12813
Szczegóły |
Tytuł |
12813 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12813 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12813 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12813 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jonas Lie
OTCHŁAŃ
I
— Nie ma rady — mówił rządca Andreasen. — Ale to żadnej! Pan komisarz jest
chory!
Samiście przecież wi dzieli: obie rolety na górze w narożnym pokoju są spusz
czone. Toć
macie oczy w głowie! — dodawał na użytek co prostszego luda.
I dlatego nie można z nim rozmawiać! Ani jutro! Ani przez cały ten tydzień! Tak,
może w
poniedziałek...
Andreasen był to chwat z cienkim, nieco zakrzywionym nosem i dwojgiem bystrych,
żywych
oczu. Znał się na tym, jak za każdym razem zręcznie wyganiać z dworu rój
natrętnych
komarów. Siedział zwykle w czerwonym budynku na górze w kantorze i odprawiał
ludzi,
którzy przychodzili po wypłatę. Cała ich gromada stała pode drzwiami,a bo w tej
porze roku
Mads Foss z Fossegaardu musiał mieć dla młyna mnóstwo woźniców. Zboże i mąka
kursowały bowiem między miastem a przystanią, a w dodatku przyszły dostawy
drewna dla
całego powiatu Bjölstad.
Odprawiał ludzi głosem, który mógłbyś dosłyszeć i w dole koło młyna skroś łoskot
wody,
starając się zwiększyć nacisk ciągłym powtarzaniem:
—Nie! Jest chory i nie będzie gotowizny, póki nie wyzdrowieje! Pytasz, kiedy to
nastąpi,
dobry człowieku?! — Och, tak za trzy, cztery tygodnie, kiedy pan komisarz po
robi już
obliczenia. Ale tu, widzisz, daję ci coś, co jest tak samo dobre, jak pieniądz:
bony towarowe!
—Hę? Nic nie kapujesz? Jeżeli za to dostaniesz u kupcamąkę, kaszę, tytoń, sól,
wódkę,
zupełnie tak samo, jakbyś płacił monetą królewską — więc chyba to są pieniądze —
tyle że
pójdziesz do kupca Buaasa, a nie do tamtego łotra na Strandgaten.
—Kapujesz teraz wreszcie czy nie? Mam jeszcze innychludzi do załatwienia, oprócz
ciebie!
Już coś tam zrozumiesz w drodze do domu... Chodź teraz ty, Olai! Stój! Poczekaj,
czekajże
chwileczkę! — Andreasen wyjrzał, na dworze dały się słyszeć dzwonki sań. Na
dziedziniec
wjechały jednokonne sanie.
— Hej, Nils, leć do dworu i powiedz pannie Holst, że pan major von Moberg
przyjechał!Andreasen wypadł na dwór, z przyzwyczajenia otrzepując klepnięciem
pośladek,
jakby właśnie siedział na worku mąki. — Nici będą dzisiaj z wieczornej partyjki
kart —
mruknął, brnąc po śniegu, z pięściami w kieszeniach krótkiej kurtki.
Stanął wreszcie, z przymilnie-przyjaznym wyrazem twarzy, pochylony w przód, tak
że plecy
mu się wydłużyły, a łańcuszek zegarka zwisł z roboczej kamizeli w zielone paski.
Wzruszając
ramionami, pokręcił dostojnie głową i spojrzał w górę, ku roletom.
—Niestety, nie przyjmuje, panie majorze! Już od trzechdni jest chory!
—Rzeczywiście, to przykre! — zabrzmiało oschlei chrapliwie. Twarz majora z
lśniącym
czerniąpodkręconym wąsem poczerwieniała jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
—Czy mógłbym czymś służyć panu majorowi? — padłoznów pytanie z grzecznym
ukłonem.
—Hm, hm, widzi pan, Andreasen — major sięgnął do kieszeni na piersiach. — Idzie
tu o taki
świstek, który trzeba przedłużyć. Myśli pan, że to by się dało zrobić?
Andreasen patrzał w śnieg i żuł bezradnie ziarenko z próbki zboża, którą miał w
kieszeni.
Wtem po schodach zbiegła Kirsten Holst.
— Idzie o to — rzekł major — czy pani mogłaby wziąć umoczone pióro i wejść z tym
tu
świstkiem papieru do Fossa... tylko jego nazwisko tu, pod spodem! — wskazał
palcem.
Panna Holst pokręciła głową.
—To zupełnie niemożliwe, panie majorze!
— Ale tylko jego nazwisko, rozumie pani!
—Chce, żeby było całkiem ciemno, nie znosi światła
—Ach, zrobiłby to przecież nie patrząc!
—Nie znosi nawet dzwonienia sań na dziedzińcu —
szepnął Andreasen — przykazano wyraźnie, żeby nie było
na podwórzu najmniejszego hałasu!
—No, ale...
—To go zawsze tak strasznie wyczerpuje, panie majorze — oświadczyła panna Holst
z
wahaniem w głosie — z pewnością zaszkodziło mu coś, co spożył zeszłej niedzieli
u pana
Ringa w majątku. Było tam tyle tłustego węgorza...
—Hm, hm, tak, a węgorza trzeba dobrze popłukać, panno Holst — ciągnął chrapliwie
major,
uporczywie się w nią wpatrując, gdy dostrzegł, jak się zaczerwieniła. Była czymś
pośrednim
między urodziwą osobą w czerni, a czymś ka rykaturalnym. Ta karykaturalność
ujawniła się
właśnie, gdy drepcąc nerwowo poruszała się na schodach i pragnęła udawać spokój,
by dom
obronić przed podejrzeniami ma jora — nie darmo zwano go przecie „kurierem".
Nagle ktoś nacisnął klamkę drzwi wejściowych od wewnątrz; uchyliły się zaledwie,
tworząc
wąską szparę.
—Kirsten! — zaszeptał kobiecy głos.
—...a potem zaziębiłsięw drodze —ciągnęła Kirsten. —Jest tak strasznie
nieostrożny, a odkąd
pani umarła, a Ma rianna wyszła za mążi... —ciągnęła, pozierając ukradkiem w bok
—nie ma
jużnikogo, kto by na niego uważał, bo Hilda jest przecież...
—Kirsten! — zaszemrało znów za drzwiami.
—...jeszcze o wiele za młoda, by mogła mieć odpowiedni autorytet!
Drzwi na wpół się rozwarły, ukazując przez moment głowę i parę szczupłych
kobiecych
ramion.
—Kirsten Holst! — krzyknął ktoś przerażony, niezdolny już prawie do wydania
głosu.
—Tam chyba ktoś potrzebuje pani pomocy — zauważył spokojnie Andreasen.
Kirsten, bezradna wobec tej sytuacji, zniknęła bez pożegnania.
— Oho! — szepnął major. — Rozumiem, rozumiem, Andreasen! Kiedy by można
najlepiej
zajrzeć tu znów w przyszłym tygodniu? — spytał dyskretnie i tocząc koniem
gotował się do
odjazdu. — Nie wie pan, czy stary celnik jest w domu?... Tak? Jeszcze u wójta?
Ściągnął cugle i skinąwszy głową puścił konia truchcikiem.
Delirium! Wielkie nieba, to jest delirium!
Tam do diaska, to istna komedia! Kirsten Holst niczym sroka kiwająca się na
schodach, aby
zasłonić wejście. Andreasen w lansadach w głębokim śniegu, na górze szczelnie
pozasłaniane
okna, a za nimi Mads Foss pilnie łowiący białe myszki...
Oto coś dla wójta! Ale najpierw czym prędzej do inspektora ruchu!
Smagnąwszy konia batem, zamrugał z uśmiechem: — Naturalnie z całą oględnością!
Słowo „delirium" wywierało na nim prawdziwie komiczne wrażenie. Samo
napomknienie o
nim związane było nierozdzielnie z istnym zastępem dowcipnych, humorystycznych
pojęć,
których wystarczy dotknąć, a już wzlatują niby stado ptaków, kiedy poruszysz
łódką. Fakt, że
ktoś jest w delirium, może — dowcipnie opowiedziany — podziałać niczym bomba
wybuchowa.
Biedna Kirsten Holst! Jako zarządzająca gospodarstwem domowym, nie może ponoć
ani
trochę ograniczyć napływu tych wszystkich, co obecnie po śmierci pani domu
chcieliby w
coraz większej mierze korzystać ze znanej gościnności Fossegaardu. Wie, że
bezcelowe jest
liczenie wroga: jej rola — to ugaszczać.
Gra w karty mogła toczyć się w najlepsze przez całą noc, przy czym dolewało się
koniaku do
wazy z ponczem i podnosiło stawki do dwunastu szylingów i marki.
Była w ogóle zawsze przygotowana na niespodzianki; nigdy żadnej pewności. W
ciągu
owych ośmiu czy dziewięciu lat, które tu już spędziła, weszło jej w krew od
dawna, że na
Fossegaardzie najprawdopodobniejsze jest to, co wydaje się najmniej
prawdopodobne.
Musiała w trwodze i rozterce wraz ze służbą odprowadzać do pokojów gościnnych na
piętrze
gości, którzy stopniowo coraz gorzej sobie sami radzili, a których Mads Foss
niechętnie
widział wówczas na dole. Jako córka przyjaciela młodości Fossa — celnika, który
stracił
życie na przystani — została wzięta do dworu mając lat szesnaście czy
siedemnaście, by się
uczyć gospodarowania, i tak stopniowo zrosła się z tą rodziną. Zdziwiłaby się z
pewnością,
gdyby ktoś powątpiewał czy należy ona do trwałych części składowych domu.
Andreasen postał jeszcze chwilę w zamyśleniu, z rękoma w kieszeniach swej
umączonej
kurtki, spoglądając w ślad za sankami majora, znikającymi w głębi alei.
— Ten już sobie znajdzie partnerów do kart — mruknął.
Podniósł wzrok ku głównemu budynkowi, po czym wszedł
po stopniach do środka.
Przystanął w obszernej pustej sieni, wsparty o poręcz schodów, i nasłuchiwał. Z
kuchni
dolatywał przytłumiony gwar głosów licznej służby, która przetrwała przy dworze
od czasu,
gdy jeszcze żyła pani i wszystkie dzieci były w domu. Dwóch lub trzech parobków
i cztery
czy pięć dziewek to nie za dużo na wszystkie te gościnne pokoje, zabudowania
młyna i całe
wielkie gospodarstwo, zwłaszcza że dom tak często bywał pełen gości.
Na nie malowanych schodach wiodących na piętro stała miednica z zakrwawioną
gąbką. Z
sypialni na górze rozlegały się głośne okrzyki — przygłuszone przez zamknięte
drzwi — a po
nich dobiegł szkaradny dźwięk, niby ryk krowy.
W sieni na piętrze słychać było spieszne kroki; chodzono na palcach i mówiono
niemal
szeptem — prawdopodobnie w obawie nowego ataku. Naraz od drzwi rozbrzmiał krótko
i
srogo głos madame Torbjörnsen. Żądała miednicy i świeżej wody.
— I jeszcze octu! Hildo, pobiegnij na dół i przynieś przy bór do przypraw
stołowych!
Madame była to stara, krzepka akuszerka rejonowa, o własnych poglądach
lekarskich i
własnej, samodzielnej praktyce. Przyjmowała większość dzieci tu w domu i z
dawien dawna
wtajemniczona była w takie sprawy domowe, w które niechętnie wciągano by
oficjalnego,
nadwornego doktora.
Blada młoda dziewczyna przemknęła w dół schodami i z powrotem na górę z butelką
octu.
Na jej delikatnej twarzy malowała się paniczna trwoga.
— Idź najlepiej do swego pokoju, Hildo! — rozległ się głos madame. — Niech pani
zabierze
to dziecko, panno Holst! To zupełnie nie dla niej, jak on tam teraz dokazuje i
krzyczy! Bo
teraz znowu Zły nim włada. Pełno go wszę dzie, roi się i z każdego kąta wyziera
pomiot
diabelski, aż włosy się człowiekowi jeżą na głowie!
Nagle rozległ się łoskot, jakby w pokoju przewrócono spory mebel.
— I proszę powiedzieć Dużej Ane, żeby się trzymała w pobliżu, bo jak on się
zerwie
znienacka, to niepodobna go utrzymać — dorzuciła jeszcze szybko madame i pospie
szyła do
środka.
Andreasen położył rękę na poręczy. Znów ucichło, w całym domu zapadła głęboka
cisza.
Drzwi do bawialni i do pokojów pozostały otwarte po przejściu Hildy i wzrok jego
ślizgał się
w zamyśleniu po szparach w podłodze, wzdłuż szeregu nóg krzeseł, kredensu z
drogim
szkłem i srebrami, ku staremu angielskiemu zegarowi z wielkim niby księżyc
mosiężnym
wahadłem, które z głośnym „tik-tak" poruszało się za szybą. Mógł zapuścić
spojrzenie przez
bawialnię aż ku dwu starym portretom w buduarku pani, gdzie obecnie ustawiało
się
zazwyczaj stolik karciany dla wybranych.
Światło przedpołudnia rozjaśniało pokój. Biegał tam samotny kot, przeciągał się,
ziewał i
nudził się, niczym sejsmograf przygnębienia panującego w domu; raz po raz zerkał
ku klatce
z kanarkiem. Nawet muchy, którą mógłby złowić, nie ma na oknie!
Kiedy niekiedy dawał się słyszeć ohydny ryk.
Kirsten Holst stała na górze, pode drzwiami salonu. Ujęła klamkę i znów ją
puściła. Naciskała
ją powoli, jak gdyby się bała. Gdy wreszcie weszła, rozległ się dziwaczny,
chrypliwy wybuch
śmiechu.
— Powinienby kazać się trzymać paru silnym drabom, świnia jedna! Jeszcze ta
biedna panna
przez niego postrada zmysły! — rzucił Andreasen, zamykając z wściekłością drzwi
bawialni.
Kanarek zaczął śpiewać, jakby zwariował tam w swej samotni.
II
Dlaczego stary Bastian Borg się powiesił?
Należałoby chyba zapytać raczej, dlaczego się ożenił.
Odpowiedź na to oblegała ze wszelkimi wariantami okolicę przez ostatnie trzy
lata, a
sprowadzała się do tego, że Mads Foss po nieudanej spekulacji żytem z barką
„Kronos" nie
znalazł innego wyjścia i uregulował sprawę spłaty połowy kosztów z Borgiem w ten
sposób,
że oddał mu za żonę swoją córkę Mariannę. Zwykł — jak tłumaczyli życzliwi —
spłacać
swoje długi pięknymi córkami. Jedna z tych córek tkwiła więc tutaj, druga gdzie
indziej, a
wszystkie pozawierały dziwaczne małżeństwa.
Wszystkich w tym rodzie cechowała pewna wielkoduszna lekkość w sposobie życia i
szczodrobliwość. Wraz więc z żonami wchodziły do domów nieustanne huczne zabawy
— i,
pono, jedna hipoteka po drugiej na majątku. Przy każdych chrzcinach można się
było
spodziewać następnej.
To, że się Bastian Borg powiesił, nie ulegało niestety najlżejszej wątpliwości!
Ale też nie tym
zagadnieniem zajmowano się tak intensywnie: dociekano raczej, dlaczego to
uczynił.
Było to tak zupełnie, tak absolutnie niepojęte — pozostawało w sprzeczności
przynajmniej z
dwiema sprawami, w jakich umówił się jeszcze tegoż rana: miał się nazajutrz
zjawić na
przystani, by zainkasować pieniądze za drewno masztowe, następnie zaś pójść do
inspektora.
Prawda, był przecież zdziwaczały ów ponury stary żeglarz, gdy krążył tak wśród
zbutwiałych,
żółtobrunatnych zabudowań na swoim Borgsviken: zgarbiony, milkliwy, nieufny —
krzaczaste brwi, małe okrągłe oczka, zakrzywiony nos i blizna od postrzału na
twarzy.
Przezywano go pucha-15czem.
Toteż zdumienie przeszło wszelkie granice, gdy dowiedziano się, że Marianna Foss
—
piękna, ochocza Marianna Foss — „chodzi z puchaczem", chce poślubić Bastiana
Borga.
Wyglądał niczym wypchany jastrząb, co długo już wisi na gwoździu.
Jakkolwiek by się jednak rzeczy miały, dostał ją i zawiózł na Borgsviken.
Ilekroć stary Bastian wracał z przystani, zawsze obwieszony był upominkami:
materiały,
woale na kapelusze, kasetki z przyborami do szycia, piękne trzewiczki. „Gdyż
głupcem jest
mężczyzna — mawiał — który nie ma zrozumienia dla naturalnych pragnień młodej
kobiety".
Rozumie się, że ruch w Borgu i przyjmowanie gości było teraz zgoła inne niż
dawniej, a
Bastian wykazywał zrozumienie także i w tym przypadku.
Dziwaczał jednak coraz bardziej.
Chadzał w ciszy i samotnie, ludzie zastawali go o zmroku w najbardziej
nieprawdopodobnych
miejscach; stał i nasłuchiwał to tu, to tam. Sądzono, że to jego stary kobold
okrętowy
przysparza mu tych niepokojów: coś tam, widać, nie zostało między nimi należycie
załatwione i oto wypatruje go teraz...
Otóż owej wiosny syn szkutnika z górnego fiordu, młody Ferdynand Wiese, który
zwykł na
Boże Narodzenie odwiedzać wójta, poprosił by pozwolono mu zamieszkać w Borgu na
parę
tygodni, podczas których zakupi klepkę okrętową i dębowe drewno dla stoczni.
Któregoś ciemnawego popołudnia Bastian poczuł się nieco samotny na parterze.
Ruszył więc
na górę po schodach, do żółtego pokoju, gdzie — jak wiedział — Marianna miała
układać
obrusy w szafie. Tam przystanął przy uchylonych drzwiach.
Ale co ujrzał — tego nikt nie mógłby powiedzieć. Pokojówka, która rozwieszała
właśnie
bieliznę na strychu, dostrzegła kredową bladość jego twarzy, gdy odwróciwszy się
jął
wstępować po schodach na poddasze. Słyszała, jak skrzypią deski pod jego
powolnymi,
ciężkimi kroki, po czym nastąpiła taka cisza, że mogła dosłyszeć krople,
spadające z rynny na
dworze.
Kiedy Stina weszła potem na strych z koszem na bieliznę i świecą w ręku, myślała
zrazu, że
widzi go znów przed sobą stojącego i nasłuchującego. Wtem zrozumiała, co się
stało i
natychmiast krzyk jej rozbrzmiał w całym domu.
Tak, tyle opowiedziała Stina owego wieczora.
Nazajutrz mogła już jednak opowiedzieć dokładnie, jak go znalazła: stał oparty
plecami o
belkę, rażony udarem i martwy.
A dziś odbywała się na Borgu stypa, co się zowie. To znaczy, nie nadmiernie
wystawna,
podczas której uginałyby się stoły od jadła, a wino lałoby się strumieniami —
stypa, jakiej
można by się spodziewać po rodzinie z Fossegaardu. Raczej obyczajna: piękniejsza
i
powściągliwsza w swym dostojeństwie, właściwie troszeczkę sztywna. A to, że
stary Foss
wyglądał nieco osłabiony i bledszy po chorobie, przydawało mu tylko urody i
godności; pił
tyle jeno alkoholu, ile wymagały toasty.
Syn jego, kupiec-hurtownik z nadbrzeżnego miasta, dobierając starannie słów
podziękował w
imieniu siostry licznym przyjezdnym gościom, którzy zechcieli zaszczycić dom.
To, co przygnębiająco wisiało w powietrzu, zażegnano szczęśliwie dzięki
zręczności
wspólnych przyjaciół: Bastian Borg został pochowany w poświęconej ziemi! W
dodatku
demonstracyjnie zamówiono w mieście żelazne sztachetki z pozłacanymi kulami!
Oficjalną chroniono tutaj tajemnicę: w milczeniu i pod pieczęcią. I każdy,
ktokolwiek zaliczał
się do wyższych sfer okolicy, poczytywał sobie za honor udział w owym
privatissimum
rodziny Fossów i poczuwał się do obowiązku popierania go.
Każdy — naturalnie z wyjątkiem starego celnika z Furuset, pełnego krnąbrnej
przekory i
zawsze płynącego pod prąd. Twierdził on bez żenady, iż było to samobójstwo, zaś
pokojowa
Stina (i nie ona jedna zresztą) jest przekupiona. Nie ma też celu otaczanie
grobu sztachetami,
skoro wszyscy ludzie mogą przecież zaglądać skroś ogrodzenie. Ale któż by tam
dał się
zbałamucić taką nieodpowiedzialną gadaniną!
Wdowa była piękna w swej czarnej wełnianej sukni, trzeba przyznać. Obdarzała
wybrańców z
towarzystwa przelotnym spojrzeniem — jakaż to ładna, miła, młoda kobieta:
postawna, o
wymownych szarych oczach pod brwią gęstą i czarną. Twarz jej, tak żywa zazwyczaj
i
wyrazista, tak spokojnie się dzisiaj kłoni. Taktowna kobieta z tej Marianny Borg
— komuż
zresztą z Fossów zbywa na takcie?
No tak, a kogo dostanie teraz Marianna Borg — a raczej: kogo sobie weźmie?
Pytanie to, ciche i skrywane głęboko, zdawało się krążyć w Borgu w
przygnębiającej
atmosferze nad trumną, nad marami ze świerczyny. A nad ciastem, portwajnem i
maderą
zaczęto już sobie naszeptywać, a oczy mrugały w zaczerwienionych twarzach.
I kiedy później, podchmieleni, szli przez pokoje, mieli już ukute plany. Rzecz
osobliwa,
kombinacje te dotyczyły wyłącznie mężczyzn w dojrzałym już wieku, aż po sędziwe
lata,
oczywiście z najwyższych sfer okolicy. A przecież Marianna miała dopiero lat
dwadzieścia
cztery!
Czemuż miano by brać pod uwagę raczej wdowców i starszych panów, aniżeli ich
synów?
Nie było po temu godziwej przyczyny. Rzekłbyś, kierowano się tu jak gdyby jakimś
wspólnym wyczuciem. Marianna była tak rozsądna, można z nią było tak miło
pogawędzić.
Swoim dyskretnym uśmieszkiem potrafiła, gdy chciała, zawrócić głowę i zmącić
serce
staremu kawalerowi, toteż z pewnością nie dla hardego, starego mruka-żeglarza
tak pilnie
odwiedzał Borg ten czy ów siwiejący lub łysy okoliczny koryfeusz.
Powiewy wiosenne i wiatr południowy sprawiły, że droga stała się niemal
nieprzejezdna. Na
jej skraju widniała jeszcze tylko smuga śniegu i lodu, tak że płozy sań tarły
się o goły piach i
z daleka rozlegały się zgrzyty i piski. W obszernych saniach z rosłym kasztanem,
z
dzwoneczkami w czarnej krepie i pod niedźwiedzią derką jechał Mads Foss z
Fossegaardu.
Przy nim siedziała jego córka Marianna z twarzą zasłoniętą gęstym żałobnym
welonem.
Uparła się, że natychmiast wraca z Borgu do domu.
Koń przebiegł przeszło półtorej mili nie zmniejszając szybkości. Oboje jadący
niewiele słów
zamienili podczas drogi. Marianna rozumiała, jak rad jest ojciec, że znów ją
będzie miał w
domu; w tym wielkim domu było to dla niego ze wszech miar korzystne.
Ukradkiem zerknęła na twarz ojca. Włosy jego i krótka broda były obecnie
śnieżnobiałe,
dzięki czemu sprawiał wrażenie nader dobrodusznego i pogodnego.
W dzieciństwie wydawał się jej surowy; zawsze się go bała. Ale owa trwoga
zatracała się
stopniowo coraz bardziej, odkąd nauczyła się postępować z ojcem i zagadywać go.
Część
owych kulis runęła wówczas, kiedy to błagał ją i żebrał, aby się przeniosła do
Borgu. Dreszcz
ją przebiegł na myśl o mrocznej, groźnej nieustępliwości, jaką zwykł był
ujawniać: wycisnęła
ona piętno na wszystkich jego dzieciach.
Uprzytomniła sobie nagle jego twarz, ujrzała ją wyraźnie, niczym wizję: silna, z
czarnym
zarostem, czerwona, rozgorączkowana. Marianna była wówczas mała — wtedy, gdy
matka
nagle pokazała drzwi piastunce Annie. A on miał jeszcze podróżną czapkę na
głowie,
powrócił był właśnie z targu w stolicy i zataczał się, klął i tą czapką uderzył
w imbryk. Wtem
matka dostała konwulsji i dzieci zabrano na górę, a biedny brat, Henryk, jął
szaleć i kopać
drzwi prowadzące do sypialni!
I oto, przez te dwie mile Marianna siedziała jak we śnie, oglądając za swym
welonem
wszystko, co się jej tak niespodzianie wydarzyło. W duchu jechała coraz prędzej
i prędzej,
aby dalej od tego, co ją bez przerwy ścigało, i chciało się stać ważkie, a nawet
dogoniło ją na
moment.
Myśli jej znów się rozbiegły. Oto czeka ją coś zupełnie nowego, z dala od tego
dworu, od tej
miejscowości, od tego małżeństwa. Czuła się, jakby uciekła z grobu; przez chwilę
myślała już
doprawdy, że i to miejsce wypadnie jej z nim podzielić!
A oto, jak się ocaliła.
Nienawidziła myśli o wszystkim co było tam — o krowach, koniach, pokojach,
ludziach.
Ojciec i sąd niechaj załatwiają sprawy majątku i interesy. A ona znów będzie
córką domu,
notabene córką, która też coś niecoś posiada!
Ta sama zaspa śnieżna, na którą zawsze trzeba było uważać, zalegała zakręt drogi
u wrót
rodzinnego Fossegaardu. Pług odśnieżny werżnął się w nią głęboko jedną stroną.
Bywała
tylko trochę wyższa lub niższa, zależnie od tego, jaka była zima. Zaspa tworzyła
się wskutek
skrzyżowania wierzchołków dwu osiemnastocalowych pni, które sterczały z rowu
niczym
pozdrowienie od dworu i ciche zachwalanie lasów Fossegaardu — nie wiadomo:
prawdę
mówiące czy też kłamliwe. Chyba było ono niegdyś prawdą (nigdy nie myślała o tym
dawniej) — może w czasach, kiedy wyrzucono oba te stare potężne i spękane filary
z kulami
u góry, które wspierały po obu stronach wrota Fossegaardu. Obecnie brakarska
siekierka
chyba zeskoczyłaby ze zdumienia ze swego styliska, gdyby napotkała pnie
podobnych
rozmiarów.
Nazgarniano na drogę świeżego, czystego, białego śniegu, sanie nabrały więc
tempa i sunęły
lekko, mijając wrota, i dalej, aleją lipową w stronę wejścia i schodów.
Nieco pochylona, potężna fasada murowanego gmachu wydawała się z wszystkimi
swymi
wykuszami jednym olbrzymim dachem, ciągnącym się ponad mnóstwem wnęk okiennych o
drobnych szybach, uszeregowanych podwójnym rzędem wzdłuż całego frontu.
Posiadłość,
pomimo staroświeckiego charakteru, sprawiała wrażenie magnackiej. Otoczona była
dużymi i
małymi budynkami gospodarskimi — starymi i nowymi — długą czerwoną stodołą i
spichlerzem, z własnym, potężnym dzwonem zwołującym na posiłki. Dwór tronował
pośród
daleko rozciągniętych opłatków, nakreślonych czernią na białych polach w
wiosennej
odwilży. Starczy tutaj miejsca dla gości i pojazdów.
Na samym szczycie góry stała stara wieża strażnicza, skąd roztaczał się widok na
fiord i
widzieć można było w dole, wśród wysepek nadbrzeżnych, najwyższe reje statków.
Ku górze leciał grzmot mas wodnych i dudnienie młyna, a nieco dalej zapadła
cegielnia
zwiesiła nad urwiskiem swój szary, omszały dach.
Przed Marianną stanął dom rodzinny, odległy, jakby rzeczywiście od wielu lat w
nim nie
przebywała.
Wspomnienia w każdym kącie —gdybyż to drzwi i ściany umiały opowiadać!
Dano jej obydwa piękne pokoje za salą południową, wychodzące na wielki, podobny
do parku
sad — z altankami, pełen ścieżek wśród krzaków agrestu i porzeczek, z brzezinką,
bujnymi
rabatami, inspektami. Poniżej sadu rozpościerał się szmat gruntu tłusty i
bagnisty, gdzie kępy
zarośli wyłaniały się tu i ówdzie z zalegających tam zawsze porannych i
wieczornych mgieł,
w lecie zwiewnym oparem, w zimie zaś na kształt gęstego, białego pasma nad
ziemią.
Był tu staw, niemal zarosły bujną zielenią. Przez jego niżej położoną część
biegł omszały,
zielony płot ogrodowy, kędy tłoczyły się mięsiste wodne rośliny. Kiedy niekiedy,
nasłuchując
uważnie, ułowić mogłeś stłumiony plusk. To żółtobrzuchy karaś w pogoni za muchą
czy
kijanką. Poza tym cicho było na długim, wąskim stawie, prawie zarośniętym, co
krył się pod
trawiskami ogrzewającymi go zimą, jesienią zaś mgła kładła się na nim, jak wata
— aż
zjawiał się lód. Wtedy karasie stały głowami do siebie, pośrodku, na szlamowatej
głębinie,
gdzie staw nigdy nie zamarzał do dna, lub chroniły się w ciemną, tajemniczą
topiel, głęboko
pod ciepłą warstwę mułu.
Fossegaard słynął niegdyś ze swych wielkich, tłustych karasi. Krążyła legenda,
że pochodziły
one od pewnego duńskiego dygnitarza i radcy stanu, który w poprzednim stuleciu
był
właścicielem Fossegaardu ze wszystkimi przyległymi posiadłościami wzdłuż całego
biegu
rzeki. Faktem jest jednak, iż obecnie bardzo trudno było je złowić. Może dałoby
się to
wytłumaczyć w ten sposób, że karasie, które przez dwieście zim stały razem,
głowa przy
głowie i oko w oko, radząc o sprawach dziejących się nad nimi, nabrały snadź
rozumu i
doświadczenia.
Trudno przesądzać, czy mózgi ich — wedle darwinowskiego systemu pojęciowego —
zdołały
nieme tylko zdziwienie wykształcić w rodzaj najmętniejszych bodaj idei lub
spekulacji,
opartej na niejasnych przeczuciach tego, co je czeka, kiedy w głąb zanurzy się
Rzecz
Mistyczna w postaci więcierza, i uniesie je, trzepocące się, po jednym w górne
strefy.
Wszelako najzupełniej pewne jest, że bystre ich oczy śledziły chaszcze i płot
ogrodowy.
Najniklejszy podejrzany cień, co by się tam poruszył, był sygnałem do ogólnej
płochliwej
ucieczki głęboko pod trawice — czybyś tam z siecią przyszedł, czy bez niej, czy
zgoła
podstępnie ciągnął ją za sobą.
Staw leżał tedy niby ciemne oko, obserwujące wszystko to, co poruszało kolejne
pokolenia...
Napastowały go dzieci — chłopcy i dziewczynki — rzucając kawałki drewna. Plusk
miał
płoszyć! Grzebały w nim gałęziami, mąciły wodę i puszczały na nią okręciki z
kory. Stale się
ich pozbywał, kiedy dzwoniono na posiłek.
Stare to oko w zielonym okularze widywało dziewczęta w białych sukniach,
spacerujące
latem podczas wesel i zabaw, tańczące na murawie. Widywał wieczorem drzewa
iluminowane smolistymi pochodniami, a pod nimi wszelkie chwiejne i mamroczące
postacie.
Z biegiem czasu widział był snadź także jedną czy drugą bladą, błędną twarz
zapatrzoną w
jego głębiny — raz męską, kiedy indziej kobiecą — jakby chciały zbadać, czy
głęboka jest
toń pod zielenią. Dziadek Madsa Fossa, radca handlowy i armator, John Foss,
długo
przechadzał się tu pewnego popołudnia, skrzyżowawszy ramiona, i rozmyślał nad
karasiami.
Było to wówczas, kiedy musiał wyzbyć się posiadłości, kiedy cały grunt od strony
morza
przeszedł w obce ręce. Również wtedy, kiedy budowano młyn, który grzmiał później
i dudnił
nieustannie dniem i nocą i zdobywał pieniądze dla Fossegaardu, będąc w całej
okolicy,
jedynym miejscem, które przez okrągły rok ma wodę. Aż doszło do procesu o prawa
do
stawu, który przegrano. Wtedy zapadła cisza i długo nie słychać było dudnienia.
To, że sieć czyniła obecnie rzadziej swe zgubne ataki na staw niż za dawnych
dni, mogło się
także tym tłumaczyć, że Mads Foss nigdy nie jadał karasi. Prawdziwej przyczyny
tego — że
za czasów jego ojca, komisarza wojskowego, zniknęła raz pokojówka, którą wiosną
odnaleziono w stawie — nigdy nie ujawniał.
Tak, tam w mule na dnie stare karasie miały coś niecoś z dawnych czasów do
roztrząsania i
rozpamiętywania...
Ale nie rozgrzebujmy torfowiska!
Najgorszymi jednak plagami, jakie kiedykolwiek spadły na poczciwe stare karasie,
były
wszelkie niebezpieczne, ostre odłamki szkła i graniaste, kaleczące resztki
butelek, które
podczas wakacji szkolnych rok po roku wrzucano do stawu. Podczas gdy dorośli
ucztowali w
głównym budynku, dwaj synowie domu żyli swym własnym życiem, w najniżej
położonej
altanie — drewnianej altanie na podmurówce. Bracia przyjmowali u siebie kolegów
szkolnych, wykradali z piwnicy butelki wina i dźwięknąwszy nimi — „kling-klang"
— o mur,
starannie chowali je w karasiowym stawie, gdzie odłamki sterczące z mułu
szarpały, raniły i
cięły.
Przewodził chłopcom wysoki, jasnowłosy dręczyciel, Johnny — „lord na
Fossegaardzie" jak
go zwano — najstarszy syn domu, który sprytnie wymyślił, jak sprzątnąć ze świata
puste
butelki. A młodszy od niego Henryk, o ciemnej czuprynie, co to potrafił zarzucać
sieć dosyć
głęboko pod trawiastą osłonę, szedł gorliwie za jego przykładem.
Tego lata mijał ósmy rok, odkąd karasie dostały ostatnią porcję — część
stanowiły drobne
odłamki, tak że drzazga szkła mogła trafić karasia w oko. Cały ów wieczór
chłopcy w altanie
wrzeszczeli i hałasowali, i śpiewali chórem, po czym zataczając się i rycząc
odeszli gęsiego,
w sześciu chłopa.
Mniej więcej do tego momentu karasie coś niecoś wiedziały. Ale Mads Foss
dowiedział się w
następnych dniach czegoś ponadto.
Jego drugi syn, siedemnastoletni, który miał niebawem zdawać maturę, dokonał w
nocy na
przystani włamania do piwnicy z winem i wydawał stamtąd butelki swoim
towarzyszom —
dwu sternikom i kilku marynarzom z obcego statku. Kiedy zaś chciano ich
zatrzymać, stawili
czynny opór strażnikowi i kilkakrotnie koło nadbrzeża zanurzyli w wodzie
policjanta.
Dopiero po kilku miesiącach przyszedł list od syna z Hawru.
Chce się rozejrzeć po świecie, pisał, nie chce zhańbić nazwiska rodziny.
Był to cios, który ugodził Madsa Fossa w samo jego dumne serce! Odtąd nie chciał
już
słyszeć imienia Henryka. Miał już tylko jednego syna: Johnny'ego, najstarszego.
III
Niechaj Marianna ma w domu wszystko tak, jak sobie będzie życzyła. I niechaj
jeden koń
będzie do jej dyspozycji; tak rozkazał Mads Foss.
Stanowiła jasną stronę w jego życiu i widać było, jak rad jest mieć znów kogoś,
kto potrafi
rozważnie gospodarować w domu. Gdyż odrobinę babskiego balastu trzeba mieć
zawsze,
jeżeli się chce, by wszystko szło właściwym torem, myślał. I nie jest już
człowiekowi tak
pusto i samotnie, kiedy sobie usiądzie z fajką na kanapie...
Były i inne względy. Od swej choroby w zimie bał się zostawać sam w domu i
spoglądać na
serwantkę za drzwiami, z jej staroświecko pozłacaną półeczką na butelki.
Marianna i Hilda brały nieraz jednokonkę lub bryczuszkę i składały krótkie
wizyty to tu, to
tam: u majorostwa, u szwagra Biermanna w Nedrebruket, po drugiej stronie rzeki u
wójta lub
też jechały kawałek dalej — do miasta, gdzie lubiły zostawać u brata, kupca
hurtowego i
armatora, do następnego dnia. W mieście zazwyczaj coś się działo, zaś u brata —
Johnny'ego
— zawsze; było tam wesoło i radośnie. Miał rozległe stosunki towarzyskie,
przyjmował
kontrahentów, gdy przyjeżdżali parowcami ze stolicy lub z zagranicy.
Kiedy niekiedy obie panie zabierały do domu w gościnę którąś z przyjaciółek.
Poza tym gra w karty i „karty przy grogu" odbywały się jak zazwyczaj kolejno u
okolicznych
rodzin, i choć ruch we młynie Fossegaardu ustawał — zatrzymywał się na parę
letnich
miesięcy — to, jak mawiał celnik, „ruch karciany" nie ustawał jak rok długi.
Gracze
rozgrywali rundy zaczynając u wójta i u referendarza Robartha, a kończyli u
Henschena.
Największe ożywienie panowało jednak przez trzy, cztery wieczory tygodniowo na
Fossegaardzie, zwłaszcza odkąd Mads Foss stał się mniej ruchliwy i niezbyt
skłonny do
przejażdżki kabrioletem i odkąd Marianna znajdowała się w domu. Zresztą wszystko
odbywało się tu pod każdym względem godnie i przyzwoicie; nikt nie zasiadywał
się po
północy przy stoliku karcianym.
No i chyba tutaj, jak w Borgu, działać poczęła inna siła przyciągania. Doktor i
zamożny
referendarz Robarth, obydwaj wdowcy, niechętnie się tam już spotykali i pomijali
nawet
majora. Każdy z osobna natomiast rezerwował wszelką sposobność na krótkie
uprzejme
pogawędki z wdową, które radowały ich i sprawiały, że czuli się nad podziw
dobrze.
— Zakochani obydwaj jak uczniaki! — stwierdził celnik. — Siedzą u Madsa Fossa,
grają w
karty do późnej nocy i zastanawiają się, czy się ożenić... a Robarth układa po-
e-zje! —
zachłysnął się śmiechem. — Tak, poezje! Ha, ha, ha! i marzy! — prawił,
wymachując laską.
Wczoraj, późnym wieczorem, Johnny przybył sam jeden na Fossegaard w nowym
powozie.
Poczuł gwałtowną chęć oderwania się na moment od interesów i pobuszowania trochę
samotnie po domu — powiedział do Marianny. Panna Holst musiała wystawić mu na
ganek
pokaźną ilość dobrego ponczu, tu, na dworze tak miło posiedzieć, paląc i
rozmyślając...
— Nie, nie, nie budzić starego! Jakże on się czuje? — tu spojrzał badawczo na
Mariannę.
Zrozumiała pytanie i uspokajająco skinęła głową.
— Ach, a potem móc rzucić się znowu do własnego łóżka! Bo poza tym nie ma
przecież na
świecie łóżek — choć wprowadzono już nasze krajowe, Marianno, pierwszo rzędne —
takie
jak w Hotelu Europejskim w Hamburgu!
Nie lada podziwem otaczano tutaj pięknego, eleganckiego brata. Ponieważ wzrastał
wśród
gromadki sióstr jako najstarszy i przyszły dziedzic Fossegaardu, naturalne całe
jego wzięcie
nacechowane było pewnością i zadowoleniem z siebie, a podróże i rozległe
znajomości
przydawały jego zniewalającej osobowości rysów światowca. Kiedy „lord" zawitał
czasem do
domu, zawsze było to istne małe święto.
—Cygara ojca?
—Dziękuję, nie! — tu wyjął jedno z własnego, okazałegobrązowego etui: —
Powąchaj,
Marianno! Ach, czujesz róż nicę? Gdy częstowałem nimi dziś jednego bremeńczyka
na
pokładzie „Nordstjernen", zarobiłem co najmniej... pocze kaj... odjąwszy
załadowanie,
skrzynki, fracht i prowizję... no, tak około stu pięćdziesięciu. Ubiliśmy
interes: partia ryb,
rozumiesz!
—Złóż to w banku!
—Powiedziała, co wiedziała! To pewnie mądrość Bastiana. Phi... tak — westchnął.
Nudne to,
myśleć przez cały dzień wiecznie tylko o pieniądzach i interesach! Ale przecież
nie można
wypuścić z ręki tak dobrego zarobku. Widzisz, Marianno... posłuchaj troszkę,
usiądź sobie i
spró buj tego ponczu! Otóż każda spekulacja winna mieć jakiś, uważasz, kręgosłup
finansowy, nawet gdyby się miało naj lepszą głowę. Pieniądze, pieniądze,
pieniądze, to jest
ów proch, którym strzelamy! Więc gdyby kto mógł wyłożyć nieco gotówki, właśnie w
tej
chwili, żebym mógł przete legrafować do Rygi porządne zamówienie, to bym zarobił
sto
procent! Potrzeba mi właściwie nie więcej niż cztery lub pięć tysięcy! — dodał
niedbale. —
Konopie, pakuły, oto co wzbogaca dziś ludzi, trzeba ci wiedzieć — pociągnął duży
łyk ze
szklanki — czyni ich tak bogatymi, że to hańba po prostu stać przy tym i
przyglądać się!
Siedział z nogami na ławce, wpatrzony w sufit werandy.
— Więc wielu jest teraz takich, co siębogacąna speku lacjach pakułami? —rzekła
Marianna,
instynktownie za prawiając te słowa odrobiną ironii. Miała w kasie oszczęd ności
równiutko
cztery tysiące pięćset.
Odrzucił gniewnie niedopałek cygara — umyślnie przybył tutaj wieczorową porą aby
sobie
poufnie, sam na sam, pogawędzić z Marianną; zeszli jednak na niewłaściwe tory.
Znów pociągnął ze szklanki.
—To wstyd właściwie — podjął — pomyśleć, że spekulują właśnie pieniędzmi twoimi
i
innych, które wypożyczyli sobie w banku, rozumiesz?
—No, to możesz przecież też tak zrobić.
—O, tak!... Phu! czujesz dym? Gdzieś płonie torfowisko.Najgorsza rzecz, jaką
znam! Czy nie
mogłabyś trochę za grać, Hildo? — zawołał ku otwartemu oknu.
Wziął jeszcze jedno cygaro.
— Szkoda właściwie, że nie zabrałem do powozu Aletty z chłopakami. Ale, co
prawda, nie
mogła zostawić samej Lallemor na całą noc. Wiesz Marianno, kiedy dojeżdżam do
miejsca,
skąd słyszę szum wody przy młynie, wtedy czuję się w domu. Tak, siedzieć i
patrzeć, jak się
trzepocą jaskółki o zmierzchu, w górze pod okapem spichrza, gdzie dawniej
czatowałem na
nie! Pokażę ci projekt spichrza, który zrobił architekt Schiörn, kiedy był
ostatnio u mnie
wieczorem: prawdziwy staronorweski styl ludowy! Jest tak piękny, że miałoby się
chęć od
razu wbić siekierę w pień... ale tymczasem budować muszę w powietrzu — westchnął
— bo
na to potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy. Będę chyba musiał spekulować na innych
rzeczach,
nie tylko na zbożu dla młyna! A stary, wiesz, obawiam się, że załamałby się do
reszty,
gdybym rozpoczął wyrąb lasu.
Johnny napełnił szklankę. Ach, tak, pięknie tutaj... Przykra rozmowa z Marianną
o
pieniądzach musi poczekać do jutra. Sianokosy trwały nazajutrz do późna i słońce
zanurzało
się coraz głębiej w tumany gorąca.
Johnny zszedł był do młyna z ojcem, a teraz jego rosła, zgrabna postać w samej
koszuli
wsparta była na oknie w pokoju, gdzie pozostało jeszcze nieco cienia i lekki
przewiew.
Rano było bardzo ciepło. Na dworze, między drabiną przeciwpożarową a
nasłonecznionym
murem brzęczały i huczały muchy.
— Okropność, drabina stoi już tylko jedną nogą na dzie dzińcu, a druga całkiem
zbutwiała!
— Johnny gwizdnął. — Rozumie się, skoro stary grosza nie wydaje na malowanie
czegokolwiek. Szczeliny w ścianach rozszerzają się z każ dym rokiem!
Pamiętasz, Marianno, jak malowali stodołę, a ja z Henrykiem uszminkowaliśmy cię
czerwoną
farbą? Od tamtej pory nie było na Fossegaardzie pędzla do malowania, czternaście
lat temu.
Wstał i pogwizdując przeszedł się po pokoju, wsunąwszy końce palców jednej ręki
do
kieszonki eleganckiej długiej kamizelki, skąd zwisała złota dewizka niby krótki
skręcony
postronek.
—Ten biedny podnóżek już drugi raz tańczy po podłodze kopnięty przez ciebie,
Johnny! —
Marianna siedziała na kanapie nad miską agrestu, przyniesionego z sadu przez
pannę Holst.
—To sięjużnie powtórzy! Rzeczywiście, najchętniejzwaliłbym kopnięciem te
wszystkie
zmurszałe zabudowa nia, rozumiesz! I to dopiero początek! Bo tego samego dnia,
kiedy
zamieszkam w Fossegaardzie, zniknie cały ten ciężki dach! Belki dadząsięjeszcze
użyć.
Będzie porządne piętro zkrytym gankiem i nowoczesne duże okna w całym domu, żeby
miećwidok na fiord i żeby całośćbyła jak należy. Co? Chyba teżuważasz, że
Fossegaard
powinien świetnie się prezentować, na wzgórzu, wśród drzew, jako znana, stara,
wielkopańska siedziba, kiedy będąpatrzećprzez lornetkę z parowca?
—Pomalowany na biało, z błyszczącą, niebieską derską dachówką! — zawtórowała
Marianna, porwana tą myślą.
—A sień, tę potworność, trzeba podzielić. Podwójne drzwi, ocieplone wejście.
Wszystko
dokładnie przemyślane, wszystko!
—No i dosyć miejsca na wielką, ciężką kasę pancerną, jaka ci będzie potrzebna —
zażartowała.
—To właśnie cel, dla którego się teraz tak męczę, pracuję i haruję! Żeby
przywrócić temu
wszystkiemu blask! Ale stary robi wciąż wszystko na dawną modłę, męczy się,
ogołaca
wzgórze tymi umowami o drewno, a na dole, w mieście, wywiera to wszystko złe
wrażenie. A
ile, są dzisz, zostanie po zapłaceniu przewozu? To nie jest godne naszego
nazwiska,
rozumiesz? To wygląda na gospodarkę rabunkową! Stary myśli, że wystarczy biegać
tu sobie
po Fossegaardzie i mleć w młynie.
Pokoje przy sali południowej przewidziałem dla ciebie. Będą przebudowane, z
wielkimi
oknami i własną werandą wychodzącą na ogród. Chciałbym widzieć takiego, co by
miał
piękniejsze mieszkanie! Możesz, by tak rzec, rządzić niepodzielnie w swoim
własnym kącie
we dworze, ale — tu zatrzymawszy się przed nią, z namysłem, z wolna odgarnął ku
uszom z
policzków swe wypielęgnowane jasne bokobrody — ale stawiam ci warunek, Marianno:
żebyś ponownie nie wyszła za mąż! Niech ci się te muchy naprzykrzają, ile tylko
zechcą. Ale
małżeństwa już chyba miałaś dosyć!
Marianna aż drgnęła. Pochyliła ciemną głowę niziutko nad miską i z nerwowym
pośpiechem
jęła oczyszczać agrest.
—Wielu jest zresztą takich, co mają na ciebie oko, jak na ptaka, którego opłaca
się schwytać;
bardzo wielu; nad miar! Na dole w mieście nie mniej gadają o Mariannie Borg, niż
dawniej o
Mariannie Foss! Ale obecnie masz przecież sama dosyć rozsądku — mówił
nalegająco.
—Na to, by siedzieć u ciebie w klatce w południowej sali — odparła stłumionym
głosem,
niemal wyrzucając słowa, i odsunęła agrest.
— To na razie, to tylko na razie — rzekł, po czym za milkł na moment wskutek jej
dziwacznego tonu. — Po tem można się będzie spokojnie rozejrzeć! Posiedzisz
sobie tylko,
będziesz panią siebie! Młoda, piękna, popularna wdo wa, mająca dwadzieścia
cztery lata! Nie
ma pośpiechu, żeby się od razu pchać znów pod czyjąś komendę... A poza tym — tu
bez
pośpiechu, obojętnie powędrował z powro tem do okna — dobrze by też było, gdyby
ci za
twoje pie niądze wypłacono coś innego, niż te marne pięć procent z kasy
oszczędności.
Gdybyś je włożyła w jakiś interes — tu odwrócił się ku niej od okna — z udziałem
w
zyskach, to by ci przyniosło piętnaście procent, a może jeszcze wię cej! Pozwala
się tylko,
aby pieniądze pracowały na ciebie, a wówczas narastają jak lawina.
— Dziękuję bardzo, a ryzyko? — tu mrugnęła do niego.
— Tak, naturalnie, wszyscy bankrutują! Czyż jednak nie wiesz aż nadto dobrze, że
każdy
powierza swoje pienią dze tylko tym, którym ufa? Ale ród niewieści i intere
sy...! — tu
odwrócił się znowu. — Phuu! niepodobna przed sięwziąć czegokolwiek w taki upał,
jeżeli
jest się kultural nym człowiekiem! Trzeba zapalić cygaro, to przynajmniej
odpędzi komary...
Podobno panna Holst chciała zrobić wiś niak? Prr-prr... drogą nadciąga tuman
kurzu, i to jest
ktoś, z kim można będzie, jak sądzę, wypić do obiadu lampkę madery. Zobaczysz,
że to
doktor tu spieszy, łykając kurz po drodze.
Wyszedł z cygarem na dwór.
— Mężczyzna w panamie jedzie tu powozem — informo
wał z sieni. — Powiedz to ojcu!
Położył cygaro wśród doniczek na oknie i skoczył na piętro przebrać się. W
mgnienie później
i Marianna znalazła się przy oknie. Stała tam wzburzona, coraz bardziej
zasłaniając się
firanką, jakby oderwanie się od niej ból jej sprawiało.
Wytworny, smukły, o nieco nerwowym wyglądzie mężczyzna, w modnym letnim
garniturze
w drobną kratkę, wysiadłz powozu i skierowałku oknu wejrzenie bystrych oczu.
Został głośno
i przyjaźnie powitany przez Johnny'ego. Był ogorzały, z czerwonawymi plamami na
twarzy i
szyi, nosił niebieską koszulę z fantazyjnym fontaziem.
—Wpadłem tu, bo chciałbym załatwić niewielki interes — oświadczył, wchodząc
niebawem
z Johnnym do po koju — jadę do Solberget, rozejrzeć się za dębiną do dzio bnie.
Trzeba ci
wiedzieć, że łączę przyjemne z pożytecznym.
—Marianno! Gdzie jest Marianna? Powiedzcież ojcu, żemłody Wiese przyjechał! —
zawołał
Johnny w stronę kuch ni. — Ojciec jest we młynie, na dole. I przynieście nam
szklankę wina!
Zaraz też zjawiła się panna Holst z tacą obficie zastawioną winem i ciastem.
—Proszę zanieść to na werandę. Spuścimy markizę...
Czy mojej siostry nie ma? — spytał nalewając wina i zatrzymał karafkę nad
trzecim
kieliszkiem.
—Pani Borg dostała gwałtownej migreny... to z upału...
położyła się do łóżka.
Potem odbył się przyjemny obiad przy nader interesującej rozmowie o cenach
statków,
umowach o materiały okrętowe, o warunkach i możliwościach płatniczych zagranicą,
o rynku
frachtowym i ewentualnej dostawie konopi i pakuł dla kolejki linowej firmy Wiese
i Spółka.
— Mam nadzieję, że wystąpisz teraz ze swoim starym koniakiem, ojcze! Z tym
prawdziwym,
z najdalszej półki w kącie w piwnicy! Cygara? Polegaj na mnie, Wiese. Ty się na
tym znasz!
Potrzeba iście synowskiej miłości, aby palić te z Fossegaardu!
Mads Foss był zawsze najlepiej usposobiony po posiłkach, posłano więc po majora,
by mieć
trzeciego do wista przy kawie, — posłańcowi dano też adres starego celnika na
wypadek,
gdyby pierwszego nie było w domu.
Posłaniec obiegł szybko ów trójkąt, aż znalazł ostatniego do wista. Miał w sobie
życie ten
młody Wiese, grał znakomicie, tak szybko, obrotnie, zupełnie tak samo, jak
zawierał interesy;
a nadto — dość odważnie, jeśli idzie o stawki. Gra szła pełną parą. Mads Foss
nabrał wigoru.
Była to wielka gra!
Wtem Johnny odwróciwszy się zawołał do Hildy, że nieodjedzie po południu, lecz
zostanie
do jutra. Może przybędzie też dzisiaj siostra, Antonia, parowcem ze stolicy do
domu.
Chwileczkę, zajrzy najpierw do notesu.
Przejechał po notesie złotym ołówkiem. — Tak jest, zostaję na noc! Musisz
skończyć partię,
ojcze!
Zmianę decyzji Johnny'ego i to, że chce zostać, trzeba więc było naprędce
zakomunikować
szwagrowi Biermannowi i jego rodzinie w tartaku. Mina chyba będzie mogła w
każdym razie
przyjechać, no i trzeba zaprosić na herbatę kilka rodzin z sąsiedztwa.
Poobiedni wist trwał dotąd, aż na dziedzińcu zjawiły się forpoczty młodzieży z
probostwa,
dwie czy trzy panie w letnich strojach oraz towarzyszące im dwie długie postacie
studentów
tudzież nauczyciel domowy, cand. phil. Hysing.
Stopniowo przybyło jeszcze kilkoro innych.
Zajechała też Antonia, małżonka starego konsula Grünera; mieszkali oni przez
lato na
folwarku Folkvang. Zajechała powozem, z mnóstwem paczek, prosto z przystani
parowców.
W tej sytuacji Marianna musiała się rzeczywiście jakoś pozbyć swojej migreny i
spróbować,
czy nie da się tego osiągnąć za pomocą filiżanki mocnej herbaty.
Gdy zeszła do bawialni, Johnny przyjął ją szklanką wody sodowej i ponczem.
Twierdził, że
jest to wypróbowany lek. Marianna była bowiem bardzo blada i osłabiona.
Czy to jednak skutkiem owego leku, czy przez roztargnienie, dość, że piękna
wdowa odżyła
już, gdy po przywitaniu się z gośćmi schodziła wraz z nimi do ogrodu. Zawróciła
jeszcze
pospiesznie po swoją parasolkę.
Kirsten Holst stała przy oknie w kuchni, wycierając szklanki, gdy ujrzała panie
w ogrodzie
przy krzakach agrestu. Najlepiej tedy wykorzystać tę chwilę, by uprzątnąć stół i
postawić
kompot.
Gdy chciała w bawialni porozstawiać już talerze, zatrzymała się nagle.
Usłyszała, jak
Marianna szepce żarliwie do Johnny'ego przy drzwiach: — W żadnym razie nie
zapraszaj go
na nocleg tutaj! Żebyśmy mogli dziś wieczór porozmawiaćw zupełnym spokoju o tych
pieniądzach, o których rozmawialiśmy dziś rano, Johnny! — zakończyła, spiesząc z
powrotem na dwór.
A zatem Hilda nie musi szykować pokoju gościnnego dla pana Wiese, zrozumiała
Kirsten
Holst.
Coś się dzieje dzisiaj z Marianną — zastanawiała się, z dwiema szklanymi wazami
w rękach,
które należało postawić ostrożnie na półce, zanim pracowite myśli runą w
następnym
mgnieniu w istne morze odpowiedzialności i trosk o zbliżającą się wieczerzę.
Na dworze zaczęło s