13156

Szczegóły
Tytuł 13156
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13156 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13156 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13156 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ze zbioru : POBYT NA ZIEMI 1 (residencia en la tierra 1,1993) MADRYGAL ZIMĄ PISANY Po morza głębokiego dnie, przez noc o długich krawędziach jak koń puszczony w galop pędzi twe spokojne, spokojne imię. Za swymi plecami umieść mnie i chroń, ukaż mi się w lusterku nad liściem samotnym i nocnym, co z mroku za tobą wyrasta. Kwiecie światła błogiego w spełnieniu, usta przynaglaj w pocałunkach, usta gwałtowne od ciągłych rozstań, usta odważne i delikatne. Tymczasem teraz na długość długości, od zapomnienia do zapomnienia, ze mną mieszkają szyny, deszczu krzyk : to zabezpieczna noc i najciemniejsza. Spowiń mnie w tkaninę zmierzchu, gdy ten pod wieczór pracowicie kostium swój szyje, a w niebie pulsuje wichrami napęczniała gwiazda. Zbliż mi nieobecność swoją aż do dna, całym ciężarem, oczy zasłaniając, niech mnie przeniknie istnienie twoje, jako że serce mam już zdruzgotane. [Zofia Szleyen] NOCNE REKOLEKCJE Pokonałem anioła snu, posępną alegorię: rósł nacisk jego rządów, już nadciąga jego gęsty krok w otoczeniu ślimaków i cygar. Wiatr buszujący w miesiącach, gwizd pociągu, kroki gorączki w poprzek łóżka, niejasne dzwonienie cienia, co spada niby łachman w głąb nieskończonego, powtarzanie oddaleń, wino o barwach zmąconych i w kłębach kurzu krok ryczących krów. Czasem zanurza się w piersi jego czarny kosz, płaszcz jego władzy dźwigam na zranionych barkach i jego słony tłum, rozstępujące się wojska biegną i przewracają rzeczy należne niebu: to on galopuje w oddechu, krok jego jest pocałunkiem, to on saletrą wytrwale okrywa powieki, pełen istotnej siły i uroczystych zamiarów do gotowego wchodzi jak prawowity pan, jego bezgłośna substancja znienacka przystraja, a profetyczny pokarm szerzy się z uporem. Często potrafię rozpoznać jego wojowników, pokoje przeżarte powietrzem jego rozległości, pragnienie przestrzeni jest w nim tak namiętne, że sięga mi do serca, aby jej tam szukać. To on jest posiadaczem nieosiągalnych równin, on tańczy z postaciami tragedii i codzienności, po nocach przeżera mi skórę jego powietrzny kwas, słucham, jak w moim wnętrzu dygoce jego instrument. Poznaję sny dawnych druhów i ukochanych kobiet i pod chłostą tych snów upadam wyczerpany, ich tkaninę kobierców depczę pośród ciszy, ich światło kwitnących maków gryzę do szaleństwa. Trupy uśpione, które niejeden raz tańczą uczepione wagi mojego serca, przez ileż mrocznych miast biegniemy razem. Mój szary rumak snu już olbrzymieje i wśród postarzałych szulerów przez rumowiska spustoszonych schodów, przez łóżka śpiących nago dziewcząt, wśród piłkarzy przechodzimy opasani wiatrem i oto spadają nam w usta miękkie owoce nieba, ptaki i dzwony klasztorne, i komety, a kto się karmił dreszczem i czystą geografią, ten być może nas ujrzał, jak iskrząc się przemijamy. Towarzysze z głową wspartą o beczułki na zdruzgotanym okręcie uciekinierów, dalecy, przyjaciele bez łez, kobiety o twarzach okrutnych; nadeszła północ i oto gong śmierci uderza wokół mnie jak morze. Jest w ustach smak i sól uśpienia. Wierna jak potępienie, do każdego z ciał nadciąga bladość letargicznej strefy: jakiś uśmiech mroźny, zatopiony, jakieś oczy zakryte jak u zmęczonych bokserów, czyjś oddech, który głucho pożera widma. W tej wilgoci narodzin, wśród mrocznych wymiarów zamkniętych jak gospoda, powietrze jest zbrodnicze, ściany mają żałosne kolory jaszczurów utkane przez posępną pajęczycę i stapia się po czymś miękkim jak po straszliwym trupie: czarne grona ogromne i opasłe zwisają pośród ruin jak bukłaki. Ach, kapitanie, w godzinie naszego odjazdu otwórz nieme wrzeciądze i oczekuj mnie, tu będziemy wieczerzać odziani w żałobę: zapowietrzony malarią stanie na straży u bram. Serce moje, już późno i żadnego brzegu, dzień niby nędzny płaszcz schnie na sznurach, kołysze się otoczony przestrzenią i stworzeniami: po każdym z żywych istnień coś zostało w powietrzu, gdy patrzeć długo w przestwór, zjawiają się żebracy, adwokaci i zbóje, woźnice i szwaczki, coś zostaje z każdego urzędu, jakaś wzgardzona resztka, a każda chce zająć dla siebie własną część w naszym wnętrzu. Szukam już nie od dzisiaj i badam zbywszy pychy, pokonany niechybnie przez ten czas wieczorny. [Mikołaj Bieszczadowski] ARS POETICA Między przestrzenią a cieniem, wśród garnizonów i dziewcząt, obdarzony tylko jednym sercem i posępnymi snami, gwałtownie blady i o zwiędłym czole, wściekły wdowiec w żałobie po każdym dniu życia, ach, do każdego łyku niewidzialnej wody, gdy piję półsenny, i do każdego dźwięku, gdy zgarniam go dygocąc, czuję to samo wygasłe pragnienie, te samą zimną gorączkę, czuję słuch, gdy się rodzi, i lęki pośrednie, jak gdyby nadciągali zbóje i widziadła, opięty w sztywny, zbyt obszerny pancerz, jak lokaj upokorzony, jak dzwon, co trochę chrypi, jak stare lustro, jak woń pustego pokoju, gdzie nocą przychodzą goście na umór pijani, gdzie woń bielizny rzuconej na podłogę, nieobecność kwiatów, może z innego świata, co nie tak melancholijny, ale naprawdę już wkrótce wiatr, który chłoszcze mi pierś, noce z bezkresnej substancji, co spadły do mojej sypialni, zgiełk dnia, gdy płonie ofiarnie, domagają się proroctw, co we mnie mieszkają smutne, i tylko stukanie przedmiotów, gdy pytają bez odpowiedzi, jest ruch bez odpoczynku i cyfra do głębi zmącona. [Mikołaj Bieszczadowski] ANGELA W RYTMACH KLASYCZNYCH Dziś u boku ległem czystej dziewczyny jak u brzegu białego oceanu, jak w samym środku rozpalonej gwiazdy powolnego obszaru. Od jej spojrzeń najswobodniej zielonych światło niby sucha woda spływało i przejrzyście głębokimi kręgami z młodą siłą się kładło. Piersi jej były ogniem dwupłomiennym, co w dwóch miejscach rozniecony się pali, i podwójna rzeka żaru płynęła do stóp dużych i jasnych. Klimat złota ledwie zaczął dojrzewać na jej ciała rozległościach codziennych wypełnionych rozpostartym owocem i pożarem tajemnym. [Zofia Szleyen] NOCNE USTANOWIENIA Z trudem przywołuję rzeczywistość, jak pies; tak samo szczekam. A marzy mi się wprowadzenie dialogu hidalga z rybakiem, malowanie żyrafy, opisywanie akordeonów, opiewanie mojej muzy nagiej i oplecionej wokół pasa, który jest moim atakiem i obroną. Bo taki pas noszę na sobie, takie jest całe moje ciało, moja walka bez końca, z otwartymi oczami. Wnętrzności moje nasłuchują. O Boże, ileż żab zbratanych z nocą gwiżdże i chrapie głosem ludzi po czterdziestce i jak obcisły i metaliczny jest horyzont, który opasał mnie daleko – jak okiem sięgnąć! Na moim miejscu włoscy śpiewacy załkaliby belcantem, rozpłakaliby się doktorzy astronomii, z zaciśniętą na gardle pętlą tego czarnego świtu, dopowiedzeni aż po serce jego mieczem. I to zgęstnienie, jedność elementów nocy, ten domysł skryty za każdą rzeczą i chłód, tak przenikliwie rozpięty przez gwiazdy! Hańba tylu śniętym, którzy nie patrzą, tylu poronionym przez wódkę i nieszczęście, a sława stróżom mocy, świetlikom inteligencji, z których jestem ja, niezmordowanie żyjący wielbiciel wszelkiego nieba. [Krystyna Rodowska] POGRZEB NA WSCHODZIE Pracuję w nocy, a wokół mnie miasto, rybacy, garncarze, nieboszczyki pieczone z szafranem i owocami, owinięte w szkarłatne muśliny; pod mym balkonem ci straszliwi zmarli ciągną przy brzęku łańcuchów, a z miedzianych fletów gwizd się dobywa ostry, cienki, żałobny wśród kolorów ciężkich, zatrutych kwiatów i krzyków popielnych tancerzy, i rosnącej monotonii tamtamów, i dymu płonącego drewna, które pachnie. Gdy miną bowiem drogę obok mętnej rzeki ich serca, co bić ustaną lub w ruch tym większy się wprawią, potoczą się, zwęglone, wraz z nogą i stopą w ogniu, i drżący popiół opadnie na wodę, popłynie jak bukiet wyprażonych kwiatów lub zgaszone ogniska, które zostawili podróżni tak wspaniali, że na czarnych wodach coś piekli, a wchłonęli tchnienie wygasłe i napój ostateczny. [Zofia Szleyen] WIDMO STAREGO FRACHTOWCA Przestrzeń, co się schroniła w duktach pian, sól rytualnych fal, zwięzłe rozkazy, woń i łoskot starego okrętu, gnijących desek, popsutego żelastwa i znużone maszyny, które szlochają i wyją napierając na dziób, ciężko łomocąc o burty, przeżuwając lamenty, niosąc i niosąc przestrzenie, przelewając z chlupotem gorycz wód w gorycz wodną i wlokąc stary okręt po starych jego toniach. Wewnętrzne gospody, zmierzchowe tunele, które odwiedza rwący się dzień portów, stosy worków spiętrzone przez mrocznego boga, niby bure zwierzęta krągłe i bez oczów, o szarych potulnych uszach, i szacowne brzuszyska, ziarn pełne i miedzi, uwrażliwione baryłki jak brzemienne kobiety odziane w zgrzebną szarość i cierpliwie wyczekujące w ciemni bolesnego kina. I nagle słychać wody, jak biegną za burtą, galopujące niby mglisty koń z łoskotem kopyt bijący o fale, co zwinne toną znowu w głębiach wód. Już teraz tylko czas pozostał w kabinach, czas tylko w niefortunnej samotnej jadalni, widzialny, nieruchomy jak wielkie nieszczęście, zapach skóry i płótna, co gęsto pleśnieją, i octu, i cebuli, jeszcze czegoś, czyjaś woń, co się snuje po kątach okrętu, woń kogoś bez imienia, kto spływa falą powietrza po schodach, przemierza korytarze nieobecnym ciałem i śledzi nas oczami, których strzeże śmierć. Oczami wodzi bez barwy i wzroku, snuje się dygocący, bez twarzy, bez cienia, mierzwią go dźwięki i przenikają przedmioty, jego przejrzystość nadaje blask niechlujnym krzesłom. Co to za widmo bez widmowego ciała, gdy stawia kroki lekkie niby nocna mąka? Czyj głos, któremu tylko patronują rzeczy? Płyną meble spowite jego cichym bytem, podobne małym łódkom wewnątrz wielkiej łodzi, ładowne jego życiem, co przepadło mgliste, ładowne jego trwaniem przebrzmiałym i mglistym, kredensy i zielone serwety na stołach, barwa firanek i podłóg, wszystko to ucierpiało od pustki jego rąk, jego oddech zniweczył wszystko, co napotkał. Prześlizguje się, sączy, spływa przezroczysty, chłodnym przeciągiem krąży w powietrzu okrętu, niewidzialnymi dłońmi wsparty na poręczy, spogląda w gorzkie morze, które wstecz ucieka. Tylko toń morska umie jego wpływ odeprzeć, wszystkie barwy i wonie zapomnianego widma, i chłodna i przepastna dalej wiedzie taniec niby żwawa istota z ognia zapachów i krwi, wciąż nowe powstają z niej życia, silne i pojednane. Wody nieroztrwonione bez obyczajów ni czasu, zielone od mnogości i skuteczne, i chłodne, biją w kałdun okrętu i jego materię płucząc spękane pancerze i pobrużdżone żelaza: zżerają żywe wody skorupę starego okrętu, na targ wynosząc bandery swoich długich pian, ich słone zęby wzbijają się kroplami. Widmo patrzy na morze obliczem bez oczu: krąg dnia, kaszel okrętu, ptak w kolistym i samotnym równaniu przestrzeni, i znowu wchodzi w życie starego okrętu opadając na martwy czas, na drewno, pełznąc po czarnych kuchniach i kabinach, powolny powietrzem i aurą, i zasmuconą przestrzenią. [Mikołaj Bieszczadowski] WDOWIE TANGO O, Niedobra, już na pewno znalazłaś list, już płakałaś ze złości, już naubliżałaś pamięci mojej matki, nazywając ją podłą suką i matką psichsynów, już na pewno piłaś sama, w samotności, wieczorną herbatę patrząc na moje stare buty, opustoszałe na zawsze, i już nie będziesz mogła wspominać moich chorób, moich nocnych snów, moich obiadów bez przeklinania mnie na głos, jak gdybym był tam jeszcze i narzekał na klimat zwrotnika, na leniwych kulisów, na zakaźne gorączki, które mi tak zaszkodziły, i na tych okropnych Anglików, których dotąd nienawidzę. Naprawdę, o Niedobra, jaka noc długa, jaka zmienia samotna! Znów znalazłem się w hotelu o jednoosobowych pokojach, jadam po restauracjach zimne obiady i znowu rzucam na podłogę spodnie i koszule, nie ma wieszaków w moim pokoju ani żadnych portretów na ścianach. Ileż mroków mojej duszy dałbym, by cię odzyskać, i jak groźne mi się zdają imiona miesięcy, a słowo zima żałobnym dudni mi bębnieniem. Zakopany obok kokosowej palmy znajdziesz kiedyś później nóż, który ukryłem, w strachu, że mnie zabijesz, a teraz raptem mam ochotę powąchać jego stal kuchenną przywykłą do nacisku twej dłoni i połysku stopy; tkwiąc pod wilgotną ziemią wśród głuchych korzeni biedak z ludzkiego języka znał tylko twoje imię, a gruba ziemia nie rozumie twojego imienia, które powstało z nieprzenikalnych i boskich substancji. Więc gdy się tak dręczę wspominając jasny dzień nóg twoich wyciągniętych, jak wody ziemi stojące i twarde i jaskółkę, która śpiąc i polatując żyje w twoich oczach, i psa wściekłego, co mu dajesz w sercu schronienie, widzę też wszystkie śmierci, co są między nami od teraz, i wdycham wraz z powietrzem popiół i zniszczenie. Dałbym wicher z olbrzymiego morza za twój nagły oddech, słuchałbym przez długie noce bez domieszki zapomnienia, jak jednoczy się on z powietrzem, niby bat ze skórą konia. Żeby usłyszeć, jak po ciemku siusiasz w głębi domu rozlewając miód cienki, rozedrgany, argentyński, uparty, ileż to razy oddałbym krąg cieni, jaki posiadam, i szczęk bezużytecznych mieczy, co się w mej duszy rozlega, i gołąbkę krwi, co trwa samotnie w moim czole przywołując sprawy stracone, istoty stracone, substancje przedziwnie nieodłączne, a zgubione. [Zofia Szleyen]