8208
Szczegóły |
Tytuł |
8208 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8208 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8208 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8208 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kornel Makuszy�ski
Kobieta z sercem
By� sobie raz m�ody malarz; mia� mocny talent i s�abej konstrukcji spodnie,
jedyne spodnie, o kt�rych jednak�e nigdy powiedzie� nie mo�na, �e s� samotne,
albowiem parzysto�� jest istot� spodni. Poza tym nie mia� ani ojca, ani matki,
ani niczego w tym rodzaju. Nie posiada� metryki i nie p�aci� podatk�w, nie
chodzi� do ko�cio�a ani do Akademii, nie znosi� wody, sklepikarzy, policjant�w,
ksi�y i str�a.
Mia� swego czasu psa, ale go powiesi� wreszcie na klamce u drzwi, albowiem
przywidzia�o mu si� raz, �e mu poczciwy pies przypomina g�b� kogo�, kogo nie
lubi�. Mia� te� i modelk� swego czasu, ale j� odst�pi� po dwutygodniowym targu
przyjacielowi za dwie korony, trzy ko�nierzyki, za jedn� skarpetk� bia�� i drug�
kolorow� i za �y�eczk� od herbaty. By� przeto samotny jak zdech�y wielb��d na
pustyni albo jak wielki poeta, albo jak policjant na �rodku ulicy. Samotno��!
c� po ludziach, czym malarz dla ludzi? Nie znosi� nigdy wizyt i dlatego, kiedy
raz przyszed� do niego, w przyjacielskich zreszt� zamiarach, �ydowin sympatyczny
i mi�y bardzo, malarz w�osy rozburzy�, a dobywszy scyzoryka, spojrza� na� zezem
i krzycza� tak jak barwy na jego obrazach: "K�dy wszed�e�, wychod� t�dy, bo ci�
przekln� w imi� Boga!"
A� oto sta�o si�, �e malarzowi stan�a samotno�� ko�ci� w zapitym gardle.
Cz�owiek bowiem nie mo�e d�ugo by� samotny, co. Jest m�drym urz�dzeniem bo�ym,
albowiem wtedy krymina�y sta�yby si� niepotrzebne; a gdyby nie by�o krymina��w,
nie by�oby sprawiedliwo�ci, kt�ra jest, b�d� co b�d�, potrzebna w sprawach
spadkowych.
Malarz tedy zamy�li� si� g��boko i rzek� duszy swojej: musisz sobie, uwa�asz,
znale�� niewiast�, gdy� to jest potrzebne dla zdrowia, niewiasta uleczy dusz� i
uleczy �o��dek, kt�ry ci zmarnia� na "w�asnym" wikcie.
Malarz mia� racj�; sm�tek samotno�ci jest pod�ym wynalazkiem i cho�by dlatego,
by cz�owiek nie by� samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Ka�dy sobie radzi
wprawdzie, jak umie: jeden, aby nie by� samotnym, ma kanarka, drugi psa, trzeci
kota, inny wreszcie papug� lub oswojon� ma�p� a przecie� kobieta najlepsza jest
z tej ca�ej mena�erii. Kobieta ma w sobie rozwini�te bardzo poczucie
przywi�zania, potrafi si� w istocie przywi�za� do cz�owieka, nieraz nawet tak
bardzo, �e j� odwi�za� potem trudno; sufra�ystki angielskie posz�y w tym
kierunku najdalej: przywi�zuj� si� do latar� i do sztachet.
Bardzo dobre bydl� jest kobieta; mi�e to jest wielce i sympatyczne, cudnie
p�acze, prze�licznie si� �mieje; nie nale�y jej tylko dra�ni� i post�powa�
zawsze w my�l zasady, �e m�dry zawsze kobiecie ust�pi. Dobroci� mo�na u kobiety
uzyska� wszystko, gdzie za� nie mo�na dobroci�, tam trzeba, chc�c nie chc�c,
dorzuci� jedwabn� halk� albo par� lakierowanych bucik�w.
Mia� tedy racj� - jako si� ju� raz rzek�o i niepotrzebnie po raz drugi powtarza
m�ody malarz, kt�ry zat�skni� za kobiet�. A t�sknota za kobiet� jest jak d�ugo
trwaj�ce, uporczywe zapalenie okostne. Biedny malarz wstawszy rano przeci�ga�
si� leniwie i by� smutny, a kiedy si� k�ad� na �o�e wieczorem, samotny, by�
jeszcze bardziej smutny. Ka�dy zwyk� by� smutny w takich razach, ale malarz to
jest uczuciowe indywiduum, kt�rego smutek ci�gnie si� z duszy jak farba z tuby.
Jest to smutek, nie wod� zaprawny, tylko smutek olejny, kt�ry sobie nawet z
igraszek much nic nie robi i wszystko przetrwa, zawsze �wie�y i jednaki.
O, biedny malarzu!
Jednego dnia przysz�o na niego objawienie bo�e; objawienie takie ma zazwyczaj
si�� uderzenia ko�em w g�ow�, tak �e si� cz�owiek zatoczy pod najbli�szy mur i z
otworzon� na o�cie� g�b� wygl�da przez d�u�sz� chwil� jak aposto�, dziwuj�cy si�
wniebowst�pieniu Pana. Malarz szed� ulic� powoli i bez troski, rozmy�laj�c nad
tym, jakby wygl�da�a ulica, gdyby ze wszystkich, kt�rzy na niej w tej chwili si�
znajduj�, spad�y nagle szaty; cz�owiek ten mia� zawsze perwersyjne instynkty,
kwalifikuj�ce si� na wyspy polinezyjskie.
Zach�d by�; s�o�ce jakby zaczepi�o kr�giem o szczyt jakiej� wie�y, dar�o si�
wzd�u�, tak �e krwawa struga zacz�a ze� sp�ywa� na okoliczne dachy. Chmury
zabarwione by�y fioletowo jak krowa na nagrodzonym obrazie z Salonu. Na ulice
wype�zn�� t�um i s�czy� si� nimi od ko�ca do ko�ca, albowiem kij i ulica maj� po
dwa ko�ce. Cz�apa�y konie doro�karskie jak rytm u pod�ego poety, tak samo
zdech�e jak poeta. Z�oty s�oneczny py� osiada� na suchotniczych drzewach, kt�re
stan�y rz�dem wzd�u� plantacji, jak pokrzywione �ebraki przy drodze na
cmentarz.
Malarz za�mia� si� przyja�nie do zezowatego konia u doro�ki, przygl�daj�cego si�
bezmy�lnie, jak obok niego kilku m�odych Polak�w gra�o w guziki. Potem przeszed�
zacny malarz na drug� stron� ulicy, albowiem po tej, kt�r� przechodzi�, by�
jaki� sklep, mog�cy mie� do niego pretensje wprawdzie niewyg�rowane, ale
s�uszne, cho� mocno krzywdz�ce. Za chwil� przeszed� zn�w na tamt� stron�,
albowiem po tej by� taki drugi sklep, na kt�rego widok malarzowi robi�o si�
s�abo. A �e sklep�w jest wiele w mie�cie wielkim, szed� tedy malarz w s�o�cu,
odbijaj�c si� wci�� od jednego muru do drugiego przez ca�� szeroko�� ulicy,
oburzony w tej chwili s�usznie na ojca za to, �e sp�odzi� jego, a nie sp�odzi�
renty. Uniesienia mi�osne ojc�w, my�la� malarz, zawsze doprowadzaj� do tego, �e
ojcowie zapominaj� o tym, co b�dzie; ciesz� si� tym, co jest. Tak sobie tedy
weso�o rozmy�la� m�ody malarz, albowiem ka�dy malarz, jak nie ma czego lepszego
do roboty, wtedy my�li. Malarz bowiem nie jest taki straszny, jak maluje. Jest
to stworzenie �agodne bardzo nawet wtedy, kiedy wykrzywiwszy gro�nie buty, z
rozwian� grzyw� kr��y jak lew po puszczy, szukaj�cy, czego by si� napi�. A kiedy
go si� spotka w takiej chwili, malarz wiedzie dyskurs nast�puj�cy:
- Czy nie widzia�e� gdzie, kochany, mojej ciotki?
- Nie wiedzia�em, �e masz ciotk�.
- To szkoda, szukam jej ju� drugi tydzie�. Ale popatrz no, jaka si� na tym dachu
zrobi�a z�ota plama z niebieskim refleksem.
- Gdzie? Nic nie widz�.
- To mo�e mi po�yczysz koron�. S�owo ci daj�, �e szukam ciotki.
S� to prawdziwe wnioski z fa�szywych przes�anek, warte korony.
Szed� tedy malarz, a� nagle Jakby w mego piorun trzasn��. Zatoczy� si� pod
�cian� i spojrza� zezem na niewiast�, kt�ra zaszumia�a prawie jedwabn� halk�;
niewiasta bowiem zrobi�a do niego "s�odk� g�b�", jak anio� albo cukiernik.
Przesz�a i ogl�dn�a si�.
Panie Bo�e, ratuj dusz� biedn�, kt�ra mimo woli zacz�a poprawia� krawat, potem
stan�wszy na jednej nodze, wytar�a but z kurzu o spodnie, potem uczyni�a to samo
z drug� biedna dusza biednego malarza. Przejrza� si� ukradkiem w szybie
wystawowej i zawr�ci� na pi�cie. Niewiasta sz�a ulic� i ogl�da�a si� raz po raz.
Malarz szed� za ni�, z pocz�tku nieufnie, potem coraz pr�dzej, tak �e si�
wreszcie z ni� zr�wna�; a wtedy niewie�cie wypad�a z r�ki torebka na bruk.
Niewiasta przystan�a i spojrza�a b�agalnie na malarza, ten zasi� zaczerwieni�
si� jak rze�nik albo jak piwonia i ucieka� pocz�� przed siebie jak zaj�c, kt�ry
w bia�ym tyle uczu� nagle ca�y �adunek �rutu i nie ma nawet na tyle czasu, by,
jako Hamlet radzi, poskroba� si�.
Ej, ty na szybkich nogach, gdzie P�dzisz malarzu?!
Przystan�� wreszcie i pocz�� okropnymi oczyma przygl�da� si� szybie wystawowej,
za kt�r� rozpi�to prze�liczn�, koronkami obszyt�, batystow� cz��
indywidualno�ci kobiecej, t� cz�� garderoby, kt�ra ma w sobie co� m�skiego. A�
ciarki po nim przesz�y. Nagle uczu�, �e kto� stan�� obok niego: ostro�nie tedy
pocz�� patrze� k�tem oczu, kto przy nim stan��. Sta�a owa niewiasta i
u�miechn�wszy si� zalotnie i przyja�nie i zach�caj�co, posz�a dalej.
Malarz uszczypn�� swoj� dusz�, a� sykn�a, chc�c j� podnieci� do dzia�ania.
Dusza na taki znak poderwa�a mu nogi i poszed� za ni�.
Min�li ulic� jedn�, drug� i dziesi�t�. Niewiasta obejrza�a si�. Szed� w
przyzwoitym oddaleniu i udawa�, �e patrzy na numery dom�w. O, nie�mia�y malarzu!
Stan�a wreszcie przy jakiej� bramie; malarz przyspieszy� kroku, min�� j� i
przeszed� wyprostowany, z zachmurzon� g�b�. Potem zawr�ci�, przeszed� na drug�
stron� ulicy i wlepi� wzrok w kamienic� niedawno wybielon�; po ka�dej stronie
pierwszego pi�tra o�wietlone by�o jedno okno, kamienica wygl�da�a tedy jak
zezowata. Za chwil� b�ysn�o �wiat�o w jednym ze �rodkowych okien i na szybie
zarysowa�a si� sylwetka niewiasty z ulicy. Zdejmowa�a szybko kapelusz, potem
otworzy�a okno. Malarz sta� jak "tam na polu jawor stoi", jak u�an na widecie,
jak akcja gie�dowa; mia� doskona�� pozycj� - szkoda, �e nie towarzysk�.
Niewiasta wychyli�a si� przez okno 1 zacz�a troskliwie ogl�da� niebo; potem
usiad�a widocznie przy pianinie, bo przez okno wylecia� jaki� walc, zaczepi� o
stor�, tony t�oczy�y si� w oknie jak publiczno�� w drzwiach teatru, kiedy si�
teatr pali, zrobi�y krzyk i potem lecia�y na z�amanie karku na bruk. Przerwa�a
nagle i zn�w stan�a przy oknie.
Malarz sta� nieporuszony jak lokaj przy obiedzie. Niewiasta chrz�kn�a, przeto
malarz poruszy� si� niespokojnie. Tak by najmniej wypada�o, ale zacny malarz
robi� to zupe�nie szczerze, rzeczy nie�wiadom. Ot, taki biedny malarz...
Niewiasta chrz�kn�a po raz drugi; w malarzu dusza si� zarumieni�a i spojrza�a
nieufnie w g�r�. Wtedy niewiasta powiedzia�a z g�ry, tak �e j� zaledwie
us�ysza�:
- Niech pan podejdzie bli�ej...
Malarz rozgl�dn�� si� niespokojnie, potem powoli i z obaw� przeszed� przez ulic�
i stan�� tu� pod oknem.
- Dobry wiecz�r panu...
Malarz nic. Dusza w nim oniemia�a. Potem, po d�ugiej chwili zerwa� kapelusz z
g�owy i szurn�� nogami po bruku.
- Mo�e pan na g�r�... Drugie drzwi na lewo...
Malarz si� przerazi�; rozgl�dn�� si� na wszystkie strony i zacz�� si� mocowa� z
dusz�; silny bestia by� i zm�g� j� po kr�tkiej chwili. Spojrza� raz jeszcze w
g�r� i wszed� w bram�. Zacz�� st�pa� cichutko jak z�odziej, w g�owie mu
szumia�o, nogi si� pod nim trz�s�y. Potem przystan��, plun�� w d�o� i
przyg�adzi� w�osy. Poprawi� zn�w krawat i poozed�. W drzwiach na pierwszym
pi�trze sta�a niewiasta i podnios�a palec do ust.
- Tylko cicho!...
Malarz wsun�� si� na palcach do przedpokoju i zaniewidzia� w ciemno�ci.
- Prosto, przed siebie...
Zamkn�a drzwi na klucz i wprowadzi�a go do saloniku. W malarzu t�uk�o si�
serce, jakby kto kamienie t�uk�. Sta� z kapeluszem w r�ku, onie�mielony i
bezradny.
- Niech pan usi�dzie. A co, �adnie u mnie?
Malarz si� uk�oni�.
- Dzi�kuj�, nawet bardzo.
Wzi�a go za r�k� i posadzi�a na fotelu.
- Niech pan tylko �le o mnie nie my�li. Niech pan powie szczerze, ale tak
naprawd� szczerze, co pan sobie pomy�li o mnie?
Malarz a� si� zdumia�.
- Ja?
- No, naturalnie. Mo�e to troch� dziwne, co robi�, ale pan taki sympatyczny...
Malarz uczu�, �e mu krew nap�ywa na twarz.
- Prosz� pani. Ja jestem bardzo wdzi�czny.
- Nie ma za co, nie ma za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan
b�dzie dzi�kowa�. A umie pan �adnie dzi�kowa�?
- Ca�uj� r�czki, zdaje mi si�, �e nie potrafi�. Jestem troch� dziki cz�owiek.
- Ale� to tym lepiej...
Niewiasta, wyszczerzywszy z�by w u�miechu, zacz�a mu si� przygl�da� figlarnie.
- Za�o�� si�, �e pan jest, �e tak powiem, poeta.
Malarz si� oburzy�.
- Niech Pan B�g broni, ja jestem malarz, prosz� pani.
- Co pan m�wi!? Malarz! To doskonale!
Ach, malarze!...
- Co, prosz� pani?
- No, nic... Chcia�am powiedzie�, �e malarze to jest bardzo zajmuj�cy nar�d;
genialni ludzie, czy nieprawda?
Malarz mia� ju� �zy w oczach.
- Ale� naturalnie!
- I weseli?
- Naturalnie!
- I pi�kni!
- Naturalnie!
w tym miejscu dusza malarza stan�a d�ba jak klacz przy przeszkodzie.
Niewiasta milcza�a przez chwil�, potem splot�a r�ce na kolanie i rzecze:
- Jakie cudne ma pan oczy!
- Zdaje si� pani tylko, ja w og�le...
- Prosz� nie przeczy�, nie przeczy�; po matce pan odziedziczy� te cudne oczy?
- Troch� po ojcu, troch� po matce.
- A wolno wiedzie�, kto by� ojciec pana?
Malarz pocz�� sobie na gwa�t przypomina�, kto by� jego ojciec.
- M�j ojciec, prosz� pani? Szewc, �e tak powiem, ale umar�.
Niewiasta skonsternowa�a si� na chwil�, potem zacz�a s�odko:
- Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, �adna praca nie
ha�bi.
I umar� biedak.
- Wcale nie biedak, prosz� pani, bo si� zapija�...
Niewiasta zrobi�a gest b�lu.
- Alkohol gubi ludzi, to straszne, prosz� pana... To okropne...
Dusza zadr�a�a w malarzu jak ko� na ��ce, kiedy sobie co� weso�ego przypomni,
ale jej przyzna� racj�.
- Pan pozwoli, �e si� przebior�?
Malarz zerwa� si� z fotelu.
- Ale� b�d� szcz�liwy, prosz� pani...
Dusza tr�ci�a malarza w bok na znak, �e g�upstwa gada.
- Co takiego? Szcz�liwy pan b�dzie?
Na szcz�cie trzeba zas�u�y�, panie malarzu!
Malarz poderwa� szybko:
- Naturalnie, �e trzeba zas�u�y�, ja to wiem, prosz� pani, tylko mnie si� to tak
wyrwa�o...
- Ach! wyrwa�o! No to niech�e pan poczeka, a ja za chwil� si� zjawi� i za
czekanie przeprosz�.
- Bardzo prosz�, niech si� pani nie kr�puje.
- Au revoir, panie malarzu, m�wi si� panu do widzenia, m�wi si� panu: pa!
Malarz uderzy� nog� o nog� i zgi�� si� w uk�onie. Niewiasta zgin�a w drugim
pokoju i przymkn�a drzwi. Malarz zosta� sam; przez chwil� siedzia� cichutko,
potem przeszed� si� po pokoju. Stan�� przed lustrem i u�miechn�� si� sam do
siebie.
- Mam, psiakrew, szcz�cie do kobiet pomy�la� uspokojony i dumny ze siebie.
potem zacz�� ogl�da� mieszkanie. By�o strasznie �adne; malarz pierwszy raz by� w
takim mieszkaniu. Otomana przykryta dywanem robi�a do niego oko z perskiego
wzoru na dywanie. Mn�stwo kwiat�w i fotografii; zatrz�sienie porcelanowych
cacek; na pianinie wazon z majoliki; ca�e szeregi pude�ek z cukierk�w. W k�cie
mahoniowe biurko, kt�rego malarz unika�, by�o bowiem takie filigranowe, �e si�
ba�, by mu nie z�ama� przez nieuwag� jakiej nogi. Na stoliczku w drugim k�cie
album z tysi�cem kart z widokami.
Malarz zacz�� si� oswaja� i uspokoi� si� zupe�nie.
- Nie ma co gada�, mam szcz�cie.
I usiad� na fotelu. Za chwil� zerwa� si� jak oparzony i skoczy� ku drzwiom.
Niewiasta �piewnym g�osem wo�a�a z drugiego pokoju:
- Czy pan malarz bardzo si� nudzi?
- Ale� nie!
- A co robi?
Malarz zdoby� si� na odwag�:
- Czeka...
- A bardzo czeka?
- Naturalnie, �e bardzo!
- To dobrze! Niech poczeka jeszcze chwil�.
Malarz a� si� zach�ysn�� z rado�ci; gdyby m�g�, by�by zata�czy� wojenny taniec
rado�ci, ale na pierwszej wizycie nie wypada�o.
Za chwil� wesz�a niewiasta w prze�licznym r�owym szlafroczku; dla malarza jakby
s�o�ce wesz�o.
- T�skni�o si� cho� troszeczk�?
- Pewnie, �e si� t�skni�o!
- Wi�c wolno za to poca�owa�... ot tu... - Odchyli�a r�kaw i pokaza�a miejsce na
przegubie. Malarzowi zaszumia� w g�owie wodny wir, pociemnia�o mu w oczach,
potem je zamkn�� i mlasn�� j� w r�k�, jakby kto z bicza strzeli�.
Niewiasta osun�a si� na otoman� i zakry�a r�k� oczy.
- Co pan sobie o mnie pomy�li, co pan sobie pomy�li!
- Ale� jak Boga kocham, nic nie b�d� my�la�.
- Podobam si� panu?
- Pani jest cudna!
- I... i... pan mi si�... tak�e podoba.
Malarz si� zdumia�, ale uwierzy�. Siedzia� naprzeciw niej i ogl�da� j� ciekawie.
Mia�a prawie z�ote w�osy i pi�kne oczy; by�a blada i u�miechni�ta. R�ce
wymuskane i l�ni�ce paznokcie. Piersi jej troch� beznadziejnie zwisa�y, ale
malarz wyt�umaczy� sobie, �e to pewnie dziedziczne.
Niewiasta u�miechn�a si� rozkosznie...
- Niech kto� usi�dzie... tu... bli�ej... jeszcze bli�ej... O, tak! A teraz niech
co� powie o sobie.
- Ja?
- A tak, panie malarzu. Co si� robi, co si� maluje, wszystko... wszystko...
- 2yje si�, prosz� pani...
- I maluje?
- I maluje.
- Ludzi czy drzewa?
- Ludzi.
- To ciekawe! A drzew nie?
- Nie.
- To ciekawe! A pan maluje dzieci czy doros�ych?
- I doros�ych, i dzieci...
- To ciekawe! Dzieci... Bo�e z�oty! Dzieci...
Malarz skrzywi� pociesznie g�ow� i spojrza� na ni� rozrzewniony.
- Czemu pani tak wzdycha?
- Bo pan maluje dzieci. Ach, jak�eby m pragn�a mie� dzieci.
Biedna niewiasta patrzy�a przed siebie, gdzie� w dal.
A malarz si� rozczuli�, albowiem dot�d spotyka� kobiety, kt�re, jako �ywo, nie
chcia�y mie� dzieci. Chcia� jej za to powiedzie� co�, co by by�o jako mi�d.
- Pani jest strasznie dobra.
- Ja? O, nie, drogi panie. Niech kto� temu nie wierzy. Ludzie o mnie m�wi�, �e
jestem z�a.
Malarza omal �e krew nie zala�a.
- Ludzie to s� ma�py, prosz� pani - Och, niech pan nikogo nie oskar�a.
Mo�e ja naprawd� jestem z�a. Kto wie?
- Ale blaga!
Dusza zn�w tr�ci�a malarza w bok, aby si� wyra�a� przyzwoicie.
- Pani jest strasznie dobra.
- Czy pan to szczerze m�wi?
- S�owo pani daj�.
- Pan tak m�wi, bo pan jest dobry.
Malarz zaprotestowa�:
- O, prosz� pani, wcale nie!
- Niech�e si� pan nie odsuwa... Bli�ej...
Jeszcze, ale� jeszcze... Okropnie pan jest kochany malarz...
Malarz promienia�. Nagle uczu�, �e jej kolano dotkn�o jego kolana; nie �mia�
popatrze�, jak to si� sta�o, ale dusza w nim zacz�a zaciera� r�ce z rado�ci.
Skronie mu pa�a�y, a ca�y pok�j kr�ci� mu si� w oczach.
Otomana pod nim a� drga�a.
- Niech si� kto� niczemu nie dziwi... Ja jestem taka samotna, taka strasznie
samotna. Teraz mam pana. A mo�e pan tego nie chce?
Malarz chcia� si� zerwa� z oburzenia, ale mu szkoda by�o tego kolana. Zaniem�wi�
tylko na wyra�enie zdumienia, �e go o tak� lekkomy�lno�� mo�na w og�le pos�dza�.
- Czy pan kocha� w �yciu?
Malarz zaskoczony by� tym pytaniem.
- Nigdy w �yciu.
- I teraz pan nikogo nie kocha?
- Jak Boga kocham, �e nie!
- Z r�k� na sercu?
- Z r�k� na sercu.
- Bo mnie by by�o przykro...
Malarz si� rozrzewni� po raz dziesi�ty...
- Przykro by pani by�o?
- Nawet bardzo. Pan ma takie cudne oczy... Zakocha� si� mo�na w tych oczach...
- Ach, co pani m�wi!
- Kto� nie wierzy?
- Malarz przycisn�� silniej kolano. Dusza malarza zauwa�y�a z rado�ci�, �e jej
pan robi si� nieprawdopodobnie bezczelny.
Niewiasta rozchyli�a usta i zmru�y�a oczy. A on przylgn�� do niej bardzo silnie
i za nic na �wiecie nikt by go w tej chwili od niej nie oderwa�.
- Dobrze komu�?
- Naturalnie - rzek� malarz.
- A chcia�by kto�, �eby tak zawsze by�o?
Przed malarzem otworzy�o si� niebo.
- Pani si� jeszcze pyta?
A ona przechyli�a si� tak blisko, �e go musn�a w�osami. Dusza zacz�a w malarzu
przest�powa� z nogi na nog�. Zaszumia�o mu we �bie, obj�� j� w p� i wpi� si� w
jej usta.
O biedny i szcz�liwy malarzu.
Wyrwa�a mu si� i odskoczy�a zdyszana w k�t pokoju.
- Co pan robi! Czy� pan oszala�?
Malarz sta� na �rodku pokoju, r�wnie� dysz�cy i patrzy� na ni� zawstydzony. -
S�owo daj�, �e nie chcia�em. G�upi jestem i niech mnie pani za drzwi wyrzuci.
- Niegrzeczny pan jest; je�eli si� pan nie poprawi, to si� pogniewamy.
- Poprawi� si�.
- Co pan sobie dopiero teraz o mnie pomy�li? Za kogo mnie pan we�mie? My�li pan,
�e kiedy kobieta jest samotna, to z ni� sobie na wszystko mo�na pozwoli�. Czy
nie tak? Czy pan tak nie my�li?
Malarzowi zbiera�o si� na p�acz. Chcia� jej co� t�umaczy�, ale nie m�g�.
- B�dzie kto� spokojny?
- B�d�, s�owo daj�, �e b�d�.
- No, to przeprosi�. Tylko w r�czk�. Nic wi�cej! Teraz ju� dobrze.
Chwila ciszy.
- Strasznie pan jest nami�tny.
- Sk�d�e by zn�w!
- Doprawdy, �e mi pan usta pokrwawi�. Brzydki kto� jest!
Malarz skrzywi� si� jak dziecko.
- Prosz� pani, ja nie chcia�em, s�owo daj�, �e nie chcia�em. Tylko pani tak
jako�...
- Z pana jest dzieciak.
Malarz spostrzeg�, �e wraca pogoda, i rozzuchwali� si�. Podszed� ku niej blisko,
tak blisko, �e mu si� zn�w zrobi�o gor�co; oczy mu za�wieci�y jak kotowi w
marcu. W plecy dreszcz go drapa�.
- Pani jest, �e tak powiem...
- No?
- Bajeczna kobieta; cz�owiek nie wie, co robi.
I jakby nie wiedz�c, co robi, uj�� jej r�k� i podprowadzi� ku otomanie, kt�ra
widz�c, co si� �wi�ci, a� zadr�a�a z rado�ci.
- Mo�e usi�dziemy.
- Kiedy pan znowu zacznie...
- Niech Pan B�g broni.
- S�owo?
- S�owo honoru.
Usiedli, a ona niechc�cy przysiad�a mu r�k�; malarz omal, �e nie zemdla�, ale
uspokoi� si�, gdy� widocznie tego nie zauwa�y�a; nie stara� si� jako �ywo o to,
by r�k� wyswobodzi�.
- Swoj� drog� - my�la� malarz - to jest dziwna rzecz, �e ona tego nie czuje.
Ona patrzy�a gdzie� w ciemny k�t, rozanielona. Na twarzy mia�a jakie� projekty
na rumie�ce; oczy jej b�yszcza�y.
Bardzo cicho. A potem:
- Dobrze panu?
- Strasznie.
I mrugn�� jako� weso�o. By�o mu wszystko jedno. Gdyby go st�d ci�gn�li czterema
wo�ami, nie ruszy si�. Zaniepokoi� si� na sam� t� my�l.
- Czy pani mnie pr�dko st�d wyleje?
- Ja pana?
- Naturalnie, bo mo�e ja za d�ugo ju� siedz�.
- Wcale nie, niech pan siedzi, je�eli panu dobrze. Tylko spokojnie... Okropnie
pan jest sympatyczny.
Malarz stara� si� zarumieni�.
- Mo�e by�.
- Nawet bardzo. Zanadto kto� jest gwa�towny, ale poza tym wszystko dobrze. Czy
panu nie gor�co?
- Troch�.
- To mo�e pan... kiedy si� wstydz�...
- Niech pani m�wi, jestem pos�uszny.
- Ale nie b�dzie pan �le my�la�?
- Przysi�g�em ju� pani, �e nie.
- To mo�e pan... zdejmie ko�nierzyk...
- Je�eli pani pozwala...
I czym pr�dzej zacz�� lew� r�k� odpina� ko�nierzyk, bo prawej nie chcia�o si�
schodzi� z posterunku, kt�ry mimo wszystko by� ci�kim, albowiem niewiasta by�a
dobrze zbudowana.
- Ju�, prosz� pani.
- Lepiej panu?
- Rozumie si�.
Troch� by� za�enowany, nawet wi�cej od niej. Trzeba by�o co� powiedzie�.
- Czy pani zawsze taka samotna?
- Zawsze, prosz� pana. Nie mam tu nikogo, strasznie jestem sama.
- Czy by� mo�e?
- A tak! Ojciec m�j si� zastrzeli� po finansowym krachu. Straci� siedem
milion�w...
- Siedem milion�w! To straszne!
- Matka umar�a z rozpaczy; to by� anio�, nie matka.
Malarz smutnie zwiesi� g�ow� i na znak milcza�.
- A ja wychowa�am si� w klasztorze.
Zawsze sama, zawsze... Nie mia�am nawet wyp�aka� si� przed kim. I teraz �yj�
samotnie. Nie mam nikogo, kto by mnie kocha�.
Malarz o�wiadczy� min� gotowo�� przyst�pienia do tego interesu.
- Pani� si� musi kocha�!
Strasznie szczerze to powiedzia�, zwyczajnie jak dziki malarz.
- Tak si� s�dzi?
- Naturalnie.
- I pan by mnie...
- Ale� naturalnie.
Malarz a� poczerwienia�. Nachyli� si� ku niej, ona przez nieuwag� ku niemu.
- Kiedy, prosz� pana, artysta jak m�wi, �e kocha, to wcale nie kocha.
- Kto pani takie rzeczy opowiada�? - Ja nie wiem, ale tak s�ysza�am.
- Wcale nie, prosz� pani.
- I potem sobie idzie, a kobieta wylewa �zy.
Malarz by� w rozpaczy.
- To poeci tak robi�, droga pani, malarze nigdy.
- Chcia�abym wierzy�.
- Powinna pani wierzy�. Ja, prosz� pani, mam przyjaciela malarza, kt�ry si� p�
roku kocha� w w jednej kobiecie.
- Och! A� p� roku?!
Dusza tr�ci�a ma1arza po raz dziesi�ty, wi�c si� poprawi�:
- Bo umar�, s�owo daj�, �e umar� na zapalenie nerek.
Strasznie mu by�o gor�co; zaciska� nogi i przygryza� usta, potem si� nachyli� ku
niej i z g�ry spojrza� w wyci�cie szlafroka w okolicach obwis�ych piersi.
Niewiasta sta�a si� jakby omdla�a i ca�ym cia�em opar�a si� na nim. A poniewa�
malarz mia� jeszcze drug� r�k� do dyspozycji, skierowa� j� nie�mia�o w t�
okolic�, kt�ra jest dla niemowl�t ziemi� obiecan� w przysz�o�ci, a na razie
mlekiem i miodem p�yn�ca. Uczu� pod r�k� gor�c� pier�, czego ona dziwnym trafem
znowu zupe�nie nie zauwa�y�a.
Niewiasta przymkn�a oczy i przechyli�a w ty� g�ow�.
- Co pan robi... co pan robi...
Malarz nie uwa�a� za stosowne odpowiedzie� na pytanie retoryczne, na kt�re jest
jasna odpowied�. Zdaje si�, �e si� usi�owa�a wyrwa�, ale malarz by� cz�ek mocny,
cho� �le od�ywiony. Krew w nim zagra�a jak wojskowa orkiestra, straci� panowanie
nad sob�, obj�� j� w p� i przechyli� zupe�nie.
Zacz�� ca�owa� jak wariat albo zgo�a jak oficer. Niewiasta coraz s�abszym g�osem
szepta�a: - co pan robi... co pan robi... ale - mo�na wierzy� lub nie wierzy�
patrzy�a na niego spod przymkni�tych oczu, co on w�a�ciwie zamy�la robi�. A
kiedy ujrza�a, �e malarz, jak dziki cz�owiek, nie da si� powstrzyma� w
szale�stwie, zawo�a�a raz jeszcze mocniej:
- Pan si� ze mn� nie o�eni... Panie!... ach... - i leg�a bezsilna, jak kwiat
podci�ty.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A kiedy by� dzie�, wyszed� malarz na ulic�, bardzo przygn�biony; wygl�da� jak
cytryna w kawiarni, bardzo u�ywana. By� troch� �pi�cy i troch� smutny. Wl�k� si�
ulicami do domu; a w chwili kiedy stan�� w bramie, uderzy� si� w czo�o, mocno
poirytowany.
- Idiota jestem! - my�la� malarz zapomnia�em si� jej nawet przedstawi�!
Ca�y dzie� mia� zatruty; powesela� dopiero wieczorem, znowu by� u niej. I tak
by�o czas d�u�szy; rano by� malarz zwykle smutny, a wieczorem weso�y. W �yciu
raz jest tak, a raz odwrotnie.
Wreszcie sta�o si�, �e malarz po naradzie d�u�szej z dusz� swoj� i ze str�em
kamienicznym ubra� si� we frak. Sk�d wzi�� ten frak, B�g raczy wiedzie�. Umy�
si�, ostrzyg� lwi� grzyw� i dostojnym krokiem poszed� do ko�cio�a, gdzie go Pan
B�g przyj�� z otwartymi r�koma; bardzo dawno go nie widzia�, I tu za�lubiono
malarza z niewiast�, kt�ra umi�owa�a go sercem i dusz� i zapewni�a go, �e on
jest pierwszy i ostatni. A malarz to jest dobre stworzenie i wszystkiemu wierzy.
By� z niego m�� bardzo przyk�adny; dobrze od�ywiony okaza� si� cz�owiekiem
przedsi�biorczym; malowa� bardzo pilnie, ale mu jako� nie sz�o; troch� mu si�
r�ce zacz�y trz��� od nadmiaru wzrusze� i dusza w nim troch� opad�a, tak jak
nieraz halka opada z kobiety.
Okropnie kocha� �on�. Lecz c�, kiedy niewiasta jest jak wieche� s�omy; �ona
malarza to by�a bardzo sympatyczna kobieta, ale zacz�a s�abn�� w zapa�ach.
Coraz cz�ciej nie by�o jej w domu; raz by�a u krawcowej, a drugi raz u
dentysty; potem chodzi�a na majowe nabo�e�stwo, potem troch� do cukierni. Raz
wr�ci�a bardzo p�no z ogromnym pud�em cukr�w.
- Gdzie�e� by�a tak d�ugo?
- Wcale nied�ugo.
- Trzy godziny; po ulicach si� nie chodzi przez trzy godziny.
- Rzeczywi�cie, masz racj�, ale uwa�asz, wojsko sz�o i musia�am poczeka�, a�
przejdzie. Nie mo�na si� by�o przedosta� przez ulic�. To potworne, powinni
zabroni�.
Malarz zobaczy� cukry.
- A to co?
- To?
- Aha!
- Jak to co?
- Te cukry.
- A! ty o tym m�wisz? To cukierki.
- Ja widz�, �e cukierki, ale sk�d to?
- Co, te cukry?
- Aha, te cukry ...
- Jak to, sk�d�e by mog�y by�?
- W�a�nie o to pytam.
- O co? No c�... cukierki!
Trzasn�� drzwiami i poszed� malowa�.
Raz zobaczy� u niej prze�liczny pier�cionek z brylantem.
- Moja kochana...
- Co takiego? Mo�e� g�odny?
- Nie; sk�d ty masz ten pier�cionek?
- Kt�ry? t� obr�czk�?
- Nie, nie t� obr�czk�...
- Ten? To po matce...
- Nie, nie o ten mi idzie, o ten z brylantem.
- Kt�ry? Ten?
- Ten!
- Rzeczywi�cie, bardzo �adny pier�cionek.
- Ale sk�d go masz?
- Kto? Ja?
- Przecie� nie ja.
- Ten pier�cionek? Ach, to d�uga historia, kiedy� ci opowiem. M�j kochany, co ci
da� na kolacj�?
Malarz coraz cz�ciej trzaska� drzwiami.
Na drugi dzie� �ona pod wiecz�r zacz�a si� ubiera�; wzi�a �wie�� bielizn� i
dekoltowan� sukni�.
- Ty dok�d?
- Kto, ja?
- Ty. Dok�d si� wybierasz?
- Wyjd� na chwil�. Musz� wst�pi� do fotografa.
- O tej porze?
- Jak to o tej porze?
- Na fotografa za p�no, zaraz si� �ciemni.
- Co ci si� �ni?
- Ju� si�dma.
- Czy by� mo�e?!
- Zostaniesz w domu.
- Szkoda w takim razie, �em si� ubiera�a; wi�c si� przejd�. Za chwil� wr�c�. Ty
wychodzisz?
- Nie wychodz�.
- To szkoda, powiniene� wi�cej chodzi�, za ma�o u�ywasz ruchu. Do widzenia!
- Kiedy wr�cisz?
- Kto, ja?
- Ty.
- Czy ja wiem? Powiedzia�am ci, �e za chwil�.
I posz�a.
Malarz zapali� papierosa i chodzi� d�ugo po pokoju. Na g�rze b�bni� kto� na
fortepianie. Za chwil� uderzy� deszcz o szyby i sp�ywa� po nich w�skimi
strugami. Malarz podszed� do okna i patrzy� bezmy�lnie na ulic�.
Dwa konie doro�karskie cz�apa�y po b�ocie; strasznie by�o pusto.
Przeczeka� tak ze dwie godziny. Poszed� do drugiego pokoju i spojrza� na zegar,
albowiem kieszonkowych zegark�w nie lubi�. Za godzin� zn�w spojrza� na zegar i
zacz�� by� niespokojny.
- Gdzie ona mog�a p�j��...
Str� zamkn�� z trzaskiem bram� i pogasi� �wiat�a na schodach. W kamienicy sta�o
si� cicho. min�a godzina jedna i druga.
Deszcz pada� ci�gle.
Nagle malarz drgn�� i zerwa� si�.
Przed bram� kamienicy zatrzyma�a si� doro�ka.
By� w�ciek�y. Podszed� do drzwi schodowych i nas�uchiwa�. Idzie... Min�a chwila
i kto� poszed� na g�rne pi�tro.
Wr�ci� do pokoju i zacz�� biega� jak op�tany.
- Gdzie ona mog�a p�j��? ...
Usiad� w fotelu i czeka�. Jezus Maria!
Druga... Deszcz pada� ci�gle; nie by�o s�ycha� �adnego ha�asu.
Siedz�c w fotelu, malarz usn��. �ni�o mu si�, �e zastrzeli� �on� i siebie;
przyszed� do nieba, stan�� przed jakim� �wi�tym.
- Kochany pan zastrzeli� �on�. A o c� posz�o?
- Nie wr�ci�a do domu.
- O, to �le! I siebie pan potem zastrzeli�?
- Zastrzeli�em.
- To ratuje sytuacj�. Pan jest podobno malarz?
- Malarz.
- Malowa� pan ko�cio�y?
- Nie, nigdy.
- O, to naprawd� �le. Ale spro�nych rzeczy pan nie malowa�?
- Spro�nych nie; wymalowa�em tylko Pazyfe, w chwili kiedy j� byk uwodzi.
- Chcia� pan powiedzie�, kiedy ona uwodzi byka. No, to przynajmniej weso�e.
Zreszt� nic?
- Nic.
�wi�ty staruszek zadzwoni�. Jaki� sprytny anio� zjawi� si� na poczekaniu.
- Da� temu panu pok�j z p�nocnym �wiat�em, najlepiej ko�o Rafaela.
Anio� mrugn�� znacz�co.
- Ma pan ze sob� jakie rzeczy?
- Nie, nic... Nawet nocnej koszuli.
- Nie o to pytam, ale mo�e jaki r�aniec albo szkaplerz?
Malarz troch� poczerwienia�.
- Mia�em, s�owo daj�, �e mia�em, alem si� spieszy� i zapomnia�em widocznie.
- Niech Pan p�jdzie ze mn�.
- Bardzo prosz�.
Szli bardzo d�ugo. Malarz przygl�da� si� anio�owi.
- Czego pan tak na mnie patrzy?
- Bo chcia�bym wiedzie�, czy anio� to jest kobieta czy m�czyzna?
- M�czyzna, prosz� pana; kobieta nie mo�e by� anio�em, kobieta jest u nas
uwa�ana za stworzenie nieczyste, a poza tym anio��w nie potrzeba rodzi�...
- Aha...
Nagle malarz odskoczy� w ty�.
- Kto to jest?
- To? Nie poznaje pan? Pa�ska �ona, przecie� j� pan zastrzeli�.
- I to bydl� dosta�o si� do nieba?
- Prosz� pana! Pan my�li, �e tylko zakonnice wchodz� do nieba, a weso�e kobiety,
nie? A c� to, szpital czy ochronka? Malarz bardzo posmutnia�; rozradowa� go za
chwil� weso�y widok; jakowy� m�� sta� na g�owie i kr�ci� si� jak wrzeciono.
- Co to za wariat? - zapyta� malarz.
- Panie, cicho! To nie �aden wariat, to �wi�ty; on ju� si� tak trzy tysi�ce lat
kr�ci, bo my�li, �e to si� strasznie Panu Bogu podoba.
- A c� Pan B�g na to?
- Z pocz�tku si� troch� irytowa�, ale poniewa� nie wypada�o, wi�c kiwn�� r�k� i
udaje, �e go to bawi.
Anio� wskaza� malarzowi mieszkanie.
- Gromnic�, pan ma?
- Nie mam...
- No, a czym�e pan b�dzie �wieci�? 2e te� �aden malarz nie przyszed� dot�d do
nieba z gromnic�! A niech si� pan do table d'hotu jutro nie sp�ni.
Siedzia� tedy zacny malarz w niebie i nic nie robi�; znudzi�o mu si� wreszcie,
zreszt� patrzy� na wszystko bardzo podejrzliwie.
Nie mog�o mu si� pomie�ci� w g�owie, aby tu wszystko dawano za darmo.
- To jest jaki� ci�ki kawa� - my�la� malarz. - Ka�� mi potem p�aci�.
Poszed� tedy do �wi�tego staruszka i powiada:
- Ojcze �wi�ty, z tym ca�ym niebem jest jaki� szwindel.
Staruszek si� oburzy�.
Co pan m�wi! Taki znany, renomowany zak�ad! Jak pan mo�e.
- Ja tu nie wytrzymam; czemu si� tu nikt nie upomina za mieszkanie?
- Ale� panie kochany!
- Ani za wikt! Za darmo? Przepraszam, jestem do tego przyzwyczajony; �eby
porz�dny cz�owiek nie by� nic winien! To jest kiepski dowcip, ojcze �wi�ty, a
ja�mu�ny ja nie przyjmuj�...
�wi�ty staruszek zemdla�. Wywr�ci� przy tym widocznie krzes�o, bo malarz zerwa�
si� na r�wne nogi.
Jasny dzie�.
Przed nim sta�a �ona, zadyszana i bardzo o�ywiona.
- Ach, to� ty si� nie k�ad�? M�j kochany, kt� to widzia� tak zdrowie marnowa�!
Malarz spojrza� na ni� zdumiony i zacz�� budzi� u�pion� w�ciek�o��. Zagryz�
usta, podni�s� pi�� i zacz�� okropnym g�osem:
- Jak ty �miesz...
�ona mrugn�a na niego znacz�co.
- Cicho! nie jeste�my sami...
Malarz si� obejrza�.
Do pokoju t�oczy� si� przez drzwi doro�karz z kilkoma pud�ami.
- Co to jest?
- Co? Te pud�a?
- Te pud�a!
- To ze sklepu.
- Z jakiego sklepu?
- Cicho, nie krzycz tak... No, ze sklepu... c� w tym tak dziwnego?
Malarz opad� na fotel i nie m�g� przem�wi� s�owa. Czeka�, kiedy doro�karz
wyjdzie.
Zaledwie drzwi si� za nim zamkn�y, �ona zacz�a okropnie szybko:
- Bo ty si� diabli wiedz� czemu, irytujesz, a co chodzi. Zaraz ci wszystko
powiem. Uwa�asz, spotka�am wuja...
W tym miejscu spojrza�a spod oka na m�a. Malarz milcza�.
- ...spotka�am wuja, kt�ry si� naturalnie bardzo ucieszy� i naturalnie zabra�
mnie ze sob� na kolacj�, ten wuj, uwa�asz... Posy�ali�my po ciebie, ale
pos�aniec ci� nie zasta�. Czy� ty wychodzi�?
Malarz milcza� i patrzy� na ni� szklanym wzrokiem.
- ...pili�my troch�, wina, wi�c ju� z nim, bo zreszt� deszcz pada�. Przecie�
deszcz pada�?
Malarz milcza� i patrzy� na ni� b��dnie.
- ...A potem? Potem wuj si� naturalnie bardzo ucieszy� i powiedzia�, �e musi
ciebie pozna� i �e bardzo ci� ceni, potem ze mn� do sklepu i pozwoli� mi kupi�
co zechc�. Bo widzisz, wuj mnie bardzo lubi, wi�c wzi�am sobie to boa i te
buciki, i jeszcze du�o rzeczy... i bransoletk�...
Malarz patrzy� bez s�owa, jak ona otwiera�a pud�a i pokazywa�a mu prezenty wuja.
Zatrzyma�a si�, wreszcie zadyszana.
- ...Ale i o tobie tak�e pami�ta�am, nie my�l, �e ja pami�tam tylko o sobie...
Widzisz, m�j drogi, ja mam dobre serce, wi�c pomy�la�am sobie, �e zaczyna si�
robi� ch�odno i wzi�am na rachunek wuja par� jeger�w dla pana malarza, by mu
nie by�o zimno... A widzisz, czy �le zrobi�am?
Z tryumfuj�c� min� rozpostar�a przed nim par� sm�tnych jeger�w i czeka�a, aby
jej podzi�kowa�.
Malarz nie powiedzia� ani s�owa, tylko poszed� do drugiego pokoju i zwariowa�.