych, śladów uty- kania albo charakterystycznego chodu, ale laboratorium jeszcze nie skoń- czyło badań. Dziwne jest to, że miał na sobie sportowe buty i zostawił mnó- stwo śladów, a jednocześnie starał się nie zostawić żadnych innych śladów. Dlatego stawiam tysiąc do jednego, że kiedy go znajdziecie, nie będzie już miał tych butów. Co jeszcze? Jak dotąd najpełniejsze dane mamy z serologii. Facet onani- zował się w dwóch miejscach w teatrze i w obu zostawił świeżutkie próbki nasienia. Dzięki laboratorium w Denver wiemy już, że morderca ma grupę krwi AB Rh-. Badanie DNA przeprowadzimy, jak tylko znajdziecie kogoś, kogo trzeba będzie sprawdzić. Co do włosów i włókien, mamy ich mnóstwo. Wystarczyłoby na spory tupecik i na szalik. Na scenie było brudno. Jestem pewien, że coś z tego, co zostało zebrane, przyda się do testów porównawczych. Problem polega na tym, że nie istnieje żadna cudowna metoda oddzielania ważnych dowodów od nieważnych. Na ofierze nie znaleźliśmy żadnych śladów włókien. A jedyne włosy na jego ubraniu należały, jak wskazała wstępna analiza, do niego i do jego syna. No i ostatnia sprawa. Mamy jeszcze to, czym zamordowany został zwią- zany. Morderca przyniósł sznury prawdopodobnie ze sobą. Nie ma w nich nic szczególnego. Nowe, nylonowe, można je kupić w co najmniej tysiącu sklepów. Węzły niczym się nie wyróżniały. Pobraliśmy odciski palców, ślady butów i próbki włosów wszystkich, którzy wchodzili na scenę przez osiemnaście godzin przed morderstwem. Czyli od ponad dwudziestu osób, uwzględniając dozorcę, który znalazł za- mordowanego, i tego dzieciaka z uniwersytetu, który pomagał nieść ofiarę do szpitala. Dzieciak z uniwersytetu. Kenneth Holden. Zaginiony, pomyślałem. - Dokumentacja zdjęciowa z miejsca zbrodni jest pełna i dostępna dla wszystkich - ciągnął Michael Martin. - Materiał wideo jest jasny i zrozu- miały. Chciałbym, żebyśmy obejrzeli teraz film i zdjęcia. Może ktoś znaj- dzie coś interesującego. Przez drzwi wpłynęła Madeleine i przyklękła obok krzesła Sama. Prze- słaniając usta dłonią, mówiła mu coś prosto do ucha przez mniej więcej trzy- dzieści sekund. Michael puścił film z miejsca zbrodni. Obejrzałem pierwszych dziesięć sekund, jeszcze raz zobaczyłem wnętrze teatru. Sam wstał i wyszedł z sali. Już wcześniej widziałem film dwukrotnie, choć miałem wrażenie, że oglądałem go przynajmniej dziesięć razy. Nie musiałem patrzeć na to raz jeszcze. Wyszedłem za Samem na korytarz. Przez chwilę patrzył pod nogi, w końcu spojrzał mi prosto w oczy. - Właśnie znaleźli wóz tego dzieciaka. Kenny'ego Holdena. Przy szla ku w parku narodowym w Górach Skalistych. Kenneth stał się Kennym. Oficjalnie poszukiwany. Martwiliśmy się o niego. - Gdzie to jest? - Jezioro Fern. Podobno szlak prowadzi w pobliżu rzeki Big Thomp- son, która o tej porze roku przybiera. Śnieg topnieje. Znasz te tereny? - Tak. Jeździłem tam kilka razy jeszcze w szkole średniej. Żeby poczuć więź z naturą i pobiegać na golasa. - Nieźle, ty perwersyjny sukinkocie. Właśnie tam znaleźli samochód. - Myślisz, że wybrał się pod namiot i coś mu się stało albo zgubił dro- gę? - Możliwe, ale nie wierzę. Tu coś śmierdzi. Mam przeczucie, że Kenny wcale nie pojechał pod namiot. - Dlaczego? Sam pokręcił głową. - Później ci powiem. Może pojadę tam dziś po południu, jeśli spotkanie skończy się o przyzwoitej porze. Możesz jechać ze mną, jeśli chcesz, tylko musisz mi obiecać, że zostaniesz w ubraniu. Gotowy do występu przed sza- cowną radą? - Gotowy. - No to chodźmy. Musisz nas olśnić. Ta cholerna sprawa coraz bardziej się komplikuje. N astępną prezentację przygotował Scott Truscott. Jego szef, tutejszy ko- roner, przeprowadzał sekcję zwłok Petera. Wszyscy obecni znali raport koronera podyktowany podczas oględzin ciała. Rola Scotta polegała na prze- tłumaczeniu uwag szefa na zrozumiały dla innych język i na przedstawieniu pozostałym interpretacji jego wniosków. Po obejrzeniu filmu Michaela Martina Scott ustawił tablicę ze zdjęcia- mi z sekcji obok dużego rysunku układu ran na ciele Petera. Zauważyłem, że Lucy Tanner, słuchając raportu Scotta, staje się coraz bardziej niespokojna. Według nieuwzględnionej w opisie sekcji interpretacji przez koronera układu ran, zabójca zadawał ciosy z rozmysłem. Tylko jeden został zadany z taką siłą, że rękojeść zostawiła ślad w postaci siniaka. W pozostałych wy- padkach kąt, pod jakim nóż wszedł w ciało i głębokość ran niewiele się różni- ły, zabójca nie działał więc w afekcie. Wszystkie rany był efektem pchnięć, nie cięć. Żadna nie miała oszpecić ofiary. Zabójca nie próbował wypruć wnętrz- ności ani amputować kończyn. Układ ran nie sugerował ani morderstwa na tle seksualnym, ani szczególnego upodobania do jednej tylko części ciała, nawet do narządów płciowych. Ciosy miały zaskakująco podobną wielkość i kształt i wszystkie, poza dwoma, zadane zostały pod kątem trzydziestu stopni. Petera ugodzono szesnaście razy bardzo precyzyjnie. Wniosek koronera był następujący: podczas popełniania zbrodni zabój- ca był opanowany. Choć nie umieścił tego w raporcie, powiedział Scottowi, że rany nie wykluczały torturowania. Scott wiedział, z jaką reakcją sceptycznych słuchaczy mógł się spotkać. Aby nieco opóźnić pytania, podniósł rękę. - Chwileczkę. Proszę o spokój. Specjalnie spytałem koronera o opinię w tej właśnie kwestii. Biorąc pod uwagę to, co wiemy morderstwie w Den- ver, znając też wynik analizy porównawczej obu próbek nasienia, zapyta- łem, w jakim stopniu jego odkrycia odpowiadają temu, co wiemy o morder- stwie w Denver. - O jakich torturach mówimy? - wtrącił ktoś. - Kto wie. Może chodziło o realizację jakichś fantazji albo o zdobycie informacji. Posłuchajcie, koroner przyznaje, że oba przypadki bardzo się różnią. W Denver morderca używał noża w sposób niekontrolowany. Stracił nad sobą panowanie. Skupił się na okolicach narządów płciowych. Nato- miast tutaj działał metodycznie. W tym morderstwie zabójca ani razu nie stracił kontroli nad sobą. Według opinii koronera, a większość z was już ją słyszała, wyjaśnienie tych różnic należy do was, nie do niego. Nie może jednoznacznie powiedzieć, że chodzi o dwóch sprawców. Sugeruje tylko, że układ ran u obu ofiar może nie odpowiadać teorii o jednym zabójcy, którego działania przypominają inne seryjne zabójstwa na tle seksualnym. Słuchałem uważnie dyskusji, która się wywiązała po przedstawieniu przez Scotta wniosków koronera. Wszyscy z zadziwiającym spokojem przedsta- wiali możliwe wyjaśnienia i starali się dociec znaczenia poszczególnych ele- mentów. Lucy siedziała z założonymi na piersi rękami i skrzyżowanymi no- gami, kwitując tylko wszystko sarkastycznym: „To chyba lekka przesada". Sam również milczał, ale przez cały czas uważnie słuchał. Pewnie zastana- wiał się nad zagadką zniknięcia Kenny'ego Holdena w parku narodowym w Górach Skalistych. Wnioski końcowe dyskusji przypominały moje. Łatwiej było wytłuma- czyć różnice w zachowaniu sprawcy każdego z morderstw, niż wyjaśnić fakt, że w obu miejscach znaleziono nasienie tego samego mężczyzny. Najbardziej oczywista konkluzja: dwa morderstwa, jeden morderca. Facet znalazł się już na drugim stopniu trzystopniowych schodów prowadzących do uznania go za seryjnego zabójcę. Moje zadanie było jasne. Ale niełatwe. Jak powinienem przedstawić mordercę? Jak wyjaśnić działanie zabójcy, który staje się mniej, nie zaś bar- dziej zapamiętały? Przecież jego zapamiętanie powinno wzrastać. Jak wyja- śnić działanie mordercy, który staje się bardziej, nie zaś mniej opanowany? Przecież jego opanowanie powinno maleć. Kiedy Lucy Tanner zajęła znowu miejsce na brzegu stolika, aby przed- stawić podobieństwa i różnice między morderstwami w Denver i Boulder, zacząłem tracić pewność, że mogę wnieść jeszcze coś do dochodzenia. Lucy nie powiedziała nic nowego. Wszyscy wiedzieli, jakie miała za- strzeżenia i jak podziwiała pracę Dale Hunter. Próbowała podważyć argu- menty Scotta, a może spodziewała się, że będzie musiała przeciwstawić się również mojemu wystąpieniu. Podkreśliła, że znalezione dowody, a zwłasz- cza raporty z serologii, sposób działania mordercy i fakt, że w obu przypad- kach użyto tego samego rodzaju noża - wszystko to potwierdzało podejrze- nie, że oba morderstwa popełniła jedna osoba. Oznajmiła, że zwolennicy przeciwnej teorii będą musieli się nagłowić, żeby wyjaśnić materiał dowo- dowy. Mówiąc to, spojrzała na Scotta Truscotta. Potem jej wzrok spoczął na mnie. Wygładziła spódnicę i opuściła ele- ganckie czółenka na podłogę. Przyszła moja kolej. Jeszcze na studiach uczono mnie, żeby zawsze zaczynać od tego, co nie budzi kontrowersji. Najpierw powinno się wykorzystać argumenty nie pod- legające dyskusji. Kwestie sporne można poruszyć później, gdy uśpi się czuj- ność słuchaczy spodziewających się nudnej przemowy. Kusiło mnie, aby rozpocząć tak, jak rozpoczynałem dziesiątki spotkań, pod- czas których omawiano przypadki chorobowe: Pacjent ma trzydzieści siedem lat, jest żonaty, biały, posiada własny warsztat stolarski. Ma rocznego syna. Nie zrobiłem tego. Już wcześniej postanowiłem zapomnieć o lekarskim żargonie i używać jak najczęściej fachowych określeń policyjnych. Wiedzia- łem, że tej widowni nie wolno mi zrazić zawodową arogancją, zwłaszcza że po raz pierwszy podjąłem się stworzenia profilu psychologicznego. Profilu mordercy. Może brakowało mi doświadczenia, ale byłem za to przygotowany. Odro- biłem pracę domową. Podstawy kryminologii nie są aż tak skomplikowane. - Mamy wyjaśnić sprawę morderstwa - zacząłem. - Na później zosta wiam kwestię, czy zostało ono popełnione przez początkującego seryjnego zabójcę. Wiecie lepiej niż ja, że według definicji FBI potrzeba trzech mor derstw popełnionych w pewnych odstępach czasu, żeby uznać przestępcę za seryjnego. A zatem, nawet biorąc pod uwagę morderstwo w Denver, mamy dopiero dwa przypadki. Brakuje nam więc jednego asa do trójki. Zacznę od wyboru ofiary. Jeśli założymy, że morderca nie znał zamordowanego, a jak dotąd w tym kierunku prowadzi nas śledztwo, ryzyko wyboru tej, a nie innej ofiary można w tym wypadku uznać za umiarkowane. Peter znany był z tego, że lubił pracować samotnie i odwiedzał miejscowe teatry o dziwnych po rach, żeby pomóc w budowie dekoracji. Był dość niski i nie imponował siłą fizyczną. Jeśli chodzi o czynnik strachu, szansa na złapanie zabójcy podczas popełniania przestępstwa była bardzo niewielka. Z teatru wyszli już aktorzy i widzowie - a morderstwo miało miejsce w czasie, kiedy budynek jest za zwyczaj pusty. Wspomniano już o tym, że pojawienie się dozorcy być może przeszkodziło mordercy. Biorąc pod uwagę efekty, sprawca wybrał odpo wiednie miejsce na realizację swojego planu. Wniosek: szukamy mężczy zny inteligentnego, ale nie impulsywnego. Nie znaleziono nic, co wskazy wałoby, że ofiara została napadnięta nie w teatrze i zamordowana gdzie indziej. Nie trzeba było wnosić jej na scenę. - Odetchnąłem głęboko, próbu jąc zapanować nad rosnącym niepokojem. Napięcie objawiało się u mnie różnie. Najczęściej zaczynałem mówić szybko i używać zwrotów takich jak: „powstaje pytanie", czy „nasuwa się wniosek". - To wszystko, jeśli chodzi o łatwiejszą część analizy. Teraz przejdę do części trudniejszej. Trudniejszej dlatego, że chodzi o morderstwo popełnione na moim przyjacielu i dlatego, że bez względu na to, jak bardzo staram się dopasować do siebie elementy układanki, nie potrafię złożyć zebranych przez was dowodów w jeden spój ny profil. Już wcześniej postanowiłem osłabić nieco znaczenie moich wniosków, przedstawiając je w miarę wcześnie. Chciałem, aby zebrani wiedzieli, że nijak nie mogę dopasować faktów, zanim zaczną kłócić się ze mną o szcze- góły. - Peter wybrał niezależne życie. Nie dbał o to, co inni myśleli o nim i o jego wyborach. Utrzymywał się ze stolarstwa, ale był w tym tak dobry, że mógł zarabiać dwa lub trzy razy więcej niż każdy z zebranych na tej sali. Odpoczywał przede wszystkim w górach. Latem wspinał się na skałkach, zimą na lodowcu. Chodził po górach i spływał kajakiem rzekami, od których stroniły nawet ryby. Wybrał trudniejsze podejścia, żeby wdrapać się na McKinleya i na Shastę. Najczęściej wspinał się sam. Był pomysłowy. Był odważny. I polegał tylko na sobie. Dlaczego to mówię? Nie jestem pewien. Chyba chcę, żebyście lepiej poznali ofiarę. Bo Peter nie został wybrany ze względu na naiwność, tak jak Lonnie Aarons w Denver. Nie został wybrany ze względu na ustępliwość, tak jak Lonnie Aarons. I nie został wybrany ze względu na to, że łatwo ulegał urokowi, tak jak mogło to mieć miejsce w wy- padku Lonniego Aaronsa. Peter był odporny na urok innych. Był niemal odporny na wpływ innych. Był jak ślepiec niewrażliwy na wdzięki stripti- zerki. Mówiąc to, uświadomiłem sobie, że patrzę prosto w oczy Elliota Bell- havena. Wyglądał na rozbawionego. Obszedłem stojący przede mną stół i przysiadłem na krawędzi w tej sa- mej pozycji co wcześniej Lucy. - Peter ma roczne dziecko. Narodziny syna były jedynym wydarzeniem, które miało znaczący wpływ na jego życie. Stał się mniej sztywny, mniej zbuntowany. Przyjmował zlecenia, których dawniej by nie przyjął, żeby odło żyć pieniądze na studia Jonasa. Dla mnie był uparty jak diabli. Walczył do upadłego. Byłem świadkiem, jak towarzyska partyjka tenisa w lipcowym upale zamieniła się w mecz trwający trzy godziny. Byłem świadkiem, jak przez pięć godzin Peter grał w szachy. Wiem, że nie ma dowodów na to, że się bronił. Nie znaleziono żadnych ran, które świadczyłyby, że próbował się osłonić przed atakiem, ale zapewniam was, że nie potrafiłbym wskazać na okoliczności, w których Peter z własnej woli rozebrałby się, wszedł na for tepian, dał się związać i torturować. Nie umiem sobie wyobrazić, że zrobił by to, nawet gdyby ktoś wycelował mu w twarz. Musimy wyjaśnić tę ano malię. Musimy. Jak dotąd nam się to nie udało. Anomalię. Wciąż jeszcze dręczyła mnie obawa. - Tyle o ofierze. Teraz zajmę się zabójcą. Znacie już szczegóły zbrodni. Wiecie, co robił Peter, zanim został zaatakowany. Wiecie, jak naszym zda niem sprawca spędził wieczór poprzedzający morderstwo. Nie ma cienia wątpliwości, że chodzi o zbrodnię zaplanowaną. Możemy też założyć, że sprawca w jakiś sposób nakłonił Petera do współpracy. Być może po prostu użył broni. Tego nie wiem. Morderstwo zostało zaplanowane, ale scena nie została przygotowana. Scenariusz obmyślono wcześniej. Nagość, więzy, for tepian, powolne zadawanie ciosów, masturbacja - to wszystko przebiegało według scenariusza. Nie ma dowodów na to, że miejsce zbrodni zaaranżo wano tak, żeby zmylić śledztwo. Uważam jednak, że dozorca, który wszedł na salę, przerwał mordercy. A zatem, nawet jeśli przestępca planował zmia ny, żeby coś ukryć, nie miał na to czasu. Jaki mógł mieć motyw? Co było motorem tego morderstwa? Najbardziej przekonująca wydaje się hipoteza 0 zabójstwie na tle seksualnym. Obnażone zostały genitalia ofiary. Sprawca masturbował się podniecony swym dziełem. Nie raz, ale dwa razy. Biorąc to pod uwagę musimy przyjąć możliwość, że przerywał swą inscenizacją dwu krotnie. Spojrzałem na Scotta Truscotta, zanim zacząłem mówić dalej. - Oczywiście, jak wspomniał już Scott, teorię zbrodni na tle seksual nym trudno uzgodnić z hipotezą koronera, która zakłada, że powodem śmierci ofiary były tortury nie związane z seksualnym zaspokojeniem sprawcy. Przerwał mi jeden z umięśnionych policjantów, których Lucy nazwała wcześniej „grubasami". - A jeśli chodziło o jedno i drugie? Może oprócz tortur, które miały pomóc w uzyskaniu informacji, w grę wchodził też sadyzm? W tym momencie Sam postanowił się włączyć do rozmowy. Przestał się garbić - i siedział teraz prosto wyraźnie zainteresowany. - Chwileczkę. Jeśli ofiarę torturowano w celu zdobycia informacji, to raczej niemożliwe, żeby została ona wybrana przypadkowo, prawda? Czy to nie stoi w sprzeczności z założeniem, że morderca wybrał nieznaną osobę? Zafascynowany patrzyłem na twarz Lucy Tanner, z której można było czytać jak z księgi. - O nie, w żadnym razie - powiedziała, odwracając się na krześle tak gwałtownie, że wszyscy natychmiast na nią spojrzeli. - Panowie, czy na szym zadaniem nie jest znalezienie jak najlepszego wytłumaczenia faktów? Tymczasem wy dokładacie kolejne warstwy, próbujecie dopasowywać fakty do waszej teorii. Budujecie domek z kart, a nie profil przestępcy. - Uśmiech nęła się pojednawczo. - Sprawa jest dużo bardziej prostsza, niż się wam wydaje. Idźcie za głosem natury. Kierujcie się fiutami. Podejmijcie trop na sienia. Sam zachichotał. Skinął głową i nagle szeroko otworzył oczy i zacisnął pięści. Wyobraziłem sobie nad jego głową żarówkę świecącą z mocą trylio- na watów. Co właśnie zrozumiał? Dokończyłem prezentację, przypominając o różnicach w inscenizacji obu zbrodni. Jako kryminolog-amator, nawet gdybym potrafił te rozbieżności wyjaśnić - a nie potrafiłem - stanąłbym przed innymi dylematami. Jak wy- tłumaczyć różnice w rodzaju ran, ich układzie, w sposobie ich zadania i sile ciosów? Jak wytłumaczyć lepszą organizację w wypadku drugiej zbrodni? 1 fakt, że została chłodno zaplanowana w przeciwieństwie do zabójstwa Lon- niego Aaronsa? Powiedziałem zebranym, że gdyby nie identyczne nasienie znalezione w obu miejscach, musiałbym stwierdzić, że mamy do czynienia z dwoma sprawcami. Ale w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, mogę tylko powiedzieć, że potrzebujemy więcej danych. - Na razie w odniesieniu do teorii o jednym sprawcy i do danych FBI dotyczących prawdopodobieństwa zabójstwa na tle seksualnym, mogę stwier- dzić, że szukamy białego mężczyzny, najstarszego z rodzeństwa albo jedy- naka, o ponadprzeciętnej inteligencji. Seryjni zabójcy popełniający zbrod- nie na tle seksualnym mają zwykle od dwudziestu do trzydziestu dziewięciu lat. Biorąc pod uwagę dotychczasowe osiągnięcia, ulokowałbym naszego mordercę raczej bliżej górnej granicy tego przedziału. Myślę, że ma od dwu- dziestu kilku do trzydziestu kilku lat. Odnosi większe sukcesy, niż mogłoby się wam wydawać, prawdopodobnie pracuje na odpowiedzialnym stanowi- sku, ale poniżej swych umiejętności. Kierując się statystyką, możemy przy- puszczać, że związki, w które się angażuje, są nie spełnione lub powierz- chowne. Wybór ofiar i aktywność seksualna podczas zbrodni wskazują na to, że może być homoseksualistą, ale może też nie być pewien orientacji seksualnej. Od czasu do czasu być może umawia się z kobietami dla zacho- wania pozorów albo dlatego, że nie chce zaakceptować swoich faktycznych preferencji. Prawdopodobnie mieszka sam. Jeśli ma współlokatora, nie są sobie bliscy, a mieszkają razem z powodów finansowych. Prawdopodobnie dotąd nie popełnił poważniejszego wykroczenia. Zdziwiłbym się, gdyby wcześniej dostał wyrok skazujący za napad lub gwałt. Jest w tym nowy. Pa- miętajcie, że jest inteligentny. Wystarczająco inteligentny, żeby rozumieć, że jego wizytówka - zabijanie ofiar nożem na scenie teatralnej - może się obrócić przeciwko niemu. Ma coś wspólnego z teatrem. Może jest aktorem albo pracuje przy produkcji, przy scenie, oświetleniu, projektach. Mógł stu- diować teatrologię. Może też być pasjonatem teatru. Nie zdziwiłbym się, gdyby w jego sypialni było sporo różnych pamiątek teatralnych - plakatów, programów. Może się okazać, że zbiera także pamiątki z miejsca zbrodni. Być może robił zdjęcia albo nagrywał wszystko na wideo. Znajdziecie to, kiedy go złapiecie. Zna się na komputerach. Albo ma z nimi do czynienia w pracy, albo bardzo się nimi interesuje. Jeździ własnym samochodem i mieszka niedaleko centrum. Z pewnością mieszka dość daleko od obu te- atrów. Czasem w wypadku tego typu morderców pozornie zorganizowane życie jest w rzeczywistości chaotyczne. Może jego samochód jest w opłaka- nym stanie. Może jego pokój. Może biurko. Jego rodzina na początku dawała mu oparcie. Miał oboje rodziców. Stracił kogoś wcześnie, ale nie za wcześnie. Na pewno coś pamięta. Właśnie to napędza jego fantazje, zasila gniew. Najłatwiej założyć, że kogoś stracił. Może jedno z rodziców zmarło albo ode- szło, może oboje. Jego gniew skierowany jest przeciwko mężczyznom. Mój przyjaciel Peter i Lonnie Aarons byli szczupli i jasnowłosi. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazali się podobni do ojca sprawcy. Być może morderca był maltretowany w okresie dorastania. Natomiast jeśli chodzi o teorię dwóch zabójców, mogę powiedzieć - przerwałem na chwilę - tyle, co nic. Po tych słowach zaproponowałem dyskusję. Rozmawialiśmy, a nawet spieraliśmy się, ale do niczego to nie doprowadziło. Obiecałem pisemny ra- port na następny dzień. Zaczekałem, aż wszyscy prócz Sama wyjdą. - Świetna robota, doktorku - powiedział. - Mam przeczucie, że wła- śnie potwierdziłeś teorię Dale Hunter o trzydziestu procentach schrzanio- nych profili. Uśmiechał się. Nie wiedziałem, czy rzeczywiście tak myślał. 3 Teatr objazdowy N ie chodziło wcale o wspaniały seks, lepszy nawet niż przed ślubem. W małżeństwie zaskakiwały mnie inne niezrozumiałe, błahe rzeczy. Pewnej nocy podczas cudownych dwóch tygodni po ślubie, przytulając się w łóżku do Lauren, powiedziałem, że lubię zapach i dotyk świeżej po- ścieli. Odtąd dwa razy w tygodniu w naszym łóżku pojawiały się czyściut- kie prześcieradła. Nigdy nie padło ani jedno słowo wytłumaczenia. Gest był wciąż na nowo ofiarowanym podarunkiem. Kiedy kładłem się spać i czułem miękką, świeżo upraną tkaninę, czułem się także kochany. Tak po prostu. Małżeństwo było takie od samego początku. Przypominało wspaniały patchwork ze skrawków miłości. Czasem, gdy kończyła pracę wcześniej ode mnie, siadała u mnie w po- czekalni przy Walnut Street i przeglądała stare egzemplarze „New Yorkera". Po wyjściu ostatniego pacjenta wchodziła do gabinetu i z moich oczu próbo- wała odczytać, jaki miałem dzień. Potem obejmowała mnie albo całowała, albo szła razem ze mną do West End Tavern i stawiała mi drinka. Albo dwa. Kiedyś weszła, zdjęła bluzkę i biustonosz, położyła się na kanapie i oznaj- miła, że bardzo potrzebny jest jej masaż pleców. Spełniłem jej prośbę. Coraz lepiej rozumiałem jej siłę i nauczyłem sieją szanować bez zbęd- nych słów. To było dla niej ważne. Wiedziałem, że uda i pośladki ma posi- niaczone i obolałe od zastrzyków robionych przez lata. Często - zbyt czę- sto - widziałem, jak zamykają się za nią stalowe drzwi; stawała się wtedy więźniem potwornych strażników: gorąca i zmęczenia, które sprawiały, że ? ataki choroby nawiedzały ją ponownie, niczym powtórki starych, irytują- cych programów telewizyjnych. Zanim Peter został zamordowany, gdy zbliżała się pierwsza wiosna na- szego małżeństwa, zrobiłem Lauren niespodziankę i założyłem w domu kli- matyzację. Kiedy wróciła do domu i odkryła podarunek, miała w oczach łzy. Dotykała nowego termostatu, jakbym ofiarował jej sznur najpiękniejszych pereł. Co mam powiedzieć? Kochałem tę kobietę. Dzwonek telefonu przestraszył mnie. Tak jak głos Adrienne, która pró- bując zachować spokój, powiedziała przez ściśnięte gardło: - Alan, czy mógłbyś przyjść do pracowni? Natychmiast. Była północ. Leżałem w łóżku obok śpiącej żony i wprowadzałem po- prawki do raportu dla Sama. Miałem go oddać następnego dnia. Madeleine obiecała przepisać go, jeśli znajdzie się na jej biurku przed lunchem. - Jasne. Coś się stało? - powiedziałem. - Pospiesz się - odparła i odłożyła słuchawkę. Nabazgrałem krótką wiadomość dla Lauren i zostawiłem ją na podusz- ce. Włożyłem dżinsy, grubą bluzę, znalazłem jakieś buty, które mogłem no- sić bez skarpet, i ruszyłem w stronę drzwi. Emily natychmiast znalazła się przy mnie. Cieszyłem się z jej towarzystwa. Adrienne zapaliła wszystkie światła w pracowni: pomieszczenie przy- pominało boisko Coors Field przed nocnym meczem. Spodziewałem się, że będzie czekać tuż przy drzwiach. Nie czekała. - Hej, hej! - zawołałem, wchodząc. Znalazłem ją pochyloną nad biurkiem Petera. Przeglądała sterty doku- mentów, porównywała projekty z ofertami i skończone zlecenia z fakturami, dopasowywała puzzle, które po ułożeniu prawdopodobnie zamknęłyby spra- wę finansów Petera. - Cześć, Ren - powiedziałem cicho, podchodząc do biurka. - Znalazłaś coś ważnego w papierach Petera? - O tak, znalazłam coś ważnego. Ale nie w papierach. - Wydawała się zupełnie rozkojarzona. -Wiesz, co dziś zrobiłam? Wiesz, co dziś znalazłam? Znalazłam ziemniaka. Cholernego kartofla. Zaczekałem, aż weźmie z blatu jakiś papier i poda mi go, wyjaśniając, o co chodzi. Zrozumiałem, że za chwilę Adrienne zabierze mnie gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Już wiedziałem, jaka będzie moja następna kwe- stia: - Znalazłaś ziemniaka? - Wyobraź sobie, kończę dziś rano operację, a tu wzywają mme do na głego wypadku. Czeka tam na mnie młoda kobieta, któfa twierdzi, że z jej pochwy wyrasta drzewo. Pielęgniarka mówi, że według niej to wariatka. Pytam, dlaczego tak sądzi? Kobieta nie daje się zbadać- Siostra informuje mnie o okropnym zapachu i cuchnących uplawach. Prosi* żebym przyjrzała się temu pod narkozą. Czemu nie, mówię. W końcu jestem cholernym chi rurgiem od korzeni, prawda? Załatwiają szybko zgodę, przygotowują pa cjentkę, wkładam wziernik i widzę, że wepchnęła tam sobie całe Idaho, któ re kiełkuje jak zasrana fasola. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. - Dlaczego nie zajął się tym ginekolog? Uśmiechnęła się do mnie. - Ginekolodzy nie zajmują się ekstrakcją ziemniaków. Interesują ich inne warzywa: wasze pietruszki, wasze rzepy, wasze brukwie. Szybko oceniłem, że opowieść o kiełkującej bulwie fńe była powodem, dla którego zostałem zerwany z łóżka w środku nocy. - Co znalazłaś u Petera, Ren? Nie odpowiedziała na pytanie. Wstała, przywitała E*nily, chwilę poga- dała z nią jak z dzieckiem i podeszła do pokrowców v/c^ osłaniających skończone meble. Szybkimi ruchami zaczęła zdzierać jeden P° drugim, od- krywając misternie wykończone elementy, które po złożeniu miały się stać barem w kolejnym niepotrzebnym w Black Hawk kasynie w stYm Dzikiego Zachodu. Dzieło Petera było gotowe. Adrienne pochyliła się z^ największym ele- mentem. - Nie tutaj, tylko z tyłu. Emily natychmiast podbiegła do niej i zaczęła obwąchiwać wszystkie kąty. Poszedłem za nią, wciskając się w ciasny korytarz za odsłoniętymi frag- mentami baru. Jeszcze jeden pokrowiec, starszy, brudniejszy i poplamiony farbą, przy- krywał jakąś długą rzecz, którą Peter wcisnął pod samą ścianę. Nie zauwa- żyliśmy jej wczoraj wieczorem, ale też nie zamierzaliśmy wszystkiego do- kładnie sprawdzać. Adrienne popatrzyła mi prosto w oC?zy Jej spojrzenie ocuciło mnie z resztek senności, które zdołały się utrzyma^ nawet po historii o ziemniaku. Mocno szarpnęła za pokrowiec. Płachta zmieniła się w balon, który po chwili opadł u jej stóp. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Peter, stolarz, zrobił trumnę. Elegancką w swej prostocie. Z sosnowego drewna znaczonego sękami- Dolna część mia- ła ostre krawędzie, pokrywa była mniej kanciasta. Wieko ty*0 wygięte i za- okrąglone w środkowej części. Zdobiła je wymyślna płaskorzeźba. Peter wspomniał kiedyś, że dawniej, zanim się poznaliśmy, trochę rzeź- bił, ale potem zupełnie to zarzucił. Wzór na trumnie był skomplikowany, ale nie miał wielkiej wartości artystycznej. Zrozumiałem, dlaczego Peter rzucił rzeźbiarstwo dla stolarki. Zanim zdążyłem się odezwać, usłyszałem kroki za nami. Odwróciłem się i zobaczyłem Lisę ze śladami snu na twarzy. Stała w drzwiach pracowni. Na rękach trzymała obudzonego, ale zaspanego Jonasa. Lisa wciągnęła spodnie od dresów pod długą koszulkę, w której spała. Koszulka była pognieciona. Emily przywitała dwoje intruzów gromkim hau-hau. Przestraszony Jo- nas rozpłakał się. - Cicho, Emily - powiedziałem. Powtórzyła swoje hau-hau, tak jakby ostatecznie chciała określić grani- ce mojej władzy nad nią. Lisa przesunęła palcami po gęstej czuprynie Jonasa. - Adrienne, on chyba ma gorączkę. Znowu ciąga się za ucho. Masz w do- mu wziernik? - Tak. Chyba jest w torbie. Zaraz przyjdę i go obejrzę. Lisa zachowywała się tak, jakby jej nie słyszała. Patrzyła na odkrytą część trumny. Adrienne wydostała się z wąskiego korytarza, pocałowała chorego syn- ka i przytknęła dłoń do jego czoła i brzuszka. Potem szybko odprawiła Lisę. - Zabierz go do domu i na razie daj mu paracetamol. Pewnie znowu ma zapalenie ucha. Musimy zawieźć go jutro do doktor Amy. Zanieś moją torbę do jego pokoju, dobrze? - Dobrze - odparła Lisa cienkim głosem. Wyczułem, że chciała zostać albo coś powiedzieć. Może chodziło o trumnę. Kiedy wreszcie udało jej się poruszyć, spojrzała na mnie. W jej oczach dostrzegłem żal, który sprawił, że na chwilę zapomniałem o trumnie Petera. - Ziemia do Alana. - Słucham? - Trumna. Rozmawiamy o życiu i śmierci, kochany, nie o młodym cie- le i dekolcie wielkości Royal Gorge. Adrienne źle mnie zrozumiała. Moje zainteresowanie Lisa nie było efek- tem pożądania, tylko ciekawości. - Czy policja widziała to podczas przeszukania? - Sam o niczym nie wspomniał. - Nie wiem. Interesowały ich głównie papiery. Chyba tylko pobieżnie obejrzeli warsztat. - Co przedstawia rzeźba na wieku? - Zasrane góry. Szczyty i drzewa. Zew natury. Znasz przecież Petera. Nie. Znałeś Petera. - Co to miało oznaczać? Dla kogo to zrobił? - Halo. Właśnie dlatego tu jesteś. Mówił mi, że pozbył się tego wiele lat temu. Oczywiście nie zrobił tego. Teraz przemawia do nas jego nieświa- domość. Wytłumacz mi to. Przecież właśnie tym zajmują się pijawki takie, jak ty, prawda? Przysysają się do umysłu, tłumaczą niepojęte? No dalej, wyjaw mi tajemnice Petera. - Stała nieruchomo i patrzyła na mnie z wyzwaniem w oczach. Kiedy miała lepszy nastrój, umiała być całkiem miła. Czasem na- wet przysyłała mi pacjentów. - Sądzisz, że to trumna Petera? To znaczy, zrobił ją dla siebie? - Możesz się założyć o własny tyłek. Był tak zafascynowany śmiercią, że nie zdziwiłabym się, gdybym znalazła jedną dla siebie. Albo jakiś rozkła- dany model dla Jonasa. - Wiedziałaś o tym? - Wiele lat temu, jeszcze zanim się tu wprowadziliśmy, powiedział mi o niej i spytał, czy chciałabym jązobaczyć. Powiedziałam, że w żadnym wy- padku, i że to makabryczny pomysł. Obiecał, że się jej pozbędzie. Tak jak obiecał, że skończy ze wspinaniem się bez asekuracji. Byłem w równie podłym humorze co Adrienne. - Dlaczego nie pokazał ci tego ostatnio, żebyś wiedziała, że masz go w niej pochować? Adrienne podeszła do mnie. Ledwie sięgała mi do ramienia. Spojrzała na mnie pociemniałymi oczami. - Powinieneś częściej chodzić na pogrzeby, Alan. To nie jest trumna, w której się kogoś chowa. To trumna do kremacji. Jest sosnowa. Jej pasażer miał zostać spalony. Kilka dni wcześniej ciało Petera złożono w pięknej wiśniowej trumnie i zakopano w gliniastej ziemi na cmentarzu przy Diagonal Highway. Nie przy- pominałem sobie uwag o relatywnej przewadze kremacji nad gniciem w skrzyni. - Wiedziałaś, że Peter chciał zostać skremowany? - spytałem, ale za- nim zdążyła odpowiedzieć, postanowiłem spytać jeszcze o coś, o czym wcze- śniej nie miałem okazji porozmawiać. - Zostawił testament? To znaczy ostat- nią wolę, w której mówiłby, co chce, żeby zrobiono z jego... no wiesz, co chce, żeby zrobiono z jego... - Chodzi ci o dobra czy o szczątki? Odpowiedź brzmi „nie". Żadnego testamentu. Żadnych instrukcji co do pogrzebu. Kiedyś udało mi się go na- mówić, żeby podpisał u notariusza pismo określające nasze wymagania co do opiekuna Jonasa w razie śmierci nas obojga. A testament? Chodzi ci o to, jak podzielić jego narzędzia? Kto dostanie jeden z najstarszych modeli vo- lvo wciąż na chodzie? To nie w stylu Petera. Nie mojego Petera. Kto sam sobie rzeźbi trumnę? Stolarz zainteresowany filozoficznym wymiarem śmierci. Tylko dlacze- go? Jeśli Peter skończył z rzeźbieniem tak dawno, jak sądziłem, dlaczego zrobił trumnę i tyle lat ją trzymał? Skoro zadał sobie tyle trudu, dlaczego nie powiedział żonie, że wciąż ma to cholerstwo? Wtedy można by było uszano- wać jego ostatnią wolę. - Adrienne, ty i Peter oddzielnie prowadziliście interesy? Nie zwierza liście się sobie? Spojrzała na mnie ze złością. - Pytasz, dlaczego nic nie wiem o trumnie? Ani o barze? Ani o tych wszystkich głupich papierach na biurku, ani o niczym innym, tak? - W jej głosie słychać było frustrację. Miałem wrażenie, że jest bliska łez. Skinąłem głową. - On też gówno wiedział o mojej praktyce. Ilu pacjentów przyjmowa łam, ile przeprowadziłam operacji, jak ma na imię moja sekretarka. Nie inte resowało go to. Jeśli chciałam pogadać o sprawie, która nie dawała mi spo koju, albo o pacjencie, który doprowadzał mnie do szału, albo o koledze, który był żywym dowodem na to, że określenie „skończony dupek" to oksy- moron, Peter potrafił cierpliwie słuchać. Czasami był może trochę zbyt ta jemniczy, ale potrafił słuchać. Zdarzało mu się wspomnieć o jakimś nowym kliencie albo przyprowadzić mnie tu, żeby mi pokazać skończony projekt, z którego naprawdę się cieszył, ale przeważnie nasze życie zawodowe bie gło innymi torami. Mieliśmy taki zabawny rytuał - ciągnęła. - Każdej wio sny wypełniał bilans przychodów i wydatków dla naszego księgowego, a kilka tygodni później podtykałam mu rozliczenie pod nos i pokazywałam, gdzie ma podpisać. Podpisywał i nigdy nie sprawdzał, jaki mieliśmy dochód. Ani jaki dochód miałam ja. Nigdy. Pytanie go o nasz zeszłoroczny dochód miało taki sam sens co pytanie go, jak w zeszłym sezonie radzili sobie Broncosi. Po prostu go to nie obchodziło. - Westchnęła, patrząc mi prosto w oczy. - Wreszcie udało mi się zmusić cię do interpretowania, co? Masz rację. Nasze małżeństwo nie było normalne. Dlaczego miało być? Ja taka nie jestem. On taki nie był. Jak, do diabła, mieliśmy stworzyć normalny związek? Adrienne częściej niż inni sprawiała, że brakowało mi słów. - Alan, proszę cię, znajdź dla mnie Petera, żebym mogła kiedyś powie dzieć Jonasowi, kim był jego tato. Popatrzyliśmy sobie w oczy. - Pogadam z Lauren. Może pojedziemy do Jackson w ten weekend. Za dzwoń do jego mamy i powiedz jej, że przyjeżdżamy, dobrze? Możesz mi dać klucze do pracowni? Chciałbym się tu jeszcze trochę rozejrzeć, jeśli nie masz nic przeciwko. Rzuciła mi pęk kluczy i podeszła do drzwi. - Pamiętasz panią z ziemniakiem? Jak tylko jej stan poprawi się trochę, skieruję ją do ciebie na psychoterapię. Będziesz mógł zapytać ją o mamę - powiedziała, nie odwracając się, i wyszła. Wciąż myślałem o trumnie. Minąłem komplet mebli do baru, żeby przyj- rzeć się jej z bliska. Została zrobiona na wzrost Petera, nie miałem co do tego wątpliwości. Płaskorzeźba na wieku rzeczywiście wyobrażała dziką naturę. Rzeka, pasmo gór, sosny, a w prawym górnym rogu ślady jeszcze czegoś. Nie potrafiłem rozpoznać, co to było. Otworzyłem trumnę. Wieko uniosło się bez skrzypnięcia i zatrzymało pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Wnętrze było niewykończone, chro- powate i pełne drzazg. Nie było żadnego materiału, tak jakby Peter postano- wił, że miejscem jego ostatniego spoczynku powinien się stać czyściec z drza- zgami. Emily szczeknęła. Tym razem nie przypominało to ostrzegawczego wark- nięcia. Był to krótki i suchy dźwięk. Oznaczał intruza. Odwróciłem się i zobaczyłem Lisę stojącą trzy metry od drzwi pracow- ni. Ręce miała skrzyżowane na piersi. Długa koszula, długie, proste włosy. Tym razem nie zawracała sobie głowy spodniami. Na początku w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Nie szukała mojego wzroku, tylko skierowała się gdzieś dalej. Przez sekundę wydawało mi się, że Lisa chce coś powiedzieć. Podążyłem za jej wzrokiem, znowu odwraca- jąc się ku trumnie, i nagle zabrakło mi tchu. Kiedy ponownie spojrzałem na drzwi i otworzyłem usta, aby coś powie- dzieć, znikła. Wyciągnąłem lewą dłoń i dotknąłem znaków na wewnętrznej stronie wieka. Spojrzałem na nie: „10 lipca 1982". Data została wyryta w miejscu, gdzie miały się znajdować oczy Petera, gdyby spoczął w tej trumnie, tak jakby pamięć tamtego lipcowego dnia chciał zabrać ze sobą na zawsze. N astępnego dnia miałem pacjenta dopiero o dziewiątej, spałem więc prawie do siódmej i zjadłem szybkie śniadanie z Lauren, zanim wyszła do sądu. Nie zaskoczyła jej wiadomość o trumnie Petera. - Wiesz, nigdy sama bym na to nie wpadła, ale z drugiej strony to do niego podobne. Peter mówił o śmierci częściej niż inni. Rozmawiał o niej nawet ze mną, choć nie znał mnie dobrze. Spieszyła się do pracy, a mimo to jej pocałunek trwał kilka sekund. Od- sunęła się, pogłaskała psa i wybiegła. Droga do sądu zabierała jej dziesięć minut. Dokończyłem kawę i przeczytałem lokalną gazetę. Zwróciłem uwagę na brak postępów w poszukiwaniach Kennetha Holdena. Wziąłem szybki prysznic i zabrałem Emily do pracowni Petera. Wiedziałem, że Sam wiązał zniknięcie Kenny'ego z zamordowa.niem Petera, tego ranka jednak nie myślałem o związku Kenny'ego z Peterem, tylko ogromnie współczułem rodzicom chłopca, którzy -jak donosiła gaze- ta - przyjechali z Milwaukee, aby pomóc w poszukiwaniach. W innych okolicznościach wykorzystałbym wolny ranek, żeby pojeź- dzić na rowerze, ale ponieważ zaniedbane sprawy, które zamierzałem zała- twić po śmierci Petera, nie dawały mi spokoju, poprzedniego wieczoru obie- całem sobie, że postaram się skreślić z listy wszystkie przed końcem dnia. Pomimo najlepszych chęci zapomniałem skontaktować się z Tonym Cellim i poprosić go, aby przyjechał do pracowni po meble dla kasyna z Black Hawk i je polakierował. Nie znalazłem też nazwy tego kasyna ani nazwiska osoby, z którą Peter się kontaktował, choć zamierzałem dostarczyć tam goto- wy bar, żeby Jonas miał swój fundusz. Wszedłem do pracowni i od razu przykryłem trumnę Petera. Dopiero potem mogłem w miarę swobodnie usiąść przy jego biurku. Na szczęście Peter przyjaciel ułatwił mi poszukiwania - numer Tony'ego znajdował się w pamięci telefonu. Wybrałem go i dziesięć sekund później rozmaw iałem z samym Tonym. Wyjaśniłem mu, kim jestem i dlaczego dzwonię. Sprawiał wrażeni e roz- kojarzonego. - Masz szczęście, że mnie złapałeś. Zwykle nie siedzę tu tak długo. Dzwonisz w sprawie mojego kumpla, co? Peter, Peter, ojoj. Nie mogę uwie- rzyć, co mu zrobili. Naprawdę nie mogę. To, cholera, tragedia, mówię ci. Taki talent. Nikt go nie zastąpi. Nikt. - Tony przerwał. - A ty kim jes teś? - spytał zdziwiony. - Jego przyjacielem i sąsiadem. Wspominał ci może o pewnym prrojek- cie? Wygląda na bar do kasyna. Góra i dół, jakieś dwanaście albo piętnaście metrów długości. - Naprawdę? Bar? Peter już się nie zajmował takim gównem. Kupa większych firm zrobiłaby to za jedną trzecią tego, ile on chciał. Mówił, że ma już dość cholernych pudełek z drzwiczkami. Peter rzadko używał przekleństw. Mógł wspomnieć coś o pudełkach z drzwiczkami. To do niego podobne. Za to określenie „cholerne" do<łał od siebie Tony Celli, nie miałem co do tego wątpliwości. Trochę się znie chęci- łem, słysząc, że Tony nie zna nazwiska klienta, dla którego Peter pracował. Oznaczało to, że aby rozwiązać łamigłówkę, trzeba będzie zagłębić się w do- kumenty Petera. Wcale nie miałem na to ochoty. - Z jakiegoś powodu jednak Peter postanowił wziąć to zlecenie. Jestem teraz w jego pracowni, wśród tych rzeczy. Są naprawdę piękne, ale to na pewno wyposażenie baru. Jego żona sądzi, że zrobił to dla jakiegoś kasyna w Black Hawk. - Może i tak. Peter umiał zaskakiwać. Wpadnę później i obejrzę to. Nie zamykaj warsztatu, co? Nie chciałem zostawiać pracowni otwartej. - Zostawię klucz u niani. Nazywa się Lisa. W porządku? - Pewnie, wszystko jedno. - Mógłbyś od razu podać Adrienne cenę lakierowania? Czy zwykle tak to się odbywało? - Nie, nie, nie. Peter nie lubił uwzględniać kosztów wykończenia w ofer- cie, to mu tylko komplikowało życie. Sam obciążę klienta kosztami, oczywi- ście jeśli zgodzę się to wziąć. - To znaczy, że możesz się nie zgodzić? - To zależy, co klient chce mieć i czy mi się spodoba, czy może uznam, że to tani fiut. Peter i ja jesteśmy najlepsi. To my wybieramy klientów, nie oni nas. Adrienne miała szczęście, że nie musiała zarabiać na życie, organizując komuś pracę. Byle jak po wpychała papiery Petera do przegródek. Po kwa- dransie rozkładania, przekładania, sprawdzania dat i nazwisk klientów i po- równywania rysunków z elementami, które stały w pracowni, siedziałem obłożony papierami. Nie miałem pojęcia, jak odszukać tego szczęśliwca z ka- syna, którego Peter wybrał na fundatora pierwszego roku studiów Jonasa na Uniwersytecie Stanforda. Postanowiłem spróbować jeszcze jednego sposobu przed wyjazdem do gabinetu. Zadzwoniłem do biura numerów i poprosiłem o telefony dwóch dużych kasyn w Black Hawk - Harrah's i Bullwhackers. W ten sposób od- kryłem numer kierunkowy do Black Hawk. Potem sprawdziłem, czy podob- nego nie ma na którejś z kartek zaśmiecających biurko Petera. Bingo. Numery w Black Hawk zaczynały się od 582. Na biurku nie znalazłem nic/co by się tak zaczynało, ale samotny rządek cyferek na bibule rozpoczy- nał ten właśnie numer. Nie miałem już czasu dzwonić, zapisałem więc nu- mer w kalendarzu, krzyknąłem na Emily i pobiegłem do samochodu, aby zdążyć na spotkanie z pierwszym pacjentem. Byłem w połowie Baseline Road, kiedy przypomniałem sobie, że nie zamknąłem pracowni i nie zostawiłem klucza dla Tony'ego Lisie. Rzut oka na zegarek uświadomił mi, że mogę albo wrócić do domu, albo zdążyć na czas na pierwsze spotkanie. Nie mogłem załatwić obu tych rzeczy. Zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni. Zamknąłem pracownię i podjechałem przed frontowe drzwi domu Ad- rienne. Zadzwoniłem. Lisie podejście do drzwi zabrało tyle czasu, że nawet gdybym się nie spieszył, uznałbym jej tempo za ślimacze. Wyjaśniłem jej, że Tony Celli ma przyjść ocenić bar i spytałem, czy nie mogłaby go wpuścić do pracowni, żeby mu się przyjrzał. Podałem jej klucz. Lisa zeszła bez Jonasa - domyśliłem się, że odsypia na górze zapalenie ucha. Miała błyszczące oczy i skórę. Zachowywała się tak, jakby nasze wczo- rajsze nocne spotkanie nie było niczym niezwykłym. Obróciła klucz w palcach. - Pewnie. Znam Tony'ego. Nie ma sprawy - powiedziała, oddając mi go. - Wiem, gdzie Peter trzymał zapasowy. Możesz go zatrzymać. - Znasz Tony'ego? - Oczywiście, że go znała. Pracowała u Petera i Ad- rienne już od ponad roku. Była tu w ciągu dnia, kiedy Peter załatwiał intere- sy. Pewnie znała większość jego kumpli. - Peter go lubił. Mówił, że w Tonym nie ma nic gładkiego prócz jego mebli. - Uśmiechnęła się, odsłaniając wąską linię dziąsła ponad zębami. Prawie blond włosy miała przedzielone pośrodku. Proste i długie opa- dały jej na plecy. W latach sześćdziesiątych kobiety prasowały i tleniły wło- sy, żeby uzyskać taki właśnie efekt. Nie wiedziałem, czy proste włosy i grzyw- ki są teraz w modzie, czy wręcz przeciwnie, nie cieszą się popularnością. Podejrzewałem, że Lisa też tego nie wie. Właśnie to mi się w niej podobało. Gdyby nie czekał na mnie pacjent, pewnie zostałbym dłużej, żeby popy- tać ją o znajomych Petera, jej nocną wizytę w pracowni i reakcję na widok trumny. - Dzięki za pomoc r» powiedziałem tylko i popędziłem do samochodu. - Te szafki... Może zastanawiałeś się, dla kogo są, Alan. Wiem, kto je zamówił! - zawołała do moich pleców głośniej niż zwykle. Zatrzymałem się w pół kroku. - Wiesz? Przytaknęła. Jedno spojrzenie na zegarek i wiedziałem, że szansę na to, że będę w ga- binecie na czas, straciłem jakieś dziesięć minut wcześniej. - Kto? - Grant Arnold. To nazwisko nic mi nie mówiło. Cieszyłem się, że coś się wyjaśniło, ale dopiero później będę mógł się nad wszystkim zastanowić. - Gdzie on pracuje? - Nie wiem. Znam tylko jego nazwisko. - Posłuchaj, chciałbym z tobą jeszcze porozmawiać, ale muszę już je- chać. Czeka na mnie pacjent. Będziesz w domu cały dzień? Zadzwonię do ciebie za jakieś półtorej godziny, dobrze? - Miałem dwie wizyty jedną po drugiej, każda trwała czterdzieści pięć minut. Lisa raz jeszcze skinęła głową i zamknęła drzwi. Zdawało mi się, że słyszę płacz Jonasa. Pomimo zapewnienia, Lisy nie było, gdy zadzwoniłem około dziesiątej czterdzieści pięć. Nie było jej też, kiedy zatelefonowałem po kolejnych dwóch wizytach, kwadrans po dwunastej. Zostawiłem wiadomość na automatycznej sekretarce Adrienne. Kiedy odkładałem słuchawkę, moja przyjaciółka i partnerka Dianę Estevez wsunę- ła głowę przez otwarte drzwi. - Masz ochotę na lunch? Mam się spotkać z Raoulem na curry, on ostat nio za tym szaleje. Propozycja wydała mi się bardzo kusząca. Dianę była wspaniałą przyja- ciółką, a jej mąż Raoul nie przestawał mnie zadziwiać. Stanowiliby świetne antidotum na mój obecny nastrój. - Niestety, muszę jechać na drugi koniec miasta i podrzucić raport Sa mowi Purdy'emu z wydziału policji. Gdyby nie to, chętnie zjadłbym z wa mi. - Jaki raport? Wyjaśniłem jej. - Chyba żartujesz. Kiedy się tego nauczyłeś? Wiesz, jak to się robi? - Właśnie się uczę. - To dziwne, że Sam w takiej chwili zatrudnia praktykanta, prawda? - Dzięki za poparcie. Prawdę mówiąc, moje wstępne rozpoznanie prze czy dowodom, więc bardzo możliwe, że Sam popełnił błąd. FBI przygoto wuje własną ocenę. Niedługo będę mógł porównać moje pomysły z pracą prawdziwych kryminologów i zostać oficjalnie upokorzony. Dianę zmieniła temat. Była w tym dobra. Już po chwili opowiadałem jej o Peterze, o tym, jak się czuję, biorąc udział w śledztwie w sprawie jego morderstwa i jak sobie ze wszystkim radzę. Kilka minut później, kiedy spoj- rzała na zegarek i pobiegła na spotkanie z Raoulem, czułem się o niebo le- piej. Kiedy pojawiłem się w wydziale policji, Sam stał przy biurku Made- leine i zgięty wpół wskazywał na napisaną odręcznie listę. Madeleine uśmiechnęła się do mnie i wzrokiem oraz nieznacznym ski- nieniem głowy dała mi znak, żebym na razie nie przekazywał jej papierów. Pewnie nie chciała, żeby Sam się dowiedział, że coś dla mnie przepisuje. - Mamy nowe wiadomości z dwóch frontów - oznajmił Sam. - Patrole w parku narodowym w Górach Skalistych natrafiły na biwak Kenny'ego. Jest jego plecak, jest namiot. Wszystko prócz aparatu fotograficznego. - Rozumiem, że ten brak jest ważny. Przez sekundę albo dwie Sam wpatrywał się we mnie. - Wszyscy jego przyjaciele mówią, że Kenny miał fioła na punkcie fo- tografowania. Nigdy nie wybrałby się w góry, ani w ogóle nigdzie, bez apa- ratu. Jego współlokator i dziewczyna zgodnie twierdzą, że nie przepadał za biwakami i wędrówkami. Podobno wybierał się na nie tylko dlatego, że dzięki temu miał okazję zrobić kilka zdjęć. - Może więc wziął aparat ze sobą? - spytałem rozproszony znakami Madeleine, która oczami wskazywała na kosz na śmieci stojący przy biurku i na kieszeń mojej marynarki. Znajdowała się za Samem, który nie widział jej pantomimy. - Nie. Nie wziął. Właśnie to jest ciekawe. Kenny nie zabrał ani jednego aparatu ze sobą. Jego współlokator mówi, że cały sprzęt został w mieszka- niu. Od niechcenia wyciągnąłem złożony raport z kieszeni i wrzuciłem go do śmieci. Madeleine będzie mogła wyciągnąć go później. - Może kupił nowy albo pożyczył jakiś. - Może. A może wylądował statek kosmiczny i małe zielone ludziki zabrały mu aparat na pokład, żeby zbadać rzadkie metale. Mogłem odbić piłeczkę, ale tego nie zrobiłem. Ze wszystkich nastrojów Sama cynicznego nie lubiłem najbardziej. Postanowiłem od razu przejść do rzeczy. - Myślisz, że obozowisko, samochód i cała reszta to tylko przykrywka dla porwania? - Tak. Gdybym dziś musiał zgadywać, co się stało, powiedziałbym, że Kenny został porwany i prawdopodobnie zamordowany. Komuś w dziewięć- dziesięciu dziewięciu procentach udało się nas przekonać, że jest inaczej. - Myślisz, że Kenny widział coś tamtej nocy, kiedy zamordowano Petera i morderca próbuje zatrzeć ślady? - Cholera, ale z ciebie spryciarz - zauważył Sam. - Mam też drugą wia- domość, która komplikuje sprawy jeszcze bardziej, biorąc pod uwagę dowo- dy na to, że Peter i Lonnie Aarons zostali zabici przez tę samą osobę, i nasze przekonanie, że było dwóch morderców. - Tak? O co chodzi? - Ludzie z laboratorium CBI prawdopodobnie coś mają. Ktoś w Den- ver mocno naciska, żeby przyspieszyć śledztwo. Wyobraź sobie, że dwa włosy znalezione na scenie w Boulder obok fortepianu odpowiadają jednemu zna- lezionemu na klawiaturze komputera w Buell. - Testy DNA? - Nie. Do tego potrzebna jest cebulka. Tylko w ten sposób mielibyśmy stu- procentową pewność. Mamy same trzony i dziewięćdziesiąt procent pewności. - Jakie to włosy? - Długie, jasne. Podobno bardzo charakterystyczne, tak przynajmniej mó- wią ci z laboratorium. Michael Martin twierdzi, że ich spec od owłosienia jest magikiem i ma absolutną pewność, że trzy włosy pochodzą od jednej osoby. - Ale sprawa nie jest przesądzona? - Nie, choć to wystarczy sędziemu, który szuka powodu, żeby kogoś skazać. Spojrzałem na Sama twardo. - Zdaje się, że możemy się mylić co do dwóch morderców. Nasza łódka zaczyna tonąć. Może czas ją opuścić i przekonać się, czy jest jeszcze miej- sce na tym liniowcu, którym płyną wszyscy nasi przyjaciele. - Powiedz to rodzicom Kenny'ego. I nie zapominaj o swoich pierwszych wrażeniach po tym, co zobaczyłeś w Buell i po tym, co powiedział ci Char- ley. Może ten liniowiec cieszy się większą popularnością i jest wygodniej- szy, ale to wcale nie znaczy, że płynie w dobrym kierunku. - Odwrócił wzrok i spojrzał na asystentkę. - A ty, Madeleine, jak już skończysz przepisywać ten cholerny raport dla doktora Gregory'ego, przynieś mi go. Spojrzał na mnie ciepło i roześmiał się. - Boże, Alan, chciałbym, żebyś to ty był zabójcą. Jesteś tak cholernie kiepskim aktorem, że rozwiązałbym sprawę szybciej, niż obcinam paznok cie u nóg. E litch's przenieśli się do Platte River Valley, drużyna Rockies grała u siebie przeciwko Giants. Wolne miejsca parkingowe w pobliżu Coors Field w Denver stały się gatunkiem zagrożonym. Udało nam się znaleźć wolny parkomat przy Wazee, niedaleko Speer. Trzymając się za ręce, przeszliśmy przez zagospodarowaną na nowo stuletnią dzielnicę magazynów znajdującą się tuż obok dawnego centrum Denver. Szliśmy w stronę hotelu Oxford. Jeszcze pięć lat temu biegalibyśmy od jednej latarni do drugiej, z niepo- kojem oglądając się na zabite deskami wejścia do zniszczonych budynków. Teraz spokojnie oglądaliśmy wystawy eleganckich sklepów i mijaliśmy dzie siątki nowych restauracji i barów. Dawne centrum powoli zaczęło rozkwi tać, jeszcze zanim miasto oszalało na punkcie pierwszoligowego baseballu. Gdy jednak pojawiło się nowe boisko przy Dwudziestej Trzeciej i Blake a, stara dzielnica złych chłopców i niegrzecznych dziewczynek, magazynów i burdeli ostatecznie się odrodziła. ' ':__ '^ Tego wieczoru wybieraliśmy się do Cruise Room w hotelu Oxford. Co praw- da nigdy tam nie byłem, ale Lauren znała to miejsce doskonale z czasów pierw- szego małżeństwa. Rodzina jej byłego męża zbiła majątek na kolejach. Kaedy w drodze do Denver spytałem, dlaczego jej były mąż wybrał akurat tamten bar, Lauren stwierdziła, że pewnie lubił pić blisko swoich pieniędzy. Stacja kolejowa Union znajdowała się w odległości zaledwie przecznicy od hotelu. Budowa boiska Coors Field przyspieszyła odrodzenie dawnego centrum, a remont hotelu Oxford dał do tego impuls. Wspaniały budynek wzniesiono dla dżentelmenów z branży kolejowej przyjeżdżających z daleka jeszcze zanim city Denver przeniosło się kilkanaście przecznic dalej wzdłuż Sie- demnastej ulicy, uciekając od ceglano-kamiennej ludzkiej skali dawnego cen- trum w szklano-aluminiowy zbytek drapaczy chmur. Restauracja hotelu Oxford okazała się wprawdzie finansową klęską dla przedsiębiorców, którzy się tego zadania podjęli, ale za to odniesiono sukces artystyczny. Zwłaszcza sali, znanej jako Cruise Room, przywrócono dawny blasku i styl art deco. .., Dojazd z Boulder zabrał nam mniej czasu, niż zakładaliśmy, przybyliśmy więc na miejsce, zanim Charley Chandler dotarł tu z oddalonego o dziesięć przecznic Centrum Sztuki. Zadzwoniłem do niego po południu z pytaniem czy nie zechciałby się spotkać raz jeszcze, żeby porozmawiać o morderstwie Ucieszył się, i zaproponował koktajl w Cruise Room. Lauren z chęcią do mnie dołączyła. W wąskim długim korytarzu czekaliśmy na wolny stolik. Słabo oświetlona sala kojarzyła mi się z eleganckim wagonem Pullmana bez okien Wystrój wnętrza musiał kosztować majątek, ale cieszył oko, i o to chodziło. Na sali znajdował się mały barek, przed którym stały chromowane stołki. Wzdłuż oświetlonych czerwonym światłem ścian rozstawiono przedzielone przepie- rzeniami stoliki. W tłumie gości widać było zaabsorbowane sobąpary, samotników w ciu- chach od Armaniego i butach marki Feragamo, a także fanów sportu w dżin- sach i bluzach Timberland, którzy przed meczem woleli posiedzieć tu niz w barach, gdzie gromadzili się zwykle kibice. Wszystkie siedzące miejsca były zajęte, a w ciasnej przestrzeni nie było gdzie stanąć, dlatego odetchnąłem z ulgą, kiedy pośrodku sali zwolnił się stolik i Lauren pociągnęła mnie w stronę obitej miękką tapicerką ławy. Za- wołała kelnerkę i zamówiła dla mnie wódkę z martini, a dla siebie podobne- go drinka z ginem. Zwykle nie piliśmy takich koktajli. - W Cruise Room pije się martini - wyjaśniła Lauren. - Będzie ci sma kowało, wierz mi. Siedzieliśmy w milczeniu, wsłuchując się w gwar rozmów, zgrabnych komplementów flirciarzy, obraźliwych i chybionych kwestii i wszystkich innych strzępów rozmów, które do nas docierały. Było wcześnie, przed siód- mą, i na sali panowała wesoła atmosfera. Nikt nie przejmował się jeszcze tym, że wróci do domu bez towarzystwa albo przynajmniej bez numeru tele- fonu. Szybko przyniesiono nam drinki. Kelnerka dość niedbale położyła na blacie serwetki, stawiając na nich wysokie szklanki z martini. Upiłem łyk i uśmiechnąłem się do Lauren. - Miałaś rację, jest doskonałe -powiedziałem, patrząc, jak Lauren otwar cie rozgląda się wokół. Cruise Room było eleganckim miejscem pełnym ład nych ludzi. Jeżeli trzeba było wybrać się na polowanie, tutaj myśliwy mógł czuć się jak w Serengeti. Lauren chyba też tak sądziła. Zauważyłem, że wpatruje się w kogoś za mną. Tak bardzo była zaabsorbowana, że nawet nie spostrzegła, jak się od- wracam, żeby sprawdzić, komu się tak przygląda. Po chwili znów spojrzałem na nią. - To jest właśnie Charley Chandler, kochanie. Nasze towarzystwo na dzisiejszy wieczór. Na chwilę wstrzymała oddech. Wypuściła powietrze, trawiąc moje słowa. - Rany-szepnęła-jest śliczny. Opuściła wzrok i po chwili go podniosła. Powolny, pewny krok Charleya Chandlera i niepospolity wygląd zwró- ciły uwagę niejednej kobiety i kilku mężczyzn. Dostrzegł mnie, skinął na powitanie i wśliznął się na ławę naprzeciwko Lauren. Przedstawiłem ich sobie. - Cześć - powiedział Charley. - Miło mi cię poznać - odparła. Zarumieniła się. Zastanawiałem się, czy równie bezmyślnie wyglądam w obecności Lisy. - Wielkie dzięki, że zechciałeś się ze mną spotkać i porozmawiać, Char- ley - powiedziałem. - Cała przyjemność po mojej stronie. Zwłaszcza że przyprowadziłeś tak wspaniałą żonę. Wzięliście już coś? Pozwólcie, że też coś wezmę. Kelnerka stanęła przy nim, zanim zdążył odszukać ją wzrokiem. Zamó- wił czystą whisky i wodę. - Widzę, że ciebie też wciągnęło, co? - stwierdził bez wstępów. - Więc mnie to nie dziwi. Prawdę mówiąc, cieszę się, że mam towarzystwo. Nie mogę przestać myśleć o tej sprawie. Myślęo niej, piszęo niej, mówięo niej. Mam nadzieję, że Dale i Sam złapią tego gościa, żebym mógł myśleć o czymś innym. Moja żona mówi, że jeśli facet nie dostanie kary śmierci, sama go zabije za to, co zrobił z naszym małżeństwem. - Charley pisze powieści sensacyjne - wyjaśniłem Lauren. Machnął ręką. - Uwielbiam je czytać. O pisaniu raczej marzę. Ale dopóki sprawia mi to przyjemność, próbuję coś napisać. - Zwrócił się do Lauren. - A tobie co sprawia przyjemność? Co za rozbrajająca kwestia, pomyślałem. Miałem ochotę wstać i podpo- wiedzieć ją ludziom przy barze, którzy wciąż byli na etapie przełamywania lodów. Chciałem powiedzieć Charleyowi, że Lauren wystarczy patrzeć w oczy, ale zanim zdążyłem to zrobić, oboje zatonęli w rozmowie o tym, jak wyglą- da praca prokuratora okręgowego i tropienie groźnych przestępców. Char- ley miał mnóstwo pytań dotyczących udziału prokuratora w śledztwie i ro- dzajów dochodzeń, a Lauren szczegółowo opisywała pracę, którą zwykle uważała za nużącą. Bardzo szczegółowo. Dokończyłem drinka i skinąłem w odpowiedzi na pantomimę kelnerki pytającej z przeciwległego krańca sali, czy życzymy sobie jeszcze jedną ko- lejkę. Tenor Charley a znów przykuł moj ą uwagę. - Lauren mówi, że jest coraz więcej dowodów potwierdzających teorię seryjnego mordercy Dale. Co znaleźliście w Boulder? Coś, o czym nie wiem? Już wcześniej postanowiłem powiedzieć Charleyowi o włosach. Sam pewnie rozstrzelałby mnie za gadulstwo, gdyby się o tym dowiedział. Ale jeśli Charley miał mi pomóc, musiałem się z nim podzielić tą nowiną. - Znaleźli włosy jednej osoby w obu miejscach. W Buell zdjęto włos z klawiatury komputera kontrolującego prowadnice. Dwa takie same znale ziono na scenie w teatrze Boulder. Oba znajdowały się niedaleko miejsca, gdzie zamordowano ofiarę. Usłyszałem siebie mówiącego słowo „ofiara" i zaskoczyło mnie, że tak bezosobowo mówię o Peterze. Charley pogładził się dużą dłonią po głowie, przecierając błyszczącą skórę. - No to mi ulżyło. Włosy. Przynajmniej nie będą podejrzewali mnie. Mają cebulki czy tylko same trzony? Takie pytanie z ust Lauren nie zaskoczyłoby mnie. Ale zadał je Charley. - W Boulder znaleziono same trzony. Nie ma materiału genetycznego do analizy. Włos z waszego teatru miał cebulkę, więc chyba mogliby zbadać DNA. Tylko że nie ma z czym go porównać. - Nie ma więc też pewności, że włosy pochodzą od tej samej osoby. Wtrąciła się Lauren. Cierpliwie wyjaśniła, w jaki sposób prokurator mógł wykorzystać taki dowód w procesie poszlakowym, nawet bez znajomości DNA. - Zawsze mogą porównać materiał genetyczny włosa z wynikami ba- dań nasienia, zgadza się? - Pewnie, ale co by im to dało? Charley spróbował whisky, zamknął oczy i opróżnił całą szklaneczkę. Pochyliłem się nad blatem. - Przedstawiłeś mi swój scenariusz zabójstwa Lonniego Aaronsa. Te- raz ja chciałbym ci powiedzieć, jak według mnie zamordowano mojego przy- jaciela Petera. Dobra? Chętnie się dowiem, jakie jest twoje zdanie na ten temat. - Jasne. Zamieniam się w słuch. - Dokończył drinka i gestem poprosił o jeszcze jedną whisky. Charley miał lepszy głos do opowiadania niż ja. Poza tym umiał tak dramatycznie przedstawiać wszystko, że nawet we śnie trudno by mi było mu dorównać. Ale kiedy zacząłem mówić, stało się jasne, że przede wszyst- kim miał do opowiedzenia o wiele lepszą historię. Nawet pomijając materiał dowodowy, który utrudniał mi zadanie, mu- siałem przyznać, że morderstwo Lonniego Aaronsa było o wiele lepszym przedstawieniem niż morderstwo Petera Arvina. Charley ocenił moją opowieść wprost, potwierdzając moją opinię. - Materiał się powtarza, brak mu oryginalności. Wygląda na to, że facet traci inwencję. Niestety, dramatopisarzom też się to stale zdarza. Całe życie planują pierwszą sztukę, a potem zaledwie w kilka miesięcy powstaje na stępna. W pierwszej dialogi brzmią jak muzyka, w drugiej zupełnie brak im życia. Brak mięsa. Są jak trupy. Dwa akty i jakieś resztki ze stołu Tennessee Williamsa. To, co powiedział Charley, zaintrygowało mnie. Dotąd nie przyszło mi do głowy, że brak dramatyzmu w morderstwie Petera, jeśli je porównać z za- bójstwem Lonniego Aaronsa, wcale nie musi oznaczać innego sposobu dzia- łania, a więc też innego sprawcy. Być może morderca planował drugą zbrod- nię w pośpiechu. ł - Nie przerywaj, Charley. Mów dalej. - Nawet jeśli to, co chcę powiedzieć, będzie niejasne? - Nie będziesz pierwszy. - Morderca Lonniego znał się na współczesnym teatrze, na tym, co ja nazywam „teatrem widowiskowym". Chodzi mi o stronę techniczną. Duże skomplikowane dekoracje, prospekty, komputery, prowadnice i - oczywi- ście tylko zgaduję - oświetlenie. A może nawet dźwięk. Natomiast z tego, co mówisz, zabójca z teatru Boulder był nie tylko mniej twórczy. Przede wszystkim bardzo słabo znał teatr od strony technicznej. Prawdę mówiąc - jeśli dobrze wszystko zrozumiałem - w ogóle nie znał teatru od strony tech- nicznej. To się zupełnie nie zgadza. Choć sam wiem o teatrze sporo jeszcze ze studiów, z czasów, kiedy byłem aktorem i z czasów, gdy przez lata praco- wałem w administracji, nigdy nie udałoby mi się to, co zrobił morderca Lon- niego Aaronsa na scenie. Wiem za mało. W pewnym sensie - Charley roz- postarł ramiona, zaginając palce w górę - sam teatr stał się narzędziem zbrodni tego gościa. Zabijając Lonniego, wykorzystał urządzenia mechaniczne te- atru Buell z precyzją i bezwzględnością rzeźnika wywijającego nożem do filetowania. Tymczasem twój przyjaciel został związany i zadźgany nożem. Owszem, zabito na scenie, w teatrze. Ale moim zdaniem na tym kończą się podobieństwa między tymi dwiema zbrodniami. - Nie - wtrąciła Lauren. Zaczekała, aż obaj zwrócimy na nią uwagę, i dopiero wtedy wyjaśniła. - Podobieństwa kończą się na nasieniu i włosach tego faceta. Być może jest niekonsekwentnym mordercą i traci natchnienie, ale jak dotąd za każdym razem ma blond włosy i wytrysk. Charley spojrzał na nią z łagodnością zachodzącego słońca. Przeniósł wzrok na mnie. - Nie cierpię biegłych - powiedział do mnie. - A ty? Moim zdaniem powinno im się zakazać wstępu na scenę. Wszystko psują. Charley pojechał do domu do Cherry Creek, a my posłuchaliśmy jego rady i zjedliśmy kolację w Ice House Cafe przy Wynkoop i dopiero potem wróciliśmy do Boulder. W czasie kolacji nie mówiliśmy o pracy. Rozma- wialiśmy o Lisie. Lauren bardzo ubawił pomysł Adrienne z zawodami. Spytałem ją, jak dobrze zna Lisę. Lauren wprowadziła się na ranczo wkrótce po tym, jak Lisa zaczęła opiekować się Jonasem. - Niezbyt dobrze. Pytam ją o dziecko. Ona mnie o pracę, o to, czy chcę mieć dzieci, czy podoba mi się zawód prawnika. Kiedyś próbowałam zwer bować ją do drużyny softballowej, ale zdaje mi się, że nigdy nie miała w ręku rękawicy baseballowej. Tylko tyle. Ona nie jest kobietą kobiet, kochanie. To kobieta mężczyzn. Nie jest dobrym materiałem na przyjaciółkę, przynajmniej nie dla mnie. Może ty chętnie widziałbyś ją w tej roli, bo zdaje się, że Lisa cię pociąga. - W oczach Lauren dostrzegłem ironiczny błysk. Byłem ślepy na różnicę między „kobietą kobiet" a „kobietą mężczyzn". Wyszło to na jaw wcześniej, przy innej okazji. Kiedy jednak Lauren za przy- kład posłużyła Lisa, rozróżnienie to zyskało dla mnie jakiś intuicyjny sens. W drodze do domu zajęliśmy się omawianiem spraw zawodowych. Chciałem wiedzieć, co Lauren sądzi o zniknięciu studenta, który poma- gał przewieźć Petera do szpitala. Jej zdaniem Sam mógł mieć rację, że za zaginięciem Kenny'ego Holdena kryje się jakaś mroczna tajemnica. - Sam musi to wziąć pod uwagę. Przypadki się zdarzają, ale nie tak często jak przestępstwa. Poza tym porwanie czy zamordowanie tego studen- ta nie podważa żadnej z hipotez. Jest to jak dotąd jedyny element, który pasuje do obu teorii. - Dlaczego? - Jeżeli chłopak rzeczywiście był czegoś świadkiem, osoba, którą wi- dział wychodzącą z teatru Boulder, mogła się poczuć zagrożona. Wszystko jedno, czy mordowała po raz pierwszy, czy dziesiąty. - A co o tym sądzi Elliot? Elliot Bellhaven był kolegą Lauren. Razem pracowali w biurze prokura- tora okręgowego. Szanowała go i uważała, że ma doskonały styl pracy i świet- ną intuicję. - Na razie nie odsłania kart. Sam musi tym razem działać w pojedynkę, ale to dla niego nie nowość. Podobno Lucy Tanner jest zapatrzona w tę poli- cjantkę z Denver. Jak ona ma na imię? - Dale Hunter. - Tak, właśnie w nią. Poza tym Lucy przekonała resztę zespołu Sama, że trzeba ściśle współpracować z wydziałem zabójstw w Denver. Gdyby Sam nie był tak uparty, pewnie już mielibyśmy decyzję o połączeniu śledztwa z dochodzeniem w sprawie Buell. - A gdybyś to ty prowadziła sprawę? - Ja? Boże, wiele Samowi zawdzięczam, pewnie więc dałabym mu tro- chę swobody. Aleja nie dbam aż tak bardzo o aspekty polityczne jak Elliot. Rozwiązanie sprawy seryjnego zabójcy ma o wiele wyższą rangę niż zwy- kłego morderstwa. Elliot na pewno chciałby mieć w tym swój udział i to liczyłoby się przy wyborze prokuratora okręgowego albo przewodniczącego rady miejskiej. - Skoro dowody są aż tak dobre, dlaczego Elliot nie przyczepił się do pociągu Dale Hunter? i - Dobre pytanie. Słuchaj, ja jej nie znam, ale według mnie głównym po wodem jest to, że nie ma podejrzanego. Gdyby Dale go miała, przypuszczam, że Elliot ruszyłby tyłek i zmusił Sama, żeby połączył wysiłki z Denver. Dale pewnie nie ma nikogo, kto pasowałby do sprawy, a Elliot nie przyczepi się do jej wozu, dopóki się nie przekona, że ciągną go jakieś konie. Przypuszczenie Lauren miało sens. Podobnie jak jej sugestia, że nie- długo skończy się swoboda Sama, bo coraz więcej dowodów przemawia na niekorzyść teorii o dwóch przestępcach. Tak wyglądał polityczny aspekt sprawy. Jechaliśmy w milczeniu. Droga z Denver do Boulder biegnie najpierw przez przemysłowe okolice, potem mija stopniowo rzednące grupki domów na przedmieściu - miejscu, które niczym nie różni się od innych przedmieść. Znajdowaliśmy się gdzieś na granicy Westminster, Broomfield i Arvada, kiedy Lauren znów się odezwała. - Alan - powiedziała cicho. Jej słowa ginęły w mroku. - A może od początku miałeś rację, mówiąc, że obu morderstw nie popełnił jeden czło wiek? Może w grę wchodzi grupa ludzi, którzy działają razem, a nie w poje dynkę? Nie zrozumiałem jej. - Grupa? Co masz na myśli? Usłyszałem, jak przełyka ślinę i wciąga powietrze. - Może to szalony pomysł. - W porządku, umiem sobie radzić z wariatami. - Może oba morderstwa popełniono w ramach jakiegoś awangardowe- go teatru? No wiesz, rodzaj występu przed publicznością? Może morderca zaprasza widzów, żeby obejrzeli co robi i jak? To jego pokaz. - Masz na myśli performance! Przekraczanie granic? Tak jak film, pod- czas którego czujesz zapachy? Spektakl, który dzieje się naprawdę? - Tak, coś w rodzaju performance. Może właśnie tak się to odbywa? - W głosie Lauren słychać było wahanie. Mówiła niemal szeptem, tak jakby obawiała się własnych myśli. Nowa hipoteza podziałała na mnie ożywczo. Pomysł tak potwornego przedstawienia wydał mi się przerażający, ale zarazem prosty i doskonały. Przyjmując takie założenie, można by wyjaśnić w zasadzie wszystkie sprzecz- ności, które pojawiły się dotąd w śledztwie. Nie zastanawiając się, zacząłem mówić. - Członkowie takiej grupy mieliby kolejno wychodzić z nożem na sce nę, tak? W każdym teatrze zabójcą byłby kto inny. To wyjaśniałoby, dlacze go nie mogę uzgodnić profili. Morderca z Buell mógłby być ekspertem w dzie dzinie technicznych aspektów teatru. Morderca Petera mógłby na ten temat nic nie wiedzieć. Ale cały zespół, widzowie - mogli być ci sami za każdym razem. To wyjaśniałoby pozytywne wyniki badań porównawczych nasienia i włosów. Cholera. Pasuje. Według ciebie ilu ich było? - To tylko taki pomysł. Nie wiem ilu. Teraz na to wpadłam. - Co najmniej dwóch, zgadza się? A ilu najwięcej... - Tylko tylu, ilu potrafiłoby dochować tajemnicy. To ważne. - A zatem niewielu. - Nie, nie mogłoby ich być zbyt wielu. Moim zdaniem maksymalnie trzech. Większa liczba pociągałaby za sobą zbyt duże ryzyko. - Chyba że lider ma duży wpływ na grupę. Tak jak w sprawie Charlesa Mansona i morderstw Sharon Tatę i La Bianci. - Tam było ich mnóstwo, prawda? - Tak, ale myślę, że tym razem chodzi o mniejszą grupę. Raczej dwóch morderców niż trzech. - Aha, i zamieniają się rolami. - Nie, to się nie zgadza. Musi ich być przynajmniej trzech. Ten facet, który się masturbuje, jeszcze nie był na scenie. Teraz kolej na niego. Może już wkrótce. - Wiemy, czy to jego włosy? Te, które znaleziono na scenie. - Nie, tego jeszcze nie wiemy. Nie przeprowadzono badań DNA. - A więc mogło ich być tylko dwóch? - Według mnie dwóch lub trzech. Większa liczba nie byłaby możliwa, chyba że w grę wchodzi jakiś kult, tak jak w wypadku rodziny Mansonów. Ale najprawdopodobniej dwóch. Możliwości, jakie niosła teoria Lauren, na moment odebrały mi głos. - Masz bardzo niezwykły umysł, kochanie. - Tak, wiem. Czasem mnie to martwi. K iedy wróciliśmy z Denver, okazało się, że drzwi domu zdobi ładna różowa koperta. Fioletowym atramentem napisano na niej: „Allen". Moje imię z błędem podkreślono trzy razy. Lauren powąchała list. - Lisa - powiedziała, uśmiechając się. „S" wymówiła tak miękko, jak- by było utkane z chmur. Otworzyła drzwi i przytuliła Emily. Ja tymczasem otworzyłem kopertę zaklejoną tylko na samym koniuszku, tak że wystarczyłoby do tego leciutkie dotknięcie języka. W środku nie było żadnych pozdrowień. Lisa pisała dużymi literami, jej pismo było dojrzałe, lecz bardzo ozdobne. Grant Arnold pracuje chyba dla Silver Streak Casino w Black Hawk. Peter mu nie ufai. Lisa. Lauren przyglądała mi się, kiedy czytałem. - No i co, kochanie, masz randkę dziś wieczorem? Może powinnam jednak poszukać diafragmy, na wypadek gdybyś miał wolne? - Mówiąc to, zaczęła rozpinać bluzkę. Powoli odsłaniała biustonosz w kolorze pomarań czowych lilii, kwitnących wczesnym latem. Nigdy nie widziałem u niej tej bielizny, ale podobała mi się. Podałem jej wiadomość i zacząłem pomagać przy guzikach. - Chodzi o człowieka, dla którego Peter robił bar. Lisa twierdzi, że Pe- ter mu nie ufał. Wie, gdzie pracuje. - A czy twoja przyjaciółka Lisa wie, jak to się robi? - wymruczała Lau- ren. Położyła dłoń na guzikach moich dżinsów. - Przypuszczam, że wie. - A to? - Jej ruchy były szybkie, a chłodne palce sięgały głęboko. - Prawdopodobnie - powiedziałem na wdechu. - A to? Jęknąłem. - Tego nie wiem na pewno. - W takim razie sobie wyobraź, draniu. Ruszyłem za nią schodami w dół, do sypialni. Po drodze Lauren zdjęła bluzkę. Patrzyłem na jej czarne włosy przesłaniające mleczną skórę i zasta- nawiałem się, jak ktoś może być tak bardzo chory i jednocześnie tak zdrowy. Delikatne koronkowe ramiączka biustonosza nie pozwalały mi się skupić. - Chyba wolę rzeczywistość od marzeń - powiedziałem, gdy schodziła z ostatniego schodka. - Szkoda, kochany, bo dziś wieczorem moją specjalnością są wyłącznie fantazje. Godzinę później walczyłem z sennością, by trochę dłużej cieszyć się cudownym wieczorem. Postanowiłem, że musimy się częściej umawiać z Charleyem Chandlerem. Sięgnąłem do lampki nocnej i zobaczyłem Emily stojącą cicho przy drzwiach sypialni. Ach tak. Nagi wszedłem po schodach i wypuściłem ją na zewnątrz. Zaczęła wę- szyć i kręcić się w kółko. Zauważyłem jasne światło w sypialni Adrienne i przyćmione w pokoju, gdzie spała Lisa. Zastanawiałem się, co to znaczyło, że Peter nie ufał Grantowi Arnoldowi. Numer telefonu spisany z bibułki, którą znalazłem na biurku Petera, na- leżał do Grupy Grubstakes Development, a nie do Silver Streak Casino. Kobietę, która podniosła słuchawkę, spytałem, czy mógłbym rozmawiać z Grantem Arnoldem, ale raczej nie spodziewałem się, że go tam złapię. Nie miałem pewności, czy moje informacje nie są błędne. Grubstakes wcale nie musiało prowadzić budowy kasyna Silver Streak. Poza tym dzwoniłem o ósmej trzydzieści rano, trochę za wcześnie. - A kto pyta? - spytała recepcjonistka. - Alan Gregory. - Reprezentuj e pan... ? - Jednego z podwykonawców pracujących przy Silver Streak. - Chwileczkę, panie Gregory. - Mówiła z twardym i dźwięcznym ak- centem New Jersey. Zastanawiałem się, czy Grubstakes Development nie próbowało wcześniej szczęścia w Atlantic City, zanim przeniosło się na Za- chód zbić fortunę, gdy w kilku miastach górniczych Kolorado radni pozwo- lili na hazard, choć ograniczyli maksymalne stawki. Nagle w słuchawce usłyszałem poważny głos bez cienia akcentu New Jersey. Przywitał mnie niespodziewanie poufale. - Alan, co mogę dla pana zrobić? Od razu domyśliłem się, że Grant Arnold jest prawnikiem. Znałem mnó- stwo prawników. Ożeniłem się z prawnikiem. Mogłem sobie pozwolić na domysły. - Dzwonię w imieniu Petera Arvina. Przez krótką chwilę Arnold trawił moje słowa. - Reprezentuje pan Pete'a? Dobrze słyszał. Przynajmniej nie musiałem tłumaczyć, że Peter został zamordowany. - Nie, jego żona go reprezentuje. - Myślałem, że jego żona jest lekarzem. Jest prawnikiem? Nie wiedziałem, który z nas bardziej się zaplątał. Brzmiało to dla mnie żałośnie. - Nie, nie. Jest lekarzem, ale mimo to osobiście reprezentuje męża. Ja tylko wyświadczam jej przysługę. Jako przyjaciel. Dlatego właśnie dzwonię. Tym razem przerwa była dłuższa. - Co to znaczy, że go reprezentuje? Jest wykonawcą jego testamentu? Pete nie żyje? - Tak. Nie żyje. - Co się stało? Spytałem go, czy słyszał o morderstwie popełnionym w teatrze Boulder przed tygodniem. Słyszał. - Ofiarą był Peter. - Wie pan, kiedy o tym słyszałem, nie zwróciłem uwagi na nazwiska. Jego słowa musiały mieć jakiś głębszy sens. Byłem tego pewien. - Cholera, to okropne. Nie mogę w to uwierzyć - dodał po chwili. Postanowiłem zaczekać. Tak jak się spodziewałem, Grant zaczął mówić. - Pete i ja byliśmy starymi przyjaciółmi - powiedział. - Naprawdę sta rymi. Zastanawiałem się, czy użył czasu przeszłego ze względu na umarłą daw- no przyjaźń, czy ze względu na zmarłego przyjaciela. Adrienne wspominała, że Peter zgodził się zrobić meble dla kasyna ze względu na znajomego z uni- wersytetu. Czy Grant i Peter utrzymywali ze sobą kontakty po studiach? Nie pamiętałem, żeby Peter kiedykolwiek wspominał Granta w mojej obecno- ści, a Lisa napisała, że mu nie ufał. - Tak? Dorastaliście razem? - Nie przypuszczałem, żeby tak było, ale niewiedza lepiej klei rozmowę niż zbyt wiele założeń. Moja partnerka Dianę zawsze twierdziła, że mam talent w udawaniu głupiego. - Nie. Poznaliśmy się na studiach. Razem się wspinaliśmy. Pete nie żyje. Boże, trudno w to uwierzyć. - Studiowaliście razem w Montanie? - spytałem. Alma mater Petera był uniwersytet w Montanie. - Nie, na UNLV. - Grant zachichotał. - Ale więcej czasu spędzaliśmy w Yosemite. - Nie wiedziałem, że Peter studiował w Las Vegas. -Naprawdęnie wie- działem. Myślałem, że studiował tylko w Montanie. Za to wiadomość o Yose- mite mnie nie zaskoczyła. Często wspominał o tym, jak wspaniale się tam wspinało. - Pierwsze dwa lata uczył się w Las Vegas. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Potem wyjechał. Został przeniesiony. - Ostatnie cztery słowa Grant wypowiedział takim tonem, jakby wyjazd Petera wciąż stanowił dla niego zagadkę. - Wyjechał po pożarze. Po jakim pożarze? - Na uczelni? - Nie, nie na uczelni. To długa historia. - Tak? Historia, której Grant nie chciał opowiadać. - Przykro mi, że w taki sposób dowiedział się pan o śmierci przyjacie- la. To znaczy o morderstwie. Ja też się z nim przyjaźniłem. Ostatni tydzień był naprawdę trudny. - Pewnie się pan domyślił, że wcześniej wiedziałem, że to Peter był ofiarą. Owszem, domyśliłem się. Cały czas mówili o tym w mediach. Wszyscy wiedzieli. - Tak przypuszczałem. - Dzwoni pan w sprawie projektu, który dla nas robił, tak? Pewnie mu- szę teraz zadecydować, co zrobić z nie dokończonym barem, mam rację? - Prawdę mówiąc, nie. Zdaje się, że Peter skończył pracę, panie Ar- nold. Zmierzyliśmy wszystkie elementy i odpowiadają projektowi. Meble nie są pobejcowane i polakierowane, ale Peter i tak się tym nie zajmował. Ktoś inny będzie musiał je zmontować i dopasować. Choć nie jestem spe- cjalistą, wydaje mi się, że wszystko jest gotowe. - Gotowe? Boże, ulżyło mi. Prawdę mówiąc, trochę nas to kosztowało. Oczywiście mówię o finansach, nie o stronie artystycznej. Naprawdę jestem zaskoczony. Meble miały być gotowe dopiero na sierpień. Pete twierdził, że realizacja tego projektu zajmie mu prawie sześć miesięcy. - W takim razie może się mylę, może zostało jeszcze coś do zrobienia, tylko nie znaleźliśmy rysunków. Ktoś powinien przyjechać do Boulder, obej- rzeć wszystko i upewnić się, czy pasuje. - Tak, ma pan rację. Porozmawiam z głównym wykonawcą, żeby kogoś wysłał. - Poprosił o adres i numer telefonu. Dałem mu je. Grant chciał już odłożyć słuchawkę i zająć się następnym wyznaniem, jakie przyniesie dzień. - Obiecałem żonie Petera,7 że spytam panao płatność., Moje sjowa wywołały najdłuższą chwilę milczenia. - Panie Gregory - usłyszałem po chwili głos prawnika, pele poniósł znaczne koszty. Bar jest w całości wykonany z importowanego drewna owo cowego. W ramach przyjacielskiej przysługi zgodziłem się zapłacić mu sześć dziesiąt procent z góry, o wiele więcej niż zazwyczaj płaci się przy realizacji tego typu projektów. Pozostałe czterdzieści procent miał dostać po dostarcze niu baru. Oczywiście mamy dokumenty poświadczające pierwszą wypłatę. Oczywiście. - Pozostałe czterdzieści prócept? Chciałbym przekazać jego żonie, ile to jest - Nie mam przed sobą faktury, ale honorarium za cały bar wynosiło ponad dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Prawdopodobnie wciąż jesteśmy winni Pete'owi lub jego spadkobiercom około trzydziestu tysięcy. Mniej więcej. Proszę powiedzieć wdowie, żeby się nie martwiła o pieniądze. - Zachichotał. Zdaje się, że Grubstakes miało forsy jak lodu. Podziękowałem mu za rozmowę i odłożyłem słuchawkę. - Dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów? Mój Boże, a ja myślałem, że to psychiatrzy mają wysokie stawki - powiedziałem na głos. Lauren i ja postanowiliśmy, że jeśli pogoda dopisze, zjemy razem lunch przy jednym ze stolików na wąskim chodniku przed Caffe Antica Roma kil- ka przecznic od mojego biura. Obiecała, że przyjdzie wcześniej i zajmie nam miejsce. Ranek był ciepły i słoneczny. Idąc w południe do centrum, cieszy- łem się z dobrze rozpoczętego dnia. Po raz pierwszy od śmierci Petera czu- łem, że robię postępy w pracy, jaką obarczyli mnie Sam Purdy i Adrienne. Wiedziałem już, komu należy dostarczyć drewniany bar, wiedziałem, ile pieniędzy należało się Peterowi, i fascynowała mnie nowa teoria Lauren, dzięki której moje próby przygotowania psychologicznych profili dla Sama nabrały sensu. Lauren powiedziała mi przy śniadaniu, że zamierza zadzwonić do Sama, jak tylko dotrze do biura, i przedstawić mu nową hipotezę, zgodnie z którą morderstwa w teatrze były częścią perwersyjnego przedstawienia. Myślałem, że Sam zadzwoni, żeby przedyskutować tę teorię, ale się nie odezwał. Kiedy dotarłem do restauracji, zrozumiałem, dlaczego nie dzwonił. W cie- niu, mniej niż dwa metry od plamy jasnego wiosennego światła, siedział razem z Dale Hunter i Lauren. Czekali na mnie przy stoliku Antica Roma. Tyle zostało z naszej randki. Pocałowałem Lauren i podałem dłoń Dale Hunter, której uścisk wydał mi się łagodniejszy niż jej sposób bycia. Witając się z Samem, położyłem rękę na wielkim ramieniu i ścisnąłem go tuż przy szyi jak najmocniej, żeby wiedział, że jestem zły. Roześmiał się. Przy stoliku wolne były jeszcze dwa krzesła. Usiadłem między Lauren i detektyw Hunter. Nie wiedziałem, kto ma do nas dołączyć. Domyślałem się, że czekamy na Elliota Bellhavena, który będzie oskarżał mordercę Pete- ra po zidentyfikowaniu i aresztowaniu podejrzanego. Sam musiał zauważyć, że patrzę na puste miejsce. - Lucy spróbuje do nas dołączyć - wyjaśnił. - Ma coś do powiedzenia na temat nowej teorii, ale na razie jest w sądzie. - Nie Elliot? - spytałem Lauren. - Wyjechał. Roy poprosił, żebym go zastąpiła. Powtórzę Elliotowi wszystko jak wróci - odpowiedziała. Royal Peterson był szefem Lauren, pro- kuratorem okręgowym. - Tutaj jest wspaniale. Wygląda jak na planie filmowym. Lubię mieć powód, żeby odwiedzić Boulder. Co zamówić? - Pytanie to Dale skierowała oczywiście do Sama, który wyglądał na zakłopotanego jej zainteresowaniem. Odezwała się Lauren. - Mają wspaniałe bruschetta i zwykle ravioli jest pyszne. Mam nadzie ję, że lubisz czosnek. - Powietrze wokół Antica Roma często przesycone było zapachem czosnku, podobnie jak w pobliżu McDonalda czuć było za- pach frytek. Wolałem czosnek. - Uwielbiam. Kelnerka przyjęła zamówieniem i wkrótce wróciła, niosąc na tacy szklanki z mrożoną herbatą. Wybraliśmy dania i znów znikła. Rozmawialiśmy o ba- nalnych sprawach. Dale i Sam narzekali na opóźnienia przy analizach mate- riałów dowodowych, a ja opowiedziałem Lauren o rozmowie z Grantem Arnoldem. Ponad jej ramieniem widziałem afisz teatru Boulder. BIG HEAD TODD - TYLKO JEDNO PRZEDSTAWIENIE. W końcu Dale ucięła przyjemną konwersację. - Opowiedz mi o twojej teorii. To naprawdę intrygujące - powiedziała, zwracając się do Lauren. Dale i Sam uważnie słuchali wyjaśnień mojej żony. Dale zadawała traf- ne, wnikliwe pytania. Lauren udzielała dobrych, przemyślanych odpowie- dzi. Zamówienie zrealizowano dość szybko - choć w Antica Roma różnie z tym bywało - i wszyscy zaczęli jeść. Lauren zabrała się do ogromnego talerza sałatki i stanowczo zaczęła bro- nić swej teorii. - Wszystko pasuje. Cały czas się gimnastykujecie, próbując wytłuma czyć sprzeczności w sposobie działania i jednocześnie staracie się dopaso wać do tego wyniki laboratoryjne i materiał dowodowy wskazujący na jed nego sprawcę. Moja teoria doskonale wszystko tłumaczy. Milczałem przez prawie cały lunch, przysłuchując się rozmowie zawo- dowców. Sam też był małomówny, a to mu się rzadko zdarzało. Miałem wra- żenie, że czuje się niepewnie w obecności Dale, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej wcześniejsze zagrania. Wydawało mi się jednak, że trochę z nią flirtował. Nie potrafiłem zorientować się, co sądzi o hipotezie Lauren, choć sam fakt, że razem z Dale siedzieli przy Pearl Street, słuchając mojej żony, świadczył, że przynajmniej jedno z nich traktowało tę teorię poważ-I nie. Wkrótce wyszło jednak na jaw - ku mojemu zaskoczeniu - że Dale Hun- ter wcale nie popiera nowej koncepcji. Słuchając jej pytań, myślałem, że odnosi się do teorii Lauren przychylnie. Myliłem się. - Twoja hipoteza ma sens, to muszę przyznać, Lauren. - Dale maczała kawałek chleba w czosnkowej oliwie na talerzu. Jej głos był uprzejmy, choć nieco protekcjonalny, mówiła tonem, którym dorośli informują dzieci, że pomimo ogromnego wysiłku włożonego w pracę ich odpowiedź jest błędna. - I najważniejsze, że wcale nie jest potrzebna. Dalsze komplikowanie sprawy morderstwa w teatrze Buell przez twoją teorię grupy morderców miałoby sens tylko wtedy, gdybym zapomniała o wysiłkach twojego męża i tego idioty z FBI. - Uśmiechnęła się do mnie. - Jestem pewna, że Alan jest cudownym partnerem, ale jego profile nie są zbyt wiarygodne. Chciałem wtrącić, że w słowniku Dale Hunter określenie „wiarygodny kryminolog" to oksymoron, ale zaczęła mówić dalej, zanim zdążyłem się odezwać. - W każdym śledztwie najlepszym wyjaśnieniem jest to, które pasuje do znanych faktów bez konieczności ich naginania. - Czyli w tym wypadku jest to...? - spytała Lauren spokojnie. - Ten sam facet, inne okoliczności. Morderstwo Lonniego Aaronsa zo- stało dobrze przygotowane, sprawca pokazał, co potrafi. Morderstwo Petera Arvina było bardziej spontaniczne, zabójca nie planował go tak długo albo tak dokładnie. Nie bawiło go tak jak poprzednie. Mimo to ślady zostawił te same. To samo nasienie. Proste. - Dale spojrzała na Lauren. - Pomysł z gru- pą morderców nie jest najlepszy. Jak rekrutować członków takiej grupy? Obawiam się, że znalazłoby się zbyt wielu gadatliwych. Czy któreś z was słyszało kiedyś o trupie seryjnych zabójców? Ja na pewno nie. Wiem, że zdarzały się pary i sekty, ale objazdowej trupy seryjnych morderców jeszcze nie mieliśmy. Dale Hunter miała rację. Nigdzie dotąd, w żadnych materiałach, nie zna- lazłem nic o grupach morderców. Nawet duety zdarzały się rzadko, choć w literaturze przedmiotu podano kilka przykładów. Ale grupa? Nie natrafi- łem dotąd na żadną grupę poza rodziną Mansonów. Intrygowała mnie neutralność Sama. Jeśli się nie zgadzał z Dale, a po- dejrzewałem, że tak właśnie było, dlaczego siedział cicho. Takiego Sama nie znałem. Lauren zamówiła kawę, co Dale potraktowała chyba jako sygnał do po- żegnania. Spojrzała na zegarek, przeprosiła nas i poszła do samochodu. Sam przyglądał się jej pupie w spódnicy koloru khaki. - Jej się nie podoba twoja teoria, Lauren, ale ja sądzę, że jest świetna. Trzyma się kupy. Zamierzam wziąć ją pod uwagę i sprawdzić, dokąd mnie zaprowadzi. - A Lucy? Co ona o tym sądzi? - spytałem. Jak dotąd Lucy Tanner po- pierała Dale Hunter. - Lucy zrobi to, co jej powiem. Może się jej to nie podobać, ale będzie postępować zgodnie z poleceniami. Lauren spojrzała na Sama. Argumenty Dale trafiły jej do przekonania. - Wiesz, Sam, Dale ma rację. Ta teoria tłumaczy wszystkie niejasności, ale to nie jest najprostsze wyjaśnienie faktów. - Wiem. - Ale i tak sądzisz, że warto pójść tym tropem? - wtrąciłem. - Moim zdaniem to lepsza alternatywa. Oczywiście nie mogę zupełnie przekreślić możliwości, że w obu wypadkach ta sama ręka trzymała nóż. Tylko że intuicja mówi mi, że coś tu jest nie tak. Przyniesiono nam kawę. Zapytałem Sama, gdzie według niego maka- bryczna trupa, o ile istniała, może wystawić kolejną krwawą sztukę. Zanim odpowiedział, opróżnił filiżankę do połowy. - Zastanawialiśmy się już nad tym, badając teorię jednego mordercy. Między pierwszymi dwoma zabójstwami upłynęły mniej więcej trzy tygo- dnie. Pierwsze miało miejsce w dzień powszedni, drugie podczas weekendu. Seryjni mordercy, zwłaszcza ci zorganizowani, przypominają łodzie pod- wodne. Mogą pozostawać w ukryciu bardzo długo, zanim zdecydują się wypłynąć na powierzchnię. Być może będziemy musieli na jakiś czas wstrzy- mać oddech, zaczekać kilka tygodni, miesięcy, może nawet lat. - A może się to wydarzyć dziś - powiedziała Lauren. - Tak, może dziś - przyznał Sam. - Ostrzegliśmy już wszystkich kie- rowników teatrów w obrębie Front Rangę. Robimy wszystko, co w naszej mocy. Jak dotąd to nie wystarczyło, żeby ich powstrzymać. N ie ma nic dziwnego w tym, o czym myślałem w wolnych chwilach po śmierci Petera. Dużo myślałem o przyjaciołach i o tym, ile dla mnie znaczyli. Dużo myślałem o stracie, o zacieraniu się w pamięci przedmiotu miłości i o przywiązaniu przychodzącym z wiekiem. Najwięcej jednak my- ślałem o Peterze i Adrienne i o niezwykłym wpływie, jaki miało na nich po- jawienie się małego Jonasa. Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek mógł pracować ciężej niż Adrien- ne przed urodzeniem syna. Dwunastogodzinny dzień pracy stał się dla niej normą, a nierzadko zdarzały się piętnastogodzinne. Miała mieć wolne czwart- ki, ale w rzeczywistości oznaczało to, że pani doktor nie przyjmowała pa- cjentów w gabinecie, a w szpitalu spędzała tylko od czterech do sześciu go- dzin. To tempo bez wątpienia odpowiadało jej charakterowi. Żartowałem, porównując je z szybkością szczura na bieżni. Niewybredne porównanie. Protestowała, zapewniając, że robi plany, które pozwolą jej zwolnić, i za- wsze miała mnóstwo argumentów na to, dlaczego musi tak ciężko praco- wać - argumentów podkreślających głównie konsekwencje tego, że podjęła się opieki nad innymi. Prawda była jednak taka, że Adrienne biegła przez życie z maksymalnąprędkością, ponieważ Adrienne biegła przez życie prze- rażona. Im bardziej ktoś się do niej zbliżał, tym częściej miał wrażenie, że mu- siała być niezastąpiona, żeby się czuć bezpiecznie. Pod zuchwałą, odważną i bardzo wschodnią powierzchownością kryła się hojna, wrażliwa natura do- brego człowieka i czasem Adrienne zdawała sobie z tego sprawę. W takie dni jej przyjaciele cierpieli; kiedy nie brakowało jej pewności siebie, stawała się niemożliwie zarozumiała i niestrawna dla otoczenia. Przeważnie jednak nie czuła się wystarczająco niezastąpiona i nie była pewna swojej wartości. Wtedy, jeśli nie udało się jej utrzymać kogoś na dystans sarkastycznymi uwagami, zdumiewała szybkością i uporem. Z doświadczenia wiedziałem, że jeśli przeciwnik nie był zwinny jak najlepszy obrońca NBA, była szybsza, a jeśli brakowało mu wytrzymałości długodystansowca, zawstydzała wy- trwałością. Gdy przyszedł na świat Jonas, życie Adrienne uległo zmianie. Jeśli nie przyjmowała pacjentów, spędzała czas z dzieckiem. Jej energiczność okaza- ła się bardzo przydatna. Moim skromnym zdaniem jej nadmiar energii grani- czył czasami z szaleństwem. Miałem wrażenie, że tylko kilka krótkich go- dzin snu dzieli ją od tego, żeby uwaga mojego kolegi po fachu - odrobinę ode mnie odważniej szego - że może powinna spróbować litu albo tegretolu, żeby trochę zwolnić tempo, okazała się trafna. Za to z jej niesłabnącej ener- gii korzystał Jonas. Pomimo szalonego tempa pracy zawsze starczało jej sił na zabawę z nim. Jonas spędzał z mamą mnóstwo czasu, ponieważ potrzebo- wała mało snu. Do tego dochodziło jeszcze małżeństwo. Związek Adrienne z Peterem zawsze stanowił wyjątek w jej życiu. Peter jej nie potrzebował, w każdym razie nie tak jak w innych małżeństwach. Wiedziała, że nie była dla niego niezastąpiona i nigdy się taka nie miała stać. Dlatego też nieustannie balansowała na krawędzi w dziwacznej emocjonal- nej karuzeli. Pewnie dlatego, że brak spokoju był dla obojga tak pociągający, wciąż wytrącali się z równowagi w sposób, który wydawał się wyjątkowy i uzależniający. Uznałem ich uczucie za odpowiednik miłości Petera do wspi- naczki bez asekuracji. Ich małżeństwo - takie, jakie przez dziesięć lat obserwowałem z drugiej strony podjazdu - nie zadowoliłoby mnie i Lauren. Życie Petera i Adrienne biegło równolegle, choć czasem spotykali się podczas krótkich, uzależniają- cych ich od siebie antraktów. Oboje pasjonowała praca i oboje uwielbiali emocjonalne niebezpieczeństwa. Dopóki nie pojawił się Jonas. Wciąż do tego wracam, bo dziecko wiele zmieniło. Nie wszystko - Pe- ter pozostał efemeryczny, a Adrienne nadal pochłaniała praca. Ale syn wy- znaczył cel strzałom Kupidyna, które bez niego nigdy nie trafiłyby w ich małżeństwo. Adrienne znalazła czas dla Jonasa. Przerzuciła część zabiegów na kole- gów, ignorując błagania pacjentów, skróciła godziny przyjęć. Odmawiała też udziału w trudnych operacjach rekonstrukcji, które dawały jej wpraw- dzie ogromną satysfakcję, ale jednocześnie zamieniały dziesięciogodzinne dyżury w osiemnastogodzinne maratony. U Petera zmiana nie nastąpiła tak szybko. Jako ojciec Peter czuł się nie- swojo, był małomówny i niepewny. Przez wiele tygodni nie wyzbywał się ostrożności, aż pewnego dnia z nagłą pewnością zrezygnował z niej i mia- łem wrażenie, że poczuł się dobrze z tym, że potrzebował syna, a syn potrze- bował jego. Jonas stał się katalizatorem zmian i szczęścia. Od pierwszego dnia na ranczu grzecznie spał i dużo jadł. Poza rzadkimi infekcjami ucha, nic mu nie dolegało. Wcześnie zaczął się uśmiechać i robił to często. Jednym słowem, był dzieckiem, jakiego potrzebują wszyscy początkujący rodzice, ale tylko niewielu zostaje darowane. Już po dwóch miesiącach jego pobytu w Pande- rozie widać było zmiany zachodzące w Peterze i Adrienne - w ich duszach, w ich małżeństwie, w ich życiu. Potem Peter został zamordowany. Niemal natychmiast liczba godzin pracy Adrienne sięgnęła stratosfery, tak jakby śmierć męża spowodowała reakcję łańcuchową. Wszystko, co zapoczątkowały narodziny Jonasa, rozpadało się teraz rów- nie szybko jak martwe ciało jego ojca. P o lunchu w towarzystwie Lauren, Dale Hunter i Sama pobiegłem z po- wrotem do pracy, skorzystałem z łazienki, sprawdziłem pocztę i wiado- mości na automatycznej sekretarce i zadzwoniłem do Adrienne, która z nie- cierpliwością czekała na informacje na temat tego, co zamierzają właściciele kasyna Silver Streak w Black Hawk. Rzecz jasna, recepcjonistka oznajmiła, że nie może poprosić Adrienne do telefonu. Byłem pewien, że powiedziałaby to samo, nawet gdyby Adrien- ne stała obok, błagając o słuchawkę. Powiedziałem więc, że dzwoni doktor Gregory, i poprosiłem, żeby spytała, czy Adrienne przyjmie mój telefon. Recepcjonistka oznajmiła, że jest jej przykro, ale pani doktor akurat ma I pacjenta. Na to ja powiedziałem, że chodzi o bardzo ważną sprawę i pani doktor prosiła, żebym do niej zadzwonił. Recepcjonistka westchnęła jak ktoś, kto nie cierpi wyjątków od świętych zasad, i poprosiła, żebym zaczekał. W końcu usłyszałem w słuchawce głos. - O co chodzi z doktorem Gregorym? Ten tytuł zarezerwowany jest dla ludzi, którzy sobie na niego zasłużyli, dla lekarzy, a nie dla filozofów. - W takim razie zrób coś, żeby twoja recepcjonistka zechciała czasem kogoś z tobą połączyć. I co to za kocia muzyka, którą muszą słuchać pacjenci czekający na połączenie? Była zbyt inteligentna, żeby dać się wciągnąć w rozmowę na temat ta- kich bzdur. - Laura jest dobra - skwitowała krótko moje wątpliwości co do recep- cjonistki - Laura jest zbyt twarda. Jak żelazny pręt. - Właśnie dlatego jest dobra. Mój czas ma swoją cenę. - A mój nie? - Daj spokój, Alan. Czego chcesz? - Rozmawiałem z kolegą Petera ze studiów. Nazywa się Grant Arnold. Jest jakimś tam kierownikiem kasyna w Black Hawk. To do nich ma trafić bar i są ci jeszcze winni około trzydziestu patyków. Zagwizdała. - To wspaniale. Jonas będzie miał fundusz na studia. - Chcą najpierw zobaczyć meble i upewnić się, że wszystko jest. Po- wiedziałem, że mogą kogoś wysłać, żeby to sprawdził. - Nie ma sprawy. Załatw to z Lisa, dobrze? Coś jeszcze? Nie chcę być niemiła, ale się spieszę. - Adrienne? - O! Jest jeszcze zła wiadomość. Wiedziałam, że masz też złą wiado- mość. Wiedziałam. - Grant twierdzi, że jego firma zapłaciła już Peterowi około sześćdzie- sięciu tysięcy. Trzydzieści to tylko część całej sumy. Nawet po odjęciu kosz- tów powinno zostać sporo pieniędzy. Znalazłaś je gdzieś, czy chcesz, żebym poprosił faceta o rachunki? - Nie. Co prawda nie znalazłam takiej sumy, ale jeszcze nie szukałam. Peter sam prowadził swoje rachunki. Nie mam pojęcia, ile pieniędzy odłożył i gdzie. Mam mnóstwo zmartwień, kochany, ale na szczęście pieniądze nie są jednym z nich. Mam ich kupę. Jestem przecież nadzianą lekarką, nie? I to, w przeciwieństwie do ciebie, prawdziwą. Zapaliła się lampka sygnalizując, że pojawił się pacjent. Powinienem był odłożyć słuchawkę i wracać do pracy. Nie zrobiłem tego. - Wiesz coś o pożarze, który się zdarzył, gdy Peter studiował w Las Vegas? - Wiem, że coś takiego było. Dlaczego pytasz? Nie lubił o tym mówić. - Grant wspomniał. Według niego właśnie z powodu pożaru Peter się przeniósł na inną uczelnię. Po prostu jestem ciekaw. Nawet nie wiedziałem, że był na UNLV. - Peter pracował kiedyś w Wyoming dla organizacji o nazwie Graysto- ne. Pewnego lata, kiedy z grupą podopiecznych był w lesie, wybuchł pożar. Zdaje się, że to było bardzo niebezpieczne, prawdziwe piekło. Ktoś zginął. Peter nie lubił o tym wspominać. Ale nie sądzę, żeby to miało jakiś wpływ na zmianę uczelni. - Mówił kiedyś coś złego o Grancie Arnoldzie? Lisa twierdzi, że Peter mu nie ufał. - Nie. Nigdy przedtem o nim nie słyszałam. Może Lisa coś wie. Zapy- taj ją. - Czy coś... - Słuchaj, detektywie, na stole obok leży facet z kroczem udekorowa- nym sterylnymi chustami i czeka na wazektomię w moim wykonaniu. Jeśli zaraz do niego nie wrócę, mogę nie mieć czasu na odpowiednie znieczulenie jego delikatnych części, a to może się później obrócić przeciwko mnie i mo- jemu pierworodnemu. Odłóżmy to na później, dobra? Dzięki za informacje o barze, spadł mi kamień z serca. Bałam się, że będę musiała otworzyć re- staurację, żeby gdzieś to wstawić, albo zorganizować wyprzedaż. Pożegnaliśmy się. Poszedłem do pacjenta, który chciał się ze mną po- dzielić wątpliwościami co do operacji odwracającej skutki wazektomii, któ- rą przeszedł przed pięcioma laty. Czasami krąg życia ma bardzo mały obwód. Kiedy wróciłem wieczorem do domu, Lisa i Jonas byli na dworze. Jonas bawił się plastikowymi pojemnikami do badania próbek moczu w piaskow- nicy po północnej stronie domu. Lisa pilnowała go, to znaczy z jej ust wy- pływał nieustannie strumień upomnień, aby malec nie jadł piasku. Słońce wisiało nisko nad górami - jak zwykle późnym popołudniem światło było tak ostre, że można było tylko albo usiąść do niego plecami, albo zmrużyć oczy. Podszedłem do Lisy i przywitałem się. Próbowałem po- bawić się z Jonasem w przedrzeźnianie, co bardzo lubił, ale tym razem pia- skownica okazała się o wiele bardziej interesująca niż ja. Usiadłem na trawie obok Lisy i spytałem, jak się czuje. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem pewnie po to, żeby sprawdzić, czy moje pytanie jest szczere. Powiedziała, że świetnie. Miała na sobie szorty ze starych dżinsów i koszulkę bez rękawów. Sie- działa na piętach. Ciepło dnia ulatniało się, w miarę jak słońce znikało za górami. Wskazałem na Jonasa, który podciągnął się i wstał, ale chwiał się co najmniej tak jak kurs peso. - Zaczął już chodzić? - spytałem. Jonas raczkował z ogromną szybko- ścią, ale dotąd nie wykazywał zainteresowania poruszaniem się tylko na dwóch kończynach. - Wstaje, robi krok albo dwa, ale wciąż nie próbuje chodzić. - A jak sobie radzi poza tym? Tęskni za tatą? Spojrzała ciepło na malca. - Jonas jest, hm, dobry. Na pewno wie, że coś się stało. Tak jakby w je go życiu pojawiła się wielka dziura i musi teraz bardzo uważać, żeby w nią nie wpaść. Wie, że jego mama jest bardzo smutna i trochę zwariowana i za stanawia się, dlaczego ja czasem płaczę. W pewnym sensie wie. Mały Jonas mądry człowiek. Tak jak jego ojciec. Lisa roztaczała woń perfum, których używała już wcześniej, choć zwy- kle pachniała tylko płynem do kąpieli. Ten zapach uruchamiał wspomnienia za każdym razem, gdy go czułem. Raz spałem z kobietą, która tak pachniała. Była drobną blondynką o bladej skórze. Spędziłem z nią tylko jedną noc w wolnej sypialni wielkiego domu podczas wakacyjnego przyjęcia w Boul- der Canyon. Nie mogłem sobie przypomnieć nazwy perfum, nie pamiętałem nawet imienia kobiety. Ale to, że wciąż pamiętałem ten zapach mówiło mi, że tamta noc była naprawdę udana. Podziękowałem Lisie za wiadomość i spytałem, dlaczego jej zdaniem Peter nie ufał Grantowi Arnoldowi. Zanim odpowiedziała, pochyliła się i odpędziła pszczołę latającą wokół Jonasa. Spojrzała mi w oczy twardo i szczerze, tak, jak się tego po niej nie spodziewałem. - Kiedyś słyszałam, jak rozmawiał z nim przez telefon. Wiesz, że co dziennie zabierałam Jonasa do pracowni, żeby się zobaczył z tatusiem? Wiedziałem. Nieraz widywałem ich idących do warsztatu. Widywałem Lisę z Jonasem w wózku. Później, kiedy mięśnie malca wzmocniły się na tyle, że miał siłę pluszowego misia, Lisa sadzała go sobie na biodrze i szła z nim tak wysypaną żwirem ścieżką z domu do pracowni Petera. - Któregoś dnia, kiedy przybyliśmy z Jonasem do warsztatu, Peter akurat rozmawiał z Grantem Arnoldem. Mówił podniesionym głosem, sły szałam go już przez drzwi. Przeważnie był taki cichy, wiesz? - Zamilkła, przyglądając się mojej twarzy. Czekała, aż razem z nią przypomnę sobie Petera. Skinąłem głową. Peter powiedział wtedy, że będzie tak samo jak ostatnim razem i że Grantowi wtedy też się udało. Ale mówił to sarkastycznie, tak jakby mu się nie podobało to, co było „ostatnim razem". Pamiętam, pomyśla- łam wtedy, że Peter mówi raczej jak Adrienne niż jak on sam. Tylko tyle wiem o Grancie. Właśnie dlatego napisałam, że według mnie Peter mu nie ufał. Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć, choć nie wiem dla czego. .'?'.,[ - Ja też nie wiem, co znaczy tamta rozmowa, ale dziękuję, ze mi o niej powiedziałaś. Kiedy rozmawiałem z Grantem Arnoldem, zachowywał się tak, jakby nie słyszał o śmierci Petera. Sprawiał wrażenie szczerze przejęte- go, kiedy mu o tym powiedziałem. Nie próbował się wymigać przed wypła- ceniem Adrienne reszty pieniędzy. Obiecał też przysłać kogoś, żeby spraw- dził, czy wszystkie elementy są gotowe. Powiedziałem mu, że go wpuścisz. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - O, nie, nie mam - powiedziała, patrząc na Jonasa. - Zrobię wszystko, żeby pomóc. Wiesz przecież. Jonas odwrócił się do nas i pisnął z zachwytu nad czymś, co zrobił. Przez chwilę próbowałem zrozumieć przyczynę jego entuzjazmu, ale nie potrafi- łem. To nie miało znaczenia, i tak nagrodziłem go oklaskami i roześmiałem się. Oczy Lisy spoglądały na mnie smutno spod grzywki. Uśmiechnęła się słodko - miałem wrażenie, że bardziej do mnie niż do Jonasa. Ten uśmiech. Uśmiech Lisy był krzywy, i to nie o jakieś pięć czy dzie- sięć stopni, tylko naprawdę krzywy. Wydał mi się uroczy. Lauren powiedzia- ła kiedyś, że nawet opryszczka wielkości czapki wydałaby mi się urocza, gdyby pojawiła się na ustach Lisy. - Tęsknię za nim - powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. - Ja też. Był wspaniałym przyjacielem. Pokręciła lekko głową. Tylko tyle, żeby zasygnalizować, że jej nie rozu- miem. - Peter mówił, że ty zawsze wiesz, co należy zrobić. Myślę, że miał rację. Masz trochę jego światła w oczach. Nie tyle co on, ale trochę. Przyj rzyj się dobrze Jonasowi. Jasność duszy jego ojca. Zdrowe dusze świecą jasnym światłem. Są przeciwieństwem cieni. Spojrzałem na Jonasa i zauważyłem, że wszędzie ma pełno piachu i co- dzienna kąpiel raczej nie zdoła go wypłukać. Zobaczyłem radosnego malca, ale nie widziałem światła ani ducha Petera w dużych karmelowych oczach chłopca. Za to po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Peter i Lisa byli Pokrewnymi duszami. Lisa potrafiła rozmawiać o metafizyce tak samo jak Peter. W Boulder pewnie znalazłoby się przynajmniej dziesięć tysięcy osób, które w lot pojęłyby sens tego, co powiedziała o przeciwieństwie cieni. Problem w tym, że ja do nich nie należałem. C hwileczkę, chwileczkę. Daj mi się zastanowić. - Charley Chandler milczał prawie minutę, zastanawiając się nad hipotezą Lauren, że zbrodnie w Buell i Boulder popełniła grupa morderców. Przyciskałem słuchawkę ramieniem do ucha, próbując jednocześnie kroić warzywa na grill. Lauren zostawiła na sekretarce wiadomość, że się spóźni. Chciałem przygotować na kolację łososia. - Alan, jesteś tam jeszcze? Wiesz co? To świetne. Absolutnie. Napraw- dę Lauren to wymyśliła? Jezu, to fantastyczne. I jakie eleganckie. Szkoda, że sam na coś takiego nie wpadłem. Teraz nawet to, co mi nie pasowało, ma sens. A wydawało mi się, że tego-nie da się wyjaśnić. Zapytasz ją, czy mógł- bym wykorzystać jej hipotezę w mojej książce? - Co ci nie pasowało, Charley?, - Umiejętności mordercy. Bardzo różne. Jeden morderca musiałby wie- dzieć aż za dużo o teatrze. Musiałby się znać na zbyt wielu rzeczach. Ale jeśli było ich dwóch lub trzech, ta różnorodność umiejętności jest zrozumia- ła. Jeden znał się na komputerach, drugi na scenografii i oświetleniu. - Nie brałem tego pod uwagę. - Hipoteza Lauren jest trafna, jeśli chcesz znać moje zdanie. A co z two- im profUem psychologicznym, jeśli ona ma rację? - Przestaje istnieć. Po prostu od spekulacji na temat wyobcowanego społecznie osobnika przechodzę do oświadczenia, że szukamy dynamiczne- go lidera, kogoś, kto mógłby nakłonić innych do popełnienia morderstwa na oczach widzów. Muszę zacząć wszystko od początku. - Ale pomysł Lauren wydaje ci się sensowny, tak? - Od początku zastanawiał mnie sposób, w jaki popełniono oba morder- stwa. Tak jak mówiłeś, zbrodnia w Denver od strony teatralnej była lepsza, bar- dziej złożona. Fantazje seryjnych zabójców z morderstwa na morderstwo stają się coraz bardziej wyrafinowane. Tymczasem morderstwo w Boulder nawet nie da się porównać z morderstwem w Buell. Odkąd poznałem twoją wersję zabój- stwa Lonniego Aaronsa, nie pasowała mi teoria o jednym mordercy. - A co o tym sądzi Sam Purdy? Opowiedziałem mu o lunchu w Boulder, o tym, że Sama zaintrygowała nowa hipoteza i że Dale Hunter zareagowała bardzo sceptycznie. - To mnie nie dziwi. Dale musi się teraz trzymać swego. Nie wiem, czy czytujesz gazety z Denver, ale wszyscy patrzą jej na ręce. Minął miesiąc od morderstwa, a ona nikogo nie aresztowała. Tymczasem sprawa jest bardzo głośna. Lokalna prasa naciska na Dale. Wiele by ryzykowała, gdyby nagle poparła teorię Lauren, nie mając żadnych dowodów, które by za nią przema- wiały. Media naskoczyłyby na nią, że zmienia kurs bez powodu. Poza tym Dale nie może ignorować konsekwencji politycznych. Słyszałeś może, że wymienia się ją w gronie kandydatów na stanowisko w tutejszym biurze Departamentu Sprawiedliwości. - Nie wiedziałem. Co to za stanowisko? - Chyba chodzi o rozdzielanie funduszy dla policji. Jeśli to prawda, byłby to dla niej ogromny awans. Dale chce mieć własne biurko. - I dlatego musi zamknąć tę sprawę? - I to w najgorszy możliwy sposób. - Tak, ale chyba większości seryjnych morderców nigdy nie udaje się złapać. - Zgadza się. Dale znalazła się między młotem a kowadłem. Gdyby do- padła gościa w ciągu kilku pierwszych dni* wszystkim by zaimponowała, sta- łaby się prawdziwą bohaterką. Teraz ma szansę stać się kolejnym sfrustrowa- nym detektywem z wydziału zabójstw, który przepuścił wielką szansę. - Chyba się tym za bardzo nie przejmuje. Charley przytaknął. - Właśnie. Podziękowałem mu za rozmowę i pożegnaliśmy się. Myśl, która przyszła mi do głowy, kiedy odkładałem słuchawkę, sprawi- ła, że się uśmiechnąłem. Problemy Dale Hunter - te natury politycznej i in- ne - nie osłabiały jej libido. Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy, kiedy usłyszałem chrzęst opon sa- mochodu Lauren na podjeździe. Wyjąłem łososia z lodówki i posmarowa- łem go oliwą. Po kolacji, pijąc drugie piwo, patrzyłem, jak Lauren gra w bilard. - Wstyd przyznać - powiedziałem - ale gdyby Peter dorastał w Rock Springs a nie w Jackson, nie wybierałbym się tak chętnie, żeby dowiedzieć się czegoś o jego korzeniach. Lauren ustawiła się do strzału i delikatnie uderzyła jasną bilę, zanim od- powiedziała. Nie spojrzała nawet, jak kula koloru kości słoniowej uderza w bor- dową, która przeturlała się przez cały stół do przeciwległego rogu. Lauren wiedziała, że wpadnie. Tak, jakby bila znajdowała się na prowadnicy. - Dlaczego? Co ci nie odpowiada w Rock Springs? - Byłaś tam kiedyś? Pokręciła przecząco głową, odwracając się do stołu. - Tam jest tak jak w Limon - powiedziałem. - Tylko bez tamtejszego uroku. - W Limon też nie byłam. - A w Bakersfield? - Nie. - W takim razie musisz mi uwierzyć na słowo. Jackson jest o wiele ładniejsze. Grand Tetons? Yellowstone? Górskie powietrze? Uśmiechnęła się odrobinę protekcjonalnie i bardzo czule. Bez względu na to, czy się ze mną zgadzała, wierzyłem, że Jackson w stanie Wyoming to miłe miejsce. 4 Strach S am powiedział, że spuchnięte ciało Kennetha Holdena prąd rzeki Big Thompson wyrzucił na piaszczysty brzeg tuż przy biwaku pewnej ewan- gelickiej rodziny, która przyjechała tu, aby uciec od wiosennych upałów w Stillwater w stanie Oklahoma. Po odkryciu zwłok rodzina, z ojcem na czele, modliła się przez prawie dziesięć minut, aż w końcu coś ich natchnęło, żeby powiadomić strażnika parku. Zrobili to tuż przed zmrokiem. Zanim przyje- chali przedstawiciele służb leśnych, miejsce, gdzie znaleziono zwłoki zosta- ło zadeptane przez kilka tuzinów ciekawskich. Zwłaszcza nastolatki były zafascynowane życiem owadów, które niczym dzicy lokatorzy opuszczonych domków letnich zadomowiły się we wszystkich otworach ciała Kenny'ego. Jakieś dwie godziny później, około dziewiątej trzydzieści, Sam dostał wiadomość, że znaleziono zwłoki nie zidentyfikowanego mężczyzny w par- ku narodowym w Górach Skalistych. Sherry, doświadczona żona policjanta, natychmiast zaczęła robić mu kanapki z mielonką i parzyć kawę do termosu. Sam właśnie pakował ciepłą bluzę, na wypadek, gdyby w lesie było zimno, kiedy znów zadzwonił telefon z policyjnej centrali w Boulder. Połączono go z policją w Central City. Chodziło o ciało, które znalezio- no na scenie opery w Central City w okręgu Gilpin. Prawdopodobnie w grę wchodziło morderstwo. Wspominając później wydarzenia tego wieczoru, Sam pamiętał, że dłu- go całował śpiącego Simona i głaskał delikatne blond włosy synka, zanim wyszedł z domu i ruszył do Central City. Nie wahał się, czy jechać do parku narodowego, aby obejrzeć spuchnię- te szczątki Kennetha, czy też na zachód, do okręgu Gilpin, by zobaczyć nową, prawdopodobnie zakrwawioną scenę. Świeże zwłoki mogły zdradzić więcej niż ciało w stanie posuniętego rozkładu. Wybór był prosty. Sam wiele zgadywał, ale wolał przekonać się na własne oczy, co takiego wydarzyło się na scenie opery w Central City. Lauren i ja leżeliśmy już w łóżku, kiedy zadzwonił z samochodu z wia- domością, dokąd jedzie. Zapewnił, że w innych okolicznościach zaczekałby na nas, ale chce jak najszybciej tam dotrzeć. Lauren spała już. Zmogło ją zmęczenie, które często ją dopadało. Dzwo- nek telefonu ją obudził. Nie otwierając oczu, przysłuchiwała się rozmowie z Samem. Odłożyłem słuchawkę i powiedziałem, że Sam prosił, żebyśmy zobaczyli miejsce zbrodni. Zaproponowałem, że pojadę sam. Ale Lauren ubrała się i uczesała, zanim sam zdążyłem się przygotować. Wyprowadziłem Emily, żeby się wysiusiała, i kazałem jej pilnować domu. Wsiadłem do wozu i włączyłem silnik. W chwilę później dołączyła do mnie Lauren - niosła ze sobą jeszcze ciepłą poduszkę z łóżka. Zasnęła, zanim minęliśmy Rocky Flats. Central City, górnicze miasto w Kolorado, zawdzięcza swe istnienie spe- kulantom, hazardzistom i outsiderom. Podczas pierwszego boomu gospo- darczego w latach sześćdziesiątych XIX wieku główną atrakcją były bryłki złota i ruda srebra, a spekulowali przede wszystkim górnicy. Pod koniec wieku XX, gdy nastąpiło ponowne ożywienie, ludzi przyciągała już tylko możli- wość ograniczonego hazardu- głównie automaty iblackjack- a spekula- cjami zajmowali się przede wszystkim inwestorzy budowlani, Przed falą inwestycji, która przyszła wraz z legalizacją hazardu, zarów- no Central City, jak i położone nieco niżej siostrzane Black Hawk podupa- dły. Przez całe lata miasta borykały się z utrzymaniem ponad wiekowej in- frastruktury, dla której brakło solidnej podstawy finansowej. Central City zawsze było większą atrakcją turystyczną niż Black Hawk i nawet bez gier hazardowych zdołałoby przetrwać trochę dłużej. Hazard z ograniczonymi stawkami był środkiem, za pomocą którego wyborcy w Kolorado postanowili uleczyć pionierskie miasteczka w górach. Tego dnia widziałem Black Hawk po raz pierwszy, odkąd zalegalizowa- no hazard. Uznałem, że lekarstwo zadziałało. Nawet o jedenastej wieczo- rem, jadąc szosą Peak to Peak od strony kanionu Coal Creek, widziałem oświetlone wieże dźwigów, tonące w świetle baseny nowiuteńkich oczysz- czalni ścieków, jaśniejące w świetle halogenów hektary asfaltowych parkin- gów i długie rzędy domów udających Dodge City w miejscach, gdzie daw- niej nie stało nic. Teraz Black Hawk przypominało raczej przygraniczne miasteczko z filmów Disneya albo perełkę Dzikiego Zachodu niż chylące się ku upadkowi stare górnicze miasto, jakie pamiętałem z wrześniowych wy- cieczek szosą Peak to Peak. Na kurację niemal umierającego Black Hawk złożyło się mnóstwo za- biegów z zakresu chirurgii plastycznej, których efekty mogłem teraz podzi- wiać. Tuż przed skrętem w prawo, w stronę Central City, po lewej stronie za- uważyłem budowę kasyna Silver Streak, do którego miały trafić meble Petera. Sądząc po betonowej skorupie budynku, kasyno miało być dość duże jak na nowe standardy Black Hawk, ale nie ogromne. Pomyślałem, że zbudowano je po złej stronie autostrady - od wschodu, u wylotu wąskiego kanionu, wyrzeź- bionego przez przybierającą na wiosnę rzekę. Niemal wszystkie pozostałe pa- łace hazardu wzniesiono po zachodniej stronie Clear Creek. Tłoczyły się przy dwóch ulicach, które kiedyś stanowiły jedyne arterie Black Hawk. Na parkingach otaczających Clear Creek tłumy hazardzistów ładowały się już autobusów, które miały ich zabrać z powrotem autostradą numer 6 do Denver. Pomimo późnej pory i odjeżdżających tłumów jasne było, że miasto kwitnie. Kiedy dawniej jechałem z Black Hawk na zachód, do Central City, oba miasta były od siebie wyraźnie oddzielone - zawsze wiedziałem, kiedy opusz- czam jedno i wjeżdżam do drugiego. Teraz to się zmieniło. Wzdłuż wijącej się pod górę drogi nie wykończone jeszcze budynki wznosiły się niemal je- den obok drugiego. Rozmiary nowych kasyn sprawiły, że stare budowle w ka- nionie skarlały. Central City było niegdyś stolicą Kolorado. Górnicy nazywali je „naj- bogatszą milą kwadratową na ziemi", wspominając czasy rozkwitu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku. Podczas tych dwudziestu lat prosperity wzdłuż krętych ulic Central City powstało mnóstwo pięknych domów z cegły i kamienia. Chyba najwspanialszą budowlą była opera wznie- siona obok bogato zdobionego hotelu Teller House. Otwarta w 1878 roku, z salą na osiemset miejsc, kosztowała dwadzie- ścia tysięcy dolarów. Zaledwie dziesięć lat cieszyła się świetnością - w dru- giej połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku gorączka złota, która wybu- chła dalej na południe od Gór Skalistych, skradła wiatr z żagli chwiejnej gospodarki Central City. Gwałtowny spadek liczby mieszkańców i stale ob- niżający się poziom życia sprawiły, że o operze zapomniano. Budynek stał się siedzibą władz miasta i był nią aż do 1932 roku, kiedy ponownie zamie- nił się w operę. Właśnie tam zmierzałem z Lauren w czwartkową noc. W poprzednią niedzielę czytałem, że tegoroczny sezon miał się rozpocząć w sobotę pre- mierowym spektaklem Manon Masseneta. Tak jak się spodziewaliśmy, z powodu sporej liczby wozów policyjnych i karetek, które wezwano na miejsce zbrodni, wąską ulicę dojazdową zam- knięto dla ruchu. Zatrzymałem samochód przed barierką i bez skutku próbo- wałem wyjaśnić zastępcy szeryfa okręgu Gilpin, że muszę się dostać do ope- ry. Na szczęście Lauren się obudziła i wyciągnęła z torebki legitymację prokuratora okręgowego. Policjant przyjrzał się jej z widocznym podziwem i powiedział nam, gdzie możemy zaparkować. Zostawiliśmy wóz przed sa- lonem gier i w kilka minut znaleźliśmy się przy budynku Teller House. Z ho- telu zamieniono go w kasyno zapchane fanatykami gry na automatach. Jego właścicielami byli Szwajcarzy. Żółta taśma zagradzała przejście do opery. Lauren znów wyciągnęła le- gitymację i pokazała ją policjantowi, który pilnował przejścia. Legitymacja nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Uznał, że je- stem dziennikarzem, i poprosił o przepustkę prasową. Wyciągnąłem starą legitymację, która została mi z czasów, kiedy pracowałem jako doradca ko- ronera w okręgu Boulder. Pokazałem mu ją. - To nie Boulder. Czego tu szukacie? Poprosiłem go, żeby znalazł detektywa Sama Purdy'ego, który mógł za nas poręczyć. - Kogo? - Taki duży gliniarz z Boulder. Zachowuje się tak, jakby był gubernatorem. - A, ten. - Oficer wysłał kogoś do budynku, aby znalazł Sama. Budynek opery był imponujący. Miał kamienne ściany i mansardowy dach. Wąski, zaokrąglony balkon pomiędzy prostymi wieżyczkami, zdobił środkową część fasady. Bryła była niemal całkowicie pozbawiona ozdób. Wy- soko, na ścianie poniżej mansardy, widniał szyld z prostym napisem OPERA. Szerokie, brukowane kostką tarasy po obu stronach sprawiały, że budowla bardzo się różniła od innych w tym górskim mieście, gdzie płaski kawałek gruntu był na wagę złota. Wozy techników policyjnych i samochód koronera stały od strony ulicy przy kamiennym patio. Oznaczało to, że wewnątrz eksperci już badali miej- sce zbrodni, a koroner prawdopodobnie ciało ofiary. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko budynku sądu okręgu Gilpin, kątem oka dostrzegłem znak wska- zujący siedzibę biura szeryfa okręgowego. Ze zdumieniem stwierdziłem, że morderstwo popełniono niemal pod oknami policji. Jezu. Bezczelność. Tak określiłaby to Adrienne. Lauren wyglądała na przejętą. Bawiła się paskiem torebki, czekając, aż zostaniemy wpuszczeni za żółtą taśmę. Nie wiedziałem, czy boi się tego, co czeka na nas w operze tak jak ja. A może denerwuje się z zupełnie innego powodu. Lauren była doświadczonym prokuratorem i pomijając koszmarne zbrodnie, których ofiarami były dzieci, zwykle na miejscu przestępstwa po- trafiła się opanować równie dobrze jak pozostali. Prawdopodobnie przejmowała się, że na scenie opery możemy znaleźć dowody potwierdzające jej hipotezę o grupie seryjnych zabójców. Na horyzoncie pojawił się Sam Purdy. Od razu nas zauważył i ruszył ku nam długimi krokami. Ręce trzymał w kieszeniach. Rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, że nikt nas nie usłyszy. - To chyba ten sam. - Uśmiechnął się do Lauren. - Albo ci sami. - Jesteś pewien, Sam? - spytała. Pokręcił głową. - Nie. Na razie nie wiadomo. - Spojrzał na mnie. - Jesteś przygotowa- ny na to, co tam zobaczysz, Alan? Poprosiłem cię, żebyś przyjechał, bo chcę, żebyś zrobił to samo co w Boulder, dobrze? Punkt po punkcie: zobaczyć, wyczuć, usłyszeć. Tylko że tym razem mamy ciało i mnóstwo krwi. - Pewnie, że jestem - skłamałem. Wcale nie byłem przygotowany na to, co miałem zobaczyć. Zastanowiłem się, czy nie powinienem być wobec Sama uczciwy i powiedzieć mu, że prawdopodobnie byłoby lepiej, gdybym zaczekał, aż zabiorą ciało, a przynajmniej je przykryją. Za bardzo się jednak wstydziłem, więc nie zrobiłem tego. Z tyłu dobiegł nas miły głos. - Cześć, Sammy. Znów się spotykamy w kiepskich okolicznościach, co? Chyba powinniśmy to zmienić? Równocześnie z Lauren odwróciliśmy się i zobaczyliśmy detektyw Dale Hunter, idącą ku nam pod górę. W szyscy czworo weszliśmy do budynku przez najbliższe drzwi w wieżyczce. Kamienne stopnie prowadziły do skromnego holu. Żółta taśma odgradzała klatkę schodową tuż przy oprawionym w ramki afiszu z nazwiskiem Lillian Gish na samym szczycie. Sam nie zatrzymał się, żebym mógł przez chwilę podziwiać architekturę i zastanowić się nad historią tego miejsca. Od razu poprowadził nas na górę. Pięć czy sześć stopni dzieliło nas od podwójnych drzwi zamykających dolną część widowni. Tej nocy stały one otworem, a wszystkie lampy w przytulnej sali świeciły nad nami jasno. Miałem wrażenie, że za jasno. Nie chciałem od razu patrzeć na scenę. Wiedziałem, że zrobi to Lauren. Na jej twarzy i w oczach szukałem reakcji na to, co widzi. Gdy po raz pierw- szy spojrzała w głąb sali, jej oczy się rozszerzyły. Na chwilę odwróciła wzrok. Potem patrzyła już na scenę twardo i zaciskała wargi. Zmrużyła powieki - jej oczy przypominały szpary, przez które strzela się z bunkra. - O mój Boże - powiedziała. Sam chciał położyć jej dłoń na ramieniu, ale rozmyślił się i jego ręka zawisła w powietrzu. Na sali dominowały kolory bordowy i złoty na jasnokremowym tle. Fo- tele były stare, pojedyncze, wykonane z białego orzecha, z aksamitnymi sie- dzeniami i oparciami. Widownia wydawała się lilipucia - była urocza i zu- pełnie nie pasowała do standardów nadchodzącego wieku. Sam spytał mnie cicho, kiedy skończę podziwiać wnętrze. Nie krytyko- wał mnie, tylko próbował skierować moje myśli na właściwy tor, przywró- cić brutalnej rzeczywistości - przypomniał w ten sposób, dlaczego znaleźli- śmy się w tej świątyni sztuki w środku nocy. Lauren chwyciła mnie za rękę, kiedy spojrzałem w stronę sceny. - O cholera - powiedziałem i natychmiast zamknąłem oczy, przełyka- jąc gejzer wymiotów. - Chyba powinniśmy tu postać chwilę, zanim tam podejdziemy - po- wiedział Sam. - Dopóki nie przyjdziesz do siebie. Z zamkniętymi oczami wyobraziłem sobie scenę, żeby oswoić się z hor- rorem, którego stałem się świadkiem. Pośrodku obrazu - w miejscu, gdzie znajdowała się ofiara - pozostała wielka czarna dziura. Kurtyna była w górze. Oczywiście, pomyślałem, inaczej ci kretyni nie widzieliby sztuki, którą wystawiają. Odtwarzając w wyobraźni wszystkie elementy, uświadomiłem sobie, że scena wygląda chaotycznie. Po obu stronach z tyłu znajdowały się namalo- wane kamienne schody prowadzące w górę do wyimaginowanych ogrodów. Nieco bliżej była kamienna studnia z wiadrem i wysoki słup, który nie wie- dzieć czemu, kojarzył mi się z szubienicą. Zza kulis wystawała gęstwina drzew i krzewów. Scena przedstawiała jakiś dziedziniec albo plac. Żałowałem, że tak mało wiem o operze. O czym jest Manonl Pośrodku sceny znajdowało się mnóstwo okien przypominających okna paryskich mansard. Wiele rzędów szyb przedzielonych grubymi, ciężkimi ramami. Z przodu umieszczono, nie wiedzieć czemu, kanapą zwróconą do okien. Elementy scenografii musiały pochodzić z różnych scen, a może nawet z różnych spektakli. Central City Opera miała stały zespół. W sezonie letnim wystawiano tu trzy różne przedstawienia. Jeśli Massenet nie był surrealistą, ta dziwna, fragmentaryczna dekoracja nie mogła być tłem dla jego opery. Przypomniał mi się teatr w Buell i plątanina elementów z różnych scen Miss Saigon, którą wykorzystano przy morderstwie Lonniego Aaronsa. Nadszedł czas, żeby wypełnić czarną dziurę pośrodku obrazu w mojej wyobraźni. Spojrzałem na scenę. Ciało ofiary wisiało nagie głową w dół, pośladkami skierowane w naszą stronę. Przywiązano je za kostki do przepięknego okna. Blond włosy opadały jeszcze kilkanaście centymetrów niżej niż głowa, niemal dotykając podłogi. Rozpostarte ramiona ofiary układały się równolegle do desek sceny. Z miejsca, w którym stałem, nie widziałem, w jaki sposób udało się rozłożyć tak ręce. Palce zgiętych w nadgarstkach dłoni bezładnie zwieszały się w dół. Stopy zaczepiono o nie przeszklone okno, pomiędzy kostkami miały pu- ste ramy. Przywiązano je czymś ciemnym. Myślałem, że liną. Później okazało się, że nie miałem racji. Krew była ciemna, świeża, zebrała się w kałużę tak blisko ofiary, że nie „ można jej było pomylić z niczym innym. Długie cięcia, głębokie, otwarte i po- tworne, biegły wzdłuż całego ciała, od stóp po ramiona. Linie zostały nakre- ślone precyzyjnie. Układały się w dwa wąskie, ledwie otwarte wachlarze. Pod ciałem zebrało się duże - ludzie mają w sobie naprawdę całe morze krwi - ciemne jezioro w kształcie fasoli, tak jakby ofiara miała zaraz w nie wskoczyć i odebrać to, co do niej należało. Blond włosy krew skleiła miej- scami w grube pasma koloru rdzy. Jego włosy? Jej włosy? Od tyłu nie można było rozpoznać płci ofiary. Wiedziałem tylko, że była wątła i miała jasne włosy. Przyjrzałem się jej uważnie, szukając owłosienia na ciele. Dostrzegłem jasny meszek na udach i ciemniejsze kępki pod pacha- mi. Ale ogromna ilość krwi sprawiała, że z tej odległości nie mogłem być tego pewien. Kiedy Sam Purdy popchnął mnie i Lauren po stopniach w kie- runku sceny, wciąż próbowałem określić płeć. - Kto tu jest, Sam? - spytała Lauren. Wiedział, o co jej chodzi. Odetchnął głęboko, przygotowując się do wyrecytowania długiej listy. - Policja z Central City, szeryf okręgu Gilpin, eksperci z laboratoriów CBI, koroner okręgu Gilpin. Wezwali też lekarza z Gilpin do pomocy. Być może już przyjechał. - Może się okazać, że to ona - poprawiła go Lauren. - Wszystko jedno. Skoro jej pacjenci nie mają nic przeciwko temu, to j a tym bardziej. - Podrapał się w czoło i przesunął dłonią po włosach. - Poza tym, jest jeszcze jeden typek z prokuratury okręgowej w Gilpin. Ja, ty, Alan i Dale Hunter. Pewnie burmistrz i większość członków rady miejskiej, gość albo dwóch od PR, no, to ludzie kontrolujący obrót kasyn. Już chyba wszy- scy. Wielu bawiących się dziś wieczór w śledztwo zgromadziło się z przodu widowni, pomiędzy pierwszym rzędem orzechowych foteli a kanałem dla orkiestry. Scenę odgrodzono żółtą taśmą, podobnie jak wszystkie miejsca siedzące na sali. Dale Hunter zamieniła z Samem kilka słów i pierwsza we- szła na scenę. Przystanęła przed kanałem dla orkiestry. Wdała się w rozmo- wę z dwoma mężczyznami i kobietą. Ubrana w mundur kobieta wskazywała coś na scenie małym palcem prawej dłoni. Trzej policyjni technicy w bladych kombinezonach pochłonięci byli pra- cą. Prawdopodobnie skończyli już żmudny etap fotografowania, filmowania i mierzenia, bo jeden zdejmował odciski palców, a dwóch pozostałych na czwo- rakach szukało dowodów. Pracowali metodycznie i przeważnie w milczeniu. Zafascynowany stwierdziłem, że wszyscy zachowywali się tak, jakby ciała nie było na scenie. Jakiś fachowiec kazał zgasić światła na widowni, włożył specjalne go- gle i zaczął oglądać rzędy foteli, oświetlając je dziwną latarką. - Szuka spermy - wyjaśnił Sam. - Widać ją wyraźnie w świetle o od powiedniej długości fal. To specjalna latarka. To, co miałem przed sobą- scena, pełzający technicy, żółta taśma, a przede wszystkim rdzawy zapach krwi - przypomniało ranek w teatrze Boulder po zamordowaniu Petera. Tym razem jednak teatralność i dbałość o szczegóły zbrodni przywodziły na myśl opowieść Charleya Chandlera o tym, co się wydarzyło w Buell. Ktoś - istota ludzka, osoba mająca rodzinę i przyjaciół, plany i marze- nia - wisiał teraz głową w dół trzydzieści metrów ode mnie wykrwawiony, otoczony sztucznymi kamieniami i namalowanymi ogrodami, a wszystko, czego pragnął zmieniło się w czczą obietnicę, której nikt nigdy nie miał speł- nić. Został tylko ból i ruina. Nie miało już znaczenia, czy ofiarą był mężczy- zna, czy kobieta. Zastanawiałem się, czy w wyniku tej zbrodni ucierpią jakieś dzieci - pośrednie ofiary, podobne do Jonasa. Wszystko mnie w środku bolało. Trzymałem rękę Lauren w spoconej dłoni i próbowałem sobie przypomnieć, dlaczego tu się znalazłem, dlaczego przyjechałem do Central City, co miałem tu zrobić. Nagle usłyszałem w głowie muzykę. Z Buell. Ze sztuki. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. Przez sekundę wydawało mi się, że wiem. Ale równie szybko świado- mość ta znikła. A tmosfera w operze była gęsta i dziwnie spokojna. . Z nieruchawego tłumu wyróżniali się tylko policyjni technicy badający miejsce zbrodni, ponieważ pracowali szybko, zajęci bezosobowymi szczegółami dotyczącymi morderstwa, ofiary i sprawcy. Specjaliści z okręgu Gil-pin i Central City uwijali się, przesłuchując ludzi i robiąc notatki. Ale pozostali poruszali się po dużej sali apatycznie, cicho rozmawiając parami albo w małych grupkach. Ich role w tej tragedii zostały na chwilę zawieszone, czekali na swoją kolej poza granicami żółtej taśmy oddzielającej proscenium. Kiedy zza lewej kulisy na scenę wyszła wysoka szczupła kobieta w kow- bojkach, jasnych dżinsach i ciężkiej bluzie, snujący się ludzie przystanęli i zwrócili się w jej stronę, jakby sama Beverly Sills powróciła do Central City, by dać długo oczekiwany koncert. Kobieta pewnym krokiem przeszła przez scenę i otworzyła żółtą płócien- ną torbę z czarnym napisem „koroner". Rozłożyła jednorazowy kombinezon i włożyła go z gracją modelki ubierającej się w wieczorową suknię. Na kow- bojki założyła papierowe ochraniacze, a na ręce lateksowe rękawiczki. Przez kilka sekund przyglądała się ciału ofiary, a potem przesłoniła twarz bladonie- bieską maską, którą zawiązała z tyłu głowy, ponad kokiem ciemnych włosów. - To Carmen Roja - powiedziała Lauren. - Jest z Denver. Spojrzałem na Sama. Na jego twarzy malował się lekko drwiący uśmie- szek. Lubił teatr, a to przedstawienie było dobre. Domyśliłem się, że doktor Roja z biura koronera w Denver przyjechała tu, bo była patologiem sądowym, a koroner okręgu Gilpin nim nie był. Póź- niej dowiedziałem się, że koroner z Gilpin pracował przy obsłudze automa- tów do gry w jednym z kasyn w Central City. Prawdopodobnie przyjechał na miejsce zbrodni, rzucił okiem na ofiarę brutalnego morderstwa i natychmiast zadzwonił po wsparcie do najbliższego specjalisty z dziedziny patologii są- dowej. Doktor Roja zabrała się do filmowania. Nie chciałem na to patrzeć. - Podejdźmy bliżej - zaproponował Sam, ruszając w stronę sceny. Lau- ren towarzyszyła mu krok w krok. Wycofałem się i przysiadłem ostrożnie na jednym z foteli poza taśmą. - Chyba tu zostanę - powiedziałem. Siadając, poczułem wielką ulgę. Sam zatrzymał się i obejrzał na mnie. - Wszystko w porządku? - A jak myślisz? Tak, oczywiście. Wy dwoje idźcie sobie. Ja nie jestem do tego przyzwyczajony tak jak wy. Później powiecie mi o szczegółach. - Wskazałem ofiarę. Szczegóły. Sam i Lauren przyglądali mi się z niepokojem przez chwilę. Ruszyli w dół, w kierunku sceny. - Zaczekaj, Sam! -zawołałem. - Co takiego? - odwrócił się do mnie. - Ofiarą jest mężczyzna czy kobieta? - Facet - odparł po krótkiej pauzie. - Pracował tu jako pomocnik. Wła- śnie skończył college w Missouri. Przyjechał tu na lato na staż. Wszyscy go lubili. Podobno chciał grać w telenowelach. Ucieszyłem się, że Sam dowiedział się czegoś o zamordowanym. Ponad prawym ramieniem Lauren widziałem, jak Carmen Roja uważnie przygląda się głębokim ranom w ciele ofiary, która wciąż zwisała głową w dół z okna. Koroner trzymała w dłoni mały dyktafon i nagrywała uwagi. Na szczę- ście jest wysoka, pomyślałem. Osobie wzrostu Adrienne nigdy nie udałoby się z bliska zbadać ofiary bez wdepnięcia w kałużę krwi. Pełen obrzydzenia, choć jednocześnie zafascynowany, próbowałem nie zwracać uwagi na pracę patologa. Nie chciałem patrzeć, ale nie chciałem też nie patrzeć. Właśnie wtedy znów doznałem olśnienia. Przez sekundę trwała jasność, a potem nic. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. Co? Myśli napływały szybko - staccato, urwane i nieprecyzyjne. Myśli ni- czym seria z kałasznikowa. Co? Takie pytanie zadawała sobie Carmen Roja. Właśnie teraz. Co zro- bili temu chłopcu? Co było narzędziem zbrodni? Co spowodowało śmierć? Kto? To pytanie zadawali sobie detektywi. Kto to zrobił? Jeden, dwóch czy trzech sprawców? Kim byli? Jak? Jeszcze jedno pytanie detektywów. Jak mordercy dostali się tutaj? Jak pojmali tego chłopca? Jak popełnili zbrodnię? Jak uciekli? Dlaczego? Dlaczego? To moje pytanie. Miałem je na własność. Dlaczego popełnio- no morderstwo? Muszę skupić się na tym prostym pytaniu, a profesjonali- stom zostawić odpowiedź na pytania co, kto i jak. Muszę przestać bawić się w detektywa i zacząć się bawić w psychologa. Muszę się dowiedzieć dlaczego. Dlaczego na przykład w mojej głowie wciąż rozbrzmiewa tych siedem nut? da da da da da da DA Zostaliśmy z Lauren w operze jeszcze jakieś dwie godziny. Rozmawia- liśmy, milczeliśmy, trzymaliśmy się za ręce, byliśmy oddzielnie, byliśmy razem, próbowaliśmy umieścić to wydarzenie w jakimś kontekście, który pozwoliłby je wyjaśnić. Wiedziałem, że do jej strategii radzenia sobie z taki- mi koszmarami należy chłodna, profesjonalna postawa. Moja obecność i pa- nująca między nami intymność przeszkadzały jej - nie mogła zdobyć się na emocjonalny dystans od sprawy. Sam i Dale większość czasu rozmawiali na scenie z miejscowymi detek- tywami. Sam z pewnością udzielał im rad. Ja też intensywnie pracowałem na swój sposób. Starałem się wyobrazić sobie to, co tego wieczoru stało się w operze. Dlatego musiałem zaczekać, aż doktor Roja pozwoli śledczym zająć się ciałem, żeby Samowi, Lauren i mnie pozwolono wejść na scenę i się ro- zejrzeć. W końcu około północy zwłoki młodego mężczyzny włożono do spe- cjalnego worka i zabrano. Kilka minut później Sam zabrał mnie i Lauren na scenę. Przedstawił nas mężczyźnie z wydziału policji w Central City, a ten pozwolił pokazać nam kulisy. Mężczyzna uznał za konieczne przypomnieć Samowi, żeby niczego nie dotykał. Jego uwaga wydała mi się głupia. Dopie- ro po chwili zrozumiałem, że była skierowana do mnie. Kulisy opery przypominały kulisy w teatrach Buell i Boulder. Więcej miejsca do składowania elementów dekoracji znajdowało się po lewej stro- nie. Prawa kulisa wydawała się ciasna i maleńka. Tak jak w tamtych teatrach, tu także znajdował się system kontroli mechanizmów - dźwigni i bloków - za pomocą których operowano dekoracjami zawieszonymi nad sceną. W po- równaniu z prawą, lewa kulisa wyglądała na przestronną, ale była zastawio- na dekoracjami do trzech różnych oper, które znalazły się w repertuarze tego sezonu. Wszędzie na scenie widniały cyfry i litery oznaczające plamy krwi, śla- dy butów i miejsca, z których zebrano rozmaity materiał dowodowy. Techni- cy wiele uwagi poświęcili systemowi operowania sztankietami. Na podsta- wie tego, co mówił Charley Chandler, oceniłem, że zabójca musiał zmienić pozycję co najmniej dwóch sztankietów, żeby zawiesić ofiarę - Marka Li- terno - w pozycji, w jakiej go znaleziono. Kiedy przechodziliśmy do przybudówki, w której mieściły się gardero- by, w mojej głowie rodziło się jakieś wrażenie - bardzo bliskie wnioskowi. Sam zabrał nas tam, aby pokazać, jak łatwo można się było dostać do opery. Pod sceną znalazłoby się mnóstwo kryjówek. Pilnie uważałem i przypominałem sobie wciąż, żeby być otwartym na to, co widzę. Moje przeczucie - ten wniosek, z którym się zmagałem - podpowiadało mi, że to morderstwo zostało wprawdzie zainscenizowane, ale było niezbyt skomplikowane. Gdyby zbrodni w Buell przyznać cztery gwiazdki, a mor- derstwu Petera jedną, to w Central City dostałoby może dwie, dwie i pól. Według mnie mogło to oznaczać tylko jedno. Trzeciego sprawcę. Nie podobał mi się pomysł powrotu do domu o wpół do drugiej nad ranem. O tej porze prawie wszyscy siedzący za kółkiem znaczną część wie- czoru spędzili na piciu alkoholu w kasynie w Central City albo Black Hawk. Nocna jazda po krętych górskich drogach z perspektywą spotkania pijanych kierowców wcale mnie nie pociągała. Sam wciąż rozmawiał z Dale Hunter i detektywami z Central City, więc razem z Lauren pożegnaliśmy się i wyszliśmy z opery. Ponieważ bałem się wracać do domu, a Lauren była bardzo zmęczona, szybko ustaliliśmy, że zatrzymamy się w pierwszym hotelu, jaki znajdziemy. Okazało się, że wy- bór jest bardzo ograniczony. Do miast hazardu wciąż jeszcze się dojeżdżało - Central City nie było jeszcze przygotowane na gości, którzy chcieli się tu zatrzymać na noc. W połowie drogi do Black Hawk otwarto niedawno duży nowy hotel. Zameldowaliśmy się i wybłagaliśmy szczoteczki do zębów u miłej, młodej recepcjonistki, której było naprawdę przykro, bo nie miała pasty do zębów. Kiedy Lauren myła zęby miętowymi kroplami, które miała w torebce, poziom adrenaliny, dodającej jej sił na miejscu zbrodni, opadł. Naga wczoł- gała się pod kołdrę obok mnie i raz albo dwa razy zadrżała, wreszcie zasty- gła w bezruchu. Kiedy pół minuty później się odezwała, z przyjemnością stwierdziłem, że jej głos przybrał słodką i chropawą barwę, która świadczyła o zmęczeniu. 130 Odwróciła się do mnie, opierając głowę na poduszce, i przez minutę przyglądała się mojej twarzy, szukając czegoś, co najwyraźniej uważała za bardzo ważne. Potem przekręciła się na drugi bok i przylgnęła do mnie pupą, przesuwając głowę na moją poduszkę. - Moja teoria wciąż może być prawdziwa, tak? - spytała bez cienia sa- tysfakcji. - Tak. Prawdę mówiąc, wydaje się jeszcze bardziej prawdopodobna niż przedtem. - Dlaczego tak sądzisz? Wierciła się, próbując ułożyć się wygodnie na hotelowym łóżku. Jej delikatne ruchy mimowolnie mnie podnieciły. Nie miała takiego zamiaru. Ja też nie, choć biorąc pod uwagę wydarzenia tego wieczoru, kontakt z jej na- gim ciałem sprawił mi przyjemność. - Bo to morderstwo wydaje się zupełnie inne niż to w Buell i na pewno w niczym nie przypomina morderstwa Petera. Różni się od tamtych. Pewnie miało trzeciego reżysera, trzeciego producenta. Za każdym razem zbrodnia wygląda inaczej. Dlatego twoja teoria się sprawdza. - Ten miecz był okropny. Potworność. Ofiarą morderstwa był młody mężczyzna, Mark Literno. Jego stóp nie przytrzymywała w górze lina, jak mi się wydawało. Obie nogi zostały prze- bite mieczem na wysokości kostek. Po wciągnięciu stóp chłopaka przez okno, zabójca przebił delikatną skórę tuż za ścięgnem Achillesa jednej nogi a po- tem dokładnie w tym samym miejscu wbił miecz w drugą nogę. - Tak, to było potworne. - Tylko tyle mogłem powiedzieć. - Ale tym razem nie znaleziono nasienia. Mogłem powiedzieć, że przed chwilą sam wyprodukowałem kropelkę albo dwie, ale nie powiedziałem. - Jak to wyjaśnić, Alan? Dlaczego tym razem brakowało spermy? - Może jeszcze znajdą. - A jeśli nie znajdą? Wcześniej, kiedy policyjny technik ze specjalną latarką zakończył bezowocne poszukiwania, zacząłem się zastanawiać nad tym, co znaczy brak spermy. - Możliwe są dwa wyjaśnienia. Po pierwsze, tym razem onanista zajął miejsce na scenie, nie na widowni. Przyszła na niego kolej i dlatego nie zna leziono nasienia ani na widowni, ani na balkonie. Po drugie, mogły się poja wić u mordercy jakieś zahamowania seksualne. Może nie mógł osiągnąć erekcji albo nie miał wytrysku. Możliwe, że wszystko musi się układać ide alnie albo według pewnej sekwencji, a tym razem tak się nie stało. Nie udało mu się podniecić. Czytałem o wielu wypadkach upośledzenia możliwości seksualnych podczas zabójstw na tle seksualnym. Umysł Lauren zaczął pracować szybciej. - Zastanawiam się, co nam powie analiza włosów, włókien i śladów butów, czy połączy to morderstwo z poprzednimi. Pomyślałem, że prawdopodobnie znajdą się poszlaki, które skomplikują dochodzenie. - Wyniki będą dopiero za jakiś czas, tak? - Aha - odparła cichutko. Lauren miała kolekcję płyt z operami. Była to jedna z wielu zaskakują- cych rzeczy, których się o niej dowiedziałem, kiedy razem zamieszkaliśmy. - Znasz Manon, tę operę, którą dziś wystawiano? Wiesz, o czym jest? - Trochę. Widziałam ją raz wiele lat temu w wersji francuskiej. Dlacze- go pytasz? - Zastanawiałem się, czy przedstawienia mają jakieś znaczenie. Ostat- nia próba odbyła się dziś o drugiej. Sam mówił, że zaproszono na nią około czterystu osób. Zastanawiam się, czy te zbrodnie coś łączy. Czy sztuka ma jakiś wpływ na wybór teatru. Wyciągnęła rękę do tyłu i położyła dłoń na moim biodrze. - Pozwól mi chwilę pomyśleć, mój francuski zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Odezwała się, gdy już straciłem nadzieję. Byłem pewien, że zasnęła. - Zdaje się, że to opowieść o moralności. Manon to zmysłowa młoda kobieta, którą ojciec wysyła do klasztoru. W drodze szaleńczo zakochuje się w młodym mężczyźnie i ucieka z nim do Paryża. Jego ojciec się o tym do wiaduje i każe porwać syna, aby rozdzielić parę. Manon, jak się później oka zuje, lubi zbytek, więc szybko znajduje sobie bogatego kochanka. Jednak kiedy docierają do niej pogłoski, że dawny ukochany ma zamiar zostać księ dzem, jedzie do niego i pomaga mu zmienić zdanie. Razem wracajądo Pary ża, gdzie wkrótce potem zostają oskarżeni o jakąś zbrodnię. Manon zostaje skazana na wygnanie i w końcu ginie tragiczną śmiercią w ramionach ko chanka. Niemal słyszałem śpiew grubej diwy. - Dziewiętnasty wiek? - Tak, oczywiście. Czy kiedy indziej mogliby napisać coś podobnego? - Przytuliła się do mnie, wiercąc się odrobinę. - Czy w tej opowieści są jakieś dzieci? - Słucham? - Czy w Manon są jakieś dzieci? - Nie, dlaczego pytasz? - Nie jestem pewien. Dziecko w Miss Saigon jest bardzo ważne. Szu- kam podobieństw. - Jestem już zmęczona. Przepraszam, ale dziś chyba więcej ci nie po- mogę. Dobranoc. Odsunęła się. Mój wzrok zdążył się już przyzwyczaić do ciemności w po- koju. Czarne włosy otulały miękki kształt szyi mojej żony. Jej pierś lekko się unosiła. Z daleka dochodziły odgłosy autobusów rozgrzewających dieslow- skie silniki i przygotowujących się do drogi do Denver. Jakaś wesoła hazar- dzistka wciąż się śmiała, powtarzając, że nie może w to uwierzyć, naprawdę nie może w to uwierzyć. Lauren przesunęła się na swoją stronę łóżka, zostawiając mi ciepłe prze- ścieradło, zamęt w głowie i erekcję. Z doświadczenia wiedziałem, że erekcja zniknie szybciej niż zamęt. N astępnego ranka wstałem, zanim Lauren się obudziła. Wziąłem prysznic i niechętnie założyłem wczorajsze ubranie. Na klamce powiesiłem tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać" i zszedłem na parter w poszukiwaniu kawy albo automatu telefonicznego. O wpół do jedenastej mieliśmy z Lauren być na lotnisku w Denver. Lecieliśmy do Jackson Hole, do Wyoming. Wiedziałem, że nie zdążymy, musiałem więc zadzwonić i zmienić rezerwa- cję. Pracownica biura podróży odprawiła czary nad klawiaturą komputera i okazało się, że nie ma problemu, możemy zarezerwować późniejszy lot. Zadzwoniłem do Adrienne. Odebrała Lisa. Powiedziałem, że oboje z Lauren nie wróciliśmy na noc do domu i poprosiłem, żeby nakarmiła Emily i wypu- ściła ją na dwór. Obiecała, że to zrobi. W fantazyjnym dzbanku w hotelowym holu znalazłem kawę, a raczej mętną ciecz koloru mrożonej herbaty. Ostrożnie upiłem łyk i nie poczułem żadnego smaku. Odstawiłem pełen kubek na stół. W obu gazetach z Denver pisano głównie o morderstwie w operze Cen- tral City. „Rocky Mountain News" poświęciły tej wiadomości całą pierwszą stronę. Na samym dole umieszczono zwiastun innego artykułu: „Postrach scen. Na lokalne teatry padł strach". W „Denver Post" sprawa morderstwa także trafiła na pierwszą stronę. Niżej pisano, że ciało zaginionego turysty - studenta z Boulder - zostało odnalezione na brzegu rzeki Big Thompson w parku narodowym w górach Skalistych. Najpierw przeczytałem o wydarzeniach w Central City. Poznałem szcze- góły, o których poprzedniej nocy nikt mnie nie poinformował. Mark Literno, podobnie jak wszyscy pomocnicy, został zatrudniony na lato. Odpowiedział na ogłoszenie zamieszczone w magazynie „Art Search". Tak jak pozostali, pracował ciężko i zajmował się wszystkim - od sprzątania, aż po śpiew i występy w kabarecie. Wszyscy młodzi chłopcy i dziewczęta mieszkali razem w domach wokół budynku opery. Mark, wraz z kolegami i koleżankami, brał udział w popołudniowych występach przed próbą general- ną Manon, a potem włożył dziewiętnastowieczny kostium i zajął się zwykły- mi obowiązkami, które polegały głównie na wskazywaniu widzom ich miejsc. Próba generalna skończyła się zgodnie z planem, mniej więcej o wpół do szóstej, więc aktorzy, technicy i pozostali pracownicy teatru około szó- stej wracali już do domu. Kilka osób pamiętało, że Mark jeszcze został, gdy oni wychodzili. Jakiś czas po przedstawieniu odwiedził przyjaciółkę, która pracowała jako garderobiana na górnym piętrze budynku sąsiadującego z ope- rą. Pomógł jej wieszać kostiumy, żeby wszystko było na miejscu przed so- botnią premierą. Jedna z pracujących w teatrze dziewczyn powiedziała poli- cji, że wcześniej przypomniała Markowi, że umówili się na grilla u niej około ósmej. Podobno odpowiedział, że na pewno przyjdzie. Tylko że o ósmej Mark Literno prawdopodobnie już nie żył. Odłożyłem gazetę. - Boże, co za ryzyko - powiedziałem na głos. Kobieta, która absolutnie nie powinna nosić strojów w poprzeczne pasy, obraziła się, słysząc moją uwagę i odsunęła się dalej. Ryzyko rzeczywiście było ogromne. Morderca Petera zaplanował swój występ w teatrze Boulder i tak wszyst- ko zaaranżował, żeby nie zostać złapanym. Morderca Lonniego Aaronsa posunął się jeszcze dalej, aby mieć całkowitą pewność, że nikt mu nie prze- szkodzi. Tymczasem morderca Marka Literno zabił go bestialsko wczesnym wieczorem, w dopiero co opustoszałym budynku, przy ruchliwej ulicy w mie- ście, w którym nie zwija się chodników o zachodzie słońca. Dlaczego? Skąd to nagłe szaleństwo? Kolejne „dlaczego". Policja badała listę zaproszonych gości. To także była dla mnie nowość. Bilety na próbę generalną rozdano w prezencie pracownikom Towarzystwa Operowego Central City, sponsorom, ochotnikom i miejscowym biznesme- nom, którzy w ten czy inny sposób wspomogli produkcję. Dzięki liście poli- cja mogła dotrzeć niemal do wszystkich gości, którzy przyszli na przedsta- wienie. Maleńki lokalny komisariat musiał więc przesłuchać około czterystu osób, więcej niż w Central City przesłuchiwano przez cały ubiegły rok. y Drugi artykuł w „Denver Post", zamieszczony u dołu pierwszej strony, mówił o odnalezieniu zwłok Kennetha Holdena. Ku mojemu zdziwieniu - choć Samowi Purdy'emu pewnie ulżyło - dziennikarze jeszcze nie skojarzyli śmierci Kenny'ego z morderstwem Petera, tak więc raport o śmierci chłopca był rzeczowy i pozbawiony domysłów i insynuacji. Biwak Holdena odkryto wiele dni wcześniej. Czekano na wyniki autopsji. Ojciec rodziny z Oklaho- my powiedział dziennikarzom, że według niego chłopak spadł z dużej wyso- kości albo został mocno pobity. Rzecznik policji powiadomił media, że student prawdopodobnie spadł podczas próby zejścia stromym szlakiem do rzeki, ale dochodzenia nie zam- knięto. Odniosłem wrażenie, że policja próbuje raczej wykluczyć samobój- stwo, a nie morderstwo. Wstałem od baru i wsunąłem dłoń do kieszeni dżinsów. Znalazłem trzy ćwierćdolarówki. Wrzuciłem je do najbliższego automatu i długo się zasta- nawiałem, czy wcisnąć guzik, czy pociągnąć dźwignię. Pociągnąłem dźwi- gnię. Bębny zawirowały. Zadzwoniły dzwoneczki. Czekałem. Nic więcej się nie wydarzyło. Maszyna zarobiła na mnie. Postanowiłem, że następnym razem wcisnę guzik. Wiedziałem, że Lauren - jeśli jej nic nie przeszkodzi - może spać do dziewiątej lub do dziesiątej. Nigdy nie lubiłem jej budzić. Jedną z wielu zagadek, jakie niosło stwardnienie rozsiane, było stałe zmęczenie. Lauren popadała w apatię albo czuła się zmęczona przed południem lub wczesnym popołudniem. Musiała się wtedy położyć. Zadziwiające, choć bardzo dener- wujące było to, że nie miała gwarancji, że dziesięć godzin snu w nocy i jesz- cze dwie w dzień zmniejszą jej wyczerpanie. - Sen jest konieczny - powiedziała kiedyś - tylko nie zawsze wystar- cza. Po kilku próbach wygrania czegoś na automacie postanowiłem znaleźć kawę lepszą od tej, którą serwowano w hotelu. Automaty z napojami jeszcze się nie zadomowiły w Black Hawk, ale wpadłem na inny pomysł. Wyruszy- łem na wschód, za miasto. Przeszedłem na drugą stronę szosy Peak to Peak i pokonałem kupę gruzu pod ogrodzeniem otaczającym budowę klubu i ka- syna Silver Streak. Budowa zaczynała ożywać: robotnicy dojeżdżali tu z Idaho Springs, Nederland i Golden. Dobre pięć minut zafascynowany patrzyłem, jak operator dźwigu wspina się po drabinie do gniazda umieszczonego na wysokości sześciu pięter nad poziomem ulicy. Pomyślałem, że nie chciałbym tam pracować podczas burzy. Betonowy budynek wyrósł już na trzy i pół piętra i jeśli mogłem wie- rzyć projektowi na tablicy, miał jeszcze urosnąć o pól piętra. Ta sama tablica obiecywała, że kasyno zostanie otwarte w październiku. Tymczasem jeszcze nawet nie zabrano się do elewacji. W październiku którego roku? W oknie dużego baraku stojącego przed budową, nieopodal drogi, zami- gotało światło. Nie zauważyłem, żeby ktoś tam wchodził, ale z miejsca, gdzie stałem, nie widziałem drzwi. Zastanawiałem się, czy firma Grubstakes ma tu- taj swoje biuro, żeby kontrolować realizację projektu. Uznałem, że raczej nie. Niestety, tego ranka nie miałem wielkiego wyboru. Mogłem na coś po- stawić albo powęszyć. Zdecydowałem, że powęszę. - Nie szukamy pracowników. Te słowa padły z ust korpulentnej kobiety. Nawet nie spojrzała na mnie znad biurka, kiedy wszedłem do baraku. Zmieniała wkład w zszywaczu i pró- bowała włożyć sprężynkę. Nie mówiła z wyraźnym akcentem, więc dosze- dłem do wniosku, że to nie ona była kobietą z New Jersey, z którą rozmawia- łem, kiedy pierwszy raz zadzwoniłem do Granta Arnolda. - Nie szukam pracy. - Z telefonu też nie może pan skorzystać. Ani z toalety. - Nie muszę do nikogo dzwonić i wcale nie chcę skorzystać z toalety. - Nie przyjmujemy akwizytorów. - Kobieta wciąż nie podniosła głowy. - Nic nie sprzedaję. - Zaczęło mi się podobać. Mała sprężynka przeleciała przez pomieszczenie. - To czego pan, do cholery, chce? Była młoda, pod trzydziestkę, ubrana w poliester od stóp do głów. Kro- pelki potu pojawiły się w delikatnych włoskach nad jej górną wargą. Powie- trze w baraku sprawiało wrażenie, jakby nie wymieniano go od czasów go- rączki złota w Kolorado. - Mogę pani postawić filiżankę kawy? - Wskazałem na ekspres stojący metr od drzwi. Ciemnobrązowa strużka sączyła się z zachęcającym pluskiem do szklanego dzbanka. Płyn miał kolor kawy i pachniał jak kawa. Chciałem się jej napić. - Zaczynam dzień od pepsi. - Kobieta spojrzała na mnie. - Ale proszę się poczęstować. Wyjąłem z portfela dolara i włożyłem go w otwór stojącego obok auto- matu z napojami. - Zwykła czy dietetyczna? - Próbuje pan być zabawny? Pokręciłem przecząco głową. - Zwykła. Wypadła puszka. Nalałem sobie kawy i usiadłem obok biurka kobiety. Miała pełną miłą twarz i oczy koloru brudnego śniegu. Wzięła ode mnie pepsi. - Molly - powiedziała. - Molly Newton. - Alan. Alan Gregory. - Czego, do diabła, chcesz, Alan? Ponieważ Black Hawk było miastem hazardu, zagrałem najlepszą kar- tą- prawdą mówiąc, jedyną-jaką miałem. Spytałem Molly, czy słyszała, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru w operze. Oczywiście słyszała i - sądząc po tym, jak na moment wstrzymała od- dech i z niepokojem spojrzała na drzwi - nagle przestraszyła się, że oto sie- dzi, pijąc pierwszą tego dnia pepsi, w towarzystwie szalonego mordercy. Uspokoiłem ją i opowiedziałem o Peterze, o tym, jak został zamordo- wany w teatrze Boulder, i o jego przepięknym barze, który miał stanąć w bu- dynku obok. Właśnie wtedy do baraku weszło dwóch mężczyzn w kaskach i nalało sobie kawy do styropianowych kubków. Jeden z nich zapytał Molly, czy faks od architektów już przyszedł. Molly zaśmiała się porozumiewawczo. - Chyba żartujesz - powiedziała. Obiecała, że przekaże go natychmiast, jak tylko przyjdzie. - Kretyni - stwierdziła, gdy mężczyźni wyszli. - Architekci są w Kali- fornii. Ci pracują tu już prawie rok, a wciąż się nie połapali w różnicach czasu. Na faks trzeba zaczekać jeszcze przynajmniej dwie godziny. Molly pochyliła się w moją stronę przez biurko. - Znałeś tego gościa, którego... no, wiesz, tego, którego pokroili ze- szłej nocy? - Nie, nie znałem go - powiedziałem i dodałem jeszcze ciszej - ale by- łem potem w operze. Pracuję jako doradca policji w Boulder. - Jedno kłam- stwo i jedna półprawda. Nieźle. I to zanim skończyłem pić pierwszą kawę. - Jezu. Widziałeś go? - Tak - przyznałem. - Jasne, że widziałem. To było straszne. Niestety, nie mogą o tym mówić. Policja nie chce, żeby się znaleźli naśladowcy, sama rozumiesz. Powiem tylko, że było gorzej, niż sądzisz. Molly oparła się w fotelu i pokiwała głową. Wiedziała o naśladowcach i o dyskrecji. - A po co tu przyszedłeś? - Z ciekawości. Chciałem zobaczyć, gdzie staną meble, nad którymi pracował mój przyjaciel. Jego ostatnie dzieło. Dlaczego mam wrażenie, że to miejsce znajduje się po złej stronie szosy? Molly znowu się roześmiała. Jej śmiech - podobnie jak buzia - wyda- wał się przyjemny i czarujący. - Grubstakes prowadzi kluby hazardowe. To nie są zwyczajne kasyna. Wysoka jakość usług, kilkanaście eleganckich pokoi hotelowych gratis dla tych, którzy przegrają odpowiednio dużo. Silver Streak to miejsce dla praw- dziwych hazardzistów, a nie dla tych, którzy stracą piąć dolców i zmieniają lokal. Faceci, którzy budują Silver Streak, nie są zainteresowani wycieczka- mi seniorów z Golden. - Ale przecież stawki są limitowane. Czy w takim wypadku można mó- wić o poważnych pieniądzach? - Stawki są ograniczone tylko na razie, a mimo to wszystkie kasyna nieźle sobie radzą. Za rok albo dwa, jeśli ktoś wywrze odpowiedni nacisk na władze, to kto wie? Pamiętaj, że ci goście to gracze. Interesujące. - Znasz Granta Arnolda z Grubstakes? - Pewnie. Często tu przychodzi. Co najmniej raz w tygodniu. Ma tu nawet swój kask. Pochodzi z Tahoe, tak jak większość z nich, ale jest w po- rządku. - Dawno temu przyjaźnił się z Peterem, tym, który został zamordowa- ny w Boulder. - Śmierć łazi za tobą i Grantem, co? Molly chwytała wszystko w lot. - Nie wiem, jak Grant, ale ja rzeczywiście widzę ją ostatnio częściej, niżbym chciał. Gdzie Grant ma biuro? Gdzieś niedaleko? - Tak, po drugiej stronie szosy. Pod górkę. Mniej więcej w połowie drogi między Black Hawk i Central City. Chcesz, żebym zadzwoniła i sprawdziła, czy jest u siebie? - Nie. Jeszcze nie wiem, co zrobię. Dzięki za rozmowę i za kawę. - A ja dziękuję za pepsi. Jakiś błysk na brudnym dywanie zwrócił moją uwagę. Schyliłem się, podniosłem sprężynkę od zszywacza i podałem ją Molly. Podziękowała mi. Wyszedłem na zewnątrz. Ranek wydawał się wyjątkowo ciepły. Sympa- tyczna Molly uważała Granta za faceta „w porządku". Uznałem, że to waż- ne, choć nie wiedziałem dlaczego. I dąc pod górę, w stronę hotelu, zauważyłem znak lokalnego biura firmy Grubstakes Development. Krój liter niczym się nie wyróżniał, a tablica miała rozmiar średniej wielkości koperty. Znajdowała się tam wyłącznie w celach informacyjnych i wcale nie miała zachęcać odwiedzających. Lokalne biuro Grubstakes Development, zajmujące drugie piętro nie- zbyt reprezentacyjnego budynku czekającego na wyburzenie, aby zrobić miejsce na kolejne kasyno, za bardzo przypominało niedochodową agencję nieruchomości. Wiedziałem jednak, że zanim wyrobię sobie zdanie na temat stanu majątku Grubstakes, powinienem wziąć pod uwagę budowę, którą dopiero co widziałem. Była warta dobrych kilka milionów dolarów. Wszedłem na górę zewnętrznymi schodami - wyglądały tak, jakby ktoś przykleił je do budynku. Stopnie trzeszczały i chwiały się wystarczająco, aby zmusić mnie, żebym przyspieszył kroku. W małej, ciemnej recepcji mie- ściło się biurko, komputer, faks, kopiarka i dwa krzesła. Młoda kobieta z cha- rakterystycznym akcentem z New Jersey powitała mnie zza biurka sceptycz- nie, pewna, że zabłądziłem. A może miała taką nadzieję. - Słucham pana? Przypomniałem sobie, że nie wyglądam najlepiej. Nie włożyłem bieli- zny, choć miałem nadzieję, że tego nie widać. Ubranie miałem wczorajsze. Nie wyspałem się, nie ogoliłem i nie wypiłem dwóch filiżanek kawy, któ- rych potrzebowałem, żeby rano upodobnić się do człowieka. - Miałem nadzieję, że znajdę tu pana Arnolda. - Naprawdę? Był pan umówiony? - W jej głosie słychać było wyraźnie niedowierzanie, że pan Arnold mógł oczekiwać kogoś takiego jak ja. - Nie byłem umówiony, ale rozmawialiśmy przez telefon. Proszę mu powiedzieć, że chodzi o Pete'a. Wstała od biurka i weszła do sąsiedniego pokoju. Jeszcze kiedy siedziała, zauważyłem, że ma na sobie lnianą bluzkę celowo odsłaniającą rąbki czarnej bielizny. Podnosząc się, obciągnęła krótką spódniczkę. Stąpała pewnie w butach na bardzo wysokich obcasach. Miały może z dziesięć centymetrów. Pozwoliłem sobie na kilka wniosków: panna New Jersey raczej nie wybierała się daleko na lunch, a przyjmując tę pracę, pomyliła chyba Central City z Las Vegas. Po chwili w drzwiach pojawił się mężczyzna. - Witam, jestem Grant Arnold. Był szczupły, średniego wzrostu, w odpowiednim wieku - w wieku Pe- tera. Ubrany był swobodnie. Miał luźne spodnie i ładny sweter z dekoltem w serek, a pod spodem koszulkę polo. Czarne buty wyglądały na ciężkie i praktyczne - wystarczająco eleganckie do biura i odpowiednio mocne na budowę, gdyby pojawił się jakiś problem wymagający jego obecności. - Alan Gregory - odparłem. - Jestem przyjacielem Petera Arvina. Roz mawialiśmy przez telefon. Wyciągnął prawą dłoń. Zrobiłem krok naprzód i uścisnąłem ją. Zaprosił mnie do biura, które wyglądało jak nieudana replika recepcji i pozbawione było źródła naturalnego światła. Wskazał mi krzesło. - Przepraszam za to miejsce - powiedział. - Większość interesów zała- twiamy gdzie indziej. Pewnie się pan orientuje, że w okręgu Gilpin nie ma zbyt wiele powierzchni biurowej o najwyższym standardzie. - Prawdę mówiąc, nie robi mi to różnicy, panie Arnold. Poza tym chyba nie powinienem dziś krytykować wyglądu czegokolwiek. Bardzo przepra- szam za mój strój. Wczoraj wieczorem zupełnie niespodziewanie wezwano mnie do Central City i nie miałem okazji... - Mówmy sobie po imieniu. Założę się, że przyjechałeś w związku z mor- derstwem w operze, mam rację? Czy tylko zgadywał? - Tak, przyjechałem w związku z tym morderstwem. Zdaje się, że nie wspomniałem, że jestem psychologiem i policja w Boulder poprosiła mnie o pomoc, a dokładnie o psychologiczną ocenę zabójcy. Wezwali mnie tutaj, żebym się przyjrzał temu, co się wydarzyło wczoraj wieczorem. A skoro już tu przyjechałem, pomyślałem, że skorzystam z okazji i wpadnę do pana przed powrotem do Boulder. - Cieszę się. Przepraszam, że wciąż nikogo nie wysłałem, żeby spraw- dził bar. Nie mogę uwierzyć, że Pete naprawdę nie żyje. Widziałem się za to z tym facetem, lakiernikiem, jak on się nazywa... - Tony Celli? - Tak, właśnie. Z panem Cellim. Mówił, że zadzwoni i przedstawi swo- ją ofertę. - Peterowi podobała się jego praca. Polecał go przy wszystkich waż- niejszych projektach. - Dobrze wiedzieć. Wezmę to pod uwagę, kiedy poda nam swoją cenę. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że jeszcze nikogo nie wysłałem. Ostat- nio miałem tyle... Podniosłem dłoń i uśmiechnąłem się. - Rozumiem. Nie przyszedłem tu, żeby na ciebie naciskać. Po prostu wyszedłem, żeby się przejść, znalazłem się przy kasynie, zobaczyłem, jak idzie praca. Widziałem, że nie ma się co spieszyć z meblami Petera. Twoi ludzie jeszcze chyba nie przygotowali wszystkiego pod bar, co? Roześmiał się. - Nie, wcale. Mieliśmy problemy z fundamentami. Od razu na samym początku straciliśmy kilka miesięcy. Nie mogliśmy trafić na skałę macie rzystą w miejscu, które wskazali geologowie. Mnóstwo kamieni, ale nie te, co trzeba. Na szczęście nic się nie stało. Miasto strasznie się spóźnia z modernizacją systemu oczyszczania ścieków, więc infrastruktura i tak jesz cze nie jest gotowa. Obiecuję jednak, że na pewno wyślę kogoś do Boul- der, żeby obejrzał projekt. Wdowa po Peterze nie musi się martwić o pie- niądze. - Nie martwi się. - Przynajmniej nie o pieniądze, dodałem w myślach. - Co takiego stało się wczoraj w operze? - spytał Grant poważniejszym tonem. - Możesz o tym mówić? Próbowałem się zorientować, czy za jego pytaniem kryje się coś więcej niż zwykła ciekawość. - Pewnie czytałeś o tym w gazetach? Przytaknął i powiedział mi, czego się dowiedział. Potwierdziłem tyle, ile mogłem. - Czy to ten sam gość, który zabił Pete'a? - Policja w zasadzie nie chce się na ten temat wypowiadać, ale sądzę, że jedna z hipotez zakłada seryjnego mordercę. Zadał mi jeszcze kilka pytań, próbując wyciągnąć szczegóły, których nie mogłem mu zdradzić. Nawet, gdybym mógł, nie zrobiłbym tego. Po dziesięciu minutach rozmowy z Grantem doszedłem do wniosku, że nie jest tak „prawnikowaty", jak się spodziewałem. Dał się lubić i wcale nie był tak pretensjonalny, jak mi się zdawało, gdy rozmawiałem z nim przez telefon. - Od dawna tu mieszkasz? - zapytałem. - Wynajmuję dom w Coal Creek. Ale prawdę mówiąc, nigdzie nie miesz- kam długo. Kieruję budowami z ramienia Grubstakes. W ciągu ostatnich ośmiu lat byłem w Atlantic City, Tahoe, Reno, w dwóch różnych miejscach w stanie Missisipi. Jestem jak cygan. W Kolorado spędziłem mnóstwo cza- su. Ciągle chcę się wspinać jak najwięcej, dlatego staram się przyjeżdżać tu przynajmniej raz w roku w góry. - Wspinałeś się z Peterem? - Od czasów studenckich nie. Wolał robić to sam i zaczął uprawiaćfree-- solo. - Tak, wiem. Jego żonie się to nie podobało. - Domyślam się. Ja się dobrze czuję w górach, a i tak tego nie lubię. - Zaczął się wspinać na żywioł po tamtym pożarze, tak? Grant odwrócił wzrok i zacisnął usta. - Tak. Po pożarze wszystko się zmieniło - powiedział w końcu. - To był pożar lasu, prawda? Peter niewiele o tym mówił. Co się wtedy stało? Grant Arnold wyjrzał przez jedyne maleńkie okienko w biurze. - To było dawno temu, Alan. - Przerwa, która potem nastąpiła, wydała mi się znacząca. Przypominała brzemienną ciszę przed rozpoczęciem sesji terapeutycznej. Usłyszałem w głowie słodki głos Lisy. Zabrzmiał jak ostrzegawcze echo. Peter mu nie ufał. Dlaczego nie? Peter, przemów do mnie. Dlaczego nie ufałeś Grantowi Arnoldowi? Peter milczał. Wymieniłem z Grantem wizytówki. Zaproponował, że podwiezie mnie do hotelu, ale odmówiłem. Pożegnałem się z sekretarką, która przysunęła duży wentylator bliżej biurka. Na do widzenia pomachała mi ręką z różowy- mi paznokciami. Wyszedłem. Lauren wyglądała ślicznie. Znalazłem ją w hotelowej kawiarni. Jadła śniadanie w towarzystwie Sama Purdy'ego i Dale Hunter. Pachniała kropla- mi miętowymi. Kiedy przystawiłem jeszcze jedno krzesło do stolika, poca- łowała mnie mocno w usta. Sam wyglądał tak, jakby zeszłej nocy w ogóle nie widział łóżka, a jeśli ja- kieś znalazł, to na pewno w nim nie spał. Na jego twarzy pozostały ślady gwał- townego starcia z elektryczną maszynką do golenia, ale oczy miał zmęczone. Natomiast Dale Hunter wyglądała na ożywioną i wypoczętą. Jej ubra- nie, podobnie jak ubranie Lauren, było w lepszym stanie niż moje czy Sama. Pewnie ludzie obserwujący nasz stolik zastanawiali się, co, u diabła, takie dwie ładne kobiety robią w towarzystwie dwóch obwiesiów. - Gdzie byłeś? - spytał Sam. - Czytałem gazety, szukałem kawy, poszedłem na spacer do miasta. W ogóle nie czekał na odpowiedź. Cały wysiłek skupił na tym, żeby zwrócić uwagę kelnerki, aby przyniosła mu więcej tego, co jadł lub pił. Lauren domyśliła się, gdzie byłem. - Odwiedziłeś tego faceta od kasyna? Przyjaciela Petera? - Prawdę mówiąc, tak. Właśnie od niego wracam. Poszedłem, żeby przyj- rzeć się budowie kasyna, w którym ma stanąć bar Petera, a potem wstąpiłem do biura firmy, żeby osobiście poznać Granta. Powiedział, że Adrienne nie musi się niczym martwić. - W takim razie nie zgadzasz się z Lisa? - spytała Lauren. - Zdaje się, że mówiła, że Grantowi nie wolno ufać? - Wciąż nie rozumiem, dlaczego tak powiedziała. Grant wydaje się zu- pełnie miły. Myślę, że naprawdę przejął się śmiercią Petera i chce teraz, w miarę możliwości, pomóc Adrienne i Jonasowi. Chyba wciąż nie rozumie, dlaczego ich przyjaźń nie przetrwała. Być może dzisiejszy dzień nie był odpowiedni na wizytę. Sama wiesz, że całe miasto aż huczy od plotek na temat wczorajsze- go morderstwa. - Właśnie - mruknęła Dale Hunter. - Już nikomu nie powiem, że je- stem z policji. Wczoraj ledwo udało mi się wyprosić z pokoju faceta z obsłu- gi hotelowej. Kim jest ten człowiek, z którym się spotkałeś? - To stary przyjaciel mojego przyjaciela. Zamówił u Petera bar do no- wego kasyna. Będzie się nazywało Silver Streak. Adrienne, żona Petera, pro- siła mnie, żebym przypilnował tej sprawy i upewnił się, czy jej zapłacą. - Co to za gość? - Nazywa się Grant Arnold. Pracuje dla Grubstakes Development. Dale podniosła kubek z kawą. - A kto ci powiedział, że nie powinieneś mu ufać? - Lisa. Opiekuje się dzieckiem Petera i Adrienne. Słyszała kiedyś, jak Peter rozmawiał przez telefon z Grantem. Dale zastanawiała się nad tym przez chwilę. - Ale to nie ma związku ze sprawą? - Nie. Z tego, co wiem, chodziło tylko o stolarkę. Za kilka dni będzie po wszystkim. Grant wyśle kogoś do Boulder, żeby sprawdził projekt. - Jej ciekawość mnie zainteresowała. - Twoim zdaniem ma to jakiś związek z Lon- niem Aaronsem i morderstwem w Denver? Dale Hunter zastanawiała się nad tym długo, pijąc herbatę. - Nie, ale zawsze szukam powiązań. Przyszła kelnerka. Zamówiłem gofry i sok. Sam zainteresował się rozmową przy stole. Nie mogłem przestać my- śleć, że może on i Dale spędzili kilka godzin przed świtem razem, tak jak ja i Lauren. Zainteresowanie Dale, choć niezbyt nachalne, zawsze skupiało się na nim. Sam był dziś raczej kwaśny, ale miałem wrażenie, że to raczej doty- czyło mnie, a nie Dale. - Sam, rozmawiałeś z kimś o śmierci Kenny'ego Holdena? - Chciałeś powiedzieć: o zabójstwie Kenny'ego Holdena. - Już wiadomo? - To mnie zaskoczyło po tym, co czytałem w porannej prasie. - Nie, nie wiadomo. Sam wie - wtrąciła Dale. - Kenny widział coś tamtej nocy w Boulder - powiedział Sam niecierp- liwie. - A może to morderca widział chłopaka i zdawało mu się, że on coś widział. Dlatego Kenny został porwany. A potem zamordowany. I, do jasnej cholery, nigdy nie uda nam się tego dowieść, jeśli nie znajdzie się jakiś pie- przony świadek, który widział, jak ktoś maszeruje z Kennym przez las, wbi- jając mu lufę w plecy. Wszyscy zamilkli. Pierwszy przerwałem ciszę. - Są jakieś nowe wieści z opery? - spytałem. Dale pospieszyła z wyjaśnieniami. - Właściwie nie. Jeśli się nie pojawi żaden świadek, nowych informacji możemy oczekiwać tylko z laboratorium. Ale po tym, co widziałam zeszłej nocy, teoria twojej żony o grupie morderców podoba mi się bardziej niż ostat nio. Lauren uniosła brwi o milimetr lub dwa. - Ta sama trupa - powiedział Sam, opierając łokcie o blat. - Pieprzona zgraja cygańskich komediantów z piekła rodem. Dale spojrzała na niego przelotnie i zwróciła się do mnie. - Mógłbyś przygotować nową ocenę psychologiczną, uwzględniając hi potezę o grupie sprawców? - Już sporo nad tym myślałem. Nie zajmie mi to wiele czasu. Sięgnęła do kieszeni bluzy, wyjęła wizytówkę i podała mi ją. - Prześlij mi raport, dobrze? Sam patrzył na mnie uważnie. - Zrobię, co mi każe detektyw Purdy - powiedziałem z przekąsem. Dale spojrzała w swój talerz. - Tak, ja też. Sam udał, że nie słyszał ani mojej prowokacji, ani odpowiedzi Dale. Zastanawiałem się, jak prasa przyjmie teorię Lauren o wędrownej trupie morderców, kiedy nowa hipoteza trafi do publicznej wiadomości, a byłem pewien, że się tak stanie. Mordercy, „pieprzona zgraja cygańskich komediantów z piekła rodem". Sam nieźle to wymyślił. Zapłaciłem za śniadanie i wyszliśmy z restauracji. Lauren i Dale szły kilka kroków przed nami. Pochyliłem się ku przyjacielowi. - No to o której wczoraj stamtąd wyszliście? - spytałem. - Pieprz się - powiedział. t 5 Stare płomienie L ot z Denver do Jackson trwa mniej więcej tyle co jazda samochodem z Central City do Boulder. Po raz pierwszy znalazłem się w północno-- zachodniej części Wyoming, za to Lauren już wcześniej bywała w Jack- son Hole na nartach. Nigdy jednak nie odwiedzała tych okolic na wiosnę. Jej były mąż był obrzydliwie bogaty i razem z nim była niemal wszędzie. Ponieważ wszystkie te romantyczne wyprawy w cudowne miejsca nie miały nic wspólnego ze mną ani z nami, nauczyliśmy się mówić o nich językiem broszur biur podróży. Opowiadała mi o swoich podróżach, wykreślając wzmianki o człowieku, który jej towarzyszył. Oboje wiedzieliśmy, że to pomijanie jest czymś w rodzaju podstępu, ale w naszym związku to się sprawdzało - kolejne udane małżeńskie przystosowanie, które zdumiewa- ło mnie każdego dnia. Kiedy samolot zaczął się zniżać ku lotnisku w Jackson Hole, dotknęła mojego uda. - Uważaj - powiedziała. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Chodziło jej o położenie lotniska. Lotnisko w Jackson Hole znajdowało się na terenie parku narodowego Grand Teton i było jedynym lądowiskiem z prawdziwego zdarzenia na tym obszarze. Choć francuska nazwa Grand Teton oznacza dosłownie „wielkie cycki", okolica wcale nie zachęcała do wypraw. Jeśli szczyty rzeczywiście porównywano do tej części ciała, na pewno nie mogło chodzić o krągłe i ku- szące piersi, obiekt męskich westchnień. Góry były młode, trudne, nierówne i bardzo strome. Granitowe i niedostępne, przywodziły na myśl raczej stoż- kowate, spiczaste biustonosze noszone przez Madonnę na koncertach. Francuscy traperzy, którzy nadali szczytom taką nazwę, musieli wędro- wać już bardzo długo, gdy tu przybyli. Samolot schodził coraz niżej w dolinę. Wspaniałe łańcuchy górskie wo- kół nas zdawały się jeszcze potężniejsze, w miarę jak opuszczaliśmy się niżej i niżej, ku Jackson Hole - długiej, wąskiej wyspie płaskiego lądu w bezkre- snym morzu szczytów. Przypomniał mi się region Uncompahgre w górach San Juan w Kolorado i krótka podróż pociągiem przez Alpy szwajcarskie. Grand Teton dostarczał jednak zupełnie innych wrażeń - były to najbardziej dominu- jące i przerażające góry ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem. Samolot dotknął ziemi i przez chwilę kołował. Późną wiosną w Denver zakwitało mnóstwo małych liliowych kwiat- ków, a trawy zaczynało przypiekać słońce. W wysokogórskim Wyoming w maju wiosna się dopiero zaczynała. Minął błotnisty okres topnienia śnie- gów i dolina Jackson tonęła w soczystej zieleni. Dni wciąż jeszcze były za krótkie dla kwiatów, które zakwitały latem, ale drzewa już się pokryły liść- mi, a niebo nad nami miało tak niebieską barwę, jakby oświetlał je neon. Około wpół do czwartej odebraliśmy wynajęty samochód. Dno doliny już tonęło w cieniu rzucanym przez góry na zachodzie. Pokonaliśmy dwa- dzieścia kilometrów dzielących park narodowy od miasta. Miasteczko Jackson przysiadło na południowym krańcu Jackson Hole, między górami Gros Ventre, Gros Ventre Butte i Snów King. Wjechaliśmy na przedmieścia od północy, mijając bystry nurt Fiat Creek. Przejechaliśmy przez nijaką dzielnicę handlową i znaleźliśmy się w centrum. Chwila wy- starczyła, aby się zorientować, że Jackson miało tyle wspólnego z resztą Wyoming, ile Utah z resztą Stanów Zjednoczonych. Lauren zarezerwowała pokój w Teton Treehouse, schronisku przycze- pionym do zalesionego zbocza w zachodniej części miasta. Znaleźliśmy je po kilkunastu minutach błądzenia i zameldowaliśmy się. Matka Petera za- prosiła nas na kolację na wpół do siódmej, więc Lauren, nie tracąc czasu, natychmiast rozebrała się do koszulki i położyła do łóżka na popołudniową drzemkę. Zasnęła, a ja poszedłem na spacer. Centrum Jackson jest malutkie, mie- ści się w prostokącie sześć przecznic na pięć. W samym środku znajduje się przepiękny rynek, a na skraju starego miasta ładny park. Do Jackson zjeżdża masa turystów. W czasie spaceru do centrum minąłem pewnie więcej restau- racji, niż znajduje się przy trasie przelotowej przez całe Wyoming. Wstąpiłem do jakiegoś pubu i zamówiłem miejscowe piwo. Zabrałem kufel na zewnątrz, usiadłem przy stoliku i opróżniłem naczynie dwoma dłu- gimi łykami. Zastanawiałem się, co Peter robił w tym cudownym zakątku i dlaczego w ogóle stąd wyjechał. Przez ułamek sekundy, zanim zdołałem odpędzić mroczne myśli, przy- pomniałem sobie ostatnie morderstwo w Kolorado. W ciągu zaledwie dwóch godzin udało mi się uciec tak daleko. Gdzieś w zakamarkach nieświadomo- ści zastygł obraz Marka Litemo nadzianego na miecz i powieszonego głową w dół na scenie opery w Central City. Mignął teraz niczym odległa błyska- wica. Dzięki sile woli i za pomocą piwa przegnałem mroczny obraz. Zatrzy- mana w pamięci klatka znikła, miałem nadzieję, że na dłużej. Tego popołudnia światło w górskiej dolinie wydawało się niezwykłe i uspokajające, nieostre. Miało kolor najbledszej szarości. Jeszcze daleko było do zmierzchu, słońce wciąż wisiało wysoko, a błękit nieba nie rozpadał się na barwy zachodu. Przedwieczorne światło ujarzmiały i zmiękczały góry na zachodzie. Miałem wrażenie, że życie zwalnia tempo. Wspaniały mo- ment na przystanek przy stoliku na zniszczonym cedrowym podeście, na zimne piwo i miły uśmiech kelnerki ze znamieniem koloru kawy zdobiącym szyję. Dziewczyna była tak młoda, że chyba jeszcze nie mogła pić alkoholu. Przypomniałem sobie, że powinienem myśleć o Peterze - choć starałem się tego uniknąć -jakby wciąż żył. Czułem się tak, jakby napięcie między nami rosło. Peter. Peter wyjechał z tej górskiej mieściny, kiedy miał osiemnaście lat. Po- nieważ wybrał uczelnię w Las Vegas, jakoś nie mogłem mu uwierzyć, że wyjechał z Jackson, bo przeszkadzał mu nawał turystów. Uznałem, że wyje- chał - tak jak większość młodych łudzi - bo chciał po prostu uciec i dowie- dzieć się czegoś o sobie w świecie, z dala od domu. Podobno przyjeżdżał na lato, żeby pracować w obozie przetrwania, a zatem schizma nie była całko- wita. Zastanawiając się nad tym, postanowiłem zamówić drugie piwo i - pew- nie, czemu nie? - talerz cebulowych krążków smażonych z dodatkiem piwa. Dręczyło mnie coraz więcej pytań. Pojawiały się jak letnie burze. Przy cu- downym pierwszym łyku wiedziałem już, że szukam Petera nie tylko dla Adrienne, ale i dla siebie. Oczywiście podzielę się z nią tym, co znajdę, ale znalazłem się w Jackson i piłem piwo przed miejscową knajpką dlatego, że chciałem poznać przyjaciela, którego, niestety, dobrze nie znałem. Chciałem odnaleźć Petera, żeby móc go pochować, żeby móc pochować poczucie winy, które towarzyszyło mi dlatego, że go dotąd nie znałem. Chciałem go wresz- cie poznać. Kiedy wróciłem do schroniska, Lauren brała prysznic. Dołączyłem do niej z niewinnym zamiarem zmycia z siebie warstwy kurzu, która zawsze osiada na podróżnych, ale mało brakowało, a byśmy się spóźnili. Podążając za wskazówkami, których Miriam Arvin, mama Petera, udzie- liła mi przez telefon jeszcze w Boulder, pojechaliśmy na południe wzdłuż Fiat Creek. - Kierujcie się na Hoback Junction - powiedziała - ale jeśli tam do trzecie, będzie to znaczyło, że przegapiliście drogę do nas. Droga do nich, której nie przegapiliśmy, była raczej wyjeżdżonym szla- kiem wijącym się na zachód, w kierunku gór Snake na granicy północno-- zachodniego Wyoming i Idaho. Dzięki wskazówkom Miriam bez trudu zna- leźliśmy dom Arvinów. Wyglądał jak wielkie cedrowe pudło na szczycie - spadzisty dach na pudełku po butach. Tak wygląda dom narysowany przez drugoklasistę. Rodzinną przystań Petera - schronienie bogów władających błyskawicami - pokrywał lśniący nowy dach. Jadąc stromym podjazdem, szybko doszedłem do wniosku, że dom nie był położony szczególnie piękne. Bez trudu znalazłbym dla niego tuzin lep- szych miejsc. Przyświecała nam jeszcze tylko odrobina dziennego światła, dlatego kiedy Miriam otworzyła nam drzwi, nie od razu dostrzegłem bladą poświatę za nią. Z pogrzebu zapamiętałem ją jako spokojną i powściągliwą, niemal chłod- ną. Miała świetliste oczy - niebieskie tęczówki otoczone białkami koloru lodowcowego śniegu. Podczas rekwiem czekałem, aż pojawią się w nich łzy, czekałem, aż się zaczerwienią, ale z oczu Miriam nie spłynęła żadna łza. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy to cecha charakteru Miriam, czy też tylko umiejętność opanowania się w obliczu najtrudniejszej z prób - pogrzebu własnego dziecka - którą trzeba przetrwać w otoczeniu obcych. Przywitała Lauren i mnie z niepewnością i bladym uśmiechem. Zwraca- jąc się do nas po imieniu, zaprosiła do środka. Wydawała się wyższa, niż pamiętałem, szczupła, bez oznak słabości przychodzącej z wiekiem. Lekko uścisnęła nam dłonie, wzięła od Lauren płaszcz i poprowadziła nas koryta- rzem w głąb domu. Właśnie wtedy zobaczyłem szczyty gór w pomarańczo- wym świetle zachodu i błyski rzeki daleko w dole - lśniła tak, jakby jej ko- ryto wypełniał diamentowy nektar. Wstrzymałem oddech. - Cudowny widok-wyjąkała Lauren. Miriam przez chwilę milczała. - Przenieśliśmy się tu, kiedy Peter miał cztery lata - powiedziała w koń cu. - Jego ojciec przyholował tu stary barakowóz. Przez dwa lata cała nasza czwórka mieszkała w nim, dopóki nie powstała chata. On ją zbudował. - Z dumą wskazała przez okno oddaloną o trzydzieści metrów małą chatkę. Nieznacznie pokręciła głową, zastanawiając się nad zmianami i, jak sądzi- łem, nad niszczącą siłą czasu. - Mieliśmy ubikację na dworze, ale to już historia. Nawet nie pamiętam, co się z nią stało. To już trzydzieści lat, jak się wynieśliśmy ze starego barakowozu. Tak, widok jest tak samo wspaniały jak wtedy. Za to marzenia zbladły. Usiedliśmy na ustawionych naprzeciwko siebie sofach. Gospodyni za- proponowała nam drinki. Z chęcią wybraliśmy piwo. Miriam piła wódkę albo gin z oliwkami i lodem. Wysoka szklanka była niemal pełna. - Bardzo nam miło, że zechciała nas pani zaprosić na kolację - powie działem. - Prawdę mówiąc, już sama zgoda na spotkanie byłaby z pani stro ny uprzejmością. Mam nadzieję, że nie zakłócimy żałoby. Chyba wzdrygnęła się przy słowie „żałoba". Upiła duży łyk ze szklanki i dopiero wtedy odezwała się. - Obawiam się, że moja gościnność to wynik egoizmu, a nie uprzejmo- ści. Nie jestem uprzejmą kobietą, zwykle nie, już nie. Dawniej chyba byłam. Ostatnio życie mnie nie oszczędzało. - To znaczy, że stało się coś oprócz śmierci Petera? - spytała Lauren cicho. - O, tak. - Miriam odstawiła drinka na sosnowy stolik i przetarła oczy. Księżyc rozświetlał wijącą się w dole rzekę Snake. Wziąłem Lauren za rękę, żebyśmy mogli razem poczekać w milczeniu i pozwolić Miriam zabrać nas tam, gdzie zechce. Frontowe drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. - Mamo, to ja - zawołał jakiś głęboki głos. - Cześć, kochanie, jesteśmy w salonie. - Podniosła szklankę. - Popro- siłam brata Petera, żeby do nas dołączył. Nie było go na pogrzebie. - Ostat- nią uwagę powiedziała z wyrzutem w głosie. - Cześć, Colter Arvin. Mężczyzna stojący w progu było o jakieś pięć lat młodszy od Petera. I przynajmniej dziesięć centymetrów wyższy. Skórę miał już opaloną, a jego oczy błyszczały jak rzeka Snake w świetle księżyca. Pomyślałem, że jeśli zacznę się w nie wpatrywać, gdzieś w głębi znajdę Petera. P odczas kolacji, na którą podano pieczeń z ziemniakami, dowiedzieliśmy się, że ojciec nazwał Coltera na cześć Johna Coltera, jednego z pierwszych badaczy Tetons i Yellowstone. John Colter spędził zimę 1807 roku na wędrówce po okolicy. Pływał też po jeziorach Yellowstone i Jackson, dwa razy przemierzył góry Tetons i przynajmniej raz przeszedł wzdłuż wąwóz Jackson Hole. Biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu i srogość tutejszych zim, jako psycholog oceniłem, że John Colter był człowiekiem niezwykle upartym, a może nawet szalonym. Jego imiennik kształcił się za granicą stanu, na Uniwersytecie Idaho. Wrócił do Jackson, aby zająć się rodzinnym interesem. Peter najwyraźniej nie chciał przyjąć spuścizny. Rodzinna firma zajmowała się sprzedażą osprzę- tu elektrycznego, a jej losy przypominały losy Jackson Hole. Colter, który wolał, by mówiono do niego Colt, był najbardziej rozmow- nym z żyjących Arvinów. - Chyba mam to po ojcu - wyjaśnił, kiedy matka poprosiła go, żeby jadł, a nie mówił bez przerwy, bo stygnie mu jedzenie. Pomiędzy kęsami malował przed nami obraz dzieciństwa na skraju biedy w czasach, gdy oj ciec próbował znaleźć pracę jako elektryk i zarobić na rodzinę oraz na budo wę chaty w dziczy, nie zadłużając się przy tym. Burgess Arvin nie lubił pożyczać pieniędzy, Miriam i Colter zgadzali się co do tego. Kiedy Colter skończył studia i wrócił do domu, słusznie założył, że przy- szłość Jackson Hole to turystyka. - Wystarczyło policzyć pola golfowe - wyjaśnił skromnie. Poprowadził interes ojca, zmieniając profil firmy - z usługowego na za- opatrzeniowy. Wszedł na wtedy jeszcze niewielki rynek dostawców i kiedy w połowie lat osiemdziesiątych Jackson Hole zaczęło rozkwitać, firma Arvin Electrical Supply była gotowa zaspokoić potrzeby niezliczonych budów w do- linie. Colter upewnił się, że AES jako jedyne w mieście jest należycie przygo- towane. Burgess Arvin stał się bogaty, ale nie zdążył nacieszyć się odmianą losu. Jako zamożny mężczyzna z dużym domem w 1985 roku zmarł na zawał. Przed śmiercią spędził w nowym domu zaledwie trzy noce. Po kolacji Colter pomógł matce sprzątnąć naczynia i zrobić kawę. Gdy tylko znikli w kuchni, Lauren popatrzyła na mnie. - Żadne nie wspomina o Peterze. To samo pomyślałem podczas kolacji. Nie wiedziałem, czy Arvinowie odkładali tę sprawę na później, czy też w ogóle unikali wspomnień o Peterze. Na deser podano lody i owoce z puszki. Colt nalał wszystkim kawy, usiadł i tak jakby słyszał nasze myśli, powiedział: - Owszem, to ja dostałem koronę, a nie Peter. Miriam spojrzała na syna z ukosa. Nie upomniała go ani nie wyglądała na zdziwioną jego słowami. Lauren odezwała się, zanim zdążyłem otworzyć usta. - Pewnie jest wam ciężko, zwłaszcza biorąc pod uwagę sposób, w jaki zginął. Colt uśmiechnął się uprzejmie. - Nie, nie ostatnio, nie po tym, jak został zamordowany. Nie przejąłem interesu po tym, jak został zamordowany. To się stało krótko po pożarze. Kiedy to było? Chyba w osiemdziesiątym drugim. Tak, latem osiemdziesią tego drugiego. Właśnie wtedy straciliśmy Petera. W zeszłym miesiącu on tylko umarł. Prawda, mamo? Miriam przytaknęła. - Od tamtego czasu już nigdy nie był taki, jak dawniej. Zawsze wiedzie- liśmy, że to Pete przejmie interes, nie Colter. Pete stale powtarzał, że się zaj- mie mną i Burgessem, pozwoli nam odpocząć i nacieszyć się trochę życiem. Colter od początku chciał latać. Ty i te twoje okropne samoloty, Colter. - Dlaczego spadek nazywasz „koroną", Colt? Co to znaczy, że dostałeś koronę Petera? - spytałem. - Bycie młodszym bratem Pete'a nie zawsze było łatwe. Do diabła, ni- gdy nie było łatwe. - Colt spojrzał na matkę, wysuwając podbródek niemal przepraszająco. - W porządku, kochanie. Wiem, o co ci chodzi. - W dzieciństwie on nigdy nie miał kłopotów. Nigdy. - No, no, Colter. To już przesada. Colt zignorował upomnienie matki. - Pete był urodzonym przywódcą. W szkole średniej najlepiej się uczył, dostał stypendium za wyniki. Najszybciej jeździł na nartach, tak jakby zu pełnie się nie bał. Najlepiej się wspinał, najlepiej strzelał, zawsze łowił naj większe ryby. Był przewodniczącym samorządu szkolnego. Naprawdę trud no było dorównać mojemu starszemu braciszkowi. Peter przywódcą? Mój sąsiad najlepszym uczniem? Mój przyjaciel su- pergwiazdą? Nie, to nie mogło być prawdą. Nie mogłem wykrztusić z siebie ani słowa. Lauren upiła łyk kawy i po- prosiła: - Opowiedzcie nam o pożarze. - Zrobię nawet więcej - powiedział Colter. - Jestem pilotem. Nie tylko wam o nim opowiem, ale jutro zabiorę was na miejsce i pokażę, co się stało. L auren się wycofała. Jednym z symptomów stwardnienia rozsianego były częste zawroty głowy. Lekarz na pewno by jej nie zalecił wycieczki ma- leńkim samolotem. Następnego ranka sam spotkałem się z Colterem na lotnisku. Colt Arvin prawą ręką gładko pchnął w przód przepustnicę i pociągnął ku sobie dźwignię w kształcie litery „W". Zrobił to tak łagodnie, jakby kusił wahającą się kochankę. Stara cessna 172 uniosła się z pasa startowego i za- częła stromą wspinaczkę. Gdy samolocik piął się w górę, Colt gwałtownie przechylił go i skręcił w prawo. Odległość między nami i dnem doliny zwięk- szała się szybko, a dystans między nami i złowrogim obliczem gór równie szybko malał. Silnik huczał, dodając otuchy. Mimo to sprawdziłem, czy mam zapięty pas. Dwa razy. Na długo, zanim - według mnie - osiągnęliśmy wysokość pozwalającą bezpiecznie wydostać się z doliny, Colt skręcił na wschód. Miałem wraże- nie, że tylko mu się wydaje, że bezpiecznie wyprowadzi nas z ciasnej niecki Jackson Hole i powiedzie ponad szczytami Gros Ventre w dziki bezmiar za- chodniego Wyoming. Oczywiście pod warunkiem, że uda nam się przedostać przez góry. Colt Arvin spojrzał w moją stronę i zauważył niedowierzanie malujące się na mojej twarzy. Postukał w wysokościomierz palcem. - Nie martw się, żeby je minąć, wystarczy wzbić się na wysokość dwóch tysięcy metrów. Wiem, że na to nie wygląda! - zawołał, przekrzykując huk silnika. - Właśnie. Wcale nie wygląda! - odkrzyknąłem, patrząc, jak pierwsze pasmo znika pod nosem samolotu. Colter sięgnął za siedzenie i wyciągnął dwa zestawy słuchawek z docze- pionymi mikrofonami. Podłączył je do deski i pstryknął dwa przełączniki. Jedną parę mi podał. - Teraz lepiej mnie słyszysz? - O wiele lepiej. - Hałas mi nie przeszkadza, chyba się przyzwyczaiłem. - Poruszył ma- łym kołem między siedzeniami. - Ustawiam trymowanie. Właśnie opusz- czamy park narodowy Grand Teton. Przelecimy nad górami Gros Ventre na teren Gros Ventre Wilderness. Za chwilę miniemy granicę płyt tektonicz- nych. Potem zejdę w dół, żebyś mógł z bliska zobaczyć miejsce, gdzie wy- buchł tamten pożar. Peter i jego grupa znajdowali się w Washakie Wilder- ness, tuż obok Shoshone National Forest, kiedy zapalił się las. Przez szyby kokpitu widziałem bezkresne niebo i długie łańcuchy gór porośniętych taką masą drzew, że starczyłoby ich na odbudowę wszystkich drewnianych domów w Kalifornii. Okolica była przepiękna. Colt mógł w tej chwili opisywać topografię Kamczatki, i tak bym się nie zorientował. Poprzedniego wieczoru opowiedział nam o pożarze w dolinie Wapiti. Kiedy mówił, przypomniał mi Charleya Chandlera, kierownika teatru Buell w Denver. Colt także umiał opowiadać z sercem. Mówił pewnie, tonem, któ- ry przykuwa uwagę, ale nie onieśmiela. Tytułem wstępu, Miriam otworzyła butelkę prastarego porto. Przenieśli- śmy się wszyscy z powrotem do salonu, gdzie rozsiedliśmy się na sofach przy oknie z widokiem na oświetloną księżycem rzekę Snake. Gospodyni nalała nam solidną porcję słodkiego, purpurowo-czarnego napoju. Choć sceneria zupełnie nie pasowała do opowieści, którą za chwilę mie- liśmy usłyszeć, właśnie wtedy Lauren i ja poznaliśmy w końcu historię po- żaru Petera. Patrzyłem, jak Colter najpierw pochyla się do przodu, a potem usadawia się wygodnie na sofie. Podniósł nogi i stopy w butach na grubych podeszwach oparł o krawędź stolika do kawy. Pomyślałem, że już wcześniej opowiadał tę historię i wiedział, jak chce, aby zabrzmiała tym razem. - Wszyscy zebrali się w Cody czwartego lipca 1982 roku - zaczął. - Było ich razem siedemnaścioro. Pięciu opiekunów, dwanaścioro podopiecz- nych, z których najstarszy miał szesnaście lat. Oczywiście opiekunowie byli niewiele starsi. Troje miało po dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata, tak jak Pete. Szefował im starszy, bardziej doświadczony facet około trzydziest- ki. Kilkoro dzieciaków uwielbiało wspinaczkę i odludzie. Wybrali się na obóz dla frajdy. Pozostali byli zmuszeni. Rodzice wysłali ich do Wyoming, żeby stali się samodzielni i odpowiedzialni, skończyli z narkotykami albo wyrwali się z podejrzanego towarzystwa. Obóz Graystone znany jest jako miejsce, skąd wraca się z plecakiem poczucia własnej wartości. Letnie turnusy to szkoła życia dla młodocianych przestępców. Zabawne, ale w wypadku wielu z nich to naprawdę skutkuje. Po całodziennym szkoleniu, zajęciach z orien- tacji w terenie, sprawdzeniu sprzętu i wpojeniu dzieciakom szacunku, piąte- go lipca cała siedemnastka wyruszyła z Cody. - Colt dokończył porto jed- nym długim łykiem i odstawił szklankę ze stukiem na stół. - Po dziesięciu dniach tylko szesnaścioro wróciło żywych. Peter nie chciał mówić o tym, co się stało, ale raz mi opowiedział i mogę was zapewnić, że wierzył, że nikt nie powinien był wtedy zginąć. Myślałem, że przemawia przez niego żal i wy- rzuty sumienia. Nikt, kto wie, jak wygląda pożar lasu, i widział zbocze, na które wchodzili, nie wątpi, że mieli szczęście ci, którym udało się cało wyjść z pożaru. Colter zwilżył wargi. - Szlaki w dolinie Wapiti zaczynają się łagodnie. Przecina je szosa nu- mer 14-16-20 z Yellowstone do Cody. W Wapiti, zwłaszcza w pobliżu szosy, jest wiele ścieżek dla koni i latem pełno tam turystów i ludzi wybierających się na jednodniowe wycieczki. Ale dziesięć, dwanaście kilometrów dalej teren niemal pionowo wznosi się w górę, szlaki stają się trudne i tylko naj- bardziej wytrwali idą dalej. Grupa z Graystone była wytrwała - w każdym razie opiekunowie byli. Po prawie trzech dniach popychania dzieciaków mieli za sobą niemal czterdzieści kilometrów i znaleźli się u stóp gór Absaroka. Od początku planowali właśnie tam założyć bazę. W 1982 roku Peter po raz pierwszy pojechał na obóz Graystone jako pełnoprawny opiekun. Wcześniej przez dwa lata jeździł jako młodszy opiekun. Znał się na tym, ale przede wszystkim świetnie znał Washakie. Tato zabierał nas tam kilkanaście razy, gdy byliśmy dziećmi. - Chyba raczej kilkadziesiąt - mruknęła Miriam. Nie byłem pewien, czy wspomnienia dzikiego Washakie były dla niej miłe czy nie. Jednak zbyt gorliwie poprawiła syna. Colter uznał, że nie warto sprzeczać się z matką o taki drobiazg. - To był jego drugi turnus tego lata. Dziesięć dni w terenie, tydzień wolnego i znowu dziesięć dni w terenie -jakoś tak to ułożyli. Cztery turnu sy przed początkiem roku uniwersyteckiego. Peter nieźle zarabiał i robił to, co kochał, czyli wędrował w głuszy i się wspinał. W osiemdziesiątym dru gim mieliśmy mnóstwo pożarów, tak jak w osiemdziesiątym ósmym w Yel lowstone czy w dziewięćdziesiątym czwartym w Pacific Northwest w Kolo rado. Ale wyładowania atmosferyczne zdarzają się zawsze, zarówno w dobrych, jak i w złych latach. Co roku wybuchają pożary. Opiekunowie z Graystone byli odpowiednio przeszkoleni. Wiedzieli, jak unikać pożarów, jak schodzić im z drogi. Niestety, ogień jest jak piorun - nigdy się nie spodziewasz, że właśnie w ciebie uderzy. Wierzysz, że takie rzeczy zdarzają się tylko innym. Mimo że tyle czasu spędziłem w tej głuszy, chyba ani razu nie znalazłem się w promieniu mniejszym niż piętnaście kilometrów od pożaru. Oczywiście poza tymi, które gasiłem. Miriam znów się wtrąciła. - Colter zajmuje się zrzucaniem wody. W osiemdziesiątym ósmym przez trzy tygodnie latał gasić pożary w Yellowstone. Uśmiechnął się do niej. - Przez dwa tygodnie. Poza tym już się tym nie zajmuję, mamo. Obie całem Karły, że z tym skończę. Wiesz o tym. Uwaga syna sprawiła matce przykrość. - Jeszcze zobaczymy. Jak znowu wybuchnie pożar na Tetons albo Sna ke, wtedy się przekonamy, czy Karły wciąż będzie się sprzeciwiała twojemu lataniu. - Odwróciła się i wyjrzała przez okno na góry Snake. W ten sposób chciała dać synowi do zrozumienia, że jeśli zamierza jej zaprzeczyć, powi nien to dobrze przemyśleć. Colt wrócił do opowieści. - Zgodnie z planem grupa się rozdzieliła. Dwóch opiekunów, w tym szef, zabrało sześcioro dzieciaków na pobliskie skałki. Pete i pozostała dwójka wzięli resztę na ścieżkę przetrwania. Gdyby tylko wiedzieli - westchnął - gdyby wiedzieli. Pożar wybuchł około południa. Przyczyną było pewnie wyładowanie atmosferyczne. Peter nie pamiętał, żeby tego dnia padało. Las był wyschnięty na wiór. Przez całe lato wilgotność wynosiła dwadzieścia procent albo i mniej. W Washakie ogień może wybuchać miejscami. Rosną tam kępy drzew, przeważnie iglastych, jakieś karłowate dęby i krzewy. Są też skaliste szczyty, na których nie ma prawie nic. Grupa szła gęsiego u pod nóża góry. Przedzierali się przez gęstwinę, żeby dotrzeć do ścieżki prowa dzącej na przełęcz oddaloną o jakieś siedemset metrów. Peter mówił, że ude rzenie pioruna, od którego zapalił się las, zabrzmiało jak policzekjakieś ćwierć kilometra za nimi. W idok z lotu ptaka zapierał dech w piersi. Colter łagodnie sprowadził cessnę w dół, tak że znalazła się sto kilkadziesiąt metrów od wierzchołków gór, i wskazał coś przed nami. - Tam, na dwunastej, może półtora kilometra od nas. To właśnie ten grzbiet. Przed pożarem rosło na nim pełno sosen i innych drzew, głównie iglastych. Były też krzaki, zwłaszcza w pobliżu szczytu. Jeśli spojrzysz teraz w prawo, zobaczysz przełęcz, na którą wspinała się grupa Petera. Wciąż jesz cze widać, że pierwsze dwie ścieżki prowadzą po zboczu. Przed pożarem do wysokości dwóch albo trzech zakrętów szlak wiódł przez las. Teraz nigdzie nie widać było lasu. Tylko kikuty, młode drzewka, trawy i zarośla - ślady świadczące, że nie tak dawno to miejsce padło pastwą pło- mieni. Żadnych drzew. Upłynęło za mało czasu. Samolot przeleciał ponad górskim grzbietem - przeciwległe zbocze było skaliste i nagie. - Widzisz, po tej stronie nie rośnie prawie nic. Najbezpieczniejsza pod czas pożaru była przełęcz, której prawie nic nie porasta, i to zbocze. Nie zapominaj jednak, że kiedy pojawił się ogień, grupa była w wąwozie, tam, w dole. Musieli się zdecydować. Nawet moje niewprawne oczy bez trudu odnajdywały wskazane przez Coltera miejsca. Przełęcz była szeroką, łysą wklęsłością między dwoma zbo- czami. Góry przypominały te, po których wędrowałem w Routt National Forest w Kolorado. Te łańcuchy pewnie też zostały wypiętrzone przez lodo- wiec. Skalistej przełęczy nie porastała niemal żadna roślinność. Wiódł tam- tędy bardzo kręty szlak, kilka wijących się ścieżek. Z lotu ptaka wyglądało to jak długa sznurówka wijąca się do góry łamaną linią. Colter przechylił samolot o dwieście siedemdziesiąt stopni i zakręcił. Zaczęliśmy się szybko zbliżać do miejsca pożaru. Tym razem lecieliśmy prosto na przełęcz, zostawiając wierzchołek po lewej. Widziałem wszystko jak na dłoni. Bez trudu rozpoznawałem miejsca, o których Colt opowiadał nam wczoraj. Colter wyjaśnił, że grupa nie mogła wrócić wąwozem, bo właśnie tam wybuchł pożar. Droga powrotna została odcięta. Przeciwległa ściana wąwo- zu była porośnięta gęstwiną drzew i suchego poszycia. W czasie pożaru by- łoby to ostatnie miejsce, gdzie powinni uciekać. Peter opowiadał bratu, że przez pierwszych dziesięć minut widzieli tylko dym, żadnych płomieni. Unosił się równo, nie gęstniał, a więc paliła się ograniczona przestrzeń, ogień się nie zwiększał. Pete i jeszcze jeden opiekun rozważali możliwe drogi, patrząc jednocześnie, jak smuga dymu staje się wąskim płomieniem, początkowo nie większym od obozowego ogniska, a potem nagle zaczyna rosnąć, obej- mując kępę drzew. Wszystko to działo się zaledwie pięćset czy sześćset me- trów za nimi. - Peter uważał, że wybór jest prosty. Musieli się wspiąć na przełęcz, uciec od drzew i zarośli i zaczekać, aż ogień zrobi swoje. Obaj pozostali opiekunowie zgadzali się z nim, że przełęcz to prawdopodobnie najbezpiecz- niejsze miejsce. Obserwowali jednocześnie, którędy ogień pójdzie. Cholera, myślę, że wtedy wszyscy się zastanawiali, czy w ogóle będzie się paliło. Większość takich pożarów po prostu gaśnie. Opiekunowie nie zgadzali się tylko co do tego, którędy iść do przełęczy. Pamiętaj, że początkowo szlak szedł przez las. Pete nie chciał nim iść właśnie ze względu na drzewa. Zapro- ponował, żeby wszyscy ruszyli prosto pod górę, co było znacznie trudniej- sze, zwłaszcza że nie wiódł tamtędy żaden szlak. Musieliby długo wspinać się po stromej ścianie - miejscami wznoszącej się pod kątem większym niż czterdzieści pięć stopni - po luźnych skałach, z ciężkimi plecakami. Drugi opiekun twierdził, że ogień jest na tyle daleko i na tyle mały, że tak trudna wspinaczka nie jest konieczna. Według niego równie dobrze mogą iść szla- kiem. Przejście przez las zajmie im najwyżej dwadzieścia minut, a ogień nie może w takim tempie rozprzestrzenić się na tak dużym obszarze. Ten opie- kun był starszy od Pete'a i podobno stracili zbyt dużo cennego czasu, sprze- czając się, którą drogę wybrać. Właśnie wtedy zaczęło wiać. Pete mówił, że wiatr zerwał się nagle od północnego zachodu, zwiastując pewnie nadejście frontu atmosferycznego. Jeszcze zanim zdążyli się rozejrzeć w poszukiwa- niu chmur, ogień zyskał na sile i posłał w niebo olbrzymie wieże szarobiałe- go dymu. Colter patrzył na matkę tak długo, aż odwróciła wzrok. Dopiero potem podjął opowiadanie. - Najpierw krótka lekcja. Mama o tym wie. Takie błyskawiczne pożary - my nazywamy je wybuchami - są bardzo niebezpieczne. Jeśli kiedyś miało się okazję znaleźć w pobliżu takiego pożaru, zapewniam was, że póź- niej jest to ostatnia rzecz na świecie, którą chciałoby się zobaczyć. Już lepiej spotkać niedźwiedzicę grizzly z małymi na kończącym się ślepo szlaku. Tem- peratura rośnie wtedy niebotycznie. Robi się potwornie gorąco, czuje się to nawet z odległości kilkuset metrów. Jakby się nagle człowiek znalazł na Sa- harze. Ale gorąca się spodziewasz i dopóki jest ono od ciebie w pewnej od- ległości, nie dziwisz się. Nie spodziewasz się natomiast hałasu i ciemności. To właśnie one budzą panikę. Wybuchy wyją jak sto diabłów. Strzelają i eks- plodują niczym fajerwerki w Święto Niepodległości. Jest tak głośno, że się nie słyszy własnych myśli. Wyobraźcie sobie, że nagle znaleźliście się tuż przy silniku Boeinga 747. Nie da się rozmawiać z osobą tuż obok. Dym gęstnieje tak bardzo, że przesłania niebo. O dwunastej w dzień walczysz z ogniem w ciemnościach. I masz wrażenie, że gaśnie tylko słońce. Kiedy przykrywa cię kołdra dymu i iskrzących popiołów, czujesz się jak podczas zaćmienia, któremu towarzyszą chmury sadzy i jęzory ognia. Ogień pożera też to, czym oddychasz. Powietrze rozrzedza się i staje się gorące. Płomienie kradną cały tlen. Reszta powietrza parzy i jest przesycona trującymi gazami. Na pogodzie znam się lepiej niż Peter, bo jestem pilotem. Nie jestem pe- wien, czy wiatr, który się wtedy zerwał, był zwiastunem frontu atmosferycz- nego. Może to był gwałtowny podmuch potężnego pionowego uderzenia powietrza, które rozchodzi się po zetknięciu z ziemią. Piloci nienawidzą ich, bo pojawiają się znikąd i mogą cię ściągnąć prosto w dół. A kiedy siedzisz za sterami samolotu, nie jest to raczej kierunek, w którym chciałbyś lecieć. Kiedy tego dnia pojawił się wiatr, w ciągu kilku sekund niewielki pożar zmienił się w ogromny. Grupa wpadła w panikę, zatrzymała się i podzieliła. Czworo dzieciaków poszło za Peterem prosto w górę, do przełęczy, wspina- jąc się po skałkach w stronę szlaku i bezpieczeństwa. Dwóch pozostałych uczestników obozu zostało z dwoma opiekunami, którzy uparli się iść szla- kiem przez las. L auren podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękami całkowicie po- chłonięta opowieścią Coltera. - Ogień oszalał. Ktoś, kto nigdy nie widział czegoś podobnego, nie po- trafi sobie wyobrazić, jak szybko ogień potrafi zamienić się w rozszalały żywioł. Ja widziałem to tylko z powietrza, ale zapewniam was - to robi wra- żenie. Pewnie wspiął się na to trzystumetrowe zbocze w ciągu kilku minut. Płomienie strzelały na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów w górę. Paliwa miały mnóstwo, tlenu pod dostatkiem. Wiatr wiał nieszczęśliwie dla grupy. Pete i dzieciaki, które poszły razem z nim, właśnie zbliżali się do przecięcia szla- ku ze zboczem, którym chcieli dotrzeć do przełęczy, kiedy ogień dosięgnął lasu poniżej linii grzbietu. Druga grupa znikła już między drzewami. Pete nie widział ich z miejsca, gdzie stał i przypuszczał, że nie widzieli rozprze- strzeniającego się wokół ognia. Dym powoli przesłaniał słońce i huk był pewnie ogłuszający. Na kilka sekund zajrzeli do piekła. - Jak gorąco tam było, Colter? - spytałem. - W samym środku? Jakieś osiemset, może tysiąc sto stopni. Ale czło- wiek tego nie poczuje, jego płuca są spieczone i zatruwa się gazami, na dłu- go zanim wokół zrobi się tak gorąco. Pete kazał dzieciakom, które poszły z nim, żeby zostały na przełęczy, choćby nie wiem, co się działo. Zrzucił plecak i pobiegł ścieżką w stronę lasu. Zanim do niego dotarł, musiał się zatrzymać. Całe zbocze stało w płomieniach. Ogień ma w nosie grawitację. W takich sytuacjach trzeba postępować wbrew intuicji. Płomienie pną się pod górę szybciej, niż z niej schodzą. Jeśli się tego nie wie, łatwo wpaść w pułapkę. Pożar ogarnął całe zbocze, jakby go ktoś wystrzelił z armaty. To cholerstwo zerwało się i biegło, biegło. Z dołu na górę w kilka minut. Wiatr niósł ogień tam, gdzie jeszcze było paliwo. Pożar pochłaniał drzewa, krzewy i tlen, prując po stoku. Peter bał się o swoich przyjaciół i podopiecznych, był pewien, że reszta grupy została uwięziona gdzieś między pożarem a szczy- tem. Mógł tylko patrzeć, nic więcej. Przez dziesięć minut patrzył, szalał, czekał i modlił się, żeby jego przyjaciołom udało się wyjść z lasu, żeby poja- wili się na kolejnym zakręcie szlaku. Dwa razy dym i gorąco zmuszały go, żeby się cofnął. Wtedy uświadomił sobie, że jedynym bezpiecznym miej- scem jest przełęcz i zaczął się wspinać po najbardziej stromej ścianie. To była szalona wspinaczka. Nie miał ze sobą odpowiednich butów ani żadnego sprzętu. Nie powinien był tego robić. Z samolotu Coltera widziałem teraz wyraźnie, przed jakim wyborem stanęła wtedy grupa. Musiałem sobie wyobrazić, jak wyglądał las przed po- żarem, bo na zboczu pozostały jedynie kikuty i powalone pnie - szkielety drzew dawniej porastających tę stronę góry. To tak, jakbym miał sobie wy- obrazić, jak wyglądał człowiek, patrząc na kupkę spalonych kości. Zbocze, na które Peter i czwórka podopiecznych zaczęli się wspinać, było przerażające. Za nic nie chciałbym się tam znaleźć nawet bez ciężkiego plecaka. Z dwudziestokilowym bagażem wspinaczka była męcząca i niebez- pieczna. Wytyczone na zboczu szlaki miały przede wszystkim złagodzić podej- ście kosztem znacznego wydłużenia trasy i wydawały się o wiele bardziej zachęcające niż droga, którą wybrał Peter. Nawet teraz, oglądając wszystko z cessny i pamiętając opowieść Coltera, nie byłem pewien, czy posłuchał- bym wtedy rady Petera. Colter zatrzymał samolot, obracając go w miejscu niemal o trzysta sześć- dziesiąt stopni. Skrzydło po mojej stronie było niżej, więc bez trudu widzia- łem cienką linię szlaku wijącego się po zboczu od przełęczy przez odradza- jący się las. Ze swojego miejsca Peter wyraźnie widział rozprzestrzeniający się pożar. - Właśnie tutaj. Tędy Pete wspiął się na sam szczyt przełęczy - powie dział Colter, wyciągając ramię przeze mnie i wskazując jakiś punkt. Siła ciężkości przyciskała mnie mocno do drzwi samolotu. Podążając za jego ręką, dostrzegłem wąski przesmyk. Stroma ściana od podnóża aż do szczytu wydawała się niemal pionowa. To było pierwsze free-solo Petera. Colter wyrównał lot. - Napatrzyłeś się już? - spytał. - Chyba tak - odparłem. Poczułem, jak samolot znowu się wspina. - Jak strome było zbocze? - spytała Lauren. - Zbyt strome - powiedział Colter. - Zbyt strome, ale jemu się udało. Dotarcie na szczyt zabrało mu jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut. W tym czasie pożar już się prawie wypalił. W niecałą godzinę pożarł niemal wszystko. Przeciwległe zbocze było prawie nagie, więc kiedy ogień dotarł na grzbiet, skończyło się mu paliwo. Wiele drzew wciąż jeszcze płonęło, ale dym się przerzedzał i przez fruwający w powietrzu popiół dało się zobaczyć stok. Miejsca, które dawniej porastał las drzew iglastych i karłowatych dę- bów, teraz wyglądały jak tlący się chaos kikutów, żaru i czarnoszarych po- piołów. Ryk ucichł i słońce zaczęło przebijać się przez opary. Peter nawoły- wał przyjaciół, przeszukiwał spalone zbocze, wypatrując ich śladów. Okazało się jednak, że szedł w złym kierunku. Dwoje z grupy - opiekun i podopiecz- ny - pojawiło się za nim. Byli w szoku, cali czarni od sadzy. Nawdychali się mnóstwo dymu. Ale nie byli poparzeni. Pete udzielił im pierwszej pomocy i zaczął ich wypytywać, co się stało. Nie mieli pojęcia, gdzie się podziała pozostała dwójka. Rozdzielili się na szlaku. Dym stał się zbyt gęsty, ryk za głośny. Zrzucili plecaki i próbując ratować życie, rzucili się do ucieczki w gó- rę, po stromym zboczu. Przez całą drogę pożar deptał im po piętach. Pete zostawił ich i ruszył wzdłuż grzbietu, obawiając się najgorszego. Jedyną nadzieją była naga strona zbocza. Po stronie, która spłonęła, mógł znaleźć tylko zwęglone ciała. Rzecz jasna, nagie zbocze łatwo mógł przeszukać. Nie znalazł nikogo. Oboje z Lauren siedzieliśmy jak zaczarowani, słuchając opowieści Col- tera. Nawet nie zauważyłem, kiedy jego matka wyszła z pokoju. Wróciła z talerzem suszonych moreli. Colter wziął garść, ja poczęstowałfem się dwiema, a Lauren oddała ta- lerz, nawet nie patrząc na jego zawartość. - Pete znalazł skulone ciało chłopca jakieś trzydzieści metrów od prze łęczy. Dzieciak był tak blisko. - Colt rozsunął palec wskazujący i kciuk o mniej więcej dwa centymetry. - Tak blisko grzbietu. Ale nie dotarł. W dy mie stracił orientację, wspinał się pod kątem i nie udało mu się uciec przed płomieniami. Spalił się zupełnie. Peter zostawił ciało tam, gdzie je znalazł, i ruszył na poszukiwanie drugiego opiekuna, tego starszego. Na początku nic nie widział. Musiał unikać tlących się resztek. Mówił, że sprawdzał każ dą spaloną kupkę popiołu, szukając śladów świadczących o tym, że kiedyś była ludzkim ciałem. Ale podobnie jak z pierwszymi dwoma, to nie on zna lazł drugiego opiekuna, tylko opiekun znalazł jego. Wyszedł tuż za nim. Po dobno przez cały czas powtarzał: „Przepraszam, przepraszam". Był czarny od sadzy i roztrzęsiony tak jak pozostała dwójka. Colt wziął pusty kieliszek, podniósł go do ust, jakby chciał się napić. To był znak, że skończył opowieść. Tak po prostu. - To cud, że tylko jedna osoba zginęła - powiedziała Lauren. Miriam odpowiedziała jej tym samym pełnym wyrzutu tonem, jakim wcześniej upomniała Coltera. - Nie, kochana. Wtedy zginęło dwóch. Ten chłopiec, który się spalił, i mój chłopiec. Peter. Zginął tam tak samo jak ten drugi. Matka tamtego mo gła swojego syna pochować od razu. Ja musiałam poczekać kilka lat. Wstała i podniosła talerz suszonych owoców. - Peter umarł dwa razy. Czy to ma znaczenie? M iriam Arvin znikła w drzwiach kuchni. Potem pewnie poszła na górę do sypialni, bo już do nas nie dołączyła. Sądziłem, że Colter zmęczył się opowiadaniem o pożarze, ale on nie przestawał mówić jeszcze przez jakiś czas. Chciał chyba przedstawić brata nie tylko jako mądrego człowieka, lecz także jako bohatera. - Osiągnął to dzięki silnej woli. Jego wola była niebotyczna. - Tak Colter określił wysiłki Petera, żeby sprowadzić grupę z góry i dołączyć do reszty obozu. Pożar pochłonął cztery plecaki i wszystko, co w nich było, mieli więc zaledwie połowę zapasów i sprzętu. Troje z nich wyszło z pożaru z uszko- dzonymi płucami. Tamto doświadczenie zmieniło mojego brata. Z tego, co wiem, Pete już nigdy nie wybrał się na skałki z innym człowiekiem. Nigdy nie pracował pod niczyim kierownictwem. Nigdy nie dopuścił do tego, żeby znowu być odpowiedzialnym za czyjeś bezpieczeństwo. Jesienią wrócił co prawda na uczelnię w Las Vegas, ale po kilku tygodniach porzucił szkołę i przeniósł się do Montany. Tamtego roku podczas świąt Bożego Narodzenia powiedział mi, że jeśli chcę, mogę przejąć rodzinny interes, bo on nie zamie- rza wracać do Jackson. - Jesteś pewien, że to z powodu pożaru? - Absolutnie. - A Adrienne i Jonas? Przecież Peter wziął na siebie odpowiedzialność za nich, prawda? - Lauren zadała pytanie, które mnie także męczyło. Widać było, że Colter już wcześniej się zastanawiał nad obecnością Adrienne i Jonasa w życiu brata. - Adrienne po prostu zostawiała mu swobodę. Pete jej także. Trochę na nim polegała, ale nigdy nie była od niego zależna. To było dla Petera bardzo ważne, wierzcie mi. Poza tym, wiążąc się z nią, ostatecznie rozwiązywał kwestię powrotu do Jackson Hole. Adrienne nigdy by się tu nie przeprowa- dziła. Jak na ironię, to ona stała się dla niego zaworem bezpieczeństwa. - A Jonas? - Jonas? Tu mnie macie. Może zawiodła ich antykoncepcja. A może zawarli jakiś układ, umowę, której nigdy nie zrozumiem. Po prostu nie wiem. Kiedy się dowiedziałem, że zostanę wujkiem, tak zbaraniałem, że wystar- czyło dmuchnąć, żebym się przewrócił. - To go zmieniło. Fakt, że miał Jonasa - powiedziałem. Czułem, że dys kusja na ten temat nie ma sensu, ale mimo to musiałem to powiedzieć. Colter patrzył na mnie przez chwilę. Uniósł pięści i przetarł oczy. Ten gest sprawił, że nagle odmłodniał o dwadzieścia lat. - Szczerze w to wątpię, Alan. Myślę, a właściwie mam nadzieję, że to go wskrzesiło. Może właśnie tego pragnął, kiedy zgodził się na dziecko. Może wreszcie mógł się odsłonić, ale tylko przed kimś, kto nie mógł mu się sprze ciwić, tak jak to zrobili ci głupcy wtedy w górach. Pomyślałem, że to o wiele lepsze wyjaśnienie niż to, które ja wymyśliłem. Lauren skuliła się w kącie sofy i zaczęła przysypiać. Colter także zacho- wywał się tak, jakby wieczór dobiegł już końca. Spytałem, czy zechce jesz- cze odpowiedzieć na kilka pytań. - Strzelaj - odparł, ale bez przekonania. Zapytałem go, czy wiedział o tym, że Peter zrobił sobie trumnę z rzeź- bionym wiekiem. Uśmiechnął się, niemal zachichotał. - Pewnie, pamiętam ją. Punkt kulminacyjny „pożyczonego czasu" Pete- ra. Mówił wtedy, że jego śmierć została odroczona. Nie lubił, kiedy mówiono o nim „ocalały z pożaru". Czuł, że śmierć czyha na niego za rogiem, że podąża za nim. Pokazał mi trumnę kiedyś, gdy go odwiedziłem. Mówił o pogrzebie, o tym, że, jeśli nie zginie w pożarze, mamy go skremować. Ale nie w kremato- rium. Chciał, żeby go spalono na stosie, chciał umrzeć jak buddyści. - Albo jak tamten chłopiec w górach? - Tak, jak tamten chłopiec w górach. - Mówiłeś, że to był tylko przejściowy okres? - Tak, w końcu minął. Przez jakiś czas Pete próbował zrozumieć sens pożaru, śmierci podopiecznego, zachowania przyjaciół, którzy postąpili jak kretyni. Ale życie toczyło się dalej, inne życie, ale i tak się toczyło. - Dlaczego powiedziałeś, że jego przyjaciele zachowali się jak kretyni? - Nie powinienem mówić „przyjaciele". Chodziło tylko o jedną osobę. Jeden z opiekunów był przyjacielem Petera ze studiów, z UNLV. Pete nigdy nie zrozumiał, dlaczego ten gość... - Grant Arnold? - Tak, znasz go? - Niezbyt dobrze. Spotkaliśmy się tylko raz, - Pete nigdy nie wybaczył Grantowi, że zaryzykował, wchodząc do lasu z dzieciakami, mimo że ogień był tak blisko. Przez jakiś czas myślał o tym niemal bez przerwy. - Znasz innych, którzy wtedy z nim byli? Colter westchnął głośno i pokręcił przecząco głową. - Boże, ten pożar zupełnie odmienił życie Petera. Mamy też. - Spojrzał na Lauren. - Chyba powinieneś obudzić żonę, a ja powinienem wracać do domu do swojej. W niedzielę, pakując się przed wyjazdem z Jackson Hole, Lauren i ja zgodziliśmy się, że opowieść Coltera pozostawiła bez odpowiedzi wiele py- tań. Ale uznaliśmy też, że dla Adrienne będzie to dobry punkt wyjścia w spóź- nionych poszukiwaniach męża. Lauren już planowała kolejną wizytę w Jackson, tym razem „babską", w towarzystwie Adrienne, może jesienią, żeby Adrienne sama mogła wysłu- chać opowieści Coltera i razem z teściową stawić czoło tym wspomnieniom o Peterze, których obie nie chciały pochować. Tymczasem postanowiliśmy zaprosić Adrienne na kolację w następny week- end i opowiedzieć jej, czego się dowiedzieliśmy w Wyoming. Najbardziej poru- szyła mnie uwaga o wskrzeszeniu Petera. Zdążył się odrodzić tylko po to, aby umrzeć raz jeszcze. Zastanawiałem się, co stałoby się z małżeństwem Adrienne i Petera, gdyby Jonasowi dano czas, aby odrodził Petera do końca. Postanowiłem zostawić to pytanie Adrienne. Lauren była rozczarowana, że zawroty głowy nie pozwoliły jej towarzy- szyć Colterowi i mnie w sobotnim locie na miejsce pożaru w Washakie Wil- derness. W niedzielę, kiedy nasz turbośmigłowiec do Denver wspinał się z Jackson Hole, próbowałem pokazać jej przez okno, dokąd mniej więcej dotarliśmy. Ale dzikie tereny Wyoming wydawały się nie mieć końca. Nie potrafiłem odszukać miejsca, w którym rozegrał się dramat. Gdy próbowałem dociec, który z odległych szczytów to Absaroka i który z dalekich cieni to dolina Wapiti, przyszło mi do głowy, że gdy piekielny ogień wypalił się na zboczach, jedynym miejscem, gdzie nie przestał płonąć, był umysł Petera. Byłem ciekaw, co popioły po pożarze przesłoniły w życiu Granta Arnolda i innych, którzy znaleźli się wtedy na szczycie przełęczy. W Jackson Hole, w Washakie i na zboczach Absaroka szukałem Petera. Wyjeżdżałem z Wyoming z przeświadczeniem, że nigdy nie udało mu się ugasić tlącego się w nim ognia. Właśnie tego miałem się dowiedzieć. 6 Diabelskie alibi W poniedziałek przed południem miałem zeznawać w sądzie jako biegły w sprawie o molestowanie jednego z moich pacjentów. Bałem się wszystkiego, co się z tym wiąże. Bałem się tego, co kalendarz rozpraw zrobi z moim grafikiem; bałem się siedzenia na bezbarwnym korytarzu i czekania, aż zostanę wezwany na salę; bałem się, że prawnicy będą przekręcać sens moich słów; bałem się, że mogą mnie odesłać, zanim powiem to, co trzeba, tylko dlatego, że nikt nie zada mi właściwego pytania. Dlatego ucieszyłem się, że sprawa została odroczona i miałem trzy wol- ne godziny. Rower, pomyślałem. Długa, samotna, wyczerpująca jazda. Zacząłem się zastanawiać, w którą stronę się wybrać: Morgul Bismarck, Left Hand Ca- nyon, Lyons... Ale zanim dotarłem do domu, aby się przebrać, znad gór nadciągnęły chmury, z których sączyła się chłodna mżawka zasnuwająca szczyty mgłą. Jeszcze nie tak dawno byle wiosenny deszcz nie zniechęcał mnie do jazdy na rowerze. Teraz jednak do wyboru pozostały mi drzemka, załatwianie zale- głych spraw, ewentualnie spacer z Emily. Było coś jeszcze, czym mogłem się zająć, i prawdopodobnie lepsza okazja nie trafiłaby się zbyt szybko. Zadzwoniłem do biura Lauren i zostawiłem jej wiadomość, że jadę do Black Hawk porozmawiać z Grantem Arnoldem o pożarze. Potem zatelefo- nowałem do Grubstakes, żeby mieć pewność, że go zastanę. Panna New Jer- sey zapewniła mnie, że jest, ale rozmawia na drugiej linii. Spytała, czy chcę zostawić wiadomość. Nie chciałem. Chciałem tylko wiedzieć, czy Grant jest w biurze. Kręta droga przez kanion Coal Creek zrobiła się śliska po deszczu. Pią- łem się pod górę z umiarkowaną prędkością. Na autostradzie Peak to Peak schowanej za górami świeciło późnopopołudniowe słońce, zamieniając resztki mżawki w chmury jedwabistej mgły wiszące kilka centymetrów nad asfal- tem. Burza już ześliznęła się z gór w stronę równin. Burze nigdy nie sięgały daleko na południe, omijały Black Hawk. Kiedy kilka minut przed piątą dotarłem do siedziby Grubstakes Development, tam- tejsze drogi były zupełnie suche. Bałem się, że Grant już skończył pracę, ale gdy wszedłem, sekretarka wciąż siedziała przy biurku. - Dzień dobry, czy zastałem Granta? - zapytałem. Spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Za późno zrozumiałem, że przecież rano wziąłem prysznic i ogoliłem się, a poza tym miałem na sobie świeże ubranie, co najwyraźniej miało wpływ na jej percepcję. Nie rozpoznała we mnie człowieka, który już odwiedził to biuro. - Nazywam się Alan Gregory. Byłem tu w zeszłym tygodniu. - Ach, tak. Tak, teraz pamiętam. Granta nie ma. To znaczy jest w pracy, ale poszedł na budowę. Miał się tam z kimś spotkać. Jakiś problem z wyle- waniem betonu czy coś takiego. Mieli skończyć ostatni strop dzisiaj, ale coś się schrzaniło, jakaś gruszka z pompą. Może tu jeszcze wróci, a może nie. Niedługo zamykam. Chce pan zaczekać na zewnątrz? - Chyba przejdę się do kasyna i tam poczekam, aż skończy. - W porządku, ja też bym tak zrobiła - przyznała. - Czym jeździ Grant? Chcę się zorientować, czy wciąż tam jest. - Ma jeepa cherokee. Wie pan, coś dla oka i niezła ikra. - Uśmiechnęła się do jakiejś myśli. - Zupełnie tak jak Grant. Wielka brama, przez którą ciężarówki wjeżdżały na teren budowy Silver Streak, została już zamknięta. W okienku baraku nie dostrzegłem światła, a za ogrodzeniem stała tylko ciężarówka z betonem i schowany za brudnym barakowozem, w którym urzędowała Molly, jeep cherokee Granta Arnolda. Zaparkowałem land cruisera nieopodal wejścia i wysiadłem. Powietrze wciąż jeszcze było wilgotne. Na wszelki wypadek z przedniego siedzenia wzią- łem płaszcz przeciwdeszczowy. Po dwóch krokach zawróciłem, otworzyłem samochód i przetrząsnąłem zawartość schowka w poszukiwaniu latarki. Kanion, w którym płynie Clear Creek, biegnie na osi północ-południe. Gdy słońce znika za górami, szybko zapada tam zmrok. Kiedy znalazłem się przy Silver Streak, już szarzało i większość samochodów mknących z ry- kiem po autostradzie miała włączone reflektory. Zawołałem Granta. Nikt nie odpowiedział. Spróbowałem raz jeszcze. Bez skutku. Zawiedziony przeszedłem kawałek wzdłuż ogrodzenia, szukając śladów obecności Granta. Nigdzie go nie widziałem, uznałem więc, że jest gdzieś w środku razem z kierowcą betoniarki i próbuje rozwiązać problem z wyle- waniem betonu. W końcu dobiegły mnie odgłosy drapania i stukania gdzieś w górze be- tonowej skorupy kasyna. Dźwięk był świdrujący i dudniący, jakby ktoś prze- ciągnął po betonie kawałkiem żelaza. - Grant! - zawołałem, przykładając złożone w trąbkę dłonie do ust, ale zagłuszył mnie traktor z przyczepą jadący autostradą. Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, myślę, że powinienem był wtedy wrócić do domu. D wuipółmetrowej wysokości płot otaczający Silver Streak miał nie tyle zniechęcać do wstępu na teren budowy, ile zapobiegać kradzieży wielu dużych i cennych rzeczy, które tam składowano. Bez trudu znalazłem wąską przerwę między dwoma elementami. Była na tyle szeroka, żebym mógł się przecisnąć. W resztkach dziennego światła mógłbym być może bez kłopotu przeno- sić się z kasyna do kasyna ulicami Black Hawk, ale na wielkim nie oświetlo- nym terenie takim jak ten, gdzie pełno było sprzętu, rusztowań i śmieci, chęt- nie skorzystałem z latarki, którą zabrałem z samochodu. Przeszedłem przez plac w kierunku czegoś, co wyglądało na główne wej- ście do kasyna, przez cały czas bezskutecznie nawołując Granta Arnolda. Kiedy wszedłem na parter Silver Streak, ze zdumieniem zobaczyłem, że już zaczęto roboty wewnątrz. W wielu miejscach dostrzegałem błyszczące metalowe prze- pierzenia. Kończono układanie przewodów elektrycznych, instalację systemów sanitarnych i wentylacyjnych. Ogromne okna już osadzono w dwóch zewnętrz- nych ścianach. Metalowe szkielety schodów prowadziły w dół, do przyszłej piw- nicy, i pięły się w dwóch różnych miejscach w górę, na pierwsze piętro. Zanim postawiłem stopę na pierwszym stopniu, poważnie się zastana- wiałem, czy nie powinienem raczej wrócić tam, skąd przyszedłem. Byłoby to bezpieczniejsze niż zwiedzanie budowy w ciemnościach. Kusiło mnie, żeby zaczekać na Granta przy zielonym grand cherokee. Ale ponieważ bu- dowy fascynowały mnie, odkąd mój organizm zaczął produkować testoste- ron, ruszyłem w górę. Długie stopnie zadrżały lekko. Prace na pierwszym piętrze nie były posunięte aż tak daleko, jak na par- terze. Stosy metalowych podpór leżały na podłodze, ale żadna nie została jeszcze umocowana na miejscu. Sterty rur i zwoje przewodów ułożono po- rządnie pod jedną ze ścian. Betonowa podłoga była w miarę nie zagracona, tak jakby przygotowano ją na najazd cieśli, elektryków, hydraulików i bu- downiczych, który miał wkrótce nastąpić. Przyglądając się podłodze, odkryłem zarys atrium sięgającego od parte- ru aż do drugiego i trzeciego piętra. Dostrzegłem też szyb windy, jeszcze bez żadnego dźwigu - dodatkowe dwie dziury w betonowym stropie, wystarcza- jąco duże, aby nieostrożny człowiek mógł w nie wpaść. Zaświeciłem latarką w obie studnie, ale nie znalazłem nic interesującego. Na następną kondygnację wchodziło się już tylko po drewnianej drabi- nie. Stałych klatek schodowych, które miały prowadzić na drugie piętro, jesz- cze nie zainstalowano. Znów zastanowiłem się nad tym, co robię i pomyśla- łem, że może lepiej by było wrócić i zaczekać przy jeepie Granta. A jeśli Granta nie ma na budowie? Mógł po prostu zostawić tu samochód i pójść z dziewczyną na koktajl albo kolację, co, biorąc pod uwagę koszty parkowa- nia w Black Hawk, miało sens. W takim wypadku wyszedłbym na głupca - bez pozwolenia wkroczyłem na prywatny teren. Gdy się nad tym zastanawiałem, usłyszałem odgłos kapania. Rytm kapiących kropli był powolny, o wiele wolniejszy niż przyspie- szone bicie mojego serca. Nie miałem jednak wątpliwości, że słyszę kapa- nie, zwłaszcza w chwilach, gdy cichł szum samochodów pędzących auto- stradą. Logika podpowiadała mi, że tak wysoko nie powinno być wody. Burza, która przyniosła deszcz do kanionów położonych dalej na północ, ominęła Black Hawk, a długie miedziane rury, którymi już wkrótce miała popłynąć woda, leżały na razie w równych rzędach jakieś dziesięć metrów ode mnie. Ostrożnie ruszyłem w stronę, skąd dobiegał odgłos kapania. W myślach usłyszałem jakiś głos. Był to ostrzegawczy głos Lisy. Peter nie ufał Grantowi. Monotonne kap, kap dochodziło z przeciwległego końca atrium. Uważ- nie stąpając, obszedłem wielki otwór w betonowej posadzce. Nagle zdałem sobie sprawę z przytłumionego odgłosu moich kroków. Zatrzymałem się. Atrium miało co najmniej dwanaście metrów średnicy. Z odległości kilku kroków zobaczyłem, jak kropla spada na szary ce- ment. Rozbryzgane ślady miały ciemną barwę. Były czerwone. Rozbryzgane ślady zostawiła kapiąca krew. Cofnąłem się i odegnałem strach, zanim podniosłem latarkę i zaświeci- łem w miejsce, skąd kapała. Martwe oczy obcego mężczyzny patrzyły pro- sto na mnie. Powinienem raczej użyć słowa „oko", bo nieznajomy miał już tylko jed- no. Drugie znikło razem z większą częścią prawej strony twarzy. Był blon- dynem. Krew kapała ze spiczastej koziej bródki, spływała rowkiem w beto- nie i w końcu skapywała, zostawiając małe czerwone gwiazdki u moich stóp. Widok był tak potworny, że wydał mi się nierzeczywisty. Powinienem czuć mdłości, powinienem czuć strach. Nie czułem nic. Nie mogłem się ru- szyć z miejsca. Nagle cały budynek zatrząsł się od motoru zapuszczanego po mojej pra- wej stronie. Odrętwienie znikło. Spodziewałem się zobaczyć zmierzający w moją stronę wózek widłowy. Co mogło wywołać taki hałas? Odruchowo chciałem zawołać Granta, ale zamiast tego przykucnąłem za ciężkim wózkiem oklejonym znakami firmy zajmującej się instalacjami elektrycznymi w Silver Streak. Trzeszcząca klatka windy jechała na zewnątrz skorupy budynku. Cholera, to oczywiste, że musi tu być zewnętrzna winda. Jak inaczej wciągaliby na górę materiały? Dźwig zabezpieczała metalowa siatka kończąca się na wysokości pasa. Na tle słabej poświaty z północnej części kanionu dostrzegłem dwie syl- wetki, ale nie widziałem szczegółów poza tym, że jedna osoba była wyższa od drugiej. Światło latarki błysnęło na wysokości piersi niższej osoby i w tej sa- mej chwili usłyszałem świst obok lewego ucha. Najwyraźniej jednym ze szcze- gółów, których nie dostrzegłem w ciemnościach, była broń. Ponieważ nie sły- chać było charakterystycznego huku wystrzału, domyśliłem się, że pistolet był z tłumikiem. Padłem płasko na podłogę, przywierając do betonu za metalo- wym wózkiem. Naliczyłem rykoszety jeszcze dwóch strzałów, zanim znowu zawarczał motor i klatka zaczęła zjeżdżać na poziom pierwszego piętra. Przerażony popędziłem do drewnianej drabiny i zaczekałem, aby mieć pewność, że ludzie z windy nie wrócą tędy, żeby zaskoczyć mnie od tyłu. Gdy opuściłem lewą stopę na najwyższy szczebel, kula trafiła mnie w but. Krzyknąłem i wciągnąłem nogę z powrotem. Zacząłem się zastanawiać nad sensem mojego postępowania. Jak dotąd ścigałem dwoje ludzi uzbrojonych w półautomaty i z determinacją obierających mnie za cel. Motor dźwigu warczał jeszcze dziesięć lub piętnaście sekund, a potem umilkł. Nasłuchiwałem głosów, ale nic nie słyszałem. Klatka windy dotarła pewnie tam, gdzie miała, czyli na parter. Najwyraźniej przeciwnicy uznali mnie za rannego. Mieli rację. Wsunąłem mały palec w dziurę w bucie. Kula weszła z lewej strony przez gumową podeszwę i wyszła przez skórę z przodu buta, zabierając niewielki kawałek najmniejszego palca u nogi. Kiedy spojrzałem na dłoń, była czer- wona i wilgotna. Mocno krwawiłem. Na razie nie bardzo bolało, ale pewnie za pięć minut nie będę mógł już tego powiedzieć. Na czworakach dotarłem przed front kasyna i zobaczyłem dwie osoby stojące przy bramie ogrodzenia. Jedna wskazywała coś za płotem, druga kręci- ła głową. Wiatr wiejący od kanionu niósł ich głosy w przeciwną stronę. W końcu najwyraźniej zdesperowana osoba, która kręciła głową - uzna- łem, że to Grant - podniosła prawą rękę jak Bob Gibson i wyjęła coś z kie- szeni, a potem cisnęła to na drugą stronę autostrady w kierunku Clear Creek. Postaci zaczęły walczyć ze sobą i zrozumiałem, że na chwilę przestały zwracać na mnie uwagę. Pobiegłem do drabiny i zacząłem schodzić. Nie chciałem zostać w budynku, na wypadek gdyby ktoś postanowił wrócić tu z bronią. Krew przesiąkła przez skarpetę i wypełniła but. Każdemu krokowi to- warzyszył potworny chlupiący dźwięk. Pierwsze ukłucia bólu sprawiły, że szedłem niezdarnie. Przygarbiłem się i mocno kulałem. Schodząc, nie mogłem widzieć ludzi przy bramie. Najpierw wydawało mi się, że ich słyszę, ale potem uznałem, że to złudzenie. Dwa razy słysza- łem szczęknięcie metalu o metal. Kiedy w końcu dotarłem na parter, nie chciałem ryzykować spotkania z ludź- mi, którzy mieli na koncie morderstwo. Wyszedłem oknem, nie drzwiami. Przemknąłem bokiem - biegłem prostopadle do szosy, kierując się do tej samej przerwy w ogrodzeniu, którą dostałem się na budowę. Z drugiego końca dobiegło mnie trzaśniecie drzwiami. Samochodu? Jeepa Granta? Nie wiedziałem. Zaczekałem chwilę na drugie trzaśniecie. Nic. Zawarczał motor. Kierowca dodał gazu i silnik zawył. Nie przypomina- ło to mruczenia jeepa albo land cruisera. Postanowiłem jak najszybciej dotrzeć do biura Molly, do telefonu. Sku- lony, podbiegłem wzdłuż płotu do barakowozu. Nagle rozbłysły reflektory betoniarki. Światło przestraszyło mnie, na szczęście gruszka stała przodem do drogi. Silnik znów zawarczał i zaraz potem dołączył do niego zgrzyt skrzyni biegów. Skuliłem się za kupą kamieni i po- nieważ nie widziałem kierowcy betoniarki, uznałem, że on też mnie nie wi- dzi. Gdybym jednak zaryzykował skok na drewniane schodki barakowozu, przez chwilę byłbym widoczny jak na dłoni. Wielki walec zaczął się obracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Mniej więcej po trzydziestu sekundach się zatrzymał. Błysnęły tylne światła, kanion wypełnił świdrujący dźwięk pip pip pip. Ucichł. Silnik znowu zawył i jeszcze raz okropny zgrzyt skrzyni biegów wdarł się w noc. Kierowca nie umiał kierować betoniarką. Próbował się nauczyć, robiąc przy okazji mnóstwo hałasu. Uznałem, że lepszej szansy na to, żeby dostać się do barakowozu, nie będzie. Ruszyłem. Skoczyłem na odległość trzech czy czterech kroków i opadłem na prawą stopę. Natychmiast się odepchnąłem i drugim susem dopadłem drzwi. Z głu- chym chlupotem wylądowałem na krawędzi lewej stopy i od razu się skuli- łem z potwornego bólu. Ze łzami w oczach, plecami do betoniarki, mogłem tylko mieć nadzieję, że kierowca jest zbyt zajęty próbami opanowania ma- szyny, żeby zauważyć, jak wskakuję na schody. W ciągu sekundy poznałem odpowiedź. Usłyszałem, a nawet poczułem, uderzenie kuli rozdzierającej aluminiową ścianę barakowozu. Bez trudu wyobraziłem sobie, co ta kula mogła zrobić z moją skórą. Całym ciałem uderzyłem w drzwi, modląc się, aby były marnej jakości i ustąpiły pod naci- skiem. Nie ustąpiły. Przypadłem do drewnianego podestu w chwili, gdy kolejna kula uderzyła w barakowóz w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się moja pierś. Zdesperowany sięgnąłem lewą ręką w górę i nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły. Z wielką ulgą podziękowałem w duchu, że Molly zapomniała zamknąć barak na klucz. Błyskawicznie znalazłem się w środku i kopnięciem zatrza- snąłem drzwi za sobą. Na czworakach podpełzłem za biurko. Kule -jedna za drugą - dziurawiły przyczepę, a biurko było jedyną rzeczą, za którą mogłem się schować. Jakiś pocisk trafił w automat z pepsi i fontanna spienionego płynu wytrysnęła w górę. Odsunąłem krzesło na kółkach i wczołgałem się między biurko i stojące za nim szafki. Prawą dłonią natrafiłem na coś, o czym najpierw pomyślałem, że to całkiem świeża psia kupa. Już po chwili jednak przekonałem się, że w rzeczywistości był to spory kawałek mózgu Molly. Krzyknąłem. Molly trafiono w twarz. Siedziała przy biurku naprzeciwko drzwi. Ktoś wszedł do baraku z wyciągniętą bronią, wycelował lufę w osłupiałą Molly i jednym pociągnięciem za spust wykonał egzekucję. Molly upadła na lewą stronę. Najprawdopodobniej nie żyła już, gdy dotknęła podłogi. Większość mózgu obryzgała ścianę za biurkiem, a spory kawałek czułem między pal- cami. Pomieszczenie śmierdziało krwią, odchodami i moczem, a po dziesięciu sekundach gwałtownych torsji cuchnęło też wymiocinami. Machnąłem ręką, żeby strząsnąć mózg Molly z palców, a resztę wytarłem w dżinsy. Lewą dło- nią sięgnąłem na blat i zdjąłem telefon. Podniosłem słuchawkę do ucha. Ci- sza. Właśnie tego się obawiałem. Zabójca Molly nie był głupi. Odciął telefon. Chwilę trwało, zanim się zorientowałem, że kule przestały dziurawić barakowóz. Znowu zaryczał silnik betoniarki. Miałem przeczucie, że prze- znaczenie już postanowiło, czy ocaleję, czy też zostanę zaliczony do grona umarłych. Wstałem i ostrożnie podszedłem do niewielkiego okienka w koń- cu baraku akurat w chwili, gdy betoniarka mijała bramę, spychając wóz Granta z drogi. Wyjechała na ulicę i skręciła w lewo. Ruszyła szosą mumer 119 w stronę międzystanowej autostrady numer 70. Patrzyłem, jak przejeżdża na zielonym świetle skrzyżowanie przy kasy- nie Bullwhackers, gdzie włączyła się w ruch uliczny. Tylne światła wkrótce znikły na południu. Wewnątrz barakowozu było ciemno; przez okno sączyło się jedynie bla- de światło księżyca. Coś mnie kusiło, żeby przyjrzeć się dokładnie pomiesz- czeniu i obejrzeć zwłoki Molly - zobaczyć, co kula zrobiła z jej czaszką. Wziąłem głęboki wdech i dwa razy przełknąłem ślinę, próbując powstrzy- mać wymioty. Usiadłem przy oknie na metalowym składanym krześle obok stolika z faksem. Kręciło mi się w głowie. Chciałem porozmawiać z Lauren. Chciałem porozmawiać z Samem i wciąż walczyłem z przemożną chęcią spojrzenia na Molly, która leżała na szczęście po przeciwnej stronie biurka. Faks. Faks ma przecież oddzielną linię telefoniczną. Półprzytomny podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do domu. Zajęte. Wystukałem numer Sama Purdy'ego w Boulder. Odebrała Madeleine i powiedziała, że Sam wyszedł. Opowiedziałem jej o tym, co mi się przytra- fiło w Black Hawk, opowiedziałem jej o Molly i o tym, że miałem mózg tej dziewczyny między palcami, i o kap-kap-kap na drugim piętrze kasyna, gdzie krwawił facet z jednym okiem, i o tym, że do mnie strzelano. Gadałem jak skończony kretyn, Madeleine spytała mnie, czy się dobrze czuję, a ja powie- działem, że tak, naprawdę, zapominając na chwilę o palcu u nogi. Obiecała, że natychmiast powiadomi Sama. Kazała mi się nie ruszać z miejsca i za- dzwonić po policję. Posłuchałem jej. Wykręciłem numer i spokojnym głosem oznajmiłem, że na terenie budowy kasyna Silver Streak w Black Hawk zamordowano dwoje ludzi. ni Osoba, która odebrała telefon, miała mnóstwo pytań. Przede wszystkim chciała poznać moją tożsamość. Odmówiłem - wydawało mi się, że grzecz- nie - ale jej ciekawość wyrwała mnie z odrętwienia. Umazany krwią i tkankami Molly, spocony i poplamiony własną krwią zostawiłem odciski palców i DNA wszędzie, gdzie ich nie powinno być. Zdrowy rozsądek mówił mi, że czeka mnie bardzo nieprzyjemne przesłucha- nie przez miejscową policję, jeśli się nie wyniosę z barakowozu. I to szybko. Być może nie była to najmądrzejsza decyzja, ale wiedziałem, że nawet jeśli sprawiedliwość w końcu zwycięży, i tak będę miał mnóstwo kłopotów. Zastanawiał mnie też tajemniczy udział Granta Arnolda. Czy to on do mnie strzelał? Może tylko był zakładnikiem człowieka, który strzelał? Raczej nie miałem szansy odpowiedzieć na te pytania przesłuchiwany przez całą noc przez szeryfa okręgu Gilpin. Zostawiając za sobą szlak krwawych śladów buta, wybiegłem z barako- wozu, wskoczyłem do land cruisera i ruszyłem na południe drogą numer 119. Na następnym skrzyżowaniu zatrzymały mnie uliczne światła. Policyjny wóz jechał przez zatłoczone miasto, wymijając bywalców kasyn. Policjant dwa razy włączał syrenę, zatrzymując nadjeżdżające z naprzeciwka samochody. Skręcił w lewo i pomknął w stronę kasyna Silver Streak. Chwilę później przejechałem przez skrzyżowanie. Dostrzegłem przerwę w sznurze samochodów zmierzających na północ, zmieniłem pas i wyminą- łem jadącego przede mną starego plymoutha. Za kierownicą siedziała kobie- ta. Pewnie pomyślała, że jedzie za wolno. Zacząłem pościg za betoniarką. P ościg był spokojny - nie celowo powolny, tak jak w wypadku patrolu California Highway i O.J. Simpsona, ale też nie tak szalony jak gonitwa Steve'a McQueena w filmie Bullitt. Powoli, bardzo powoli, odzyskiwałem trzeźwość umysłu, która gdzieś się zagubiła w horrorze wydarzeń w baraku. Na szczęście od razu dosze- dłem do wniosku, że śmierć w wypadku samochodowym kilka minut po tym, jak ledwo uszedłem z życiem ze strzelaniny, byłaby ironią, której nikt z mo- ich bliskich nie potrafiłby zrozumieć. Prawdopodobieństwo odnalezienia betoniarki było niewielkie. Owszem, miałem szansę, może nawet odrobinę większą niż klienci kasyn. Olbrzymia machina miała nade mną około pięciu minut przewagi, ale wielkość działała na jej niekorzyść, bo łatwo ją było dostrzec wśród reszty pojazdów. Pocie- szałem się też, że kierowca betoniarki nie miał doświadczenia w prowadze- niu takich maszyn. Brak wprawy powinien go znacznie spowolnić. Potrzebowałem jednak większej pociechy, bo zorientowałem się, że otu- maniony strachem po tym, jak do mnie strzelano, zapomniałem wspomnieć Madeleine i miejscowej policji, że przestępca ucieka betoniarką. Nie wiedziałem, czy uda mi się ją dogonić. Przy odrobinie szczęścia mogłem jednak jechać za nią, dopóki policja nie dopasuje wszystkich ele- mentów układanki. Od drogi numer 119, łączącej Black Hawk z autostradą międzystanową numer 70 odchodzi niewiele przecznic i jeśli kierowca beto- niarki nie znał bocznych dróg, istniało duże prawdopodobieństwo, że skręci w bok i się zgubi. Dlatego na przestrzeni mniej więcej dwudziestu pięciu ki- lometrów dzielących Black Hawk od autostrady musiałem zbliżyć się do beto- niarki na tyle, by wiedzieć, czy pojedzie szosą numer 6 do Denver, czy wybie- rze M-70 - wtedy mogłaby pojechać zarówno na wschód, jak i na zachód. Tego dnia dopisywało mi zmienne szczęście, ale wciąż żyłem, a zwa- żywszy na to, czego byłem świadkiem w ciągu ostatniej godziny, powinie- nem świętować fakt, że udało mi się ujść z życiem. Gdyby Peter siedział obok, na pewno powiedziałby coś o przeznaczeniu i śmierci i jestem pewien, że nie zrozumiałbym tego. Poziom adrenaliny zaczął opadać i musiałem walczyć z apatią. Rozdzie- rający ból stopy w mojej świadomości przybrał rozmiary nieproporcjonalne do wielkości palca i rany. Miałem wrażenie, że w najmniejszy palec u nogi najpierw ktoś uderzył cegłą, potem zerwał obcęgami paznokieć, a w końcu tłukł w niego młotem. Na szczęście cierpienie pomagało mi zachować czujność. Od miesięcy Lauren namawiała mnie, żebym zainstalował w samocho- dzie telefon, głównie dlatego, że sama potrzebowała go, gdy od czasu do czasu brała mój wóz. Zwykle dojazd do pracy zabiera mi mało czasu, dlate- go taki wydatek wydawał mi się niepotrzebny. Teraz gotów byłem zapłacić tysiąc dolarów za natychmiastową instalację. Zadzwoniłbym do żony i po- wiedział jej, że miała rację. Potem zadzwoniłbym na policję, żeby dodać - o czym zapomniałem wspomnieć - że morderca ucieka betoniarką na połu- dnie szosą numer 119. Przede mną pojawiały się światła hamowania, jedne po drugich. Zatrzy- małem się za innymi na zakręcie dwupasmówki. Na moim pasie stały jakieś dwa tuziny samochodów. Na drugim ruch najwyraźniej też został całkowicie wstrzymany. Przez kilka sekund nikt z jadących na północ nie pojawił się na zakręcie. Dwie czy trzy minuty później, po jakichś stu metrach, wreszcie mo- głem zobaczyć, co było przyczyną zatoru. Na pasie obok doszło do wypadku. Przewrócony samochód zatarasował przejazd. Gapie w autach przede mną i wozy z pasa obok, które usiłowały przecisnąć się obok wraka leżącego u wy- lotu bocznej drogi, niemal zablokowały sznur samochodów zmierzających na południe. Nie pojawiły się jeszcze żadne służby, żeby kierować ruchem i pomóc rannym. Kątem oka dostrzegłem betoniarkę. Znajdowała się mniej więcej w po- łowie drogi między moim wozem a miejscem wypadku. Nadrobiłem pięciominutową stratę, ale to mi w niczym nie pomogło. Może powinienem przejechać poboczem i spróbować wepchnąć się za betoniarkę? Na tym odcinku szosa Peak to Peak biegnie między wodami Clear Creek a stroną ścianą kanionu. Wysypane kamieniami pobocze nie wszędzie jest dość szerokie, aby zmieścić i utrzymać samochód tej wielkości co land cruiser. Poza tym, gdyby kierowca betoniarki spojrzał we wsteczne lusterko, na pewno zauważyłby, że się zbliżam. A dobrze wiedziałem, że jest uzbrojony, niebezpieczny, zdesperowany i otoczony niewinnymi ludźmi. Wolałem zaczekać, podjeżdżając nie więcej niż kilka metrów naraz. Miałem nadzieję, że niedługo zjawią się wozy patrolowe albo szeryf okręgo- wy. Wtedy mógłbym powiedzieć policji o mordercy w betoniarce. Ale kilka minut później, gdy wielka gruszka już prawie mijała przewró- cony samochód, wciąż nie pojawił się żaden wóz policyjny. Teraz na pewno stracę ją z oczu. Nie namyślając się długo, pociągnąłem za dźwignię przełączającą napęd z dwukołowego na czterokołowy - kiedyś dzięki temu napędowi mogłem jeź- dzić po pochyłych pniach - zjechałem z szosy i skręciłem prosto na strome, skaliste zbocze schodzące do rzeki. Gwałtownie zawróciłem w lewo i zaczą- łem jechać wzdłuż rzeki i szosy z dwoma kołami zanurzonymi w wodzie. Spojrzałem w bok i zobaczyłem, że betoniarka znika za zakrętem. Stra- ciłem ją z oczu i dodałem gazu. Sunąłem brzegiem Clear Creek, wzbijając w górę fontanny wody. Omijając głazy, powalone drzewa i jakieś śmieci w niecałą minutę zostawiłem z tyłu korek. Daleko za mną rozległy się poli- cyjne syreny, odbijając się echem od ścian kanionu. Przez chwilę zastana- wiałem się, czy nie zaczekać na policję. Problem w tym, że wyjaśnienia zabrałyby zbyt wiele czasu, a betoniarka za kilka minut dotrze na autostradę międzystanową. Poza tym policjanci mogliby nie uwierzyć mi tak od razu. No i musieliby się zająć wywrotką na szosie. Zbyt wiele komplikacji. Zwolniłem, skręciłem w stronę drogi i zacząłem piąć się po zboczu z po- wrotem na szosę. Stok w tym miejscu był tak stromy, że gdybym miał w sa- mochodzie wskaźnik nachylenia, pewnie bałbym się na niego spojrzeć. Duży land cruiser bez wahania wspiął się na górę i zahaczając podwoziem o skałę, wjechał z powrotem na szosę. Kilka sekund później skręciłem na południe i ruszyłem w pościg za betoniarką, wyprzedzającą mnie mniej więcej o mi- nutę. Zmieniłem napęd, żeby móc przyspieszyć. Chwilę później jechałem już sto kilometrów na godzinę, o wiele za szybko jak na krętą górską drogę. Całą uwagę skupiłem na tym, aby się na niej utrzymać. Stopa bolała mnie jak diabli. Przypuszczałem, że kierowca betoniarki boi się pościgu i chce jak naj- szybciej się jej pozbyć i przesiąść w coś mniej rzucającego się w oczy. Na jego miejscu postarałbym się dotrzeć do autostrady międzystanowej numer 70. Tamtędy mógłbym pojechać na wschód, do Genesee lub Evergreen, albo na zachód, do Idaho Springs, znaleźć jakieś dobre miejsce, ukryć betoniarkę, a potem ukraść albo wypożyczyć samochód. Dlatego zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że betoniarka skręca w lewo na drogę dojazdową do szosy numer 6, zatłoczonej zwykle dwupasmówki pro- wadzącej wzdłuż Clear Creek do Golden na zachód od Denver. W wielu miejscach na szosie numer 6, między drogą numer 119 a De- nver, tam, gdzie kanion jest zbyt wąski, aby pomieścić szosę i rzekę, wydrą- żono w skałach tunele. Odcinek ten uważa się za najbardziej niebezpieczną trasę w całym pasie Front Rangę. Nie zamierzałem się zbliżać do betoniarki, starałem się utrzymać taką pręd- kość, aby jechać mniej więcej ćwierć kilometra za nią. Chciałem tylko nie stracić jej z oczu i wpędzić ją prosto na policyjną blokadę, która - miałem nadzieję - czeka już za następnym zakrętem. Albo za jeszcze następnym. Na pewno już odkryli ciała w Silver Streak. Ile czasu mogło im zabrać zablokowanie wszystkich dróg przecinających zagłębie hazardu w okręgu Gilpin? Betoniarka nie jechała za szybko. Gładko pokonywała zakręty kanionu z szybkością większą o jakieś dziesięć kilometrów od dozwolonej. Nie mo- głem zrozumieć kierowcy. Chyba że uznał, że dosięgną! mnie grad kul, które podziurawiły barakowóz. W przeciwnym razie powinien się był domyślić, że widziałem odjeżdżającą z placu budowy Silver Streak betoniarkę i po- wiadomiłem policję. Tymczasem on bez pośpiechu jechał kanionem, nie obawiając się blo- kad ani pogoni. W krótkim tunelu - mniej więcej w połowie drogi do Golden - popełnił pierwszy poważny błąd. Wjechał w tunel zbyt blisko prawej strony, zosta- wiając za mało miejsca na zakręt. Gdy gruszka zawadziła o nierówną skałę, trysnął snop iskier. Betoniar- ka gwałtownie skręciła na drugi pas, żeby odsunąć się od chropowatej skały. W duchu modliłem się, żeby z naprzeciwka nikt nie nadjeżdżał. Kierowca znów gwałtownie skręcił i wrócił na swój pas dosłownie w ostatniej chwili, robiąc miejsce parze reflektorów z naprzeciwka. Tym ra- zem pojazd uderzył w skałę, a iskry rozświetliły mrok niby gwiazdy. Wjeżdżałem do tunelu w chwili, gdy betoniarka z niego wyjeżdżała. Reflektory land cruisera oświetliły twarze kombi pełnego hazardzistów. Wyglądali tak, jakby właśnie wygrali największą stawkę tego wieczoru. Betoniarka bardzo zwolniła przed następnym tunelem i aby utrzymać dystans, musiałem mocno hamować. Tym razem obyło się bez wypadków. Cały czas zastanawiałem się, gdzie postawiono blokady. Następny tunel skręcał jakieś trzydzieści stopni w lewo i ciągnął się przez niemal dwieście metrów. I tym razem betoniarka wjechała do niego ostroż- nie, biorąc między koła przerywaną linię oddzielającą pasy. Zwolniłem. Nagle pojazd szarpnął się gwałtownie w prawo, uderzając w skalną ścianę pod kątem. Na wprost pojawiło się czoło autobusu. Rozległ się ostry dźwięk klaksonu. Betoniarka odbiła się od prawej ściany i zahaczyła o tył autokaru, który natychmiast zarzuciło na mój pas. Autobus był już u wylotu tunelu. Jechał prosto na mnie. Instynktownie szarpnąłem kierownicę w lewo i wjechałem na pas, z którego zjechał autobus. Ryk klaksonu wypełnił mrok. Jeszcze jedna para świateł pokazała się w tunelu przede mną. Z przodu betoniarka chwiała się gwałtownie i gdy światła kolejnego pojazdu przecisnęły się tuż obok niej, znów uderzyła w ścianę. Szarpnię- ciem skierowałem land cruisera na właściwy pas. W tym samym momencie szoferka betoniarki odbiła się od skał. Kierowca zupełnie stracił panowanie nad pojazdem i uderzył prosto w przeciwległą ścianę tunelu. Piski i huk ogłuszyły mnie. Korytarz wypełnił się kurzem i dymem. Zatrzymałem się z poślizgiem tuż przed wjazdem do tunelu i włączyłem migacze. Ostatnie światła, które widziałem, należały do kolejnego autobusu pełnego hazardzistów. Betoniarka zatrzymała się tuż przede mną. Wysiadłem z wozu. Kierowca autobusu już rozmawiał przez telefon komórkowy, zgłaszając wypadek. Podszedłem do pojazdu. Otworzył drzwi i gestem poprosił, żebym wsiadł. Gdy skończył rozmawiać, spytałem, czy mogę skorzystać z telefonu. Podał mi aparat, mówiąc, że już zawiadomił policję. Złapał gaśnicę i po- wiedział, że spróbuje pomóc. 176 - Nie może pan - zatrzymałem go. - Kierowca betoniarki... To nie ta- kie proste. Ktoś został zabity. Ten facet w betoniarce jest uzbrojony. - Nie spojrzałem na niego. Wpatrywałem się w wylot tunelu. Patrzyłem, czy ktoś nie będzie próbował uciekać na piechotę. Zadzwoniłem do Sama i znowu odebrała Madeleine. Opowiedziałem jej, co się stało. Słuchała uważnie i obiecała przekazać wszystko, komu trzeba. Poprosiłem ją, żeby zadzwoniła także do Lauren i powiedziała jej, że nic mi się nie stało. Obiecała, że to zrobi. Podziękowałem kierowcy autobusu i oddałem mu telefon. Poradziłem, żeby na wszelki wypadek odjechał trochę dalej. Wziąłem od niego gaśnicę. Zesko- czyłem ze stopni autobusu i poszedłem z powrotem w stronę land cruisera. Miałem nadzieję, że nikt nie próbował wjechać do tunelu od wschodu. Wciąż nasłuchiwałem, czy nie słychać odgłosu stłumionych strzałów. Nagle poczułem falę uderzeniową. Szoferka betoniarki wybuchła z hu- kiem. Wstrząs mnie zaskoczył. Upadłem na tyłek. Była to chyba najbez- pieczniejsza pozycja tego wieczoru. P łomienie objęły tylko szoferkę i maskę betoniarki. Wóz strażacki, który przyjechał z Golden, ugasił ogień w dziesięć minut. Kiedy woda ochłodziła wrak, policjanci z bronią gotową do strzału po- deszli bliżej, żeby sprawdzić kabinę. Była pusta. Już po chwili wschodni wlot do tunelu stał się przedmiotem zaintereso- wania, jakie zwykle budzi gniazdo szerszeni. Dwa helikoptery penetrowały okolice rzeki, przemykając od jednego mrocznego kanionu do drugiego i oświetlając każdą możliwą drogę ucieczki. Tuzin zastępców szeryfa okręgu Jefferson utworzył szpaler i przeczesywał dolinę rzeki - po obu stronach i w obu kierunkach - oświetlając brzegi Clear Creek latarkami i szukając świeżych śladów. Kolejne ekipy w wozach z łącznością satelitarną przyjechały z Denver. Pojawili się sanitariusze i przedstawiciele policji okręgu Jefferson. Przybyli także policjanci z okręgu Gilpin i Black Hawk. Każdy z odznaką chciał roz- mawiać ze mną. Określenie sytuacji, w jakiej się znalazłem mianem trudnej uznałbym za nieporozumienie. Byłem na miejscu zbrodni w Black Hawk w okręgu Gil- pin i opuściłem je. W pogoni za domniemanym mordercą znalazłem się w ob- rębie okręgu Jefferson, gdzie byłem świadkiem wypadku w tunelu. 17 ?*- - ' Szeryf z Gilpin i policja z Black Hawk chcieli wiedzieć, co robiłem w ka- synie Silver Streak, co widziałem, a przede wszystkim, dlaczego stamtąd wyjechałem. Szeryfa z Jefferson z kolei interesowało przede wszystkim moje oświadczenie, że kierowca betoniarki to prawdopodobnie wielokrotny mor- derca, który właśnie znalazł się pod jego jurysdykcją. Aby odwlec nieuniknione przesłuchanie do chwili, gdy przybędą posił- ki, ubłagałem lekarzy, żeby zajęli się moim palcem. Po zdjęciu buta lekarz z pogotowia od razu stwierdził, że mogę się pożegnać z częścią palca, i chciał zabrać mnie do pobliskiego szpitala, ale nie zgodziłem się. Lauren już jechała tu z Boulder i, jeśli dobrze to obliczyłem, za chwilę powinna tu być. Była moją żoną, była prawnikiem i zastępcą prokuratora okręgowego - zależało jej na mnie, wiedziała, jakie prawa mi przysługują i umiała gadać z policją. Bez względu na to, jak bardzo gliniarze próbowaliby na mnie naci- skać, postanowiłem zaczekać do jej przyjazdu. Tylko ona mogła mnie prze- prowadzić przez to piekło, jakie się szykowało. Wcale nie byłem pewien, czy nie złamałem kilku przepisów w ciągu ostatnich paru godzin, i nie chcia- łem nieumyślnie obciążyć samego siebie. Oczywiście nikogo nie zamordowałem i uznałem, że przy odrobinie szczęścia uda mi się spędzić noc w łóżku razem z Lauren, a nie na piętrowej pryczy z jakimiś oprychami w więzieniu w Jefferson. Detektyw z Black Hawk przyprowadził Lauren do zachodniej części tu- nelu. Przytuliła mnie tak, jak rodzice przytulają dzieci, które wybiegły na ulicę i tylko cudem uniknęły śmierci pod kołami samochodu. Szybko dogadałem się z policjantem z Black Hawk, ponieważ jego rów- nież interesował nie tylko kierowca betoniarki, ale też druga osoba, którą po raz ostatni widziałem na placu budowy Silver Streak. Ku mojemu zdziwieniu policjant zapewnił mnie, że po dokładnym prze- szukaniu budowy znaleziono jedynie dwa ciała: mężczyzny na trzecim pię- trze, którego krew kapała do atrium, i Molly w barakowozie: jej mózg mia- łem rozsmarowany na dżinsach. Przez cały czas zakładałem, że jest jeszcze trzecia ofiara. Nawet powiedziałem głośno, że druga osoba z windy także została zabita. - Kiedy po raz ostatni ją pan widział? - Policjant z Black Hawk był młody i nosił małą bródkę. Miał krótkie włosy i muskularne ciało - efekt wielu godzin spędzonych na siłowni. Lauren położyła mi dłoń na kolanie. Uszkodzony but zdjęto. Stopę mia- łem owiniętą gazą i elastycznymi bandażami. Rytm, w jakim pulsowała, świad- czył, że moje serce wreszcie zwalniało. Siedzieliśmy razem z detektywem jakieś dziesięć metrów od zachodniego wylotu tunelu, poza zasięgiem ka- mer lokalnych stacji, które utknęły po stronie wschodniej. Smród spalonego plastiku i gumy czuć było wszędzie w długim koryta- rzu. Każdy dźwięk odbijał się echem od ścian, a potem zamierał. Zastanawiałem się nad pytaniem policjanta. - Kiedy wciąż jeszcze byłem w budynku, na drugim piętrze, tamci dwaj dotarli już do bramy. Widziałem, że zaczynają się sprzeczać. Ten drugi rzu- cił coś na drugą stronę szosy. Właśnie wtedy postanowiłem się stamtąd wy- dostać. Czułem się jak w pułapce. Bałem się, że po mnie wrócą. Ale kiedy zaczęli walczyć, skorzystałem z chwili nieuwagi. Właśnie wtedy widziałem tamtego drugiego po raz ostatni. - To przynajmniej wyjaśnia, skąd się wzięły kluczyki. Po przeciwnej stronie drogi znaleźliśmy kluczyki. - Do jeepa? - Uhm. - Do jeepa Granta? Policjant nie odpowiedział. Byłem pewien, że już sprawdzili rejestrację rozbitego grand cherokee i wiedzieli, kogo szukają. Czy to Grant wyrzucił kluczyki? A może ktoś inny? Czy to Grant do mnie strzelał? Co się stało z drugą osobą? - Jest pan pewien, że tylko jedna osoba była w szoferce, kiedy beto- niarka wyjeżdżała z budowy? - Nie, nie jestem pewien. Nie widziałem szoferki wyraźnie. Mogły tam siedzieć dwie osoby. Może jedna się skuliła, bo nie chciała, żeby ktoś ją zauważył. Po prostu przypuszczałem... - Ach, tak. Przypuszczał pan - powiedział policjant. Porozumienie mię- dzy nami ulatniało się w błyskawicznym tempie. Lauren spojrzała na drugi koniec tunelu na wrak betoniarki. Podążyłem za jej wzrokiem i przypomniałem sobie dźwięki, które słyszałem, gdy pró- bowałem uciec z kasyna. Najpierw walka, a potem metaliczny odgłos. Brzęk, stukanie, zgrzytanie, które słyszałem przez cały czas, kiedy próbowałem zatamować krwawienie. - Czy ktoś sprawdził tył betoniarki? - zapytałem. - Gruszkę? Detektyw spojrzał na mnie. Przeniósł wzrok na wrak. Wstał, zawahał się i odszedł porozmawiać z zastępcą szeryfa okręgu Jefferson i z szeryfem z Gil- pin, którzy stali u wylotu tunelu, czekając, aż będą mnie mogli przesłuchać. Chwilę później wszyscy trzej minęli Lauren i mnie i podeszli do beto- niarki. Lauren pomogła mi wstać. Z jej pomocą pokuśtykałem za trzema policjantami. Detektyw z Black Hawk wskoczył na platformą z tyłu, wspiął się. na po- most przy gruszce i zaświecił latarką w szeroki otwór bębna. Znajdował się przynajmniej półtora metra nad zsuwnią, przez którą zwykle wylewano beton. Zaglądał do wnętrza przez kilkanaście sekund, przesuwając się. Rzucił latarkę jednemu z towarzyszy, podciągnął się do dużego otworu i zaczął się opuszczać głową naprzód, wyciągając ręce, w głąb metalowego bębna. Kiedy, wiercąc się, zaczął się wysuwać z betoniarki, wyglądało to tak, jakby bęben go wypluwał. W końcu stanął na platformie nad nami. Końce palców miał ubrudzone żwirem i krwią. Zastępca szeryfa stojący przed Lauren wyprostował się. Podniósł do ust mały radiotelefon marki Motorola, ale się rozmyślił. Ruszył do wylotu tune- lu, aby osobiście przekazać ponurą wieść. Wkrótce po tym, jak znaleziono ciało w bębnie betoniarki, lekarze i za- stępca szeryfa przewieźli mnie do pobliskiego Lutheran Medical Center, gdzie spędziłem godzinę na izbie przyjęć. Lauren, padając ze zmęczenia, już tam na nas czekała. Potem zastępca zawiózł mnie do nowej siedziby wymiaru sprawiedliwości w Golden. Ktoś odprowadził tam już mój samochód. Wy- głosiłem oświadczenie w obecności wszystkich zaniepokojonych przedsta- wicieli prawa. Ulżyło mi, gdy pozwolono mi wrócić do domu. Ruszyłem za wozem Lauren szosą numer 72 do Boulder. Spodziewałem się, że jeszcze tej nocy zobaczę Sama Purdy'ego, ale po- kazał się dopiero następnego dnia rano. Zraniony palec bardzo mnie bolał, źle spałem i wcześnie wstałem. Już od jakiegoś czasu byłem na nogach, kiedy na naszym podjeździe zatrzymał się wóz. Powitałem go razem z Emily w drzwiach, żeby nie obudzić Lauren. Przypomniał mi się dzień, kiedy Sam przyjechał powiedzieć mi, że Peter został zamordowany. - To tylko wstępna ocena, ale lekarz sądzi, że facet nie żył już, gdy włączono bęben. Miał jedną ranę postrzałową, dość wysoko w tym, co zo- stało z jego szyi. Patolog podobno powiedział, że widział już wiele, ale po tym, jak ten gość kilka razy przekoziołkował wewnątrz betoniarki, z rów- nym powodzeniem można by przeprowadzić autopsję kotleta mielonego. Skąd ty go, do diabła, wytrzasnąłeś, tego faceta z betoniarki? - Dwa razy z nim rozmawiałem, Sam. To wszystko. Raz osobiście i raz przez telefon. - To dlaczego tam pojechałeś, żeby się z nim spotkać? Sam na pewno czytał już kopię oświadczenia, jakie wygłosiłem w obec- ności władz okręgów Jefferson i Gilpin poprzedniej nocy, ale mimo to opo- wiedziałem mu najzwięźlej, jak potrafiłem, o wycieczce do Wyoming, o po- żarze, który przeżył Peter, o błędnej decyzji Granta Arnolda w Washakie przed trzynastu laty i o tym, że Peter nie potrafił mu tego wybaczyć. - Chciałem usłyszeć od Granta, co się wtedy wydarzyło. Żeby lepiej zrozumieć, dlaczego Peter wciąż nosił w sobie gniew. Żeby móc opowie- dzieć o tym Adrienne. - Ale nie zobaczyłeś się z nim, tak? - Wczoraj z nim nie rozmawiałem. Podejrzewałem, że to jego widzia- łem na budowie. Był tam jego samochód. Jego sekretarka zapewniła mnie, że jest, pojechał na budowę. Myślę że to on wyrzucił kluczyki. - Dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? - Chcesz, żebym zgadywał? Tylko tyle mogę. Może chciał opóźnić tego drugiego. Jeśli to on miał broń i zabił tamtych dwoje, Grant mógł próbować go zatrzymać. Może myślał, że w ten sposób uniemożliwi tamtemu ucieczkę samochodem. - To znaczy, uważasz, że ten gość, którego zmielono w betoniarce jest bohaterem? - Bohaterem? Może. Może to był akt skruchy. Może próbował w ten sposób zmazać winę. - Co takiego? - Z psychologicznego punktu widzenia po czynach, które wywołują we- wnętrzny niepokój, wstyd, wyrzuty sumienia, często zdarza się, że ludzie próbują zmazać swoją winę, próbują przywrócić równowagę. - Ten facet miał coś wspólnego z pożarem Petera i to była jego wina, tak? Wczoraj wieczorem próbował powstrzymać mordercę, żeby w ten spo- sób zmazać tę winę? - To tylko teoria. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Myślałem, że przy- jedziesz i pomożesz im mnie zamknąć. - Wiesz, że takiej okazji nie przepuściłbym za nic w świecie, ale akurat sprawdzałem kilka tropów. Byłem za miastem. Sprawa Kenny'ego Holdena. - Wygląda obiecująco? - Tak, obiecująco. - Chcesz o tym pogadać? Sam uśmiechnął się w odpowiedzi. - Więc to tylko zbieg okoliczności? Ta rzeź w Gilpin? A może wciąż uważasz, że to ciąg dalszy morderstw „pieprzonych cygańskich komedian- tów"? - Sposób działania jest nieco inny, nie sądzisz? Gdzie ich wizytówka? Tych zabójstw nic nie łączy z poprzednimi. - Poza Peterem i Grantem. - Czyli co? Jeden z zabitych wczoraj znał Petera. Ale Peter nie znał Lon- niego Aaronsa, prawda? I nie znał tego dzieciaka, którego pokroili w operze, nie? I nie znał sekretarki z budowy ani kierowcy betoniarki, którym odstrzelo- no głowę. Cholera, przecież ty też znałeś wczorajsze ofiary. I co z tego? - A jaki według ciebie był motyw wczorajszych morderstw? - To nie mój problem, prawda? To kasyno kosztuje kupę forsy. Jestem pewien, że znajdzie się mnóstwo motywów, jak tylko politycy, księgowi, prawnicy i inspektorzy budowlani zaczną składać w sądzie zeznania. Na ra- zie wiem tylko, że te ostatnie morderstwa nie są zbyt teatralne. Moim zda- niem strzelał zawodowiec. A najciekawsze jest to, że kierowca tej cholernej betoniarki dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Samowi nie podobały się moje pytania. Udzielał zupełnie nieprzemyśla- nych odpowiedzi. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. - To do ciebie niepodobne. Nigdy nie wierzyłeś w zbieg okoliczności. - Cholera, Alan, mam tyle roboty, że poszlaki już mi zaczynają wypa- dać z rąk. Jeśli policja z okręgu Gilpin znajdzie coś, co pozwoli zwalić pro- blem na mnie, trudno. Na razie nie mam czasu, żeby kręcić się po Black Hawk i szukać nowych zmartwień. Poza tym to nie nasz teren. Mój sierżant wciąż mi o tym przypomina. - Sam spojrzał na bandaże na mojej stopie. - Jak tam rana? - To tylko mały palec. Nic poważnego. Z paznokciem musiałem się pożegnać. Trochę boli. - Założę się, że wygląda okropnie. Uśmiechnąłem się. - Uhm. - Co powiesz pacjentom, kiedy cię spytają, co sobie zrobiłeś w stopę? - Połowa nie zapyta, a drugiej połowie powiem, że się skaleczyłem w pa lec. - W mediach podano, że w strzelaninie w Black Hawk ktoś przypadkowy został ranny, ale ponieważ byłem świadkiem, nie podano mojego nazwiska. - A jeśli zapytają, jak się skaleczyłeś? Powiesz im, że cię postrzelili? -v Nie zapytają. Sam zachichotał. Miałem absolutną rację co do pacjentów, o nic nie pytali. Za to moja partnerka Dianę Estevez nie omieszkała spytać. Zareagowała tak, jak się tego po niej spodziewałem. Kilka razy powtórzyła „O Boże" i zaczęła mnie pocieszać. Zapewniłem ją, że raczej nie umrę od takiej rany, a wtedy uparła się wyciągnąć ode mnie jak najwięcej plotek. Była naprawdę kochana. Publiczna biblioteka w Boulder znajduje się zaledwie o przecznicę od mojego biura. Opierając się na jednej z lasek Lauren dokuśtykałem tam w cią- gu kwadransa podczas godzinnej przerwy na lunch. Niezwykle uczynna bi- bliotekarka pomogła mi ustawić rzutnik i zaczęła donosić małe plastikowe pudełka z mikrofilmami starych gazet, zwłaszcza „Denver Post", „Rocky Mountain News" oraz „Wyoming Tribune Eagle" z lipca 1982. Nie zdziwiłem się, kiedy stwierdziłem, że z rozmowy z Colterem wiem więcej niż dziennikarze. W pierwszych dniach po podaniu wiadomości o po- żarze - czyli dopiero tydzień po tym, jak jeden z uczestników zginął w pło- mieniach - nie udało im się wiele dowiedzieć. Poznałem za to nazwisko ofiary. Chłopiec nazywał się Trey Crandall. Czytelnicy mogli odnieść wrażenie, że Treya i trójkę jego towarzyszy pożar zaskoczył w lesie. W gazetach nie pojawiła się żadna wzmianka na temat błędnej oceny sytuacji przez opiekunów. Owszem, chłopiec zginął, ale wy- darzenia przedstawiono tak, jakby to dzięki opiekunom cudem nie zginęli pozostali. Właściciel Graystone wypowiadał się w imieniu organizatora obozu. Opiekunowie nie chcieli kontaktów z prasą. Pewnie jakiś prawnik maczał w tym palce. Resztę przerwy na lunch poświęciłem na naukę robienia kopii z mikro- filmów, które przejrzałem. Pokuśtykałem z powrotem do biura i zdążyłem na konsultację z pacjentem o pierwszej piętnaście. W myślach wciąż słyszałem słowa, jakimi właściciel Graystone określił tamten pożar. Nazwał go „tragedią, której nie sposób było zapobiec". Może tak, a może nie, pomyślałem. Zadzwoniłem do informacji i dostałem telefon do Graystone. Wybrałem numer. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Nie zostawiłem wiado- mości. L auren przyszła do mnie po pracy. Bawiło ją, że choć raz to nie ona, tylko ja muszę się podpierać laską. Błagałem, żeby wybrała jakąś restaurację blisko biura. Kilka minut później siedzieliśmy przy maleńkim stoliku w ne- palskiej knajpce przy Pearl Street. Od śniadania nie mieliśmy okazji porozmawiać. Krótko po wyjściu Sama zaczęła mi robić wyrzuty z powodu ostatniej nocy. Miała mi za złe nie tylko pościg za betoniarką, ale też to, że wszedłem na teren budowy bez pozwole- nia i bez kasku. Powiedziałem, że kask raczej by mi nie pomógł. Potem ją przeprosiłem. Biorąc pod uwagę to, co się stało, nie mogłem mieć do niej pretensji. Próbowałem wytłumaczyć, że wcale nie uważałem tego za lekkomyślne, bo nie spodziewałem się niebezpieczeństwa, kiedy je- chałem do Black Hawk, żeby spotkać się z Grantem Arnoldem. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że stanę się celem zabójcy z półautomatem. Stres towarzyszący nam od kilku tygodni - od śmierci Petera - zaczął się dawać Lauren we znaki, widziałem to. Zauważyłem, że od kilku dni nie- świadomie rozciera przedramię, pośrodku między nadgarstkiem a łokciem. Od czasu do czasu opuszkami palców sprawdzała lewą stronę brzucha, tuż pod żebrami, tak jakby coś jej tam dokuczało. Jej chód, przez ostatnich kilka miesięcy dość równy i spokojny, znów zaczął zdradzać chwiejność spowo- dowaną zawrotami głowy. To ja byłem odpowiedzialny za zamęt w jej życiu i czułem się z tego powodu fatalnie. Moja lekkomyślność zakłóciła jej nocny odpoczynek. Mia- łem nadzieję, że wzrost zmęczenia i odrętwienie lewej strony ciała nie ozna- czają zaostrzenia się choroby. Miałem nadzieję, że nie są to oznaki demieli- nacji kolejnego obszaru mózgu. - Co Elliot myśli o nowych morderstwach? Też uważa je za zbieg oko- liczności? - spytałem, zabierając się do pysznej przystawki wybranej przez Lauren. Byłem niemal pewien, że to, co jem zostało przyrządzone z warzyw i innych zdrowych produktów. - To dziwne, ale nie wiem, co sądzi Elliot. Wiem tylko, że coś się dzie- je. Mówiłeś mi, że Sam ma jakiś nowy trop w sprawie Kenny'ego Holdena. Elliot i Royal nie chcą uchylić nawet rąbka tajemnicy. Wszystko się zmieni- ło w zeszłym tygodniu, zanim wyjechaliśmy do Jackson Hole. Na wczoraj- szym porannym zebraniu nie omawiano morderstwa Petera, a Elliota cały dzień nie było dziś w biurze. Mamy wspólną sekretarkę, więc wiem, że Roy kazał przełączać bezpośrednio do niego wszystkie telefony w sprawie mor- derstwa Petera. - Coś się święci. - Tak, tylko co? - Nie mieliście więcej telefonów po strzelaninie w Silver Creek? - Raczej nie, ale możliwe, że po prostu nie zauważyłam. Jeśli jakieś były, odbierał je Roy. - Chyba nie czujesz się najlepiej, co? - Chciałem szybko zmienić temat, żeby zaskoczyć Lauren, która zwykle niechętnie rozmawiała o chorobie. Odpowiedziała mi ostrzegawczym spojrzeniem. Nagle jej twarz złagod- niała. Tym razem postanowiła być dla mnie wyrozumiała. - Na razie tylko odrętwienia - powiedziała, uważnie mi się przyglądając. - Nowe czy stare? - Parezy - nieprawidłowości w odbiorze bodźców - w zdrowych miej- scach mogły oznaczać nowe uszkodzenia w ośrodkowym układzie nerwo- wym i dlatego były poważniejsze niż uaktywnienie się starych ognisk. - Tylko stare. - Masz też zawroty głowy. Czuję to, kiedy razem idziemy. Znowu się mocniej na mnie opierasz. - To tylko ten upał. Przejdzie mi, zawsze przechodzi. - Może uda ci się wziąć kilka dni wolnego? Odpoczniesz trochę. - A tobie uda się trzymać przez kilka dni z dala od kul? Uśmiechnąłem się. Ona też się uśmiechnęła. Rzadko się nam udawało porozmawiać o stwardnieniu rozsianym - wciąż był to najtrudniejszy temat. Zdałem jej relację z poszukiwań w bibliotece. Powiedziałem, że może Peter i jego przyjaciele coś chcieli ukryć. Co się naprawdę wydarzyło tamte- go dnia w Washakie? - Masz na myśli coś, o czym Colter nam nie powiedział? - Być może Peter nie zdradził tego nawet bratu. Nigdy nikomu nie po- wiedział. - Myślisz, że śmierć Petera i Granta coś łączy? - Nie wiem. Chyba po prostu po raz kolejny rozważam możliwość, że morderstwo Petera nie było przypadkowe. Ktoś chciał, żeby on nie żył. A stąd już tylko krok do wniosku, że ktoś chciał też śmierci Granta. Może właśnie ze względu na to, czego nie wiemy o pożarze. - Chcesz powiedzieć, że to zemsta? Za śmierć tamtego chłopca? - To pierwszy z możliwych motywów. Zwłaszcza jeśli pożar wcale nie wyglądał tak, jak sądzi Colter. - Ktoś wykazał się ogromną cierpliwością. Czekał bardzo długo, zanim uderzył. Ile czasu minęło od pożaru? Dwanaście lat? - Prawie trzynaście. Ale pamiętasz powiedzenie: „Zemsta to danie, które smakuje najlepiej, gdy wystygnie". Może o to chodzi? - Wiesz coś na temat tego chłopca, który zginął w pożarze? Powiedziałem jej, co znalazłem o szesnastoletnim Treyu Crandallu. Między wierszami można było wyczytać, że należał do tych, którzy nie byli uczestnikami obozu dlatego, że kochali góry. Jego rodzice wysłali go tam pewnie z powodów wychowawczych. - Prasa podała nazwiska pozostałych? - Nazwiska, inicjały i miasta, z których pochodzili. - Sprawdzę jutro. Może znajdę coś interesującego w bazie danych. - A ja porozmawiam z Adrienne. Sprawdzę, czy nie przypomni sobie jesz cze czegoś o pożarze. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że o tym nie rozmawiali. Roześmiała się. - Choć kiepsko się znam na komputerach, zdaje się, że dostało mi się łatwiejsze zadanie - powiedziała. Jeszcze przed wpół do dziewiątej Lauren zasnęła z kolorowym magazy- nem na kolanach. Wyśliznąłem się spod kołdry, naciągnąłem bluzę i dżinsy, zgasiłem światło w sypialni i cicho zawołałem Emily. Chciałem, żeby po- szła ze mną na górę. Ignorowała mnie, dopóki nie powiedziałem: „spacer". Odkąd widziałem, jak mojego ukochanego psa potrącił samochód, za- cząłem używać smyczy. Nawet późnym wieczorem w pobliżu Spanish Hills, gdzie ruch uliczny jest małylub nie ma go wcale, przypinałem długą zwija- ną smycz do obroży Emily. Zrobiliśmy sobie krótki spacer po sąsiednich alejkach, bo tylko na taki pozwalał mi bolący palec. Choć razem z Lauren staraliśmy się oduczyć Emily wszystkiego, czego jej nauczono, ona nie- zmiennie zachowywała się jak pies wystawowy i wciąż pamiętała wszyst- kie komendy. Siadała, kiedy się mówiło „Siad!", przybiegała, kiedy dawa- ło się komendę „Noga!". Od czasu do czasu mówiłem więc „Noga!" tylko po to, aby podziwiać jej posłuszeństwo. Potem puszczałem ją wolno i ro- biła to, co chciała - przeważnie biegała bez celu, wąchając ziemię albo patrząc w niebo i śledząc wzrokiem samoloty przelatujące na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Od czasu do czasu podskakiwała, żeby je schwytać. Zachowywała się może trochę dziwnie, ale mimo to była cudowna. Kiedy Emily przysiadła, żeby się załatwić, sprawdziłem, czy minivan Adrienne jest w garażu. Nie było go tam, więc ruszyliśmy ścieżką dalej. Jakieś dwieście metrów od domu natknęliśmy się na trio uprawiające wieczorny jogging i idącą szybkim krokiem starszą parę. Przypominali moją dawną gospodynię. Potem spotkaliśmy Lisę pchającą wózek z Jonasem. Oboje z entuzjazmem przywitali Emily. Ja z entuzjazmem przywitałem Lisę. Musiałem zadać jej kilka pytań w delikatnej kwestii, a pora doskonale się do tego nadawała. - Już wcześniej wiedziałaś o trumnie, prawda? Wyczytałem to w two- ich oczach - powiedziałem rozbrajająco. - Tak- odparła, poprawiając kocyk, który Emily z uporem usiłowała ściągnąć z nóg Jonasa. - I o pożarze też. Założę się, że Peter mówił ci o pożarze, prawda? Wyprostowała się i stanęła naprzeciwko mnie z ustami zaledwie o kilka centymetrów oddalonymi od moich. - Ten głupi pożar przestał dla Petera istnieć. Płomienie zgasły. Co ci się stało w nogę? - Zraniłem się w palec. Przez chwilę milczałem, mając nadzieję, że powie coś jeszcze o Peterze i pożarze. Nie powiedziała. - Wiesz, dlaczego zachował trumnę przez tyle lat? I dlaczego trzymał to w tajemnicy? - Kto mówi, że w tajemnicy? To, że ty i Adrienne o czymś nie wiedzie- liście, nie znaczy, że to była tajemnica. Próbowałem ocenić, ile w jej głosie było wrogości. Uznałem, że sporo. To odkrycie zdumiało mnie. - To ważne, Lisa. W sprawie morderstwa Petera są rzeczy, które mogły mieć związek z tamtym przeklętym pożarem. Jeśli z tobą o tym rozmawiał, naprawdę mogłabyś pomóc. Może powiedział ci coś, czego nie wiemy. - Stała tak blisko, że czułem smak jej słodkiego oddechu i zapach płynu do kąpieli. Jednak Lisa po raz pierwszy traktowała mnie wrogo. Kiedy pytałem jąo Pe- tera, zachowywała się tak, jakby swym sprzeciwem chciała kogoś chronić. - Wiedziałam o pożarze. - Wiedziałaś, że zginął chłopiec? - Wiedziałam to, co Peter chciał mi powiedzieć. Tyle mi wystarczyło. Tobie też powinno. - Przyjaciel Petera, Grant Arnold, został zastrzelony wczoraj wieczo- rem w kasynie w Black Hawk. - Wiem, czytałam o tym. To okropne. Bardzo mi przykro. - Nieznacz- nie pokręciła głową. - Ale Peter nie ufał Grantowi. - Już mówiłaś. Nie rozumiem dlaczego. Przysunęła się jeszcze bliżej i przez moment, zupełnie nie wiem dlacze- go, wydawało mi się, że za chwilę mnie pocałuje. Poczułem jej ciepło. - „Dlaczego" nie jest tak prostym pytaniem, jak ci się wydaje. „Dlacze go" jest bardzo złożone. „Dlaczego" jest niewiadomą. Czekałem. Ten sposób myślenia był jak pułapka, w którą mogłem dać się złapać. Miałem nadzieję, że jeśli będę milczał - co nie było trudne, zwa- żywszy na to, że zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć - Lisa sama popro- wadzi rozmowę w jakimś kierunku. Czułem, jak mocno bije mi serce - efekt jej bliskości i jawnie rzuconego wyzwania. - Grant także był w pożarze - stwierdziłem. - Był w lesie, kiedy nastą- pił wybuch. O mało nie zginął. - Z tego, co wiem, Grant sam wlazł w drogę płomieniom i przez niego zginął człowiek. - Tak właśnie uważał Peter? Zawahała się. - Tak ja to zrozumiałam. - Dwaj opiekunowie, którzy byli tamtego dnia w górach, zostali zamor- dowani. To może się okazać ważne, nie sądzisz? - Ogień zgasł - powiedziała ze łzami w oczach. Emily zaczęła zlizywać resztki kolacji Jonasa z jego twarzy. Mały się rozpłakał. Lisa cofnęła się i odwróciła do chłopca. Kiedy się pochyliła, Emily ją także polizała. Kazałem Emily podejść do nogi. Posłuchała mnie. Tego wieczoru słuchała mnie jedna na dwie. To dobry wynik w każdej lidze oprócz tej. N astępnego ranka mieliśmy z Lauren zaledwie kilka minut dla siebie. Musiałem zdążyć na spotkanie z pacjentem, który próbował się pozbierać po trudnym rozwodzie. Lauren umówiła się na śniadanie z obrońcą, który tanim kosztem chciał zawrzeć ugodę w sprawie o spowodowanie śmierci. Jego klient potrącił człowieka. Poprzedniego wieczoru, zanim zasnąłem, przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl w związku ze sprawą Petera. Wydawała się nieistotna dla śledz- twa. Postanowiłem powiedzieć o niej Lauren, której obiektywizm ceniłem wyżej niż własny. Staliśmy w kuchni, pijąc kawę i jedząc owoce. - Myślę, że Peter i Lisa mieli romans - powiedziałem. Lauren odsunęła kubek od ust i uśmiechnęła się tajemniczo. - Może Peter miał romans. Ale formalnie rzecz biorąc, jeśli rzeczywi- ście ze sobą sypiali, dla Lisy była to tylko przygoda. - Mówię poważnie, kochanie. - Naprawdę? - Zaśmiała się krótko. - Dlaczego nie? Byli tutaj sami przez rok. Lisa cały czas przesiadywała u niego w pracowni. Jest atrakcyjna. A on był intrygującym facetem. - I to według ciebie znaczy, że zostali kochankami? - Lauren powie- działa to głosem, który znaczył „Ach, ci mężczyźni". Opowiedziałem jej o rozmowie z Lisa poprzedniego wieczoru i o tym, że miałem wrażenie, że próbowała chronić Petera. - To musi coś oznaczać. - Jesteś pewien, że nie chodzi ci tylko o to, żeby dorobić ideologię do fantazyjki na temat seksu z nianią? 188 Zmusiłem się do uśmiechu. - Lauren, ja naprawdę mówię poważnie. Jeśli mieli romans, to wiele by wyjaśniało. - Na przykład co? - To, dlaczego byli sobie tak bliscy, dlaczego wiedziała o trumnie, dla- czego wie o pożarze więcej niż inni i dlaczego... - Jesteś pewien? Skąd ta pewność, że wie o pożarze więcej niż inni? - Nie wiem, ale tak mi się wydaje. Jestem przekonany. Jest coś jeszcze, o czym ona nie chce mówić. Lauren uniosła brwi. Czasem pozwalała sobie na luksus kierowania się intuicją, ale tam, gdzie w grę wchodziły dowody, zachowywała się jak raso- wy prokurator. Zwrot „Tak mi się wydaje" nie istniał w jej słowniku. - Każdą z tych spraw można wyjaśnić inaczej. Prościej. Na przykład przyjaźnią. Wcale nie musiał ich łączyć seks. - Nie. Przecież nie twierdzę, że to był tylko seks. Ja mówię o miłości. Reakcja Lisy nie przypomina reakcji przyjaciółki. Między nimi istniało coś wyjątkowego, jestem pewien. - Może, ale muszę już lecieć. Jak zamierzasz powiedzieć o tym Adrienne? Tym razem ja mogłem sobie pozwolić na dwuznaczność. - Może po prostu skoczę z tego mostu, kiedy już do niego dotrę. Chyba najpierw powinienem dowiedzieć się czegoś więcej. Lauren odjechała kilka minut przede mną. Kiedy wreszcie dokuśtyka- łem do samochodu, spotkałem Adrienne, która właśnie wyprowadzała mini- vana z garażu. Podszedłem do niej, kulejąc. - Masz chwilę? - Dosłownie chwilę - powiedziała, zerkając na zegarek. Z samochodu dobiegały głośnie dźwięki porannej audycji radiowej. Nawet nie chciało jej się ściszyć Boba Edwardsa. Chciałem, żeby mnie wysłuchała, postanowiłem więc wykorzystać naj- skuteczniejszą broń - poczucie winy. W wypadku Adrienne było to równie niezawodne jak rakieta z mechanizmem naprowadzającym. - Postrzelono mnie w stopę, kiedy próbowałem się dowiedzieć czegoś o Peterze i tamtym pożarze. - Co takiego? - Wyjęła kluczyk ze stacyjki. Oczywiście słyszała wcześniej o ofiarach morderstwa w Black Hawk i o mężczyźnie w bębnie betoniarki. W wielkim skrócie wyjaśniłem, jaka była moja rola w tym wszystkim. - O Boże, tak mi przykro. - Nic mi nie jest. To tylko mały palec. Teraz, kiedy już zawładnąłem niepodzielnie jej uwagą, musiałem ostro się zabrać do pracy, żeby skierować ją na coś innego. Adrienne powtarzała cały czas „O Boże" i pytała o to, jak się czuję. - Muszę z tobą porozmawiać o pożarze, Ren. O pożarze Petera. W Wy- oming - powiedziałem w końcu. - W Black Hawk został zamordowany przy jaciel Petera. Myślę, że to, co się stało podczas tamtego pożaru, może mieć związek z morderstwami. Adrienne spojrzała na mnie, na zegarek i jeszcze raz na mnie. Westchnę- ła i włączyła silnik. - Wpadnij dziś wieczorem, kochany. Niewiele wiem, ale powiem ci, co wiem. Nie mam dziś dyżuru. I przykro mi, że zostałeś ranny w stopę. - Od jechała. Do biura jechałem pod popękaną kopułą wysokich chmur. Ustępowały nad horyzontem, odsłaniając wstążkę nieba. Pasek błękitu ponad Flatirons lśnił jak podświetlany ekran. Madeleine, asystentka Sama, zostawiła mi wiadomość na automatycz- nej sekretarce. Prosiła, żebym oddzwonił. Sam chciał się ze mną spotkać koło południa i pytał, kiedy mam wolną chwilę. Zaproszenie od Sama było dla mnie absolutną nowością. Zwykle, kiedy chciał się ze mną zobaczyć w porze dla mnie nieodpowiedniej, po prostu wpadał albo mnie porywał. Powiedziałem Madeleine, że odpowiada mi pierwsza po południu. Wspania- le, Sam miał po mnie przyjechać. Poranne wizyty trwały niemal bez przerwy aż do pierwszej, kiedy to pojawił się Sam. Choć ból stopy zmalał na tyle, że mogłem nosić mokasyny i chodzić bez pomocy laski Lauren, miałem nadzieję, że nie będziemy mu- sieli przemieszczać się z miejsca na miejsce. Późnym rankiem zadzwoniła do mnie Lauren. Zostawiła mi długą wia- domość, że w Państwowym Centrum Informacji o Przestępczości kompu- ter znalazł kartoteki dwójki dzieci z grupy obozowiczów Graystone. Jedno przebywało w więzieniu federalnym na Florydzie za defraudację, a drugie było na zwolnieniu warunkowym i pracowało na polu naftowym poza An- chorage. Lauren uważała, że gdyby miała daty urodzenia albo numery ubezpie- czenia, mogłaby się dowiedzieć więcej o członkach grupy. Postanowiłem zebrać jak najwięcej informacji o opiekunach i podopiecznych Graystone. Sam przyjechał po mnie dokładnie o pierwszej. Pojechaliśmy na wschód ulicą Walnut. Zostawił samochód na jednym z miejsc parkingowych zare- zerwowanych dla policji nieopodal Czternastej ulicy i postawił mi lunch w małej restauracyjce w centrum handlowym. Zjedliśmy burritos przy stoli- ku na trawie w cieniu wielkiego klonu. Kilkunastu osobników, których Sam nazywał swoimi ulubionymi klientami hałasowało nieopodal, od czasu do czasu próbując żebrać bez przekonania. Wciąż starałem sią zgadnąć, jaki jest powód tego spotkania. Dzień był ciepły, ale nie upalny, otaczali nas mili ludzie i cudowne kwiaty, a burritos było całkiem niezłe. Nie mogłem narzekać. Sam pewnie chciał przetestować na mnie jakąś nową teorią na temat morderstwa Petera, zanim przedstawi ją osobie, której zdanie naprawdę sią liczyło, na przykład swojemu sierżanto- wi, Dale Hunter albo Elliotowi Bellhavenowi. Sam najpierw zjadł naleśnika i dopiero wtedy zaczął mówić. Mniej wię- cej w tej samej chwili przestałem jeść. - Kenny Holden został zamordowany. Teraz mam już pewność. Przez ostatnich kilka dni spędziłem mnóstwo czasu z federalnymi, którzy prowa- dzili śledztwo w sprawie jego śmierci. Bardzo chcieli, żeby to było samo- bójstwo, ale zepsułem im tydzień i znalazłem świadka, który widział dwie osoby rozbijające tamtej nocy ten biwak-atrapę. Było ciemno i świadek nie byłby w stanie nikogo rozpoznać, ale jest absolutnie, cholernie, stuprocento- wo pewny, że Kenny Holden miał towarzystwo w noc, kiedy zginął. Rozu- miesz? Czyli mamy świadka, mamy to, że chłopak nie zabrał ze sobą żadne- go pieprzonego aparatu i jeszcze to, że prawdopodobnie mógł być świadkiem w sprawie zabójstwa Petera, wszystko jedno, czy zdawał sobie z tego spra- wę, czy nie. - Skąd ten pomysł? Nie wiem, jakim cudem chłopak mógł cokolwiek widzieć, przecież znalazł się tam już po wszystkim, prawda? Sam otworzył notatnik, który wyciągnął z kieszeni, i zaczął rysować w nim ołówkiem. - Czasem, choć niezbyt często, po prostu głupieję. Chłopak zeznał, że szedł Czternastą ulicą, minął teatr od frontu, a potem skręcił w Spruce. Jesz cze kilka przecznic i byłby w domu, mam rację? Rysunek Sama przedstawiał teatr Boulder, Czternastą ulicę, Spruce, bocz- ną alejkę i parking za teatrem. Z miejsca, gdzie siedzieliśmy, wyraźnie wi- dzieliśmy markizy przy budynku teatru. Na planie Sam krzyżykami zazna- czył wejście do teatru i tylne drzwi po obu stronach sceny, otwierające się na boczną alejkę. - Dozorca, który znalazł Petera, wybiega tylnymi drzwiami - właśnie tędy - i widzi chłopaka przy Spruce. Dosłownie zaciąga Kenny'ego do te atru, żeby mu pomógł. Razem wynoszą Petera od frontu do chevroleta el camino zaparkowanego na podjeździe od ulicy Czternastej. Na twarzy Sama widziałem podniecenie. - Wciąż nie rozumiem, gdzie tu miejsce dla świadka - powiedziałem. Sam pochylił się, na moment zasłaniając rysunek. - Jeszcze nie skończyłem. Widzisz, było tak. Zabójca jest wciąż w te atrze, na scenie z twoim przyjacielem, i robi to, co robi, pieprzonym nożem. Dozorca pojawia się na zewnątrz i wchodzi od frontu. Robi tak zawsze i ze znał, że tak samo zrobił tamtej nocy. Zabójca słyszy go i wie, że musi wiać, jeśli nie chce zostać złapany. Biegnie do tych drzwi. - Sam postukał w krzy żyk najbliżej ulicy Spruce. - Te są bliżej niż tamte. Ucieka, nie wiem, czy na piechotę, czy ma gdzieś samochód. Odchylił się na oparcie i uśmiechnął szeroko. - A teraz najlepsza część, to, czego nie widziałem przez głupotę. Pierwszy detektyw, który przesłuchiwał Kenny'ego w izbie przyjęć, napisał w raporcie, że Kenny Holden był pijany i śmierdział wymiocinami. Nic wielkiego, co? - Wszyscy, nawet sam Kenny, zgadzali się, że nieźle się upił. Wyrzygał się gdzieś i co z tego? - Właśnie. Wiesz, gdzie się wyrzygał? Kenny wyrzygał się dokładnie tu. - Sam zaznaczył na planie miejsce między wyjściem z teatru a Spruce. - To miejsce badali technicy jako część miejsca zbrodni. „Świeże wymiociny, około 500 mililitrów". Tak właśnie małą pamiątkę po Kennym nazwano w ra- porcie. Nikt z nas nie zwrócił na to uwagi. Bo niby dlaczego. Kałuża wymio- cin w centrum Boulder w weekendowy wieczór po zamknięciu barów to nic niezwykłego. - Cholera, Sam. Jeśli Kenny rzeczywiście zwymiotował właśnie tu, to zabójca mógł przebiec tuż obok niego. - Nagle zrozumiałem, co Sam odkrył. - Zabójca mógł nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Tego nie wiemy. Nie jestem nawet pewien, czy Kenny wiedział. Nie pamiętał nic, kiedy skła- dał zeznania. A jeśli pamiętał, nic nam nie powiedział. - Morderca bał się jednak, że Kenny sobie przypomni. Bał się, że Ken- ny będzie mógł go zidentyfikować. - Właśnie. Dlatego go zabił. Dobra robota. Upozorował samobójstwo. Prawie. Coś mi w tej teorii nie pasowało. Czułem się tak, jakbym przymierzał ubranie w niewłaściwym rozmiarze. - Mówimy o tym tak, jakby zabójca był tylko jeden. Żadnej trupy, żad- nych widzów. - Wiem, właśnie na to wychodzi. - A więc odrzuciłeś hipotezę Lauren? - To bardzo dobra teoria. Ale nie sądzę, żebyśmy musieli aresztować trupę - przyznał. - Wręcz przeciwnie. Zdaje się, że od początku nabiera nas jakiś pieprzony geniusz. Sam nie brał pod uwagę ważnego elementu. - Zaczekaj, a co z nasieniem? Jeśli zabójca był jeden, nie miał czasu masturbować się, i to dwa razy, na widowni. - Bingo, właśnie o to chodzi. Teraz rozumujesz jak detektyw. Ten su- kinsyn wcale tego nie zrobił. Nie mógł. Do diabła, nie miał nawet czasu, żeby mu porządnie stanął. Kusiło mnie, żeby poinformować Sama, co Kinsey mówi na temat szyb- kości, z jaką niektórzy mężczyźni potrafią osiągnąć wytrysk. Nie zrobiłem tego. - W takim razie, skąd się wzięła sperma? - Nie mam pojęcia. Pamiętasz, jak Lucy powiedziała „idźcie tropem nasienia"? Chyba miała rację i zamierzam ją poprosić, żeby się tym zajęła. W róciłem do domu i spędziłem w nim zaledwie pięć minut. Z pracowni Petera zadzwoniła Adrienne i bardzo zmęczonym głosem poprosiła, żebym do niej przyszedł. Mieliśmy porozmawiać o pożarze. Musiałem naj- pierw zrobić kilka uzeczy, ale obiecałem, że w ciągu kilku minut będę. Emily nie miała wody, a fikus w jadalni zgubił już dwadzieścia albo trzydzieści długich liści. Podlałem kwiatek i napoiłem psa. Zszedłem na dół przebrać się w dżinsy. Zanim wyszedłem, zostawiłem Lauren informację, dokąd wybrała się jej rodzina. Zerwał się silny wiatr od gór i oboje z Emily musieliśmy się z nim zmagać, idąc do starej szopy Petera. Z brody Emily przez całą drogę kapała woda. Podobno brody bouvierów gromadzą więcej wody niż garby dromaderów. Górna część dwuskrzydłowych drzwi od wschodniej strony była otwar- ta. Białe całuny wciąż smętnie zwisały z mebli dla kasyna Silver Streak, ale nic nie przesłaniało sosnowej trumny Petera. Pomyślałem, że to może jakiś znak, ale nie wiedziałem, co znaczy. Adrienne siedziała przy biurku męża. Cały blat zawalony był stertami rachunków, anulowanych czeków, ksiąg ra- chunkowych i faktur - słowem wszystkimi papierami dotyczącymi finansów niegdyś dochodowego interesu Petera. Adrienne nie powiedziała „cześć". Podszedłem do niej i pocałowałem ją w czubek głowy. Zaczęła bezmyślnie drapać Emily za uchem. Emily w odpowiedzi po- wąchała krocze Adrienne. Jej maleńki kikut przez cały czas udawał macha- jący ogon. - Już lepiej chodzisz. Jak tam palec? Masz dobrego lekarza? - Tak, już lepiej, dzięki. Chyba miałem szczęście, choć zachowałem się jak kretyn. - Aha. Rozmawiałam z Lauren. Opowiedziała mi o wszystkim. Rze- czywiście zachowałeś się jak kretyn, ale szczęścia nigdy za wiele. Nic złego nie ma w tym, że ktoś ma szczęście. Zapytaj Petera, na pewno wolałby mieć szczęście. Uśmiechnąłem się smutno i spojrzałem na papiery na biurku. - Co robisz? - Harold, nasz księgowy, potrzebuje informacji, żeby rozliczyć podatki za ostatni rok. Próbuję jakoś się połapać w tym bałaganie. Nigdy nie zajmuję się swoimi papierami i zupełnie nie wiem, co zrobić z dokumentami Petera. - Czego potrzebuje księgowy? - Chce tylko, żebym to uporządkowała. Mówi, że jakoś siew tym poła- pie, jeśli ułożę wszystko mniej więcej chronologicznie. - Chcesz, żebym ci pomógł? - Prawdę mówiąc, chyba już prawie skończyłam. Zajęło mi to kilka godzin i okazało wcale nie takie trudne, jak przypuszczałam. - Wyprosto- wała się i strzeliła palcami prawej dłoni. Podszedłem do małej lodówki i wyjąłem piwo bezalkoholowe. Wolałbym prawdziwe, ale Peter nigdy nie pozwalał przynosić alkoholu do warsztatu. - Chcesz jedno? - A masz tam jakąś whisky? - Nie, ale widzę starą puszkę lakieru, może masz ochotę? - Kusząca propozycja, ale dziękuję. Próbuję się odzwyczajać. Przystawiłem stołek do biurka i usiadłem. Spojrzała mi w oczy. - Wiesz, Alan, wygląda na to, że jestem cholernie bogatą wdową. Uśmiechnąłem się. - To dobrze, Ren. Przynajmniej o to nie musisz się martwić. - Większość pieniędzy jest ulokowana w funduszach emerytalnych. Jesz- cze wszystkiego nie pododawałam, ale suma pewnie przekroczy budżet Gwate- mali. Peter najwidoczniej odkładał dwadzieścia pięć procent tego, co zarobił. - To wspaniale. - Chyba. - Chyba? Wzruszyła ramionami. - Wiele osób powiedziałoby, że lepiej być bogatym niż biednym, więc pewnie masz rację, że to wspaniale. Tylko że ja nie potrzebuję pieniędzy. Mam ich mnóstwo. Potrzebowałam męża. I wciąż go potrzebuję. A Jonas potrzebuje ojca. I będzie go potrzebował jeszcze bardzo, bardzo długo. Wiem, że nigdy nie znajdę drugiego mężczyzny, który będzie tak dobrze mnie trak- tował i znosił moje fochy. Jestem naprawdę potworem. To krótkie wyznanie znaczyło bardzo wiele. Adrienne bardzo rzadko okazywała swoją słabość. Chciałem ją pocieszyć. Poza tym krytykowała sie- bie w sposób, w którym było zbyt wiele bezradności. Pewnie wybrałem złą drogę. - Nie jesteś potworem. Czasami jesteś tylko, hm, trudna w kontaktach... no wiesz, marudna. Zdobyła się na uśmiech. - Dzięki, zapamiętam to i wykorzystam w ogłoszeniu, „Postrzelona, marudna Żydówka poszukuje wrażliwego, uduchowionego stolarza New Age na miejsce niedawno zamordowanego męża. Cel matrymonialny". Kandy- daci zaczną się zlatywać jak muchy do końskiego gówna, nie? Może powin- nam dodać, że choć nie skończyłam jeszcze liczyć, ale zdaje się że jestem bogatsza niż sułtan Brunei. - Adrienne, jestem pewien, że... - Wiesz, teraz pracownia mi się podoba. Tak tu cicho, spokojnie. Kiedy Peter żył, robił za dużo hałasu. Te cholerne narzędzia i wyjący Almonds Brothers, ale... - Allman Brothers, Ren. - Myślisz, że to ma dla mnie jakieś znaczenie? Teraz, kiedy tu przychodzę, mogę sobie z nim pobyć. Nie jestem pewna, czy chcę, żeby te szarki pojechały do kasyna. Może je zatrzymam, postawię pod tamtą ścianą, zaproszę jego przy- jaciół, podam drinki. Teraz to miejsce pełne jest Petera. To miłe uczucie. - Tak - powiedziałem, rozglądając się wokół. - To prawda. Pochyliła się i pocałowała Emily w pysk. - Zdarzyło ci się kiedyś zastanawiać, czy się jeszcze będziesz kiedyś kochał? Tak w ogóle? Co takiego? - Nie, ja... - Właśnie ostatnio o tym myślałam. Przecież dla mnie klamka mogła już zapaść. To znaczy, jeśli chodzi o seks. To naprawdę dziwne uczucie. Na przykład wyobraź sobie, że już nigdy nic nie zjesz albo się nie wysrasz. Gdyby to się okazało prawdą, następnym twoim gościem byłaby pielęgniar- ka z hospicjum. Ale pieprzenie? Kurczę, przecież mam dopiero trzydzieści siedem lat, a możliwe, że moje życie seksualne już się skończyło. Mogłabym już na zawsze odwiesić pochwę na kołek. Dziwactwo. Spodoba ci się to, doktorku. Wiesz, co jest najgorsze - prawdziwa ironia losu - że właśnie za- częłam być w tym dobra. Mam na myśli pieprzenie. Czułem się naprawdę dziwnie i zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Adrienne zauważyła moje zmieszanie. - Peter mówił, że jak czasem coś powiem, to trudno odpowiedzieć. Że jestem jedyną osobą na świecie, która może sprawić, że Jesse Jackson zanie mówi. Tak jak teraz, co? Skinąłem głową. - Czego chciałeś się dowiedzieć o tym pożarze? Zbity z tropu nagłą zmianą tematu, potrzebowałem chwili, żeby dojść do siebie. - Razem z Lauren dowiedzieliśmy się sporo w czasie wizyty w Jack- son. W sobotę ci o wszystkim opowiemy. Na razie powiem tylko, że Peter najwyraźniej chował urazę do jednego z opiekunów, którzy brali udział w tam- tej wyprawie. Facet źle ocenił sytuację podczas pożaru i Peter uważał go za winnego śmierci chłopca. Okazało się, że to ten sam gość, który zamówił u niego te wszystkie szafki. - Wskazałem na otaczające nas białe pokrow- ce. - I właśnie jego zamordowano w Black Hawk. Dlatego zastanawiałem się, czy to wszystko nie ma przypadkiem związku z pożarem. - Śmierć Petera też? - Głos Adrienne nagle stał się cichy i niepewny, tak jakby nie chciała, żeby moje słowa okazały się prawdą. Może łatwiej było jej przyjąć do wiadomości bezcelowe okrucieństwo niż możliwość, że ktoś życzył śmierci jej mężowi. - Może. Na razie strzelam w ciemno. Mam nóż na gardle, ale niczego nie wiem na pewno. Skrzywiła się, słysząc moje słowa. Do oczu napłynęły jej łzy. - Wybrałeś złe porównanie, Alan. O Boże. - Cholera, przepraszam. - Wstałem, żeby jąprzytulić, ale machnęła ręką, żebym się nie zbliżał. - Nic się nie stało. - Tak mi przykro. Nie pomyślałem. Przełknęła ślinę. - Posłuchaj, obawiam się, że nie wiem o pożarze nawet tyle co ty. Peter unikał tego tematu. Wiesz, że małżeństwa po prostu o pewnych rzeczach nie rozmawiają? - powiedziała i dodała chytrze. - Myślisz, że Lauren chciałaby się dowiedzieć o tym, co pewnej szalonej nocy czwartego lipca wyprawiałeś z Meredith na dachu swojego domu podczas pokazu sztucznych ogni w Fol- som Field, ha? - Uśmiechnęła się z przekorą. - Ja i Gepetto byliśmy w do- mu. I mam taśmę, kochany. Mówię ci, określenie „gra wstępna" zyskało dla mnie zupełnie nowe znaczenie. - Ren... - Właśnie tym był dla nas pożar Petera. Wiedziałam, że dla niego było to największe przeżycie, ale wiedziałam też, że nie chce o tym rozmawiać. Dlatego wolałam zostawić go w spokoju. - Przez kilka sekund wpatrywała się we mnie uważnie, biorąc moją konsternację za sprzeciw. - Przestań mnie upominać. Przecież ty też nie o wszystkim z nim rozmawiałeś. Właśnie na tym polega prawdziwa przyjaźń. Takie są zasady. Ty i Lauren macie zasady. Ty i Peter mieliście zasady. Ja i Gepetto mieliśmy zasady. A dla Petera tam ten pożar był tabu. Oczywiście miała rację co do Petera. Miała też rację, mówiąc, że prawie nic nie wie na temat pożaru. Zada- łem jej kilkanaście pytań, żeby odświeżyć jej pamięć, ale wiedziała o wyda- rzeniach w Wyoming mniej niż ja. - Między nami sprawy zaczęły się lepiej układać. Tuż po narodzinach Jonasa przechodziliśmy zły okres. Wątpię, czy o tym wiedziałeś. Ale przez ostatnie kilka miesięcy było lepiej. I dlatego tym trudniej mi zrozumieć jego śmierć. Chciałem coś powiedzieć, ale myślami wciąż wracałem do Petera. Za- stanawiałem się, czy spał z Lisa. I czy miało to jeszcze jakieś znaczenie. Czas sprawia, że niektóre sprawy przestają być ważne. Adrienne wsunęła pliki wygładzonych dokumentów w koperty, które na pewno zabrała ze szpitala. - Halo. Ziemia do Alana. Wiesz, czego nie znalazłam? Nie znalazłam śladu pieniędzy, które Peter rzekomo dostał z tego kasyna. Ile tego miało być? Czterdzieści tysięcy? Pięćdziesiąt? - Mniej więcej. - W takim razie nic tu nie ma. - Może Harold coś znajdzie. Kto wie. Pewnie będę mu musiała sporo za to zapłacić. L auren zrozumiała wszystko o wiele szybciej niż ja, co mnie wcale nie zaskoczyło. Odkąd razem z Adrienne opuściliśmy pracownię Petera, moje myśli kilka razy zatrzymywały się przy obrazie - którego ostrość można by porównać do zdjęć Annę Leibowitz - Lisy i Petera splecionych w miłosnym uścisku. Lisa na górze. Obraz ten bardzo ograniczył moje zdolności, logicz- nego rozumowania. Właśnie szykowałem się do łóżka, myłem zęby, kiedy Lauren zawołała mnie z sypialni. Chciała się podzielić swoim pomysłem. Mówiła podniesio- nym głosem, żeby przekrzyczeć szum wody. - Nowe dowody Sama świadczą o tym, że nasienie w teatrze miało tyl ko odwrócić uwagę, a my daliśmy się złapać jak ryba na haczyk. To jedyne wytłumaczenie, jeśli on ma rację. Skojarzenie plemników z rybkami było zrozumiałe, ale przeskok od spermy do ryby na haczyku sprawił, że na chwilę straciłem mowę. Wyplułem spienioną pastę. - Nie rozumiem. - Sam twierdzi, że nasienie w Buell i Boulder zostawiono tylko po to, żeby utrudnić śledztwo. Jeżeli ma rację, to włosy mogły się tam znaleźć z tej samej przyczyny. Zdaniem Sama w teatrze Boulder, gdzie zamordowano Petera, spermę zostawiono prawdopodobnie jeszcze przed popełnieniem mor- derstwa. Wciąż nie mogłem nadążyć. - To nie jest najlepsza teoria, kochanie. Myślisz, że facet nie mógł so- bie robić przerw? Zaczyna ciąć Petera, podnieca się, idzie na widownię, żeby sobie ulżyć, wraca na scenę i kończy to, co zaczął. - Ten scenariusz jest być może lepszy i oczywiście jest też prawdopo- dobny, ale czy to się zgadza z faktami? To by znaczyło, że zabójca dwa razy popełnił morderstwo z masturbacją? Nie sądzę. Obaj z Samem twierdzili- ście, że pierwsza zbrodnia, w Buell, była efektem napadu szału, prawda? - Tak. Charley powiedziałby, że pod koniec facetowi odbiło, przekro- czył granice formy. - Jeżeli facet najpierw panował nad sobą i stopniowo wpadał w szał, przerywał przedstawienie, żeby się masturbować - zakładając oczywiście, że to go podniecało - czy nie zrobiłby tego na ciało albo przynajmniej gdzieś obok? Dlaczego poszedł się masturbować na widownię? To przecież nie ma sensu, prawda? Lauren miała rację. Oczywiście, o ile założyć, że morderstwo na tle sek- sualnym może w ogóle, obiektywnie rzecz biorąc, mieć jakiś sens. W litera- turze przedmiotu było wiele przykładów wytrysku na ofiarę, w nią albo obok. Nie mogłem natomiast przypomnieć sobie żadnej wzmianki o zabójcy, który zostawiłby ofiarę, odszedł kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt metrów i tam dopiero rozładowywał napięcie seksualne. - Mów dalej - poprosiłem. - Morderca Petera działał o wiele bardziej metodycznie niż ten z Den- ver, prawda? Żadnych śladów szaleństwa. Skinąłem głową do odbicia w lustrze, czyszcząc jednocześnie uszy wa- cikiem. - Zgadza się - powiedziałem do Lauren, która nie mogła widzieć tego gestu. - Krótkie, czyste pchnięcia nożem. Wiele prawie identycznych. Gdzie więc ślady podniecenia, które doprowadziłoby do masturbacji, i to dwa razy? Tu go nie było. Morderca Petera był zbyt zimny, zbyt zdystansowany, żeby zachowywać się tak, jak twierdzisz. Przypominałby księgowego masturbu- jącego się podczas wypełniania PIT-u. Wyszedłem z łazienki i usadowiłem się na skraju łóżka. Miałem na so- bie jedynie spodnie od dresu. Lauren włożyła długi miękki szlafrok, który podkreślał jej biodra i biust. Siedziała z nogą założoną na nogę, a rozchylo- ne poły odsłaniały jej bladą skórę aż do wysokości uda. Nasza rozmowa sprawiała, że czułem się nieswojo co najmniej z dwóch powodów. - W takim razie skąd się wzięło nasienie? - zapytałem. Ponieważ pyta- nie miało być retoryczne, zacząłem wyjaśniać swoje stanowisko, zanim Lau- ren zdążyła mi odpowiedzieć. - Według mnie twoja teoria grupy, zgodnie z którą ktoś jest na widowni w czasie morderstwa wciąż ma sens. Pasuje do faktów. - Jesteś naprawdę kochany, ale moja teoria nie pasuje do wszystkich faktów. Ucieczka z teatru Boulder to zbyt wielki problem. Mogę sobie wy- obrazić jedną osobę, która nie zauważona przez dozorcę wydostaje się z bu- dynku. Ale nawet to jest niepewne. Od chwili, gdy nocny stróż otworzył frontowe drzwi i włączył światło, do momentu, kiedy zobaczył widownię i scenę minęło nie więcej niż dziesięć, piętnaście sekund. A może nawet tylko pięć. To chyba za mało, żeby kilku sprawców zorientowało się, co się dzieje, dotarło do tylnych drzwi i uciekło nie zauważonych. Moja żona zwykle mówiła z sensem. Tym razem też. - Wróćmy więc do nasienia - powiedziałem. - Skąd się wzięło? Rozchyliła szlafrok, patrząc mi w oczy. - Chodź, to ci pokażę. da da da da da da DA O czwartej nad ranem siedziałem na sofie w salonie, wertując księgę pamiątkową, którą Lauren kilka tygodni temu zabrała z teatru Buell podczas przerwy w spektaklu Miss Saigon, na który pojechaliśmy do Denver. Za kwadrans czwarta obudziłem się tak wypoczęty i świeży, jakbym spał czternaście godzin, a nie cztery. Obudziła mnie myśl zbyt przejrzysta i pew- na jak na nocne objawienie. Myśl narodziła się - już w pełni ukształtowana - we śnie. Przypominała młode wieloryba - od razu duże, ruchliwe i zdolne do samodzielnego życia. Charley Chandler powiedział, że wszystko się zaczęło od sztuki. Od sztuki. Charley powiedział, że Miss Saigon oczarowała zabójcę. Charley po- wiedział, że Miss Saigon usidliła zabójcę i nie chciała go puścić. Charley powiedział, że chodziło o sztukę. Nie o teatr, lecz o sztukę. W domu było chłodno jak zawsze w porze, o której mówi się „środek nocy". Miałem na sobie starą koszulkę z krótkim rękawem, zniszczone spodnie od dresu i grube białe skarpety. Rozczochrane włosy przykryłem czapką psy- chologa, równie niezwykłą jak nakrycia głowy w dzień szalonych kapeluszy albo słynna futrzana czapka Daniela Boone'a. W ciągu kilku tygodni od chwili, gdy Sam oznajmił mi, że mój przyja- ciel został zamordowany, miałem co prawda kilka bardziej klarownych my- śli, ale po zastanowieniu uznałem, że każda z nich była jedynie iluzją, holo- gramem objawienia. Nowe olśnienie wydawało się bezsporne, a niepewność znikła. Nagle dokładnie wiedziałem, czego mam szukać. Szukałem bui doi. Kurzu życia. Miss Saigon opowiada o tragedii Wietnamu, o błędach w polityce, o okropieństwach wojny. Opowiada o Kim pozbawionej rodziny i przyszłości. I o żołnierzu imieniem Chris, który znalazł i utracił swojąmiłość w Saj- gonie. Ale przede wszystkim Miss Saigon jest historią Tama, wrażliwego ma- łego chłopca, który nie tylko jest owocem miłości Kim i Chrisa. Jest także dzieckiem wojny, i to on ostatecznie otrzymuje od matki dar tak wielki jak Azja i tak paradoksalny jak O. Henry w najczarniejszej wersji. W południowo-wschodniej Azji Tam, wraz z tysiącem innych dzieci, był po wojnie mieszańcem i bękartem, bui doi, kurzem życia. O czwartej nad ranem moja świadomość niczym czarne niebo nad Boul- der mówiła mi, że w zbrodni popełnionej w Buell chodziło o Tama, Kim i Chrisa. Nie o szał pożądania. Nie o politykę. Tylko o wściekłość małego, skrzywdzonego chłopca, który cierpiał z powodu wielkiej niesprawiedliwo- ści. Cierpiał, ponieważ nikt nie dał mu daru. Cierpiał z powodu bui doi. Siedząc tak w mroku, wiedziałem już, że przyczyną śmierci Lonniego Aaronsa nie było pożądanie, lecz miłość. da da da da da da DA Sajgon staje w ogniu. Następnego ranka o wpół do siódmej Lauren zwlokła się z łóżka i poszła pod prysznic. Do tego czasu przygotowałem nowy profil zabójcy Lonniego Aaronsa, wystukując go niezdarnie na komputerze. Co najmniej dwa razy da- łem się zwieść zręcznemu mordercy, ale wreszcie znalazłem się w miejscu, z którego zaczynałem. Wróciłem do hipotezy, która pojawiła się w mojej gło- wie po pierwszej wizycie w Buell i po rozmowie z Charleyem Chandlerem. Lonniego Aaronsa i Petera nie zamordowała ta sama osoba. Nie znałem tożsamości zabójcy Lonniego, ale po raz pierwszy wiedzia- łem, jaką miał psychikę. Problem polegał na tym, że to nocne olśnienie nie powiedziało mi nic o mordercy mojego przyjaciela. T amtego wieczoru w Buell widziałem tylko fragment sztuki. Wcześniej jej nie oglądałem, więc nie wiem, o czym, do diabła, mówisz. - Myślałem, że widziałeś przedstawienie. - Nie widziałem. Choć rozmawiałem z Samem Purdym przez telefon, znałem go na tyle dobrze, żeby go sobie wyobrazić. Jego potężne ramiona pochylały się do przodu, a oczy patrzyły w jeden punkt na horyzoncie. Po głosie poznałem, że się zirytował. - Wiesz przynajmniej, o czym jest ta sztuka, wiesz, jak się kończy? - spytałem. Przez chwilę nie byłem pewien, czy w ogóle mi odpowie. - Kończy się opuszczeniem kurtyny - powiedział w końcu. - O co ci chodzi, Alan? Zakładając, że rzeczywiście o coś ci chodzi. - Trochę się zaplątałem. Pamiętasz, jak mówiłeś, że czasem po prostu głupiejesz. Mnie też się to przytrafia. Obaj się pogubiliśmy. Musimy wrócić do początku i pamiętać, że to się nie zaczęło od teatru. Liczyła się tylko jedna sztuka. Miss Saigon. Facet, który zabił Lonniego Aaronsa, działał pod wpływem tej jednej sztuki, dla niego była jak narkotyk. Tak właśnie powie- dział Charley Chandler, pamiętasz? I właśnie o to chodziło w morderstwie w Buell. O sztukę. Sądzę, że od morderstwa Petera ktoś nas celowo zwodził, żebyśmy tego nie zauważyli. Brak cierpliwości nie zawsze da się wyczuć przez telefon. Tego ranka podczas rozmowy z Samem był namacalny. Wybuchowa mieszanina, którą wyczuwałem po drugiej stronie linii, kazała mi przypuszczać, że nie mam wiele czasu na wyjaśnienie najistotniejszych kwestii. - Chodzi o Tama, małego bohatera sztuki. Przypuszczam, że jego histo ria jest łiistoriaą zabójcy. A raczej historia Tama była wyimaginowaną historią zabójcy. Identyfikował się Tamem. Kiedy znajdziesz mordercę Lonniego Aaronsa, znajdziesz też pewnie chłopca, którego opuściło najpierw jedno z rodziców, a potem, dobrowolnie, drugie. Dziecięca wściekłość na rodzi- ców za to, że nie chcieli się dla niego poświęcić tak jak Kim dla Tama, mu- siała być ogromna. Dlatego w końcu odegrał swoją historię, swoje fantazje na scenie w Buell. Sam milczał przez dziesięć sekund. - Mów dalej, słucham - powiedział w końcu sucho. - Pewnie tułał się po rodzinach zastępczych, może był maltretowany, na pewno zaniedbany. Największym ciosem było jednak opuszczenie go przez drugiego rodzica. Zabójca Lonniego był już wtedy wystarczająco duży, żeby to zapamiętać, a przynajmniej tak mu się zdawało. Reszta profilu, który przy- gotowałem kiedyś, wciąż jest aktualna. Poza skłonnościami seksualnymi. Zgadza się wiek, fakt, że facet jest samotnikiem, i uważa, że został skrzyw- dzony. Wydaje mu się, że jego życie jest pasmem upokorzeń i straconych możliwości. Jest inteligentny, ale często zmienia pracę. Prawdopodobnie nie był jeszcze notowany, a jeśli był, chodziło o jakieś mało ważne wykrocze- nie, czyn popełniony pod wpływem impulsu, może bójka albo zakłócenie porządku publicznego. Wciąż twierdzę, że dużo wie o komputerach i teatrze. Reszta pasuje. Tylko że morderstwa w Buell nie popełniono na tle seksual- nym. Myliłem się. Chodziło o wstyd, upokorzenie, zemstę i wściekłość. Cho- robliwe pożądanie nie miało tu nic do rzeczy. - A nasienie? - Głos Sama oscylował pomiędzy irytacją a zaciekawie- niem. Postanowił rzucić mi wyzwanie. - Miało odwrócić uwagę. - Dałem Samowi chwilę na zastanowienie. - Moim zdaniem to nie jest nasienie zabójcy. Zdziwiłbym się, gdybym nie miał racji. - W takim razie skąd je wziął? - Nie wiem. Może jest gejem i zebrał to w ten sposób. - W jaki sposób? Sam żartował sobie ze mnie. Uznałem to za dobry znak, biorąc pod uwa- gę jego nastrój. - Rusz głową - odparłem. - Ale dlaczego? Po co miałby zostawić czyjeś nasienie na miejscu zbrodni? Sam znał już odpowiedź. Sprawdzał mnie. - To dość oczywiste. Morderstwo w Buell zostało dokładnie zaplano wane. Morderca przeprowadzał próby przez wiele tygodni. Wymyślił, że je śli policja wpadnie na jego trop, nie będzie mogła go oskarżyć o morder stwo, jeśli jego nasienie nie będzie pasowało do znalezionego na miejscu zbrodni. To miało mu dać gwarancję, że nie trafi do więzienia. - Dlaczego więc zostawił je na widowni, a nie na scenie? Gdyby zosta- wił je na scenie, miałoby to większy sens? - Tej nocy scena należała do niego. Nie chciał zbrukać swojej sztuki, swojego teatru, swojej inscenizacji. - A śmierć Petera? - Według mnie to zupełnie inny facet. Inna zbrodnia. - Nie masz wątpliwości? - Żadnych. - Naśladowca? - Tego nie wiem. Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z naśladowcą, był to ktoś, kto nie zrozumiał intencji pierwszego mordercy. Tego, kim tam- ten był. Morderstwo Petera tylko z grubsza przypomina to w Buell. To, co się wydarzyło w teatrze Boulder tylko pozornie przypomina sposób działa- nia mordercy z Buell. Ale to nie jego pismo. Brak tu dopracowania, brak uczucia i motyw został wypaczony. Od początku wydawało się nam, że to jakaś nędzna imitacja. - W takim razie musi chodzić o kogoś, kto ma dostęp do materiałów ze śledztwa w Denver, tak? To musiał być ktoś z grubsza znający szczegóły. - Tak, choć myślę, że w tak głośnej sprawie jak morderstwo w Buell wiele osób wiedziałoby wystarczająco dużo, żeby to zrobić. - Zbyt wiele, ale to można sprawdzić. Mniej niż setka. - Usłyszałem jak ktoś, może Madeleine, podchodzi do Sama i coś mówi. - Zaraz się tym zajmę - powiedział i zwrócił się do mnie. - Powiedziałeś: „kim tamten był". Dlaczego użyłeś czasu przeszłego? - Przepraszam, Sam, zapomniałem ci powiedzieć o czymś ważnym. My- ślę, że ten facet już nie żyje. Podejrzewam, że morderca Lonniego Aaronsa popełnił samobójstwo od razu albo w ciągu kilku dni po zabójstwie. Może nawet po kilku godzinach. To miało związek ze sztuką, z zakończeniem. A jeśli się nie mylę co do samobójstwa, stawiałbym, że strzelił sobie w głowę. - W końcu dałeś mi coś, co mogę sprawdzić bez pomocy wróżki. A ten chłopak, którego zamordowano w operze w Central City? Jakie miejsce prze- widziałeś dla niego? - Przykro mi, ale jeszcze nie udało mi się go nigdzie wcisnąć. - Witaj w klubie, nie jesteś jedyny. Zachowaj tę teorię tylko dla siebie, dobra? Masz nikomu o niej nie mówić, rozumiesz? Nikomu znaczy naprawdę nikomu. Ani Elliotowi, ani Lucy, ani Dale Hunter, ani nawet żonie twojego przyjaciela. Nikomu. - Lauren już wie. - Więc ją też poproś. Ta kobieta jest dyskretniej sza niż my wszyscy razem wzięci. - Chcesz zobaczyć nowy profil? Jest gotowy, mogę go przefaksować Madeleine. - Nie, teraz jadę do Sherry. Prześlij go faksem do jej kwiaciarni. Za kilka minut tam będę. - Podał mi numer. Dianę trzymała faks w kuchennej części biura, żeby dzwonieniem, pisz- czeniem i szumem nie przeszkadzał, kiedy przyjmowała pacjentów. Posze- dłem tam i przez jakieś trzydzieści sekund przyglądałem się dziwnym przy- ciskom, próbując się domyślić, co powinienem zrobić, żeby uruchomić maszynę. Zegar stojącej obok mikrofalówki migał cyframi „00:00", szydząc z mojego antytalentu technicznego. Weszła Dianę zaparzyć sobie kawę i nie pytając mnie nawet, czy potrzebuję pomocy, wyjęła mi z dłoni raport, położyła dwie strony na podajniku, spytała o numer i kilka sekund później profil wędrował już do oddalonej o trzy prze- cznice kwiaciarni żony Sama. Aby mieć pewność, że zauważyłem, jak bawi ją moja nieporadność, Dianę uśmiechnęła się i nieznacznie pokręciła głową. Czekałem, aż zacznie przewracać oczami, ale nie zrobiła tego. Już dawno odkryłem, że jeśli będę pokorny, najnowsze osiągnięcia tech- niki nie będą sprawiały mi kłopotów. Przed wizytą następnego pacjenta zadzwoniłem do Lauren, głównie po to, żeby jej przekazać, że Sam Purdy prosił, aby zatrzymała najnowszą teorię dla siebie. Przez chwilę milczała, zastanawiając się, czy może ukryć to przed Elliotem Bellhavenem. Ze względu na etykę zawodową Lauren czuła się rozdarta. Wiedziałem, że nie rozstrzygnie wahania na korzyść Sama. W koń- cu postanowiła, że może się zastanawiać nad prośbą Sama jeszcze kilka go- dzin, zanim się zdecyduje, co powinna zrobić. - Mam mu więc powiedzieć, że może badać nową teorię w tajemnicy do popołudnia? - Świetnie mnie zrozumiałeś, kochanie. Naprawdę świetnie. Tak, mo- żesz tak powiedzieć. - Nie ma sprawy. Jesteś bardzo wspaniałomyślna. - Posłuchaj, muszę już lecieć, ale właśnie uświadomiłem sobie coś in- teresującego. Trey Crandall, ten chłopak, który zginął w pożarze Petera w Wy- oming, był synem Trumana Crandalla z Arizony. - Truman Crandall? Skądś znam to nazwisko. Czy to nie jest przypad- kiem nowy człowiek prezydenta od narkotyków czy czegoś w tym rodzaju? - Blisko. Wiesz, że dzwonią, tylko nie wiesz, w którym kościele. Cran- dal to drugi rangą człowiek w Departamencie Sprawiedliwości. W 1982 roku był tylko prokuratorem okręgowym w Phoenix, ale to właśnie on. - Ciekawe. - Tak myślałam. Muszę kończyć. Pamiętaj, dziś późno wracam, nie będę na kolacji. Przekazałem Madeleine słowa Laureń i postanowiłem przejść się do centrum handlowego, zjeść burrito i trochę pogapić się na ludzi. Byłem w połowie drogi, kiedy podjechał do mnie Sam. Otworzył drzwi po stronie pasażera i kazał mi wsiadać. Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, czym od razu mnie zdenerwował. Poczułem się tak, jakbym pro- sił go o podwiezienie i jakbym spóźnił się dwadzieścia minut. Postanowiłem, że nie dam się do niczego zmusić. - Właśnie wybieram się na lunch, możesz się przyłączyć - powiedziałem. Jechał obok mnie. - Wsiadaj, Alan. - Nie dzisiaj, Sam. - Chcesz, żebym cię poprosił? - Byłoby miło. - Proszę cię, do cholery, wsiadaj. - Musiał gwałtownie zahamować, żeby nie uderzyć drzwiczkami w parkomat. Przystanąłem i pochyliłem się, żeby lepiej widzieć jego twarz przez szybę. - Co takiego ważnego się stało? - Chyba miałeś rację co do zabójcy z Buell. Twoja nowa teoria może być prawdziwa. Co takiego? - Znalazłeś go? - Nie mogłem w to uwierzyć. - Nie, ale prawdopodobnie udało mi się go zidentyfikować. Lepiej wsia- daj. Nie powinienem krzyczeć o tym przez okno. Wsiadłem. W ustach miałem sucho. - Mam pacjenta za czterdzieści pięć minut. - To jest ważniejsze. - Nie ty o tym decydujesz. Zignorował moją uwagę. - Kiedy dostałem od ciebie faks, zadzwoniłem do biura koronera w Den- ver i poprosiłem, żeby wyciągnął wszystkie podejrzane przypadki śmierci - morderstwa, samobójstwa i w ogóle wszystkie przypadki śmierci w wyniku po strzału - od dnia przed morderstwem w Buell aż do dziś. - Pomachał kopertą. - Jest ich potwornie dużo. Boże, cieszę się, że nie pracuję w mieście, gdzie umiera tylu ludzi. Możesz to sobie wyobrazić? My mamy do czynienia z jednym, dwoma takimi przypadkami w roku, a i tak chodzę wtedy jak błędny. - To prawda - zgodziłem się. - Potem zadzwoniłem do Dale Hunter, ale nie było jej. Poszła na jakąś rozmowę. Podobno zmądrzała i szuka jakiejś posadki u federalnych. Powiedziałem mu, że słyszałem, że brano jąpod uwagę jako kandydatkę na stanowisko w Departamencie Sprawiedliwości. Chyba chodziło o wydział spraw cywilnych. Nie zwrócił uwagi na moje słowa. - Nieważne, w każdym razie zastałem jej partnera, Latynosa imieniem Gran- ger. - Facet jest w porządku, kilka razy go spotkałem. Poprosiłem go o listy po- tencjalnych podejrzanych, które wcześniej przygotowali. Wiesz, ludzie pracują- cy w teatrach albo w domach kultury. Ludzie, którzy jeździli ze spektaklami. Chciałem mieć wszystkie te cholerne listy. Oczywiście nie powiedziałem Gran- gerowi po co. Hej, czy Granger to latynoskie imię, coś mi tu nie gra. W każdym razie powiedziałem mu, że chcę sprawdzić je z listami podejrzanych w sprawie morderstwa w Boulder. Granger na to, że już to zrobił. Za pomocą komputera, jakżeby inaczej. Więc mówię, w porządku Granger, wierzę ci, ale mój sierżant trzyma mnie za jaja. Przesłał mi te listy - jest naprawdę w porządku. - Sam pomachał jeszcze jedną kopertą. -1 zgadnij, co? Korzystając z twojej mapy zna- lazłem złoto. Znalazłem faceta. Jego nazwisko jest na liście osób, którym sprze- dano bilety na Miss Saigon. Ten sam gość, jak się okazało, jest też na liście podejrzanych zgonów przesłanej mi przez koronera. I tak, jak mówił mój genial- ny przyjaciel psycholog, facet zabił się strzałem w głowę. - Kiedy? - Ciało znaleziono sześć dni przed śmiercią Petera. Ale już zaczęło się rozkładać. Pewnie zabił się kilka dni wcześniej. Nazywał się Martin Scott. Może go znałeś, miał przecież dwa imiona tak jak ty? Sam uważał, że ludzie z nazwiskami, które brzmiały jak imiona, stano- wili niepotrzebne utrapienie. - Zbieg okoliczności? - spytałem. - Może. Ale zdaje się, że pan Scott kupił bilety na Miss Saigon nie tylko w kasie. Odpowiedział też na ogłoszenie mężczyzny, który sprzedawał dwa bilety. - Skąd policja w Denver o tym wie? - Bo policjanci są sprytni, ważniaku. Dale i Granger kazali komuś przej- rzeć rubryki ogłoszeń w gazetach. Namierzyli sprzedaż biletów i rozmawiali ze sprzedającymi i kupującymi. Byłem pod wrażeniem, ale wciąż jeszcze sceptyczny. - Prawdopodobnie na listę trafiło tysiąc albo dwa tysiące z dziesięciu tysięcy ludzi, którzy widzieli Miss Saigon w Denver - powiedziałem, wska zując kopertę z listą od koronera. - Tak, to prawda - przyznał Sam. - Ale ilu z nich pracowało też w cha- rakterze specjalistów od analiz komputerowych? - A więc nasz człowiek jednak znał się na komputerach? - Aha. Pracował w Akademii Medycznej. Robił analizy danych dla co najmniej trzech różnych laboratoriów. Sam wsadził ręce w kieszenie, co nie było łatwe dla kogoś jego gabary- tów na siedzeniu kierowcy. - Jedno z nich to laboratorium andrologii. - Co tojest andrologia? - Naprawdę nie wiesz? - Nie. - Banki spermy, badanie nasienia. Męska płodność. - Twarz Sama się rozjaśniła. - Nie żartujesz? - Nie żartuję. Ten drań pracował w wielkim laboratorium otoczony za- mrożoną spermą. - Wiesz, kto z nim rozmawiał, zanim się zastrzelił? Co mówił, kiedy gliniarze go przesłuchiwali? - Nie mam kopii raportów, ale zdaje się, że nikt z nim nie gadał. We- dług raportu koronera, policjant, który znalazł ciało Martina, prowadził śledz- two w sprawie morderstwa w Buell. Oczywiście w takim stanie Martin nie był zbyt rozmowny. Pewnie jakiś detektyw wybrał się do niego, żeby zadać mu kilka pytań, a tu coś zaśmierdziało i gliniarz potknął się o zwłoki. - Czy były jakieś wątpliwości co do tego, jak zginął? - spytałem. Gdy pracowałem jako doradca koronera w Boulder i zajmowałem się podejrza- nymi zgonami, nauczyłem się, że to, w jaki sposób ludzie umierali, nie za- wsze było oczywiste. - Nic szczególnego. Koroner z Denver jako przyczynę śmierci podał samobójczy strzał w głowę. - Ale nie rozmawiałeś z nikim, kto, no wiesz, oglądał miejsce, gdzie zginął Scott, kto sprawdzał, czy nie ma tam nic podejrzanego? - Nie, nie rozmawiałem, ale porozmawiam. Mam numer do gościa, któ- ry go znalazł. - I nie udało ci się skontaktować z Dale? - Nie. Tak jak mówiłem, Granger twierdzi, że wzięła wolny dzień. Jego zdaniem chodzi o to stanowisko, na którym tak jej zależy. Powiedział, że mogę ją złapać jutro. Może spróbuję zadzwonić do niej wieczorem do domu. - Sam, to już chyba coś. Jak to, twoim zdaniem, ma się do reszty? - spytałem. Z policyjnego radia dobiegł głośny skrzek. Sam przyciszył hałas i od- wrócił się do mnie. - Myślę, że ktoś chciał, żeby Peter Arvin nie żył. To musiał być ktoś, kto znał go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że zawsze kręcił się wokół te- atrów, i mieć pewność, że uda mu się go zabić na scenie i upozorować wszyst- ko tak, żeby przypominało morderstwo w Buell. To musiał też być ktoś, kto wiedział, że morderca z Buell nie zostanie złapany, bo nie żyje. Myślę, że ma to też związek z tym kasynem, w którym zostałeś postrzelony. - Ale nie zrobił tego Martin Scott? - stwierdziłem oczywistą prawdę. - Nie. Na czas morderstwa numer dwa i trzy facet załatwił sobie praw- dziwie diabelskie alibi. - W takim razie kogo podejrzewasz? - Mam przeczucie, że to ktoś z Akademii Medycznej. Ktoś, kto znał Martina i jego fantazje. Mamy już sporo punktów, czas je chyba połączyć. J eśli pominąć morderstwo Lonniego Aaronsa w teatrze Buell w Denver i Marka Literno w operze w Central City, pozostałe elementy układanki dało się ze sobą połączyć. Pożar Petera. Trumna. Śmierć Petera. Śmierć Kenny'ego Holdena. Ma- sakra w kasynie Silver Streak. Śmierć Granta Arnolda. Betoniarka. Miałem za mało wyobraźni, żeby z tych nici wyszedł równy splot, na przykład siatka z okami w kształcie rombów, z której robi się hamaki. Wątki leżały splątane niczym kłąb sznurowadeł w szufladzie. Powiedzmy, że miałem rację co do Miss Saigon, Tama i bui doi. Po- wiedzmy, że Sam słusznie zakładał, że to Martin Scott zamordował Lonnie- go Aaronsa. Jeśli obaj mieliśmy rację, to Martin Scott był Tamem, porzuco- nym i zaniedbanym małym chłopcem, a śmierć Lonniego Aaronsa nie była pierwszą kostką domina seryjnego zabójcy. Lonnie Aarons zginął z powodu prymitywnej wściekłości Martina Scotta. Powiedzmy to wszystko i przypuśćmy, że tak się stało naprawdę, a to znaczy, że zanim ktoś pociął Petera i zostawił go na fortepianie, aby się wy- krwawił na śmierć, Martin Scott zaczął się rozkładać w swojej przyczepie w Denver przy Capitol Hill. Muszę przyznać, że alibi to zasługiwało na złoty medal. A zatem morderca Petera nie był mordercą Lonniego Aaronsa. I mor- derca Marka Literno nie był mordercą Lonniego Aaronsa. Ale morderca Petera wiedział o mordercy Lonniego Aaronsa. Morderca Petera miał odpowiedni nóż i wiedział, gdzie w teatrze ma zostawić ślady nasienia. To znaczy, że Martin Scott zdradził komuś szczegóły, prawda? I ten ktoś poszedł w jego ślady? Nie. Nie tak. Gdzie jest motyw? A nadziane na miecz nagie ciało Marka Literno? Wiele elementów tej tragedii też pasowało do wzoru. Charakterystyczna scenografia, wygląd ofiary, nóż. Lecz w teatrze nie znaleziono nasienia. Dlaczego tym razem nie? Inny zabójca, członek trupy? Wszyscy raczej odrzucali tę teorię. Za mało czasu na masturbację? Zbyt wielkie ryzyko? Może morderca stał się impotentem? A ... może skończyło mu się nasienie. Boże. Sam mylił się, sądząc, że zabójcą jest ktoś z Akademii Medycz- nej. Współpracownik Martina Scotta z laboratorium andrologicznego miał- by nasienia pod dostatkiem. To jasne. Przy pierwszych dwóch morderstwach zużyto cały zapas, któ- ry Martin Scott zabrał z banku spermy. A to oznaczało, że trzecie zabójstwo nie było częścią planu od początku. W przeciwnym razie drugi morderca zachowałby trochę nasienia, żeby wszystko się zgadzało, prawda? Dlaczego więc zginął Mark Literno? Jeszcze raz, od początku. Lonnie Aarons zginął z powodu zagubionej duszy Martina Scotta. Peter został zamordowany, bo zabójca miał jakiś związek z kasynem albo czymś innym. Mark Literno musiał więc być dodatkiem. Improwizacją. Został zabity, bo ktoś chciał, aby policja uwierzyła, że ma do czynienia z seryjnym mor- dercą. Zabójstwo Marka Literno miało odwrócić ich uwagę i oszukać. Ale kto to zrobił? Spójrzmy prawdzie w oczy, Martin Scott już nie musiał odwracać ni- czyjej uwagi. Wszystko wskazuje na to, że Mark Literno został zamordowany przez tę samą osobę, która zamordowała mojego przyjaciela. To właśnie ona chciała zmylić pościg. Czyli że jedno z nas - Sam, Dale, Lucy, Elliot albo ja - dep- taliśmy jej po piętach. Zastanawiałem się, które z nas, i zastanawiałem się, po czyich piętach. Między kolejnymi wizytami zadzwoniłem w kilka miejsc. Lisy nie było w domu Adrienne. Odebrała automatyczna sekretarka, ale nie zostawiłem wiadomości. Po przeprawie z recepcjonistką Adrienne, która znowu nie chciała mnie połączyć z „panią doktor", w końcu udało mi się ją przekonać. Powiedzia- łem, że jestem z policji. W słuchawce usłyszałem po chwili niechętny głos Adrienne. - Słucham. W czym mogę pomóc? - Cześć, Ren. - Alan! Powinnam się była domyślić. Jaka kara grozi za podszywanie się pod policjanta? Może jeśli uda mi się wsadzić ciebie do więzienia, prze- staniesz przeszkadzać mi w pracy. - Jej ton stał się rozbawiony. - Potrzebuję więcej informacji. To bardzo ważne. Chodzi o nasienie. Nie mogę z tym czekać. - Twoje małe śledztwo nie może zaczekać, za to zgięty wpół facet ze spodniami opuszczonymi do kostek, któremu moje delikatne paluszki mają pomasować prostatę, może, tak? - Jak się zamraża spermę? Głęboki wdech. - Najpierw musisz zdobyć egzemplarz pisma dla dorosłych, potem... - Ren... - Ciekły azot. - W czym? W probówkach? - To zależy od laboratorium. Widywałam fiolki, ampułki, małe pipety, które wyglądają jak słomki i tak się nazywają. - Jak wielkie porcje się zamraża? - A ile waży słoń? To zależy od faceta. Od tego, jak długo nad sobą pracował, czy zrobił to z chętną do współpracy partnerką, czy z niczego się nie spodziewającą chusteczką do nosa. Z medycznego punktu widzenia, za- leży to od wielu czynników, między innymi od częstotliwości tak zwanych mokrych snów. Podobała się jej ta rozmowa. Oceniłem - i to było zawodowe rozpozna- nie - że jej żal po śmierci Petera zaczyna słabnąć. - Proszę cię, nie zagalopuj się za bardzo. Ile fiolek czy tych słomek potrzeba, żeby ilość spermy uznano za ponadprzeciętną? - Zapytaj Lauren. Na pewno ci powie, że nie ma czegoś takiego jak typowy wytrysk. Czasem masz wrażenie, że wszystko znika, a czasem ciek- nie ci po udach przez następny dzień. - Ren, proszę. - Trudno powiedzieć. Istnieje wiele sposobów zamrażania. Czasem na- sienie trafia najpierw do specjalnej wirówki, czasem nie. Wydaje mi się, że próbki miesza się z czymś umożliwiającym zamrożenie, ze składnikiem odżywczym, na przykład z gliceryną i żółtkami... - A gdyby zamrożoną próbkę rozmrozić i obejrzeć ją pod mikrosko- pem, czy można by dostrzec różnicę między taką próbką i całkiem świeżą? Czy można byłoby na przykład wykryć obecność tego składnika? - Raczej nie, choć, może i tak. Sperma wyglądałaby tak samo. Być może w próbce rozmrożonej płyn miałby nieco bardziej żółty kolor. - Jak długo żyją plemniki, od chwili, kiedy, no wiesz... - Kiedy facet ma wytrysk? - Tak. - Rozmrożone, w odpowiednim środowisku, plemniki mogą się poru- szać nawet do siedemdziesięciu dwóch godzin. W lodówce żyją cztery do pięciu dni. W zbiorniku z ciekłym azotem w nieskończoność. - Przerwała na czas dwóch uderzeń serca, a gdy się odezwała, jej głos brzmiał tak, jakby brakowało jej tchu. - Boże, tu chodzi o Petera, tak? - Tak. - Masz coś? - Jestem blisko. Może. Cholera, sam nie wiem. - Myślisz, że nasienie, które znaleźli w teatrze, mogło być zamrożone, a nie świeże? - Właśnie się nad tym zastanawiam. - Mogło tak być. Jeśli serolog nie nastawił się na szukanie odpowied- nich składników i jeśli ktoś miał dostęp do banku spermy, cholera, to możli- we. W ten sposób możesz zostawić genetyczny identyfikator obcego czło- wieka, gdzie tylko chcesz. Dasz mi znać, jak tylko się czegoś dowiesz, dobra? - Jasne, pod warunkiem że odbierzesz mój telefon. - Przyj emniaczek. - Jeszcze jedno. Wiesz, gdzie jest Lisa? Nie ma jej u ciebie w domu. Chcę ją o coś zapytać. Adrienne zaniepokoiła się. - Chyba nie sądzisz, że ona ma z tym coś wspólnego, co? Boże, moje dzieckojestznią. - Nie, Ren. Nie sądzę, że jest w to zamieszana. Absolutnie nie. Zasta- nawiam się tylko, czy czegoś nie widziała. Może pamiętać coś, co może się okazać kolejnym elementem układanki. - Dziś jest z Jonasem u siebie. Miała jakieś problemy z kanalizacją, musiała czekać w domu na hydraulika. Powiedziałam jej, że jeśli chce, może zabrać Jonasa do siebie, i zostać tam cały dzień. - Gdzie mieszka? - W jednym z tych letnich domków w kanionie Eldorado. Poniżej zle- wiska Eldorado Springs. Wiedziałem, gdzie to jest. - Masz może numer telefonu? Wyrecytowała go z pamięci i dodała: - Mówiłam serio, Alan. Jeśli będziesz coś miał, chcę wiedzieć. Nawet jeśli mi się to nie spodoba. Obiecujesz? - Obiecuję. - To dobrze. Muszę wracać do półnagiego faceta pochylonego nad sto- łem, czeka na mnie. Mam już probówkę z jego nazwiskiem. - Naprawdę nie wierzę, że w taki sposób zarabiasz na życie. - A ja nie wierzę, że chcą mi za to płacić. Zadzwoniłem do Black Hawk do sekretarki Grubstakes z akcentem z New Jersey. Pamiętała mnie. Wydała mi się samotna i zagubiona - przyczyną była pewnie śmierć Granta - i bardzo chętna do rozmowy. Niestety, w niczym nie mogła mi pomóc. Nie wiedziała nic o pożarze Petera i nigdy nie poznała rodziny ani przyjaciół Granta Arnolda. - Często chodził na randki. Widywałam go z coraz to inną kobietą. Grant najwyraźniej chciał w ten sposób coś udowodnić. To dlatego on i ja nigdy... wie pan, nigdy się nam nie ułożyło. Oczywiście próbował mnie poderwać, aleja wolę facetów, którzy wiedzą czego chcą. Milczałem. Następna ślepa uliczka. Zastanawiałem się nad kolejnym ruchem. Nie byłem pewien, czy powinienem próbować odszukać Lisę i Jo- nasa o tak późnej porze. Panna New Jersey przerwała ciszę. - Jest pan żonaty? - spytała z wyraźną nonszalancją. - Tak - odparłem. - Szczęśliwie. Była zakłopotana. - Słyszałam, że czasem to się zdarza - powiedziała. 7 Przedstawienie B oulder otaczały ciągnące się kilometrami niezagospodarowane tereny, zakupione z pieniędzy dobrowolnie płaconych na ten cel przez miejscową społeczność. Dolary zamieniały się w kolejne kilometry przepięknych wzgórz, dzikich zboczy, sielskich równin i bujnych pastwisk. Było tu wiele malowniczych zakątków. Miasto posiadało na własność tysiące hektarów dziewiczych terenów, które tylko czekały na domy i ekologiczny przemysł. Cierpiący na bezsenność inwestorzy spragnieni nowej ziemi pewnie przy- woływali przed snem obraz nietkniętych zielonych terenów wokół Boulder. Dopiero w ten sposób, zmęczeni płaczem, mogli zasnąć. Jechałem na południe zobaczyć się z Lisa. Kiedy ostatnie bloki i jedno- piętrowe biurowce Table Mesa znikły za mną, wokół mnie otworzyła się przestrzeń Mesa Trail u podnóża Flatirons. Jeszcze pół kilometra i wszelkie ślady Boulder znikły za zielonym wzgórzem. Kilka minut później dwupa- smowa droga do kanionu Eldorado skręciła na zachód. Wzdłuż drogi stały rozmaite domy. Chatki z bali, szopy z sosnowych desek, rancza w stylu lat pięćdziesiątych i nowoczesne pałace - wszystkie wtopione w krajobraz. Jedynym wspólnym elementem był właściwy miesz- kańcom pogranicza upór w otaczaniu się kolczastym drutem. Zanim nastała era automobili, kanion Eldorado był kwitnącym regio- nem Front Rangę. Ciepłe źródła przyciągały tu zimą Indian, ale biały czło- wiek przyjeżdżał głównie po drewno. Dopiero po roku 1860 zaczął zakładać w tej okolicy osady. Na przełomie wieków u wylotu kanionu utworzono wiel- ki, zasilany wodami ze źródeł zbiornik. Wkrótce wyrósł tam luksusowy ho- tel, a linia kolejowa z Denver zapewniła łatwy dostęp turystom marzącym 1 o wspaniałych, stromych, skalistych ścianach kanionu i kojącej mocy cie- płych źródeł. Kilkadziesiąt lat później hotel doszczętnie spłonął. Zbudowano dobre drogi, które poprowadziły turystów jeszcze dalej w głąb Gór Skalistych. Pod koniec drugiej wojny światowej kanion Eldorado stracił sławę kwitnącego regionu, a zyskał opinię sennej i ekscentrycznej krainy. Pomyślałem, że to idealne miejsce dla Lisy. Wlot do kanionu majaczył przede mną. Skończyła się asfaltowa nawierzch- nia. Zwolniłem i rozejrzałem się w poszukiwaniu mostka, którym -jak wyja- śniła mi przez telefon Lisa - mogłem przejechać na drugą stronę Eldorado Creek do skupiska chatek, wśród których znajdował się także jej dom. Most był wąski i prowadziła tamtędy bita droga. Chaty stojące wzdłuż rzeki pochodziły chyba jeszcze z czasów świetności Eldorado. Sporo spra- wiało wrażenie zaniedbanych. Pod gęsty baldachim czeremch wciśnięto zbyt wiele domków i wiązów rosnących przy rzece. Wiosenne liście na wyższych gałęziach drzew już się rozwinęły. Rzucany przez nie cień nakładał się na cień gór sto metrów dalej na zachód. Więziły okolicę w popołudniowej sza- rówce od wieków tak samo niesamowitej. - Skręć w lewo. Miniesz trzy chaty po jednej i dwie po drugiej stro nie - powiedziała Lisa. - Dom jest z kamienia, a budynek poniżej ma żółty siding. Zaparkuj na dole. W ten sposób, nie będziesz miał problemów z wy jechaniem. Lisy wcale nie ucieszyła wiadomość, że chcę z nią porozmawiać o poża- rze Petera. Kiedy spytałem, czy mogę przyjechać, najpierw się nie zgodziła. Ale po kilku sekundach zmieniła zdanie i zaprosiła mnie tak, jakby od po- czątku to był jej pomysł. - Już czas - powiedziała. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale nie pytałem. Zostawiłem samochód na niewielkiej polance nieopodal rzeki i wspią- łem się stromym zboczem, mijając dom o żółtej odrapanej elewacji. Funda- ment chaty nie był wystarczająco głęboki i widać było, że dom się przesuwał zgodnie z prawem ciążenia. Dom Lisy został obłożony otoczakami. Stał, bezpieczny i dumny, na pła- skim kawałku terenu - nie większym niż powierzchnia podmiejskiego garażu ńa trzy samochody. Wejście znajdowało się od zachodu. Do drzwi prowadziła wąska ścieżka, wzdłuż której przygotowano już ziemię na rząd jednorocznych roślin. Na wschodzie, daleko za domem, niebo zatrzymało jeszcze blask dnia. Przynajmniej w części chatki rano pięknie świeciło słońce. Byłem dwa metry od domu, kiedy drzwi się otworzyły. Lisa przywitała mnie ciepłym uśmiechem. Odrobina napięcia, które czułem, wybierając się tutaj, znikła. Trzymała na rękach Jonasa. Zamachał do mnie wariacko. Za- trzymałem się i odmachałem. Bawiliśmy się tak przez co najmniej trzydzie- ści sekund. Zmęczyłem się dużo szybciej niż Jonas. Zacząłem w nim do- strzegać wiele cech jego mamy. Chłopiec opierał się na biodrze opiekunki. Przestał machać i wolną ręką pociągnął ją za dekolt, odsłaniając pierś Lisy aż po sutek. Widziałem ciemny półksiężyc. Lisa nie zrobiła nic, aby się zasłonić. Przez chwilę dziwnie się czułem. Nie miałem pojęcia, czy wie, że ma odkrytą pierś. Zastanawiałem się, czy można to nazwać kobiecym odpowiednikiem chodzenia z rozpiętym rozporkiem. - Peter mówił, że mogę ci zaufać. Zdecydowałam, że już czas. Wejdź do naszego domu, proszę. Na zewnątrz chatka była z kamienia, wewnątrz - z drewna. Z drewna Petera. Nasz dom? Domek był maleńki, mógł mieć najwyżej siedemdziesiąt metrów kwa- dratowych, ale Peter wspaniale wykorzystał powierzchnię. W głównym po- mieszczeniu ściana regałów na książki niemal wtapiała się w kamień. Biur- ko miało łagodnie zaokrąglony blat. Wokół dużego niskiego stolika zarzuconego książeczkami i zabawkami Jonasa stały japońskie siedziska przy- kryte poduszkami. Maleńka wnęka kuchenna od podłogi po sufit wypełnio- na była lśniącymi szafkami z czereśni, które zdobiły wstawki z jakiegoś lek- kiego, dekoracyjnego drewna. Stół można było złożyć do ściany, a ławy wysunąć. Przestrzeń została świetnie zagospodarowana. Lisa stała w drzwiach. Kiwnęła na mnie palcem i wszedłem za nią do sypialni. Pokój wychodził na wschód. Jedną stronę Peter zabudował szafami z sękowatej sosny. Tu stało rozkładane łóżko. Peter powiększył i poszerzył jedyne okno, pod którym zrobił magiczne siedzisko, a pod nim rząd równych szuflad. Podrapaną dębową podłogę przykrywał sizalowy dywan. - Byliśmy kochankami. - W glosie Lisy słychać było smutek i żal, ale nie wyrzuty sumienia czy przeprosiny. No tak. W młodej twarzy gospodyni próbowałem znaleźć wskazówkę, jak powinienem zareagować na takie oświadczenie. - Zrobił to wszystko dla nas, nie dla mnie. - Oczywiście miała na myśli meble i przeróbki. - Mówił, że od niej odejdzie. Od Adrienne. Uwielbiał być tu ze mną. Uwielbiał kanion i wodę, i skały. Tu był szczęśliwy. Jak mały chłopiec. Szczęśliwy. Peter? Znowu to słowo. Czy nie powiedziałem tego samego w rozmowie z sekretarką z Grubstakes? A co ona odpowiedziała? „Słyszałam, że to się czasem zdarza". - Lisa, przykro mi, że cierpisz. Teraz wiem, że bardziej, niż przypusz- czałem. - Ciekawe, jak według podręcznika dobrych manier powinienem pocieszać kochankę męża mojej drogiej przyjaciółki? Czy Hallmark ma pocz- tówki, które pozwalają wyrazić jednocześnie współczucie i naganę? - Moja miłość pozwoliła Peterowi wreszcie ugasić pożar, o który tak wypytujesz. Mój dotyk... - przerwała i powoli poprawiła dekolt. - Mój do- tyk przywrócił go do życia. Mogłem to sobie tylko wyobrazić. - Wszyscy uważają, że to Jonas zmienił Petera. Nieprawda, ja to zrobiłam. Nie chciałem, żeby Jonas to słyszał. Sam nie chciałem tego słuchać i nie chciałem zastanawiać się, zagubić w rozważaniach, jaka część tego, co mówiła, była prawdą. Egoistycznie myślałem o mojej lojalności wobec Adrienne. Miałem wiele wątpliwości, ale wiedziałem z całą pewnością, że nie chcę być osobą, która powie Adrien- ne o Lisie i Peterze. Przypomniałem sobie rozmowę z Adrienne w pracowni Petera. Zastana- wiałem się, czy wiedziała o Peterze i Lisie. Wyszedłem z sypialni, a Lisa wysunęła się za mną. Usiadłem w pokoju, patrząc, jak kładzie śpiącego już Jonasa na poduszkach. Usiadła obok mnie. Nasze kolana się zetknęły. Jej były zimne. - Powiem ci o pożarze Petera. Wszystko, co wiem. To ci nie pomoże niczego zrozumieć, ale i tak powiem. Chcę, żebyś go dobrze poznał. To bar dzo ważne, żebyś go dobrze poznał. Próbowałem przełknąć ślinę, ale miałem zbyt sucho w ustach. - Mógłbym dostać szklankę wody? - poprosiłem. J eszcze za czasów turystycznej świetności Eldorado, przed wielkim kry- zysem, pewien mężczyzna, Ivy Baldwin, urządził tu pokaz chodzenia po linie zawieszonej dwieście metrów nad kanionem. Bez żadnej siatki zabez- pieczającej. Wiedziałeś o tym? Powiedziałem, że nie. - Podobno wyglądało to naprawdę niesamowicie. Wyobrażasz sobie? Przy tutejszych wiatrach? Ale Peter mówił, że jeśli chodzi o śmiertelnie nie- bezpieczne wyczyny, tamten był niczym w porównaniu z tym, czego oboje dokonaliśmy w ciągu ostatniego roku. - Lisa powiedziała to z wyraźną dumą. Miała na myśli ich romans. Peter prawdopodobnie także miał na myśli ich romans. Peter? Czy wciąż mówimy o moim przyjacielu? O Peterze? - Spotkaliśmy się tutaj, Peter i ja. Mieszkałam tu ze współlokatorką na ostatnim roku studiów. Spotkaliśmy się jesienią, pod koniec września. Pew nego dnia po prostu zaczęłam z nim rozmawiać. To była magia. Szybko policzyłem. To musiało się stać prawie dwa lata temu. Adrienne albo już była w ciąży z Jonasem, albo prawie była w ciąży z Jonasem. - Razem ze współlokatorką bardzo lubiłyśmy wędrować. Czasami cho- dziłyśmy do kanionu i patrzyłyśmy na ludzi, którzy się wspinali. Kiedy był tu Peter, patrzyłam tylko na niego. A kiedy wspinał się bez zabezpiecze- nia... wtedy nie byłam jedynym widzem. Wszyscy przerywali swoje zaję- cia, żeby patrzeć, jak on się wspina. Wieść szybko się roznosiła i inni też schodzili, tylko po to, żeby zobaczyć Petera i jego free-solo. Widziałeś to kiedyś? - Nie - przyznałem. - Teraz żałuję. Nigdy nie wybrałem się, żeby na niego popatrzeć, bo bałem się, że być może zobaczę, jak ginie. Teraz, kiedy już znałem koniec historii, bardzo chcia- łem zobaczyć go na ścianie Diving Board w chwili, gdy mógł polegać tylko na swojej brawurze i pewnym chwycie. Lisa uśmiechnęła się. Wierzyła, że mówię prawdę. Zachichotała i przez tę krótką chwilę wyglądała na tyle lat, ile naprawdę miała. - Był wspaniały. Tak mnie zafascynował, że opuszczałam zajęcia tylko po to, żeby popatrzeć, jak się wspina. Tylko po to, żeby zobaczyć jego... Jonas zamruczał i przetoczył się na krawędź siedzenia. Ręka Lisy znala- zła się przy nim, zanim zdążyłem ją ostrzec. Para kotów, których wcześniej nie zauważyłem, zaczęła się bawić w ką- cie, pod wiszącym blatem biurka. W pokoju robiło się ciemno, ale Lisa nie spieszyła się z zapalaniem światła. - Najpierw zrobił sypialnię. Zbudował szafy, nawet mnie nie pytając o zgodę. Po prostu pewnego dnia przyjechał z nimi. Powiedział, że według niego sosna pasuje do tego domu. Pochodziła z okolic Gold Hill, ze starej stodoły, która się zawaliła. Uważał, że takie drewno powinno się tu znaleźć razem z otoczakami. Wzrok Lisy prześlizgnął się po pokoju i zatrzymał na półkach z książ- kami. - To Peter wymyślił, że powinnam zostać nianią Jonasa. Wiedziałeś o tym? Nie chciał, żebym po studiach wyjechała z miasta. Ale tak naprawdę nie wiedział, co nas łączyło. - Myślałem, że to Adrienne cię zatrudniła - powiedziałem zaskoczony. Przypominałem sobie niekończące się rozmowy z kandydatkami, ocenianie, które tak męczyło Adrienne. - Oczywiście, że ona. Ktoś taki jak ja to skarb. Czy ty byś mnie nie zatrudnił? W ciągu sekundy. Co za ironia. - Kilka dni po narodzinach Jonasa zabrałam go do pracowni, do tatusia, i kiedy oni się bawili, ja się trochę rozejrzałam. Podniosłam jakiś pokrowiec i zobaczyłam trumnę. Spytałam o nią Petera, ale nie chciał powiedzieć, dla kogo była przeznaczona ani dlaczego ją zbudował. W ogóle nie chciał o niej rozmawiać. Ja jednak nie potrafiłam zapomnieć. Pewnego wieczoru, gdy Pe ter pracował do późna, razem z małym zeszliśmy do warsztatu. Adrienne do kądś pojechała, nie pamiętam dokąd. Jonas zasnął w wózku. - Lisa wzięła głęboki wdech, jej oczy się rozszerzyły. Językiem zwilżyła wargi. Zęby bły snęły w ciemnościach. - Zapaliłam w pracowni świece, a on zupełnie oszalał. Nienawidził ognia. Szedł za mną i zdmuchiwał płomienie, aleja się rozbiera łam i znów zapalałam świece. Wkrótce byłam zupełnie naga. W ogóle się nie zastanawiałam nad tym, co robię. Czułam się tak, jakbym grała w jakiejś sztu ce i znała na pamięć wszystkie kwestie. Zgasiłam światło, włączyłam muzykę, otworzyłam trumnę, weszłam do niej i zaczęłam tańczyć. Wciąż pamiętam melodie, których wtedy słuchaliśmy. To była pierwsza płyta Cream. Chciałam, żeby Peter się do mnie przyłączył. Nie chciał. Błagałam go. Lisa podciągnęła kolana pod brodę i w tym momencie uświadomiłem sobie, że wstrzymuję oddech. - W końcu zrobił to. Wyciągnął do mnie dłoń. Wziął mnie za rękę i, przy sięgam, uniosłam go samymi opuszkami palców. Na początku stał obok mnie w trumnie, trząsł się jak przerażony psiak. Wyglądał na przestraszo nego, tak jakby miał umrzeć. Przytuliłam go i zaczęłam powoli rozbierać i całować. Całowałam go wszędzie. Wreszcie się uspokoił i zaczęliśmy się kochać, ale ja nie pozwoliłam mu skończyć, dopóki nie zdradził mi swoich tajemnic. Jej spojrzenie zmroziło mnie. - Dopóki nie powiedział mi o trumnie. Nigdy nie widziałem, aby oczy Lisy były tak wielkie, a uśmiech aż tak krzywy. - Historia, którą chcę ci opowiedzieć, to historia, którą usłyszałam, kie dy leżałem naga w trumnie z Peterem wewnątrz mnie. Jeśli jeszcze kiedyś wrócisz do pracowni i przyjrzysz się trumnie, zobaczysz plamy i maleńkie czarne kropki krwi od drzazg, które wbiły mi się w pupę. Chciałem, żeby to nie była prawda. Ale wiedziałem, że Lisa nie zmyśla. - Tamtej nocy w tej trumnie pogrzebaliśmy pożar. Jonas miał zaledwie tydzień. Peter narodził się na nowo. To doświadczenie graniczyło z cudem. Przez całą noc, odkąd weszłam do trumny, czułam wokół podmuchy. Długie, delikatne, pulsujące strumienie powietrza ciepłego jak oddech Jonasa Już wtedy wiedziałam, że te podmuchy to ruch skrzydeł aniołów. C zułem się tak, jakbym słuchał Petera. Mojego starego przyjaciela. Lisa mówiła tak jak on i była ironiczna tak jak on. Byłem pewien, że na całej planecie tylko ona mogła opowiedzieć tę historię. Wiedziałem, że już nigdy nie znajdę się tak blisko Petera jak wtedy. W pokoju zrobiło się zupełnie ciemno, koty ucichły, a Jonas oddychał regularnie i kojąco jak metronom. Opowieść Lisy przypominała opowieść Coltera, która tak zaczarowała Lauren i mnie w Wyoming. Nie pojawiło się w niej nic nowego, dopóki Lisa nie dotarła do chwili wybuchu pożaru. Podobno Peter miał wrażenie, że wszystko zostało przesądzone, na dłu- go zanim dotarli do szlaku biegnącego przez przełęcz, a nawet zanim piorun uderzył w drzewo. To, gdzie kto miał iść i kto miał się kogo trzymać - wszyst- ko wyklarowało się w ciągu kilku pierwszych dni wyprawy. Chłopak, który zginął w pożarze, Trey Crandall, był zupełnie nieprzy- gotowany, kiedy przyjechał do Wyoming. Znał tylko miasto, a biwakowanie kojarzyło mu się wyłącznie z przyczepą kempingową ojca. Bał się i dlatego pierwszego dnia po opuszczeniu bazy przykleił się do Granta Arnolda. Wie- rzył, że Grant może chodzić po wodzie. W Graystone popierano taki rodzaj przywiązania. Uważano, że jeśli dzieciaki utożsamią się z pozytywnym wzo- rem, więcej wyniosą z wyprawy. A zatem na długo przed wybuchem pożaru chłopak kręcił się wokół Granta. Gdyby Grant, niczego nie podejrzewając, trafił do piekła, Trey poszedłby za nim jak w dym. Lisa przyznała, że tak naprawdę to nie Grant kłócił się o to, czy iść szla- kiem przez las, czy wspinać się niezalesionym zboczem. Tę bitwę stoczyli lider grupy i Peter. Peter znał Granta na tyle dobrze, aby wiedzieć, że nie sprzeciwi się liderowi. Wiedział także, że jeśli nie uda mu się ich przekonać, żeby wspinali się zboczem, Grant pójdzie szlakiem z chłopcem, który trzy- mał się go jak szczeniak. W miarę jak argumenty Petera stawały się coraz bardziej gorączkowe, lider grupy wpadał w coraz większy gniew. W końcu zwołał wszystkich, powiedział, w czym problem i kazał wybierać. To była jedna z głównych za- sad filozofii Graystone - indywidualna odpowiedzialność. Jeśli opiekunowie uważali, że każda możliwość jest dobra, uczestników obozu zachęcano, żeby sami zdecydowali, jak coś zrobić. Głosowanie, kto idzie z kim, skończyło się tak źle, jak się tego Peter spodziewał. Tylko czworo podopiecznych postanowiło razem z nim wspinać się zboczem. Pozostali dwaj - Trey i jeszcze jeden chłopiec, który przywią- zał się do lidera grupy niemal tak silnie, jak Trey do Granta - postanowili iść szlakiem przez las razem z dwoma opiekunami. - Dlaczego Peter był pewien, że Grant pójdzie z tym drugim opieku- nem? Przecież byli przyjaciółmi. Powinni się trzymać razem. - Zaraz to tego dojdę - powiedziała Lisa. Colter dobrze znał naturę pożarów. Peter i dzieciaki, które z nim poszły, byli już na przełęczy, kiedy zerwał się wiatr i ogień ruszył w las. Peter usłyszał ryk pożaru i kazał podopiecznym ni- gdzie się nie ruszać, a sam popędził szlakiem na skraj lasu, żeby pomóc pozo- stałym. Gorący popiół, ciemności, płomienie i gorąco szybko zmusiły go, aby zrezygnował z tej drogi. Zaczął się wspinać po niemal pionowej ścianie, żeby dotrzeć na szczyt przełęczy i odszukać tych, którzy przeżyli. To było jego pierwsze free-solo. - Lisa, wciąż nie rozumiem, dlaczego Grant poszedł do lasu za lide- rem? Dlaczego nie został z Peterem? - Bo Grant pieprzył lidera. I najwyraźniej wciąż chciał to robić. Wła- śnie dlatego. - Mężczyznę czy kobietę? - Nie wiem. - Nie wiesz, kto to był? - Peter nigdy mi nie powiedział. - Dlaczego? - Do tego też zaraz dojdę. Kiedy Peter znalazł się na szczycie, szukał tych, którzy przeżyli i prze- czesywał zbocze w poszukiwaniu ofiar. Natknął się najpierw na Granta i te- go drugiego dzieciaka. Nie Treya. Peter ucieszył się, że żyją. Choć jednocześnie był na Granta tak zły, że mógłby go zabić za głupotę. W końcu Grant powiedział mu, co się stało. Miał złe przeczucia. Peter udzielił obu pierwszej pomocy i ruszył grzbietem w poszukiwaniu pozostałej dwójki. - Zaczekaj, Lisa, co tam się stało? Dlaczego nie wyszli na przełęcz razem? Lisa spojrzała na mnie, jakby oceniała, czy może mi zaufać i powiedzieć prawdę. Zamknęła oczy na kilka sekund i otworzyła je, kiedy podjęła decyzję. Grant powiedział Peterowi, że kiedy weszli do lasu, bliskość ognia przera- ziła Treya. Właśnie wtedy Grant zrozumiał, że Peter miał rację. Trzeba było wspinać się zboczem. Podejrzewał, że drugi opiekun też tak myśli. Lider był zdenerwowany. Niebo pociemniało, pożar stawał się coraz głośniejszy, czuli dym, ale jeszcze nie czuli gorąca. Wszyscy się bali. Trey wpadł w panikę. Podniesionym głosem powiedział, że zmienił zdanie, że chce wrócić i do- łączyć do Petera i pozostałych. Fałszywy spokój lidera rozwiał się w obliczu buntu Treya. Opiekun zaczął na niego wrzeszczeć i nie chciał mu pozwolić zawrócić. Grant sądził, że gdyby mu na to pozwolił, znaczyłoby to, że się przyznaje do błędu, a na to nie potrafił się zdobyć. Trey próbował napić się wody, ale oblał sobie tylko koszulkę. Cały czas spoglądał w niebo, na dym. Lider dokuczał mu, że ze strachu obślinił ko- szulkę. Kiedy Trey próbował przypiąć bidon do paska, bidon wypadł mu z rąk i stoczył się mniej więcej pięć metrów w dół zbocza. Lider wciąż szy- dził z chłopca. Kazał pozostałym dwóm - Grantowi i drugiemu chłopcu - iść dalej. Ten drugi chłopak pobiegł pod górę jak sprinter. Kiedy Grant ru- szył za nim, lider kazał Treyowi wrócić po bidon. Oglądając się przez ramię, Grant widział, jak Trey schodzi w dół stoku z plecakiem na plecach. Płakał. Wtedy ogień wystrzelił jak błyskawica. Wybuchł jakieś sto metrów da- lej i przemknął przez ścianę drzew jak oddech smoka. Grant przystanął i przez moment przyglądał się ognistemu potworowi. Zrzucił plecak i pobiegł w gó- rę za drugim chłopcem, krzycząc do niego, żeby też rzucił plecak i biegł jak najszybciej. Nigdy więcej nie widzieli Treya. - W pewnym sensie zabił go lider grupy. - Peter umiał wybaczać. Najpierw nazwał to nieudanym posunięciem. Potem mówił o tym jak o „złośliwym wypadku". Peter pierwszy znalazł Treya, a raczej to, co z niego zostało. Płacząc, zaczął szukać ciała lidera. Spodziewał się, że znajdzie je gdzieś w pobliżu. Ale nie znalazł. Kilka minut później to lider znalazł Petera. Wcale nie był w szoku tak jak Grant i chłopak. Przywitał Petera ostro. - Ty frajerze, gdybyś nie kłócił się ze mną, mielibyśmy dość czasu, żeby tędy wejść. Peter spytał lidera, czy nic mu się nie stało. Ponad ramieniem Petera lider dostrzegł zwęglone szczątki Treya Cran- dalla i spytał, kto to. Peter powiedział, że to Trey. - O Boże -jęknął lider i zapytał o pozostałych. Peter powiedział, że Grant i drugi chłopiec ledwo zdążyli uciec przed pożarem, a dzieciakom, które zostały z nim, nic się nie stało. Lider spytał, czy Peter rozmawiał z Grantem. Peter przyznał, że tak. Słyszał, co się stało na szlaku. Obaj wiedzieli, że ma na myśli Treya i bidon. - To wszystko twoja wina, kretynie! - krzyknął lider, wypluwając po piół. - Piętnaście minut chrzaniłeś bzdury o tym, co powinniśmy zrobić, a te raz ten dzieciak nie żyje. Niech cię diabli! Oddaj mi ten kwadrans, a wszyscy wyjdziemy z lasu i nikomu nic się nie stanie. Nikomu! - Peter nikomu nie opowiedział o tym, co się stało? - Tak sądzę. Powiedział, że kiedy zeszli z góry, lidera zaczęto trakto- wać jak bohatera. Za to Peter czuł się tak, jakby to on zabił Treya. - Nie rozumiem. Dlaczego czuł się winny? Dlaczego po prostu nie po- wiedział wszystkim, co się stało? - Nigdy mi nie wyjaśnił, dlaczego zgodził się na wersję tamtych. Grant błagał go, żeby nic nikomu nie mówił, pewnie więc po części dlatego. Ale wydaje mi się, że Peter milczał, bo w głębi serca wierzył, że to on zabił tamtego chłopca. - Treya? Ten, który zginął, miał na imię Trey? - Tak. Po jakimś czasie, może nawet już wtedy, gdy dotarli z powrotem do Cody, to, co się naprawdę stało na zboczu, nie miało dla Petera znaczenia. Liczyło się tylko to, że doprowadził do śmierci chłopaka, Treya. Sprzeciwie- nie się liderowi już po wszystkim i tak niczego by nie zmieniło. O czym ona mówi? - Przez cały czas powtarzasz, że Peter zabił Treya. Jak to Peter go zabił? - Nie rozumiesz? Lider grupy miał rację. Gdyby mieli piętnaście mi- nut, które Peter zmarnował na kłótnię, cała grupa zdołałaby uciec przed po- żarem bez względu na to, którym szlakiem by poszli. Owszem, Peter nie mylił się co do pożaru. I dyskutując o tym, zmarnował czas, którego potrzebo- wali, żeby bezpiecznie dotrzeć na górę. Tamtego dnia Peter stracił wiarę. W sie- bie. We wszechświat. W prawdę. Odtąd nazywał ją „śmiertelną prawdą". - I wszystko potem - wszystkie zmiany w jego życiu - wynikało z po- czucia winy? - Wstydu. Żalu. Niepewności, co do Boga. Wybierz właściwą odpo- wiedź, przecież jesteś psychologiem. - A co się stało z liderem grupy? - Nigdy mi nie powiedział. Pewnie sam nie wiedział. Widzisz, dla Pete- ra to nie miało znaczenia. On nie winił innych. Obwiniał siebie. Lisa wstała i pociągnęła łańcuszek. Zapaliła się lampka obok niej. Jonas zmarszczył nos. Kto to był? Jeśli fakt, że Peter wiedział o incydencie z bidonem, stał się motywem zbrodni i lider grupy zabił Petera, aby go uciszyć, musiał to być ktoś zaangażowany w śledztwo w Buell na tyle, żeby móc je wykorzystać jako okazję do morderstwa. A co ze zbrodnią w operze? Kto to zrobił? Czy ofiara też miała coś wspólnego z tamtym przeklętym ogniem? - Lisa, to bardzo ważne. Myślę, że lider grupy mógł mieć związek ze śmiercią Petera. Domyślasz się, kto to mógł być? Spojrzała na mnie protekcjonalnie. - Ty naprawdę nic nie rozumiesz, Alanie. Peter mówił, że zrozumiesz, ale się mylił. To się skończyło. Nie widzisz? Ten ogień płonął już tylko w nim. Ocaliłam go przed płomieniami. Tamtej nocy w trumnie. Został oczyszczo ny. Wszystko inne stało się nieważne. Ogień nie zabił Petera. Ogień zgasł. Już tyle razy ukrywała przede mną, co wie, a czego nie, że nie miałem pewności, czy mogę jej teraz zaufać. Jeszcze raz spytałem o imię lidera gru- py. Kim była osoba, która groziła Peterowi po pożarze w Wyoming? Znów powiedziała, że nie wie. Zadałem jej to samo pytanie, tylko ina- czej. Przybrała zmęczony, pogardliwy ton. Nie wierzyła, że nie potrafię zro- zumieć, dlaczego nazwisko tamtej osoby nigdy nie miało znaczenia. Patrzyłem, jak wyciąga rękę, żeby wyplątać stopy Jonasa z poduszki. W tej kobiecie było coś, co zaczarowało mojego przyjaciela. Im bliżej ją poznawałem, tym trudniej było mi zrozumieć, co to było. Z awiedziony wstałem i ruszyłem do wyjścia. Wszystko, co kiedyś iskrzyło między mną i Lisa, znikło. Ona jednak jeszcze ze mną nie skończyła. - Dziś idę się z nimi zobaczyć - powiedziała. Stałem już w drzwiach. Odwróciłem się do niej. - Przepraszam, z kim idziesz się zobaczyć? - Z Georgem Paperem i z Peterem. - Z kim? - Słyszałem o George'u Paperze, ale nie mogłem sobie przy- pomnieć kiedy ani gdzie. - Peter nie był pierwszym, który zginął w teatrze Boulder. Wcześniej zmarł tam George Paper. I wciąż tam jest, ludzie ciągle go widzą. Ludzie, którzy potrafią patrzeć. Kiedy Peter chodził do teatru późno w nocy, też go widywał za kulisami albo na balkonie. Mówił, że George jest starym, bardzo kulturalnym i dumnym człowiekiem, ale twarz ma wykrzywioną bólem. Pe- ter uważał, że George go akceptował. Tak właśnie powiedział: „akcepto- wał". Błagałam kierownika teatru, żeby mi pozwolił spędzić z nimi trochę czasu. W teatrze nic się dziś nie dzieje, nie ma żadnych przedstawień, więc to dobry dzień. Dziś wieczorem będę miała okazję się z nimi zobaczyć. Z Georgem Paperem i z Peterem. Są teraz razem, już na zawsze. Mam tylko nadzieję, że twarz Petera jest spokojniejsza niż George'a. Przypomniałem sobie, że Sam Purdy opowiedział mi historię George'a Papera. To było dawno, gdy zaczął działać kinoteatr. Podobno operator się powiesił, ale okoliczności jego śmierci były podejrzane. Nigdy nie wyja- śniono, czy to było samobójstwo, czy wypadek. Straciłem cierpliwość. - Wierzysz w duchy? - spytałem, mrużąc oczy. Na jej twarzy malowało się rozbawienie. - W duchy? Nieeee. Nie bądź głupi. Ja tę noc spędzę z aniołami. - Nieźle - odparłem pokonany, szykując się do odwrotu. - Alan. Zatrzymałem się i odwróciłem. Spuściła wzrok i wpatrywała się w pod- łogę. - Jeśli chcesz znać prawdę, Peter zaczął się już ode mnie oddalać. Po winieneś o tym wiedzieć. Przed śmiercią nie było go tu dziewięćdziesiąt dwa dni. Teraz już przestałam liczyć. Zostawiłem w samochodzie pager. W czasie, kiedy byłem w kamiennym domku Lisy i rozmawiałem z nią o zdradzie i o świecie, którego nie ma, zo- stawiono mi trzy wiadomości. Wszystkie trzy numery w pamięci pagera na- leżały do Sama Purdy'ego. Już wcześniej chciałem do niego zadzwonić. Dużo się dziś wydarzyło, miałem mu wiele do powiedzenia. Znów zganiłem siebie za to, że wciąż jeszcze nie kupiłem telefonu samochodowego, i zatrzymałem się przy niewielkim sklepie u wylotu drogi Eldorado Canion. Kupiłem paczkę precli, a resztę z dolara wrzuciłem do brudnego automatu telefonicznego. Odebrał Sam. - Purdy - powiedział. - Chyba mam motyw, który warto sprawdzić. Przynajmniej jest od cze- go zacząć. - Wspaniale. Ja też mam nową teorię. - Wiesz, kto to zrobił? - Nie wiem, tylko się domyślam. To jedna z rzeczy, w których jestem najlepszy. - Ale to tylko przypuszczenia, tak? - Nie. To dedukcja. I się sprawdza. Lucy Tanner powiedziałaby, że skut- kuje. Gdzie ty, do diabła, jesteś? Przez cały dzień dzwoniłem na twój pager. - Jestem w sklepiku Dynomart w Eldorado Springs. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nic podobnego nie widziałem. Wygląda jak zaniedbane Se- ven-Eleven. Niezły, tylko precle mają czerstwe. - W takim razie dotrzesz do mnie za pięć minut. Do zobaczenia. - Jeśli będę miał po drodze same zielone światła i zignoruję ogranicze- nia prędkości. Sam odłożył słuchawkę. Wszedłem z powrotem do Dynomartu i kupi- łem butelkę lemoniady u sprzedawcy ubranego jak rowerzysta. Kiedy wsia- dałem do land cruisera, zauważyłem mały samochód Lisy na zakręcie drogi przy sklepie. Zawróciła na północ, w kierunku Boulder. Przez tylną szybę zauważyłem górę fotelika Jonasa. Pewnie jedzie na Spanish Hills, żeby zostawić małego w domu z Ad- rienne, zanim wybierze się na spotkanie z dwoma aniołami w teatrze. Cieszyłem się, że nie muszę jej towarzyszyć. Cieszyłem się też, że popiół po pożarze Petera wreszcie zaczyna się roz- wiewać, odsłaniając tajemnice, które przykrywał. R ano nie znałem jeszcze nikogo, kto miałby powód, żeby zabić Petera. Teraz miałem aż trzy osoby z motywem. Lidera grupy z Graystone. Ad- rienne, którą Peter zdradzał. I jego młodą kochankę, którą prawdopodobnie zamierzał porzucić. Mimo że kwestionowanie uczciwości Adrienne i doszukiwanie się po- wodu, dla którego mogłaby zabić męża nie było szczególnie przyjemne, wciąż uważałem dzień za owocny. Sam dopilnował, żeby mnie wpuszczono do jego biura. Siedział za biur- kiem w dżinsach, koszulce polo i, nie żartuję, w kowbojkach. Nie potrafiłem mu się nie przyglądać. Buty nie wyglądały na nowe, co znaczyło, że nie kupił ich wczoraj. Wyglądał jak Garth Brooks na sterydach. Chyba się domyślił, co chcę powiedzieć, bo mnie uprzedził. - Nie jestem na służbie. - Widzę - odparłem. Chciał mi natychmiast opowiedzieć o nowych odkryciach. - Martin Scott to zabójca z teatru w Denver. Jeśli w twoim profilu jest choć trochę prawdy, Martin Scott jest bez wątpienia facetem, którego szuka my. Rozmawiałem z jego szefem, rozmawiałem z jego jedynym przyjacie lem z laboratorium i rozmawiałem z kierownikiem sceny w teatrze Civic w Denver, gdzie Martin pracował jako ochotnik przy prawie każdej produk cji. Właśnie tak, przy prawie każdej cholernej produkcji. Miał bzika na punk cie teatru. Znał się na komputerach, miał dostęp do większej ilości spermy niż prostytutka - świeżej, nieprzetworzonej, przetworzonej, zamrożonej, sło wem: każdej. Kontrola w laboratorium jest dość dobra, ale kiedy już próbki zostaną policzone, umieszczone w zbiorniku i zamrożone, nikt właściwie nie sprawdza zapasów. Poza tym dzięki doskonałej znajomości programów mógł po prostu wprowadzić zmiany w rejestrze. A ten jego przyjaciel twierdzi, że Martina zafascynowała Miss Saigon. Facet nie zna wszystkich szczegółów, ale sądzi, że Martin miał ciężkie dzieciństwo. Wie, że był w rodzinie zastęp czej, ale nie wie jak długo ani kiedy. Z tego, co pamięta, Martin dorastał w Delaware. Muszę zadzwonić do tamtejszej opieki społecznej i sprawdzać, czy uda im się coś znaleźć. Jedno załatwione, zostały jeszcze dwa. Niestety, ta sprawa, którą udało nam się rozwiązać, wcale nie znajduje się na czele listy morderstw. Opowiedz mi teraz o motywie. Streściłem mu wszystko, czego się dowiedziałem od Lisy o pożarze Pe- tera. Teraz wystarczyło zadzwonić do Graystone, żeby ustalić nazwisko trze- ciego opiekuna, który kłócił się z Peterem, zanim poprowadził trójkę - mię- dzy innymi Granta Arnolda i Treya Crandalla - prosto w ogień. Sądząc po minie Sama, spodziewał się czegoś lepszego. - To interesująca historia, ale gdzie motyw? Dlaczego facet nagle za- czyna zabijać ludzi po tylu latach? I co z pozostałymi dzieciakami, które były na wyprawie? Jeden z dwóch chłopców, którzy znaleźli się w pożarze, przeżył. Czterech, których Peter zabrał na przełęcz, także przeżyło. Czy oni nie mogli być świadkami? - Nie wiem. Może? Ale raczej nie sądzę. Pamiętaj, że według Lisy opie- kunowie spierali się z dala od reszty. Dzieciaki poznały tylko rezultat dysku- sji, to znaczy pozwolono im wybierać, którędy chcą iść. Poza tym Grant podobno powiedział Peterowi, że ten drugi chłopak, który znalazł się w pło- nącym lesie, być może wcale nie widział, jak lider grupy każe Treyowi zejść po bidon. Dlatego lider nie musiał się martwić innymi. Oni niczego nie sły- szeli ani nie byli świadkami tego, co się stało na stoku. - Przykro mi, ale ta teoria kuleje. Choć z drugiej strony przynajmniej masz jakiś motyw, a to więcej niż ja. Nie powinno być kłopotów ze sprawdzeniem, kim była trzecia osoba. Skontaktuję się z ludźmi z Graystone i zobaczę... Zapiszczał mój pager. Sam zaczekał, aż sprawdzę numer na wyświetla- czu. Był to domowy telefon Adrienne. Podszedłem do biurka i zadzwoniłem do niej. - To ja, co się stało? - Cześć, wiesz może, gdzie jest Lisa? Wróciłam do domu trochę póź- niej. Zostawiła mi wiadomość, że nie mogła na mnie dłużej czekać i że za- biera Jonasa, żeby się zobaczył z tatą. Udało ci sieją dziś znaleźć? Odbiło jej czy co? Proszę, tylko mi nie mów, że zabrała mojego syna wieczorem na cmentarz. Westchnąłem. - Chyba wiem, gdzie są, Ren. Pojadę tam, zabiorę go i przywiozę do domu. Jestem pewien, że nic mu nie jest. - Pojechali na cmentarz? - Nie. Pewnie są w teatrze Boulder. Lisa wspominała, że chce tam dziś iść, żeby odnaleźć Petera... No wiesz, w sensie metafizycznym. - Masz na myśli duchy? - Lisie bardziej odpowiadałoby, gdybyś powiedziała „anioły". - O Boże. - Przywiozę go stamtąd, dobrze? Jestem bliżej centrum niż ty. Wezmę fotelik z samochodu Lisy. Przez chwilę milczała, zastanawiając się nad moją propozycją. - Zadzwoń do mnie, jak tylko tam dotrzesz, dobra? - Jasne. - Odłożyłem słuchawkę. Sama zaciekawiła moja rozmowa z Adrienne. - Wygląda na to, że muszę jechać do centrum, do teatru, i ocalić dziec ko Adrienne i Petera przed duchem George'a Papera. Chcesz ze mnąjechać? Możemy rozmawiać po drodze. K u memu zdziwieniu Sam chętnie się zgodził, żeby mi towarzyszyć. W sa- mochodzie sprawiał wrażenie nieobecnego. Cokolwiek mu dolegało, było zaraźliwe. Poczułem, że żołądek zawiązał mi się na supeł. - A co Dale sądzi na temat teorii, że to Martin Scott jest mordercą z Buell? - Nie wiem. Już ci mówiłem, wzięła dziś wolny dzień. Nie ma pośpie- chu, pogadam z nią jutro. To ma swoje plusy, kiedy podejrzany jest trupem. Raczej nikogo już nie zaatakuje. Zbliżaliśmy się do centrum. Góry wyglądały jak poszarpane cienie na tle nieba oświetlonego zachodzącym słońcem. Wydawało się, że szczyty są tak blisko, że mógłbym ich dosięgnąć. - Kto jest z dzieckiem? - spytał Sam. - Lisa. Niania Jonasa. Poznałeś ją już. To ona opowiedziała mi o tym, co Peter mówił o wydarzeniach w Wyoming. No wiesz, o pożarze. - Aha. Ta blondynka. Została teraz królową plotek. Uwielbiam plotki. Jesteś pewien, że pojechała do teatru? - Nie, tak mi się wydaje. Jeszcze godzinę temu była z dzieckiem. Poza tym zostawiła Adrienne wiadomość, że wybiera się z nim do teatru. - Zachowywała się normalnie, kiedy ją widziałeś? Kiedy to było? Dlaczego Sam pytał, czy Lisa zachowywała się normalnie? - Tak, nic jej nie było. Kiedy dzwoniłem do ciebie z Eldorado Springs, przejeżdżała obok. Dlaczego pytasz? O co chodzi? - Nic, prowadź. Kiedy zatrzymaliśmy się na światłach, Sam przez telefon rozmawiał z centralą. Sprawdzał, czy nie było do niego wiadomości. Po trzydziestu sekundach otrzymał odpowiedź. - Nic nie ma. Rozłączył się. Wydawało mi się, że słyszę, jak wzdycha. Niepotrzebna była wiedza psychologa, żeby się zorientować, że coś go gnębi. Nie wiedziałem tylko co. - Sam, martwisz się o Lisę i dziecko? - Jestem pewien, że nic im nie jest. - Starał się, żeby jego słowa za- brzmiały przekonująco, co od razu mnie zaniepokoiło. - Ale lepiej przy- spiesz trochę. Nie martw się policją, wiesz, że nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni. Dotknął buta z zewnątrz i lekko przycisnął. - Masz broń, Sam? - Aha. - Gdzie? W bucie? Roześmiał się. F rontowe wejście do teatru było zamknięte, ale drzwi obok kas zastaliśmy otwarte. Sam popędzał mnie, jakby nawet przez myśl mu nie przeszło, że wchodząc do środka, łamiemy jakieś prawo. Kasa łączyła się z kuluarami. Przez szklane drzwi do wnętrza sączyło się światło z Czternastej ulicy, rzu- cając wątłe cienie na zagracony bar. W tle słychać było szum lad chłodni- czych. Ostry zapach starego oleju z prażonej kukurydzy i masła mieszał się z wonią wczorajszego piwa. Nasłuchiwałem głosu Lisy, a ściślej mówiąc, Jonasa. Ale prócz upor- czywego buczenia nie słyszałem nic - żadnych głosów. Ani Petera, ani Geo- rge'a Papera. Sam na razie zapomniał o zmartwieniach i szedł, stukając ci- cho obcasami. Pomimo sporej wagi potrafił stąpać lekko, kiedy wymagały tego okoliczności. Cieszyłem się, że przyjechał ze mną. Dołączyłem do niego, gdy zatrzymał się pod balkonem na widowni. Przygaszone lampy tworzyły nastrojową atmosferę. Stożkowate klosze rzucały trójkąty światła na ściany. Na scenie było ciemno - żadnych świateł rampy, żadnych reflektorów. Żadnych ciał. Pomyślałem „żadnych ciał" odruchowo. Sprawdzałem uważnie każdą scenę, która znalazła się w zasięgu mojego wzroku. Sam wzruszył ramionami, rozglądając się po pustej widowni, i ruszył w dół. Nagle bez powodu poczułem strach. Serce podeszło mi do gardła. Jak to dobrze, że Sam wziął broń. Jego zachowanie zaniepokoiło mnie i teraz wolałem trzymać się blisko niego. - Sprawdzę scenę, a ty rozejrzyj się na balkonie - wyszeptał, jakby po- trafił czytać w moich myślach. - Szukamy Lisy i dziecka, tak? Może zatrzymali się gdzieś po drodze na kolację. - Sprawdź na górze, dobrze? Przytaknąłem z udawaną nonszalancją, wsunąłem dłonie w kieszenie i ru- szyłem w górę pokrytymi wykładziną schodami. Z dołu dobiegało stukanie butów Sama o parkiet do tańca tuż przy scenie. Przystanąłem na szczycie schodów i widziałem, jak znika za kulisą po lewej stronie. Usłyszałem wy- raźny odgłos drapania. Próbowałem się zorientować, skąd dochodzi. Nie wiedziałem. To pewnie Sam hałasuje, pomyślałem głównie dlatego, że inne wytłumaczenia za bardzo mnie przerażały. Sprawdzenie balkonu nie było trudne. Puste siedzenia tonęły w mroku, nikt nie krył się też między rzędami. Jedne z dwojga drzwi na górze zostały otwarte. Prowadziły do kabiny projekcyjnej. Pomieszczenie było zagracone, najwyraźniej przerobiono je na schowek. W innych okolicznościach praw- dopodobnie kusiłoby mnie, żeby się zatrzymać i obejrzeć projektory, które wciąż tu stały. Jeden wyglądał na tak wiekowy, że mógł się nim posługiwać sam George Paper. Inny przypominał nowoczesną maszynerię, za pomocą której można by było wyświetlać ponad widownią hologramy. Lisy tu nie było. Ani Jonasa. Drugie drzwi w tylnej części balkonu prowadziły do rzędu pokoi bez okien. Były rozmieszczone wzdłuż korytarza w kształcie litery L. Powietrze w tej części teatru wydawało się nieświeże. W maleńkiej łazience brudnawa woda wypełniała toaletę i niewielki zlew. Kilka starych mebli pokrywał kurz. Drzwi szafy zaskrzypiały, kiedy je otwierałem. Nie wiedziałem, dlaczego wewnątrz znajdował się tylko zielony płócienny worek żeglarski, a w nim kilkanaście metalowych kijów do softballu. Kije były używane. Wziąłem jeden i zawróciłem, aby dołączyć do Sama na scenie. W tamtej chwili bardziej zajmowała mnie wędrówka po starym, strasz- nym teatrze w towarzystwie George'a Papera i Petera niż szukanie Lisy i Jo- nasa. Uznałem po prostu, że nie ma ich w teatrze. Siedzą pewnie w lodziarni Haagen-Daaz, gdzie Jonas próbuje pomalować sobie buzię porcją podwój- nych czekoladowych lodów. Kiedy zbliżałem się do sceny, gdzieś w głębi teatru trzasnęły drzwi. Za- brakło mi tchu. - Sam! - zawołałem teatralnym szeptem. Nikt mi nie odpowiedział. Z miejsca, gdzie stałem, nie mogłem zajrzeć za kulisy, ale scena była pusta i na widowni lakże nikogo nie widziałem. Sam mógł być za kulisami albo w jednej z niezliczony^ h j .derób pod sceną. - Sam - powtórzyłem. - Ćśś - odpowiedział mi jakiś /niecierpliwiony głos. Wydawało mi się, że dochodzi z prawej strony sceny zza kurtyny. Na palcach wspiąłem się po schodach na scenę. - Lisa? - spytałem. - Ćśś. Oni tu są. Chrzanię to, pomyślałem, mam już dość. - Gdzie jest Jonas? Gdzie dziecko? Adrienne prosiła, żebym go zabrał do domu. Teraz już ją widziałem. Stała na wąskiej platformie jakieś trzy metry nad sceną. Pewnie była to galeria techniczna, taka jak w Buell. Liny kontro- lujące sztankiety były umocowane do ściany za nią. - Gdzie jest Jonas, Liso? - Mówiłem oschle i z lekkim wyrzutem. Mu siałem ściągnąć ją z anielskich wyżyn. - Adrienne prosiła, żebym przywiózł go do domu. Nawet na mnie nie spojrzała. - George Paper zginął właśnie tutaj. Tu zawisł. Wiedziałeś o tym? Może go spotkam, jeśli tu zostanę. Myślisz, że przyjdzie się ze mną zobaczyć? - Gdzie jest Jonas? Do diabła! Gdzie jest Sam? - Szuka taty. Myślę, że Peter przyjdzie do Jonasa pierwszy. To ma sens. Ja zaczekam na George'a, a Jonas na swojego tatusia. - Lisa, widziałaś dużego faceta w kowbojkach? Był tu kilka minut temu? - George jest stary i ma siwe włosy. Nie jest szczęśliwy. Zaczęło mnie to denerwować. - Lisa, spójrz na mnie - powiedziałem ostro. Posłuchała. - Gdzie jest dziecko? Adrienne prosiła, żebym przywiózł Jonasa do domu. W tej samej chwili poczułem i usłyszałem głębokie dudnienie docho- dzące spod sceny. Kilka sekund później rozległo się raz jeszcze. Naznaczone bliznami deski sceny wibrowały od uderzeń. Chciałem jak najprędzej odszu- kać Jonasa i Sama. Zmęczyła mnie farsa z Lisa. Pobiegłem w stronę scho- dów prowadzących w dół, do garderób. Włączników światła nie było tam, gdzie spodziewałem iię j znaleźć. Nie miałem ani latarki, ani zapalniczki, musiałem wic pizeszukać gardero- by po omacku. Dudnienie powtarzało się z niesłabnącą siłą po dziesięć, piętnaście se- kund. Każdy kolejny wstrząs odbijał się echem Idąc w stronę dźwięku labiryntem wąskich korytarzy, kopnąłem coś, co odskoczyło ode mnie, uderzając w cianę. Pomacałem czubkiem buta. Chcia- łem się upewnić, czy to coś nie było aby żywe i nie zamierzało mnie ugryźć. Schyliłem się i podniosłem przedmiot Radiotelefon Sama został zmiażdżny. Celowo. Nie mógł tego zrobić Sam. Ani Lisa, która została na górze za kulisami. Właśnie myślałem, że Lisa na pewno nalegałaby, żebym z grona podej- rzanych wykluczył także Petera i George'a Papera, kiedy usłyszałem nad sobą miękkie kroki. Ktoś szedł po scenie z prawej strony na lewą. Zbliżał się do Lisy. Sam? Skręciłem i poczułem, jak ściany zadrżały od kolejnego uderzenia. - Sam?!-zawołałem. Dudnienie ustało, a zamiast niego dobiegło mnie wyraźne stukanie. Macając ścianę, próbowałem znaleźć drzwi. W końcu znalazłem je otwarte. Wszedłem do małego przedpokoju i natrafiłem na zamknięte drzwi. Otworzy- łem je ostrożnie i wszedłem do pomieszczenia, które okazało się kotłownią. W ciągu kilku sekund zlokalizowałem Sama, którego ktoś uwięził w pustym pojemniku na węgiel, wsuwając zwykłą metalową szpilę w skobel. Ciemności przeszył przenikliwy krzyk. Dochodził z góry, ze sceny. - Nic ci nie jest? - spytałem zaniepokojony. - Muszę wracać na scenę. Wiesz, kto ci to zrobił? W odpowiedzi zabełkotał. Miał zakneblowane usta. Macając w ciemno- ści, natrafiłem na taśmę i zdarłem ją z jego twarzy. - Auu. Moja głowa. Idź - powiedział. - Nie mogę się skoncentrować. Nie mam broni. - Wrócę tu. Nie wiesz, kto to był? Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię. Wcisnął mi w dłoń swoją od- znakę. - Perfumy. Czułem... zapach perfum. Z kijem softballowym w dłoni, odtwarzając w myśli układ korytarzy, pobiegłem z powrotem na górę. Sam właśnie dodał dwa brakujące elementy układanki. P rzemknąłem przez gąszcz garderób i korytarzy. Z każdym krokiem wzrastała moja pewność. Wiedziałem już, kogo zastanę na górze. Sam poczuł zapach perfum. Sam dał mi odznakę. Obsada sztuki została ustalona. Kiedy dotaiłem do szczytu schodów, zobaczyłem, że wszyscy aktorzy zajęli już swoje miejsca. Zwrócona plecami do mnie pośrodku sceny stała Dale Hunter. Zaledwie kilkanaście centymetrów od miejsca, w którym Peter został zakłuty. Na dru- gim końcu sceny Lisa nadal tkwiła w górze, ale zaczęła się wspinać po ścia- nie, pomagając sobie linami i podpierając się na knagach. Uznałem, że szu- ka miejsca, skąd mogłaby lepiej widzieć George'a Papera. Zauważyła, że wchodzę za kulisy po przeciwnej stronie sceny. Nie znalazłem Jonasa. Proszę, niech nic mu nie będzie, modliłem się cicho. Proszę. Na lewo ode mnie, na tle okien wychodzących na Czternastą ulicę do- strzegłem sylwetkę Adrienne. Tak, jak podejrzewałem, przyjechała zabrać dziecko z rąk wierzącej w duchy opiekunki. Lisa, Adrienne, Dale. Każda z nich mogła mieć motyw, żeby zabić Petera. Pomyślałem o pogoni za betoniarką kanionem Clear Creek i uznałem, że tylko jedna z nich mogła umknąć policji. Tylko jedna wiedziała, jak naśladować morderstwo Lonniego Aaronsa. Tylko jedna mogła zabić mojego przyjaciela. Wskazówki Sama były jasne. Odznaka. Policja. Perfumy. Kobieta. Perfumy i odznaka. Policjantka. Dale. Choć miała broń - swoją i prawdopodobnie też Sama - nie chciała za- strzelić Lisy. Bała się analiz balistycznych i aresztowania. Adrienne była za daleko, żeby Dale mogła mieć całkowitą pewność, że jątrafi. Gdyby spudło- wała, Adrienne w ciągu trzech sekund mogła zniknąć za drzwiami. Jednak gdyby Dale odkryła, że stoję za nią z kijem baseballowym, jej niechęć do skorzystania z broni szybko by się ulotniła. Bez słowa wstępu, bez uwertury Dale odwróciła się w stronę widowni i kazała Adrienne wejść na scenę. - Chodź tu, to nie skrzywdzę twego dziecka. Stojąc za Dale, bardzo powoli pokręciłem głową i bezgłośnie wypowie- działem „nie". Odległość była jedyną ochroną Adrienne. Lisa przerwała wspinaczkę. Rękami trzymała się lin, a stopy oparła na knagach, do których zamocowane były sznury sztankietów. Zamarła w bez- ruchu. Nie widziała Adrienne, więc myślała, że Dale mówi do niej. Przyglądając się, jak wisi na ścianie, wpadłem na pewien pomysł. Spoj- rzałem w górę, nad scenę, i zobaczyłem dziesiątki długich, ciężkich, metalo- wych rur biegnących poziomo w ciemnościach. Z tego, co mówił Charley Chandler, wiedziałem, że każda taka rura waży setki kilogramów. Każdą podtrzymywała jedna stalowa lina przymocowana do jednej z knag pod sto- pami Lisy. Na tych rurach zawieszano zwykle dekoracje, dziś jednak wszystkie były puste. Dale skupiła całą uwagę na Adrienne. - No chodź! - zawołała. - Zaufaj mi. Nie skrzywdzę twego dziecka. Jeszcze raz w milczeniu pomodliłem się, aby Jonas był jak najdalej stąd, po czym gestami zacząłem wyjaśniać Lisie, co ma zrobić. Poruszyłem usta- mi, bezgłośnie wymawiając: „Zwolnij knagi", i ruszyłem czubkiem prawe- go buta w powietrzu, żeby pokazać, jej, jak ma to zrobić. Spojrzała na mnie zdziwiona. Powtórzyłem lekkie kopnięcie. Spojrzała w dół, z powrotem na mnie i w końcu w górę. Podniosła stopę. Modliłem się w myślach, aby trafiła. Bez trudu kopnęła żelazną knagę. Dźwięk spadającego sztankietu przypomniał mi salwy fajerwerków w dzień czwartego lipca - ostry, przenikliwy świst metalowej rury, z coraz większą prędkością przeszywającej powietrze, i stalowej liny, której nie 01"! powstrzymywała przeciwwaga. Dźwięk dobiegał zewsząd, nie tylko znad sceny. Dale rozejrzała się wokół, ale nie spojrzała w górę, na spadającą rurę. Sztankiet spadł na scenę zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od lewego ramienia Dale. Drewniany podest zadrżał od potężnego uderzenia. Dale pod- niosła broń do strzału w chwili, gdy Lisa zwolniła kolejną knagę. Znów świst przeciął powietrze. Dale spojrzała w górę i odskoczyła w lewo, na oślep wystrzeliła i raz jeszcze skoczyła w lewo, potem w prawo, aż w końcu przypadła do desek, nie wiedząc, gdzie spadnie następna rura. Lisa zwalniała knagę za knagą. I wtedy rozległ się krzyk Jonasa. W chwili, gdy czwarty albo piąty sztan- kiet spadał na scenę, chłopiec pojawił się za kurtyną przy platformie. Stał samodzielnie, oczy miał jeszcze zaspane, ale szeroko otwarte i jasne jak tar- cze dwóch zegarków. Dale przetoczyła się na bok, gotowa strzelić do Lisy. Na widok dziecka Adrienne krzyknęła. Lisa zeskoczyła na platformę i szybko zwolniła jeszcze jedną knagę. I jeszcze jedną, jeszcze jedną i jeszcze. Jonas wybrał ten właśnie moment, żeby po raz pierwszy w życiu przejść więcej niż kroczek czy dwa. Oczy utkwił w jakimś punkcie pośrodku sceny. Małe stopki poniosły go w tym kierunku przyciągane niczym magnes. Adrienne rzuciła się biegiem w stronę sceny. Wyskoczyłem z ukrycia. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się w zwol- nionym tempie. Świst spadających rur wydawał się przytłumiony. Grzmoty nie były już tak ogłuszające. Strzały brzmiały jak kapiszony. Wrzasnąłem do Lisy, żeby przestała zwalniać knagi, ale stała plecami do mnie, więc nie widziała, że Jonas znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeden ze sztankietów spadł pół metra za chłopcem, drugi metr przed nim. Malec szedł, chwiejąc się jak pijany. Wyciągnął ręce do przodu. Dale spostrzegła go w końcu kątem oka. To na moment odwróciło jej uwagę od dziwacznego tańca uników. Chciała złapać chłopca - uratować go czy wziąć jako zakładnika, tego się nigdy nie dowiem - i w chwili, gdy sięgnęła ku niemu, jej wyciągnięte ramiona przygniotła spadająca rura. Ciężki żelazny sztankiet minął twarz Jonasa zaledwie o kilka centymetrów. Rzuciłem się ku niemu i nakryłem go ciałem, kiedy ostatnia z dwóch rur spadała na scenę. Obok mnie Dale wiła się z bólu. Świst umilkł. Grzmoty umilkły. Lisa odwróciła się ku scenie i z entuzjazmem w głosie oznajmiła: - George Paper pokazał mi, jak to zrobić. Jonas nawet nie zapłakał. Wysunął się spode mnie, wstał dumnie, przeszedł jeszcze dwa kroki na środek sceny i wskazał coś. - Ta - powiedział. D woje rannych policjantów. Dwie karetki w drodze. Postanowiłem zaczekać na lekarzy w ciemnej kotłowni razem z Samem. Adrienne zabrała Jonasa. Lisa nie bała się broni. Obiecała trzymać pistolet wycelowany w Dale Hunter, której jęki wypełniały teatr niczym toksyczne opary. Kotłownia była ciasna i panowały tam egipskie ciemności. Sam wysłuchał mojej opowieści o tym, co się wydarzyło na górze. Kilka razy próbował coś powiedzieć, aż w końcu umilkł. - Wiedziałeś, prawda? - spytałem. Usłyszałem, jak przesuwa się wewnątrz ciasnego pojemnika na węgiel. - Przypuszczałem, że to ktoś z policji, ale wolałbym się mylić. Cholera, to musiał być policjant. Komu innemu udałoby się wydostać z kanionu po wypadku betoniarki? Gliniarz mógł po prostu zostawić wóz, zamachać od- znaką i poprosić kogoś o podwiezienie do Golden, jeszcze zanim na miejsce dotarła straż pożarna. Każdego poza Niewidzialnym Człowiekiem zauważo- no by przecież. - Tak też myślałem. Policjant mógł się stamtąd wydostać o wiele ła- twiej niż ktoś inny. - Głupio mi się do tego przyznawać, ale od tamtej pory obawiałem się, że to może być Lucy. Śledziłem ją przez tydzień. Kiedy dziś powiedziałeś mi o motywie, bałem się, że zastaniemy ją tutaj. Wiekiem by pasowała. - To dlatego byłeś taki spięty po drodze? - Nie. Właśnie po drodze przestałem się martwić o Lucy. Kiedy powie- działeś o Lisie i dziecku, przypomniałem sobie śniadanie, które zjedliśmy we czwórkę w Central City. Na pewno pamiętasz - Dale, Lauren, ty i ja? Boże, przecież gęba ci się wtedy nie zamykała. Wspomniałeś o Lisie. Dale naprawdę to zaciekawiło. Pamiętasz? O Boże, tak. Po moim pierwszym spotkaniu z Grantem Lauren spytała, czy tak, jak Lisa uważam, że nie można mu ufać. - Myślisz, że to ja wystawiłem Lisę? - Owszem. Po tym, jak wystawiłeś Granta. Założę się, że Dale nie miała pojęcia, że Grant jest w Kolorado, dopóki o tym nie wspomniałeś. Kilka dni później go zamordowała. Przykro mi Alan, przecież nie mogłeś wiedzieć. Moja nieświadomość i głupota przeraziły mnie. - Teraz to jasne, że za wszystkim stała Dale. To przecież ona znalazła ciało Martina Scotta w Denver. Chciała śmierci Petera, odkąd odkryła, że miesz ka w Kolorado. Do cholery, miała przecież dostać pracę u ojca tego dzieciaka, który zginął w Wyoming. Skorzystała z okazji. Pożyczyła sobie zapas spermy od Martina. Śledziła Petera, zaczekała, aż będzie sam w teatrze... Usłyszeliśmy syreny. - Alan? - Tak? - Jeśli Lucy dowie się kiedyś, że ją podejrzewałem, chyba będę musiał zabić tego, kto jej o tym powiedział. - Umiem dochować tajemnicy, Sam. - Nareszcie zrozumiałem jeszcze jedną rzecz. - Co takiego? - Już wiem, dlaczego Dale przystawiała się do mnie, jakbym był pie- przonym Bradem Pittem. L auren wiedziała, że tej nocy nie mógłbym liczyć na spokojny sen. Ułożyła się obok mnie naga, próbując znaleźć wygodną pozycję. Nie mogła się wygodnie do mnie przytulić, nie opierając o mnie piersi. Kiedy przestała się wiercić, postanowiła porozmawiać ze mną o tym, co mnie gnębiło. - Jak się czuje Sam? - To tylko wstrząs mózgu. Raczej nic mu nie będzie. Zatrzymają go w szpitalu do jutra. Rozmawiałem z Sherry, wydawała się w miarę spokoj- na, biorąc pod uwagę piekło, jakie przeszła. - Myślisz, że Sam spał z tą policjantką z Denver? - Wiem tylko, że go kusiło. Nic poza tym. Sam jest cyniczny. Od po- czątku podejrzewał, że Dale próbuje go uwieść tylko po to, żeby mieć kon- trolę nad jego śledztwem. Nie sądzę, żebym kiedyś dowiedział się więcej. - A co z Dale? - Przewieziono ją do szpitala więziennego w Denver General. Decydu- ją się teraz, jakie zarzuty jej postawić. Nie zostawili jej w miejskim szpitalu, bo tam, ich zdaniem, Adrienne mogłaby jej wydrapać oczy. Ręce Dale są w strasznym stanie. Wiele złamań, pogruchotane kości. Przypominała szma- cianą lalkę, kiedy kładli ją na nosze. Rehabilitacja będzie długa. - Może nawet dłuższa niż odsiadka. Oprócz zeznań Lisy, z których duża część w ogóle nie trafi do sądu, nie ma wielu dowodów obciążających Dale. Nawet to, co się wydarzyło w teatrze, można potraktować jako próbę samo- obrony. A Sam podobno nie widział, kto go uderzył. - Wiem i cieszę się, że to problem policji. - Dlaczego to zrobiła, jak sądzisz? Dlaczego po tylu latach zabiła Petera? Odwróciłem się twarzą do Lauren. - Dale zaczęła się obawiać przeszłości. Tamto wydarzenie w górach było jak nowotwór. Gdyby usunęła go kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze się nie rozrósł, nie wiem, jak bardzo prawda by jąbolała. Zamiast tego ukryła wszyst ko, żyła z tym, zaprzeczała wszystkiemu. Gdyby teraz, kiedy starała się o nowe stanowisko, Peter albo Grant postanowili opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, nawet gdyby nie mogli niczego udowodnić... Rak stał się tak wielki, że mógł zniszczyć jej karierę. Mordując ich, zabijała swoją prze szłość. Z psychologicznego punktu widzenia motyw jest wspaniały. Z praw nego wydaje się dziwaczny i prawdopodobnie trudno będzie go obronić w są dzie. Elliot na pewno ma twardy orzech do zgryzienia. Przeczesała palcami włosy na mojej piersi i przesunęła dłoń w dół brzu- cha. - A ty? Na czym polega twój problem? - Są trzy. Adrienne, Jonas i Lisa. - Aha. - Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy Jonas zaczął dziś chodzić. Wy- brał sobie niezły moment na pierwszy spacer. - Myślisz, że szukał Petera? - Wcześniej powiedziałem Lauren, że idąc po scenie, Jonas wołał „Ta". - Znasz mnie, jestem urodzonym sceptykiem. Ale nawet ja nie potrafię tego wykluczyć. Lisa twierdzi, że obaj tam byli, George Paper i Peter. Wi- działa ich. Mówi, że właśnie oni, dwaj aniołowie, ocalili nam życie. Palce Lauren zatrzymały się na delikatnych włoskach łonowych. Czu- łem rosnące podniecenie. - Co powiesz Adrienne? Mam na myśli Petera i Lisę? - Jeszcze nie wiem. Myślę, że wiedziała o nich już od jakiegoś czasu. Z tego, co mówiły Adrienne i Lisa, wygląda na to, że Peter chciał jednak ocalić małżeństwo. Jeśli Adrienne zechce poznać jakieś szczegóły, to ty po- winnaś z nią porozmawiać. Wykorzystała swoją przewagę, chwyciła kosmyk włosów i pociągnęła. Podziękowania Dla cyników, którzy narzekają, że w wydawnictwach nie ma już praw- dziwych dżentelmenów, i dla pisarzy, którzy jęczą, że nie ma już takich re- daktorów jak dawniej, Al Silverman stanowi dowód na to, że jest odwrotnie. Zwykła wdzięczność za jego rady i przyjaźń to za mało. Chciałbym też zaśpiewać pieśń pochwalną na cześć innych pracowni- ków Penguina, zwłaszcza Michaeli Hamilton, redaktorki z Signetu. Elaine Koster, Barbara Grossman, Carolyn Carlson i Joe Pittman zasłużyli sobie na dozgonną wdzięczność i szacunek, podobnie jak Matthew Bradley, który potrafi uszyć wspaniały patchwork ze skrawków materiałów, jakie uda mu się znaleźć. Dziękuję także Jory Des Jardins oraz Trilce Arroyo za wskazów- ki. Nieocenioną pomoc otrzymałem nie tylko w Nowum Jorku. Stephen Adams, John Graham, Tom Faure, Terry Schlenker i Virginia Lucy dokształ- cali mnie z zakresu egzekucji prawa i medycyny sądowej, doktorzy Stan Galansky, Terry Lapid i Robert Greer byli moimi przewodnikami po medy- cynie, a Rodney Smith, Curt Hancock i Jane Dettinger zdradzili mi tajniki teatru. Jonathan Jackson opowiadał mi o stolarstwie, John Olson przepro- wadził przez Washakie, a Tom Schantz oprócz wielu innych rzeczy pokazał mi magię kanionów i opowiedział o niewidzialnych ludziach. Jeśli popełni- łem jakieś błędy, to wyłącznie moja wina. Tak jak to zwykle bywa, inspiracją była dla mnie rodzina. Tym razem szczególne podziękowania składam siostrzeńcowi Jessemu White'owi, sio- strzenicy Teal Purrington i mojej siostrze Elisabeth White, która była pierw- szą słuchaczką moich opowieści. Jak zwykle to miłość sprawia, że wszystko staje się możliwe. Dziękuję całej mojej rodzinie, zwłaszcza Alexandrowi i Rosę oraz mamie, Sarze Kel- las, za nieustanne wsparcie. Jestem szczęściarzem, bo wiele wymienionych wyżej osób zaliczam do grona przyjaciół. Trudno byłoby mi przecenić pomoc zaprzyjaźnionych ze mną wspaniałych pisarzy - Harry'ego MacLeana i Marka Grahama - wspa- niałej Elyse Morgan i małżeństwa, które dało mi klucz do pierwszych drzwi, Patrycji i Jeffreya Limericków. Dziękuję wszystkim. ^