894
Szczegóły |
Tytuł |
894 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
894 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 894 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
894 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Alistair MacLean
H.M.S."Ulisses"
Rozdzia� pierwszy Preludium: Niedziela po po�udniu Powoli, z rozmys�em, Starr zdusi� niedopa�ek papierosa. Kapitanowi* (* Tytu� kapitana u�ywany jest tu w znaczeniu dow�dcy okr�tu, gdy� Vallery posiada� stopie� wojskowy komandora) Vallery'emu wyda�o si�, �e gest ten zawiera� w sobie dziwny posmak ostatecznej decyzji. Wiedzia�, co nast�pi, i pomimo t�pego b�lu g�owy, jaki nie opuszcza� go przez ostatnie dni, tylko przez moment uczu� gorycz kl�ski. Lecz trwa�o to tylko chwil�. By� rzetelnie zm�czony - zbyt zm�czony, aby si� przej��. - Przykro mi, panowie, naprawd� przykro. - Starr u�miechn�� si� lekko. - Nie z powodu rozkaz�w. Mog� was zapewni�, �e decyzja Admiralicji (jestem o tym osobi�cie przekonany) jest w obecnej sytuacji jedynie s�uszna i uzasadniona. Lecz �a�uj�, �e... no..., �e nie potraficie poj�� naszego punktu widzenia. Przerwa�. Wyci�gn�wszy platynow� papiero�nic� cz�stowa� czterech oficer�w siedz�cych wraz z nim przy okr�g�ym stole w salonie kontradmira�a. W odpowiedzi na cztery odmowne, milcz�ce potrz��ni�cia g�ow� u�miechn�� si� ponownie. Starannie wybra� papierosa i wsun�� papiero�nic� do wewn�trznej kieszeni szarej dwurz�dowej marynarki. Poprawi� si� w krze�le. U�miech znikn��. Nietrudno by�o sobie wyobrazi� na cywilnym garniturze z�ote oznaki i galony wiceadmira�a Vincenta Starra, zast�pcy szefa operacyjnego floty. - Gdy dzi� rano odlatywa�em z Londynu - m�wi� spokojnie - by�em niezadowolony. Bardzo niezadowolony. Jestem bardzo zaj�ty. My�la�em, �e Pierwszy Lord Admiralicji marnuje zar�wno m�j, jak i sw�j czas. Gdy wr�c�, b�d� musia� go za to przeprosi�. Sir Humphrey mia� racj�. Jak zwykle zreszt�... Zni�y� g�os do szeptu; w pe�nej napi�cia ciszy zgrzytn�o k�ko zapalniczki. Pochyli� si� do przodu, opar� o st� i m�wi� dalej cichym g�osem: - B�d�my zupe�nie szczerzy, panowie. Spodziewa�em si�, mia�em prawo si� spodziewa� ca�kowitego poparcia z waszej strony i pe�nej wsp�pracy przy jak najspieszniejszym za�atwieniu tej nieprzyjemnej sprawy. Nieprzyjemna sprawa? - U�miechn�� si� kwa�no. - Dobieranie s��w nic nie pomo�e. Bunt, panowie, to jest og�lnie przyj�te okre�lenie na takie wypadki. Gard�owa sprawa, o tym chyba nie musz� przypomina�. A tymczasem co zasta�em? - Powi�d� wzrokiem wok� sto�u. - Oficerowie floty Jego Kr�lewskiej Mo�ci ��cznie z dow�dc� okr�tu flagowego je�li nie popieraj�, to sympatyzuj� z buntem za�ogi maszynowej! Przesadza! - pomy�la� z trudem Vallery. - Prowokuje. W s�owach i tonie brzmia�o pytanie, wyzwanie do odpowiedzi. Repliki nie by�o. Oficerowie siedzieli nachmurzeni. Cztery indywidualno�ci; czterech m�czyzn - zupe�nie r�nych, a mimo to w tej chwili zadziwiaj�co do siebie podobnych: twarze powa�ne i nieruchome, poorane g��bokimi zmarszczkami, oczy spokojne, zmru�one, tak bardzo postarza�e. - Nie zdo�a�em was przekona�, panowie? - kontynuowa�. - Uwa�acie, �e dob�r moich s��w jest nieco... hm... nieprzyjemny? - Pochyli� si� do ty�u. - Hm... bunt. - Smakowa� to s�owo, zacisn�� wargi, zn�w spojrza� wok�. - Nie, to nie brzmi przyjemnie, prawda, panowie? Prawdopodobnie zn�w znale�liby�cie inn� nazw�? - Potrz�sn�� g�ow�, pochyli� si�, palcami wyg�adzi� s�u�bow� depesz�. - "Powr�cili�my po uderzeniu na Lofoty - czyta�. - 15.45 - mini�to zapor�; 16.10 - odstawiono maszyn� *; 16.30 - z barki z zapasami i �ywno�ci� przy burcie, wyznaczono mieszany oddzia� marynarzy i palaczy do wy�adunku beczek na smary; 16.50 - zameldowano kapitanowi, �e palacze odm�wili wykonania rozkazu starszego bosmana Hartleya, potem w kolejno�ci - szefa palaczy Hendry'ego, porucznika in�yniera Griersona i komandora in�yniera. Podejrzewa si�, �e prowodyrami s� palacze: Riley i Petersen; 17.05 - nie wykonano rozkazu kapitana; 17.15 - profos i podoficer inspekcyjny zniewa�eni czynnie podczas pe�nienia obowi�zk�w s�u�bowych". - Podni�s� wzrok. - Jakich obowi�zk�w? Czy podczas pr�by aresztowania prowodyr�w? Vallery przytakn�� w milczeniu. - "17.15 - widocznie przez sympati� dla buntownik�w oddzia� marynarzy przerwa� prac�, oby�o si� bez r�koczyn�w; 17.25... 17.25 - kapitan przez g�o�nik ostrzega� przed konsekwencjami, rozkaza� powr�ci� do pracy. Rozkaz nie zosta� wykonany; 17.30 - depesza do dow�dcy eskadry na "Duke of Cumberland z pro�b� o pomoc". Starr zn�w podni�s� g�ow�, ch�odno spojrza� na Vallery'ego. - Dlaczego w�a�nie depesza do admira�a? Z pewno�ci� w�asna piechota morska... - To by� m�j rozkaz - przerwa� kr�tko Tyndall. - Rzuci� w�asn� piechot� morsk� przeciwko ludziom, z kt�rymi p�ywali przez dwa i p� roku? Niemo�liwe! Na tym okr�cie nie ma antypatii mi�dzy marynarzami i �o�nierzami, admirale Starr. Zbyt wiele prze�yli wsp�lnie... Zreszt� - doda� sucho - ca�kiem mo�liwe, �e piechota morska tak�e odm�wi�aby wykonania rozkazu. Prosz� nie zapomina�, �e je�li u�yliby�my naszych ludzi do st�umienia tego... no... buntu, "Ulisses" sko�czy�by swoj� karier� jako jednostka bojowa. Starr patrzy� na niego uparcie, wreszcie opu�ci� wzrok na depesz�. - "18.30 - oddzia� piechoty morskiej przybywa z "Cumberlanda" i wchodzi na "Ulissesa" nie napotykaj�c sprzeciwu. Pr�buje aresztowa� sze�ciu czy o�miu prowodyr�w, palacze i marynarze stawiaj� gwa�towny op�r; wywi�zuje si� zaci�ta walka na rufie, w mesie palaczy i pomieszczeniach mechanik�w; walka trwa do godziny 19.00; nie u�ywano broni palnej, lecz jest 2 zabitych, 6 ci�ko i 35 do 40 lekko rannych". - Starr sko�czy� czyta�. Gwa�townym ruchem zgni�t� meldunek. - Wiecie, panowie, zaczynam wierzy�, �e macie racj�... - jego g�os by� pe�en ironii. - Bunt! Trudno to nazwa� buntem. Pi��dziesi�ciu rannych i zabici. "Bitwa" to bardziej odpowiednie okre�lenie. S�owa i uszczypliwy ton admira�a nie wywo�a�y reakcji. Czterej oficerowie siedzieli bez ruchu, nie kryj�c swej oboj�tno�ci. Twarz admira�a Starra zlodowacia�a. - Obawiam si�, �e nie potraficie obiektywnie spojrze� na sprawy, panowie. Byli�cie tu przez d�u�szy czas, a taka izolacja zniekszta�ca perspektyw�. Czy musz� wy�szym oficerom przypomina�, �e podczas wojny osobiste uczucia, prze�ycia i cierpienia nie mog� by� brane pod uwag�? Licz� si� jedynie flota i ojczyzna. - Delikatnie uderzy� w st�; gest by� rozkazuj�cy w swoim hamowanym zniecierpliwieniu. - M�j Bo�e, panowie - wykrztusi� - wa�� si� losy �wiata, a wy w egoistyczny, niewybaczalny spos�b dajecie si� poch�ania� w�asnym niewa�nym sprawom! Macie czelno�� powi�ksza� niebezpiecze�stwo! Komandor Turner u�miechn�� si� ironicznie. Pi�kna mowa, ch�opcze, naprawd� pi�kna, chocia� przypomina wiktoria�ski melodramat. Gierka z zaciskaniem z�b�w z pewno�ci� by�a niepotrzebna. Jaka szkoda, �e nie przemawiasz w parlamencie. Zyska�by� uznanie na �awach rz�dowych. - A p�niej z niejakim zdumieniem pomy�la�: - A je�eli on jest naprawd� szczery? - Przyw�dcy b�d� uj�ci i ukarani, surowo ukarani. - Teraz g�os brzmia� cierpkim, k��liwym akcentem. - Tymczasem Czternasta Eskadra Lotniskowc�w ma spotkanie w Cie�ninie Du�skiej w �rod� o godzinie 10.30 zamiast we wtorek; wys�ali�my radiogram do Halifaxu, aby op�ni� wyj�cie konwoju. Jutro o godzinie 6.00 wyruszacie na morze. - Spojrza� na kontradmira�a Tyndalla. - Prosz� wyda� rozkaz wszystkim okr�tom, admirale! Tyndall, kt�rego w ca�ej flocie znano pod przezwiskiem "Farmer Giles", nie odpowiedzia�. Jego grubo ciosana twarz, zwykle pogodna i ruchliwa, wyra�a�a zawzi�to��, spojrzenie spod ci�kich powiek spocz�o z niepokojem na kapitanie Vallerym. Admira� zastanawia� si�, jakie m�ki prze�ywa w tej chwili ten uprzejmy, wra�liwy cz�owiek. Lecz wyn�dznia�a od trud�w twarz Vallery'ego nic mu nie zdradzi�a. Wszystko kry�o si� za delikatn� mask� opanowania. - To chyba wszystko, co mo�na na ten temat powiedzie�, prosz� pan�w - ci�gn�� Starr. - Nie b�d� udawa�, �e macie przed sob� �atwy rejs. Sami dobrze wiecie, jaki los spotka� trzy ostatnie du�e konwoje: PQ 17, FR 71 i 74. Nie znale�li�my jeszcze sposobu na akustyczne torpedy i sterowane bomby. Poza tym nasz wywiad w Eremie i Kolonii (co zreszt� potwierdzi�y ostatnie wypadki na Atlantyku) melduje, �e najnowsz� taktyk� �odzi podwodnych jest atakowanie w pierwszej kolejno�ci eskorty... Mo�e uratuje was pogoda... Ty stary, m�ciwy diable - pomy�la� bez gniewu Tyndall. - Niech ci� szlag trafi! M�w dalej, u�ywaj sobie. - Przypu��my, �e - cho� b�dzie to wygl�da�o jak w wiktoria�skim melodramacie - damy "Ulissesowi" szans� odkupienia pope�nionych win... - Starr odczeka� niecierpliwie, a� Turner opanuje nag�y atak kaszlu. - A potem, panowie, na �r�dziemne. Ale najpierw FR 77 pop�ynie do Murma�ska... bez wzgl�du na przeszkody... - W�ciek�o�� prze�wieca�a pod cienk� warstewk� uprzejmo�ci. Przy ostatnim s�owie g�os Starra za�ama� si� i zapiszcza�. - "Ulisses" musi zapami�ta�, �e dow�dztwo floty w �adnym wypadku nie b�dzie tolerowa� niewykonania rozkaz�w, zaniedbywania s�u�by, zorganizowanej rewolty i buntu! - Bzdury! Starr szarpn�� si� w fotelu, zacisn�� d�onie na por�czach. Powi�d� wok� wzrokiem i zatrzyma� spojrzenie na komandorze lekarzu Brooksie; jego niezwykle �ywe niebieskie oczy dziwnie wrogo b�yszcza�y w tej chwili spod wspania�ej siwej grzywy. Tyndall, patrz�c na te pe�ne z�o�ci oczy, dostrzeg� jednocze�nie, jak krew nap�ywa do twarzy Brooksa i westchn�� cicho. Zbyt dobrze wiedzia�, co to znaczy. "Starego Sokratesa" zaraz rozsadzi irlandzki temperament. Kontradmira� Tyndall chcia� si� odezwa�, lecz pod wp�ywem gwa�townego gestu Starra opad� na fotel. - Co pan powiedzia�, komandorze? - g�os admira�a brzmia� mi�kko, bezd�wi�cznie. - Bzdury! - z naciskiem powt�rzy� Brooks. - Nonsens, powiedzia�em. Chcia� pan szczero�ci. Dobrze, b�d� szczery. Zaniedbywanie s�u�by, zorganizowana rewolta i bunt. Akurat! Przypuszczam jednak, �e musia� pan znale�� dla tego jakie� okre�lenie, co� dobrze mieszcz�cego si� w granicach pa�skiego do�wiadczenia. B�g jeden wie, za pomoc� jakich dziwnych skojarze�, dzi�ki jakiej ekwilibrystyce my�lowej potrafi pan postawi� znak r�wnania mi�dzy wczorajszymi zaj�ciami na pok�adzie "Ulissesa" a tak dobrze panu znanymi sformu�owaniami kodeksu. Brooks przerwa�. W chwili milczenia wszyscy us�yszeli cienkie zawodzenie bosma�skiego gwizdka. Prawdopodobnie przep�ywa� obok jaki� okr�t. - Niech mi pan powie, admirale - m�wi� dalej doktor - czy z�ego ducha szale�stwa mamy wygania� za pomoc� ch�osty? To do�� stary zwyczaj �redniowieczny. Czy mo�e przez p�awienie? Pami�ta pan �winie Gaderena w Biblii? A mo�e uwa�a pan, �e dwa lub trzy miesi�ce zamkni�cia w lochu s� najlepszym lekarstwem na gru�lic�? - Brooks, na mi�o�� bosk�, o czym pan m�wi? - ze z�o�ci� spyta� Starr. - �winie Gaderena, gru�lica! Co pan chce przez to powiedzie�? Prosz� si� wyt�umaczy�! - Niecierpliwie zab�bni� palcami po stole, wysoko uni�s� brwi. - Mam nadziej�, komandorze Brooks, �e pan uzasadni swoje zuchwalstwo, wyt�umaczy te impertynencje... - Jestem przekonany, �e komandor Brooks nie mia� zamiaru nikomu ubli�y�, panie admirale - po raz pierwszy odezwa� si� kapitan Vallery. - Chcia� tylko wyrazi�... - Przepraszam, kapitanie Vallery - przerwa� mu Starr. - Sam potrafi� wyda� o tym s�d. Tak mi si� przynajmniej zdaje. - U�miechn�� si� cierpko. - No, prosz�, komandorze Brooks. Lekarz spojrza� na� uwa�nie, z zastanowieniem. - Usprawiedliwia� si�? - u�miechn�� si� ze zm�czeniem. - Nie, panie admirale, tego nie potrafi�. - Starr poczerwienia� lekko, s�ysz�c ton tej wypowiedzi. - Lecz postaram si� wyt�umaczy� moje stanowisko - kontynuowa� Brooks. - To mo�e przynie�� korzy��. Umilk�. Wspar� �okcie na stole. Przez chwil� charakterystycznym ruchem g�adzi� bujn� czupryn�. Nagle podni�s� g�ow� i spyta�: - Panie admirale, kiedy pan by� ostatni raz na morzu? - Ostatni raz na morzu? - Starr nachmurzy� si�. - C� to pana, u diaska, obchodzi? Co to ma wsp�lnego z omawian� spraw�? - O, bardzo du�o wsp�lnego - stwierdzi� Brooks. - Czy b�dzie pan uprzejmy odpowiedzie� na moje pytanie? - Chyba wie pan i bez tego - odpowiedzia� spokojnie Starr. - Od pocz�tku wojny siedz� w Londynie w G��wnym Dow�dztwie Marynarki Wojennej. O co w�a�ciwie chodzi? - O nic. Pa�ska prawo�� i odwaga nie mog� by� kwestionowane. Wszyscy o tym dobrze wiemy. Po prostu chcia�em skonstatowa� fakt. - Brooks pochyli� si� do przodu. - Jestem lekarzem marynarki, admirale Starr. Jestem lekarzem od przesz�o trzydziestu lat. - U�miechn�� si� ledwie widocznie. - Bardzo mo�liwe, �e marny ze mnie doktor, nie dotrzymuj� kroku najnowszym osi�gni�ciom medycyny, tak jak powinienem... Ze spokojnym sumieniem mog� jednak stwierdzi�, �e do�� zg��bi�em ludzk� natur�. Nie czas w tej chwili na skromno��. Wiem, jak kszta�tuj� si� my�li, jak oddzia�uj� na siebie wzajemnie cia�o i duch. "Izolacja zniekszta�ca perspektyw�" - to pa�skie s�owa, admirale. Izolacja oznacza odci�cie, oderwanie od �wiata. Pa�ski wniosek by� cz�ciowo s�uszny. Lecz istnieje wi�cej �wiat�w ni� jeden i w tym tkwi sedno. Morza p�nocne, Arktyka, trasa wiecznej nocy do Rosji - to wszystko jest inny �wiat, ca�kowicie odmienny od pa�skiego. To �wiat, o kt�rym pan nie mo�e mie� poj�cia. W istocie jest pan ca�kowicie odizolowany od naszego �wiata. Starr nachmurzy� si�. Odchrz�kn��, jak gdyby mia� zamiar przem�wi�, lecz Brooks nie dopu�ci� go do s�owa. - Jest to co� wyj�tkowego, co nie ma precedensu w historii wojen. Rosyjskie konwoje s� czym� zupe�nie nowym, absolutnie nie spotykanym w historii ludzko�ci. Urwa�. Przez grube szk�o iluminatora patrzy� na mokry �nieg, siek�cy szar� wod� i ciemnobrunatne wzg�rza otaczaj�ce red� w Scapa. Nikt nie przerwa� milczenia. Naczelny chirurg nie sko�czy� jeszcze. Cz�owiek zm�czony musi mie� czas, by zebra� my�li. - Ludzko�� oczywi�cie mo�e si� przystosowa� do ka�dych warunk�w. - Brooks m�wi� cicho, jak gdyby do siebie. - Przez ca�e wieki przystosowywa�a si� zar�wno biologicznie, jak i fizycznie, aby nie zgin��. Lecz to wymaga czasu, bardzo du�o czasu. Nie mo�na ��da�, �eby przemiany wymagaj�ce dwudziestu wiek�w skr�ci� do paru lat. Tego nie wytrzyma ani m�zg, ani cia�o. Niew�tpliwie, mo�na pr�bowa�. Dzi�ki wyj�tkowej pr�no�ci i wytrzyma�o�ci cz�owiek mo�e to znie�� przez kr�tki okres. Lecz bardzo szybko osi�ga granic�, maksymaln� mo�liwo�� adaptacji. Pchnijcie cz�owieka poza t� granic�, a za nic nie mo�na r�czy�. Specjalnie powiedzia�em "za nic", poniewa� nie wiemy jeszcze, jak b�dzie wygl�da� za�amanie, ale ono nast�pi� musi. Mo�e by� fizyczne, umys�owe, duchowe, sam nie wiem jakie. Lecz jednego jestem pewien, admirale Starr, za�oga "Ulissesa" zosta�a zmuszona do przekroczenia owej granicy. - Bardzo to ciekawe, komandorze - cierpko stwierdzi� admira�. - Naprawd� bardzo ciekawe... bardzo pouczaj�ce. Niestety, pa�ska teoria (a jest to tylko, teoria) nie mo�e by� uwzgl�dniona. Brooks wpatrywa� si� w niego. - Nawet nie mo�e by� tematem dyskusji. To s� bzdury, doktorze. Pa�skie przes�anki s� z gruntu b��dne. - Admira� pochyli� si� do przodu. Ruchem r�ki podkre�la� s�owa. - Ta przepa��, ta r�nica pomi�dzy konwojami do Rosji a normalnymi dzia�aniami na morzu w og�le nie istnieje. Czy mo�e pan wymieni� jakiekolwiek czynniki lub warunki istniej�ce na morzach p�nocnych, kt�rych nie spotyka si� w innych cz�ciach �wiata? Czy potrafi pan, komandorze Brooks? - Nie! - Brooks by� zupe�nie opanowany. - Lecz mog� wskaza� na cz�sto przeoczany fakt, �e r�nice w nat�eniu i koncentracji tych czynnik�w i warunk�w mog� mie� znacznie silniejszy i g��bszy wp�yw ni� r�nice w ich rodzaju. Zaraz to wyja�ni�. Strach mo�e zniszczy� cz�owieka. Stwierdzam, �e strach jest uczuciem naturalnym. Spotykamy si� z nim na ka�dym teatrze wojennym. Stwierdzam jednak, �e nigdzie nie spotykamy go tak cz�sto i w takim nat�eniu, jak w konwojach arktycznych. Niepewno��, napi�cie mog� za�ama� ka�dego cz�owieka. Widzia�em to cz�sto, o wiele za cz�sto! A je�li nerwy s� napi�te do ostateczno�ci, czasem przez siedemna�cie dni z rz�du; gdy ka�dy dzie� przypomina, co mo�e ci� spotka�; gdy codziennie widzisz rozwalone, ton�ce okr�ty, poszarpane cia�a; c�... jeste�my tylko lud�mi, nie maszynami. Co� musi nawali�. I nawala. Chyba pan wie, admirale, �e po dw�ch ostatnich rejsach dziewi�tnastu ludzi wys�ali�my do sanatori�w, do sanatori�w dla umys�owo chorych? Brooks wsta�. Grube, mocne d�onie wspar� na polerowanej powierzchni sto�u, oczyma �widrowa� Starra. - G��d wypala �ywotn� energi� ludzi. Wysysa si�y, os�abia reakcj�, niszczy wol� walki, nawet wol� przetrwania. Dziwi to pana, admirale? Pan my�li, �e g��d jest niemo�liwy na nowoczesnym, dobrze zaopatrzonym okr�cie? Jest mo�liwy, panie admirale Starr. Jest nieunikniony. Wysy�a nas pan na morze, gdy rosyjski sezon jest zako�czony; gdy noce s� niewiele d�u�sze od dni; gdy na dwadzie�cia cztery godziny dwadzie�cia sp�dza si� na wachcie lub stanowiskach bojowych. I s�dzi pan, �e w tych warunkach mo�na si� dobrze od�ywia�? - Uderzy� d�oni� w st�. - Jak, u diab�a, mo�na tego dokona�, je�li kucharze prawie ca�y czas sp�dzaj� w magazynach amunicyjnych, przy obs�udze wie� artyleryjskich, w oddzia�ach remontowych? Jedynie rze�nik i piekarz s� od tego zwolnieni, wi�c �ywimy si� kanapkami z konserw� wo�ow�. Przez ca�e tygodnie! Kanapki z corned-beefem! - doktor Brooks o ma�o nie splun�� z obrzydzenia. Poczciwy Stary Sokrates - my�la� uszcz�liwiony Turner. - Nareszcie mu powiedzia�! Tyndall potakiwa� z wielkim uznaniem. Tylko Vallery czu� si� nieswojo. Nie z powodu tre�ci, ale dlatego, �e to Brooks m�wi�. On, Vallery, jest dow�dc�, a kto� inny bierze na siebie odpowiedzialno��. - Strach, napi�cie, g��d - Brooks m�wi� cicho - to s� czynniki za�amuj�ce ludzi, niszcz�ce ich tak dok�adnie, jak mo�e zniszczy� ogie�, stal czy zaraza. To s� mordercy. Lecz to jeszcze nie wszystko, admirale Starr. To s� tylko wykonawcy, mo�na powiedzie� pomocnicy trzech je�d�c�w Apokalipsy - ch�odu, braku snu i wyczerpania. Czy pan wie, admirale Starr, jak w noc lutow� bywa mi�dzy wyspami Mayen a Nied�wiedzi�? Oczywi�cie nie! Czy pan wie, jak to bywa przy dwudziestostopniowym mrozie na Oceanie P�nocnym, kt�ry nie zamarza? Czy pan wie, jak przy dwudziestu stopniach poni�ej zera wicher p�dz�cy z wyciem od bieguna do grenlandzkich lodowc�w skalpelem przecina najgrubsz� odzie�? Gdy na pok�adzie spi�trzy si� pi��set ton lodu; gdy wystarczy nie os�oni� najdrobniejszej cz�stki cia�a, aby odmrozi� j� w pi�� minut; gdy dzi�b okr�tu wali si� w dolin� mi�dzy falami, a bryzgi uderzaj� ju� jako kawa�ki lodu; gdy silny mr�z niszczy nawet baterie latarek elektrycznych? Czy pan wie, admirale Starr, no... wie pan czy nie? Brooks cisn�� te s�owa w admira�a, wbi� je w niego. - A czy pan wie, co znaczy wytrzymywa� d�ugie dni bez snu? Przez ca�e tygodnie sypia� ledwie po dwie, trzy godziny na dob�? Zna pan te wra�enia, admirale! Owo wyraziste uczucie, gdy ka�dy nerw, ka�da kom�rka w ciele i m�zgu napi�te s� do granic wytrzyma�o�ci i spychaj� cz�owieka na skraj szale�stwa. Co pan o tym wie, admirale Starr? To najbardziej wyszukany na �wiecie rodzaj agonii. W�wczas za b�ogos�awiony przywilej zamkni�cia oczu i machni�cia r�k� na wszystko mo�na by sprzeda� swoich przyjaci�, rodzin�, a nawet nadziej� na nie�miertelno��! Wszystkiemu temu towarzyszy zm�czenie, potworne wyczerpanie, kt�re nigdy nie mija. Cz�ciowo jest to os�abiaj�ce dzia�anie ch�odu, cz�ciowo brak snu, a cz�ciowo skutek z�ej pogody. Sam pan wie, jak wyczerpuj�ce s� zmagania (cho�by przez par� godzin) z ko�ysz�cym si�, nurkuj�cym pok�adem. Nasi ch�opcy �yj� w tym przez ca�e miesi�ce. Sztormy s� zwyk�ym zjawiskiem podczas arktycznych rejs�w. Mog� pokaza� panu dziesi�ciu, dwudziestu starych ludzi, z kt�rych �aden nie ma jeszcze dwudziestu lat... Brooks odepchn�� fotel i zacz�� niespokojnie spacerowa� w poprzek kajuty. Tyndall i Turner wymienili spojrzenia, a p�niej zwr�cili wzrok na Vallery'ego. Zgarbiony, z pochylon� g�ow� bezmy�lnie wpatrywa� si� w swoje splecione d�onie. Przez chwil� wyda�o si�, �e Starr nie istnieje. - To jest szata�ski, morderczy kr�g. - Oparty o �cian� Brooks, z r�kami wsuni�tymi g��boko w kieszenie, spogl�da� nie widz�cymi oczyma przez zamglony iluminator. - Im mniej snu, tym wi�ksze znu�enie. Im wi�ksze znu�enie, tym �atwiej odczuwa si� ch��d. I tak w ko�o. A przy tym nieustanny g��d i straszliwe napi�cie. Wszystko oddzia�uje na siebie wzajemnie, ka�dy czynnik sprzymierza si� z innymi, aby zniszczy� cz�owieka, z�ama� go fizycznie i psychicznie i wyda� na �up chorobie. Tak, admirale, chorobie! - Roze�mia� si� w twarz Starrowi, ale w �miechu tym nie by�o weso�o�ci. - Ludzie upakowani jak �ledzie w beczce, pozbawieni ostatniej szansy obrony, zamkni�ci na d�ugie dni pod pok�adem. Czeg� mog� oczekiwa�? Jedynie gru�licy. Jest nieunikniona. - Wstrz�sn�� si�. - Tak, do szpitala zabra�em zaledwie paru chorych, lecz wiem, �e czynna gru�lica p�uc dojrzewa pod pok�adem. Ju� miesi�ce temu widzia�em, jak zbli�a si� za�amanie. Kilkakrotnie alarmowa�em naczelnego lekarza floty. Dwa razy pisa�em do Admiralicji. Wsp�czuli, i to wszystko. Brak okr�t�w, brak ludzi... Reszty dokona�o ostatnie sto dni, dodatek do poprzednich miesi�cy. Sto dni prawdziwego, krwawego piek�a, bez jednej godziny na brzegu. Do portu zawijali�my dwukrotnie, tylko po amunicj�. Ca�e zaopatrzenie: paliwo i �ywno�� pobierali�my ze statk�w na morzu. A ka�dego dnia otch�a� zimna, g�odu, niebezpiecze�stwa i m�ki. Na mi�o�� bosk�, nie jeste�my maszynami! - krzykn�� i ruszy� w stron� Starra, nadal trzymaj�c r�ce g��boko w kieszeniach. - Trudno mi o tym m�wi� w obecno�ci dow�dcy, lecz ka�dy oficer na okr�cie, z wyj�tkiem kapitana Vallery'ego, wiedzia�, �e za�oga musi si� - jak pan to m�wi - zbuntowa�. Zbuntowa�aby si� ju� dawno, gdyby nie kapitan Vallery. Nadzwyczajna osobista lojalno�� za�ogi, uwielbienie, rodzaj ba�wochwalstwa dla dow�dcy jest czym�, czego nie spotyka�em w mojej karierze, admirale Starr. Tyndall i Turner zamruczeli z aprobat�. Vallery nadal siedzia� bez ruchu. - Lecz nawet i lojalno�� ma granice. To musia�o nast�pi�. A teraz pan m�wi o karze, o aresztowaniach. Wielki Bo�e! Z r�wnym powodzeniem mo�e pan wiesza� ludzi za to, �e to tr�dowaci, lub skazywa� na wi�zienie, poniewa� choruj� na raka! Nasza za�oga jest r�wnie niewinna. Po prostu nie mogli si� opanowa�. Nie potrafi� ju� rozr�ni�, co z�e, a co dobre. Nie potrafi� my�le� logicznie. Chc� tylko odpocz��, mie� troch� spokoju, par� dni b�ogos�awionej ciszy. Daliby za to wszystko, co maj� na �wiecie. Nie s� ju� zdolni my�le� o czymkolwiek innym. Czy pan nie potrafi tego zrozumie�, admirale Starr?... Nie potrafi pan? Naprawd� nie? Przez d�u�sz� chwil� w kabinie admira�a panowa�a martwa cisza. Wysokie, delikatne zawodzenie wiatru i szelest gradu wydawa�y si� nienaturalnie g�o�ne. Starr zerwa� si� nagle z fotela, si�gn�� po r�kawiczki. Vallery po raz pierwszy uni�s� wzrok. Zrozumia�, �e Brooks przegra�. - Kapitanie Vallery, prosz� m�j kuter pod burt�. Natychmiast! Admira� Starr by� znowu spokojny. - Jak najszybciej nale�y uzupe�ni� rop�, �ywno�� i amunicj�. Admirale Tyndall, �ycz� panu i pa�skiej eskadrze szcz�liwej podr�y. Je�li chodzi o pana, komandorze Brooks, dostatecznie dobrze zrozumia�em pa�sk� argumentacj�. - Wargi admira�a rozchyli� ch�odny u�miech. - Pan jest zupe�nie wyra�nie przepracowany i potrzebuje odpoczynku. Zwolnienie z okr�tu dostanie pan dzi� przed p�noc�. Kapitanie, prosz� za mn�... Zwr�ci� si� ku drzwiom, ale zd��y� zrobi� tylko dwa kroki, gdy zatrzyma� go g�os Vallery'ego: - Chwileczk�, panie admirale, je�li �aska. Starr zrobi� w ty� zwrot. Kapitan Vallery nie uczyni� �adnego ruchu. Siedzia� nieruchomo; u�miecha� si�. W u�miechu tym by�a uprzejmo��, wyrozumia�o�� i przedziwna nieugi�to��. Starr poczu� lekkie zak�opotanie. Vallery przem�wi�: - Komandor chirurg Brooks jest wyj�tkowym oficerem. Jest naprawd� bezcenny, niezast�piony i bardzo na "Ulissesie" potrzebny. Pragn��bym nadal korzysta� z jego pomocy... - Decyzja ju� zapad�a - przerwa� Starr. - Mam wra�enie, �e pan wie, jak� w�adz� da�a mi Admiralicja polecaj�c przeprowadzi� �ledztwo... - Tak jest! - Vallery by� nadal spokojny. - Jednak powtarzam, �e nie sta� nas na to, aby traci� oficera tej miary, co Brooks. S�owa i ton by�y grzeczne, pe�ne szacunku, lecz sens ich nie pozostawia� w�tpliwo�ci. Brooks zrobi� krok do przodu. Na twarzy jego malowa�o si� zmieszanie. Nim zd��y� otworzy� usta, zr�cznie i wytwornie wtr�ci� si� Turner. - Przypuszczam, �e na konferencj� by�em zaproszony nie tylko dla cel�w dekoracyjnych - m�wi� sennie, wlepiaj�c oczy w sufit. - Wydaje mi si�, �e powinienem co� powiedzie�... Bez zastrze�e� zgadzam si� z ka�dym s�owem starego Brooksa... Starr zesztywnia�. - A pan, admirale? - zwr�ci� si� do Tyndalla. Ca�e napi�cie i troska znikn�y z twarzy kontradmira�a. Wygl�da� jak prawdziwy "Farmer Giles" z zachodnich prowincji. Rozmy�la� oboj�tnie, �e wa�� si� losy jego kariery. �mieszne - powiedzia� sobie w duchu - jak nagle ca�a kariera mo�e sta� si� zupe�nie czym� niewa�nym. - Jako dow�dca przede wszystkim troszcz� si� o utrzymanie najwy�szej zdolno�ci bojowej eskadry. Niekt�rzy ludzie s� niezast�pieni. Kapitan Vallery uwa�a, �e doktor Brooks jest jednym z nich. Ca�kowicie si� z nim zgadzam. - Rozumiem, panowie - z trudem wykrztusi� Starr. Twarz mu p�on�a. - Konw�j wyruszy� ju� z Halifaxu i mam zwi�zane r�ce. Lecz pope�niacie wielki b��d, panowie, przystawiaj�c Admiralicji pistolet do skroni. Tam, w Whitehall, mamy dobr� pami��. Ca�� spraw� przedyskutujemy dok�adnie... po waszym powrocie. �egnam pan�w. Wstrz�sany dreszczami Brooks ci�ko st�pa� po schodach wiod�cych z g�rnego pok�adu; min�� kuchni� i poszed� w kierunku izby chorych. Johnson, starszy felczer, wyjrza� z gabinetu zabiegowego. - Jak si� maj� nasi chorzy? - spyta� lekarz. - Trzymaj� si� dzielnie? Johnson ponurym wzrokiem obrzuci� osiem ��ek. - Przekl�ci dekownicy. Po�owa z nich, cholera, wygl�da lepiej ode mnie. Sp�jrz pan na palacza Rileya; ma z�amany palec i kup� numer�w "Reader's Digest". Pr�bowano ju� wszystkich sposob�w leczenia, drze si� ci�gle, �eby mu da� sulfatiazol, penicylin� i wszystkie najnowsze antybiotyki. Nie potrafi wym�wi� po�owy nazw. Zdaje mu si�, �e umiera. - Wielka strata - mrukn�� naczelny chirurg. - Nie rozumiem, co te� komandor Dodson w nim widzi? A co s�ycha� w szpitalu? Twarz Johnsona zmieni�a wyraz. - Chodz� ca�kiem bez g�owy - odpowiedzia� drewnianym g�osem. - Pi�� minut temu, o trzeciej, zmar� szeregowy marynarz Ralston. Brooks pochyli� g�ow�. Umieszczenie tego poharatanego ch�opca w szpitalu by�o tylko gestem. Komandor poczu� si� zm�czony. Zwano go Starym Sokratesem, lecz on dopiero teraz odczu� ci�ar swoich lat, mo�e nawet wi�cej ni� swoich lat. By� mo�e min�oby to po dobrze przespanej nocy, lecz nie m�g� na ni� liczy�. Westchn��. - Zmartwi�a ci� ta �mier�, prawda? - Osiemna�cie lat. Mia� zaledwie osiemna�cie lat - cicho odpowiedzia� rozgoryczony Johnson. - Przed chwil� rozmawia�em z Burgessem, tym z s�siedniego ��ka. Opowiada�, �e Ralston sta� w�a�nie na progu umywalni z r�cznikiem na ramieniu. Obok przebiega� t�um. Nagle wpad� ten przekl�ty, wielki jak goryl so�dat i waln�� go kolb� w g�ow�. Ch�opak nawet nie wiedzia�, kto go zdzieli�, nie wiedzia� za co... Brooks u�miechn�� si� smutno. - Wiesz, �e to si� nazywa "buntownicze gadanie", Johnson - powiedzia� mi�kko. - Przepraszam. Wiem, �e nie powinienem, ale... tak... - Daj spok�j, ch�opcze. Przecie� to ja pyta�em. Nie mo�na zabroni� my�le�. Ale nie trzeba my�le� na g�os. To jest... to jest... niebezpieczne dla morskiej dyscypliny. Zdaje si�, �e wo�a ci� tw�j przyjaciel Riley. Najlepiej spraw mu s�ownik. Odwr�ci� si� i przesun�� mi�dzy zas�onami sali operacyjnej. Nad dentystycznym fotelem wida� by�o czarn� czupryn�. Porucznik Johnny Nicholls, m�odszy chirurg, zerwa� si� trzymaj�c w lewej r�ce plik blankiet�w. - Halo, komandorze! Mo�e szklaneczk�? - Twarz Brooksa rozja�ni�a si�. - Wspania�y pomys�, poruczniku. Bardzo si� ciesz�, �e w dzisiejszych czasach mo�na spotka� m�odego oficera, kt�ry rozumie, o co chodzi. Dzi�kuj�, dzi�kuj�. - Z westchnieniem usiad� na fotelu. Poprawia� oparcie pod g�ow�. - Gdyby� tak, m�j ch�opcze, podni�s� jeszcze oparcie pod stopy... o tak. Dzi�kuj�. - Wyci�gn�� si� wygodnie, uk�adaj�c g�ow� na podp�rce. Zn�w westchn��. - Jestem ju� stary, m�j ch�opcze. - Ale� sk�d, komandorze - odpar� energicznie Nicholls. - To po prostu lekka niedyspozycja. A teraz, je�li pan pozwoli, przepisz� panu odpowiednie lekarstwo... Podszed� do szafki, wy�owi� dwie szklaneczki i pr��kowan� ciemnozielon� butelk� z napisem "Trucizna". Nape�ni� szklanki i jedn� poda� Brooksowi. - Moje osobiste zalecenie: na zdrowie! Brooks najprz�d spojrza� na bursztynowy p�yn, a potem na Nichollsa. - Na szkockim uniwersytecie uczyli was poga�skich praktyk, m�j ch�opcze... Wspaniali kompani z tych starych dzikus�w. Co mi dajesz tym razem, Johnny? - Co� pierwszej klasy - �mia� si� Nicholls. - Produkt wyspy Coll. Stary chirurg spojrza� na niego podejrzliwie. - Nie wiedzia�em, �e i tam maj� gorzelnie... - Nie maj�. To ja sobie wymy�li�em Coll. Jak tam sprawy na g�rze? - Cholernie �le! Pewien facet grozi� nam, �e wszyscy zawi�niemy na rei. Specjalnie uczepi� si� mnie. M�wi�, �e natychmiast powinienem by� wyrzucony z okr�tu. I m�wi� prawd�. - Pan?! - Nicholls szeroko otworzy� zaczerwienione od bezsenno�ci, g��boko zapadni�te piwne oczy. - To �arty! - Nie. Naprawd�. Ale wszystko jest po dawnemu. Nie odchodz�. Stary Giles, szyper i Turner powiedzieli Starrowi, �e je�li mnie zwolni, mo�e od razu szuka� sobie nowego admira�a, kapitana i komandora. Wariaci! Naturalnie nie powinni byli tak m�wi�, ale to wywar�o wra�enie. Stary Vincent odszed� g��boko ura�ony, rzucaj�c nieokre�lone pogr�ki... nie takie zn�w nieokre�lone, jak si� zastanowi�. - Przekl�ty stary dure� - powiedzia� wsp�czuj�co Nicholls. - W rzeczywisto�ci nie taki z�y, Johnny. W�a�ciwie to wspania�y ch�op. Nie zrobi� ci� dyrektorem departamentu operacyjnego floty za darmo. Giles opowiada�, �e to mistrz, je�li chodzi o strategi� i taktyk�. Naprawd� nie jest taki z�y, jak go malujemy. Nie mo�emy mie� pretensji do starego Vincenta, �e nas zn�w wypycha na morze. Ch�op ma przed sob� zadanie nie do rozwi�zania. Dysponuje ograniczonymi �rodkami, a zapotrzebowanie na okr�ty i ludzi na innych teatrach wojny jest olbrzymie. Nie spos�b zaspokoi� cho�by cz�ci. On musi by� magikiem. Tylko �e zawsze jest nieludzki. Nie rozumie ludzi. - Jaki� jest ostateczny wynik tego wszystkiego? - Zn�w Murma�sk. Wyruszamy jutro o sz�stej. - Co? Znowu? Z t� gromad� �ywych trup�w? - Nicholls nie ukrywa� sceptycyzmu. - Ale dlaczego? Oni nie maj� prawa tego robi�! Nie wolno im! - Mimo to wydali rozkaz, m�j ch�opcze. "Ulisses" musi, hm... odkupi� swoje winy. - Brooks otworzy� oczy. - Do licha, przera�a mnie sama my�l o tym. Czy masz jeszcze troch� tej trucizny, ch�opcze? Nicholls odstawi� do szafy opr�nion� butelk� i oburzonym gestem wyci�gn�� kciuk w kierunku iluminatora, przez kt�ry wyra�nie by�o wida� masywny pancernik obracaj�cy si� z wiatrem na kotwicy, trzy czy cztery kable od "Ulissesa". - Dlaczego zawsze my, doktorze? Zawsze my! Dlaczego od czasu do czasu nie wy�l� w morze tych bezu�ytecznych p�ywaj�cych barak�w? Kr�ci si� to na swojej g��wnej zafajdanej kotwicy, miesi�c w t�, miesi�c w drug� stron�. - W tym rzecz - przerwa� uroczy�cie Brooks. - Zgodnie z tym, co m�wi� Kapok-Kid *, (*Kapok-Kid - przezwisko, dos�ownie: "ch�opiec z waty kapokowej") potworny ci�ar blaszanek po skondensowanym mleku i puszek po �ledziach w tomacie, gromadz�cy si� na dnie oceanu od przesz�o dwunastu miesi�cy, ca�kowicie uniemo�liwia wszelkie pr�by podniesienia kotwicy. Wydawa�o si�, �e Nicholls nie s�ucha. - Tydzie� w tamt� stron�, tydzie� z powrotem, bez przerwy miesi�c po miesi�cu wysy�aj� "Ulissesa" w morze. Zmieniaj� lotniskowce, daj� odpoczynek niszczycielom os�ony, lecz nigdy "Ulissesowi". Nie ma wytchnienia. Nigdy. Ani razu. Lecz za to "Duke of Cumberland" jest zawsze got�w wys�a� silnych i wielkich cham�w z piechoty morskiej tu do nas, aby masakrowa� chorych, z�amanych ludzi, co w ci�gu tygodnia zrobili wi�cej ni�... - Spokojnie, ch�opcze, spokojnie - strofowa� komandor. - Nie mo�na powiedzie�, �e trzech zabitych i gromadka rannych bohater�w, le��cych tam na sali, to ju� masakra. Piechota morska wykona�a tylko swoje zadanie. Je�li chodzi o "Cumberlanda", to trzeba si� z tym pogodzi�. Jeste�my jedynym okr�tem we flocie krajowej wyposa�onym do dowodzenia lotniskowcami. Nicholls wychyli� szklank� i pos�pnie spojrza� na prze�o�onego. - S� chwile, gdy naprawd� kocham Niemc�w. - Ty i Johnson powinni�cie si� kiedy� dogada� - poradzi� Brooks. - Starr zakuje was razem w kajdany za szerzenie paniki i... Oo!... - Wyprostowa� si� w fotelu i pochyli� do przodu. - Sp�jrz no, Johnny, na starego "Duke'a"! Na g�rnym pok�adzie ca�a gala bielizny, a marynarze biegn�, naprawd� biegn�, na sam dzi�b. Niew�tpliwy objaw o�ywienia. Na Boga, to zaskakuj�ce. Co o tym my�lisz, ch�opcze? - Pewnie dowiedzieli si�, �e id� na urlop! - warkn�� Nicholls. - Nic innego nie poruszy�oby tej bandy. A kim�e my jeste�my, �e �a�ujemy im nagrody za ich trud? Po d�ugim, trudnym i niebezpiecznym okresie s�u�by na morzach p�nocnych... Przera�liwy d�wi�k dzwonka alarmowego zag�uszy� dalsz� cz�� zdania. Rozmawiaj�cy instynktownie rzucili okiem na trzeszcz�cy g�o�nik i wymienili pe�ne zaskoczenia i niedowierzania spojrzenia. Zerwali si� z miejsc. G�os dzwonka wzywaj�cy na stanowiska bojowe nie s�ab�. - O Bo�e, nie! - j�kn�� Brooks. - O nie, nie! Niemo�liwe, �eby jeszcze raz! Nie w Scapa Flow! Owego szarego zimowego wieczora w Scapa Flow te same uczucia tkwi�y w sercach 727 wyczerpanych, spragnionych snu, zgorzknia�ych ludzi. O tym my�lano i o tym jedynie potrafiono my�le�, gdy� terkot dzwonka przerwa� nagle wszystkie zaj�cia na pok�adach i wewn�trz okr�tu - w maszynowni, kot�owni, na barkach amunicyjnych, zbiornikowcach, w kuchniach i biurach. O tym jedynie zdolna by�a my�le� wachta w g��bi okr�tu. A my�la�a z szarpi�c� serce rezygnacj�, gdy przera�liwy d�wi�k rozdziera� zas�on� b�ogiego zapomnienia, a pozbawionych zdolno�ci prawid�owego my�lenia, ledwie wlok�cych nogi ludzi stawia� wobec brutalnej rzeczywisto�ci. Trzeba by�o powzi�� decyzj�. Za�oga "Ulissesa" mog�a za�ama� si� i sko�czy� na zawsze jako jednostka bojowa. Zgorzkniali, wycie�czeni ludzie odpoczywali w warunkach wzgl�dnego bezpiecze�stwa na otoczonej l�dem redzie. Chwil� t� mogli wykorzysta� do nie daj�cego si� unikn�� protestu wobec w�adz, przeciwko milcz�cemu, bezmy�lnemu przymusowi, bezlitosnemu uporowi, kt�ry m�g� ich ca�kowicie zniszczy�. Je�li kiedykolwiek by�a taka chwila, to w�a�nie teraz. Chwila nadesz�a i min�a. By�a niczym wi�cej, jak tylko zwiewnym cieniem, cieniem my�li, co przemkn�a przez umys�y i znikn�a, zgubi�a si� w tupocie n�g biegn�cych na stanowiska bojowe. Mo�liwe, �e spowodowa� to instynkt samozachowawczy. Lecz raczej nie - "Ulisses" od dawna przesta� dba� o cokolwiek. By� mo�e by�a to dyscyplina wojskowa lub lojalno�� wobec kapitana czy, jak to powiadaj� psychologowie, odruch warunkowy - s�yszysz zgrzyt hamulc�w i b�yskawicznie odskakujesz w bok, ratuj�c �ycie. A mog�o to by� co� ca�kiem innego. Cokolwiek tego dokona�o, ca�a za�oga, z wyj�tkiem wachty kotwicznej na lewej burcie, znalaz�a si� na posterunkach bojowych w dwie minuty. Nikt nie wierzy�, �e co� podobnego jest mo�liwe w Scapa Flow. Zale�nie od temperamentu, jedni zajmowali stanowiska w milczeniu, inni z krzykami. Szli niech�tnie, ponuro, z oburzeniem, pe�ni desperacji. Lecz szli. Na posterunku stan�� r�wnie� kontradmira� Tyndall. Nie nale�a� do tych, co milczeli. Kln�c wspi�� si� na mostek, przecisn�� przez drzwi na lewej burcie i zwali� na fotel w lewym przednim rogu platformy kompasowej. Spojrza� na Vallery'ego. - Co to za idiotyzmy? - spyta�. - Wydaje si�, �e panuje idealny spok�j. - Nic nie wiem. - Vallery zaniepokojonym wzrokiem rozejrza� si� po redzie. - Od g��wnego dow�dcy otrzyma�em sygna� alarmowy, rozkaz do natychmiastowej gotowo�ci podr�nej. - Szykowa� si� do drogi? Ale� cz�owieku, z jakiego powodu, dlaczego? Vallery potrz�sn�� g�ow�. - To wszystko zmowa, wymys�, aby mnie, starszego pana, pozbawi� popo�udniowej drzemki - j�kn�� Tyndall. - Raczej genialny pomys� Starra, aby da� nam szko�� - warkn�� Turner. - Nie! - z przekonaniem powiedzia� Tyndall. - Nie odwa�y�by si�. Poza tym, mimo wszystko, nie jest m�ciwy. Zapad�o milczenie, cisza przerywana jedynie werblem deszczu ze �niegiem i gradu i niesamowitym jak z za�wiat�w tykaniem asdicu*. (*Asdic - urz�dzenie hydroakustyczne do wykrywania �odzi podwodnych.) Nagle Vallery podni�s� lornet�. - Dobry Bo�e, Tyndall, niech pan tam spojrzy! "Duke" porzuci� kotwic� i �a�cuch. Co do tego nie by�o w�tpliwo�ci. Zosta�a wybita przetyczka szelki i wielki okr�t ruszy� obracaj�c powoli sw�j dzi�b. - Co za cuda? - kontradmira� lustrowa� niebo. - Nie wida� ani samolotu, ani spadochroniarzy; radar nic nie wykrywa; asdic nie daje kontaktu; ani �ladu niemieckiej floty przedzieraj�cej si� przez zapory... - Sygna�! - rozkaza� Bentley, dow�dca sygnalist�w. - Natychmiast przej�� na miejsce, gdzie stali�my na kotwicy. Cumowa� do p�nocnej beczki. - Pro� o potwierdzenie - rzuci� Vallery. Z r�k telefonisty wzi�� s�uchawk� aparatu po��czonego z dziobem. - M�wi kapitan. Czy pierwszy oficer? Wszystko gotowe? Pok�ad i d�? Dobrze. - Zwr�ci� si� do oficera wachtowego. - Ma�a naprz�d. Ster dziesi�� w prawo. - Spojrza� na admira�a siedz�cego w rogu; podni�s� pytaj�co brwi. - To pewnie najnowsza gra salonowa - warcza� Tyndall. - Wiesz, rodzaj morskich kom�rek do wynaj�cia... - Poczekaj no! Sp�jrz! Na "Cumberlandzie" wszystkie 5.25 * (*5.25 - armaty o kalibrze 5,25 cala. Cal angielski r�wna si� 2,54 centymetra.) pochylone do maksimum! - Spotkali si� wzrokiem. - Niemo�liwe! Na Boga... pan przypuszcza?... D�wi�k dolatuj�cy z umieszczonego tu� za mostkiem g�o�nika asdicu da� odpowied�. Szef hydroakustyk�w m�wi� wyra�nie i bez po�piechu. - Asdic do dow�dcy. Asdic do dow�dcy. Echo czerwone 30. Powtarzam: czerwone 30 *. (*Czerwone 30 - namiar z lewej burty, 30 stopni.) Nadchodzi. Zbli�a si�. - Centralny celownik, alarm! Czerwone trzydzie�ci. Wszystkie zenit�wki maksymalne pochylenie. Cel podwodny. Torpedy�ci - to by�o skierowane do porucznika Marshalla, kanadyjskiego oficera torpedowego - na stanowiska przy bombach g��binowych. Zwr�ci� si� do Tyndalla. - To niemo�liwe, po prostu niemo�liwe! ��d� podwodna... ��d� w Scapa Flow... Wykluczone! - Prien? - Kapitan porucznik Prien. Ten go��, co rozwali� "Royal Oak". - To si� nie mo�e powt�rzy�. Nowe zapory obronne... - ...mog� zatrzyma� zwyk�e okr�ty podwodne - doko�czy� Tyndall. Zni�y� g�os do szeptu. - Pami�tasz, co w zesz�ym miesi�cu m�wiono nam o naszych podwodnych �odziach liliputach, o "rydwanach"? O tych dzia�aj�cych z baz szetlandzkich, co mia�y by� przerzucone do Norwegii na �odziach rybackich? Widocznie Niemcy wpadli na ten sam pomys�. - Mo�liwe - sceptycznie zgodzi� si� Vallery. - Sp�jrz na "Cumberlanda". Idzie prosto na zapor�. - Zamilk� na par� sekund; zastanawia� si�. Zn�w spojrza� na Tyndalla. - Jak si� to panu podoba? - Co, kapitanie? - Zabawa w ciuciubabk� - Vallery u�miechn�� si� �obuzersko. - Nie sta� nas na strat� pancernika warto�ci ilu� tam milion�w funt�w, wi�c "Dulce" zmyka jak zaj�c na pe�ne morze, gdzie bezpieczniej; my zakotwiczymy si� w pobli�u miejsca, gdzie on sta�. M�g�bym za�o�y� si�, �e niemiecki wywiad zna t� pozycj� z dok�adno�ci� do paru cali. Te �odzie liliputy s� uzbrojone w �adunki wybuchowe, kt�re mo�na umocowa� pod nieprzyjacielskim okr�tem. Je�li komu przylepi�, to na pewno nam. Tyndall spokojnie przygl�da� si� m�wi�cemu. Nadal nap�ywa�y meldunki z asdicu, wskazuj�c sta�y namiar z lewej burty i coraz mniejsz� odleg�o��. - Oczywi�cie, oczywi�cie - mrukn�� admira�. - Jeste�my koz�em ofiarnym. Do licha, to nie jest przyjemne. - Skrzywi� si� i roze�mia� bez cienia weso�o�ci. - Czy mnie si� podoba? Dla naszej za�ogi b�dzie to ostatnia kropla przepe�niaj�ca miark�. Ostatni piekielny rejs, bunt, piechota morska z "Cumberlandu", alarm bojowy w porcie, a teraz to! Nadstawia� karku... i po co... na co?... - Urwa�. Mrucza� przez chwil�, kl�� ze z�o�ci�. P�niej m�wi� cicho: - Co powiesz Ludziom, kapitanie? Na Boga, to niesamowite! Czuj�, jakbym sam by� bliski buntu... - wstrzyma� si� i spojrza� pytaj�co ponad rami� Vallery'ego. Kapitan odwr�ci� si�. - O co chodzi, Marshall? - Przepraszam. O to echo. - Marshall machn�� r�k� w ty�. - ��d�? Chyba wyj�tkowo ma�a? - Jego kanadyjski akcent by� teraz bardzo wyra�ny. - To mo�liwe. Czemu pan pyta? - Bo�my z Ralstonem co� wykombinowali - wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Wpadli�my na pomys�, jak si� z ni� rozprawi�. Vallery wyjrza� na siek�cy deszcz; wyda� rozkazy dla steru i maszyny, po czym zwr�ci� si� do oficera torpedysty. Zakas�a� z wysi�kiem, bole�nie; wskaza� na przykryt� szk�em map� zatoki. - Czy�by� mia� zamiar urwa� nam ruf� bombami na tych p�yciznach? - Nie, komandorze. W�tpi�, czy mogliby�my je w og�le nastawi� na takie g��boko�ci. Nasz pomys�, a w�a�ciwie Ralstona, to wzi�� motor�wk� i kilka dwudziestopi�ciofuntowych �adunk�w z osiemnastosekundowymi chemicznymi zapalnikami. Wiem, �e nie robi� wiele szumu, ale w miniaturowej �odzi podwodnej nie ma co si� spodziewa� czort wie jakich... to znaczy, chcia�em powiedzie�, grubych blach. A je�li za�oga siedzi w skafandrach na pok�adzie tej zabawki, a nie g��biej, to oberw� na pewno. Zrobi si� z nich placuszki. Vallery u�miechn�� si�. - Ca�kiem nie�le, Marshall. Przypuszczam, �e wystarczy ci to za odpowied�. A co pan my�li, admirale? - Warto spr�bowa� - zgodzi� si� Tyndall - lepiej ni� wyczekiwa� jak kura na gnie�dzie. - Do diab�a. - Vallery badawczo spojrza� na torpedyst�. - Kto jest pa�skim minerem? - Mam zamiar wzi�� Ralstona. - Tak w�a�nie my�la�em. Ale pan, kolego, nie we�mie nikogo - stanowczo powiedzia� Vallery. - Nie puszcz� pana. Nie sta� mnie na strat� oficera torpedowego. Marshall wygl�da� na zmartwionego; po chwili powiedzia� z rezygnacj�: - Wobec tego wyznacz� mata szefa torpedyst�w i starszego celowniczego Ralstona. Obaj morowi ch�opcy. - Zgoda, Bentley wyznaczy jednego ze swoich, aby im towarzyszy�. B�dziemy mu podawa� namiary z asdicu, Niech zabierze przeno�n� lamp� sygnalizacyjn�. - Zni�y� g�os. - Marshall? - Komandorze?... - M�odszy brat Ralstona zmar� po po�udniu w szpitalu. Czy on ju� wie o tym? Porucznik patrza� poza Vallery'ego na stoj�cego z dala wysokiego powa�nego blondyna, ubranego w wyp�owia�y kombinezon widoczny spod p�aszcza. Kl�� cicho, siarczy�cie, bez zaj�kni�cia. - Marshall! - krzykn�� Vallery rozkazuj�cym tonem, lecz oficer nie zwraca� na niego uwagi. Twarz mu zakrzep�a, nieczu�y by� zar�wno na przywo�uj�cy go do porz�dku g�os kapitana, jak i na siek�ce strumienie �niegu zmieszanego z deszczem. - Nie - powiedzia� po d�u�szej chwili. - Nie wie. Lecz otrzyma� pewne wiadomo�ci dzi� rano. W zesz�ym tygodniu by�o bombardowanie Croydon. Mieszka tam jego matka i trzy siostry. Mieszka�y. Spad�a ci�ka bomba. Nie by�o co zbiera�. - Zrobi� w ty� zwrot i szybko opu�ci� mostek. W kwadrans p�niej ju� by�o po wszystkim. "Ulisses" stale szed� jeszcze w kierunku beczki kotwicznej, gdy z prawej burty spuszczono welbot *, (*Welbot - typ szalupy.) a z lewej motor�wk�. Welbot z cum� sterowa� do beczki, a motor�wka ruszy�a w swoj� stron�. Czterysta jard�w od okr�tu, na �wietlny rozkaz z mostka, Ralston wy�owi� z kieszeni kombinezonu p�askoszczypy i zgni�t� ko�c�wki chemicznych zapalnik�w. Mat wlepi� oczy w stoper. Po dwunastu sekundach �adunek poszed� za burt�. Motor�wka zatacza�a kr�g. Jeszcze trzy �adunki o r�nie przyci�tych zapalnikach plusn�y w wod�. Pierwsze trzy wybuchy unios�y ruf� i w�ciekle wstrz�sn�y ca�� �odzi�. To wszystko. Lecz po czwartym wybuchu na powierzchni zabulgota�a wielka bania powietrza, a po chwili ukaza�y si� oleiste plamy. Gdy woda uspokoi�a si�, cienka warstewka ropy rozp�yn�a si� po morzu na setki jard�w... Marynarze opu�cili stanowiska bojowe i z kamiennymi twarzami obserwowali powracaj�c� do "Ulissesa" motor�wk�. Haki talii za�o�ono w ostatniej chwili: urz�dzenie sterowe typu Hotchkiss by�o niebezpiecznie pogi�te, a przez ruf� �odzi gwa�townie wdziera�a si� woda. A "Duke of Cumberland" znikn�� za dalekim przyl�dkiem, pozostawiaj�c po sobie tylko smug� dymu. Ralston trzymaj�c w r�kach czapk� usiad� naprzeciw kapitana. Przez d�ug� chwil� Vallery patrza� na niego w milczeniu. Zastanawia� si�, co powiedzie�, jak wyrazi� to najlepiej. Nienawidzi� takich chwil. Nienawidzi� r�wnie� wojny. Zawsze jej nienawidzi� i przeklina� dzie�, kt�ry wyrwa� go z wygodnego stanu spoczynku na emeryturze. "Wyrwa� go", tak to przynajmniej delikatnie sam okre�la�; jedynie Tyndall wiedzia�, �e kapitan na ochotnika zg�osi� si� do Admiralicji 1 wrze�nia 1939 roku i przyj�ty zosta� z rado�ci�. Mimo to nienawidzi� wojny. Nie dlatego, �e oderwa�a go od kultywowanych przez ca�e �ycie nami�tno�ci: muzyki i literatury, w kt�rych uchodzi� za znaczny autorytet. Nie dlatego nawet, �e wojna nieustannie zniewa�a�a jego poczucie estetyki, prawa i celowo�ci. Nienawidzi� jej, poniewa� by� g��boko wierz�cy; poniewa� ubolewa�, widz�c w cz�owieku dzik� besti� z pierwotnej d�ungli; poniewa� uwa�a�, �e krzy�owa droga �ycia jest ju� wystarczaj�co ciernista, nawet bez niezawinionej m�ki agonii psychicznej i fizycznej zadawanej przez wojn�. A przede wszystkim dlatego, �e widzia�, jak dzikim i pozbawionym sensu szale�stwem jest wojna - szale�stwem, kt�re nic nie rozwi�zuje, niczego nie mo�e dowie��, z wyj�tkiem bardzo starej prawdy, �e B�g jest po stronie silniejszych batalion�w. Lecz by�y sprawy, w kt�rych musia� wzi�� udzia�. Vallery dobrze wiedzia�, �e ta wojna musi by� tak�e jego wojn�. Dlatego te� powr�ci� do s�u�by, postarza� si� w ci�gu z�ych lat, sta� si� mniej twardy, a bardziej uprzejmy, tolerancyjny i wyrozumia�y. By� unikatem mi�dzy kapitanami marynarki wojennej, ba! mi�dzy lud�mi. W swej dobroci i skromno�ci Ryszard Vallery by� osamotniony. Miar� jego wielko�ci mog�o by� to, �e nigdy o tym nie my�la�. Westchn��. W tej chwili zastanawia� si�, co powinien powiedzie� Ralstonowi. Lecz celowniczy zacz�� pierwszy. - Wszystko w porz�dku, panie kapitanie - m�wi� st�umionym, spokojnym g�osem. - Ju� wiem wszystko. Powiedzia� mi oficer torpedowy. Vallery odkaszln��. - S�owa s� tu bezu�yteczne, Ralston, naprawd� bezu�yteczne. Tw�j m�odszy brat i reszta rodziny. Wszyscy odeszli. Przykro mi, m�j ch�opcze, straszliwie przykro. - Spojrza� na pozbawion� wyrazu twarz i u�miechn�� si� gorzko. - Mo�e przypuszczasz, �e s� to tylko s�owa, rozumiesz, co� oficjalnego, po prostu czcza formu�ka... Niespodziewanie Ralston u�miechn�� si�. - Nie, tego nie przypuszczam. Potrafi� oceni�, co pan czuje. Wie pan, m�j ojciec jest r�wnie� kapitanem. Kiedy� mi m�wi�, �e odczuwa w podobnej sytuacji... Vallery przygl�da� mu si� ze zdziwieniem. - Tw�j ojciec? Powiedzia�e�, �e... - Tak jest. - Vallery m�g�by przysi�c, �e w tych niebieskich, tak pewnych siebie, tak spokojnych oczach b�ysn�� ognik zadowolenia. - Jest kapitanem zbiornikowca we flocie handlowej. Szesna�cie tysi�cy ton. Vallery nie odezwa� si�. Ralston m�wi� cicho dalej. - A co do Billy'ego, mojego m�odszego brata, to tylko ja jestem winien. Ja prosi�em, aby przyszed� na ten okr�t. Moja wina, jedynie moja. - Szczup�e opalone d�onie mi�y i gniot�y brzeg czapki. Vallery zastanawia� si�, o ile gorzej b�dzie, gdy minie pierwsze oszo�omienie po podw�jnym ciosie, gdy biedny ch�opiec zacznie my�le� normalnie. - Uwa�aj, m�j ch�opcze. My�l�, �e przyda ci si� par� dni odpoczynku, troch� czasu, aby� wszystko przemy�la�. Bo�e - zda� sobie nagle spraw� - jakie to niepotrzebne, pr�ne gadanie. - W tej chwili podoficer administracyjny wypisuje ci rozkaz wyjazdu. Od dzi� masz czternastodniowy urlop. - A do jakiej miejscowo�ci ma by� ten rozkaz wyjazdu? - Gni�t� czapk� w d�oniach. - Croydon? - Oczywi�cie. Dok�d by jeszcze... - Vallery zamar�. Uderzy�a go potworno�� nietaktu. - Przebacz mi, ch�opcze. Zaczynam ple�� g�upstwa. - Prosz� nie wysy�a� mnie nigdzie, panie kapitanie - prosi� cicho Ralston. - Wiem, �e zabrzmi to pompatycznie, jakbym litowa� si� nad sob�... lecz nie mam dok�d jecha�. Moje miejsce jest tu. Nale�� do "Ulissesa". Przez ca�y czas b�d� m�g� co� robi�, by� zaj�ty, pracowa�, spa�. Nie musz� rozwa�a�, mog� dzia�a�... Pewno�� siebie by�a tylko bardzo cienk�, �amliw� glazur�, kryj�c� cich� rozpacz. - Mog� mie� szans� zemsty - po�piesznie m�wi� Ralston - chocia�by przygotowuj�c zapalniki, jak dzi�... To, hm... to by� zaszczyt. Nawet wi�cej ni� zaszczyt, to by�o... o... nie umiem tego wyrazi�, panie kapitanie. Vallery zrozumia�. Czu� si� przygn�biony, znu�ony, bezbronny. Co m�g� temu ch�opcu ofiarowa� w zamian za jego nienawi��, ten tak bardzo ludzki, poch�aniaj�cy �ar zemsty? Wiedzia�, �e nie ma nic, czym by Ralston nie pogardzi�, czego by nie wy�mia�. Nie by�a to chwila stosowna do m�wienia pobo�nych komuna��w. Zn�w westchn��, tym razem jeszcze ci�ej. - Naturalnie mo�esz pozosta�, Ralston. Zejd� do biura policyjnego i ka� podrze� rozkaz wyjazdu. Je�li mog� ci by� pomocny, w ka�dej chwili... - Rozumiem, panie kapitanie. Bardzo dzi�kuj�. Dobranoc. - Dobranoc, ch�opcze. Drzwi cicho zamkn�y si� za Ralstonem. Rozdzia� drugi Poniedzia�ek rano - Zamkn�� wszystkie drzwi wodoszczelne i w�azy! Za�oga na stanowiska manewrowe, do opuszczenia portu! Bezduszny, brutalny, metaliczny d�wi�k g�o�nik�w dotar� w najdalsze zakamarki okr�tu. Na to wezwanie ze wszystkich pomieszcze� ruszyli ludzie, aby wykona� rozkaz. Byli przemarzni�ci, trz�li si� na lodowatym p�nocnym wietrze. Kl�li siarczy�cie, gdy za ko�nierze i do r�kaw�w wciska� si� obficie sypi�cy �nieg, gdy zdr�twia�e d�onie przymarza�y do lin i �elaza. Byli zm�czeni, gdy� pobieranie ropy, prowiant�w i amunicji przeci�gn�o si� do pierwszej wachty. Zaledwie paru marynarzy urwa�o ze trzy godziny snu. Byli rozdra�nieni i pe�ni buntu. Rozkazy wykonywali z mechaniczn� sprawno�ci� dobrze wyszkolonej za�ogi. Lecz pozorne pos�usze�stwo, wymuszone dyscyplin�, ledwie cienk� warstewk� pokrywa�o niech�� i op�r. Oficerowie i podoficerowie obchodzili si� z lud�mi delikatnie jak w r�kawiczkach. Vallery by� czu�y na tym punkcie. Do�� niel