Jonas Lie OTCHŁAŃ I — Nie ma rady — mówił rządca Andreasen. — Ale to żadnej! Pan komisarz jest chory! Samiście przecież wi dzieli: obie rolety na górze w narożnym pokoju są spusz czone. Toć macie oczy w głowie! — dodawał na użytek co prostszego luda. I dlatego nie można z nim rozmawiać! Ani jutro! Ani przez cały ten tydzień! Tak, może w poniedziałek... Andreasen był to chwat z cienkim, nieco zakrzywionym nosem i dwojgiem bystrych, żywych oczu. Znał się na tym, jak za każdym razem zręcznie wyganiać z dworu rój natrętnych komarów. Siedział zwykle w czerwonym budynku na górze w kantorze i odprawiał ludzi, którzy przychodzili po wypłatę. Cała ich gromada stała pode drzwiami,a bo w tej porze roku Mads Foss z Fossegaardu musiał mieć dla młyna mnóstwo woźniców. Zboże i mąka kursowały bowiem między miastem a przystanią, a w dodatku przyszły dostawy drewna dla całego powiatu Bjölstad. Odprawiał ludzi głosem, który mógłbyś dosłyszeć i w dole koło młyna skroś łoskot wody, starając się zwiększyć nacisk ciągłym powtarzaniem: —Nie! Jest chory i nie będzie gotowizny, póki nie wyzdrowieje! Pytasz, kiedy to nastąpi, dobry człowieku?! — Och, tak za trzy, cztery tygodnie, kiedy pan komisarz po robi już obliczenia. Ale tu, widzisz, daję ci coś, co jest tak samo dobre, jak pieniądz: bony towarowe! —Hę? Nic nie kapujesz? Jeżeli za to dostaniesz u kupcamąkę, kaszę, tytoń, sól, wódkę, zupełnie tak samo, jakbyś płacił monetą królewską — więc chyba to są pieniądze — tyle że pójdziesz do kupca Buaasa, a nie do tamtego łotra na Strandgaten. —Kapujesz teraz wreszcie czy nie? Mam jeszcze innychludzi do załatwienia, oprócz ciebie! Już coś tam zrozumiesz w drodze do domu... Chodź teraz ty, Olai! Stój! Poczekaj, czekajże chwileczkę! — Andreasen wyjrzał, na dworze dały się słyszeć dzwonki sań. Na dziedziniec wjechały jednokonne sanie. — Hej, Nils, leć do dworu i powiedz pannie Holst, że pan major von Moberg przyjechał!Andreasen wypadł na dwór, z przyzwyczajenia otrzepując klepnięciem pośladek, jakby właśnie siedział na worku mąki. — Nici będą dzisiaj z wieczornej partyjki kart — mruknął, brnąc po śniegu, z pięściami w kieszeniach krótkiej kurtki. Stanął wreszcie, z przymilnie-przyjaznym wyrazem twarzy, pochylony w przód, tak że plecy mu się wydłużyły, a łańcuszek zegarka zwisł z roboczej kamizeli w zielone paski. Wzruszając ramionami, pokręcił dostojnie głową i spojrzał w górę, ku roletom. —Niestety, nie przyjmuje, panie majorze! Już od trzechdni jest chory! —Rzeczywiście, to przykre! — zabrzmiało oschlei chrapliwie. Twarz majora z lśniącym czerniąpodkręconym wąsem poczerwieniała jeszcze bardziej niż zazwyczaj. —Czy mógłbym czymś służyć panu majorowi? — padłoznów pytanie z grzecznym ukłonem. —Hm, hm, widzi pan, Andreasen — major sięgnął do kieszeni na piersiach. — Idzie tu o taki świstek, który trzeba przedłużyć. Myśli pan, że to by się dało zrobić? Andreasen patrzał w śnieg i żuł bezradnie ziarenko z próbki zboża, którą miał w kieszeni. Wtem po schodach zbiegła Kirsten Holst. — Idzie o to — rzekł major — czy pani mogłaby wziąć umoczone pióro i wejść z tym tu świstkiem papieru do Fossa... tylko jego nazwisko tu, pod spodem! — wskazał palcem. Panna Holst pokręciła głową. —To zupełnie niemożliwe, panie majorze! — Ale tylko jego nazwisko, rozumie pani! —Chce, żeby było całkiem ciemno, nie znosi światła —Ach, zrobiłby to przecież nie patrząc! —Nie znosi nawet dzwonienia sań na dziedzińcu — szepnął Andreasen — przykazano wyraźnie, żeby nie było na podwórzu najmniejszego hałasu! —No, ale... —To go zawsze tak strasznie wyczerpuje, panie majorze — oświadczyła panna Holst z wahaniem w głosie — z pewnością zaszkodziło mu coś, co spożył zeszłej niedzieli u pana Ringa w majątku. Było tam tyle tłustego węgorza... —Hm, hm, tak, a węgorza trzeba dobrze popłukać, panno Holst — ciągnął chrapliwie major, uporczywie się w nią wpatrując, gdy dostrzegł, jak się zaczerwieniła. Była czymś pośrednim między urodziwą osobą w czerni, a czymś ka rykaturalnym. Ta karykaturalność ujawniła się właśnie, gdy drepcąc nerwowo poruszała się na schodach i pragnęła udawać spokój, by dom obronić przed podejrzeniami ma jora — nie darmo zwano go przecie „kurierem". Nagle ktoś nacisnął klamkę drzwi wejściowych od wewnątrz; uchyliły się zaledwie, tworząc wąską szparę. —Kirsten! — zaszeptał kobiecy głos. —...a potem zaziębiłsięw drodze —ciągnęła Kirsten. —Jest tak strasznie nieostrożny, a odkąd pani umarła, a Ma rianna wyszła za mążi... —ciągnęła, pozierając ukradkiem w bok —nie ma jużnikogo, kto by na niego uważał, bo Hilda jest przecież... —Kirsten! — zaszemrało znów za drzwiami. —...jeszcze o wiele za młoda, by mogła mieć odpowiedni autorytet! Drzwi na wpół się rozwarły, ukazując przez moment głowę i parę szczupłych kobiecych ramion. —Kirsten Holst! — krzyknął ktoś przerażony, niezdolny już prawie do wydania głosu. —Tam chyba ktoś potrzebuje pani pomocy — zauważył spokojnie Andreasen. Kirsten, bezradna wobec tej sytuacji, zniknęła bez pożegnania. — Oho! — szepnął major. — Rozumiem, rozumiem, Andreasen! Kiedy by można najlepiej zajrzeć tu znów w przyszłym tygodniu? — spytał dyskretnie i tocząc koniem gotował się do odjazdu. — Nie wie pan, czy stary celnik jest w domu?... Tak? Jeszcze u wójta? Ściągnął cugle i skinąwszy głową puścił konia truchcikiem. Delirium! Wielkie nieba, to jest delirium! Tam do diaska, to istna komedia! Kirsten Holst niczym sroka kiwająca się na schodach, aby zasłonić wejście. Andreasen w lansadach w głębokim śniegu, na górze szczelnie pozasłaniane okna, a za nimi Mads Foss pilnie łowiący białe myszki... Oto coś dla wójta! Ale najpierw czym prędzej do inspektora ruchu! Smagnąwszy konia batem, zamrugał z uśmiechem: — Naturalnie z całą oględnością! Słowo „delirium" wywierało na nim prawdziwie komiczne wrażenie. Samo napomknienie o nim związane było nierozdzielnie z istnym zastępem dowcipnych, humorystycznych pojęć, których wystarczy dotknąć, a już wzlatują niby stado ptaków, kiedy poruszysz łódką. Fakt, że ktoś jest w delirium, może — dowcipnie opowiedziany — podziałać niczym bomba wybuchowa. Biedna Kirsten Holst! Jako zarządzająca gospodarstwem domowym, nie może ponoć ani trochę ograniczyć napływu tych wszystkich, co obecnie po śmierci pani domu chcieliby w coraz większej mierze korzystać ze znanej gościnności Fossegaardu. Wie, że bezcelowe jest liczenie wroga: jej rola — to ugaszczać. Gra w karty mogła toczyć się w najlepsze przez całą noc, przy czym dolewało się koniaku do wazy z ponczem i podnosiło stawki do dwunastu szylingów i marki. Była w ogóle zawsze przygotowana na niespodzianki; nigdy żadnej pewności. W ciągu owych ośmiu czy dziewięciu lat, które tu już spędziła, weszło jej w krew od dawna, że na Fossegaardzie najprawdopodobniejsze jest to, co wydaje się najmniej prawdopodobne. Musiała w trwodze i rozterce wraz ze służbą odprowadzać do pokojów gościnnych na piętrze gości, którzy stopniowo coraz gorzej sobie sami radzili, a których Mads Foss niechętnie widział wówczas na dole. Jako córka przyjaciela młodości Fossa — celnika, który stracił życie na przystani — została wzięta do dworu mając lat szesnaście czy siedemnaście, by się uczyć gospodarowania, i tak stopniowo zrosła się z tą rodziną. Zdziwiłaby się z pewnością, gdyby ktoś powątpiewał czy należy ona do trwałych części składowych domu. Andreasen postał jeszcze chwilę w zamyśleniu, z rękoma w kieszeniach swej umączonej kurtki, spoglądając w ślad za sankami majora, znikającymi w głębi alei. — Ten już sobie znajdzie partnerów do kart — mruknął. Podniósł wzrok ku głównemu budynkowi, po czym wszedł po stopniach do środka. Przystanął w obszernej pustej sieni, wsparty o poręcz schodów, i nasłuchiwał. Z kuchni dolatywał przytłumiony gwar głosów licznej służby, która przetrwała przy dworze od czasu, gdy jeszcze żyła pani i wszystkie dzieci były w domu. Dwóch lub trzech parobków i cztery czy pięć dziewek to nie za dużo na wszystkie te gościnne pokoje, zabudowania młyna i całe wielkie gospodarstwo, zwłaszcza że dom tak często bywał pełen gości. Na nie malowanych schodach wiodących na piętro stała miednica z zakrwawioną gąbką. Z sypialni na górze rozlegały się głośne okrzyki — przygłuszone przez zamknięte drzwi — a po nich dobiegł szkaradny dźwięk, niby ryk krowy. W sieni na piętrze słychać było spieszne kroki; chodzono na palcach i mówiono niemal szeptem — prawdopodobnie w obawie nowego ataku. Naraz od drzwi rozbrzmiał krótko i srogo głos madame Torbjörnsen. Żądała miednicy i świeżej wody. — I jeszcze octu! Hildo, pobiegnij na dół i przynieś przy bór do przypraw stołowych! Madame była to stara, krzepka akuszerka rejonowa, o własnych poglądach lekarskich i własnej, samodzielnej praktyce. Przyjmowała większość dzieci tu w domu i z dawien dawna wtajemniczona była w takie sprawy domowe, w które niechętnie wciągano by oficjalnego, nadwornego doktora. Blada młoda dziewczyna przemknęła w dół schodami i z powrotem na górę z butelką octu. Na jej delikatnej twarzy malowała się paniczna trwoga. — Idź najlepiej do swego pokoju, Hildo! — rozległ się głos madame. — Niech pani zabierze to dziecko, panno Holst! To zupełnie nie dla niej, jak on tam teraz dokazuje i krzyczy! Bo teraz znowu Zły nim włada. Pełno go wszę dzie, roi się i z każdego kąta wyziera pomiot diabelski, aż włosy się człowiekowi jeżą na głowie! Nagle rozległ się łoskot, jakby w pokoju przewrócono spory mebel. — I proszę powiedzieć Dużej Ane, żeby się trzymała w pobliżu, bo jak on się zerwie znienacka, to niepodobna go utrzymać — dorzuciła jeszcze szybko madame i pospie szyła do środka. Andreasen położył rękę na poręczy. Znów ucichło, w całym domu zapadła głęboka cisza. Drzwi do bawialni i do pokojów pozostały otwarte po przejściu Hildy i wzrok jego ślizgał się w zamyśleniu po szparach w podłodze, wzdłuż szeregu nóg krzeseł, kredensu z drogim szkłem i srebrami, ku staremu angielskiemu zegarowi z wielkim niby księżyc mosiężnym wahadłem, które z głośnym „tik-tak" poruszało się za szybą. Mógł zapuścić spojrzenie przez bawialnię aż ku dwu starym portretom w buduarku pani, gdzie obecnie ustawiało się zazwyczaj stolik karciany dla wybranych. Światło przedpołudnia rozjaśniało pokój. Biegał tam samotny kot, przeciągał się, ziewał i nudził się, niczym sejsmograf przygnębienia panującego w domu; raz po raz zerkał ku klatce z kanarkiem. Nawet muchy, którą mógłby złowić, nie ma na oknie! Kiedy niekiedy dawał się słyszeć ohydny ryk. Kirsten Holst stała na górze, pode drzwiami salonu. Ujęła klamkę i znów ją puściła. Naciskała ją powoli, jak gdyby się bała. Gdy wreszcie weszła, rozległ się dziwaczny, chrypliwy wybuch śmiechu. — Powinienby kazać się trzymać paru silnym drabom, świnia jedna! Jeszcze ta biedna panna przez niego postrada zmysły! — rzucił Andreasen, zamykając z wściekłością drzwi bawialni. Kanarek zaczął śpiewać, jakby zwariował tam w swej samotni. II Dlaczego stary Bastian Borg się powiesił? Należałoby chyba zapytać raczej, dlaczego się ożenił. Odpowiedź na to oblegała ze wszelkimi wariantami okolicę przez ostatnie trzy lata, a sprowadzała się do tego, że Mads Foss po nieudanej spekulacji żytem z barką „Kronos" nie znalazł innego wyjścia i uregulował sprawę spłaty połowy kosztów z Borgiem w ten sposób, że oddał mu za żonę swoją córkę Mariannę. Zwykł — jak tłumaczyli życzliwi — spłacać swoje długi pięknymi córkami. Jedna z tych córek tkwiła więc tutaj, druga gdzie indziej, a wszystkie pozawierały dziwaczne małżeństwa. Wszystkich w tym rodzie cechowała pewna wielkoduszna lekkość w sposobie życia i szczodrobliwość. Wraz więc z żonami wchodziły do domów nieustanne huczne zabawy — i, pono, jedna hipoteka po drugiej na majątku. Przy każdych chrzcinach można się było spodziewać następnej. To, że się Bastian Borg powiesił, nie ulegało niestety najlżejszej wątpliwości! Ale też nie tym zagadnieniem zajmowano się tak intensywnie: dociekano raczej, dlaczego to uczynił. Było to tak zupełnie, tak absolutnie niepojęte — pozostawało w sprzeczności przynajmniej z dwiema sprawami, w jakich umówił się jeszcze tegoż rana: miał się nazajutrz zjawić na przystani, by zainkasować pieniądze za drewno masztowe, następnie zaś pójść do inspektora. Prawda, był przecież zdziwaczały ów ponury stary żeglarz, gdy krążył tak wśród zbutwiałych, żółtobrunatnych zabudowań na swoim Borgsviken: zgarbiony, milkliwy, nieufny — krzaczaste brwi, małe okrągłe oczka, zakrzywiony nos i blizna od postrzału na twarzy. Przezywano go pucha-15czem. Toteż zdumienie przeszło wszelkie granice, gdy dowiedziano się, że Marianna Foss — piękna, ochocza Marianna Foss — „chodzi z puchaczem", chce poślubić Bastiana Borga. Wyglądał niczym wypchany jastrząb, co długo już wisi na gwoździu. Jakkolwiek by się jednak rzeczy miały, dostał ją i zawiózł na Borgsviken. Ilekroć stary Bastian wracał z przystani, zawsze obwieszony był upominkami: materiały, woale na kapelusze, kasetki z przyborami do szycia, piękne trzewiczki. „Gdyż głupcem jest mężczyzna — mawiał — który nie ma zrozumienia dla naturalnych pragnień młodej kobiety". Rozumie się, że ruch w Borgu i przyjmowanie gości było teraz zgoła inne niż dawniej, a Bastian wykazywał zrozumienie także i w tym przypadku. Dziwaczał jednak coraz bardziej. Chadzał w ciszy i samotnie, ludzie zastawali go o zmroku w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach; stał i nasłuchiwał to tu, to tam. Sądzono, że to jego stary kobold okrętowy przysparza mu tych niepokojów: coś tam, widać, nie zostało między nimi należycie załatwione i oto wypatruje go teraz... Otóż owej wiosny syn szkutnika z górnego fiordu, młody Ferdynand Wiese, który zwykł na Boże Narodzenie odwiedzać wójta, poprosił by pozwolono mu zamieszkać w Borgu na parę tygodni, podczas których zakupi klepkę okrętową i dębowe drewno dla stoczni. Któregoś ciemnawego popołudnia Bastian poczuł się nieco samotny na parterze. Ruszył więc na górę po schodach, do żółtego pokoju, gdzie — jak wiedział — Marianna miała układać obrusy w szafie. Tam przystanął przy uchylonych drzwiach. Ale co ujrzał — tego nikt nie mógłby powiedzieć. Pokojówka, która rozwieszała właśnie bieliznę na strychu, dostrzegła kredową bladość jego twarzy, gdy odwróciwszy się jął wstępować po schodach na poddasze. Słyszała, jak skrzypią deski pod jego powolnymi, ciężkimi kroki, po czym nastąpiła taka cisza, że mogła dosłyszeć krople, spadające z rynny na dworze. Kiedy Stina weszła potem na strych z koszem na bieliznę i świecą w ręku, myślała zrazu, że widzi go znów przed sobą stojącego i nasłuchującego. Wtem zrozumiała, co się stało i natychmiast krzyk jej rozbrzmiał w całym domu. Tak, tyle opowiedziała Stina owego wieczora. Nazajutrz mogła już jednak opowiedzieć dokładnie, jak go znalazła: stał oparty plecami o belkę, rażony udarem i martwy. A dziś odbywała się na Borgu stypa, co się zowie. To znaczy, nie nadmiernie wystawna, podczas której uginałyby się stoły od jadła, a wino lałoby się strumieniami — stypa, jakiej można by się spodziewać po rodzinie z Fossegaardu. Raczej obyczajna: piękniejsza i powściągliwsza w swym dostojeństwie, właściwie troszeczkę sztywna. A to, że stary Foss wyglądał nieco osłabiony i bledszy po chorobie, przydawało mu tylko urody i godności; pił tyle jeno alkoholu, ile wymagały toasty. Syn jego, kupiec-hurtownik z nadbrzeżnego miasta, dobierając starannie słów podziękował w imieniu siostry licznym przyjezdnym gościom, którzy zechcieli zaszczycić dom. To, co przygnębiająco wisiało w powietrzu, zażegnano szczęśliwie dzięki zręczności wspólnych przyjaciół: Bastian Borg został pochowany w poświęconej ziemi! W dodatku demonstracyjnie zamówiono w mieście żelazne sztachetki z pozłacanymi kulami! Oficjalną chroniono tutaj tajemnicę: w milczeniu i pod pieczęcią. I każdy, ktokolwiek zaliczał się do wyższych sfer okolicy, poczytywał sobie za honor udział w owym privatissimum rodziny Fossów i poczuwał się do obowiązku popierania go. Każdy — naturalnie z wyjątkiem starego celnika z Furuset, pełnego krnąbrnej przekory i zawsze płynącego pod prąd. Twierdził on bez żenady, iż było to samobójstwo, zaś pokojowa Stina (i nie ona jedna zresztą) jest przekupiona. Nie ma też celu otaczanie grobu sztachetami, skoro wszyscy ludzie mogą przecież zaglądać skroś ogrodzenie. Ale któż by tam dał się zbałamucić taką nieodpowiedzialną gadaniną! Wdowa była piękna w swej czarnej wełnianej sukni, trzeba przyznać. Obdarzała wybrańców z towarzystwa przelotnym spojrzeniem — jakaż to ładna, miła, młoda kobieta: postawna, o wymownych szarych oczach pod brwią gęstą i czarną. Twarz jej, tak żywa zazwyczaj i wyrazista, tak spokojnie się dzisiaj kłoni. Taktowna kobieta z tej Marianny Borg — komuż zresztą z Fossów zbywa na takcie? No tak, a kogo dostanie teraz Marianna Borg — a raczej: kogo sobie weźmie? Pytanie to, ciche i skrywane głęboko, zdawało się krążyć w Borgu w przygnębiającej atmosferze nad trumną, nad marami ze świerczyny. A nad ciastem, portwajnem i maderą zaczęto już sobie naszeptywać, a oczy mrugały w zaczerwienionych twarzach. I kiedy później, podchmieleni, szli przez pokoje, mieli już ukute plany. Rzecz osobliwa, kombinacje te dotyczyły wyłącznie mężczyzn w dojrzałym już wieku, aż po sędziwe lata, oczywiście z najwyższych sfer okolicy. A przecież Marianna miała dopiero lat dwadzieścia cztery! Czemuż miano by brać pod uwagę raczej wdowców i starszych panów, aniżeli ich synów? Nie było po temu godziwej przyczyny. Rzekłbyś, kierowano się tu jak gdyby jakimś wspólnym wyczuciem. Marianna była tak rozsądna, można z nią było tak miło pogawędzić. Swoim dyskretnym uśmieszkiem potrafiła, gdy chciała, zawrócić głowę i zmącić serce staremu kawalerowi, toteż z pewnością nie dla hardego, starego mruka-żeglarza tak pilnie odwiedzał Borg ten czy ów siwiejący lub łysy okoliczny koryfeusz. Powiewy wiosenne i wiatr południowy sprawiły, że droga stała się niemal nieprzejezdna. Na jej skraju widniała jeszcze tylko smuga śniegu i lodu, tak że płozy sań tarły się o goły piach i z daleka rozlegały się zgrzyty i piski. W obszernych saniach z rosłym kasztanem, z dzwoneczkami w czarnej krepie i pod niedźwiedzią derką jechał Mads Foss z Fossegaardu. Przy nim siedziała jego córka Marianna z twarzą zasłoniętą gęstym żałobnym welonem. Uparła się, że natychmiast wraca z Borgu do domu. Koń przebiegł przeszło półtorej mili nie zmniejszając szybkości. Oboje jadący niewiele słów zamienili podczas drogi. Marianna rozumiała, jak rad jest ojciec, że znów ją będzie miał w domu; w tym wielkim domu było to dla niego ze wszech miar korzystne. Ukradkiem zerknęła na twarz ojca. Włosy jego i krótka broda były obecnie śnieżnobiałe, dzięki czemu sprawiał wrażenie nader dobrodusznego i pogodnego. W dzieciństwie wydawał się jej surowy; zawsze się go bała. Ale owa trwoga zatracała się stopniowo coraz bardziej, odkąd nauczyła się postępować z ojcem i zagadywać go. Część owych kulis runęła wówczas, kiedy to błagał ją i żebrał, aby się przeniosła do Borgu. Dreszcz ją przebiegł na myśl o mrocznej, groźnej nieustępliwości, jaką zwykł był ujawniać: wycisnęła ona piętno na wszystkich jego dzieciach. Uprzytomniła sobie nagle jego twarz, ujrzała ją wyraźnie, niczym wizję: silna, z czarnym zarostem, czerwona, rozgorączkowana. Marianna była wówczas mała — wtedy, gdy matka nagle pokazała drzwi piastunce Annie. A on miał jeszcze podróżną czapkę na głowie, powrócił był właśnie z targu w stolicy i zataczał się, klął i tą czapką uderzył w imbryk. Wtem matka dostała konwulsji i dzieci zabrano na górę, a biedny brat, Henryk, jął szaleć i kopać drzwi prowadzące do sypialni! I oto, przez te dwie mile Marianna siedziała jak we śnie, oglądając za swym welonem wszystko, co się jej tak niespodzianie wydarzyło. W duchu jechała coraz prędzej i prędzej, aby dalej od tego, co ją bez przerwy ścigało, i chciało się stać ważkie, a nawet dogoniło ją na moment. Myśli jej znów się rozbiegły. Oto czeka ją coś zupełnie nowego, z dala od tego dworu, od tej miejscowości, od tego małżeństwa. Czuła się, jakby uciekła z grobu; przez chwilę myślała już doprawdy, że i to miejsce wypadnie jej z nim podzielić! A oto, jak się ocaliła. Nienawidziła myśli o wszystkim co było tam — o krowach, koniach, pokojach, ludziach. Ojciec i sąd niechaj załatwiają sprawy majątku i interesy. A ona znów będzie córką domu, notabene córką, która też coś niecoś posiada! Ta sama zaspa śnieżna, na którą zawsze trzeba było uważać, zalegała zakręt drogi u wrót rodzinnego Fossegaardu. Pług odśnieżny werżnął się w nią głęboko jedną stroną. Bywała tylko trochę wyższa lub niższa, zależnie od tego, jaka była zima. Zaspa tworzyła się wskutek skrzyżowania wierzchołków dwu osiemnastocalowych pni, które sterczały z rowu niczym pozdrowienie od dworu i ciche zachwalanie lasów Fossegaardu — nie wiadomo: prawdę mówiące czy też kłamliwe. Chyba było ono niegdyś prawdą (nigdy nie myślała o tym dawniej) — może w czasach, kiedy wyrzucono oba te stare potężne i spękane filary z kulami u góry, które wspierały po obu stronach wrota Fossegaardu. Obecnie brakarska siekierka chyba zeskoczyłaby ze zdumienia ze swego styliska, gdyby napotkała pnie podobnych rozmiarów. Nazgarniano na drogę świeżego, czystego, białego śniegu, sanie nabrały więc tempa i sunęły lekko, mijając wrota, i dalej, aleją lipową w stronę wejścia i schodów. Nieco pochylona, potężna fasada murowanego gmachu wydawała się z wszystkimi swymi wykuszami jednym olbrzymim dachem, ciągnącym się ponad mnóstwem wnęk okiennych o drobnych szybach, uszeregowanych podwójnym rzędem wzdłuż całego frontu. Posiadłość, pomimo staroświeckiego charakteru, sprawiała wrażenie magnackiej. Otoczona była dużymi i małymi budynkami gospodarskimi — starymi i nowymi — długą czerwoną stodołą i spichlerzem, z własnym, potężnym dzwonem zwołującym na posiłki. Dwór tronował pośród daleko rozciągniętych opłatków, nakreślonych czernią na białych polach w wiosennej odwilży. Starczy tutaj miejsca dla gości i pojazdów. Na samym szczycie góry stała stara wieża strażnicza, skąd roztaczał się widok na fiord i widzieć można było w dole, wśród wysepek nadbrzeżnych, najwyższe reje statków. Ku górze leciał grzmot mas wodnych i dudnienie młyna, a nieco dalej zapadła cegielnia zwiesiła nad urwiskiem swój szary, omszały dach. Przed Marianną stanął dom rodzinny, odległy, jakby rzeczywiście od wielu lat w nim nie przebywała. Wspomnienia w każdym kącie —gdybyż to drzwi i ściany umiały opowiadać! Dano jej obydwa piękne pokoje za salą południową, wychodzące na wielki, podobny do parku sad — z altankami, pełen ścieżek wśród krzaków agrestu i porzeczek, z brzezinką, bujnymi rabatami, inspektami. Poniżej sadu rozpościerał się szmat gruntu tłusty i bagnisty, gdzie kępy zarośli wyłaniały się tu i ówdzie z zalegających tam zawsze porannych i wieczornych mgieł, w lecie zwiewnym oparem, w zimie zaś na kształt gęstego, białego pasma nad ziemią. Był tu staw, niemal zarosły bujną zielenią. Przez jego niżej położoną część biegł omszały, zielony płot ogrodowy, kędy tłoczyły się mięsiste wodne rośliny. Kiedy niekiedy, nasłuchując uważnie, ułowić mogłeś stłumiony plusk. To żółtobrzuchy karaś w pogoni za muchą czy kijanką. Poza tym cicho było na długim, wąskim stawie, prawie zarośniętym, co krył się pod trawiskami ogrzewającymi go zimą, jesienią zaś mgła kładła się na nim, jak wata — aż zjawiał się lód. Wtedy karasie stały głowami do siebie, pośrodku, na szlamowatej głębinie, gdzie staw nigdy nie zamarzał do dna, lub chroniły się w ciemną, tajemniczą topiel, głęboko pod ciepłą warstwę mułu. Fossegaard słynął niegdyś ze swych wielkich, tłustych karasi. Krążyła legenda, że pochodziły one od pewnego duńskiego dygnitarza i radcy stanu, który w poprzednim stuleciu był właścicielem Fossegaardu ze wszystkimi przyległymi posiadłościami wzdłuż całego biegu rzeki. Faktem jest jednak, iż obecnie bardzo trudno było je złowić. Może dałoby się to wytłumaczyć w ten sposób, że karasie, które przez dwieście zim stały razem, głowa przy głowie i oko w oko, radząc o sprawach dziejących się nad nimi, nabrały snadź rozumu i doświadczenia. Trudno przesądzać, czy mózgi ich — wedle darwinowskiego systemu pojęciowego — zdołały nieme tylko zdziwienie wykształcić w rodzaj najmętniejszych bodaj idei lub spekulacji, opartej na niejasnych przeczuciach tego, co je czeka, kiedy w głąb zanurzy się Rzecz Mistyczna w postaci więcierza, i uniesie je, trzepocące się, po jednym w górne strefy. Wszelako najzupełniej pewne jest, że bystre ich oczy śledziły chaszcze i płot ogrodowy. Najniklejszy podejrzany cień, co by się tam poruszył, był sygnałem do ogólnej płochliwej ucieczki głęboko pod trawice — czybyś tam z siecią przyszedł, czy bez niej, czy zgoła podstępnie ciągnął ją za sobą. Staw leżał tedy niby ciemne oko, obserwujące wszystko to, co poruszało kolejne pokolenia... Napastowały go dzieci — chłopcy i dziewczynki — rzucając kawałki drewna. Plusk miał płoszyć! Grzebały w nim gałęziami, mąciły wodę i puszczały na nią okręciki z kory. Stale się ich pozbywał, kiedy dzwoniono na posiłek. Stare to oko w zielonym okularze widywało dziewczęta w białych sukniach, spacerujące latem podczas wesel i zabaw, tańczące na murawie. Widywał wieczorem drzewa iluminowane smolistymi pochodniami, a pod nimi wszelkie chwiejne i mamroczące postacie. Z biegiem czasu widział był snadź także jedną czy drugą bladą, błędną twarz zapatrzoną w jego głębiny — raz męską, kiedy indziej kobiecą — jakby chciały zbadać, czy głęboka jest toń pod zielenią. Dziadek Madsa Fossa, radca handlowy i armator, John Foss, długo przechadzał się tu pewnego popołudnia, skrzyżowawszy ramiona, i rozmyślał nad karasiami. Było to wówczas, kiedy musiał wyzbyć się posiadłości, kiedy cały grunt od strony morza przeszedł w obce ręce. Również wtedy, kiedy budowano młyn, który grzmiał później i dudnił nieustannie dniem i nocą i zdobywał pieniądze dla Fossegaardu, będąc w całej okolicy, jedynym miejscem, które przez okrągły rok ma wodę. Aż doszło do procesu o prawa do stawu, który przegrano. Wtedy zapadła cisza i długo nie słychać było dudnienia. To, że sieć czyniła obecnie rzadziej swe zgubne ataki na staw niż za dawnych dni, mogło się także tym tłumaczyć, że Mads Foss nigdy nie jadał karasi. Prawdziwej przyczyny tego — że za czasów jego ojca, komisarza wojskowego, zniknęła raz pokojówka, którą wiosną odnaleziono w stawie — nigdy nie ujawniał. Tak, tam w mule na dnie stare karasie miały coś niecoś z dawnych czasów do roztrząsania i rozpamiętywania... Ale nie rozgrzebujmy torfowiska! Najgorszymi jednak plagami, jakie kiedykolwiek spadły na poczciwe stare karasie, były wszelkie niebezpieczne, ostre odłamki szkła i graniaste, kaleczące resztki butelek, które podczas wakacji szkolnych rok po roku wrzucano do stawu. Podczas gdy dorośli ucztowali w głównym budynku, dwaj synowie domu żyli swym własnym życiem, w najniżej położonej altanie — drewnianej altanie na podmurówce. Bracia przyjmowali u siebie kolegów szkolnych, wykradali z piwnicy butelki wina i dźwięknąwszy nimi — „kling-klang" — o mur, starannie chowali je w karasiowym stawie, gdzie odłamki sterczące z mułu szarpały, raniły i cięły. Przewodził chłopcom wysoki, jasnowłosy dręczyciel, Johnny — „lord na Fossegaardzie" jak go zwano — najstarszy syn domu, który sprytnie wymyślił, jak sprzątnąć ze świata puste butelki. A młodszy od niego Henryk, o ciemnej czuprynie, co to potrafił zarzucać sieć dosyć głęboko pod trawiastą osłonę, szedł gorliwie za jego przykładem. Tego lata mijał ósmy rok, odkąd karasie dostały ostatnią porcję — część stanowiły drobne odłamki, tak że drzazga szkła mogła trafić karasia w oko. Cały ów wieczór chłopcy w altanie wrzeszczeli i hałasowali, i śpiewali chórem, po czym zataczając się i rycząc odeszli gęsiego, w sześciu chłopa. Mniej więcej do tego momentu karasie coś niecoś wiedziały. Ale Mads Foss dowiedział się w następnych dniach czegoś ponadto. Jego drugi syn, siedemnastoletni, który miał niebawem zdawać maturę, dokonał w nocy na przystani włamania do piwnicy z winem i wydawał stamtąd butelki swoim towarzyszom — dwu sternikom i kilku marynarzom z obcego statku. Kiedy zaś chciano ich zatrzymać, stawili czynny opór strażnikowi i kilkakrotnie koło nadbrzeża zanurzyli w wodzie policjanta. Dopiero po kilku miesiącach przyszedł list od syna z Hawru. Chce się rozejrzeć po świecie, pisał, nie chce zhańbić nazwiska rodziny. Był to cios, który ugodził Madsa Fossa w samo jego dumne serce! Odtąd nie chciał już słyszeć imienia Henryka. Miał już tylko jednego syna: Johnny'ego, najstarszego. III Niechaj Marianna ma w domu wszystko tak, jak sobie będzie życzyła. I niechaj jeden koń będzie do jej dyspozycji; tak rozkazał Mads Foss. Stanowiła jasną stronę w jego życiu i widać było, jak rad jest mieć znów kogoś, kto potrafi rozważnie gospodarować w domu. Gdyż odrobinę babskiego balastu trzeba mieć zawsze, jeżeli się chce, by wszystko szło właściwym torem, myślał. I nie jest już człowiekowi tak pusto i samotnie, kiedy sobie usiądzie z fajką na kanapie... Były i inne względy. Od swej choroby w zimie bał się zostawać sam w domu i spoglądać na serwantkę za drzwiami, z jej staroświecko pozłacaną półeczką na butelki. Marianna i Hilda brały nieraz jednokonkę lub bryczuszkę i składały krótkie wizyty to tu, to tam: u majorostwa, u szwagra Biermanna w Nedrebruket, po drugiej stronie rzeki u wójta lub też jechały kawałek dalej — do miasta, gdzie lubiły zostawać u brata, kupca hurtowego i armatora, do następnego dnia. W mieście zazwyczaj coś się działo, zaś u brata — Johnny'ego — zawsze; było tam wesoło i radośnie. Miał rozległe stosunki towarzyskie, przyjmował kontrahentów, gdy przyjeżdżali parowcami ze stolicy lub z zagranicy. Kiedy niekiedy obie panie zabierały do domu w gościnę którąś z przyjaciółek. Poza tym gra w karty i „karty przy grogu" odbywały się jak zazwyczaj kolejno u okolicznych rodzin, i choć ruch we młynie Fossegaardu ustawał — zatrzymywał się na parę letnich miesięcy — to, jak mawiał celnik, „ruch karciany" nie ustawał jak rok długi. Gracze rozgrywali rundy zaczynając u wójta i u referendarza Robartha, a kończyli u Henschena. Największe ożywienie panowało jednak przez trzy, cztery wieczory tygodniowo na Fossegaardzie, zwłaszcza odkąd Mads Foss stał się mniej ruchliwy i niezbyt skłonny do przejażdżki kabrioletem i odkąd Marianna znajdowała się w domu. Zresztą wszystko odbywało się tu pod każdym względem godnie i przyzwoicie; nikt nie zasiadywał się po północy przy stoliku karcianym. No i chyba tutaj, jak w Borgu, działać poczęła inna siła przyciągania. Doktor i zamożny referendarz Robarth, obydwaj wdowcy, niechętnie się tam już spotykali i pomijali nawet majora. Każdy z osobna natomiast rezerwował wszelką sposobność na krótkie uprzejme pogawędki z wdową, które radowały ich i sprawiały, że czuli się nad podziw dobrze. — Zakochani obydwaj jak uczniaki! — stwierdził celnik. — Siedzą u Madsa Fossa, grają w karty do późnej nocy i zastanawiają się, czy się ożenić... a Robarth układa po- e-zje! — zachłysnął się śmiechem. — Tak, poezje! Ha, ha, ha! i marzy! — prawił, wymachując laską. Wczoraj, późnym wieczorem, Johnny przybył sam jeden na Fossegaard w nowym powozie. Poczuł gwałtowną chęć oderwania się na moment od interesów i pobuszowania trochę samotnie po domu — powiedział do Marianny. Panna Holst musiała wystawić mu na ganek pokaźną ilość dobrego ponczu, tu, na dworze tak miło posiedzieć, paląc i rozmyślając... — Nie, nie, nie budzić starego! Jakże on się czuje? — tu spojrzał badawczo na Mariannę. Zrozumiała pytanie i uspokajająco skinęła głową. — Ach, a potem móc rzucić się znowu do własnego łóżka! Bo poza tym nie ma przecież na świecie łóżek — choć wprowadzono już nasze krajowe, Marianno, pierwszo rzędne — takie jak w Hotelu Europejskim w Hamburgu! Nie lada podziwem otaczano tutaj pięknego, eleganckiego brata. Ponieważ wzrastał wśród gromadki sióstr jako najstarszy i przyszły dziedzic Fossegaardu, naturalne całe jego wzięcie nacechowane było pewnością i zadowoleniem z siebie, a podróże i rozległe znajomości przydawały jego zniewalającej osobowości rysów światowca. Kiedy „lord" zawitał czasem do domu, zawsze było to istne małe święto. —Cygara ojca? —Dziękuję, nie! — tu wyjął jedno z własnego, okazałegobrązowego etui: — Powąchaj, Marianno! Ach, czujesz róż nicę? Gdy częstowałem nimi dziś jednego bremeńczyka na pokładzie „Nordstjernen", zarobiłem co najmniej... pocze kaj... odjąwszy załadowanie, skrzynki, fracht i prowizję... no, tak około stu pięćdziesięciu. Ubiliśmy interes: partia ryb, rozumiesz! —Złóż to w banku! —Powiedziała, co wiedziała! To pewnie mądrość Bastiana. Phi... tak — westchnął. Nudne to, myśleć przez cały dzień wiecznie tylko o pieniądzach i interesach! Ale przecież nie można wypuścić z ręki tak dobrego zarobku. Widzisz, Marianno... posłuchaj troszkę, usiądź sobie i spró buj tego ponczu! Otóż każda spekulacja winna mieć jakiś, uważasz, kręgosłup finansowy, nawet gdyby się miało naj lepszą głowę. Pieniądze, pieniądze, pieniądze, to jest ów proch, którym strzelamy! Więc gdyby kto mógł wyłożyć nieco gotówki, właśnie w tej chwili, żebym mógł przete legrafować do Rygi porządne zamówienie, to bym zarobił sto procent! Potrzeba mi właściwie nie więcej niż cztery lub pięć tysięcy! — dodał niedbale. — Konopie, pakuły, oto co wzbogaca dziś ludzi, trzeba ci wiedzieć — pociągnął duży łyk ze szklanki — czyni ich tak bogatymi, że to hańba po prostu stać przy tym i przyglądać się! Siedział z nogami na ławce, wpatrzony w sufit werandy. — Więc wielu jest teraz takich, co siębogacąna speku lacjach pakułami? —rzekła Marianna, instynktownie za prawiając te słowa odrobiną ironii. Miała w kasie oszczęd ności równiutko cztery tysiące pięćset. Odrzucił gniewnie niedopałek cygara — umyślnie przybył tutaj wieczorową porą aby sobie poufnie, sam na sam, pogawędzić z Marianną; zeszli jednak na niewłaściwe tory. Znów pociągnął ze szklanki. —To wstyd właściwie — podjął — pomyśleć, że spekulują właśnie pieniędzmi twoimi i innych, które wypożyczyli sobie w banku, rozumiesz? —No, to możesz przecież też tak zrobić. —O, tak!... Phu! czujesz dym? Gdzieś płonie torfowisko.Najgorsza rzecz, jaką znam! Czy nie mogłabyś trochę za grać, Hildo? — zawołał ku otwartemu oknu. Wziął jeszcze jedno cygaro. — Szkoda właściwie, że nie zabrałem do powozu Aletty z chłopakami. Ale, co prawda, nie mogła zostawić samej Lallemor na całą noc. Wiesz Marianno, kiedy dojeżdżam do miejsca, skąd słyszę szum wody przy młynie, wtedy czuję się w domu. Tak, siedzieć i patrzeć, jak się trzepocą jaskółki o zmierzchu, w górze pod okapem spichrza, gdzie dawniej czatowałem na nie! Pokażę ci projekt spichrza, który zrobił architekt Schiörn, kiedy był ostatnio u mnie wieczorem: prawdziwy staronorweski styl ludowy! Jest tak piękny, że miałoby się chęć od razu wbić siekierę w pień... ale tymczasem budować muszę w powietrzu — westchnął — bo na to potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy. Będę chyba musiał spekulować na innych rzeczach, nie tylko na zbożu dla młyna! A stary, wiesz, obawiam się, że załamałby się do reszty, gdybym rozpoczął wyrąb lasu. Johnny napełnił szklankę. Ach, tak, pięknie tutaj... Przykra rozmowa z Marianną o pieniądzach musi poczekać do jutra. Sianokosy trwały nazajutrz do późna i słońce zanurzało się coraz głębiej w tumany gorąca. Johnny zszedł był do młyna z ojcem, a teraz jego rosła, zgrabna postać w samej koszuli wsparta była na oknie w pokoju, gdzie pozostało jeszcze nieco cienia i lekki przewiew. Rano było bardzo ciepło. Na dworze, między drabiną przeciwpożarową a nasłonecznionym murem brzęczały i huczały muchy. — Okropność, drabina stoi już tylko jedną nogą na dzie dzińcu, a druga całkiem zbutwiała! — Johnny gwizdnął. — Rozumie się, skoro stary grosza nie wydaje na malowanie czegokolwiek. Szczeliny w ścianach rozszerzają się z każ dym rokiem! Pamiętasz, Marianno, jak malowali stodołę, a ja z Henrykiem uszminkowaliśmy cię czerwoną farbą? Od tamtej pory nie było na Fossegaardzie pędzla do malowania, czternaście lat temu. Wstał i pogwizdując przeszedł się po pokoju, wsunąwszy końce palców jednej ręki do kieszonki eleganckiej długiej kamizelki, skąd zwisała złota dewizka niby krótki skręcony postronek. —Ten biedny podnóżek już drugi raz tańczy po podłodze kopnięty przez ciebie, Johnny! — Marianna siedziała na kanapie nad miską agrestu, przyniesionego z sadu przez pannę Holst. —To sięjużnie powtórzy! Rzeczywiście, najchętniejzwaliłbym kopnięciem te wszystkie zmurszałe zabudowa nia, rozumiesz! I to dopiero początek! Bo tego samego dnia, kiedy zamieszkam w Fossegaardzie, zniknie cały ten ciężki dach! Belki dadząsięjeszcze użyć. Będzie porządne piętro zkrytym gankiem i nowoczesne duże okna w całym domu, żeby miećwidok na fiord i żeby całośćbyła jak należy. Co? Chyba teżuważasz, że Fossegaard powinien świetnie się prezentować, na wzgórzu, wśród drzew, jako znana, stara, wielkopańska siedziba, kiedy będąpatrzećprzez lornetkę z parowca? —Pomalowany na biało, z błyszczącą, niebieską derską dachówką! — zawtórowała Marianna, porwana tą myślą. —A sień, tę potworność, trzeba podzielić. Podwójne drzwi, ocieplone wejście. Wszystko dokładnie przemyślane, wszystko! —No i dosyć miejsca na wielką, ciężką kasę pancerną, jaka ci będzie potrzebna — zażartowała. —To właśnie cel, dla którego się teraz tak męczę, pracuję i haruję! Żeby przywrócić temu wszystkiemu blask! Ale stary robi wciąż wszystko na dawną modłę, męczy się, ogołaca wzgórze tymi umowami o drewno, a na dole, w mieście, wywiera to wszystko złe wrażenie. A ile, są dzisz, zostanie po zapłaceniu przewozu? To nie jest godne naszego nazwiska, rozumiesz? To wygląda na gospodarkę rabunkową! Stary myśli, że wystarczy biegać tu sobie po Fossegaardzie i mleć w młynie. Pokoje przy sali południowej przewidziałem dla ciebie. Będą przebudowane, z wielkimi oknami i własną werandą wychodzącą na ogród. Chciałbym widzieć takiego, co by miał piękniejsze mieszkanie! Możesz, by tak rzec, rządzić niepodzielnie w swoim własnym kącie we dworze, ale — tu zatrzymawszy się przed nią, z namysłem, z wolna odgarnął ku uszom z policzków swe wypielęgnowane jasne bokobrody — ale stawiam ci warunek, Marianno: żebyś ponownie nie wyszła za mąż! Niech ci się te muchy naprzykrzają, ile tylko zechcą. Ale małżeństwa już chyba miałaś dosyć! Marianna aż drgnęła. Pochyliła ciemną głowę niziutko nad miską i z nerwowym pośpiechem jęła oczyszczać agrest. —Wielu jest zresztą takich, co mają na ciebie oko, jak na ptaka, którego opłaca się schwytać; bardzo wielu; nad miar! Na dole w mieście nie mniej gadają o Mariannie Borg, niż dawniej o Mariannie Foss! Ale obecnie masz przecież sama dosyć rozsądku — mówił nalegająco. —Na to, by siedzieć u ciebie w klatce w południowej sali — odparła stłumionym głosem, niemal wyrzucając słowa, i odsunęła agrest. — To na razie, to tylko na razie — rzekł, po czym za milkł na moment wskutek jej dziwacznego tonu. — Po tem można się będzie spokojnie rozejrzeć! Posiedzisz sobie tylko, będziesz panią siebie! Młoda, piękna, popularna wdo wa, mająca dwadzieścia cztery lata! Nie ma pośpiechu, żeby się od razu pchać znów pod czyjąś komendę... A poza tym — tu bez pośpiechu, obojętnie powędrował z powro tem do okna — dobrze by też było, gdyby ci za twoje pie niądze wypłacono coś innego, niż te marne pięć procent z kasy oszczędności. Gdybyś je włożyła w jakiś interes — tu odwrócił się ku niej od okna — z udziałem w zyskach, to by ci przyniosło piętnaście procent, a może jeszcze wię cej! Pozwala się tylko, aby pieniądze pracowały na ciebie, a wówczas narastają jak lawina. — Dziękuję bardzo, a ryzyko? — tu mrugnęła do niego. — Tak, naturalnie, wszyscy bankrutują! Czyż jednak nie wiesz aż nadto dobrze, że każdy powierza swoje pienią dze tylko tym, którym ufa? Ale ród niewieści i intere sy...! — tu odwrócił się znowu. — Phuu! niepodobna przed sięwziąć czegokolwiek w taki upał, jeżeli jest się kultural nym człowiekiem! Trzeba zapalić cygaro, to przynajmniej odpędzi komary... Podobno panna Holst chciała zrobić wiś niak? Prr-prr... drogą nadciąga tuman kurzu, i to jest ktoś, z kim można będzie, jak sądzę, wypić do obiadu lampkę madery. Zobaczysz, że to doktor tu spieszy, łykając kurz po drodze. Wyszedł z cygarem na dwór. — Mężczyzna w panamie jedzie tu powozem — informo wał z sieni. — Powiedz to ojcu! Położył cygaro wśród doniczek na oknie i skoczył na piętro przebrać się. W mgnienie później i Marianna znalazła się przy oknie. Stała tam wzburzona, coraz bardziej zasłaniając się firanką, jakby oderwanie się od niej ból jej sprawiało. Wytworny, smukły, o nieco nerwowym wyglądzie mężczyzna, w modnym letnim garniturze w drobną kratkę, wysiadłz powozu i skierowałku oknu wejrzenie bystrych oczu. Został głośno i przyjaźnie powitany przez Johnny'ego. Był ogorzały, z czerwonawymi plamami na twarzy i szyi, nosił niebieską koszulę z fantazyjnym fontaziem. —Wpadłem tu, bo chciałbym załatwić niewielki interes — oświadczył, wchodząc niebawem z Johnnym do po koju — jadę do Solberget, rozejrzeć się za dębiną do dzio bnie. Trzeba ci wiedzieć, że łączę przyjemne z pożytecznym. —Marianno! Gdzie jest Marianna? Powiedzcież ojcu, żemłody Wiese przyjechał! — zawołał Johnny w stronę kuch ni. — Ojciec jest we młynie, na dole. I przynieście nam szklankę wina! Zaraz też zjawiła się panna Holst z tacą obficie zastawioną winem i ciastem. —Proszę zanieść to na werandę. Spuścimy markizę... Czy mojej siostry nie ma? — spytał nalewając wina i zatrzymał karafkę nad trzecim kieliszkiem. —Pani Borg dostała gwałtownej migreny... to z upału... położyła się do łóżka. Potem odbył się przyjemny obiad przy nader interesującej rozmowie o cenach statków, umowach o materiały okrętowe, o warunkach i możliwościach płatniczych zagranicą, o rynku frachtowym i ewentualnej dostawie konopi i pakuł dla kolejki linowej firmy Wiese i Spółka. — Mam nadzieję, że wystąpisz teraz ze swoim starym koniakiem, ojcze! Z tym prawdziwym, z najdalszej półki w kącie w piwnicy! Cygara? Polegaj na mnie, Wiese. Ty się na tym znasz! Potrzeba iście synowskiej miłości, aby palić te z Fossegaardu! Mads Foss był zawsze najlepiej usposobiony po posiłkach, posłano więc po majora, by mieć trzeciego do wista przy kawie, — posłańcowi dano też adres starego celnika na wypadek, gdyby pierwszego nie było w domu. Posłaniec obiegł szybko ów trójkąt, aż znalazł ostatniego do wista. Miał w sobie życie ten młody Wiese, grał znakomicie, tak szybko, obrotnie, zupełnie tak samo, jak zawierał interesy; a nadto — dość odważnie, jeśli idzie o stawki. Gra szła pełną parą. Mads Foss nabrał wigoru. Była to wielka gra! Wtem Johnny odwróciwszy się zawołał do Hildy, że nieodjedzie po południu, lecz zostanie do jutra. Może przybędzie też dzisiaj siostra, Antonia, parowcem ze stolicy do domu. Chwileczkę, zajrzy najpierw do notesu. Przejechał po notesie złotym ołówkiem. — Tak jest, zostaję na noc! Musisz skończyć partię, ojcze! Zmianę decyzji Johnny'ego i to, że chce zostać, trzeba więc było naprędce zakomunikować szwagrowi Biermannowi i jego rodzinie w tartaku. Mina chyba będzie mogła w każdym razie przyjechać, no i trzeba zaprosić na herbatę kilka rodzin z sąsiedztwa. Poobiedni wist trwał dotąd, aż na dziedzińcu zjawiły się forpoczty młodzieży z probostwa, dwie czy trzy panie w letnich strojach oraz towarzyszące im dwie długie postacie studentów tudzież nauczyciel domowy, cand. phil. Hysing. Stopniowo przybyło jeszcze kilkoro innych. Zajechała też Antonia, małżonka starego konsula Grünera; mieszkali oni przez lato na folwarku Folkvang. Zajechała powozem, z mnóstwem paczek, prosto z przystani parowców. W tej sytuacji Marianna musiała się rzeczywiście jakoś pozbyć swojej migreny i spróbować, czy nie da się tego osiągnąć za pomocą filiżanki mocnej herbaty. Gdy zeszła do bawialni, Johnny przyjął ją szklanką wody sodowej i ponczem. Twierdził, że jest to wypróbowany lek. Marianna była bowiem bardzo blada i osłabiona. Czy to jednak skutkiem owego leku, czy przez roztargnienie, dość, że piękna wdowa odżyła już, gdy po przywitaniu się z gośćmi schodziła wraz z nimi do ogrodu. Zawróciła jeszcze pospiesznie po swoją parasolkę. Kirsten Holst stała przy oknie w kuchni, wycierając szklanki, gdy ujrzała panie w ogrodzie przy krzakach agrestu. Najlepiej tedy wykorzystać tę chwilę, by uprzątnąć stół i postawić kompot. Gdy chciała w bawialni porozstawiać już talerze, zatrzymała się nagle. Usłyszała, jak Marianna szepce żarliwie do Johnny'ego przy drzwiach: — W żadnym razie nie zapraszaj go na nocleg tutaj! Żebyśmy mogli dziś wieczór porozmawiaćw zupełnym spokoju o tych pieniądzach, o których rozmawialiśmy dziś rano, Johnny! — zakończyła, spiesząc z powrotem na dwór. A zatem Hilda nie musi szykować pokoju gościnnego dla pana Wiese, zrozumiała Kirsten Holst. Coś się dzieje dzisiaj z Marianną — zastanawiała się, z dwiema szklanymi wazami w rękach, które należało postawić ostrożnie na półce, zanim pracowite myśli runą w następnym mgnieniu w istne morze odpowiedzialności i trosk o zbliżającą się wieczerzę. Na dworze zaczęło się ściemniać i zapalono lampy. Pośród pań na sofie i fotelach dokoła stołu w środkowym pokoju siedziały córki domu: masywnie zbudowana i władcza najstarsza — pani Grüner, przypominająca ojca i nawet piękna w swoim rodzaju. Drobna, jędrna, wesoła pani Biermann, poślubiona właścicielowi tartaku, oraz pani Marianna Borg. Wszystkie trzy miały wspaniałe bystre oczy i uderzająco gęste, ciemne włosy, tak że najmłodsza — siedemnastoletnia blondynka, wyglądała przy nich niemal mdło. Na stole, na kanapie, w dzikim nieładzie dokoła, leżały rzeczy zakupione przez panią Grüner. Poddawano je ogólnej ocenie: materie na suknie, koronki, rękawiczki, pończochy dziecięce, zabawki, a pośrodku tego wszystkiego, znakiem firmowym do góry, w smętnej powadze — para angielskich pantofli domowych na futrze, z klinem gumowym — dla „staruszka", jak nazywała konsula. Tak bardzo cierpi na reumatyzm! Paplanina trwała w najlepsze. Wesołość dolatywała aż do stolików karcianych, przy których — niczym przytwierdzeni — siedzieli panowie i nastawiali uszu, bo paplanina rozpraszała ich skupienie. Tylko kandydat nauk, Hysing, miał w tym momencie sposobność skorzystania z tej radości. Paląc, ustawił swą cokolwiek niechlujnie odzianą postać we drzwiach pokoju pań. Na twarzy jego widniał spokojny, pełen wyższości uśmiech. Bawił go cały ten babski śmiech, cały ten kram o nic: o pończoszkę dziecięcą czy parę rękawiczek. Ale — choć wtrącał kiedy niekiedy jakieś słówko skierowane do pani Grüner, która niesłychanie zajęta, z biustem przyciśniętym do stołu, mrugała oczyma niemal załzawionymi z uciechy — badawczą jego uwagę przykuwała właściwie Marianna. Ułowił przelotne, porozumiewawcze spojrzenie, jakie rzuciła mu w drzwiach. Miała w sobie coś interesującego ta blada, czarno ubrana młoda wdowa... Za nim, przy najbliższym stoliku do bostona siedzieli: Johnny, celnik, Biermann oraz Ferdynand Wiese. Mimo cygaro armatora, fajkę celnika i postać kandydata Hysinga, Wiese zdołał zwietrzyć, że tam w pokoju pachnie jak gdyby czeremchą. Zapytał, czy może przysiąść się na chwilę do pań, i pozwolił sobie też spytać, czy mógłby także dostać kieliszek: ma słabośćdo likieru czeremchowego. Gdy młody Wiese wziął kieliszek z tacy, by mu go napełniono, zwrócił się do najbliżej niego siedzącej pani Borg. Nieco zbyt spiesznie wzięła karafkę, pytając prędko, czy nalać również panu Hysingowi. Zarazem wskazała puste miejsce przy sobie. — Czy moja fajka nie przeszkadza pani? Hysing przysunął krzesło bliżej, tak że mógł popijać brunatny płyn i doświadczać jego oddziaływania, paląc też fajkę. Najwidoczniej pani Borg wyczuwa, że istnieją inne jeszcze rzeczy okrom obrotności handlowej i brylantowej szpilki w niebieskiej koszuli. —Pan kandydat Hysing wybrał co najlepsze. Obym był nigdy nie tykał kart! — wykrzyknął młody Wiese. —Nie sądzę, by pan na tym dobrze wyszedł — rzekłHysing z grymasem wyższości. — W naszych skromnych warunkach tu na wsi jesteśmy, widzi pan, skazani wyłącz nie na damskie rozmowy... Naturalnie z paniami z Fosse gaardu to całkiem co innego! — poprawił swą gaffę grzecz nym komplementem. —Damskie rozmowy? — wtrąciła pani Grüner. — Doprawdy nie wiem wcale, czy zawsze idzie o takie znów głębokie sprawy, kiedy mężczyźni o czymś mówią. Kiedy tak posłuchać, o czym ze sobą gadają, to dziękuję naj uprzejmiej! Nie dałabym za to złamanego szeląga, a cóż dopiero dziecięcej pończoszki! A przecież mój staruszek zażywa opinii nieprzeciętnie światłego i rozumnego człowieka. Tak twierdzą wszyscy, ale mnie się wcale tak nie wydaje. —Zapomina pani, że mężczyzna jest głową kobiety, pani Grüner — zażartował Hysing. — Czy przeciwstawi się pani temu, czego od dziecka ją uczono? —Masz babo placek! A jeśli mężczyzna wcale nie ma głowy? —Może głowa jest tylko po to, żeby mu ją kobieta za wracała? — zauważył Wiese z lekka szyderczo. —Gracze! Wracać! — rozległ się z drugiego pokoju nie cierpliwy głos Johnny'ego. Wiese dopił resztę likieru. — Kieliszeczki wielkości naparstka, to tak jakby dać komuś palec, kiedy pragnie się całej ręki! — mruknął wychodząc. Tutaj, przy stole, koło tacy z kompotem, pieczywem i czeremchową nalewką była w istocie cicha przystań, do której ciągnęły kolejne „piąte koła u wozu" i wychodzący z gry, aby się przysłuchiwać. Gdyż niejedno się tu wyprawiało, kiedy wygadane córki Fossegaardu siedziały razem. Ostrożność nie była ich cechą. Dodawały sprawom życia, a zarazem nieco rubasznej pikanterii. A kiedy plotka w osobie majora dość często nadciągała od karcianego stołu, by nabić sobie fajeczkę, wtedy jego obrośnięta twarz sztywniała, uszy stawały się wielkie jak miski, a oczy prawdziwymi aparatami fotograficznymi. Bo przyjemność polegała na tym, aby „kurierowi" dostarczyć żeru do rozgłoszenia, i to przeróżnymi zmyśleniami i nazbyt głośno wypowiadanymi sekretami. Siostry bowiem były właściwie dopiero teraz w swoim żywiole: we własnym, starym dostojnym domu rodzinnym, który aż do śmierci ich matki przed pięciu czy sześciu laty był niezaprzeczalnie pierwszym domem w okolicy. Wraz z odejściem matki dom pozbawiony został kobiecego steru, który umiał utrzymać poniekąd w ryzach zalew życia towarzyskiego. Teraz, gdy trzy zamężne córki znalazły się w domu, nastał znów jeden z dobrych, starych wieczorów na Fossegaardzie. Wniesiono znaną od dawna wielką wazę do ponczu ze srebrną warząchewką i dym tytoniowy kłębił się niebiesko i szaro nad stolikami karcianymi, aż po narożny gabinet, gdzie widniała wielka siwa głowa Madsa Fossa, o czarnych jeszcze jak węgiel, prosto nakreślonych brwiach i rasowej, pysznej twarzy pochylonej nad wistem. Nieco na uboczu od paplaniny i śmiechu dokoła siedzieli Marianna i Hysing, zajęci rozmową: ona oparta w kącie kanapy, on na krześle obok. Kandydat Hysing niezmiernie się zapalił. Młoda wdowa miała tak swoisty sposób wypowiadania przypuszczeń, zadawania pytań i powątpiewania! W bezgłośnym, wyrazistym uśmiechu, jakim towarzyszyła jego słowom, odkrywał tyle ukrytego sensu i zrozumienia, a gdy zwróciła nań wreszcie przelotne spojrzenie, a następnie — jakby w zamyśleniu nie odrywała spoczywających na nim oczu z jakimś zawoalowanym wyrazem — poczuł, że coś go ciągnie i rozpłomienia. Nie przeoczył wrażenia, jakie wywarł, i jego nieco blada od nikotyny twarz jaśniała dziś wieczorem niezwykle silnym poczuciem pewności siebie, zaś jego jasna głowa z wysoko umieszczonym przedziałkiem kiwała się zarozumiale. Tu było miejsce na inne sprawy poza babską gadaniną. — Marianno — szepnęła mała pani Biermann — czy on znów rozprawia o ciałach niebieskich i Saturnie? Bo widzę, że szybuje ponad nami. Słuchaj, czy było po osiemnaście czy po dwadzieścia oczek na drucie? — spytała na głos. W sąsiednim pokoju odsuwano z hałasem krzesła. Poproszono do stołu i panowie — jeden po drugim — weszli z wyziewów dymu do salonu pań, przeciągając się i pogadując, bardzo uprzejmi, choć nieco za głośni, z odrobinę zamglonym spojrzeniem i bardzo zadowoleni po trudach wieczoru. Mały, gruby Biermann — zwany Ćwiekiem — objaśniał majorowi gorliwie, czemu tak ryzykował w piki: była to gra w otwarte karty, po prostu w otwarte karty! Ale major nie słuchał. Jego czerwona twarz o nieruchomych jasnoniebieskich oczach i usztywnionych fiksatuarem końcach wąsów sterczała nad kołnierzykiem, niczym deska garbarska z futra, by obserwować Hysinga i panią Borg. Zdążył już coś zwietrzyć. Rzeczywiście, siedzieli tam jeszcze, bardzo sobą zajęci. — Hej, Wiese, niech cię pilotuje siostra Grünerowa! — poradził Johnny z braterską zręcznością, zobaczywszy sto jącego u drzwi Wiesego, zatopionego w myślach. — Już ona ci przyprawi jedzenie, mogę ci ręczyć! Stary celnik lustrował wszystkich dokoła. Zastanawiał się nad czymś, co nie dawało mu spokoju, po czym zbliżył się do Marianny. —He, he, he — odezwał się chrapliwym głosem, którymiał być poufnym szeptem — he, he, he, młody Wiese dał się nieźle oskubać, tak... nieźle oskubać! Przez całe popo łudnie patrzał tylko w krzaki porzeczek! Stary podglądacz, pani Marianno! — tu wciągnął siwą głowę w ramiona swe go granatowego munduru ozdobionego guzikami z kotwicą. —Ach, ci mężczyźni! Wiecznie im się słodyczy zachciewa! Chodźmy, celniku — odrzekła, biorąc go pod ramię. — Znajdziemy dla pana porcję puddingu rybnego, wiem, że pan to lubi! Dopiero dosyć późno, gdy zmrok otulił ciepły wieczór, zajechały na dziedziniec powozy i landa i goście żegnali się w dzrzwiach i w sieni. Czy pani Grüner ma aby wszystkie swoje pakunki? — Nie, chyba nie, chyba tak — odpowiada, szperając w powozie. — Tu jest włóczka, ale dwa paski skórzane dla dzieci, moja Hildo! I kwiaty do kapelusza, na górze u Marianny, panno Holst! — Ach, kochana Mino, uważaj, by Biermann nie za pomniał swego prochowca, tak się zagadał... Pozdrówcie tam na probostwie... pozdrówcie matkę i ojca! — nawoły wała odjeżdżając. Biermannowie, major i celnik wkładali pod drzwiami płaszcze, młodzież z probostwa tłoczyła się w sieni po kapelusze i szale, a całkiem w tyle, w półmroku, Wiese szukał swego kapelusza panama. —Ani słowa, ani spojrzenia przez cały dzień, Marianno! I tak mam odjechać? —Czy nie dosyć straszne to wszystko było? — powiedziała zgnębiona. —Straszne? Zamykać mi wszystkie drogi: to jest strasz ne! Ale nie pozbędziesz się mnie, Marianno. —Nieodpowiedzialnie, nieostrożnie było przyjeżdżać tutaj! Celnik coś podejrzewa. —Gadaniny ludzkiej się boisz? —Idź, idź, nigdy nie przejdę nad tym do porządku. Nigdy! — mówiła, drżąc z trwogi. —Dać się obalić i zdeptać. A potem leźć znowu w jarzmo! — mówił rozdygotanym, szyderczym głosem — dać się oblewać pomyjami, przegrać szczęście nas obojga! To ty jesteś nieodpowiedzialna, powiadam ci, tylko ty! —Odejdź, Ferdynandzie, proszę cię! Nie mogę już tegosłuchać, i nie chcę! — Jesteś tam, Wiese? — rozległ się głos Johnny'ego. Johnny nie rozumiał wciąż jeszcze, dlaczego nie może zaprosić młodego Wiesego na nocleg. Nie miał jednak tego wieczora chęci przeciwstawiać się Mariannie. — Do widzenia, Wiese! W mieście zamieszkasz u mnie, a nie w hotelu, słyszysz? — wołał, kiedy już dwukołowa kolaska turkotała w alei. Johnny zapalił cygaro od jednej z lamp i przechadzał się po pustych pokojach, koło pootwieranych okien. Wytworna jego postać poruszała się cokolwiek niepewnie na szlaku między stolikami do kart a innymi sprzętami. Marianna, owinięta szalem, siedziała na kanapie. — Wiesz, ten Hysing — rozpoczął naśladując głos tamtego — jak mi nie zaczął śpiewać hymnów pochwalnych o twoim charakterze i inteligencji! Że jesteś najciekawszym zjawiskiem kobiecości... i tym podobne brednie. Demonstracyjnie zapatrzył się we wznoszący się spiralnie dym swego cygara. Zresztą ogromnie mu schlebiałaś, phi! — Zatrzymał się przed nią, kołysząc się z wolna na obu nogach. — Tak, tak, on zamierza ponoć zostać stypendystą — zmrużył oczy, jakby dym go gryzł. — Przyszły profesor? — Przybrał ironiczny wyraz twarzy i pociągał za swe wypielęgnowane bokobrody. Przysunął sprzed kominka fotel i rozsiadł się wygodnie obok niej. — Ale nigdzie nie jest piękniej niż tutaj, w Fossegaar dzie, Marianno! Kiedy można tak sobie usiąść i wypalić cygarko, kiedy już wszyscy odjechali, i pogawędzić! Tylko my dwoje będziemy decydować w tej grze, my, którzy zwyciężymy cały ten bałagan przy pomocy czarnoksięskiego środka, co zwie się pieniądze... puuh! Szwagier Grüner? Nie sądź, że możesz oczekiwać stamtąd zbyt wiele rodzinnej pomocy czy choćby jego podpisu na jakimś świstku, nawet gdyby mógł uratować nim dziesiątki tysięcy dla kogoś z nas! Słowo szlachetność nie pasuje tu. Dopóki człowiek żyw i głowa sprawnie działa, trzeba nazgarniać pieniędzy. A potem można siedzieć na worze złota. Odchylił w tył głowę i wypuszczał z wolna dym cienkimi pasmami. Marianna rzuciła spojrzenie na zwiotczałą nieco po mozolnym dniu twarz brata i wiedziała już, czym się zakończy cała ta pokrętna mowa. —Słuchaj, Marianno, zastanawiałem się nad czymś i musisz mi to wyjaśnić. Otóż wtedy, na wiosnę, kiedy Wiese był u was w Borgu... —Ach, zgaśże lampę, Johnny! Zabierz ją, światło takmnie razi! —Źle się czujesz? —Och, znów mi wraca ból głowy! —Widzisz, wtedy... dlaczego twój mąż nie chciał podjąćsam dostaw dla Wiesego na Borgsviken? Las jest tam pełen drewna okrętowego. Tak, teraz chce zawrzeć z ojcem umo wę, chce drewna aż z Bjölstadu. Potrząsnęła głową. — Ach, wiesz!... proszę cię, zamknij okno, tak tu wieje! — przebiegł ją dreszcz. — Dzielny, obrotny chłopak! Wykorzystuje spadek cen! Jeździ teraz dokoła, rozumiesz, i zawiera jeden kontrakt po drugim! Bajecznie się wyrobił, a przecież jego ojciec przed kilku laty zbankrutował ze swoją stocznią. To bardzo wartościowa znajomość. Zamierzam zawrzeć z nim umowę o konopie, a on nie jest temu przeciwny. Marianna porwała się gwałtownie z kanapy. —Weź moje pięć tysięcy z kasy, Johnny! Przez całydzień o tym myślałam, żeby ci je zaproponować. Są ci przecież potrzebne? Nie zadawaj się teraz z nikim innym. Możemy przecież zrobić interes razem — dodała. — Mó wiłeś przecież, że to dobry interes? —Mówię to, właśnie to mówię! — zerwał się szybko i rzucił do kominka niedopałek cygara. — Ty i ja, Marianno, wiemy, że najważniejsze jest odnowić Fossegaard... Słu chaj, tam pozostało chyba jeszcze trochę tego dobrego ko niaku? teraz może się przydać, co? — zakończył zadowo lony. IV Brulion leżał otwarty, jeszcze wilgotny od ostatniego wpisu przemiału. Andreasen oparł łokieć na parapecie, na wpół wysunął szufladę biurka i rozmyślał. W szufladzie było mnóstwo pomiętych i nie uporządkowanych plików rachunków, powiązanych taśmą papierową lub tasiemką, a w przeciwległym kącie na stosie ksiąg rachunkowych i papierów kiwała się niewielka zamykana kasetka pancerna. Pochłaniał go w tej chwili adres na jednym z listów, który tu schował. Napis przypominał — częściowo — zupełnie... niech mnie diabli, jeżeli to nie jest pismo Henryka! Ba, a dlaczegoż by nie? Czemu Henryk nie miałby wpaść na pomysł pisania do swoich sióstr? Ale wówczas stempel powinien być jakiś inny, zagraniczny — a ten jest najwyraźniej norweski! Czyli że musi on przebywać w kraju, a wtedy... Tak, to właśnie było tak osobliwe! Andreasen wciągnął powietrze, jak gdyby węszył. Wszystkie te listy — krążące nieustannie między Johnnym a siostrami — dla których on musiał być tajną skrzynką pocztową, aby nie wpadły w ręce staremu... Andreasen miał dobry nos, mimo że u dołu, przy samym końcu nieco zakrzywiony, a zmienny wyraz jego twarzy świadczył, że i rozważania przyniosły pewne owoce — coś w rodzaju echa na długoletnie, ciche i mgliste obawy domu: Na pewno przypłynął którymś z tych statków stojących w porcie! Gdy w południe chłodnego jesiennego dnia Mads Foss włożywszy płaszcz poszedł do młyna, Marianna i Hilda, głęboko poruszone siedziały w sali południowej nad listem brata. Kochane Siostry! Jak długo mam jeszcze z Waszej woli biegać tu niczym kot dokoła gorącej kaszy? Raz przecież trzeba zacząć! Nie wytrzymam już dłużej tego siedzenia u Antonii i patrzenia, jak konsul brodzi tu nogami owiniętymi watą i uprzejmie poziera na mnie. Prawdopodobnie nie jest pewien, czy nie dałem się tutaj zamknąć, by pewnej nocy dobrać się do jego szkatuły. Jakże ma wierzyć obieżyświatowi, co był raz tu, raz tam, na wodzie i na lądzie i za Atlantykiem, a wreszcie przybył z San Francisco, mając w kieszeni tyle co ja. Naturalnie poszukiwał też złota, strzelał do Indian, po czym zrabował swym kompanom owe nieszczęsne osiemset czy dziewięćset dolarów, które posiada! Zdaje mi się, że czytam w jego wzroku, mimo całą uprzejmość, różne tym podobne domysły. Mieszkać u Biermannów około tygodnia? Tak chciałyście? Dzięki! Nie mam na to ochoty! Nie chciałbym, aby Jegomość Ćwiek rozpękł się z poczucia ważności i protekcjonalności, zaś Mina, troszcząc się o mnie jak siostra, śmigała wokół mnie jak spłoszona jaskółka, mrugając małymi oczkami. Nie chcę też dłużej obarczać swoją osobą rodziny Johnny'ego w mieście. On chętnie nadstawia za mnie grzbiet, chce koniecznie czy tu, czy we świecie popłacić za mnie rachunki. Wreszcie dręczył mnie też przeklętym krawcem, który musiał w największej tajemnicy wziąć mi miarę — na trzy ubrania! Naturalnie, żebym — gdy wreszcie wybije godzina — mógł swą osobą zaskoczyć starego i nie nadwerężyć zbytnio jego ojcowskich nerwów! Ale, widzicie: tak, jakem się w swoich marynarskich spodniach i spłowiałej bluzie, z moją starą teczką — na początek zawsze było to coś — wybrał z domu do Paimboeuf i Leeds, a potem z powrotem, tak też zamyślam, chociażby z samej uczciwości, posterować prosto do pokoju w Fossegaardzie. w ojcowskie ramiona, w które niech mnie tak pochwyci, jak sam zechce. Taki sam twardy ze mnie orzech jak on, toteż chyba nie przyjmie mnie jakimiś błazeńskimi sztukami. Tedy, by zakończyć na tym, od czegom zaczął: nie zostanę tu dłużej chociażby dlatego, że Antonia i ja jesteśmy zanadto podobni do siebie. Niebawem gotowa mi radzić, jakie buty mam włożyć, choć mam tylko jedną parę! Przypomina mi lokomotywę, którą widziałem kiedyś w Chicago, skaczącą po gołej ziemi: tyle w niej sprężonej pary! A konsul, który przyczepił do niej swój wagon, poczuje jeszcze, jak ona go będzie szarpała tam i na powrót! Tak więc, kochane Marianno i Hildo, ponieważ już nie wytrzymuję, jutro wieczorem syn marnotrawny pieszo wkroczy na Fossegaard i punkt o szóstej wedle czasu miejskiego stanie pode drzwiami pokoju. Przygotujcie starego tak, jak wyda się Warn najmądrzej. Wszystkie listy, jakie próbowałem pisać do niego, są nic nie warte. Były albo za krótkie, albo za długie. Poza tym pozdrawia Was, mniej odważny, niż na to wygląda Wasz Henryk — Dziś po południu! Hilda tępo wpatrywała się w Mariannę, powtarzając z rozpaczą nieświadomie słowa: „dziś po południu!" Zaczęła szybko chodzić po pokoju. Także Marianna była bardzo przejęta, całkowicie pod wrażeniem dawnej domowej paniki. Ojciec bywał okresami bardzo nieprzystępny w rozmowie. Umiał być tak bezgranicznie gorzki! Wiedziała aż nazbyt dobrze, do czego potajemnie, z lada przyczyny zwykł się uciekać, i jak ów lek stosowany raz po raz w jej nieobecności zmógł go zupełnie. Zły to był czas, gdy mąż siostry Biny, armator Berthelsen, stracił swój majątek. Na domiar miała jeszcze świeżo w pamięci gwałtowne sceny z chłopcami, niepohamowane wybuchy gniewu, gdy jeden z braci tak się zhańbił. Nie do pomyślenia było, co się stanie, jeżeli Henryk po prostu wejdzie śmiało do jego pokoju. Może się to przerodzić w gwałtowną scenę między dorosłymi ludźmi — ojcem i synem! Dopiero bezradny lament siostry przywiódł ją do logicznego rozumowania: —Ktoś musi go, oczywiście, przygotować, a tym kimś żadną miarą nie możesz być ty, Hildo. Zobaczę, może uda mi się to przy podwieczorku. —Tak, tak, o Boże, jak ja się boję! Mads Foss przyszedł do stołu w nieszczególnym nastroju. Po drugiej stronie fiordu, znów spadły ceny przemiału. No, tak całkiem źle, jak Marianna mówiła przy stole, przecież jeszcze nie jest... Skutki konkurencji... Nie zważając na to, można przecież pozostać w przyjaźni... jaka delikatna ta wątroba z dorsza! Nie, dla mnie już ani kawałka od głowy, Marianno, proszę. Hilda, zupełnie zmieszana, wybiegła nagle z maselniczką, by przynieść więcej masła, bo ojciec rzucił spojrzenie na masło. Po chwili wróciła, ale w pośpiechu utłukła jedno uszko maselniczki. A Marianna była coraz bardziej ożywiona, opowiadała z humorem o starym młynarzu, co się puścił w zaloty. Po jedzeniu wzięła się do naprawiania czapki ojca, w której pękła podszewka. Groźny moment zbliżał się nieubłaganie i Hilda widziała jakby skroś mgłę omdlenia, jak ojciec nabija i zapala fajkę. Gdy panna Holst postawiła tacę z kawą, Hilda zniknęła nagle, aby coś przynieść — nie wiadomo co. W każdym razie już nie wróciła. — Ile też lat może mieć ta czapka, ojcze? — gawędziła Marianna. — Pamiętam dobrze, jak ją sobie kupiłeś, i jak głaskaliśmy się nią po twarzy, Mina i ja: miękka, pensylwańska skóra. Wtedy miała jeszcze w środku na podszewce złoty znak... Johnny włożył ją na bakier, żeby mu nie spadała na uszy, i paradował w niej, a mama śmiała się i powiedziała — dokładnie to pamiętam — „lordowi we wszystkim do twarzy!" Jego wzięcie i piękna zgrabna postać — to pewnie po mamie? Wszyscy mówią, że była zachwycająca, smukła i delikatna w młodości. —Tak, córeczko! Gdybyś ją była widziała jako narze czoną! Ten portret nie umywa się do niej! —Och, tak... — Marianna westchnęła i przez chwilę patrzała w ziemię, marznąc i pocąc się zarazem. — A on był jak dwie krople wody podobny do ciebie, ojcze: Henryk! Ta sama barczysta, czarnowłosa, atletyczna postać, całkiem twego pokroju człowiek! Och, tak! —Marianno! —Chcę tylko powiedzieć, ojcze, niedawno właśnie rozmawialiśmy z Johnnym o nim, w naszej zwyczajnej roz mowie... —Ta-ak? — zabrzmiało to niemal jak ryk. —Dawno już przecież trawa porosła tę starą historię —odważyła się zaatakować Marianna. — Przecież kiedyś wol no mu chyba będzie wrócić do domu? —Po swoją część spadku matczynego? — odezwał siętwardo. — Czy też aby splądrować gniazdo? Wpatrywał się w nią, jakby powziął podejrzenie. — Jeżeli przyjdzie tu kiedyś, zanim ja będę leżał na cmentarzu, to... Podniósł się tak gwałtownie, że przewrócił filiżankę stojącą przed nim i jakby czując, że się nie zdoła opanować, wyszedł z hałasem z pokoju i poszedł na górę. Słyszała tam jego kroki. Później ujrzały go idącego bez płaszcza ku młynowi i posłały mu płaszcz przez pokojówkę. Resztę męczących godzin, pełnych napięcia z powodu przybycia Henryka, spędziły zatrwożone na piętrze. Stary nie wrócił jeszcze z młyna i teraz tylko tego brakowało, żeby się spotkali po drodze. Ojciec zdążyłby jeszcze wrócić — miał jeszcze około kwadransa: ale w dole, na krótkim odcinku drogi, który mogły ogarnąć wzrokiem, wlókł się ciężko tylko wóz z mąką, przystając co pewien czas. Wskazówki zegara poruszały się teraz okropnie szybko. Jeszcze tylko siedem minut, sześć... i nadal nikogo na drodze z młyna! A jeżeli się pojawi dopiero po szóstej! — Żeby tylko nie przyszedł teraz! — płakała Hilda bez głośnie, załamując ręce. Czuły bowiem instynktownie, że Henryk będzie punktualny jak zegar. Wtem ukazały się ramiona i czapka starego. Koniec jego okutej mosiądzem laski wskazywał spokojnie w górę. Rozmawiał z Andreasenem. O, Boże! O, Boże! Teraz trzeba wyjrzeć na aleję! Hilda nie wyobrażała sobie nawet, kogo spodziewa się ujrzeć, jaką to postać 3ynowską zobaczy. Wiedziała tylko, że to coś wprost niemożliwego, niby dwa kamienie młyńskie, które idą na siebie, a między nimi nic, jeno jej własny, zgrzytający strach! Ojciec i Andreasen weszli do domu. Ojciec przystanął na moment, rozglądając się; było to wszakże jedno z jego starych przyzwyczajeń, patrzeć pod wieczór, czy na drodze z Moberg nie widać jakiegoś pojazdu, zdążającego może do Fossegaardu na wista lub bostona. Było już osiem czy dziewięć minut po szóstej: zaczęła kiełkować szaleńcza nadzieja. A może Henryk zmienił zamiar? Może Antonia zdołała go w ostatniej chwili odwieść od tego planu? W tej sekundzie ulgi, podczas której odgadły swoje myśli, jakieś indywiduum w kapeluszu zsuniętym na czoło i krótkiej kurtce zjawiło się przed bramą. Nie zamieniły ani słowa, a ów ktoś zdecydowanym, dziarskim krokiem ruszył aleją. Męska postać rysowała się coraz wyraźniej — niewątpliwie był to brat Henryk, o czym zresztą żadna z nich od pierwszego wejrzenia nie wątpiła. — To się nie może stać! —krzyknęła nagle Marianna i popędziła w dółpo schodach. Wybiegła przez kuchnię i ogród, i złapała go w alei jeszcze w samą porę, zanim zdążono spostrzec go ze dworu. — Henryk! Henryku! Zaskoczony, zapatrzył się na nią, jakby w zdumieniu, że się tak rozwinęła, zmieniła — na korzyść, jak przypuszczalnie pomyślał. Henryku, nie możesz dzisiaj wejść do ojca! Próbo wałam przygotować go, ale wpadł w straszną złość, mimo że mu nawet przez myśl nie przeszło, że mógłbyś wrócić do domu! —Musi się z tym kiedyś pogodzić, że myśl ta jest realna, i że chcę egzystować, lubo jego tęsknota za mną nie była zbyt płomienna — odparł z rozgoryczeniem. —Ale nie wolno ci, Henryku! Może się stać nieszczęście. Nie dziś wieczorem! —Wolisz, żeby nieszczęście stało się jutro? Nie, musimy dojść do jakiegoś rezultatu, i to dzisiaj wieczorem. —Słuchaj! On może dostać udaru, jeżeli to spadnie naniego tak nieoczekiwanie! —Z radości, że widzi syna? Co za błoga myśl. —W każdym razie wejdź najpierw do mnie, do południowej sali, Henryku! — powiedziała zrozpaczona i pociąg nęła go za sobą. — Musimy coś wymyślić... coś... coś, co go przygotuje. —Więc ty poważnie myślisz, że staremu grozi niebezpieczeństwo, że może go szlag trafić? — spuścił ponuro głowę i dał się prowadzić. Na górze próżno jednak radzono. Henryk siedział w milczeniu, nie chciał szklanki wina, nie chciał nic jeść. Hilda nieznacznie pogładziła go kilka razy po głowie, jakby się bała, że może eksplodować. Siedzieli bezradni wszyscy troje, i panna Holst. Marianna czuła, że nie leży w jej naturze podejmować jeszcze raz walkę z ojcem. Próbowała tego parokrotnie, ale odwaga opuszczała ją, zanim weszła na schody — cóż mogła ojcu więcej powiedzieć? Tak, to nie może trwać dłużej, tyle zrozumiała panna Holst. Oto siedzi tu biedny Henryk i niczego nie chce, tylko móc wrócić do domu! Taki piękny, barczysty mężczyzna — a siedzi tu, blady jak trup! Kiedy tak na niego patrzyła, czuła w sobie coraz większą wściekłość. Wyrządza się tutaj jednemu z prawowitych dzieci rodu najokropniejszą niesprawiedliwość! Siedzą tu bezczynnie — Hildzie grozi już zupełny obłęd. Nie mogą przecież odpędzić go jak psa! W swej pełnej samozaparcia gorliwości stanęła wreszcie — sama dobrze nie wiedząc, jak się to stało — w kantorze przed Madsem Fossem i zasypała go słowami: o dzieciach, o jego ojcowskim sercu, i o sercu matki, i co zrobiłaby jaśnie pani, gdyby syn taki jak Henryk powrócił znów na Fossegaard, o tym jak Henryk siedzi teraz z sercem w gardle i chce rozmawiać z ojcem... Kirsten Holst nie wiedziała, jakim sposobem znalazła się w kantorze ani jak go opuściła. Ale wyraźnie widać było, że policzek miała cały zaczerwieniony od uderzenia ciężkiej ręki Madsa Fossa, gdy zdenerwowana i ze łzami w oczach weszła znów do sali południowej. — Tak, panno Holst — rzekł Henryk, wstając — czuję się obowiązany podjąć sam dalsze kroki. — Z tymi słowy zszedł spokojnie po schodach, zapukał, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł do środka. Panie zostawiły otwarte drzwi do sieni. Usłyszały z dołu głośne, krótkie i zdecydowane wybuchy oburzenia Madsa Fossa, przerywane spokojnymi słowy Henryka. Głos starego był przez chwilę bardzo gwałtowny. Ale potem mówiono tam spokojnie, a wreszcie stało się w kantorze zupełnie cicho. Już przeszło pół godziny było cicho. Hilda miała przez cały czas wizję okutej laski. Opanowało je przygnębienie i Kirsten musiała się odważyć zejść i podsłuchiwać. Usłyszała, jak Henryk w pokoju opowiada spokojnie, używając słowa ojcze; siedzieli tam po ciemku. W końcu zadzwoniono i Kirsten uznała za najwłaściwsze wnieść, jak zazwyczaj, dwie świece. — No, to zapalmy już światło, żeby chłopca lepiej zobaczyć Kirsten — powiedział Mads Foss z pewnym poruszeniem. — A potem zapal lampy w bawialni! Powiedz Mariannie i Hildzie, że zastaną tam Henryka. V Major gnał na koniu co tchu, aż koń i jeździec ociekali potem, i rozgłaszał nowinę i plotki o powrocie drugiego według starszeństwa syna Fossa. Nie: Henryk nie był poszukiwaczem złota, nie miał też na wybrzeżu Pacyfiku sklepu z tatuowanymi skórami Indian, które sprzedawał muzeom. To był tylko ot, żart pana Henryka. Co jednak ten żart krył — to inna sprawa! A cała ta gadanina, że Henryk był palaczem na jednym z hudsońskich parowców, cieślą w Chicago, współpracownikiem jednej z redakcji w Madison, urzędnikiem w kantorze handlowym w San Francisco, a prócz tego robotnikiem w jakiejś maszynowni — czy nie za dużo tego dobrego? W ogóle: to, że syn Madsa Fossa z Fossegaardu stał w podziemiach świata ociekającego potem, czarny jak Murzyn, i w piekielnym żarze wygarniał węgiel! Niechaj wierzy, kto chce, że to coś więcej, niż kunsztowna bajeczka pana Henryka dla naiwnych w rodzinnych stronach! A problem, czym się dotychczas zajmował i co zamyśla teraz przedsięwziąć, zatonął, naturalnie, w ogromnej serdeczności i gościnności przyjęć, do których pretekstu dostarczył jego powrót. W rodzinach, które utrzymywały kontakt towarzyski z mieszkańcami Fossegaardu, nie było nikogo, kto by teraz właśnie nie skorzystał ze sposobności okazania się prawdziwym przyjacielem. Bywano więc z nim na przyjęciach u różnych rodzin w okolicy. Stopniowo jęły się też tu i tam wyłaniać pewne plany — również ze strony rodziny. — Marianno, wiesz co on planuje zrobić z wodospadem na dole w Solumsvigen? — wyrwało się pewnego dnia Madsowi Fossowi. — Mówi o tym, że wykupi cały brzeźniak w okolicy. Fabryka belek, stylisk do siekier, i Bóg wie, jakie jeszcze pomysły. I dzisiaj znowu tam poszedł. Zatrzymał się i spojrzał jej w oczy. —Ale na to potrzeba kapitału, rozumiesz? Chłopak niema chyba zamiaru żądaćteraz spadku po matce? Nie mógł by nam w tym momencie przyczynićwiększej szkody, te raz, kiedy Jonny'emu trzeba tyle pieniędzy! —Ma amerykańskiego bakcyla we krwi, ojcze! Łatwoto zauważyć. —Tak, tak, ale niechby go zużytkował tu, na Fossegaardzie!... jeśli już koniecznie chce. Dosyć tu jest do wywra cania na wszystkie strony, bo jak słyszę, wszystko ma tu być przewrócone do góry nogami. — Jakby tutaj nie było dla niego aż nadto roboty! — dodał nieco później. —Czy zauważyłeś, ojcze — wtrąciła Marianna znad swojej robótki — jak bardzo ludzie lgną do niego? I jakie ma przedziwne szczęście u kobiet, chociaż trudno go nazwać rycerskim! Niejedna o nim marzy. —Ta-ak! Hm, hm! Czy nie mówiłaś, że wdał się wemnie? — Mads Foss zarżał śmiechem znad swojej fajki. — Szczęście u bab! cha, cha, cha! szczęście u bab! — prychał i rżał. — To nie najgorsza rzecz, jaką można odziedziczyć w spadku! Przechadzał się, otoczony obłokiem dymu. — Hm-ho-hm-m, ta-ak! Kapitał może tkwić, tam gdzie się go najmniej spodziewamy. Kobiety chętnie widzą rozbój nika! Temat wyraźnie go interesował. —Marianno, czy nie mogłabyś zaprosić do nas córekEllingsena z Sandkilen? Ich guwernantka zrobiła coś z tych dziewczątek! Zwłaszcza Berta rozwinęła się, jest ładną, postawną dziewczyną... a plac przeładunkowy i akcje okrę towe Ellingsena przynoszą już coś niecoś, po prostu sypią złotem! Ten Ellingsen wzbogacił się porządnie. Daje na stół po czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy gotówką za każdą córkę! Ta Berta jest niezła. —O, tak, krew z mlekiem, i bardzo wielu konkurentów. Ale oni nie należeli nigdy do naszych sfer i sądzę... Henryk... —Henryk! — zabrzmiało twardo. W starym wezbrało coś z dawnej brutalności, ale wziął się w garść. — Henryk jest rozsądnym chłopcem, i wie, co jest konieczne, żeby tu wszystko szło dobrze i nie zawaliło się wreszcie. —A Minda Henschen? — moja rówieśnica, ma dwadzieścia cztery lata, wcześniej nie powinno się wychodzić za mąż... i taka miła, że trudno by sobie wymarzyć lepszą żonę. A pieniędzy jest tam pod dostatkiem, jak sobie wy obrażam; stary prokurator Henschen żyje tylko ze swego majątku! —Tak, ten morderca! — ryknął Foss. — Wiesz, ile muszą mu płacić, temu, hm, hm...! — tu odchrząknął. Na ładne powinowactwo chciała go skazać: wszystkie te upomnienia i ponaglenia i zaciskanie kleszczy, jakie zawdzięcza od lat Henschenowi! Nie po to ta stara pijawka ssie Fossegaard, aby potem osadzać tu swoje córki. — Na pieniądze, które Henryk dostałby razem z Mindą, musiałby zapewne czekać, aż stary Henschen umrze! Nie, Ellingsenowie, widzisz, to ludzie, którzy chcą się wspiąć w górę. To człowiek, który z każdym rokiem wdziera się pracą coraz wyżej i nie ulęknie się rozstania z pieniędzmi. Spokrewnić się z Fossami z Fossegaardu! Toż to muzyka dla ich uszu! Bo widzisz, Marianno, to co jest nam niezbędne teraz, to gotowizna! — zakończył z naciskiem. Gdy Henryk powrócił o zmierzchu do domu, okazało się, że był w mieście i odwiedził swego dawnego kolegę ze szkoły, który prowadzi obecnie mały sklep w dole przy Strandgaten. — To arcyciekawe, co na tym świecie wyrasta z ludzi — gawędził z Marianną, chodząc po pokoju, podczas gdy ona wygrzewała się pod piecem w kącie. — Ten Anton Johannesen marzył zawsze tylko o kapitanach i o ucieczce na morze. Byłem jego cichym powiernikiem wtedy, kiedy złapano go na pokładzie „Bellony" w psiej budzie i jego ojciec zabrał go do domu. Ależ mu się dostało wtedy! I gdyby mi nie pokazał drogi, może nie byłbym... No, otóż nigdy nie widziałem chłopca, którego byłoby trudniej ująć w karby, może oprócz mnie samego. Nie uczył się ani trochę. A teraz? Porządny, spokojny, sumienny człowiek, ciułający sobie stopniowo majątek. Chodzi w wyplamionej czapce, waży szare mydło i będzie bogaty jak amen w pacierzu! Wie, co kryją wszystkie fasady w mieście, tak! Kiedy się siedzi w jego sklepie i rozmawia z nim, to tak, jakby człowiek włożył na nos okulary. Mądry łeb! Niejednego się tam dowiedziałem. Życie wstąpiło w miasteczko — to pewna! A Johnny tkwi po trosze we wszystkim. Kto jest w biedzie, udaje się do niego. Anton Johannesen powiada, że Johnny nie jest stworzony do małych spraw. Na wszystkich parowcach, które wchodzą do portu, znają lorda, jak nadjeżdża łodzią i okrzykuje statek, z cygarem w ustach, w czarnym angielskim kapeluszu! Najlepszy przyjaciel, na ty z szefem, więc najpierw grog w kajucie, potem interesy z tym czy owym spośród pasażerów, nawet jeżeli statek zawinie do przystani tylko na pół godziny! Syrena okrętowa to dla niego istna pobudka. Tuuuu... i już na pokład, zaś Aletta do okna, zobaczyć kogo prowadzi do domu, czy będzie przyjęcie. Powiadają, że nigdy nie robi lepszych transakcji, niż przy takim obiedzie! Ale, Marianno, taki gnuśny, już od samego rana z niedopałkiem cygara w kącie ust! — Henryk skrzywił się z obrzydzeniem. — A w Ameryce gdyby ktoś tak wystąpił, długo by musiał czekać na kredyt! Mimo to Johnny musi się chyba diabelnie znać na zarabianiu pieniędzy — dodał z namysłem. — Podobno było zupełnie niezrównane, opowiadają w mieście, jakim wytwornym gestem i druzgocącą wyniosłością lord dał odprawę pewnemu hamburozykowi, który przyjechał poskarżyć mu się w sprawie jakichś weksli za kawę, w których się coś nie zgadzało: po prostu czekiem i paru słowami skreślonymi ołówkiem na karteczce wydartej z notesu — i posłał to do kasy oszczędności: „Proszę bardzo, dziewięć tysięcy z banku! Czy ma pan jeszcze jakieś rozszczenia w naszym mieście?" — Weszło to już w przysłowie. Nie zszedł nawet na ląd. A hamburczyk wyniósł się jak niepyszny! Było to dopiero przed dwoma czy trzema miesiącami. Johnny podobno właśnie tego dnia wrócił z Fossegaardu do domu, powiada Johannesen, i spotkał tego faceta na nadbrzeżu. Tamten nie musiał się nawet zameldować u niego w kantorze. Ale tak od ręki dwa, trzy tysiące talarów, niby z kieszonki kamizelki... Mariannę zastanowiło to: wówczas właśnie zgodziła się na jego spekulację konopiami. Od owego dnia nie słyszała już o tym ani słowa. VI Obchodzono Boże Narodzenie. Grünerowie przybyli z dziećmi w odwiedziny na Fossegaard. Johnny i Aletta byli tam także ze wszystkimi dziećmi, z których najmłodsze przywieziono z kołyską, smoczkiem i nianią. Biermannowie z Nedrebruket zostawali na jeden nocleg po drugim. I od śniadania, gdy na stole peklowaną głowiznę otaczała czysta wódka, studzienina, solone mięsiwo, zimna pieczeń, pieczywo na smalcu, chleb z rodzynkami i inne wiktuały, aż do wieczerzy podanej o późnej godzinie — zmieniali się przy świątecznym stole różni przyjaciele domu. Jedni przybywali, inni odchodzili, wręcz drzwi się nie zamykały. Johnny nigdy nie czuł się w rodzicielskim domu tak dobrze jak w Boże Narodzenie! Powiedział to późnym przedpołudniem do Aletty, ziewając serdecznie, gdy przyniesiono im do łóżka na górę kawę ze świątecznym ciastem. Pani Grüner pukała już do nich trzy czy cztery razy. Powtórzył to samo przy śniadaniu, gdy siedzieli przy peklowanych mięsiwach, wieczorem zaś zapewniał o tym — może nazbyt często i z nieco znieruchomiałym wejrzeniem — każdego, kto dał się namówić na jeszcze jedną szklaneczkę grogu. Głaskał Hildę i był dla niej czuły: „Bo niełatwe miała życie!" — Tego roku dostała od niego zegarek. Żartował z siostrą Biermannową, która się wciąż śmiała, rozmawiał poufnie z Marianną, przebudowując z nią siedzibę rodową wedle najnowszych wymogów architektury. Z siostrą Grünerową spacerował, objąwszy ją za ramiona, aż miała tego dość i z głębokim, niecierpliwym westchnieniem strząsnęła jego ramię. Zapaliła się do myśli ojca, iż dla jej brata, Henryka, jedynym właściwym wyjściem byłoby rozsądne małżeństwo. Nie szczędziła więc słów, by go należycie wychwalać. Jedynym jej tematem stał się niebywale solidny, wspaniały charakter i wybitny umysł jej brata, który powrócił do domu. — Jak tylko stanie na nogach, wykorzysta dostępne środki zupełnie nowymi metodami. A jeśli jest trochę szorstki i rubaszny w słowach, to wcale przecież tak źle nie myśli: to rys familijny! Dążyła teraz do tego, by któregoś wieczora zaproszono kilku młodych ludzi na tańce. — Trzeba coś zrobić dla Hildy, i wtedy można zarazem zaprosić Ellingsenów! Ileż to już lat minęło, odkąd tańczono na Fossegaardzie! A i ojciec musi się od czasu do czasu zrewanżować za przyjęcia, które wydano na cześć Henryka. Antonia była niby sprężona siła: —Teraz, na święta? Ależ oczywiście! Aby i inni mielicoś do roboty. Grüner — groziła — gotów inaczej uprzeć się i odjechać! Staruszek nie zwykł siedzieć tak długo bez czynnie! —Konsul, który wolno chodzi o lasce, noga za nogą,wcale nie wygląda na to jakby marzył o balu młodzieży — zauważył Henryk. Henryk zresztą wygłosił właśnie mowę na temat osuszenia w całości bagien Bjölstadu. Dałoby to przez cały rok wodę młynowi Fossegaard, zwierzył się ojcu. — He, he, ta-ak, doskonale! — odchrząknął stary. — To może załatwisz zarazem i taki drobiazg jak tysiąc talarów na wydatki z tym związane! Bo widzisz, Henryku — dodał z naciskiem — Fossegaard nie może prowadzić wojny aż na dwóch frontach: ma po uszy kłopotów z Johnnym. — Po tym zdaniu Mads Foss wypił dodatkowo kieliszek wódki. Ulżyło mu, że wreszcie powiedział chłopcu całą prawdę: teraz będzie chyba wiedział, co mu wypada uczynić, by zdobyć kapitał: Berta Ellingsen! Poszedł z Grünerem de gabinetu, gdzie grano w wista, i zamknęli za sobą drzwi, gdyż teraz zawrzały przygotowania do przyjęcia z tańcami, porządkowano i sprzątano. —Do gabinetu, Grüner! —brzmiałwładczy głos Antonii. —Tak, do gabinetu! Zostawiająotwarte drzwi, robi sięprzeciąg w całym domu! —Ach, a ty, mały Ole, po biegnij do wszystkich drzwi po kolei, ale nic nie mów, tylko je dobrze pozamykaj! PrzecieżGrüner zachoruje! —Niech pani podaje galaretki przez okno, panno Holst!Porządnie, rzędem, tutaj na półkę w chłód do piwnicy, wtedy zastygną! A ty tu po co na dole, Lino? Przecież ci mówiłam, że masz murem siedzieć przy dzieciach na górze, inaczej znów dostaną kaszlu od tego przeciągu na schodach. Czekaj, masz tu dla nich trochę budyniu migdałowego do skosztowania, popatrz, po łyżce dla każdego! No najmłod szemu Aletty nic, oczywiście, nie dawaj, chyba sama rozu miesz? Panno Holst, jeszcze trochę czerwonego sosu. Antonia ruszyła całą parą na górę, ze świecami do żyrandola. Johnny wrócił dopiero o zmierzchu. Podczas gdy w domu było rojno i gwarno, odbył w jednokonnych sankach objazd sąsiadów, by porozwozić zaproszenia, i został u sędziego na obiedzie. Poprzedniego wieczora przybył tam młody -15Wiese! Będzie ogółem biorąc około pięćdziesięciu osób, obliczał Johnny — jeżeli przyjdą i ci, do których poszedł mały Ole. Tak, może tyle się zbierze. Johnny zamierzał raz jeszcze zajrzeć do napojów i uzupełnić zapas. Prawdziwa gwiazdkowa pogoda! Łagodny wiatr południowy, a za nim ławica czarnych, kłębiących się chmur, napędzająca od morza mgłę gęstą i wilgotną na ląd; aż po wysokość Fossegaardu zalega mgła szara i rosista, zapowiadająca lekki śnieg. Wieczorem zaczęły się na dziedziniec zjeżdżać sanie, szerokie i jednokonne, a siedzące w nich — pootulane w kożuchy i futra — okoliczne rodziny, przybyłe ze świąteczną wizytą, wysiadały witane głosem wielkiej sprężyny przy drzwiach wejściowych, która swoim osobliwym, gardłowym skrzypieniem nieustannie wołała: „Witajcie!" Na górze w bawialni stał stary fortepian z otwartym wiekiem. Walce Straussa i Falbego, galopki, kiedy niekiedy kontredans, fandango, lub walc angielski brzmiały jedno po drugim, staroświecko i odświętnie. Wiadomo było stale, kogo zasłania wieko. Końce palców Miny Biermann lekko i lotnie muskały klawiaturę, bez najmniejszego wysiłku — mogłaby z przyjemnością grać przez całą noc. — Silne, wyraźne uderzenie pani Grüner przywodziło na pamięć krzepkiego i ciężkiego artyleryjskiego konia, który kłusuje poprawnie i w takt, bez najmniejszej bodaj zmiany tempa. Domyślano się jednak, że nuży się w cuglach i jest spieniony z wysiłku; wówczas wśród grających na fortepianie pań z okolicy znajdowało się zawsze sił pod dostatkiem, by ją zluzować. I dawniej fortepian na tym samym miejscu stojący spełniał swoje zadanie. Szerokie, białe deski podłogi wygładzone były przez wiele przetańczonych tu nocy: taki bal w święta na Fossegaardzie — to nie lada zdarzenie! Tilda, pokojowa, musiała rozwinąć istny kunszt zręczności, by sobie poradzić z mnóstwem gliwajnu, ponczu i limomiady na tacy. Wracała właśnie czerwona i przejęta z nowej wyprawy do kuchni, odniósłszy puste szklanki. Kiedy stała koło kanapy, podając coś pani sędzinie, ktoś tańczył prosto ku tacy. Sędzinie dostałoby się niezgorsze chluśnięcie na atłasową szatę, gdyby Tilda w ostatnim mgnieniu nie zdążyła uskoczyć w bok, tak że niemal przyklękła. —Brawo, moje dziecko! — pochwaliła ją pani. LeczTilda wiedziała dobrze, komu wylałaby się na kolana ostat nia szklaneczka gliwajnu. —Pani Grüner tańczy paradnie — rzekła śmiejąc się —a konsul z laską siedzi w salonie, łapie się za nogę i roz ciera sobie stopy. A kiedy znów miała pełną tacę, major natychmiast znalazł się tuż za nią i przez jej ramiona rozdawał paniom szklaneczki ponczu. Podsędek zaś zauważył, że pani Borg nie bacząc na pamięć po Bastianie mogłaby już właściwie potańczyć, pokręciła się przecież już troszkę jednego z poprzednich bożenarodzeniowych wieczorów — nikt jej nie dorówna... tak smukła jej postać. Na to rozległ się chrapliwy głos majora: — Pani Borg ma swoje przyczyny po temu — mówił. — Hysing także nie tańczy! — Hysing i nasza pani! — Tilda roześmiała się drwiąco. Taca jej była znów pełna. Większość starszych rozjechała się po późnej wieczerzy. Niskie, wypalone ogarki świec migotały w lśniącym, staroświeckim żyrandolu od powiewu tańczących par. Kotylion osiągnął właśnie swój punkt szczytowy. We drzwiach do sieni stała służba, głowa przy głowie, przyglądając się. — Ulf! Trzeba znowu obnieść limoniadę! Tilda, gdzie się podziewasz? Otwórzcie okno w zewnętrznej sionce! Czy kucharka Kari jest na górze? Powiedzcie jej, żeby włoży ła suknię i też przyszła popatrzeć, skoro już skończyła zmy wanie. Kawę podamy dopiero... zaraz... — tu Antonia spoj rzała na swój masywny złoty zegarek — dopiero za go dzinę, chyba tak koło czwartej. — Nie tańczy pan, Wiese? Wiese wyszedł właśnie z palarni; miał jakiś niepokój, coś sokolego w twarzy, w oczach, gdy się rozglądał po sali. — Brak partnerki? — dopytywała gorliwie pani Grü ner. — Tam siedzą przecież dwie czy trzy przy fortepia nie. Ja zaraz... Gdy ruszyła, zrobił nagły zwrot i skłonił się przed panną Holst, siedzącą w kącie przy drzwiach. Nie potrafiła odmówić. Kirsten rozpamiętywała to później, bo zanim się zdążyła opamiętać, już była na środku sali. Gdy jednak usiadł z nią potem obok Marianny, podziękowała i wróciła ku drzwiom. Ale teraz Henryk przychwycił ją po drodze i znów zakręciła się raz — dwa — trzy — dokoła. Kirsten wiedziała, że potrafi tańczyć, ale była przecież tylko w prostej, wysoko zapiętej sukni... —Dobrze ci się udało unikać mnie przez cały wieczór,Marianno! — zaczął Wiese po cichu. Patrzał jej w twarz, spokojny i opanowany, tylko oczy mu płonęły. — Nieustan nie grzecznie wciśnięta między te wszystkie panie! Są dzisz... czy sądzisz, że to dobrze? Myślisz, że oszalałem, bo nie lękam się wszystkich twoich ostrożności? —Pani rękawiczka — rzekł, schylając się, gdy Johnnyi Aletta tańczyli obok i zatrzymali się przed nimi. —Wyobraź sobie, Marianno, że Johnny jest tak łaskawy, że tańczy ze mną! — mówiła Aletta, delikatna, ruchli wa blondynka; nietrudno było zauważyć, że jest w swoim Johnnym ślepo zakochana i podziwia go. Mariannie serce się krajało, gdy żona Jonny'ego promieniejąc uśmiechała się do niej. Niemo, z udręką spojrzała na Wiesego, kiedy ta para zniknęła. Przez mgnienie odbiła się w jej oczach szalona namiętność i zaraz znów owe znane mu już nieubłaganie, które powiedziało mu, że wszelka ich nadzieja została śmiertelnie zraniona i pełna trwogi prosi jeszcze tylko o litość. Tylko o litość... by nie przyczyniał jej okropnej męki. Nie chciała nic więcej, tylko umrzeć, być martwą w duszy: dla siebie i dla niego. Boże, gdybyż wiedział, jakie wyszeptać słowa, by jej trafiły do serca! — Marianno — odezwał się — mam tylko ciebie na świe cie... a ty myślisz przecież tylko o mnie... Siedziała uśmiechnięta, niby prowadząc rozmowę, i słuchała w napięciu: nie chciała uronić ani słowa. A teraz skinęła głową. —Czy przypominasz sobie pierwszy bal w Boże Narodzenie, kiedyśmy się poznali? Było to u wójta, zdaje się, pani Borg. Wójt zawsze urządzał wówczas bale — zakończył, gdy znów tancerze stanęli przed nimi. —Piękne bale dla młodych ludzi —rzekła pani Borg. —Wójt byłzawsze wspaniałym gospodarzem. —Ach, od sukni pani Biermann oderwała się cała falbana! — nadbiegł z wieścią pan Ring. —Szpilki są w pokoju Hildy, Mino! — powiedziała szybko Marianna. — Nie wiem, czy byłaśtak piękna, jakąwidzęciędzi siaj wieczorem! Byłaśchyba, lecz inaczej... byłaśpięknym dzieckiem. Byłaścudna mając piętnaście czy szesnaście lat. Zwinna, zręczna, niczym przebrany, czarnowłosy chłopak okrętowy! I patrzyłaśmężczyznom w oczy, i zawracałaś głowy tąswojąniewinną, filuternąminą! Ze mnie tak drwiłaś, że sięwe mnie po prostu gotowało przez całąnoc. Elastyczne getry, w których wtedy paradowałem, podarłem. Uśmiechnęła się uprzejmie: —Ach, doprawdy? Tak, przypominam sobie, taka byławówczas moda... —Tak, elastyczne spodnie —wtrąciłHenryk, który podszedłdo nich z BertąEllingsen. —Tak jest! O, Wiese, pamiętasz, jakeśmy je podciągali żeby dobrze i obcisle le żały! Wzór miałcoraz większe kwadraty, ażpopękały! — roześmiałsięnad ramieniem swej postawnej partnerki, od dalając sięw tańcu. —A potem lato następnego roku, Marianno. Myślałemwtedy, że jesteś odrobinę we mnie zakochana... a może nie... — ciągnął powoli. — Bo dlaczego zwierzyłabyś mi się w ogrodzie proboszcza, że nigdy dobrowolnie nie wy szłabyś za mężczyznę, który był już raz zaręczony? Bar dzo bym się chciał dowiedzieć, czyś wtedy nie była tro szeczkę zazdrosna? Marianna zdobyła się na uśmiech i skinęła leciutko głową; zapomniała o nałożonych sobie rygorach. Oczywiście, wycierpiała wtedy męki z powodu Mindy Henschen. — A potem znów Boże Narodzenie. Widzisz, od tej chwili wiedziałem już, czego chcę: muszę doprowadzić znów do rozkwitu zrujnowany interes ojca, by móc się oświadczyć o córkę Fossegaardu. No i tak zostałem przemysłowcem! i jeżeli jeden szyling tyle jest wart, co kropla krwi, to człowiek może chytrze... Ale nie, nie chcę o tym mówić, zraniłbym cię. Patrzyłem na ciebie dziś wieczorem, Marian -15no... — Owszem, mów o tym! — wyszeptała. Była zupełnie blada i miała spojrzenie utkwione nieruchomo w prze strzeń. Opowiedziała mu przecież kiedyś, jaką stoczyła walkę z ojcem, ale o tym, jakie było prawdziwe tło sprawy, a mianowicie, że szło wówczas o to, czy Mads Foss będzie zrujnowany czy nie, nie wolno jej było mówić: skuła ją pieczęć milczenia. Nie pierwszy już raz czuła, jakie ofiary ponoszono dla Fossegaardu, a mimo to w tym momencie przytłoczyło ją jakby nowe szare widmo tego. Spojrzenie jej pobiegło ku Antonii, która pogodziła się z tym, że wyszła za mąż za starego Grünera. Rozejrzała się dokoła, niemal z nienawiścią w oczach: ściany wydały jej się pokryte szronem, grubo nim obrosłe. —Mówże o tym, mów! — wyjąkała. —Będziemy mówili o tym, jak powrócić znów do siebie. Przecież chcemy żyć, my dwoje, Marianno! Na mgnienie rozgorzała w niej szalona chęć zapomnienia. Skoro tak mówi, musi mu przecież wierzyć! Ale nagle znów stanęła między nimi mroczna mogiła. To się nie może stać! Szybko zwróciła się ku niemu. Teraz właśnie paląco, szaleńczo zapragnęła prawdziwego cierpienia. Powiedział: Chcemy żyć! Wzrok jej spoczął z rozkoszą wyrzeczenia na subtelnej, męskiej twarzy z zaczesanymi w tył włosami i energicznym, rzeźbionym zarysem ust i podbródka. Widziała, jak mieni się na twarzy, jak pot występuje mu na pobladłym czole. Gdybyż można go było otrzeć chusteczką lub choćby ręką, niby niechcący! Chusteczka jej ześliznęła się na ziemię, a gdy pochylił się po nią, schyliła się i ona i poczuł ciepło przegubu jej ręki i szybkie przesunięcie chusteczki po twarzy. — Dziękuję, panie Wiese! — rzekła, zauważywszy Hysin-15ga. —Marianno! — powiedział szybko i odważnie. — Od powiedz mi! —Dlaczego nie tańczę, panie Wiese? — ciągnęła z umyślną goryczą i lekceważeniem. — Czyż pan nie widzi, że jestem cała ubrana na czarno i noszę te klejnoty z węgla kamiennego? — tu palce jej przesunęły się po naszyjniku z czarnych paciorków. — Dlatego jestem poza tymi sprawami. Więc też pojmuje pan, że chętnie gawędzę z kandydatem Hysingiem — zakończyła, gdy ten przecinając salę podszedł do niej. — Biedna Marianno, obarczyli cię ponad siły! — za szeptał, zmożony wzruszeniem i oddalił się szybko. Zniknął za szeregiem par ustawionych do kotyliona na czele z wo dzirejem, z Henrykiem, który skutecznie wskrzesił taneczne wspomnienia swej młodości. Zjawili się również major i celnik. Wyglądali jak stare, przeciekające, rozchybotane szkuty, które wessał nurt paradujących szeregów i wirujących par. Przyszli tu od stolików karcianych, by przyspieszyć odjazd, zatrzymała ich jednak kusząca perspektywa kawy. Ćwiek obracał w wirze z całych sił to tę, to inną danserkę, przy czym kręcił się głównie dokoła własnej osi, a jego niezmordowana, wesoła żona ruszyła w tany ze starym celnikiem. Najstarsze roczniki w bój! I major po raz trzeci dostrzegł Hysinga, siedzącego przy Mariannie i rozmawiającego z nią. Dymiąca kawa poprzedziła ożywionego białego walczyka odtańczonego w ostatnich pełganiach lamp. —A teraz jeszcze jeden ekstra-ekstrawalc! — rzekł Johnny, dając znak Antonii, siedzącej przy fortepianie. Poru szał się w radosnej, świątecznej mgle. —Nie. Teraz już kończymy! — tymi słowy celnik takstanowczo ruszył ku drzwiom, że jego siostrzenica Lona musiała przerwać taniec i pójść za nim. Antonia nie była tak prawdziwie zadowolona z ubiegłego wieczoru. Po pierwsze Henryk nie wydawał się obecnie tak uczuciowy i łatwo zapalny jak dawniej — pamiętała przecież, że chłopiec bywał zawsze w okresie Bożego Narodzenia mocno zakochany! A po drugie — było mu całkiem obojętnie, z kim rozmawia; rozprawiał z zupełną beztroską o wszystkim w okolicy. Toteż gdy nazajutrz o zmroku pili kawę w różnych pokojach, Antonia uważała, że musi go pod tym względem nieco przywołać do porządku. Był na najlepszej drodze do tego, by wywołać zgorszenie: ludzie nie chcą być nieustannie wciągani w dyskusję o wszystkim! — Zdaje się, że nie byłeś wczoraj wieczorem zbyt uprzej my dla prokuratora Henschena. Tak, dobrze ci się śmiać! Ale szwagier Biermann prosił mnie, żeby ci to powiedzieć. Kto to słyszał, żeby staremu Henschenowi mówić o innych płacach dla robotników! Słyszałem, jak szeptał do poborcy, że nie jest sztuką wydawać pieniądze, trudniej jest nato miast je zdobyć. A potem siadłeś i cieszyłeś damy miną mordercy, jaką przybrałeś pewnie wśród szumowin San Francisco, żeby udowodnić przestępcom, że jesteś jeszcze groźniejszy od nich. Przewracałeś i toczyłeś oczami. Wcale się nie zachwycam tą twoją czarną, pyskatą gębą! Tak. A jak ci się podobała Minda Henschen? Widziałeś, jak się stroi? Była wczoraj taka milutka! —Nie najgorsza — przyznał Henryk. — Ale oschła: typowa córka starych ludzi. Z drugiego pokosu, jak to mówią przy sianokosach. —Łatwo odgadnąć, skąd się bierze twoja rubaszność,Henryku! Masz to po ojcu! Zirytowana, przez chwilę w milczeniu huśtała się na fotelu na biegunach, aż zwyciężyło znów jej zainteresowanie tematem: — A ulubienica ojca, Berta Ellingsen, bez przerwy wczoraj tańczyła! Wciąż wirowała dokoła! —Rosłe dziewczęta, ona i jej siostra — uzupełnił Henryk, poziewając. —I Berta tak pięknie gra. —Ta-ak, po prostu podziwiałem ją, kiedy grubymi ramionami miesiła stary fortepian, niczym ciasto w dzieży! Wyrobiła się zagranicą. —Tę zaletę możesz i sobie przypisać, Henryku — wybuchnęła gniewnie. —Ale ty nie odziedziczyłaś po ojcu nic a nic! — oświadczył z ubolewaniem Henryk. Rzeczywistość miała ukazać i w te święta uciążliwą, brutalną stronę swego oblicza! Johnny nie zamierzał poruszać tego dzisiaj. Święta już się kończą i wszyscy rozjadą się nazajutrz. „Od Świętego Tomasza aż po Trzech Króli ma panować spokój". Zaraz z rana przyszedł do starego z nieco wymuszoną beztroską i dłoń miał nieco wilgotną, kiedy pokazał mu pismo z dziewiętnastego grudnia, w którym bank w Londynie bez uprzedzenia bez najmniejszego powodu wstrzymywał mu wszystkie kredyty, chyba że pan Mads Foss, Biermann i konsul Grüner poręczą za wkład, podwyższony o kilka tysięcy. Było to, oczywiście, zarówno bezczelne, jak głupie! — Ale nie widzę innej możliwości, ojcze, niż zgodzić się na to. Ostatecznie nie idzie tu o wydatki ani o straty, tylko o ten sam podpis przy wyższym wkładzie. Mads Foss siedział właśnie w koszuli, namydlony, nad mosiężną miseczką z parującą wodą, i golił się przed lustrem. Skrzywiony poruszył ponuro głową, jakby spodziewając się, że to jeszcze nie wszystko. — Boję się, że posuwasz się za daleko, Johnny! Czas jakiś siedział zacisnąwszy usta, wpatrzony z namysłem w swój duży, biały od piany podbródek. — Niech tak będzie. Kto powiedział a, musi powiedzieć i b — mruczał. — Ale przypuszczam, że z Grünerem nie pójdzie tak łatwo. Najlepiej będzie, jeżeli pójdziesz z tym świstkiem najpierw do Miny. Starannie otarłszy pianę z brzytwy, położył ją przed lustrem. — Przynieś mi pióro! Akurat w tym roku zrobił wielkie postępy, zdobył nieocenione powiązania — opowiadał Johnny swojej siostrze, zanim poprosił ją, by pokazała pismo mężowi i sprawiła, aby złożył swój podpis pod ojcowskim. —Biermann podpisze, oczywiście! — powiedziała Minai tanecznie, uspokajająco zaniosła papier mężowi. —Wiesz przecież, Biermann, Johnny jest niezawodny!Przecież to honor, móc podpisać z ojcem i innymi, wobec szacunku, jakim cieszy się Johnny! — Miała w zanadrzu mnóstwo argumentów przekonywających: — Nie powinniśmy popsuć tych pięknych świąt! Pomyśl tylko, Henryk wrócił do domu! Nie wiadomo, mój drogi, ile razy się wszyscy jeszcze tak zbierzemy jak tego roku na święta! Prawie całą rodziną! Ojciec się starzeje... Dziarsko, przygotowana na pewne ewentualności, Antonia pożeglowała koło południa z obydwoma podpisami na górę, do pokoju Grünera, gdzie wstawiła dziś parawan pomiędzy niego a okno, do czasu, aż się dobrze ociepli i aura złagodnieje. Dzień powszedni i flanelowa koszula wiązała się dla konsula z perspektywą nowego okresu walki i cierpień. Antonia z właściwą sobie energią postanowiła w ostatnich latach, że będzie odbywał kuracje przeciwgośćcowe: karlsbadzką i kissingeńską, pomarańczową i borówkową. A obecnie miał być poddany kuracji słonecznej z całym inwentarzem leczenia i pielęgnacji, wełny i masaży; przestudiowała od a do zet ową procedurę. Konsul odczytał pismo i rzucił je na stół. —Jak bezwstydnie postąpili z Johnnym, Grüner! Popatrz sam! —Widzę przecież — odparł, wykrzywiając twarz w grymasie. —Ojciec i Biermann podpisali z miejsca! —Niech sobie! —To przecież sprawa całej rodziny, nie? —Uczucia rodzinne na papierze? Pierwszy raz słyszę! —powiedział i stanowczo pokręcił głową. —A gdzie się mają te uczucia ujawnić? — spytałaostro. — Czy tylko w błaznowaniu i głupstwach? —Gdybym podpisał, to wiem, co stracę, a czego bymstracić nie chciał, Antonio. Dla rodziny, jak twierdzisz... i wiedzą to twój ojciec i Biermann, jak sądzę. —Grüner! — patrzała nań z wyrazem zapowiadającymburzę. — Mam nadzieję, że to tylko taka twoja ulubiona biurowa gadanina. —Zapamiętaj sobie: nie powiedziałem, że tracę coś, aniże ktoś coś traci, tylko że wiem, co ja w przyszłości stracę. I na to samo dostałaś wtedy mój podpis, Antonio, wbrew moim zasadom. —Bardzo szlachetnie! Wychodzisz z założenia, że mójbrat jest oszustem i nie poniesie odpowiedzialności za sie -15bie! —Wychodzę z założenia, że z tym szczudłem — tu wskazał z irytacją swą laskę — nie zdołam powtórnie zrobić majątku! —Rzeczywiście, chcesz się wyłączyć — wzięła papierze stołu, jakby szykując się do jakieś decyzji. —Myślę, że powinniśmy wyjechać, i to jak najprędzej! Wtedy ta sprawa będzie mniej niezręczna... —Chcesz powiedzieć, że powinniśmy czym prędzej opuścić dwór ojca, jak zbite psy? Owszem, powiedz to! Ale słuchaj, mój kochany — grzmiała — do domu pojedziesz nie ze wszystkimi, których tu przywiozłeś! My, z Fossega ardu, nie mamy zwyczaju uchylać się od tego, co nakazuje przyzwoitość! Zrezygnowany wzruszył ramionami: — Musimy się troszczyć także o dzieci... Ty egoistyczny, oschły, zgryźliwy, małostkowy czło wieku, dla którego haruję, tak, haruję dzień po dniu! — pochyliła się nad nim, duża i tęga, płonąca gniewem. —Ja nie chcę! Nie chcę! — wołał z chorobliwym uporem. — Nie chcę! Kilka razy pokręcił ręką, jakby zamykał na wszystkie spusty kasetę z pieniędzmi. —Nie, nie, Grüner — rzekła, kładąc z powrotem papierna stole. — To twoja sprawa. —Tak, moja sprawa! — zawołał przez zaciśnięte zęby. —Ale i ja mam swoją sprawę, Grüner! Dowiem się, copostanowiłeś, kiedy przyjdę na górę przed obiadem. Bo skoro ty mnie kupiłeś — ciągnęła chłodno i dobitnie — to i ja wiem, co sprzedałam. To, co moje, zachowałam. Ow siankę prześlę ci na górę — dorzuciła twardo, wychodząc z pokoju. Na dole nie mówiono o podpisach. Grüner zwykł zostawiać sobie czas do namysłu. Przeczuwano jednak, że coś się dzieje i panował nastrój przygnębienia. Kiedy Antonia wpadała w pasję, jak teraz, było to prawie tak, jakby wpadał w pasję sam Mads Poss. Dopiero w czasie obiadu wróciła na dół z podpisanym papierem. VII — Zobaczymy, zobaczymy! Jeszcze zobaczymy! A co mówiłem? To, co zostało pogrzebane tam, w Borg, za szta chetami, to wyjdzie, wyjdzie na jaw! Czyście nigdy nie słyszeli o złodziejach, co to przechowują skradzione pie niądze tak długo, aż numery zostaną zapomniane? A wtedy je wyjmują, tak, he, he, i próbują wydać jako uczciwie zarobione. Celnik mrugał oczami i kurczył jedną, nieco sztywną stronę twarzy, gdy patrzył na swego rozmówcę i dawał mu do zrozumienia, by skojarzył dość odległe od siebie okoliczności. Uparł się całą swą krnąbrnością, że za sprawą samobójstwa starego Bastiana coś tkwi — wskutek czego zwykli nazywać go nieodpowiedzialnym gadułą — i stałe w swoim baraku celnym roztrząsał całą sprawę aż do dna. — Pan Fryderyk Wiese znowu stopniowo zaczyna się po kazywać. Był już u lorda i u Grünerów, osiada tutaj moc no, robi interesy, he, he, z Biermannem i... Hm, zresztą, mój Boże, wolno przecież robić interesy, zwłaszcza, kiedy człek jest tak osobliwie ostrożny, jak ów pan Wiese... — tu marszczył czoło, jakby miał wizję całej tej historii. — I od czasu do czasu przyjeżdża się do Fossegaardu... naturalnie, chciałoby się zakupić materiały okrętowe w dolinie... he, he, he! Zobaczymy jeszcze, czy w końcu nie będzie tańców na grobie Bastiana! He, he, sztachety, sztachety, za wiele między nimi wolnej przestrzeni! Przekonamy się, mój kochany, przekonamy, czy ten nieodpowiedzialny celnik nie zwąchał przecie pisma nosem, choć oszukańczo zakryli mu je przed oczyma, he, he! — Uderzał laską o żwir, a jego koścista postać w mundurze pochylała się do przodu. Gdy pani Biermann usłyszała o tym od swej serdecznej przyjaciółki była wręcz rozwścieczona i nie mogła się wstrzymać, by nie powiedzieć ojcu, jaką gadaninę poczciwy celnik obnosi po domach. Potrafi ładne rzeczy pleść na temat Fossów! —Brednie i kłamstwa, Mino! Sama bądź cicho, trzymajna wodzy swój gadatliwy język. Czyż nie pojmujesz: im dłużej mieszasz kawę, tym bardziej wirują fusy. Ale nic nie mów Mariannie, to mogłoby ją zranić. Nie martwcie się o Wiesego. —Nie! Ani o niego, ani o celnika! — zawtórowała Mina. —E tam, celnik! Będziemy się tak zachowywali, jakbyśmy nie wiedzieli o jego gadaninie. Ale posłuchaj, Mi no — podjął wątek rozmowy. — Szepnij jednak coś niecoś Mariannie, bardzo delikatnie! Dobrze zrobi, jeżeli będzie ostrożna. Mads Foss przestał się interesować tą stroną sprawy: urażone uczucia niewieście i tym podobne? Phi! Powziął decyzję: przerwany zostanie wszelki handel z Wiesem na terenach Bjölstad i wszędzie dokoła. Dość tego, zwiążmy ten worek! Borg jest niemal wolne od długów. Marianna może więc pomóc pożyczką, gdyby Johnny wpadł w tarapaty. Nie muszę przecież sam jeden nadstawiać karku i płacić! Mina przybyła tego dnia z miskami i garnkami po agrest i porzeczki z ojcowskiego ogrodu na konfitury. Skorzystała tedy natychmiast ze sposobności, by — niby mimochodem — nawiązać w rozmowie z Marianną do tego tematu. — Ja i Hysing? — rzekła Marianna, popatrzywszy na nią wielkimi oczami, jakby to było pierwsze, co przyszło jej na myśl; po czym odwróciła się najspokojniej, by wsypać do miski garść agrestu. — Ach, Wiese? — Stała na drodze, na ukos od Miny, i ręka jej sięgała równie niestrudzenie jak przedtem do krzaka agrestu. Pod lekkim, słomkowym kapeluszem twarz jej wyglądała mizernie i szczupło. Jakiś rys smutku wyryty byłna tej ciemnej, wąskiej twarzy i wydatny podbródek rysował się chwilami nieco zbyt ostro. Przejrzała siostrę jak szklankę czystej wody i wiedziała, do czego zmierza. W tej samej chwili doznała uczucia, jakby ją coś zdławiło, niby przy nagłym niebezpieczeństwie. A Mina paplała, kiwając głową. Marianna sądziła, iż jako rekompensatę za tak stanowczo daną wówczas młodemu Wiesemu odprawę — odzyska bodaj częściowo równowagę wewnętrzną, taką bodaj, jaka panuje tam, gdzie warstwa lodu powleka to, co przekwitło i musi zwiędnąć. Tak sądziła. Jednakże właśnie to uczucie, że całkowicie i nieodwołalnie pogrzebała wszelką nadzieję, napełniało ją poniewczasie — wbrew rozsądkowi i sumieniu — szalonym, gryzącym żalem, rozgoryczeniem duszy, która nie chciała słyszeć o niczym. I podczas długiej, mrocznej zimy cierpiała i walczyła. Kiedy szło ku wiośnie, dowiedziała się, że Wiese był u Biermannów w jakimś interesie i mieszkał u Johnny'ego. Nie śmiała myśleć dalej, obawiała się, wiedząc, jakim torem pójdą jej myśli. Nie mogła się jednak oprzeć radości, jaką napełniało ją przeczucie, że on nie porzucił jeszcze nadziei. Później był kiedyś na przyjęciu u Grünerów i w jakichś sprawach nawet parę razy u Biermannów. Rokowania zaś z jej ojcem — wyczuwała jego myśli — prowadził przez cały ten czas spokojnie dalej. Pojmowała jego uparty plan: powolne, ciche oblężenie, tak obmyślone i podzielone na tyle czasu, aby i ona zdążyła uzyskać dystans do tego, co się stało. I skora do łudzenia się jęła żywić jakąś niejasno świtającą w niej ni to fantazję, ni to nadzieję. Obecnie, w lecie, oczekiwano go u Biermannów — może przyjedzie którego dnia w tym miesiącu? Jej skrytym zajęciem stało się w ostatnich czasach wyglądanie go — możliwe, że się tam kiedyś przelotnie zobaczą. Wiedziała — była tego pewna — że nie przybędzie na Fossegaard: jeszcze nie! Teraz, pod wpływem paplania Miny przy krzewach agrestowych, wszystko to, a nawet jeszcze więcej, runęło naraz w gruzy! Gadanina ludzka, obmowa — serce jej się ściskało — a więc wciąż jeszcze zajmowano się nią! Celowało to w nią i w niego, prześladowało, podpatrując podejrzliwie każdy krok! podejrzewają coś w rodzaju świętokradztwa! Ujrzała nagle w całej rozciągłości własne zaślepienie: wmawiała sobie stale, że można przejść nad tym do porządku... Na górze rozległy się głosy. Henryk i Hysing. Długonoga, zaniedbana postać Hysinga w nieco wyświechtanej marynarce, zgniecionym kapeluszu i z królewską pogardą dla wszystkiego co cielesne, zbliżała się właśnie na przełaj ogrodem, ku miejscu, gdzie zauważył słomiane kapelusze i czepce pań. W lecie częściej przychodził tu spacerem z probostwa. W chwilę potem jego blada, inteligentna twarz okraszona zarozumiałym uśmiechem, wychynęła przy krzaku pani Biermann. Jak zwykle miał dobrze uzasadnioną przyczynę i jeżeli rozpoczął teraz pogawędkę z żywą i łatwo dostępną panią Miną, stało się tak tylko dlatego, że pragnął się zbliżyć w sposób mądry i przemyślany. Celem jego była pani Borg, która w ostatnich czasach okazała się znacznie mniej uprzedzająca w stosunku do niego, aniżeli zapowiadał to tak serdeczny początek ich znajomości. Uznał tedy, że będzie dla niego niejako z większą korzyścią zajść ją z boku i obudzić z nagła jej zainteresowanie taką czy inną nieoczekiwaną uwagą. Stał sobie jak pogodny obserwator, który o wszystkim wie, palił i prawił: — Można by poznać charakter kobiety po tym, jak zrywa agrest. Tak to lekko, gładziutko idzie, pani Biermann! I nic nie szkodzi, że do naczynia wpadnie parę listków czy niedojrzałych jagód. Jest pani w tym momencie jak ptak na krzewie, czuje się pani tu całkiem jak w domu, właściwie mogłaby pani siedzieć na gałązce, kołysząc się i szczebiocąc, pani Biermann! Po swej trafnej uwadze ostrożnie i powoli wytchnął dym w powietrze ponad krzakiem, tak że obnażyła się przy tym część szyi, niczym u gryfa; zerknął zarazem ukradkiem na Mariannę. — A znów inne robią to, że tak powiem, wybitnie rzeczowo. Ani jednej niedojrzałej jagody! Dokładnie i pewnie jak lunatyczka na dachu! To te kobiety, których wyraz twarzy i oczy mówią swoje, a wargi mówią co innego. Można im sprostać jeno wtedy, kiedy umie się prawidłowo wykładać znaczenie podstawowych słów. Tak, a takich ko biet w tym krzaku nie ma, pani Biermann. Skierował na panią Borg mocne, dociekliwe spojrzenie. Była dla niego stale absorbującą, zajmującą zagadką — tak go intereso wała, że czuł, jak go to przykuwa; od pierwszej chwili przecież snuł domysły na temat tych przedziwnych oczu. Dzisiaj zaś miał nader miłe i zaskakujące uczucie, że pani Borg pragnie owocniejszej pożywki duchowej, aniżeli rozmowa o dżemie agrestowym i gustach Ćwieka lub małego Madsa Biermanna. Podała mu na talerzu agrestu, który świeżo narwała, a on zapatrzył się w delikatną, smukłą a pełną wyrazu posłać na tle krzewu. Poprosiła też, by dymem odegnał komary. — Panie chronią ręce mitenkami, jak widzę. Rzymianki z czasów cesarstwa rozwinęły prawdziwy kunszt: miały set ki środków na pielęgnowanie skóry, myły się oślim mle kiem... Zagłębił się w zagadnienie naukowe: czy pałac, w którym zamordowano Messalinę, mieścił się na północ, czy na południe od Ostii. Promieniał rzymsko-historycznym zachwytem. Wygłosił nieomal odczyt i kiedy musiał się pożegnać, by zdążyć na popołudniową godzinę greckiego na probostwo, czuł się tak, jakby burzył chwilę prawdziwie nastrojową. W następnym tygodniu, w środę, będą tu zrywać laskowe orzechy — poinformowała go pani Borg. Wiedziała, że je lubił. Patrzała w ślad za nieco kanciastą, nonszalancko oddalająca się postacią w marynarce i kapeluszu; machał piankową fajką na cybuszku z wężykiem. Miał w sposobie chodzenia coś zwycięskiego, toteż obawiała się jakichś bardziej zdecydowanych posunięć z jego strony. Trzeba będzie przywieść go do równowagi. — Ależ Marianno, kochanie! — zawołała pani Biermann. — Czy ty doprawdy nadążasz za tymi wszystkimi jego spekulacjami? On tak gruntownie studiuje człowieka, że czuję się, jakbym nie miała nic na sobie! Nad wodą, w krzewie głogu rosnącego u muru altany, stała sieć na karasie. — Spróbuję, czy mi się uda wyciągnąć jakiego karasia, będzie trochę urozmaicenia — mruknął Henryk, pogrążony w rozmyślaniach. Oto żył już tak prawie rok w istnym kieracie i jakoś nic z tego nie wychodziło. Może tak minąć jeszcze rok i bodaj jeszcze jeden, a on nic nie wskóra. Zupełnie jakby w kole młyńskim podsięwodnym... Zaczął naprawiać sznurek w paru miejscach, gdzie mu się sieć rozdarła w poprzednim tygodniu, przygryzał końce, aby się węzły mocniej trzymały. Ale rozliczne skurcze twarzy i grymasy, jakie przy tym czynił, zdawały się pochodzić raczej od toku jego myśli niż z wysiłku czysto fizycznego. ...Taka Berta Ellingsen czeka i marzy tylko, aby osiąść w Fossegaardzie — tak mówił ojciec. Zamiar jego był więcej niż wyraźny: Henryk ma się ożenić. Dzisiaj oznajmił ojcu, że musi wreszcie coś rozpocząć, albo na Fossegaardzie, albo gdzie indziej. Możliwości są tylko dwie: albo zabrać się do osuszania błot Bjölstadu i zapewnić dopływ wody przez cały rok do własnego przedsiębiorstwa, albo kupić wodospad w dole, przy Solumsvigen. — Tak samo myślałem, tak jest, ależ oczywiście, myślałem o tym, Henryku! — Stary spacerował sobie przy tym pogodnie, postukując niekiedy fajką o blat kantorku, i śmiał się zadowolony. — Nie rozumiem tylko, czemu się z tym nie pospieszysz! Przecież Berta Ellingsenów wprost durzy się w tobie! Plask! Siatka zanurzyła się z pluśnięciem w zieloną toń. ...taka miła, ładna, wspaniała dziewczyna... tak! No, wspaniałe są naturalnie pieniądze, bo bez nich... Wyciągnął siatkę i zajrzał. Następnie wywrócił ją w wodzie. Zawierała jedynie muł. ...zakochany... zakochany? Owszem, w jakiejś rozsądnej robocie! Ho-op! znów poderwał swą siatkę, była ciężka od wszelkich ociekających wodą śmieci. — No, coś się przecie zawsze wyciągnie, jeżeli sięgnąć dość głęboko w bagno. Stara podeszwa... i jeszcze jedna... Dwie, takie małe... ależ są malutkie! Ojej — uśmiechnął się złośliwie, podczas gdy wbijał w ziemię kij, by sieć oczyś cić. — Stoję tutaj i bredzę o miłości, zamiast łowić ryby! Zarzućmy jeszcze siatkę! Siatka zaczepiła się o korzonek w wodzie. — Zresztą, zakochany... — ostrożnie wyciągnął siatkę. — Kiedy się ma tyle lat co ja, nie zawsze można powie dzieć, czy tak jest, ale żenić się człowiek musi. Zanurzył siatkę głęboko i wyciągnął. Tym razem trzepotała się w niej spora sztuka. Trzymał w ręku ciężką, obłą, żółtobrzuchą rybę, przyglądając jej się. Okrągłe nieruchome oczka wpatrywały się w niego tak cicho, z takim mądrym namysłem, jakby zdawały sobie całkowicie sprawę z niebezpieczeństwa i sytuacji, podczas gdy ryba, dysząc skrzelami, nie łudziła się już żadną nadzieją. W jej wejrzeniu była jakaś badawczość. — Pewnie myślisz jak stary, widzę to po całej twojej fizjonomii! Nie sądzę, żebyś brał tak dosłownie całe to za kochanie się i w ogóle... to nie wchodzi w rachubę... no, tak! — tu wrzucił rybę do kubła. — Trzeba będzie się postarać i ożenić z jaką ładną młodą dziewczyną... hmm... — Ponow nie zarzucił sieć. Kiedy pod wieczór zjawił się z rybą w kuchni, panna Holst uśmiechnęła się, aż zalśniły jej białe zęby. Zawsze się uśmiechała na widok Henryka. Nie wiadomo było właściwie czemu, ale wydawał się jej bardzo miły. Usiadł na ławie kuchennej, obok ryby. — Puh, hm... Kirsten, co pani sądzi o małżeństwie? —Och, sądzę że byłby już czas na pana. —Stary też tak powiada. Roześmiała się głośno; Henryk był spocony i zgnębiony, gdy z nią rozmawiał. —Tak, ale trzeba przecież w każdym razie odczuwać cośz tego, co ludzie nazywają zakochaniem... —Ach, to przyjdzie w mgnieniu oka, sądzę. —Niech mi wyleją na łeb ten tam kubeł, jeżeli jestembardziej zakochany niż ta ryba! Bo ona też nie jest zbyt ożywiona... Posłuchaj, Kirsten, masz uczciwą duszę. Otóż, czy jako kobieta nie uważałabyś tego za oszustwo, gdybym przyszedł i powiedział, że jestem zakochany i poprosił o rę kę? Bo krygować się i udawać miłość, a później latami się wdzięczyć... tego nie potrafię. Więc, co pani o tym sądzi? —Och, po prostu, jako uczciwy człowiek, poprosić o rękę. Doprawdy nie tak łatwo dziewczynie znaleźć człowieka, któremu mogłaby aż do grobu zaufać. —Myśli pani, że to wystarczy, że jest się uczciwym? —Tak! Pan w każdym razie nie oszukiwałby kobiety, gdyby ona była uczciwa wobec pana! —Dobry i poczciwy, więc tak pani sądzi! Ale przecieżnie tylko tyle się obiecuje: mówi się o zachwycie, upojeniu i tak dalej... —Nie znam takich wielu w rodzinach, które poznałam... — Kirsten odwróciła się do paleniska, wzruszając ramio nami. —A propos tego starego karasia, Kirsten!... czy to nieśmieszne, że Marianna może jeszcze opłakiwać tego starego żeglarza? Za moich czasów usidlała młodych i starych i tyl ko się nimi bawiła. A później złowiła sobie w końcu tego starego Bastiana. Widać z tego przecież, że idzie tu nie tylko o miłość. — Siedział na kuchennej ławie, skrzyżował ramio na i kiwał nogami, rozmyślał. — Całkiem żółty, okrągły, na pewno nie potrzeba dodawać masła — rzekł, rzuciwszy okiem na rybę. —Nie! Taka sztuka musi się zadowolić tym, że się gousmaży w jego własnym tłuszczu — odparła Kirsten, gwał townie odrzuciwszy przy tym głowę. VIII Postanowiono, że Hilda pojedzie na tę samą pensję w Lubece, gdzie kształciła się Berta Ellingsen. Ale na jesieni wciąż przesuwano termin, tak samo zimą. A teraz, z nadejściem wiosny, Mads Foss był zdania, że jeszcze czas jakiś Hilda będzie musiała się zadowolić tym, że raz na tydzień pojedzie do Berty na lekcje muzyki. Teraz odjeżdżać — tuż u progu lata — to przecież jest nonsens. Ale siostra powinna wreszcie wyjechać, utrzymywała Marianna. I miała słuszność. Nie wiadomo, w jakim stopniu, gdyż Hildę trudno było pojąć. Po śmierci matki przebywała sama w domu, i to właśnie w latach pokwitania, kiedy wrażenia bywają najsilniejsze. Widziała i przeżywała rzeczy, których świadkami nie byli jej bracia ani siostry. Podczas wesołych, hałaśliwych uczt uciekała przerażona, dygocąca, na wpół przytomna, na ciemne schody stryszku. Dzień po dniu, kiedy ojciec był w groźnym ponurym nastroju, nasłuchiwała z sercem w gardle. Jej instynktowna badawczość i dociekliwość skupiała się na wyglądzie ojca — czy nadużył mocnego trunku? pił czy nie pił? — gdy jak cień wślizgiwała się lub wyślizgiwała z pokoju. Uginała się pod brzemieniem tajemnicy, którą musiała chronić, dochowując jej nawet wobec rodzeństwa. Nie uszło też jej trwożnej uwagi, że przez całą wiosnę znajdował się pod wpływem swojej słabości do alkoholu. Rzadkością bywało widzieć go z fajką na dole, w bawialni; przesiadywał samotnie w kantorze. Hilda obserwowała, jak przed południem, niespokojny i rozdrażniony, wychodził na dziedziniec i czekał na pocztę. Pewnie były to ciężkie czasy... Był gorzki i zgryźliwy. I teraz, kiedy siostry wróciły od Biermannów do domu, szybko i z irytacją dał Hildzie w kuchni do zrozumienia, żeby nie przesadzały z tym nieustannym jeżdżeniem w odwiedziny. Mogłyby chyba zrozumieć, że konie są teraz na wiosnę potrzebne do robót... „Wygląda po prostu na to, iż wyobrażacie sobie obydwie, ty i wdowa Borg, że wszystko samo się robi!" Ale w domu przy Mariannie, nigdy nie dał nic po sobie poznać. Hilda czuła, że się coś stało — pewnie znów jakieś interesy — co mu przysparza zgryzoty. Butelki i karafki, napełnione — znikały w szafie. Któregoś popołudnia przyjechał ze stolicy prawnik. Okazała, srebrnowłosa postać Madsa Fossa zjawiła się we drzwiach, zapraszając przybysza do pokoju. Z ponurej miny rządcy, który natychmiast zażądał w kuchni, aby na podwieczorek przygotowano co tylko da się zebrać, panna Holst wywnioskowała, że wizyta nie należy do najbardziej upragnionych. Pani Marianna Borg i Hilda były przy wystawnym podwieczorku przemiłymi i arcyuprzejmymi paniami domu, po czym znalazły dość taktu, by się wycofać, skoro rozmowa zeszła na interesy. Nie było jeszcze za późno, by pojechać do Ellingsenów, gdzie Hilda pobierała tego dnia lekcje muzyki. — Możecie zaprząc do powozu parę myszatych, jeżeli poprosicie Henryka, aby was zawiózł. Nie będzie się wam droga tak dłużyła! — zabrzmiało z ojcowską troskliwością. Pełnomocnik banku poznał wielkoduszną, spokojną gościnność Fossegaardu i czuł się jak kula, która ma przebić zaporę z miękkich materaców. Wątły, przystojny mężczyzna pełen powściągliwości, siedział w podróżnym stroju i jadł raczej z uprzejmości niż z naturalnym po dłuższej podróży apetytem. Wyraz jego delikatnej, miejskiej twarzy był nieco naprężony; nużąca sytuacja sprawiła, że baczył, aby grzeczność nie pociągnęła za sobą realnych skutków. — W Bjölstad musi nastąpić licytacja, jest to nieuniknio ne, panie Foss. Zasady banku, pojmuje pan... Szło o gwarancje złożone w banku jako zabezpieczenie bieżących kredytów Johnny'ego, a które ponoć przestały wystarczać. — To się całkowicie pokrywa ze znanym poglądem na wartości tutaj, i z tym, co się mówi o banku: kiedy idą złe czasy, gnębi się klienta, zamiast go poprzeć, Może jeszcze kawałek jarząbka, panie mecenasie? Nie? — Wyraz twarzy Madsa Fossa pełen był jakiejś ostentacyjnej, pysznej obojętności. Złotą wykałaczką dłubał w swych długich zębach; był to charakterystyczny dla niego gest, a rozparta postawa i mruganie oczyma nadawały mu wygląd podwójnie dumny i odpychający. — Dodatkowe kaucje? Ach tak, dodatkowe kaucje? Mój zięć Biermann z tartaku wie z pewnością, co wart jest Bjölstad. Podpisze z zamkniętymi oczami! A jeżeli chce pan ponadto konsula Grünera, to gotów jestem zwrócić się i do niego. Adwokat pochylił wymownym ruchem głowę nad talerzem. —Dobrzy są, oczywiście. Ale wzięli już odpowiedzialność za dużo... za bardzo wiele... bo pan kupiec-hurtownik ma rozległe interesy, panie Foss. Bank jest zmuszony żądać w tym momencie nowych poręczycieli — zakończył trochę ostro. —No, więc... więc to tak? — wejrzenie Madsa Fossa znieruchomiało nieco i zwilgotniało pod wpływem ostatniego kieliszka, który w tej chwili właśnie na kształt uciążliwej mgły zasnuwał myślenie i plątał język. —A dyrekcja nie może przecież wiedzieć, ile jest warttaki kawał gruntu daleko w terenie i nie zalesiony — pra wił z uśmiechem adwokat. —Słusznie! Przyjmijmy, że wszystkie drzewa zniknęły,reszta jest nic nie warta i oto siedzimy wszyscy na wrzoso wisku i piaskach!... A cały mój Fossegaard, jeżeli wolno zapytać? —Ta-ak, czy może pan zaciągnąć nań pierwszą i możliwądo przyjęcia hipotekę? — brzmiała odpowiedź tak dziw nie przeciągła, że Mads Foss wyczytał z niej cały bilans. Ręką z lekka drżącą sięgnął znów wykałaczką do kącika ust. —Zlecenie banku jest wyraźne i niezmienne. Mads Foss zmienił się na twarzy. Pod siwą, puszystą czupryną tkwiło brutalnie- wspaniałe, chociaż nieco nabrzmiałe i zastygłe w pysze oblicze. Zerwał się tak, że krzesło odleciało daleko w tył. —Widzisz pan, gnać Madsa Fossa po okolicy, żeby szukał ludzi, którzy za niego poręczą, tego nie wolno! Tego na wet bankowi nie wolno dopóki ma się do czynienia z czło wiekiem, który może poręczyć sam za siebie! A jeżeli idzie tu o wkłady nie wyższe niż czternaście czy piętnaście tysię cy talarów, to jak sądzę, rada znajdzie się tu, u mnie. Pierw sza hipoteka na Borgu? —Majątek Bastiana Borga... i pańskiej córki? —Moja córka to ja — odrzekł hardo Mads Foss. — My, z Fossegaardu, zwykliśmy tak na to patrzeć! Myśli radcy bankowego musiały najwidoczniej przezwyciężyć niemałe trudności, by zrozumieć wypowiedziane właśnie zdanie z zakresu prawa rodzinnego. Uspokoił się jednak całkowicie, gdy Mads Foss podjął rzeczowo: — A kiedy pojutrze będzie pan wracał i wstąpi do sądu, hipoteka będzie tam już podpisana. Mads Foss stał w oknie i odprowadzał wzrokiem adwokata. Parę razy przesunął ręką po włosach. Wyglądał, jakby go po trzech kieliszkach albo po tym, co się tu zdarzyło, paliły uszy. Poziom wódki w butelce spadł w ciągu wieczora do zera i kiedy Marianna i Hilda wróciły do domu, ojciec był już w łóżku. Nazajutrz w porze śniadania spacerował po bawialni, chodząc tam i z powrotem wciąż po tej samej desce. Był jakiś pośpiech w jego krokach, palcami bębnił po kamizelce. Zatrzymawszy się koło kredensu wychylił kielich wódki, po czym powędrował dalej. Parę razy otwierał drzwi do sąsiedniego pokoju. Tego ranka Marianna osobliwie długo przebywała na gó-15rze. Niecierpliwie wyjrzał przez okno. Na dziedzińcu stał Henryk w ubłoconych wysokich butach. Obracał i wykręcał bronę, z którą ludzie mieli wyjść w pole, i kazał zaprzęgać konia. —Henryku! — Mads Foss z irytacją zastukał w szybę,po czym rozwarł okno. — Henryku! Henryku! — okno trza snęło znowu. — Co ty tam robisz? —Ach, bo oni powariowali! Zaprzęgają młodego, żwawego kasztanka do brony! Powiedziałem, żeby wzięli konia z młyna, pociągowego, nie zważając na to, co Andreasen powie. — Aha, tak tak — zwrócił się do niego z lekkim szyderstwem. — Andreasen myśli o najważniejszym, wiesz, jak wciągnąć worki pod górę! —Chciałbym wiedzieć, ile też koni kosztowała już tagóra? Co, ojcze? Czy istnieje droższa góra od naszej? To istny morderca szkap! A przecież trzeba by tylko odrobinę zmienić i oszczędziłoby się tego wszystkiego! —Tylko odrobinę! Tylko odrobinę tutaj i tylko odrobinę tam... tylko odrobinę — fuknął stary. — Tylko stać po cholewy w błocie, niczym parobek, i naprawiać bronę, jakby to było teraz najpotrzebniejsze! Johnny robi inaczej, ale... jeden wysoko w powietrzu, a drugi na dole, w błocie! — zamruczał cicho do siebie, jakby z rozpaczą odprowa dzał ich obydwu wzrokiem. — Gdybym był młodym czło wiekiem, już ja bym coś lepszego wymyślił. —Ależ, ojcze, i tego nie brakło przecież — rzekł Henryk z powagą. Brzmiało to, jakby winił teraz ojca. — Pró bowałem przez te kilka lat lawirować, więc muszę się te raz postarać, aby się chociaż w drobnych pracach przydać... choć przy bronowaniu! — dorzucił gorzko. —W drobnych! W drobnych! Niech diabełposieka, potnie, pobronuje wszystko na drzazgi. Dzisiejsza młodzież jest zupełnie obłąkana! Czyżja tak kiedy latałem jak paro bek na pole czy do stajni, czyścićkonie? Ubrany jesteśjak robotnik. Jeżeli chcesz zbierać plony, to zaprzęgaj parędo dużego powozu i jedźdo Ellingsenów. A spiesz się, żeby cię dziewczyna w końcu nie wyśmiała. Nie wiem, ile czasu będziesz jeszcze marudził! Przyodziej się porządnie i jedź razem z Hildą! Doprawdy nie pamiętam, od jak dawna udaję u Ellingsenów twojego swata! Tak, Henryku — dodał poważnie, gdy syn odwróciwszy się odchodził, nie wdając się w dysputę — nie. ma innego sposobu, jeżeli chcesz osuszać bagna w Bjölstad. Z tobą na jednym końcu, a z Johnnym na drugim uciągniemy jakoś Fossegaard i mo głoby coś jeszcze z niego być. No, ha, ha — zaśmiał się po jednawczo — muszę przecież popędzać oba konie, jakie mam, chyba sam to rozumiesz! A zdajesz mi się diabel nie leniwy, kiedy idzie o przeskoczenie małżeńskiej prze szkody... Kche, hm — odchrząknął. Stanął przy szafie i kiedy Henryk się oddalił, nalał sobie wódki, drugi kie lich po wypitym z rana. —No, cóż planujesz sobie na dzisiaj, Marianno? —spytał nieco łagodniejszym tonem, gdy Marianna weszła. —Ja, planuję? — spojrzała nań pytająco, trochę zaskoczona. Na dnie stalowoszarych oczu coś się kryło. —Bo przecież dokądś musisz pojechać, nie da się inaczej — zażartował. — Przed południem w żadnym razie. Po południu chcia łyśmy z Hildą jechać do sędziostwa, po nowy wzór na sta niki. — No, tak, każdy musi myśleć o swoich sprawach, co? Było coś w jego tonie, co zwróciło jej uwagę. —Och, Kirsten! Przynieśże nareszcie tę kawę! — zwróciła się błagalnie w stronę kuchni. Wyglądała, jakby już od rana przebiegały ją dreszcze z zimna. —Wiesz, dałem Henrykowi przed chwilą porządny napęd! — ciągnął z nieco nienaturalnym ożywieniem. — Myślę sobie, że chyba pojedzie teraz szybko we własnej sprawie do Ellingsenów, zamiast zawsze tylko podwozić Hildę pod same drzwi. Sam już zrozumiał, że potrzebujemy teraz pie niędzy, jeżeli ma osuszać te bagna i doprowadzić Bjölstad do porządku! To będzie później jego gospodarstwo, a kiedy woda bagienna będzie spływać tutaj, dostaniemy pełne nawodnienie, i tak jedno pociągnie za sobą drugie. Dlatego, Marianno — prawił z poufnością — musicie go teraz zabrać ze sobą! —Och, myślę, że mógłby chyba sam już wiedzieć, czego chce! — wykrzyknęła Marianna — i czy ją kocha, czy nie! Stary zagwizdał. Wsparł się na parapecie okna. — Oj, tak, oczywiście! Oczywiście! Moglibyśmy już zajść znacznie dalej! Masz zupełną rację, Marianno. Chłopak od dawna mógłby być żonaty! Toć będzie miał złoto w ręku, jeżeli las w Bjölstad się ostanie i będzie podrastał! Nikt mnie już nie namówi na wyrąb! To tak, jakbym korzenie rodziny podcinał... a muszę przecież myśleć o własnych dzieciach! Marianna szybko podniosła wzrok ku niemu znad stanika, który właśnie pruła. — Bjölstad był przecież zawsze koroną wszystkich posia dłości, należących do Fossegaardu! Bardzo by to źle wyglą dało, gdybyśmy musieli go oddzielić od dworu! — tupiąc głośno Mads Foss jął chodzić znów tam i z powrotem. — Wystarczyłoby tylko dopuścić do wyrębu lasu. Ale jest tak, jak mówię: trzeba las mocno trzymać w garści, oszczędzać go, żeby kiedyś była z niego korzyść dla was wszystkich. Las to nasza kasa oszczędności! Na bladej, szczupłej twarzy Marianny rzęsy pozostały przekornie opuszczone, jakby wyczekiwała tego, co teraz nastąpi; pruła pilnie szwy. — Myślałem o tym, żeby jeszcze trochę drzew wyciąć i tym pokryć zastaw w banku. Ale, Marianno, to byłaby przecież głupota, czysta głupota! Bjölstad i Fossegaard sta nowią całość z dawien dawna, zaś hipoteka na Borgu... ro zumiesz, tylko drobna hipoteka... wystarczy, żeby cały wy rąb był zbyteczny, a Johnny mógłby w terminie rozwikłać swoje sprawy. Kosztowałoby cię to tylko jedno machnięcie piórem, córeczko, a zyskalibyśmy tym dla Fossegaardu dwa dzieścia, nie, trzydzieści tysięcy! Marianna pruła krótkimi, głośnymi pociągnięciami. Wiesz ojcze, że Bastian nigdy nie chciał za nikogo rę czyć. Nie prosił też nigdy nikogo, żeby poręczył za niego. Więc powinnam chyba działać w tym duchu. —Nie przypominam sobie, żeby ci dawniej tak znówbardzo zależało na tym, by działać wedle woli Bastiana — rzekł z drwiącym uśmiechem. Marianna wsunęła błyskawicznie nóż pod materiał. Zerwała się gwałtownie, jakby chcąc przerwać rozmowę i wyjść. —No tak, tak córeczko — łagodził — nie ma tu co wielerozprawiać: twoja wola decyduje. Mnie wszystko jedno, tak czy inaczej. Stary jestem i przez ten krótki czas, który mi pozostał, mogę się spokojnie męczyć tu dalej. Chciałbym tylko jeszcze zobaczyć Fossegaard pięknym i okazałym, a Johnny jest tym człowiekiem, który by mógł to zdziałać. Ale niech już tak zostanie! — dodał, odwracając się. — Jak chcesz. Przecież wszystko i tak dzieje się ze względu na dzieci. —Zdaje mi się, że byłoby dobrze zrobić pewne wyjątki — rzuciła Marianna ze spokojną powściągliwością. — Bastian nie miał dobrego mniemania o Bjölstad, tak jest wy niszczone i wyzyskane... — Nauczono cię u Bastiana Borga dobrego mniemania o domu rodzinnym! Tak, tak, pewnie masz słuszność, nie wszystko jest tak, jak być powinno! — odparł z urazą. — Ale, Marianno, nasz dwór a Borg to nie całkiem to samo. Tam nikt nie musiał się niczym dzielić, ale tu... biedne dzie ci! Kiedy się ma siedmioro do wyżywienia i wyekwipowa nia, może się zdarzyć, że ziemie nie są zupełnie wolne od za dłużenia! — Mówił tonem pełnym wyrzutu i rozgoryczenia. — Gdyby się jeszcze miało młode ręce! Gdy się człowiek sta rzeje, nie może już udźwignąć tyle, musisz to przecież zrozumieć. Matki już nie ma, a ja się tu kręcę sam jeden i wszystko się na mnie wali. Wargi mu drżały. Długo siedział przygarbiony na krześle, założywszy ręce, i wpatrywał się w ziemię. W ciszy słychać było jedynie jednostajny szelest prucia. — Tak, tak, Madsie Foss! — zamruczał. — Więc docze kałeś tego, że Bjölstad odjedzie od Fossegaardu... Kiedy na dejdzie ta hańba, że zlicytują posiadłość, to już staremu niewiele czasu pozostanie... Podniósł się powoli, zrezygnowany. — Ta-ak, adwokat groził tym wczoraj! Marianna rozerwała ostatni kawałek szwu. Ułożyła części stanika, sztuka po sztuce, na stoliku do szycia. — Jeżeli uważasz, że to konieczne, ojcze to ja podpiszę — oznajmiła krótko. IX Ferdynand Wiese słusznie przypuszczał, że tego dnia Mads Foss będzie w sądzie rozjemczym. Był to pierwszy wtorek miesiąca, Foss zaś był ławnikiem. Był to urząd publiczny w jego rodzinnej wsi, odziedziczony po ojcu i sprawiający, że ludzie z tych okolic tytułowali go „panem komisarzem". Zresztą rachuby o mało nie zawiodły Wiesego. Tego właśnie dnia Marianna próbowała przekonać ojca by wysłał kartkę z usprawiedliwieniem. Dowodziła mu, jak nierozważnie jest narażać się na zetknięcie z zimną i mokrą mgłą jesienną, gdy jest się zaziębionym i ma chrypkę. Mads Foss przeżywał obecnie zły okres. Chodził milczący, zamknięty w sobie, wpadał w gniew, nawet gdy kto odważył się go zagadnąć. Nadzór nad młynem miał przejąć Henryk. Nawet zwykłe karciane odwiedziny zdawały się przeszkadzać mu, i dopiero w ciągu wieczoru wracał mu — nieco wymuszony — właściwy nastrój. — Nie jechać do sądu? Nie! Nikt nie będzie mógł powiedzieć, iż Foss zaniedbuje swe obowiązki w domu albo w urzędzie! — wymruczał to chrypliwie i sennie, sięgając na oślep po cugle, które podawał mu do powozu stajenny. Gdy Wiese przed południem zajechał na dziedziniec, chcąc mówić z Madsem Fossem, wydał się pannie Holst jakoś dziwnie roztargniony. Prawie nie słuchał, kiedy mu powiedziała, że Fossa nie ma w domu. Wpatrywał się w nią, stojącą u góry schodów, oszołomiony, jakby wicher dął mu w twarz. Wypytywał, czy córki pojechały z nim razem do sądu. Mierzył przy tym wzrokiem i ją, i drzwi za nią, jak ktoś, kto byłby w stanie sam utorować sobie drogę, niech więc nie myśli, że można mu cokolwiek narzucić! Cóż, mogła się przecież domyślić, kogo właściwie szukał Wiese. Nie próbował zresztą nawet udawać zdziwienia, gdy — bezpośrednio po tym, jak usłyszała, że Hilda wchodzi do sieni — oznajmiała mu, iż Henryk jest we młynie, a Marianna odbywa swoją poranną przechadzkę. Pognał od razu na przełaj łąką, w kierunku, który mu wskazała. Po chwili ujrzała, jak zniknął na drodze prowadzącej w dół, wzdłuż rzeki i koło domu rządcy młyna. To byłby mąż dla Marianny — pomyślała panna Holst. — Taki żwawy i elegancki, i ładny. I na pewno też zakochany, skoro oczy jego tak wypatrują Marianny, szukają jej! Wiese spostrzegł Mariannę spacerującą w kapeluszu po spadzistej drodze, prowadzącej ku młynowi, i pospieszył wzdłuż ogrodzonych placów, brzegiem rzeki. Futro nie ukrywało jej figury, która — podobna do Johnny'ego — poruszała się lekko i swobodnie, Marianna zaś spoglądała na ziemię znad mufki. Był to jeden z jej uroków, jakie zapamiętał: owa nad podziw rosła, sprężysta postać. Nikt nie umiałby tak kroczyć! A linia karku i ramion, nadająca jej tak wyniosłą postawę! Kiedy się do niej zbliżał, waliło mu serce, w uszach szumiało jak przed zemdleniem. Myślał, że spojrzy, podniesie oczy, ale uczyniła to dopiero, gdy był już całkiem blisko. — Marianno! Odgadła, że to on, kiedy tylko usłyszała kroki. — Marianno! — wykrzyknął mimo woli na widok jej wy chudłej twarzy — czy chcesz się na śmierć zamęczyć tą ża łobą? Dostrzegł zmianę w niej tylko przez mgnienie, już w następnej chwili widział tylko stalowoszare oczy pod gęstą, ciemną brwią, patrzące na niego z boleśnie zrezygnowanym wyrazem. —Rzućmy te wszystkie fantazje, Ferdynandzie, wtedybędzie mniej bólu. Weź sobie ładną, dzielną żonę, przy której będziesz miał czyste sumienie. Mówię to dlatego, że cię lubię i że chcę, abyś znalazł spokój w swoim życiu — rzekła i odwróciła się, by iść dalej. —Marianno! chyba się ostatni raz widzimy, jeżeli teraznie wyjaśnimy wszystkiego i nie poweźmiemy postanowie nia. Dlatego nie kończ tego spotkania, dopóki sobie wszyst kiego nie powiemy! Masz skrupuły, nieprzezwyciężone jak sądzisz, z powodu tego, który był twoim mężem i uczynił cię bogatą. Za inne dobra nie masz mu co dziękować! Chyba może za to, że zmusił cię do przyjęcia go, tym sposobem, że gnębił twojego ojca? No, więc! Dość tylko odrzucić wszystkie te pieniądze, jakie ci dał, i dwór także, i wszystko, cokolwiek ci podarował! Także ten pierścionek, który nosisz niby ogniwo łańcucha, którym chciałby cię skuć, mimo że go już nie ma! Wyrzuć go! wyrzuć wszystko! Oddaj ojcu, braciom, siostrom, odrzuć wszystkie drobiazgi, każdą drobnostkę, jaką mu zawdzięczasz, wszystko, co ci go przypomina. Precz z nimi! Odejdź z twojej posiadłości! i od wspomnień! A potem... chodź do mnie! — Tu rozpostarł ramiona. — Ja ciebie wezmę, i będę cię ubierał, całował, i za wszystko to darzył cię miłością, Marianno! Pokręciła tylko głową, patrząc nań dziwnie, wilgotno lśniącymi oczyma: wiedziała aż za dobrze, że mimo wszystko droga nie będzie otwarta. —Tak! — rzucił ponuro. — Dawniej nie miałaś tylu zastrzeżeń, Marianno. —Nie mów o tym, Ferdynandzie — odparła, patrzącw ziemię. — A po chwili ciągnęła: Droga jest przed nami ze wszystkich stron zamknięta. Cóż by to było, gdyby... gdy by on żył? —Co by było? Co by było? Czy mamy jeszcze za to odpowiadać, co by wówczas było? To już naprawdę zbyt dale ko idący skrupuły, Marianno! Że pociągnąłem cię na kola na... więc czy doprawdy sam siebie tym pocałunkiem uśmierciłem? —Kto inny został naprawdę uśmiercony tym pocałunkiem — szepnęła ledwo dosłyszalnie. — Nie zapominaj o tym! —Och, któż mógłby przypuszczać, że on to zobaczy! A poza tym, czy rzeczywiście jako rozsądny człowiek chcesz brać całą odpowiedzialność na siebie? —To nie tylko to, ale w ogóle wszystko, co ci mówiłam,zanim wtedy drzwi zaskrzypiały. On zrozumiał, jak nieod wracalnie zabrałeś mu całą moją istotę! Wiem, co mu zada ło śmierć: to, że wyznałam, że kocham ciebie, a jego nienawidzę. Więc zrobił to, co mógł zrobić w swojej starczej bezradności: położył między nami swoje zwłoki, żebyśmy nigdy nie mogli należeć do siebie! Milcząc szli wzdłuż płotu, którego koniec zniżał się ku przesiece, prowadzącej prosto na most młyna, niczym cięcie w tamie na rzece. Wiese był bardzo blady. Po raz pierwszy pojął, że idzie tu o coś więcej, aniżeli cień i przestrach. Szumiało. Powietrze pełne było szumu, gdy zbliżyli się do młyna. Kiedy zza tamy wyłonił się dach młyna, Marianna stanęła. — Każde z nas musi pójść własną drogą, jak potrafi — rzekła. Ujrzał, jak boleśnie żegnają go poważne, stalowoszare oczy. Podała mu rękę i szybko poszła w stronę młyna. W domu oczekiwano Madsa Fossa późną nocą, ale zdarzało się, że zostawał na noc w mieście, jeżeli posiedzenia sądu i tingu zbiegały się o jednym czasie. Nie przyjechał i nazajutrz, co wprawiło rodzinę w pewien niepokój, do którego nikt nie chciał się przed drugim przyznać. Wrócił do domu dopiero o brzasku następnego dnia, przy czym trzaskał drzwiami i słaniał się. Nie rozbierając się podszedł ze świecą do kredensu, wziął pod pachę pełną w trzech czwartych butelkę koniaku i drugą — nie napoczętą — rumu, i ruszył z tym do swojej sypialni, gdzie zamknął drzwi za sobą. Podczas tingu prowadził hulaszcze życie, rzemiennym dyszlem jeździł na karty, kończąc partię u Robartha huczną pijatyką, która trwała przez cały wieczór i noc, przy czym gra stała się wreszcie niebezpiecznie wysoka. W swoim pokoju opadł ciężko na krzesło, aż zadudniło i butelki potoczyły się na bok. — Cuchnie! Cuchnie! powiedział, wysuwając z wolna głowę ku przodowi i znów ją cofając. — Johnny zastawia składy i towary na przystani za dwa tysiące u Henschena! Czyż to nie zgnilizna... Stęknął i parę razy schylił się daremnie po najbliżej leżącą butelkę. Wiadomość o tym dokumencie, którą zakomunkowano mu na tingu, burzyła się w nim i fermentowała przez cały czas. Wychylał przez nią jedną wódkę po drugiej, zalewał ją jednym grogiem po drugim i w hazardowej grze na tingu i u Robartha wysoko podbijał stawki. Owe obciążone składy na przystani... oto co widział przez cały czas skroś kartoniki swych kart! A teraz, ilekroć o tym pomyślał, czuł od morza zupełnie zgniły powiew. A właśnie myślenia chciałby uniknąć. Schylił się znowu po butelkę i spadł na podłogę. Deski jej były w pierwszej chwili prawie jak łoże — miękkie jak puch i tak przyjemnie ciepłe, że można było o wszystkim zapomnieć. Ale wtem puch jął znów cuchnąć... zgnilizną! Były dwa czy trzy rodzaje zgniłych woni. Oparł się na ręku, powoli "wstał, podniósł butelki i usiadł na łóżku. Jedną butelkę położył za sobą, drugą, na poły pełną, z koniakiem, przyłożył do ust. — Ty mi pomożesz, ty! Ani śladu zgnilizny więcej! Henschen żąda gwarancji, nawet kiedy pożycza tylko dwadzieścia talarów. A więc syn... aach! — znów się napił. — A więc syn zrobił, co mógł. Czego się nie robi, kiedy człowiek jest w tarapa... Znieruchomiał z butelką w ręku, zapatrzony w podłogę. Potem skrzywił się, jakby ujrzał coś nieprzyjemnego, i znów podniósł butelkę do ust. Z nagła zerwał się i zbadał zasuwę we drzwiach, czy jest tam jeszcze, po czym postał przez chwilę cicho, nasłuchując, przyłożywszy ucho do drzwi: czy też się kto nie zakradł potajemnie schodami i nie stoi teraz pode drzwiami w sieni... — Nikogo! — mruknął, wracając na łóżko. — Zdawało mi się. Znam to, kiedy uszy, nos i oczy zaczynają działać każde na własną rękę... nie powinienem więcej pić! Nie! nie powinienem więcej pić! jeszcze tylko łyczek koniaku! Długo szperał po kieszeniach, szukając korkociągu. — Muszę go mieć, jeżeli nie chcę zdechnąć od tego smrodu! — wykrztusił i podniósł gwałtownie butelkę rumu, jak gdyby chciał ją rozwalić, ale ustawił ją pod łóżkiem powoli i ostrożnie, by móc jej dosięgnąć w pozycji leżącej. Nazajutrz Marianna i Hilda zakradały się raz po raz ku drzwiom i nasłuchiwały, pełne trwogi. Słyszały tylko od czasu do czasu ciężkie, jękliwe pomruki, przerywane okrzykiem lub strzępem monologu. Tonęły w niepewności, jakby odrętwiałe wewnętrznie Czy mają pozwolić mu się wyspać, nie przeszkadzając? Tak radził Henryk. Przejął się ogromnie, gdy Hilda wyznała mu, czego jeszcze nie wiedział: do jakiego stopnia doszło nieumiarkowanie przed dwoma laty, zimą. Niepokój ów potęgowało to, że ojciec pootwierał okna, tak że wciskał się zimny, mglisty jesienny wiatr, szarpiący haki okienne. Był już późny wieczór, lecz nie nastąpiła żadna zmiana. Wciąż te same przykre dźwięki za drzwiami, przeciągły jęk, niezrozumiały bełkot i głuche, zdławione porykiwanie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że trzeba czuwać przez noc. Henryk usadowił się na kanapie w bawialni na dole, inni zaś snuli się tam i sam na parterze. Minęła północ. Henryk siedział przy małej, niskiej lampie biurowej z zielonym kloszem, przygnębiony i zatopiony w niewesołych rozmyślaniach. Kiedy poznał obecnie całą smutną prawdę o swoim ojcu, wszędzie w starym domu rozlegały się zmurszałe, zwiastujące ruinę potrzaskiwania. Nie mógł jedynie pojąć, jakie zaślepienie, jaka fossegaardzka ślepota sprawiła, że od razu tego wszystkiego nie dostrzegł. Nie był to zgiełk i wir życia... jego ojciec się rozpił! Teraz, oczywiście, sprawa wygląda inaczej! Teraz musi samodzielnie myśleć, patrzeć i działać — jest bowiem tym, czym jest: mężczyzną i człowiekiem, nie zaś tylko takim paniczem, co to marnuje czas w pałacu jak jakaś baba, zanim go zdołają pomyślnie ożenić! Gotów był zatem zrobić początek po męsku. Zacząć od ojca! Wiedział, że ten nadejdzie, po nowe zapasy z kredensu. Siedział spokojny, zdecydowany. Nigdy by nie przypuszczał, że w domu, za boazeriami ściennymi i pod podłogą harcuje tyle myszy! Nie przypominał sobie co prawda również wieczoru w takim osamotnieniu, żeby aż można było dosłyszeć myszy. Wtem zastukały po schodach powolne, ciężkie kroki. Zaskrzypiały otwierające się drzwi sąsiedniej izby. Stary mrucząc cicho wsunął się do niej i otworzył drzwi do pokoju Henryka. Wyglądał niechlujnie, był zarośnięty. Oczy, nastroszona siwa czupryna i krzaczaste czarne brwi nadawały mu zdziczały wyraz. — Co? jeszcze tu siedzisz i nie śpisz? Co to ma znaczyć? Potrzeba mi światła, czy możesz zapalić? Świecznik stoi w kantorze. Szybko skierował się ku kredensowi. Henryk przeszkodził mu jednak, zatrzymując go uprzejmie, lecz stanowczo. —Nie możesz teraz więcej pić, ojcze! Wiesz, że to ci źle robi, zwłaszcza, kiedy jesteś taki chory. Musisz pić napar z bzu i podobne rzeczy, i położyć się do łóżka, i wziąć na poty! Marianna i Hilda są całkiem przerażone, jak ty się zachowujesz przy swym zaziębieniu, a jeszcze do tego pi jesz alkohol! —Ach, nonsens, synu — brzmiała dobroduszna odpowiedź. — Tylko kieliszek wódki, potrzeba mi tego! Już ja sam wiem, co mi dobrze robi. Przynieś mi świecznik! —To ci szkodzi, ojcze. Mads Foss spojrzał na syna. Czy on śmie rzeczywiście... czy ma zuchwałość, by...? Wyglądał okropnie, jak zabijaka; wziął się jednak w garść i rzekł: — No, no, chłopcze, skoro się obawiasz... z powodu tych butelek, to po prostu zamkniemy szafkę na klucz. Masz tu klucz, chłopcze, i przynieś lichtarz... i może mógłbyś zbudzić kogoś, i poprosić, żeby mi zaparzyli rumianku... tak... no, idź! To przezwyciężenie się i łagodny głos ojca wzruszyły i wręcz rozczuliły Henryka, który posłusznie wyszedł. Hilda próbowała już wydostać ów klucz. Ale stary znał inne drogi: odsunął teraz deskę górnej części kredensu, po czym spiesznie ruszył na górę z butelką w każdej kieszeni Wróciwszy szczęśliwie do swej sypialni śmiał się, aż się gdacząco zanosił. Odstawił obie butelki ostrożnie, po czym dostał nagle ataku wściekłości na swego syna Henryka, i przewróciwszy krzesło uderzył nim o piec, aż odłamała się noga. ...tak się rozzuchwalił... jak on śmiał coś podobnego...! Gradem posypały się groźby, przekleństwa, złorzeczenia. ...wyrzucić go trzeba!... Potem przez dłuższy czas panowała cisza. I kiedy zapukano i wniesiono rumianek, odpowiedzią było tylko wściekłe, groźne warczenie. Następnego popołudnia siedział na swoim łóżku, na wpół ubrany i obrośnięty. Na jego twarzy widniało kilka czerwonych pręg, pochodzących z ostatniego ataku. Henryk musiał go trzymać, a teraz czuwał za drzwiami sąsiedniego pokoju, aby go nie drażnić. Posłano po madame Torbjörnsen, a gdy weszła, twarz jego rozjaśnił półobłąkany uśmiech i Foss zapytał z przejęciem: — Chłopczyk czy dziewczynka? Madame Torbjörnsen, przecież pani potrafi zawsze tylko dziewczynki sprowadzać, hi, hi! W następnej chwili twarz jego przybrała wyraz zatroskania: —Oby tylko matka dobrze to zniosła! Jak pani myśli, czy ona to dobrze zniesie? — pytał trwożnym szeptem. —Jak ona krzyczy! — dodał ze śmiechem — ta malutka,tam w pokoju! — wydawał gdaczące dźwięki. — Nie, nie, nie będę tam wchodził — zapewniał potrząsając głową. — Ale cóż to za bydlę bije w dzwon na dole przy spichlerzu? — pytał powoli i groźnie. — Teraz, kiedy idzie o życie i śmierć? —Ach, wydaje mi się, że pan dzisiaj nie dosłyszy, paniekomisarzu! — włączyła się pani Torbjörnsen w tok jego myśli. — Przecież to tylko zegar tam bije, w pokoju! —Aha, tak, tak! Zabawne, jakie się czasem dźwięki słyszy... — położył się na powrót, a pani Torbjörnsen zrobiła mu zimny okład na skronie. —Hu-ha-hu! — zaszczękał zębami, marznąc. — Terazzaczynają znów w kuchni siekanie tasakiem, aż dom się trzęsie! Czy nie mogą już przestać? Twierdził też, że położono mu na plecy całą kiszkę z lodem. Madame Torbjörnsen przez szparę we drzwiach przygotowała Henryka na nowy atak. — Przestać tam! Przestać, mówię! — Och — gderała madame, z wielkim trudem zmienia jąc kompres — rzeczywiście, warto by tu i ówdzie zaprze stać czegoś innego, wtedy szacowne osoby nie leżałyby w takim haniebnym stanie, że nawet lekarzowi nie mogą się pokazać! W takich przypadkach zwykła swobodnie dawać upust irytacji. — Wtedy i mali ludzie nie upijaliby się tak nieprzytom nie, że przechlaliby nawet żonę i dzieci, gdyby się dało zamienić je w wódkę... przykład idzie z góry! Leżąc tak, szczękał nieustannie zębami, wreszcie zaczął dygotać całym ciałem. —Już mi braknie zębów na tyle szczękania — lamento wał. — Jestem starym człowiekiem — mówił płacząc. —Aau-u-au! Słyszycie? słyszycie? Nie chcę tej siekaniny, po wiadam! Tylko mi much natrzęsą ze ścian i z sufitu... cały czernieję od nich. Otwierać okna! Jazda, otwierać! — ryk nął. —Nie, niech pan leży, panie komisarzu — rzekła ma dame, rezolutnie układając go z powrotem.— Zaraz jeprzepędzimy, zobaczy pan! Jazda, precz, precz! — mówiła, machając rękami. — Teraz niech mi kto powie, że ta prze klęta wóda nie jest ohydna — mruczała do siebie. —Coraz więcej much! — upierał się Mads Foss. —Tylko dopóki je wyganiam! Zaraz znowu zmienimyokład... widać, jaka nadeszła kara... —O, tak, matko Torbjörnsen — potakiwał płaczliwie,gdy lód chłodził mu skronie. — Ach, tak, tak — ciągnęła — kiedy się pada na nos! Próbował się uśmiechnąć. — To miały być muchy? Przecież to atrament! Sam już teraz widzę, Marianno! — wykrztusił, kiedy córka ostroż nie uchyliła drzwi. — Fossegaard jest zadłużony, wiesz, aż po same składy na dole — zakończył szeptem. Przez chwilę zachowywał się spokojnie i z wzrastającą niechęcią wciągał nosem powietrze, węsząc. — Fuj, uh-puuh! Pięć, sześć różnych rodzajów smrodu! powoli wyliczał na palcach, pociągając nosem, jakby ba dał powietrze. — P-huu, nie chcę twojej wody kolońskiej, Marianno!... Popatrz, zaraz się zacznie, teraz się zabawimy... ale zejdź wpierw do matki, Marianno, powiedz jej, że teraz nie czas na wymówki. Taki jestem chory że mógłbym zde chnąć! Niech z tym poczeka do jutra... Słuchaj, Marianno —ciągnął ją za suknię — zejdź do niej i postaraj się jąprzekonać... powiedz jej, że już nie będę pił... Wiesz... będę już myślał wyłącznie o pomyślności wszystkich dzieci... No, patrz, no, popatrzcie tylko... hola! Te głupie dziewczyny idą teraz gęsiego pod górę spacerkiem, jakbym już... Czy nie robiłem dla was wszystkiego, jak się należy? Madame Torbjörnsen oględnie wyprowadziła Mariannę za drzwi. — Proszę się nie denerwować, pani Borg, to co on mówi, nie ma żadnego znaczenia! Po południu miał jeden atak po drugim i Henryk oraz madame Torbjörnsen z trudem utrzymywali go w łóżku. Dla silnego, barczystego syna, który go pilnował, były to ciężkie chwile. Musiał wysłuchiwać wszystkich tych aż nazbyt przejrzystych zwierzeń i wynurzeń, raniących jego synowskie uczucia. Z rozgoryczeniem kojarzył powiązania, dziwiąc się już tylko, jak mógł być tak ufnie zaślepiony.. przeczuwał może za wiele, może zbyt mało. —Teraz już mu tak mocno uderza do głowy — mówiłapod wieczór madame Torbjörnsen. Ktoś przysłał po nią, była potrzebna w swym rzeczywistym fachu i musiała je chać. — Ale doktora należy jednak wezwać! Bo pan komi sarz zaczął się teraz skarżyć na kłucie w piersiach i w ple cach. Pewnie się zaziębił w tej jesiennej mgle! —Bo płuca... u tak starego człowieka... a przy tym, jeżeli się nie zachowuje ostrożności, pani Borg... — pouczała Mariannę i Hildę, które przestraszone i przygnębione sie działy w bawialni na dole.— Najlepiej będzie, jeżeli doktór przyjedzie jutro rano! Ja wrócę, tak! Kiedy jednak powóz stoi na dworze, czekając na akuszerkę, pani Marianno, wte dy człowiekowi robi się jakoś gorąco, tak że trudno nawet przełknąć kawę i jedzenie! — mówiła, żując przy tym swy mi silnymi szczękami, podczas gdy jej drobna, kształtna ręka zapinała futrzaną kurtkę. — To daleko, aż tam w do le, pod Skipperviken, i trzeba przecież mieć jeszcze siłę, kiedy się tam przyjedzie. Miała szerokie ramiona i kark istnego była. Jej mądra, mocna twarz o tępym nosie i dwu brodawkach w kąciku ust, jej niewielkie, wymowne oczy i cienkie pasma siwych włosów znamionowały dostatek sił cielesnych. —Biedna dziewczyna w Skipperviken! Ostrzegałam ją,by nie szła na takie gospodarstwo, gdzie to się tylko pije i żyje rozpustnie! Ale może mi pani wierzyć, pani Borg — ciągnęła — że taka jak ja kobieta musi się tyle napatrzeć i przeżyć... wszystkie te biedne dzieciaki, które w swojej bezradności wyciągają do człowieka główkę i ramionka, i nie mają nawet trzeźwego ojca, i nikt im nie dopomoże — gorączkowała się — ani opieka społeczna, ani kuratorzy i tak dalej...! — klasnęła głośno w dłonie. —Ale... — podjęła, narzucając płaszcz nieprzemakalnyi dopijając ostatni łyk kawy — tym, którzy siedzą ze swo ją mądrością w opiece społecznej, powtarzałam już tyle ra zy: że mogą zrobić coś dobrego, jeżeli nakarmią takie bied ne maleństwa, każą je wychować, nauczą czegoś pożytecz nego, i będą trzymać je z dala od szatańskiego pokarmu zawartego w butelce alkoholu! Weźcie się do nich, dopóki są małe — mówiłam — przecież im nie możecie głowy uciąć, a chyba kraj będzie i tek musiał je żywić, kiedy się znowu staną ciężarem dla funduszu społecznego albo znajdą się w domu poprawczym! — Tu odwróciła się z zadowoleniem, wsparłszy pod peleryną rękę o biodro. — Powiem coś pani, pani Marianno! Akuszerka nie jest specjalnie poważana! I nic z tego wszystkiego nie będzie, zanim nie wyjdzie taka ustawa, że mąż akuszerki ma zasiadać w opiece społecznej, bo on ma potrzebne doświadczenie! Skinęła głową na pożegnanie i jej szeroka, macierzyńska postać szybko zniknęła za drzwiami. — Torbjörnsen w opiece społecznej — roześmiała się Kirsten, wynosząc tacę z pokoju. — Z pewnością pytałby się zawsze najpierw w domu, co ma mówić! Doktór uznał stan chorego za groźny i spiesznie wysłano wiadomość do Johnny'ego i córek. Liczne listy i zapytania, które posypały się wskutek niepokojącej pogłoski, nadeszły za późno: Mads Foss umarł pod wieczór na zawał płuc. Johnny, wzburzony, blady i wstrząśnięty kręcił się wciąż przy łóżku ojca. Próbował zwierzać się Henrykowi, że będzie chyba miał wiele do przemyślenia, gdyż po zgonie ojca w interesach jego mogą zajść ogromne trudności. Wszystko to jednak zaćmiła w nim najwidoczniej trwoga o życie ojca. I gdy potem stało się to, czego się obawiano, Johnny zupełnie się załamał. Jako ulubieniec ojca był najbardziej z wszystkich dzieci do niego przywiązany. — Na Fossegaardzie wszystko musi iść dawnym trybem — mówił płacząc jeszcze, z zaczerwienionymi oczyma. — Ty wiesz, Marianno, cośmy przedtem omawiali, więc teraz musisz mi pomóc, jak tylko potrafisz... w przeciwnym razie... Nekrologi, jakie dał Johnny do gazet, czarno obrzeżone zawiadomienia na najpiękniejszym welinie, przygotowania do pogrzebu — wszystko to utrzymane było w stylu, odpowiającym jego osobistemu pojmowaniu doniosłości śmierci. W dniu pogrzebu okazało się, że pogląd jego znalazł pełne echo w ogólnym nastroju. Wydarzenie to przemówiło dobitnie do wszystkich uczuć, do lokalnego patriotyzmu. Mads Foss z Fossegaardu! Nazwisko to wpajano wszystkim od zarania ich dzieciństwa. Jeżeli w tych okolicach podnoszono na kogoś ze czcią wejrzenie — to właśnie na niego. A kiedy podczas jakiegoś szczególnie udanego przyjęcia ktoś chciał wznieść toast, któremu by wszyscy chętnie zawtórowali, wznosił go za Madsa Fossa, który pogodnie i dostojnie siedział wśród zebranych i odpowiadał tylko zwięzłą, dowcipną uwagą. A gdy się chciało podkreślić, że w okolicy od pradawna istnieje jakiś zwyczaj i obyczaj — tedy dość było wspomnieć, że pochodzi on z tradycji Fossegaardu. I tego jesiennego, łagodnego dnia, w którym Mads Foss w obecności licznego orszaku żałobników miał być oddany ziemi, wszystko to snuło się smętnie niczym puch w śnieżnym powietrzu. Szeregi powozów i karet ciągnęły się od schodów aż w dół alei wjazdowej. Tymczasem we wszystkich pokojach parteru podawano żałobną zakąskę, zanim wielka trumna, spowita w kwiaty i stojąca na piętrze w wybitym kirem salonie, wyruszy ku cmentarzowi. W sieni, na stołach i ławach piętrzyły się obok siebie stosy czarnych cylindrów z najrozmaitszych roczników i mód. Szerokie i małe ronda, stare, zatłuszczone, poczciwe beczułki z prowincji, z dolin górskich i z wybrzeża, które służyły niemal już całym pokoleniom przy wszelkich uroczystych okazjach. Tuż obok nich, rodem z miasta, szerokie, francuskie i angielskie, z małym denkiem, i znów dalej... ciężkie, powytłaczane, istne wiadra przeciwpożarowe, lub stare zużyte rury od pieca, co zapomniane, wypchane watą i innymi rzeczami stały sobie gdzieś na strychu, i dopiero na tę okazję zostały wyszczotkowane i naprędce opatrzone w mieście nową wstążką. Gdyby mogły wymieniać wspomnienia, opowiadać o swych szramach, guzach i katastrofach — byłby z tego nie lada kawał miejscowych dziejów: chrzciny, pogrzeby, wesela i tym podobne. Ale pośród nich brakło teraz jednego, co zawsze górował nad innymi na czele każdego orszaku, i zwykł dawać hasło, gdy w uroczystym momencie zdejmowane były z głów: był to wielki kapelusz Madsa Fossa. X Minęła zima i długa wiosna. Przejęcie dóbr ojcowskich zapewniło sprawom Johnny'ego jakąś szerszą bazę. Część swego kapitału spożytkował, jak się wyraził, całkowicie na doprowadzenie Fossegaardu do porządku. Trzeba zacząć od domów, bo bagna Bjölstadu są na razie za drogie! I kiedy śnieg leżał jeszcze, zwieziono na dziedziniec znaczny transport drewnianego budulca. Zarazem Johnny zaciągnął nową hipotekę na Fossegaard i na Borg. Dzień w początkach lata, kiedy wreszcie miano zdjąć dach z głównego budynku, stał się dla Johnny'ego świętem. Inni ludzie obchodzą uroczyście zatknięcie wiechy na ukończonym dachu, on natomiast zafundował sobie tę przyjemność w dniu, gdy dach miano zdejmować! Przybył specjalnie z tego powodu. „Można by mieć z tego powodu nieczyste sumienie", zauważył i wypluł niedopałek cygara na belkę, przyglądając się pracy. Był bardzo zadowolony z siebie, że nigdy nie dokuczał ojcu tym dachem; doprawdy, rad był z tego! Gdyż każda epoka wymaga własnej szaty zewnętrznej siedziby. Ten dach znajdował się przecież na domu od czasów, gdy domy mieszkalne budowano jeszcze w stylu stodół. Ba, nasz stary! Nie był nowoczesny. Podobał mu się rzeczywiście taki dach! — wspominał wzruszony. Henryk uważał jednak, że należało zacząć wręcz od przeciwnego końca, mianowicie od bagien Bjölstadu, a dopiero potem upiększać dom. Przejął zarząd posiadłości za nader wysoką pensję, jaką zaproponował mu Johnny. Żądać schedy matczynej, aby rozpocząć coś na własną rękę, wydawało mu się w obecnym stanie przejściowym tak niewłaściwe, że pozostawił na zaciągniętej przez Johnny'ego hipotece nawet pierwszeństwo swego udziału w Fossegaardzie. Johnny miałby wielką ochotę pozostać na Fossegaardzie, by brać udział w malowaniu i urządzaniu domu i nadzorowaniu robót budowlanych, ale teraz, gdy ruch parowców był najbardziej ożywiony, nie mógł sobie pozwolić na to, by pół dnia być poza domem. Stale moc podróżujących handlowców! Trzeba uważać, by w porę pozawierać interesy! Po kawie z małym koniakiem spojrzał spiesznie na zegarek. — Pięć, sześć — obliczał. — Nie mogę w żadnym wypadku opuścić dzisiaj mego spotkania w klubie! Ach, Marianno, kiedy przyjadą Grünerowie, uważaj trochę, aby staremu nad głową nie stukano i nie hałasowano zanadto! ... i przypomnij Antonii — dodał, wkładając wytworną wiosenną zarzutkę, by wsiąść do powozu — aby mi przysłano do kantoru ten świstek, jak tylko będzie miała podpis! Wiesz przecież, że staruszek bywa od czasu do czasu uparty! Oddał Grünerom parter jednego skrzydła domu na letnią siedzibę. Antonia przyjechała naturalnie o dzień wcześniej, by przygotować pokoje i sprawdzić, czy wszytko jest jak należy przed wprowadzeniem się. Istotnie, dobrze zrobiła przyjeżdżając, gdyż wiele było trzeba pozmieniać. Zniesiono ze strychu stary fotel obity suknem, a kanapy zamieniono na inne, z sali południowej, bez drzewa i bez sprężyn. „Bo Grüner absolutnie nie znosi najlżejszego przeciągu, natomiast jak najwięcej pootwieranych okien, bo powietrze ma go wyleczyć". Jakby wicher wtargnął do domu — mówił Henryk. Drzwi otwierały się niemal same od prądu powietrza, jaki szedł od niej. A kiedy przybyła powtórnie, już z Grünerem, wszystkimi dziećmi, dwiema służącymi i całym bagażem — w dwu powozach i z wielką furą pakunków — wiele było zamętu i wszystko musiało iść jak z płatka. Ale też minęło nagle, niczym przelotna burza: mniej więcej po godzinie Grüner dreptał w swych patentowanych angielskich pantoflach wśród żywopłotów, najmłodsze dziecko spało w wózku, wożone po ścieżkach ogrodu. Wyglądało to tak, jakby gościli tu już od dwóch tygodni. Mina Biermann przyjechała z młyna z wizytą powitalną do przybyłych. Musiała z miejsca obejść wszystko i podziwiać, jak wybitnie celowo Antonia kazała urządzić wszystko dla staruszka i dzieci. Biermann przyjedzie także i zatroszczy się o Grünera, by się nie nudził tego lata, zapewniała. —Ale czyś zauważyła, Mino, jak Marianna wychudła! —spytała Antonia, kiedy chodziły rozglądając się po poko jach. — Nie do twarzy jej z tą chudością, twarz jej robi się tak długa i wąska, mam wrażenie, że Marianna ginie! —Marianna? — o niej Mina nie pomyślała wcale. —Bo przecież nie może przez całe życie krążyć tu jako zrozpaczona wdowa po Bastianie! — ciągnęła Antonia. —Nie rozumiemy jej, ani ja, ani Biermann! Przychodzątu jeden po drugim, i doktór, i nawet Robarth, „odwiedzić Henryka", jak powiadają. Pewna jestem, że mogłaby mieć każdego, na kogo by tylko wskazała. Ale właściwie wyglą da na to, że woli słuchać, jak Hysing rozwodzi się nad „sprzecznościami logicznymi w istocie żeńskiej" i na każdy inny możliwy temat. To przechodzi granice mojego pojmo wania. —Ależ droga Mino! Przecież, na miłość boską, chyba niena Hysinga zagięła parol! — zawołała Antonia. — Ach, przypuszczam, że przedtem chciałaby się po prostu tego czy owego dowiedzieć — zakończyła cicho. —Grüner! Grüner! — Krzyknęła potem przez okno. — Nie schodź tam dalej w tę wilgoć nad stawem! Przejdźsię do brzezinki! — Pozrozmawiaj troszkę z Grünerem, Henryku! Niby przypadkiem! O Johnnym! I dodaj mu nieco otuchy! Bo gotów sobie jeszcze coś tam wmówić — prosiła naza jutrz Antonia, gdy weszła do rodzeństwa. — Jeżeli Ma rianna mogła powierzyć mu cały swój majątek, i skoro ty także, Henryku, wykazałeś... — Ach, przecież wiesz, że ja jestem za głupi i zbyt niedoświadczony w tych sprawach, abym się mógł na cokolwiek przydać i wpłynąć na niego, doświadczonego finansistę! A prócz tego, Antonio, stawiać wszystko, co należy do rodziny na jedną kartę — Johnny'ego?... może jednak stary ma trochę racji... —Ach, tak?! Widać, że za długo przebywałeś poza domem, Henryku! I że straciłeś częściowo nasz zmysł rodzin ny! — wykrzyknęła zirytowana. —Nie wiem. A mnie się wydaje, że służę tutaj rodzinie...z samej, nie wiem już, uprzejmości, cnotliwości, głupoty, nie będąc już w ogóle w najmniejszej mierze panem siebie! —Och, jakby to rzeczywiście nie było wyłącznie twojąwłasną winą, Henryku! Gdybyś był uczynił to, co było — omal powiedziałabym — twoim obowiązkiem, a co nie doszło do skutku za życia ojca, stałbyś tu teraz jako zu pełnie inny człowiek, mógłbyś być podporą rodziny i nie musiałabym teraz obarczać tym wszystkim mego biednego Grünera! —A co, co miałbym zrobić? —No, swój obowiązek. Jak Marianna i ja spełniłyśmyswój... skoro już dziś mamy otwarcie mówić! My, dopraw dy, nie szukałyśmy przyjemności i zadowolenia! Tylko mia łyśmy oczy w głowie i widziałyśmy, co jest konieczne, aby rodzina z Fossegaardu pozostała nadal tym, czym była zaw sze. No i ojciec zeszedł do grobu jako poważany i szano wany człowiek i do dzisiejszego dnia takim jest Johnny, i tacy jesteśmy wszyscy, którzy troszczymy się o to w dal szym ciągu. Tylko jeden z nas, który nie dba nawet o to, by ponaprawiać głupstwa, za które jego rodzina musiała odpo wiadać, snuje się tu po Fossegaardzie, nie będąc nawet, jak mówisz, panem siebie. —Ależ Antonio! — przerwała jej Marianna. —Ach, daj jej się wygadać, znam jej naturę, musi sobieprzecież ulżyć! — rzekł Henryk i odszedł rozdrażniony. —Słuchaj, Marianno, musimy go przywieść do opamiętania! Naprawdę stał się nam obcy w swoich uczuciach! Nie jest już taki sam jak my wszyscy. Tego jeszcze brakowało: odmówić poparcia Johnny'emu, teraz kiedy zajął się właś nie... — tu spojrzała na dach, na którym wrzała praca. Henryk zazwyczaj o piątej po południu szedł do spiżarni, brał sobie stamtąd chleba z masłem i coś jeszcze do tego. W owym okresie razem z czeladzią wstawał i szedł do snu. Ale dziś Kirsten zauważyła, że był nie w humorze. Siedział smutny i przyglądał się, jak kroiła chleb i wędlinę do podwieczorku. Zresztą widziała to niemal co dzień: ostatnio był niezadowolony. —Nie, nie, proszę uważać! Zawsze się tak boję o panipalce, Kirsten! Obawiam się, żeby się pani nie skaleczyła! — wykrzyknął Henryk. —Och, mam przecież wprawę! Kromki odpadały istotnie bardzo szybko i równomiernie. Jej szczupłe dłonie manipulowały bardzo pewnie. Nie pierwszy to już raz odczuwał przykrość na widok wielkiego, ostrego noża. —Był kiedyś taki, co siedem lat służył, aby wysłużyć Leę, i siedem lat o Rachelę — dał swobodny upust swymmyślom — A ja wysługuję tak teraz bagna Bjölstadu. Zry wają dach, zaczynają od z zamiast od a. Ale ostatecznie można dojść do celu nawet jeżeli się abc czyta na wspak! Trudno by człowiek coś wiedział na pewno, jeżeli drepce w kółko. Tyle wiem, że byłem dość oszołomiony, ilekroć wytknąłem głowę na zewnątrz — pomrukiwał. —Anton Johannesen próbował czynić aluzje, gdy mówiłze mną na jesieni. Ale kiedy Johnny dostał dwór, to już inna sprawa; znów stanął pewnie na nogach. Boję się tylko, że tacy finansiści tyle się znają na chłopskim gospodarstwie, co kura na pieprzu. Dają mi rozkaz: ożeń się! Ho, ho, ho, dopiero bym się stał panem siebie, a raczej ich własnością na całe życie! Kirsten by mu przytaknęła, czuł to dobrze. Patrzyła tylko na swoją pracę, aby nie zdradzić się ze swymi myślami. Ba, gdyby Berta miała w sobie coś podobnego do tej ciemnej głowy, nisko schylonej nad robotą! — Czy pani wyszłaby za bogatego, Kirsten? Takiego, jak stary Grüner? — zaczął Henryk. Kroiła coraz gwałtowniej. — Och, niech pani się nie złości! Proszę uważać na nóż, może się ześliznąć! No, widzi pani, mógłbym przysiąc, że pani by tego nie zrobiła. Pani jest przekonana, że potrafi sama się o siebie zatroszczyć... Nie twierdzę, że nie miał bym ochoty się ożenić; miałbym nawet wielką ochotę. Ale musiałaby to być kobieta, z którą chętnie szedłbym na do bre i złe, której mógłbym zaufać, i która wraz ze mną umiałaby i sama coś stworzyć! Musiałaby być taka, jaką ja bym chciał ją mieć, a nie taka, jak chcieliby inni. Nie: to by musiała być taka, jak... — znów zapatrzył się machinal nie w deskę, na której kroiła, po czym podjął z cicha: — Pani jest taka wspaniała, Kirsten... i taka rozumna... i pa ni jest skromna, Kirsten... Uszy Kirsten zaczerwieniły się; kroiła dalej, pogrążona w pracy. Miała właśnie w ręku koniec kiełbasy ze sznurkiem, musiała więc uważać. — Pracuje pani od rana do nocy, nie myśląc w ogóle o sobie. Nawet o tym, że jest pani coraz szczuplejsza. Strasznie się pani złości, kiedy dwa a dwa przestaje być cztery: nie, tego pani nie może znieść; nie znosi pani fał szywego rachunku, to w pani wrodzone! Kirsten po krótkiej próbie protestu spuściła znów oczy. Uszy jej płonęły teraz i była mocno zmieszana. — I jest pani piękna, Kirsten! Nie, nie, nie, bo pani utnie sobie końce palców tym wielkim nożem! — dokoń czył, chwytając ją za przegub ręki, by nóż zatrzymać. Jes tem tego zupełnie pewien: gdybym pojął za żonę kobietę, którą mógłbym kochać i która walczyłaby wraz ze mną, to musiałaby być pani, Kirsten Holst, i żadna inna! Czy chcesz mnie, Kirsten? Nie jestem wcale pewien, czy w ogóle cokolwiek posiadam. Stała przestraszona, wpatrując się w niego, a oczy jej z wolna napełniały się łzami. Sama myśl była przecież niemożliwa... Ale nie ma najmniejszej wątpliwości: oto stoi tutaj, barczysty, rzetelny, na szeroko rozstawionych nogach, i trzyma ją za przegub ręki tak mocno, jakby szło o życie! W głowie jej, nawykłej do gospodarowania w kuchni, kłębią się wszelkie zastrzeżenia: jakie to niemożliwe, i jak to będzie przyjęte przez rodzinę. To jak gdyby rozszalałe morze, w które człowiek rzuciłby się na ślepo... — No, Kirsten, nic mi nie chcesz odpowiedzieć? Nawet bodajby tyle, że mnie troszeczkę lubisz? Ujrzała na jego twarzy wzburzenie i niepokój. Nóż kuchenny upadł na ławkę, i Kirsten rzuciła się w to rozszalałe morze. Niebawem Henryk był już na dworze, przy robotnikach. Stał tam z nowym, silnym uczuciem, że teraz dopiero wszystko zaczyna iść naprawdę prawidłowo! Kirsten nadeszła z ogrodu z tacą. Szła z widocznym pośpiechem, biedactwo, była zupełnie wstrząśnięta. Wszyscy siedzieli w altanie przy podwieczorku. Henryk poszedł do nich, z lekka przygarbiony, jakby gotując się do ciosu, zanim jego barczysta postać zaciemniła wejście. Antonia, umocowująca właśnie derkę na ścianie altany za swoim mężem, który „znosił wprawdzie świeże powietrze, ale nie znosił przeciągu", zrozumiała od razu, co oznacza zjawienie się brata: że przyszedł, by okazać pojednawczy nastrój po ich wcześniejszej sprzeczce. —Musisz spróbować herbatników, któreśmy przywieźli, Henryku — rzekła nie odwracając się. — Nalej mu herbaty, Hildo! —Herbatniki? Tak, dziękuję! Bardzo dobre, daj mi jeszcze jeden, ach, prawda, zapomniałem dzisiaj o podwieczorku... dlatego, że tak mocno wziąłem sobie do serca twoje słowa, Antonio... —Co? — spojrzała na niego niepewnie. —Tak, właśnie tak było. Zresztą mówiłaś rzeczywiściedosyć dobitnie, zdaje mi się. —Widzisz! Ach, Marianno, daj Henrykowi spróbowaćtych paluszków z cynamonem! I posuńcie się łroszeczkę, zróbcie mu miejsce! Podając Henrykowi koszyczek z ciastkami, Marianna obserwowała brata nie bez pewnego napięcia. Znała go dobrze i nie była tak łatwowierna jak Antonia; Henryk nie wyglądał wcale, jakby chciał iść do Canossy. —Te są też doskonałe! Czy miał pan apetyt w dniu swoich zaręczyn, panie konsulu? — zwrócił się Henryk dość zaskakująco do Grünera. —Człowiek jest wtedy diabelnie żarłoczny! — oświadczył dobrodusznie i żartobliwie konsul swym lekko nie mieckim akcentem. W ciszy, jaka zapadła później, rozległ się niegłośny dźwięk, jakby ktoś usiłował przełknąć za du ży kęs. —No, tobie potrzebne jest mocne zaplecze dla twego niesfornego języka, Henryku! — zawyrokowała Antonia, mięk ka teraz jak masło, skoro najważniejsza rzecz zdawała się załatwiona. — Wygadanej gębie potrzebne są szerokie ple cy, nieprawdaż? —Czyli: pieniądze? Żeby pyskowanie uchodziło na su cho, jak drogi koń luksusowy? Ale widzisz, Antonio, jaze swoim usposobieniem tylko bym wtedy ziewał! Właśnie miły dreszcz daje to, że człowiek ma sam wytrzymać lanie — to dodaje pieprzu, pojmujesz? —Rzeczywiście, Marianno, jaki on podobny do ojca,jakbym go widziała przed sobą! Popatrz na niego, jak za wsze potrafi się wywinąć! Kiedy się ożeni, dopiero mu założą cugle. Zresztą jego hardy język całkiem zabawny taki jak jest! —I właśnie taki chciałbym w całości zachować, tym będę się właśnie kierował... Co byś też powiedziała, Antonio, gdybym wpadł na pomysł, aby się zaręczyć z panną Holst? —Ach, nie gadajże! — rzuciła roześmiana. —No, bo widzisz, miła Antonio, że tu siedzę i zajadam twoje ciasteczka ma swoje przyczyny: zachęcony twoi mi słowy poszedłem i zaręczyłem się z Kirsten, zamiast zjeść podwieczorek. No tak, znacie ją przecież i wiecie rów nie dobrze jak ja, kto to jest! Hilda spojrzała z szalonym przerażeniem na Antonię, która skruszywszy trzymany w ręku herbatnik wrzuciła go do koszyczka. Wielkie, szare oczy Marianny wyrażały zdumienie i uważnie wpatrywały się w brata. Duszny nastrój rodziny zelżał dopiero po odejściu Henryka. —Czy nie mówiłam od razu! — wykrzyknęła Antonia. — Nie jest podobny do nikogo z nas! Ach, twoja derka leży pod stołem, Grüner! O, Boże, znów złapiesz reumatyzm na mokrej, zimnej ziemi! Połóżże ją na stołeczku! — otuliła go porywczym ruchem. — Grüner nie może tego wręcz ogarnąć! Czy mogło się zdarzyć coś gorszego? Co ty na to Grüner? Nit wiem, jak mam przygotować Minę, kiedy tu jutro przyjedzie! Będzie zupełnie zrozpaczona! A Johnny! To naprawdę cios dla rodziny! Czy mogłabyś sobie wyo brazić, że taka rzecz jest możliwa, Marianno? —Och, nie powinniśmy tak na to patrzeć! — rzekła Marianna. Siedziała pogrążona głęboko w myślach. Poruszyło ją, że Henryk odważył się odrzucić wszelkie względy i pójść za swoim uczuciem. —A zatem jest to fakt! — orzekła Antonia po dłuższymmilczeniu. — Ale co do jednego punktu będziemy wszys cy zgodni, jak sądzę, Marianno. Ach, kochanie, znów ci się derka obsuwa, trzymaj ją, Grüner!... otóż ani chwilę dłużej nie może nam usługiwać kobieta, która będzie naszą brato wą! Albo ona musi zniknąć, albo my to zrobimy, niepraw da, Grüner? Gdy później Marianna weszła do domu i zobaczyła wystraszoną i strwożoną twarz Kirsten, objęła ją i całowała dziewczynę długo i mocno. Kirsten czuła, jak padły jej na twarz duże, ciężkie łzy. Marianna rozmówiła się następnie z nią i z Henrykiem, i zdecydowali, że Kirsten przeprowadzi się do starej ciotki na przystań, czekając, aż Henryk będzie mógł urządzić wesele. XI Główny budynek Fossegaardu przetrwał zimę pod prowizorycznym dachem, który ułożono na miejsce zdjętego; Johnny uznał za słuszne wznowić roboty dopiero na wiosnę, wznowiono je też stopniowo, lubo nie odpowiadały bynajmniej szerzącym się w mieście pogłoskom, jakoby budował tam na górze, w Fossegaardzie, iście magnacką siedzibę. Dziwiło ludzi, że w trudnych czasach, kiedy niejednej firmie na wybrzeżu chwiał się grunt pod nogami Johnny rozporządza dostatecznymi środkami. Dom miał być taki a taki, z wielkimi oknami i werandą... Zrozumiałe więc było, że Johnny, człowiek do tego stopnia zaangażowany, może też od czasu do czasu popadać w trudności dotyczące płynnej gotówki. Ale różne znaki świadczyły, że wszystkie te pogłoski i gadania, co niekiedy na kształt sztormu przeciągały nad miastem, a kończyły się po następnym przyjęciu towarzyskim, nie mają głębszego podłoża. Wysłać Hildę do pensjonatu w Lubece? Przecież nie czyni się nic podobnego, kiedy się tkwi w poważniejszych tarapatach pieniężnych! — Nie, nie, nie, Henryku! — oświadczył Johnny — sprawy młyna pozostaw Andreasowi, on zna ten cały kram jeszcze z czasów ojca, trzeba ci wiedzieć! Potrafi załatwiać codzienne transakcje z ludźmi, nie mając w ręku złamanego grosza! To nie dla ciebie! Zarządzaj tylko resztą tak, żeby nie ciągnąć gotówki z przedsiębiorstwa tutaj, na dole. Ciężkie czasy, powiadam ci! Gdybyż nastąpił choć nieznaczny zwrot! Ale ludzie jakby powariowali, w bankach, i wszędzie, na sam widok skrawka papieru... Trzeba teraz dbać tylko o tęgą minę — to pierwsza rzecz! Zachowywać się tak, jakby każdy napotkany jegomość był twoim dłużnikiem. Boją się tego, pojmujesz. Bo wszyscy mają w tych czasach nie całkiem czyste sumienie. Albo się bluffuje, albo się jest bluffowanym! Dzisiaj zdobywa kredyt ten, kto się ludziom dobrze dobiera do skóry. A druga rzecz, to aby dobrze wyskrobać własny garnek ze wszystkiego, co można obrócić w gotowiznę! Rozumiesz? — zakończył. Chciał odejść i miał wygląd bardzo wzburzony i pełen napięcia, jak się zdawało Henrykowi, a wejrzenie nieco przymglone i nieruchome. Skronie potniały mu nerwowo, i mimo wczesnej godziny był już po swoich paru szklaneczkach portwajnu. — Biedaczysko, tyloma sprawami się obarczył! Henryk wrócił na Fossegaard głęboko zamyślony i nie miał tego dnia wcale chęci wstąpić do swego przyjaciela, Antoniego Johannesena. Jeżeli istniał kiedyś człowiek obrotny, który się wyśliźnie jak piskorz i nigdy nie da się przycisnąć do muru — to był to Andreasen! Potrafił zaskoczyć najzuchwalszych, podtykając im pod nos księgi rachunkowe, prowadzone z dokładnością co do szylinga i liniowane czerwono i niebiesko. Czy też ktoś się odważy twierdzić, że papiery tutaj, we młynie, nie są w idealnym porządku? — Popatrz: tu zapisane na twoją korzyść, wypłacono ci... w mące... w gotowiźnie... zaliczka... saldo! — przekrzykiwał dudnienie młyna. — Na twoją korzyść... jedenaście marek... mąka czy kwit? Odpowiadaj, człowiecze! Ach, dzisiaj nie ma gotówki! Masz tutaj na piśmie... to równie pewne, jak Fossegaard, przyjacielu! A wierzył w Fossegaard jak w swą ewangelię. Bywały okresy, gdy Fossegaard płacił gotówką, a bywały i takie, gdy wydawał kwity. To tak samo jak z rzeką, która latem nie przepływała pod młynem: nic na świecie nie idzie jednostajnie przez cały rok! „Ale niech mi kto pokaże weksel, chociażby z dawnych czasów pana komisarza, za który należność nie byłaby wreszcie uiszczona?" Andreasen nie uwierzyłby nigdy, że przyjdzie mu zadać sobie czy innym tak niepotrzebne, głupie pytanie, gdyby nie zaszła opłakana, haniebna okoliczność, że Buaas ze Strandgaten nagle odmówił dawania towarów na pełną wartość kwitów, tak że robotnicy przychodzili ze skargami i robili sceny. Było to zupełnie niezrozumiałe — skoro Buaas otrzymywał przecież przy kwartalnym rozliczeniu z młynem w kantorze hurtownika Fossa wypłatę za swoje kwity. Ale w poniedziałek z rana zjawili się ludzie z kwitami w garści: Buaas ich nie chce przyjąć! — Czyby? Andreasen pozgarniał wszystkie kwity i oznajmił, że ludzie mają sobie iść do diabła..., po czym sam ruszył natychmiast do Fossa, by złożyć raport o sprawie z Buaasem. Spotkał Johnny'ego, gdy ten, z cygarem w ustach, miał właśnie opuścić kantor. Hurtownik poczuł się niepewnie na jego widok. —Strasznie dużo roboty; Andreasen! Czas nagli... ja tęsprawę ureguluję, a pan niech jedzie do domu. —Ale... ludzie... czekają... wszyscy! — odparł Andreasen przeciągle i z namysłem. —Czy nie może im pan dać mąki? Przecież biorą mąkę! — rzekł niecierpliwie Johnny. Andreasen kręcił się, jego cienki, krzywy nos zaczął drgać. — Ludzie mają uprzedzenie i trzeba to naprawić... Nie chcą wozić dla młyna. Johnny rzucił szybkie spojrzenie na niego i przestał pytać. Wyjął tylko z kieszeni swój złoty zegarek i sprawdził czas. — Niech pan będzie znów w kantorze punkt o drugiej, Andreasen! Teraz muszę iść do banku. Andreasen zrozumiał, iż cały ten rejwach z powodu kwitów nie miał sensu. Peder Haalbakken, który się z rana tak ciskał, dostanie porządną nauczkę! Poszedł powałęsać się po ulicach, układając sobie kazanie, którym zaleje im sadła za skórę. Kilka razy spostrzegł w przelocie Johnny'ego raz z daleka na jakiejś ulicy, to znów jak wychodził z banku, to jeszcze przy jakimś składzie, gdzie pytał o kogoś. Punktualnie o drugiej Andreasen zjawił się ponownie w kantorze. Zastał tam wiadomość, że nie ma celu przychodzić przed czwartą. Rzecz stawała się nudna aż do mdłości. A tam we młynie miał robotników, którzy w oczekiwaniu podpierali ściany. - Najlepiej tedy było dać kasztanowi trochę obroku, aby mógł bez zatrzymywania się przebyć trzydzieści kilometrów. Ten Peder Haalbakken tak się zachowywał, jakby go pozbawiono chleba i przyszłości! W dodatku spluwał na kwity! Na pewno podburza teraz wszystkich w Fossegaardzie! Gdybyż tylko można było uregulować całą sprawę i dopiero potem wracać do domu! Około czwartej jak najuprzejmiej wsadził znów we drzwi kantoru swą pełną wyczekiwania twarz. Szefa jeszcze nie było! Andreasen ma zaczekać. Ozdobny zegar ścienny nad drzwiami prowadzącymi do prywatnego gabinetu Fossa posuwał się. Wskazówka sunęła od kreski do kreski, pokazała wpół do piątej, wreszcie piątą.. Teraz okazało się, że nie można oczekiwać szefa w biurze przed godziną siódmą. Andreasen jeszcze raz dał koniowi owsa, po czym zaprzągł go. Musi w każdym razie wrócić do domu na czas, by wydać ludziom mąkę, bo inaczej rozejdzie się plotka, że uciekł! Po raz ostatni wetknął swój blady dziób do kantoru. „Wciąż jeszcze nie ma pana Fossa" — powiedziano ze znużeniem. A zatem w drogę! Na jednej z przecznic już na krańcach miasta natknął się prosto na Fossa, gdy ten szedł wzdłuż jakiegoś płotu nad rowem. — No, ależ, Andreasen! Omal nie odjechał pan do domu z kwitkiem? Człowiek jest tylko człowiekiem, nieprawdaż? Przez cały czas byłem okropnie zajęty. Tak, jak przypuszczałem, zaszło tu zwyczajne nieporozumienie! Buaas przyjmie kwity na rachunek chętnie, jak tylko je myłn wystawi! W Andreasenie pojaśniało, rozprostował się w swym powoziku. — Poza tym nie uważam za potrzebne, aby pan w najbliższym czasie dokonywał wypłat czymś innym poza kwitami z młyna. Chciałbym teraz tak zarządzić, żeby pan wszelkie pieniądze, jakie będą wpływać do kasy młyna, przynosił mi w sobotę do kantoru. Najlepiej będzie, jeżeli dam panu teraz trochę gotówki ze sobą, żeby pan mógł dzisiaj wieczorem pozamykać im gęby! — zakończył i podał mu większą sumę, wyjąwszy ją z portfelu. Andreasen pojechał. Gnał w takim tempie, że droga wręcz umykała spod kół. Stopniowo jął znowu wzbierać w nim gniew. „Te łajdaki! Już ja im dziś wieczór osolę ich mąkę!" Johnny szedł do domu z wygasłym niedopałkiem cygara w ustach. Można powiedzieć, że się dziś niezgorzej namozolił! Kręcił się jak statek smagany huraganem. Lichwiarskie procenty! Niecne, krwiożercze dwadzieścia cztery procent! Istne wymuszenie! Ale za to otrzymał przecież to, czego w tym czasie najbardziej potrzebował: płynny kapitał, by móc korzystać z gotowizny, jaka wpłynie z młyna do jego interesu, no i kredyt na kwity. Była to delikatna i dyskretna transakcja, i musiał dać Wollebaekowi za swój kredyt nader dotkliwe gwarancje, by uzyskać natychmiastową możliwość spłacenia kwitów Buaasa za cały kwartał. Im dłużej zajmował się w myśli tą sprawą, tym właściwie stawała się lepsza. Oto, co znaczy znaleźć wyjście z sytuacji! — to był pomysł! Wieczorem przy grogu rozważał go i roztrząsał długo. Z każdą wychyloną szklanką coraz jaśniej widział tę sprawę! Zaś po trzeciej i ostatniej wydało mu się to wszystko znakomitą wręcz maszynerią, w której młyn jak gdyby przemiela pieniądze. Aletta ujrzała go wreszcie znowu w domu wieczorem. Był pogodnie usposobiony, bo zazwyczaj, gdy przez całe dnie biegał, odpowiadał tylko z uśmiechem na pytania. Wyglądało na to, jakby ona i dzieci nie istniały. Były to złe czasy, i o nich musiał myśleć... O tym, że to właśnie kwity z młyna na Fossegaardzie wywoływały w mieście poruszenie i obawy, Johnny dobrze wiedział, gdy przed południem, po pierwszej serii załatwiania spraw na mieście, w kapeluszu na głowie jadł kanapki i pił portwajn w restauracji hotelu Berga. Dlatego też wychodząc zostawił na stole depeszę z prywatnego banku w miejscowości... dal, brzmiącą: „Potwierdzamy wpłatę". Wiedział, że ciekawe spojrzenia sfruną na nią gęsto jak stado much. Cygaro, zapalone mu przez kelnerkę — jedno z jego ulubionych cygar — rzucony jej żarcik na odchodnym... i w drogę! Na wybrzeże — do banku — dalej, do urzędu celnego — i na drugi koniec portu — do kantoru Söborga z wekslami. Z Söborgiem ze stoczni byli niby bracia w takiej samej sytuacji, a Söborg miał tak niewiele odwagi! Trzeba mu było dodać nieco otuchy w osobliwy, rubaszny sposób. Należało go jedynie przekonać, by złożył jeszcze jeden mały podpis! — No, Söborg, czyś zbankrutował, staruszku? Słuchajże, przecież ci chyba doprawdy wszystko jedno, czy powiesz tak czy nie: skoroś już tak głęboko zabrnął... — mówił Johnny, rozpraszając ze śmiechem wątpliwości tamtego. Nie zmienił się ani na jotę, co stwierdził również stary konsul Grüner, kiedy swym starczym, drżącym pismem tak często podisywał teraz tekę z papierami Foss i Spółka. — Skoro powiedziało się x, trzeba powiedzieć i y! — powiadał melancholijnie, gdy kończył tę czynność, była tajemna a gorzka przyczyna, dla której nie mawiał a i b. Mu siał teraz brnąć dalej, albo spłacić wysokie zobowiązania. Żona jego była wręcz oburzona na wszystkie te nikczemne plotki, jakie rozsiewają to tu, to tam nieprzyjaciele Johnny'ego. — Usiłują przecież niestrudzenie podkopywać jego stanowisko! Choćby się nie wiem jak często występowało przeciw nim! Filozoficzną uwagę konsula, iż ludzie miewają często wielu wrogów, kiedy zaczyna im się palić grunt pod nogami, odrzucała z wyrazem najwyższej pogardy na swej dużej, rasowej twarzy o wielkich, płonących oczach, które już wyłącznie o Fossegaard walczyły. „Teraz, kiedy atakują nawet kwity wydawane przez młyn Johnny'ego i próbowali wywołać skandal we młynie!" — No tak, tak! W każdym razie możemy powiedzieć, żeśmy walczyli! — stwierdzał z goryczą, gdy odchodziła. — Albowiem cała nasza amunicja tkwi w armacie Johnny'ego... i paf! — Potrząsając głową patrzał przy tym bezna dziejnie w przestrzeń. W mieście nie było właściwie ani jednej nowszej czy nowocześniejszej firmy, która nie pozostawałaby w stosunkach handlowych z firmą Foss i Spółka. Toteż zawierucha i zamęt pogłosek i gadaniny, jakie powstały w związku z kwitami z młyna, ucichły wkrótce na powrót, jako że zainteresowani szybko ugasili ów pożar. Sam Buaas nie chciał już teraz i słyszeć o tym. Jeżeli przy kawiarnianych stolikach traktowano cokolwiek jako nietykalne i podwójnie niezachwiane, to był to kredyt firmy Foss i Spółka, który po każdym oszczerstwie jedynie się wzmacniał. Nie znalazłbyś ani jednej kobiety czy pani, panny ani prawnika w służbie publicznej, ani jednego nauczyciela lub katechety — i to właśnie spośród najbardziej bezstronnych — którzy nie żywiliby najgłębszego przekonania, że firma Foss i Spółka jest wielce szacownym przedsiębiorstwem. Także sam Johnny zażywał powszechnej sympatii, czytał ją we wszystkich twarzach. Szkoda tylko, że nie działo się tak ani w kasie oszczędności, ani w paru innych miejscach, gdzie mogłoby to wydać zgoła realne owoce. Wszelako zdarzały się trwożliwe dusze, wobec których nie pomagał żaden dowód. — Nie należałoby nigdy mieć do czynienia z majątkami wdów i samotnych kobiet! — rozważał Johnny, kiedy wie czorem, w głębokim zamyśleniu siedział sam w swoim biu rze. — Te są niebezpieczniejsze niż podejrzliwy bank! By łyby w stanie swoim krzykiem, płaczem, lamentem wpę dzić człowieka do grobu, zanim by się obejrzał! Niebez pieczne pieniądze! Miał twarz ziemistą i pobrużdżoną zmarszczkami. Miał za sobą gorący dzień, chodził jak na rozżarzonych węglach, i pełną parą od dziewiątej rano! Odmówił dalszych podpisów szkutnikowi Sunde, biedakowi. Wzruszał ramionami myśląc o tym, lecz był mocno rozczulony. Cóż: sauve qui peut! Zaimponuje tym bankowi! Krótko i węzłowato dał mu da. wyboru: albo zapłaci, albo zrezygnuje ze swego dobytku. Trzeba grać bezwzględnego, gardzić innymi, być podejrzliwym! Trzeba obrócić się w kamień! Nie mógł się pozbyć obrazu tego człowieka stojącego przed nim: wybladłego i z niemą prośbą w oczach. A potem była u niego w kantorze panna Fejer i urządziła mu scenę z płaczem o swoje sto talarów. Nie odważy się w tych czasach zamrozić kapitału w interesach, i nie chce tego! Zwariowałaby całkiem, gdyby musiała przez trzy miesiące — termin wypowiedzenia — czekać na swoje pieniądze, dla których tak się trudziła przez długie lata pracy. To przecież jedyna rzecz na tej ziemi, którą może nazwać swoją własnością! Właśnie z trudem zebrał pieniądze na prolongatę weksla w sobotę. Teraz musiał tego jednak zaniechać. Odesłał przeto pannę Fejer prosto do kasjera. — Niech mi kto teraz powie, że Foss nie jest solidny i odpowiedzialny! — Z tymi słowy, na poły oszalała i drżą ca z radości, opuściła słaniając się kantor, w poczuciu, że oto niesie w ramionach to wszystko, „co może nazwać swo ją własnością". Będzie to miało doskonały oddźwięk. Ba, żeby tylko takie oddźwięki nie opróżniały kieszeni! Ale clou dzisiejszego wieczora — ów problem, ów ciężki orzech do zgryzienia — to były dwa tysiące siedemset talarów pastorowej Baltzersen. Odbyła naradę z radcą prawnym i przyszła na kawę do Aletty, aby ją poprosić — gdyż to taka delikatna sprawa — żeby dopomogła, by jak najszybciej wypłacono jej z powrotem wkład. Brat jej bowiem, kupiec Kaspersen z Vestlandet, jest w najokropniejszych tarapatach, grozi mu utrata całego mienia, jeżeli nie dostanie pieniędzy przed końcem miesiąca! Pieniądze pastorowych to chyba jednak najgorsze diabelstwo, jakie można wpakować w interes! Gorsze niż bawełna strzelnicza! Szukające wyjścia z sytuacji myśli Johnny'ego polatywały z płochliwą ciekawością nad skrajem przepaści. Początkiem zagłady mogła się stać taka właśnie pastorowa, rozpowiadająca w desperacji, że wpędziła swego brata z licznym potomstwem w nędzę i niedolę, gdyż firma Foss nie oddała jej pieniędzy. . Johnny zbladł i musiał pokrzepić się grogiem, mignął mu cały tłum ludzi krzyczących z niedoli i nędzy, kiedy go spotka zagłada. Czyż nie jest im wszystkim winien utrzymać swe stanowisko? Zerwał się z miejsca. Jeżeli jacyś trzej czy czterej muszą pokutować i ponosić wspólne ryzyko — czymże to jest w porównaniu z całością? Przez chwilę stał, wsparty łokciami o księgę główną. Przed oczami zarysował mu się plan ocalenia. Plan wyrastał ponad zdobycie dwu tysięcy siedmiuset talarów, ponad zdobycie siedmiu tysięcy, ośmiu tysięcy... Podróż w górę doliny, na północ do od Bjölstadu, do kilku właścicieli wielkich dóbr ziemskich tam, na górze, gdzie jeszcze nazwisko Foss brzmi niezachwianie mocno, jak zakorzeniona wiara. Zebrać ich — jako poręczycieli każdej sumy! Może spróbować także z Robarthem i Ringiem? Mogłoby to być podwaliną pod nowy kredyt! — Johnny wypił swój grog. Trzeba jutro spróbować! Zostawi konia w Fossegaardzie i weźmie stamtąd innego. I poszczęściło mu się. Na podstawie powszechnie uznanych za murowane gwarancji, kasa oszczędności zwykłą procedurą zapewniła żądaną sumę. Niechaj pastorowa raczy odebrać sobie swoje pieniądze w kantorze — wraz z ogólnym potępieniem — i to natychmiast! Dla firmy Foss i Spółka nie istnieje powód upierania się przy terminie ochronnym! Udało się. Po trzydniowej podróży ze stangretem w angielskim kabriolecie, w czasie której Johnny przybrał najbardziej słoneczny wyraz twarzy, występując w roli pana na Fossegaardzie, syna starego Madsa Fossa, i jako odbicie wszelkich wspaniałych wspomnień, kojarzących się z rodem i starym chłopskim dworem — udało mu się zdobyć osiem tysięcy. Akcje Johnny'ego nigdy nie stały lepiej w rodzinnych stronach; nie mogły stać lepiej! Pastorowa sama stworzyła niezbity tego dowód. Gdzież był człowiek, który by w tych czasach, nie zważając na swoje prawo dotrzymania terminu ochronnego, wyłożył niezwłocznie, na pierwsze słowo, podobną sumę na stół? A jego kwity z młyna szły jak złoto! Mógł teraz odetchnąć; zapanował spokój i cisza. Firma Foss i Spółka przekazywała znaczne sumy na odnowienie weksli, na wszystkie strony i w najrozmaitsze miejsca, gdzie była zaangażowana. Johnny siedział znów wyprostowany w swoim fotelu — na ołtarzu — i marzył, i był litościwy i wielkoduszny wobec klientów. Znowu widziało się jego wyniosłą rozglądającą się postać i słychać było, jak z łódki u pomostu parowców donośnym głosem pozdrawia i wita, z nieodłącznym cygarem w ustach i wysoką angielską „rurą od pieca" naciśniętą nisko na czoło. Znów się przechadzał z takim wyrazem, jakby był młodym ojcem miasta, rozprawiając o planach na przyszłość. „Gdyby się tylko czasy troszkę zmieniły!" Mówił o spekulacjach przy hossie i bessie tudzież o Fossegaardzie, który ma być gotów za trzy lata, i gdzie prowadzi teraz nieco szybciej roboty. Mógł teraz trzy miesiące rozmyślać i marzyć — aż znów nie nadejdzie termin wekslowy. Od dawna już nie oddychał tak swobodnie. XII Henryk otrzymywał jeden list po drugim od Kirsten. Słyszała i widziała to i owo pośród ludku na przystani, tak że dość było tego dla jej uszu. Leżała pół nocy bezsennie, i musiała myśleć o wietrze nad wielkim łanem żyta w Fossegaardzie, by móc zasnąć. A potem znów się budziła, z poczuciem, że Johnny stacza się w dół. Nie jest dobrze. Źle się dzieje, Henryku! Poznać to było też po Alettcie, kiedy byłam u niej w zeszłą sobotą, mimo że ona sama tego bodaj nie zauważa. Ale wzdryga się cała, kiedy Johnny się tylko pokaże we drzwiach, patrzy za nim bez przerwy i nie spuszcza z niego oczu, dopóki jest w pokoju. W samo południe sobotnie siedziała w dziecinnym na piętrze, trzymając na kolanach małego Willego, czego zazwyczaj nie czyni, zajęta swoim dużym, ruchliwym domem. Johnny przyszedł na górą i powiedział, że musi zjeść obiad w hotelu z kilkoma przyjaciółmi. Odchodząc pogłaskał małego po głowie, tak przyjaźnie, jak znasz to u niego, i zobaczyłam, że jej oczy napełniły się łzami. Boją się, Henryku, że twój umysł jest tak ukształtowany, że nie zdążysz mu już na czas przyjść z pomocą. On nie ma przecież nikogo! Komisarz już nie żyje! Johnny jest tak niezmiernie dobry dla siebie i innych — i od małego przyzwyczajony, że wszystko, co mu sprawia radość, zdarza się jakby samorzutnie. Nie, nie, coś jest nie w porządku z twoim bratem! Zauważyłam to już, jak zaczął tą sprawą dachu! Otóż było to dokładnie to samo, co Henryk myślał już od dawna i nad czym się zastanawiał. Nie musiał już teraz się trudzić i jeździć do swego przyjaciela Antoniego Johannesena, by przejrzeć. Przyszło mu parę razy ślepo zanurzyć się w fossegaardzkich sprawach, zanim przejrzał. Następnie, po wstrząsie wywołanym przez zgon ojca, zaatakował ponownie pracę, uwierzywszy w honorowość Johnny'ego. A teraz zdał sobie również sprawą z tego, że należy ostrzec Mariannę. Blady i przejęty poszedł na piętro, do sali południowej i otworzył przed nią otchłań Fossegaardu. Patrzyli w nurt, widząc jego wiry. Jak mogli pamięcią sięgnąć, widzieli Fossegaard spowity w odurzającą mgłę... chmury wyziewów tytoniowych i opary grogu. A na dnie tego wszystkiego — ssący, pochłaniający lej: kielich wódki — alkohol! Mały łyk o mnóstwie nazw, od którego uzależnił się ojciec, a może poprzednio i dziadek. Ów mały kieliszek odebrał im rozum, moralność, dobrobyt, życie — Mariannie, Biermannom, Grünerom mienie, jemu, Henrykowi, dziedzictwo, dobrobyt licznym kontrahentom i poręczycielom, których nazwiska niby długi łańcuch ciągnął się w nieprzejrzaną dal. Wszystko chyliło się ku upadkowi, i dobrze jeszcze, jeżeli nie zakończy się wstydem i hańbą. Co do niego samego, to gotów jest przywdziać kaftan roboczy. Rad będzie, jeżeli rzeczywiście zacznie się coś realnego, co ma mocny grunt pod nogami, po którym uczciwy człowiek może iść i stąpać, a obcasy butów nie utkwią mu w błocie; może bodaj wozem gnój rozwozić. Wyglądał tak, jakby chciał natychmiast zrzucić surdut i brać się do roboty. Marianna siedziała spuściwszy i przymrużywszy oczy. Nie podniosła wzroku, nawet by na niego spojrzeć. Musiała chyba czuć się poruszona i wstrząśnięta wszystkimi jaskrawymi obrazami rodzinnego domu, jakie przed nią roztaczał: złe losy ojca, Johnny'ego i wszystkich innych... Ale nie to odczuwała, siedząc tu z zaciśniętymi zębami i czerwonymi plamami na policzkach po same skronie. — Zrozumie mnie, Marianno, tu nie ma wyjątków! Musisz być na to przygotowana, że zarówno Borg; jak i wszystko inne, co odziedziczyłaś po swoim mężu, runie w przepaść. Niepodobna tego zataić. Wszystko przepadnie, każdy szyling, każda deska ze ściany. Trzeba tylko spojrzeć faktom w oczy. O ile jestem zorientowany, zostało ci jedynie Gullviken, niewielka posiadłość przepisana na ciebie ze spadku po matce. Jedyna z nas, której coś zostanie — to Hilda. Jej macierzyzna jest zabezpieczona przez opiekunów prawnych. Nam zaś nie pozostaje nic innego, niż się zawczasu na to wszystko przygotować; każdy musi to czynić w swoim kręgu. Co do mnie, rozejrzę się za jakąś pracą, najszybciej jak tylko będę mógł. Nie chcę dłużej topić tu bezużytecznie w ziemi swojej roboty, zaledwie jako statysta! Dla młyna jest Andreasen najstosowniejszym człowiekiem. — Tu napotkał spojrzenie oczu Marianny. Myśl jej zatrzymała się niby w odrętwieniu, odbierając jedno tylko wrażenie: najpierw oszukano ją i zmuszono do zamieszkania w Borgu, a teraz obrabowano ją ze wszystkiego! — Nie, Henryku! — wykrztusiła, nie panując nad sobą. — Ja tego ojcu nigdy nie wybaczę! I nigdy nie wybaczę Johnny'emu! Wrzało w niej i kipiało. Przez cały wieczór było nieprzytomna z gniewu, krążyła po sali południowej, kiedy się już od dawna ściemniło. Nie mogła spać, rzucała się niespokojnie na poduszkach. Zżerało ją uczucie, że jej życie jest zmarnowane, że to ich egoizm przyczynił się do tego, że raz za razem ją poświęcono i bezlitośnie wyzyskiwano. Zastygłe rozgoryczenie tkwiło w niej na kształt bryłki lodu, kiedy wreszcie jednak zasnęła. Obudziła się rano po długim śnie, w który zapadła z wyczerpania. Ale cokolwiek myślała przedtem lub śniła, jakkolwiek by się w podświadomości nie posplatały jej myśli i im głębiej rozpamiętywała i rozpatrywała wszystko, z czym wczoraj zasnęła: utratę środków materialnych, własnego dworu, swej zapewnionej przez majątek Bastiana Borga szacownej, dobrze zabezpieczonej egzystencji — tym silniej ogarniało ją uczucie wielkiej ulgi, wyzwolenia, w które ledwie śmiała uwierzyć! Było to, jak gdyby wraz z pieniędzmi Bastiana Borga przybladł i rozwiał się nękający ją obraz jej zmarłego męża, wszystkie zobowiązania i skrupuły... Wciąż od nowa badała siebie, szukała i, by tak rzec, obmacywała bacznie każdy cal swego wnętrza, każde pęknięcie, czy jednakże ów upiór nie ma żadnej możliwości, by powstać i znowu ją niepokoić. Dopiero po wielu dniach — cichego i trwożnego nasłuchiwania wewnętrznego głosu, by nie ulec złudzeniu — odważyła się stopniowo oddać radości, narastającej, coraz większej przemożnej... Pośród nawały nieodwracalnych, groźnych wydarzeń zdarzyło się Mariannie kilka tygodni szczęśliwej, rozdygotanej nadziei, że świat ma dla niej w zanadrzu jeszcze jakąś miarkę radości życia. Mężczyzna, którego w tak uporczywej walce usiłowała całkowicie wykreślić ze swych myśli, wyłaniał się oto znowu. Zaraz po spotkaniu na jesieni przed dwoma laty, Ferdynand Wiese wyjechał za granicę, by w Dundee, Hartlepol i innych angielskich portach studiować budowę okrętów, podczas gdy młodszy brat prowadził przedsiębiorstwo. Ferdynand spędził tam przeszło rok, zrobił krótki wypad w rodzinne strony, po czym wrócił do Dundee, gdzie mieszkał u swego wuja. Teraz oczekiwano go jesienią w domu, za miesiąc zaledwie. We śnie i na jawie Marianna widziała list — list, który miała wysłać do niego, zawierający jedno tylko słowo: „Ferdynandzie!" Hysing nie mylił się, sądząc, że widzi, jak pod spuszczonymi powiekami o długich rzęsach oczy pani Marianny poruszają się, jakby za biegiem własnych myśli, a nawet była wesoła. Miała dziś w sobie coś tak świeżego, żywego, nowego! Udało mu się „wyizolować" ją koło grzędy truskawek, między altaną a płotem ogrodowym, zagradzając jej drogę ku schodom. Musiała mimowolnie robić porównania i dojść do wniosku, iż człowiek, który stojąc tu przed nią i oświadczając się jej „in optima forma", walczący nadto pięknymi słowami, należy w gruncie rzeczy do całkiem innego świata: takiego, w którym żyje się i wielbi jedynie dowcipne a głębokie wypowiedzi, wszelakie logiczne zdania i twierdzenia, iluzje nieco z wysoka. Och, jakież zdania wymienialiby z sobą w dniu zaślubin! Marianna była w tym okresie tak szczęśliwa, że zapomniawszy się na mgnienie okazała brak miłosierdzia. Odpowiedź jej była jednak łagodna: stanowcze i poważne „nie". Ależ dlaczego? Wolno mi chyba prosić o podanie przy czyny? Droga pani, winna mi jest pani wyjaśnienie, co pani ma przeciw temu?... bodaj jedną pozornie słuszną przyczy nę! — mówił energicznie. Gotów był walczyć dalej, sądząc widocznie, że trzeba ją przekonać, osaczyć logicznymi argu mentami. —Wyjaśnię to panu pańskim własnym twierdzeniem,panie Hysing — odparła z lekkim uśmiechem, szykując się do odejścia. — Ponieważ kobieta bywa nader często nie logiczna! Z wszystkiego, co przygnębiało jej otoczenie, a i jej samej dawało się we znaki, podnosiła się — czuła to — silniejsza, odważniejsza ł bardziej ufna, na spotkanie tego, co miało nadejść niejako z zewnątrz. Nie potępiała już — i nie chciała sama rozczarować. Dopiero teraz zaczynała przecież naprawdę żyć, i chwilami doznawała wręcz zawrotu głowy, tak mało miała wprawy w dostrzeganiu, przemyślaniu i projektowaniu na przyszłość spraw, które by ją naprawdę z serca obchodziły i które ogarniałaby niezmąconą radością. Zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia całe jej życie wypełnione było jedną wielką obojętnością. Czegóż pragnęła innego, niż żyć w spokoju, mieć nieco rozrywek towarzyskich i inkasować swoje odsetki? A teraz? Plany na przyszłość! Praca! Chciała przyczynić się do działalności energicznego mężczyzny całym zasobem własnych zaoszczędzonych sił. Czeka tam ktoś, namiętnie, niecierpliwie, dygocąc w niepewności — jak można czekać na własne życie! Pewnego popołudnia Marianna siedziała wesoła i zadowolona przy podwieczorku u sędziego, kiedy pan domu wszedł, pomachał jakimś listem i zażądał, by towarzystwo odgadło wielką nowinę. —Dziadkiem zostałeś? —Awans! Laurvig został radcą miejskim? —major, ogromnie przejęty, przekrzyczałwszystkich. —Minda Henschen i prokurent Yanke! — paplała nachybił trafił pani Biermann. — Och, sędzio, powiedzże wreszcie! Widzę przecież po panu: zaręczony? — No, co jeszcze? Napięcie wzmagało się. — Nie zaręczyny — oznajmił sędzia, podnosząc w górę dwie fotografie — ale wesele! Nasz stary przyjaciel Wiese ożenił się w tych dniach w Dundee ze swoją kuzynką i jest teraz w drodze do domu! To była rzeczywiście nowina nie lada! Wielka nowina: kuzynka w Dundee! Wiadomość zajęła wszystkich. Marianna siedziała pobladła, i uśmiechała się z wysiłkiem. Przyjęła z podziękowaniem jeszcze jedną filiżankę herbaty, obejrzała fotografie obojga nowożeńców, przechodzące z ręki do ręki, które wreszcie pozostały przed nią na stole. Widziała przez cały wieczór majora i innych niby przez mgłę. Rozmawiała z nimi, uśmiechała się kiedy trzeba, zachowywała się poprawnie. XIII Pusty jak popsuty orzech! psiakrew! Kurzy jak pyłi proch! — Celnik z Furusaet pławił się po prostu w złośli wych plotkach owego czasu: napawał się nimi. Nieustannie rozwodził się nad sprawą firmy Foss i Spółka. Tak, jakby podciągnął pod jeden strychulec całą rodzinę, nie wyłącza jąc starego Grünera. —To dobry chłopak... dobry... drogi, dobry chłopak! —powtarzał machając w powietrzu laską wściekle, jakby wymierzał chłostę. — No i jego ostatnie dzieło zniszczenia! Powozem, ze stangretem... jazda, wio! kłusem i galopem, tylko uprząż błyskała po całej dolinie! — Tędy przejechał sobie gładko dalej, bo my nie jesteśmy tacy łatwowierni! No i zaczęło się... hejże ha!... wstrętne, powiadam wam! — Przy tych słowach groźnie wpatrywał się w oczy rozmówcy. — Ten drab porywał w swojej podróży, tfu, po prostu jednym pociągnięciem pióra, całe gospodarstwa, chłopskie dwory! — tu czynił płynny ruch ręką, jak gdyby pisał. — Ot, tak; to mi dopiero trzęsienie ziemi! I tym wyrobił sobie w banku kredyt, słuchajcie, mówią, że na dwadzieścia tysięcy talarów! Wydawał za to przyjęcia, powiadam wam, aż tu trach! — zginał się z rękoma przy ustach, jakby rozgryzając orzech, z bólem zębów — I bucha z tego pył!... i ...hi, hi, hi.... pan Robarth, co pisywał wiersze, musi się teraz uczyć prawdziwej prozy! Dla Johnny'ego przeminął czas pogody i pokoju; w deszczu i słocie jesiennej jechał w sam środek wszelkich trudności, prolongat weksli, w sam środek setek spraw, wśród których — podniósłszy kołnierz długiego szarego płaszcza aż po uszy, z niedopałkiem cygara w ustach i kilkoma kieliszkami porto w żołądku — musiał się kręcić i uwijać przez cały dzień. Gładcy, uprzejmi przyjaciele, którzy od dawna zorientowali się w jego sytuacji, musieli dalej służyć swymi podpisami: inaczej ryzykowali wszystko; i musieli wszędzie donośnym głosem zapewniać i popierać jego kredyt. Zapraszali się wzajemnie na przyjęcia, ściskali sobie dłonie, wzruszająco dopytywali o zdrowie małżonki i dzieci. Żony ich były serdecznymi przyjaciółkami, a każdy o każdym przekonany był w głębi duszy, iż gdyby mógł postępować jak chce, wygnałby drugiego nago na ulicę, by się ratować samemu. Ale tak się nie godzi: musieli wiernie trwać przy sobie na podkopanym gruncie, i — upatrywać swą nadzieję w Johnnym. Niewykluczone, że potrafi on jeszcze cuda czynić. Przecież jego kwity z młyna idą, tam na nadbrzeżu, u Buaasa są honorowane jak złoto, nawet nagły zwrot sprawił, że wystawia się je w kantorze Johnny'ego. Dotyczy to wprawdzie jedynie drobnych sum, ale, by tak rzec, przynoszą one co dzień dowód, że wśród ludzi mających rozeznanie kredyt firmy Foss i Spółka pozostaje niezachwiany. Buaas nie wyrzuca pieniędzy przez okno, o tym wiedzą -15wszyscy! Był to najgorszy okres, czas najcięższych roszczeń, jakim Johnny musiał kiedykolwiek sprostać — owe trzy miesiące poprzedzające Boże Narodzenie. Wątpliwości, zastrzeżenia, nieufność ze strony wszystkich partnerów. Dostawał depesze... czy też telegrafiści zachowują aby dyskrecję?... W domu widział stale dziwnie bladą, badawczą twarz, przed którą najchętniej by zemknął. — Dręczysz mnie, Aletto, kiedy tak na mnie patrzysz! — wybuchnął pewnego dnia. — Czy nie możesz pojąć, że mam tyle do myślenia, i że to uciążliwy okres dla mnie, a także dla innych? Doznał niemal ulgi, kiedy wyznała mu przyczynę swego zatroskania: w mieście grasuje tyle chorób dziecięcych, szkarlatyna, koklusz. Niechże go to nie uraża, że się troszkę niepokoiła. Wieczorami, kiedy ludzie odeszli, siedział przy zamkniętych okiennicach w swoim kantorze i pracował, podczas gdy na biurku, obok powielacza, szumiał palniczek spirytusowy z wrzątkiem na grog. Trzeba było za wszelką cenę uniknąć przykrości, zachować postawę — czynić tak, jakby nie mógł zrozumieć, dlaczego kontrahenci grzecznie i z zimną krwią zabierają mu, wyciskają z niego ostatnie resztki zbawczych środków, kiedy nad jego głową zawisły tu i ówdzie nie sprolongowane weksle. Tego wieczora rozważał nowe posunięcia... a że to gra na śmierć i życie, wypisane było przed jego wzrokiem ognistymi głoskami. Leżało przed nim pismo z prywatnego banku. Bank działał we własnym imieniu oraz z polecenia londyńskiego domu handlowego. Już od przedpołudnia wczytywał się Jonny w owe kilka oficjalnych linijek na dużym, niebieskim arkuszu ze stemplami — jakby chciał, przejrzawszy je na wskroś, odczytać za nimi oblicze dyrektora banku. Czy słowa te były jedynie formalnością, sposobem ponaglenia... Czy rzeczywiście wszystkie zaległe wkłady muszą być niezwłocznie uregulowane i dostarczone znaczne wypłaty na poczet rachunku, bo w przeciwnym razie bank zmuszony będzie wejść na hipoteki Fossegaardu i Borgu? Dyrektor banku jest przecież jego przyjacielem, więc nie mógł chyba uwziąć się, by go zrujnować? Wynotował sobie najmniej wyświechtane nazwiska z kręgu przyjaciół w mieście, dodał kilka gwarancji, które na dłuższą metę mogłyby mieć niejaką wartość, i rozważał widoki na spadek Hildy, która następnego lata będzie pełnoletnia, i będzie mogła rozporządzać swoim majątkiem. W każdym razie będzie musiał pojechać do miasta — i to już jutro rano, parostatkiem. Trzeba za wszelką cenę zapobiec każdemu dalszemu krokowi, narażającemu kredyt: inaczej — ruina! Wśród ciągłych sprawdzań i rozmyślań sformułował podanie, tak jak ma być dostarczone, w oparciu o jego obecność we własnej osobie, oraz o jego ostatnie mocne argumenty: spadek Hildy. Było po jedenastej wieczór, gdy wrócił do domu, i spiesznie poinformował Alettę, że nazajutrz o świcie musi wyjechać. Spojrzała na niego bezradnie. — Willy ma taki ostry kaszel! —Wezmę z sobą tylko walizkę! —Żeby tylko nie koklusz! Kaszle bardzo brzydko; nie miałam już innej rady, niż posłać po doktora! —Willy? — teraz dopiero zdał sobie sprawę, o czymmówiła. — Koklusz... ależ co ty sobie wyobrażasz! Nie przesadzaj tylko w tych swoich niepokojach, Aletto! Że trochę ciężko oddycha? Tak robią wszystkie dzieci, kiedy mają kaszel. Zaczął się pakować, lecz nie odzyskał spokoju, dopóki nie poszedł do sypialni, aby zobaczyć Willego. Siedziała tam Aletta, schylona nad łóżeczkiem. Nie mógł widzieć jej twarzy, może płakała, a on nasłuchiwał ze wzrastającą trwogą. Nie było wątpliwości, że mały oddycha z wielkim trudem, i że dusi go w gardle. — Musimy natychmiast sprowadzić doktora, nie można czekać dłużej! — rzekł i narzuciwszy płaszcz pospiesznie wyszedł. Wywołał doktora prosto z jakiegoś przyjęcia. — Muszę jutro rano jechać parowcem — zwierzył się po drodze lekarzowi — jeżeli nie chcę stracić znacznych zys ków... sprawa ogólnego dobra, obowiązek drogi doktorze! W tych czasach... Lekarz znalazł stan malca ciężkim: był to koklusz. Przy łóżku dziecka postawiono kubły z gorącą wodą — by mu ułatwić oddychanie. Johnny siedział w rozpaczy, trzymając rączkę małego, to znów puszczając ją, godziny nocy mijały jedna po drugiej, trzymając wszystkich w napięciu. — Kochany mały Willy, synku mój! Willy był mu najmilszym ze wszystkich dzieci. Po udawaniu i kłamstwie w jakie brnął przez cały dzień, tutaj było miejsce, gdzie mógł być sobą — i człowiekiem. Wzbierał w nim dziki bunt, który wciąż i wciąż musiał tłumić siłą. Mógł pozostać przy dziecku do za kwadrans szósta, może o trzy minuty, o cztery minuty dłużej. Potem — znów włożyć maskę i zniknąć — nawet gdyby dzieciak miał zginąć! — Muszę już jechać! — czule uściskał rękę Aletty i wal czył z wybuchem płaczu, który go dławił. Rozumiała to w zupełności, jak mówiła. Dobrze! Może to nie takie niebezpieczne, jak sądzili. Johnny był najzupełniej przekonany, że nie jest niebezpieczne! Ale nie wypuszczał ani na chwilę rączki małego, gdy ten coraz częściej walczył z dusznością. Lampka stała na podłodze za łóżkiem i cień Aletty poruszał się bezszelestnie po dywanie zasłaniając i odsłaniając światło, od czasu do czasu zaś uchylał drzwi lekarz, który nocował w przyległym pokoju na kanapie. Stan pogarszał się ciągle, i nad ranem lekarz uznał za konieczne dokonać tracheotomii. Właśnie gdy przygotowywał się do zabiegu, rozległa się syrena na statku. Johnny ucałował małe, walczące ramię, pogładził dłonią rozpalone, spocone czółko i pozlepiane włosy. — Do widzenia, Aletto! Zadepeszuj mi, adresując na parowiec „Nordstjern". Około południa będę w... dal. Oddalił się dosłownie w ostatniej chwili. Na statku chciał od razu zejść do kajuty. Powiedział stewardowi, że czuwał całą noc przy chorym dziecku. Wypiwszy o rannym chłodzie dwie czy trzy szklanki porto, leżał na koi — odgrodzony od świata tym ciasnym schowkiem — wsłuchany w senne pluski fal, spieniających się o burty statku, i jednostajny łoskot śruby, który coraz wyraźniej zamieniał się w monotonną melodię: Foss i Spółka! Foss i Spółka!... Gdy w południowej porze parostatek przybił do portu w ...dal, Johnny stał w eleganckim podróżnym stroju koło burty — uzbrojony wewnętrznie i zewnętrznie, by od razu rzucić się do boju. Wiedział, że bank zamyka się wcześnie. Kiedy spiesznie zszedł po pomoście na ląd, oczekiwał go już goniec z poczty. Z depeszą w kieszeni szedł jeszcze kawałek nadbrzeżem, w lodowatym przerażeniu, niepewny, czy nie zaczekać z przeczytaniem, aż ukończy sprawę w banku. Pakował depeszę do kieszeni i parokrotnie znów ją wyciągał, przystanął niezdecydowanie, wreszcie rozerwał kopertę. Wpatrywał się w słowa, aż rozpłynęły mu się przed oczami w mgłę, czuł ciężar, co kładł mu się na piersi, zapierając oddech. Z wysiłkiem wstrzymywał piekące łzy. Aletta telegrafowała, że ich mały Willy zasnął około jedenastej przed południem. Prosiła, by przyjął to mężnie. Miała nadzieję, że będzie umiała znieść ten cios. Nie widział już nic przez łzy, oślepiały go, i sapiąc szedł machinalnie dalej. Kiedy ujrzał lśniącą biel budynku prywatnego banku, był bliski obejścia go z dala, ale tylko przyspieszył kroku. — Tak, jakbym nie był przyzwyczajony do połykania rozżarzonych węgli bez skrzywienia się — powiedział so bie z rozgoryczeniem. — Mały nie będzie tego przeżywał, może być rad, naprawdę rad z tego! Skierował się prosto ku wielkim żółtym drzwiom banku, spiesznie minął hall, i — jowialny, pewien zwycięstwa, tylko nieco zdziwiony — ruszył prosto do swego przyjaciela, dyrektora banku, któremu uścisnął rękę w pokoju dyrekcji. Doprawdy wręcz go przestraszył tym wczorajszym listem! Przyjechał więc od razu dzisiaj parowcem, prościutko, z tym — tu wyjął swoje podanie z teki i dał je dyrektorowi — jak się spodziewa, w pełni godnym przyjęcia projektem załatwienia sprawy, istotnie podwyższenie gwarancji, ...znane nazwiska... — Mam nadzieję, że wstawi się pan trochę za... przyja cielem, panie dyrektorze — zakończył z pewną nonsza lancją — w takich czasach jak dzisiejsze, nieprawdaż... Dyrektor banku był to jasnowłosy i jasnobrody pan w średnim wieku, o wyglądzie żeglarza. Zachowanie jego nacechowane było wylewną, rubaszną dobrodusznością, oczy zaś miały coś ostrego, mądrego, zdawały się dobrze przystosowane do przenikania: horyzontu morskiego oraz papierów wartościowych. Swoje prywatne mienie zebrał głównie własną pracą; byli z Johnnym starymi towarzyszami wędrówek morskich. Teraz siedział z pismem w ręku, patrząc w ziemię, podczas gdy Johnny naprzeciw niego w fotelu wyczekiwał odpowiedzi. Trwało to dość długo i Johnny zaczął nerwowo huśtać nogą. —Nie będę taił przed panem, że tę decyzję powzięłajednomyślnie cała zebrana tu dyrekcja — rzekł dyrektor banku, kierując na niego wzrok. —No tak, tak, tak się to mówi! Ale przecież dyrekcja to znowu pan! — Johnny wiedział, że robi tutaj komple ment, trafiając w słabą stronę rozmówcy. Dyrektor banku zmrużył nieco oczy, jakby się zastanawiał. —Tyle tu krąży plotek, które niepokoją ludzi... opowiadają, że pan budował w Fossegaardzie jak szalony. —Cóż znowu! Może pan sobie wyobrazić, ile w tym prawdy!... od półtora roku nie zrobiono tam nic poza zdjęciem dachu, na co nie poszło więcej niż sześćset talarów! —Więc nie; tak właśnie myślałem! Jeżeli jednak chodzio podwyższenie kredytów i dotyczy tej żądanej podwyżki — mówił dyrektor, rzucając na Johnny'ego spojrzenie, jakiego ten nigdy by od tego człowieka nie oczekiwał; było ono jakby na wskroś przenikające — nie umiem sobie wytłumaczyć, czemu nie uszczęśliwił pan tymi papierami swojej własnej kasy oszczędności, przecież ma ją pan tak blisko — zakończył niechętnie, z wysiłkiem. —Och, taki człowiek jak pan rozumie lepiej niż ktokolwiek, że nie rozporządza ona dostatecznym kapitałem! —Ale mimo to dostarczyła panu ni z tego, ni z owegoprzed kilku miesiącami ośmiu tysięcy talarów! Podobno dał pan dość niezwykłe gwarancje, jak słyszałem, brzmiące niezbyt po kupiecku? Johnny poczerwieniał. —Tak, to są plotki, prawda? No i ten młyn, panie Foss!Z tymi wszystkimi kwitami dla kupca... nie pamiętam, jak się nazywa... ale to... cuchnie, oczywiście! Proszę mi szczerze powiedzieć, jaki procent pan płaci? —Bardzo dziękuję plotkarzom! Ani szylinga! — brzmiała szczera odpowiedź Johnny'ego. — Haniebne! — dorzucił. Poty biły na niego, gdy zrozumiał, że przejrzano jego inte resy. —Być może, ja osobiście wierzę panu, rzecz jasna. Alete nazwiska tutaj... — rzekł wskazując szybkim, niedbałym ruchem na list — i cały ten nonsens w gwarancjach! Prze cież chyba sam pan rozumie, że bank przyjąłby to, gdyby wierzył, że idzie tu o coś innego, niż sypanie piaskiem w oczy, jak było dotychczas. —Hm, hm! — Johnny odchrząknął i urażony wyprostował się w fotelu, nie bez wyniosłej godności, która miała oznaczać, że teraz dosyć już koleżeńsko-intymnego poufałego tonu. Nadeszła chwila stoczenia ostatniej, decydującej bitwy. Spojrzał dyrektorowi przeciągle i zimno w oczy. Niechaj sobie myśli w duchu, co zechce. Teraz zacznie zupełnie po prostu i bez ogródek mówić o interesach banku. Poprosił o przedłużenie terminu o dwa lub trzy miesiące i zastrzegł sobie, że podwyższy gwarancje o spadek Hildy — dziewięć czy dziesięć tysięcy talarów, gdy dziewczyna stanie się pełnoletnia i będzie mogła tym rozporządzać. Dyrektor banku zaniemówił z wrażenia. Zaczął chodzić tam i z powrotem. Miał coraz bardziej oburzony wyraz twarzy. Zrozumiał co robi ten człowiek, siedzący przed nim: wtrąca w przepaść własną siostrę! — Interesy banku, panie Foss? Możliwe... albo i nie! — Podszedł tuż tuż do Fossa. — Czy żąda pan, abym to przed stawił dyrekcji? Johnny patrzał nieruchomo w przestrzeń. Widział ruinę, hańbę — widział, że wszystko, wszystko wisi na włosku! — W ostateczności tak — odparł cicho. — Gdyby pan nie był w stanie potraktować tego jako sprawy osobistej. Pro szę, aby pan wziął pod rozwagę, że idzie tu o ruinę całej poważanej rodziny, a... — wykrztusił na poły pod przymu sem, na poły zaś w upokorzeniu — moje dziecko dzisiaj umarło, musiałem od niego odjechać... Dyrektor banku przystanął na moment, spuszczając oczy na bladego człowieka, skulonego w rozpaczy na fotelu, i rzekł z pewnym wzruszeniem: — Sądzę, że oddam najlepszą przysługę panu, pańskiej rodzinie i... bankowi, jeżeli nie będę się wgłębiał w pańskie podanie. Niech pan poświęci swój majątek, panie Foss! — zakończył spokojnie. Johnny pokręcił głową. — Czy pan myśli, że przez te wszystkie lata postępował pan honorowo? — zapytał znów dyrektor. Johnny wyprostował się, jakby chcąc zaprotestować. — Czy wie pan o tym, że jest pan szkodnikiem, dla któ180nie. Johnny zerwał się z fotela. —Sądzę, że pan ma zbyt szlachetną naturę, by nim pozostać panie Foss! — Dyrektor przypatrywał się, jak Johnny czyni znów wysiłki, by przybrać oburzoną minę. —Zresztą, jeżeli dobrowolnie nie poświęci pan swegomajątku, to bank zmuszony będzie wysunąć te roszczenia — zabrzmiało surowo. — Przyczyn mamy, niestety, dosyć. —Muszę pochować dziecko! — szepnął Johnny. —Zaczekamy osiem dni. A teraz uważam naszą konferencję za skończoną, panie Foss! — Z tymi słowy dyrektor grzecznie wyprowadził go za drzwi. XIV Wszyscy byli jeszcze pod pierwszym wrażeniem nowiny, że sędzia miejski był ze świadkami o ósmej rano w firmie Foss i Spółka, gdzie nałożył pieczęcie. Ludzie zbierali się po dwóch, trzech na ulicy, na schodach, pod bramą, a potem okrężnymi drogami prześlizgiwali się, by to na własne oczy sprawdzić: okna kantoru Foss i Spółki były rzeczywiście zamknięte, a okiennice przełożone żelaznymi sztabami. Stamtąd zaś biegli, szli lub kroczyli, niby w jakiejś sprawie, ku składom na wybrzeżu, aby i tam zobaczyć żelazne sztaby, kłódkę oraz pieczęcie na drzwiach. Potem, w coraz rosnącej liczbie, gromadzili się na molo, zadając sobie pytanie, co się stanie z dwoma brygami należącymi do firmy, które stoją w porcie i będą mieć na zimę zdjęte ożaglowanie: czy i te będą opieczętowane? Nadpływały stamtąd łódki, którymi powiosłowano szybko w rozmaite miejsca. — Otóż, tak! Oto przekonano się dostatecznie. Teraz szybko do domu, do rodziny, i tam opowiedzieć o wszystkim! Foss i Spółka — to była, by tak rzec, niemal cała nowoczesna część miasta! Nie było przedsiębiorstwa ani zakładu, ani też żadnej organizacji handlowej o jako takim rozmachu, gdzie Johnny nie zasiadałby w zarządzie lub nie figurował tam nominalnie. Dzięki jego szczeremu, swobodnemu, odważnemu usposobieniu właściwie większość młodszych firm rzuciła się w wir interesów; dzięki niemu wypełniało się formularze wzdłuż i w poprzek, brało udział w nowym, zuchwałym życiu handlowym, cechującym w ostatnich czasach to miasto. Jak powiadali ironicznie ci nieliczni z dawnych czasów, co mieszkali jeszcze staroświecko w szarych drewnianych domach o szpiczastych dachach, z własnym ogrodem przy drodze, albo przy uliczkach od strony gór — prawie wszystkie wielkie, nowe domy w porcie i koło rynku powstały w ostatnich dziesięciu czy dwunastu latach na papierach! Toteż katastrofa podziałała niemal paraliżująco i pierwszego dnia roztrząsano ją, by tak rzec, szeptem. Istniały firmy, o które obawiano się, że pociągnie je to w przepaść, i takie, co do których była nadzieja, że przetrwają. Miasto pogrążone było w trwodze i strachu. Plotki napływały i mijały, narastały i przycichały, przez cały tydzień, coraz to głupsze, bardziej bezsensowne. Ludzi ogarnęła gorączka, opanowująca nawet robotników na ulicy W niedzielę mówiono, że Johnny Foss jednak sobie poradzi; że chciano go zdruzgotać, ale on im pokazał, że może zdobyć dla Fossegaardu nawet sto tysięcy! Zdawało się, że zaczną wiwatować na jego cześć. I z pewnością: gdyby drzwi kantoru rozwarły się znowu, utworzyłby się niezgorszy pochód! Czyż był w mieście człowiek równie znany, popularny, któremu miasto tyle by zawdzięczało? W poniedziałek sytuacja wyglądała już inaczej. Żelazne sztaby, kłódki i pieczęcie znalazły się na pięciu sąsiadujących z sobą kantorach przy Havnegaten, na dwóch w górze koło kościoła, a jednocześnie sąd przeprowadził zajęcie mienia w stoczni u Söborga. Podobno zbankrutował konsul Grüner i Biermann z tartaku! Jeszcze niepodobna ogarnąć rozmiarów nieszczęścia, mówiono teraz. Pogłoski o rozpaczy dotkniętych nim mężczyzn, którzy zamknęli przedsiębiorstwa, przenikały przez drzwi i okna! Zostali na bruku, nie zabezpieczywszy rodzin, mieli przed sobą jedynie nędzę i ruinę! Dzieci Viggersa zniknęły momentalnie ze szkoły tańca! A kupiec Olafsen usiłował podobno odebrać sobie życie! Ale cóż było powodem tego całego okropnego nieszczęścia, jeśli nie przeklęta, lekkomyślna gospodarka Johnny'ego Fossa! Oskarżycielskie westchnienia brzmiały za wszystkimi pozamykanymi okiennicami. Johnny Foss pociągnął ich za sobą! Dali się oślepić, padli ofiarą fałszywych wyobrażeń i dali się oszukać Johnny'emu Fossowi! Jego obrotny język, jego cyniczne wykorzystywanie ich nazwisk aż do ostateczności, podczas kiedy z miną przyjaciela obcował z ich rodzinami i trzymał dzieci do chrztu — to właśnie doprowadziło ich do ruiny! To, że w najlepsze doili jego kredyt — ten fakt jakoś wywietrzał z ich świadomości. Sytuacja ze wszech miar wymagała kozła ofiarnego. Opinia miasta była od góry aż po doły społeczne fanatycznie jasna i zdecydowana. Tak... wszyscy ci ludzie, których Johnny wpędził w zagładę, zostali teraz zimą bez chleba i bez pracy... Wypominano jego przyjęcia, dania, kiedy ucztował na koszt innych, szampany. Miał co najmniej siedem palt oprócz swego prawdziwie luksusowego płaszcza nieprzemakalnego. A suknie jego żony były takie, że mogła formalnie tonąć w jedwabiach! Wyrażano nadzieję, że postępowanie upadłościowe zatroszczy się już o to, by Johnny nie ogłosił bankructwa w jedwabnych szatach i z grubą złotą dewizką u złotego zegarka na kamizelce! Johnny poczuł teraz, iż opinia publiczna jest potęgą. Podczas przelotnych spotkań z ludźmi narażony był na lodowate spojrzenia i miny, jakby był żmiją, którą należy zdeptać obcasem. Musiał przejść wiele upokorzeń. Wreszcie z czterema tylko srebrnymi łyżkami i mocno uszczuplonym inwentarzem najprostszych przedmiotów użytkowych rodziny, pozwolono mu z łaski — bo syndycy masy upadłości mogli jeszcze potrzebować jego wyjaśnień — zamieszkać w kilku narożnych pokojach w Fossegaardzie. Antonia przeżywała rozczarowanie całą mocą swej potężnej natury: załamując ręce, aż trzaskało, patrzała zmiażdżona, jak wali się wszystko, co było jej w życiu drogie. W całej jej istocie nastąpił gwałtowny przewrót: po nagłym przypływie pychy rodowej nastąpił jakby odpływ — przykra rzeczywistość. Poprzedniego dnia, wśród powszechnego współczucia, stworzyli widoki porozumienia z dłużnikami — oni i Biermannowie — zresztą przy pomocy resztek swego majątku. Biermann zachował jedynie stanowisko zarządzającego tartakiem. —No, staruszku, jak się czujesz w nowym okładziez waty? —O, tak, hm — odchrząknął — o, jaakoś tani! —Och, już sobie jakoś poradzimy, zobaczysz!... Całą nocnad tym myślałam... coś już widzę! Sceptycznie wykrzywił usta. —Widzisz, staruszku, musimy pomyśleć, co się da jeszcze zrobić. —Jeżeli potrafisz, to... — odparł, potrząsając z wolna głową — wówczas znalazłaś kwadraturę koła! —Och, masz taki jasny, bystry umysł, Grüner, i jesteś takim trzeźwym przedsiębiorcą! Popatrzył na nią bezradnie. — Siedzę tu przecież, jak stary stangret, co stracił wóz i konia! Skinęła głową: — Właśnie. Masz tylko siedzieć i radzić! A ja mam dosyć sił. Stary przytaknął jej z westchnieniem: — O, tak, tak, masz wiele sił, Antonio! —I muszę coś zrobić, Grüner! Myślałam o starej wapniarni, którą unieruchomiłeś. —Wapniarnia? — rzucił stroskane spojrzenie na swojepoobwijane nogi. — To dosyć mitrężny interes, najłatwiej byłoby mnie samego wrzucić do wapna. —Ja chcę tylko wiedzieć, czy twoim zdaniem to się opłaca! —Zapewne, zapewne, jeżeli ktoś ma siły! —Jeżeli ty sprawę poprowadzisz, ja użyczę jej swegoramienia, mój stary! Zaczniemy od małego. A później prze konalibyśmy się, czy to się jednak nie rozwinie! Myślałam także o warzelni mydła. Staruszka, panna Elgers, prowa dziła taką aż do śmierci! Będziemy jeszcze mieli pełne rę ce roboty! —Hm, tak, taak, nie wątpię! —Owszem, wątpisz, Grüner, widzę to po tobie! Ale jeśliz ciebie mądra głowa — a tak jest przecież! — i będziesz dbał o rachunki, i pokażesz mi jak trzeba wszystko sprze dawać, to będę robiła porządne mydło, a także porządne wapno! A ty będziesz mógł spokojnie siedzieć w kantorze i nie będzie ci ani odrobinę mniej wygodnie, mój starusz -15ku! Stary z wolna skinął głową i pogłaskał jej rękę. —Tak, tak, kochana Tony! —Ona jest w stanie to wszystko zrobić — powiedział dosiebie z namysłem, kiedy odeszła. — Zdaje się, że dotych czas ja byłem jej wapniarnią i jej warzelnią mydła. Owego przykrego dnia, kiedy w Fossegaardzie nastąpiło zajęcie mienia i opieczętowanie, w poglądach Andreasena zaszedł przewrót, powodujący niemal pomieszanie zmysłów. Tak jak dom na Fossegaardzie, i on nie miał dachu nad głową. Teraz zarządzał młynem dla syndyków upadłości, którzy nie chcieli słyszeć o systemie kwitów, „równie dobrych jak gotowizna". Po okresie, gdy koło podsięwodne młyna fossegaardzkiego obracało się dla wyższych, merkantylnych celów i młyn rozrósł się w jakiś — by tak rzec — „bank młyński", teraz pracował ze zwykłym sobie trzeźwym szumem i zgrzytem kół. Henryk znalazł sobie posadę, a Marianna na jakiś czas przed postępowaniem upadkowym przeprowadziła się była do Gullviken. Główny budynek Fossegaardu stał już oto drugą zimę bez dachu wśród śnieżnej zawiei, a wiatr zamiatając sienie, świstał w stare dziurki od klucza i zawiasy. W narożu jednego ze skrzydeł pod koniec zimy zapalało się wieczorami światło. W tych pokojach swego zapadłego ojcowskiego domostwa mieszkał Johnny ze swoją rodziną. Główne wejście było zamknięte. Nagromadzone od pokoleń w domu przedmioty komfortu — łóżka, ciepłe koce, srebra, rzeczy użytkowe — stały w obfitości za wszystkimi drzwiami pod pieczęcią, jako obce, których nie wolno używać, w oczekiwaniu tego marcowego dnia, gdy miała nastąpić licytacja ruchomości. Johnny odbywał przez całe popołudnia swe samotne spacery, tam, gdzie istniało najmniejsze prawdopodobieństwo spotkania kogoś. Było przecież tyle szarych ludzi, którym jeszcze należały się pieniądze... Echa młyna i szumu rzeki były podczas wiosennej, potęgującej się odwilży bardzo głośne i napełniały powietrze. Johnny słuchał ich niejednej wiosny, i zawsze budziły w nim wiele tęsknot i nadziei. Ale w tym roku wyjątkowo talk nie było. Towarzyszyło mu tylko gorzkie poczucie twardej rzeczywistości, która obecnie kryła w sobie tyle sprzeczności. Niebawem nadejdzie zmierzch. Johnny wędrował tam i sam wśród domów. Czas podwieczorku. Ale dzwon, zwołujący zazwyczaj na posiłki, milczał. Cisza, bezczynność zalegała całe obejście jak nigdy przedtem. Cisza w powietrzu. Krople na gałęziach i rynnach, zawisłe w ogrzewających promieniach słonecznych za dnia, teraz zamarzały znów z wolna. U Aletty i dzieci zapalone światło. Zajrzał przez okno. Aletta siedziała pod lampą i szyła. Serce mu się krajało, gdy patrzał, jak ceruje i naprawia podarte i znoszone części dziecięcej garderoby, aby służyły jak najdłużej. Dwoje młodszych usadowiła na łóżku, dwoje starszych ślęczało sennie nad swoimi czytankami. Od czasu do czasu mówiła coś. Podszedł do drzwi, zawrócił jednak znowu, by stanąć pod oknem. Patrzał na jej cierpliwą twarz. Była ostatnim człowiekiem na świecie, który jeszcze w niego wierzył. Na wszystkich twarzach ścielił się cień, a tym cieniem był on, Johnny! Tak odbywać będą walkę z jego hańbą, z jego poniżeniem. — Lepiej, o wiele lepiej uwolnić je od tego raz na zaw sze! — wyrzucił głucho. Uczynił nagły zwrot i poszedł w stronę ogrodu, niebawem wrócił jednak i cicho zakradł się do kuchni. Wiedział, że w szafce jest koniak. Przez moment wstrzymał oddech, kiedy przez nieuwagę zrzucił ze stołu jakiś nóż czy widelec, po czym wybiegł jak w gorączce i ruszył po na poły zamarzniętych ścieżkach ogrodowych. Zatrzymał się przy stawie karasi. Wypije tę butelkę, by mieć odwagę... Przypomniał sobie w tej chwili, jak często rozbijał butelki o mur i wrzucał do stawu odłamki szkła. A teraz sam jest rozbitą butelką, która pójdzie do stawu.. Otrząsnął się, dreszcz go przebiegł; spiesznie pociągnął łyk koniaku. — Aletto i moje śliczne, śliczne dzieci! Ojciec nie może nic więcej dla was uczynić — mówił dławiąc się łzami. — Najlepiej się jej tym przysłużę... Kiedy mnie już nie będzie, wszyscy będą jej współczuć. Kiedy się jest tylko szkodni kiem i nie ma celu w życiu, wtedy trzeba z sobą skończyć... Staczał walkę wewnętrzną; napił się jeszcze, i dalej wpatrywał się w staw pokryty cienką powłoką lodu, i zimny pot go oblał. Opróżnił butelkę. — Teraz koniec z lordem — rzekł z głuchym śmiechem. — Dalej w dół, do karasi! Stał niezdecydowany, kilkakrotnie zaczerpnął tchu głęboko. A zatem, skoro to załatwione i postanowione... Głowa opadała mu coraz niżej. — Powiadają, że mam zdolności. Mogłoby się przecież zdarzyć mogłyby się zjawić możliwości... kiedy postępo wanie prawne będzie zakończone... Warto jednak przekonać się, co w tym jest! Nagle cisnął butelkę do wody. —Tak, leż sobie tam i bulgocz! — rzucił szyderczo i pognał wielkimi krokami na górę. Śmiertelnie blady wszedł do pokoju. Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc na wszy stkich naraz. —Przyjdą i dla nas lepsze czasy, Aletto, jak tylko trochęodetchnę! Zobaczysz! — przemówił, obejmując ją z gwał townym wzruszeniem. —Och, jeżeli tylko będziesz miał odwagę, Johnny! Jużwkrótce nadejdzie lato, będzie łatwiej także i dzieciom. W radosnym podnieceniu chwycił z łóżka najmłodsze i niebawem wśród uciechy i zgiełku maszerował już z całą czwórką po pokoju, przy czym najmłodsze w koszulce siedziało mu na barkach. XV Henryk, który nie musiał już kierować się względami wobec nikogo, wziął się do pracy z całą mocą rodu Fossów. Za sześćset talarów, jakie pozostały mu jeszcze z przywiezionej do kraju sumy, udało mu się wydzielić i kupić punkt strategiczny, ośrodek wszystkich jego planów: Bjölstadzkie bagna, które przedstawiały obecnie coś w rodzaju uroczyska i były właściwie bezwartościowe. Z ich pomocą mógł rozstrzygnąć problem całorocznego dopływu wody do rwącego potoku na Fossegaardzie. Rozwiązanie było już w jego ręku. Teraz, gdy różne należące do Fossegaardu kawałki ziemi będą licytowane, należałoby zebrać owe dziesięć czy dwanaście tysięcy talarów gotówki, niezbędnych dla odwodnienia bagien, a zarazem kupienia młyna Fossegaardu i uruchomienia go na skromną skalę. Henryk powziął plan osiągnięcia tego przez sprzedaż akcji. Tak długo siedział, cierpliwy a uparty, w pokoiku za sklepem Antona Johannesena, i opowiadał, i roztrząsał sprawę, aż — bliski już zaniechać podpisywania akcji — jego sceptyczny przyjaciel wyraził w ostatniej chwili gotowość „zabrnięcia w te bagna", i zostania jego wspólnikiem. Obydwaj chcieli przeprowadzić tę sprawę. Henryk obejmie stanowisko zarządcy, a Anton da na to pieniądze. Oczywiście, dyskutowano przedtem trochę, ile też jest warte bjölstadzkie bagno. Szło o dwanaście tysięcy, bez dalszych targów; czy Johannesen chce w tym uczestniczyć, czy nie? Tak tedy doszło do kupna. — Powiada pani, że w Gullviken jest samotnie i cicho? — napadła kiedyś pani Torbjörnsen na Mariannę, zajrzawszy do niej, by się dowiedzieć, jak jej się nad morzem powodzi. — Gdybym ja była bezdzietną wdową, już bym potrafiła ściągnąć sobie życie do domu! Dzieciaki siedzą gromadą po wszystkich tych żebraczych chatach i tylko czekają zmiłowania! Niech je sobie pani weźmie za pieniądze Opieki Społecznej i może ktoś jeszcze dopomoże... Pani potrafi wpłynąć na ludzi i zebrać od nich pieniądze w dobrej sprawie! Niech pani pokaże gminie, że z dzieci mogą być porządni ludzie! Słowa te trafiły do umysłu człowieka, który zrozumiał, co oznacza życie bez celu. Pani Borg jęła wysuwać żądania. Poczyniła też kroki, które wprawiły ludzi w zdumienie. Na początek przygarnęła jedno dziecko, a następnie drugie. Marianna była daleka od tego, by prowadzić swe dzieło dla siebie i innych w jakimś wielkim stylu. Ujmowała wszystko od strony praktycznej, postępowała wedle własnego rozsądku, przeprowadzała swe zamiary zależnie od możliwości w danej chwili, po namyśle i naradzie z madame Torbjörnsen. Prawie stała się znów sobą — chodziła po Gullviken z pogodnym wejrzeniem, potrafiła wesoło rozmawiać z tym czy owym spośród starych kawalerów, którzy przychodzili do niej z dyskretnymi sprawami okolicy, a także troszeczkę z własnymi. Po przeżytym kryzysie czuła się spokojna i zrównoważona, jak przed wielu, wielu laty: wolna od rozdygotania i niepokoju, skrupułów i fałszywej nadziei, A także — czuła to — wolna od poczucia, że jest skrępowaną majątkiem wdową po Bastianie Borgu. Doszło nawet do tego, że stary celnik uznał za celowe sprawdzić pewnego razu, co się dzieje na Gullviken, zanim wyda swój, najwyższej instancji wyrok! Marianna ujrzała go, jak kuśtykał od strony morza, o lasce, rozstawiwszy niezmiernie szeroko łokcie. —Patrzajcież! — odezwał się sapiąc, i rozglądając się naschodach, kiedy się z nią przywitał. — Źleśmy się czuli w ukryciu, chcemy sobie stworzyć nieco ruchu! Właściwie zawsześmy mieli trochę skłonności do tego! Zawsze siedział w pani mały diabełek, pani Marianno! — mówił, przymru żywszy oczy, gdy wszedł do pokoju. —A pan był zawsze tak miły i dobrze na wszystko zważał, celniku! —Hm-kche!-kche! — celnik całkiem zaskoczony zakrztusił się. —Czy mogę zrobić panu filiżankę czekolady? — spytałapojednawczo. —Kche! Kche! — krztusił się nieszczęśnik. — Kche!Kche! Tak — rzekł, uderzywszy nieoczekiwanie laską w podłogę. — Bo ja... ja rzeczywiście wyrządziłem pani krzywdę! Wyznaję to, przyznaję... chociaż... — zaczął zno wu dociekliwie. — Jednak coś tam było w tej sprawie... nieczystego... coś tam... Ale — ciągnął, kiwając głową, jakby robił bilans całości rachunku — pani postępowała słusznie... postępowała słusznie, powiadam! To był rys ucz ciwości, że pani nie... no tak — przerwał sobie. — Kche! Kche! Chciałbym pani powiedzieć, że byłem panią zupełnie zachwycony, pani Marianno — zakończył swą przemowęz galanterią. —Widzi pan, celniku — mówiła przy czekoladzie — pan ja jesteśmy na tym świecie mniej więcej w jednakowej sytuacji. Pan jest na emeryturze, a ja jestem wdową. Patrzą na nas jako na ludzi, którzy są właściwie odsunięci. Ale z tego powodu nie jest się jeszcze przecież nieboszczykiem ani nieobecnym. —Nie! — przyświadczył skwapliwie. —I trzeba żyć im na przekór. —Oczywiście! Oczywiście! — zawołał zapalczywie. —Ale... pani jest młoda, to różnica. — Potrząsnąwszy głową spuścił oczy, jakby światło zgasło dla niego nagle. —A pan ma swoją pensję i trochę kapitału w dodatku,wiec nie musi pan jeszcze wcale czuć się pogrzebany! Niech pan nabędzie ode mnie kilka akcji — mówiła żartobliwie. — Dostanie pan parę dzieciaków za te pieniądze! —Tak, tak, wydawać pieniądze na wspieranie całej tejlekkomyślności, zachęcać do niej! —Tor, chodź no tu! — zawołała. — Niech pan patrzyna chłopca, celniku! Niech pan spojrzy mu w oczy! Ach, niech pan mu się przyjrzy! Czyż nie byłoby dobrze, gdy byśmy go tak wychowali, żeby nie był lekkomyślny? —Kche! Kche! Kche! — celnik siorbał niewzruszenie swączekoladę. — To błąd w założeniu. —Ach, niech sobie będzie błąd, aby dla niego nie byłoto błędem! —Nie, nie — popijał z roztargnieniem dalej. — Możnaby kiedyś w słusznej, określonej sprawie być niekonsek wentnym... ale pani, Marianno Borg! — tu wstał — które goś pięknego dnia wyjdzie pani za mąż i porzuci cały ten swój kapryśny pomysł! Ma pani mnóstwo wielbicieli... i o każe się wtedy, że głupi, dumy celnik wyrzucił przez okno swoje czterysta talarów, ludziom na urągowisko! —Niech pan powie: sześćset, celniku, i ma pan moje słowo że nigdy nie wyjdę za mąż! Celnik podreptał do domu dumny z siebie z sześćsettalarową wyrwą w majątku. Został owego przedpołudnia kompletnie zawojowany i czuł prawdziwą przyjemność na myśl o tym, jak ich wszystkich rozzłości — pokaże im, co to za kobieta! Ale major i inni nie zrozumieli przenigdy, czego chce właściwie Marianna Borg, że zakłada w Gullviken ochronkę! Przecież stała się wręcz filią madame Torbjörnsen! Roi się u niej na progu i w pokojach od dzieciaków — z pół tuzina! — tak, że trzeba uważać, gdzie się stąpa! A przecież mogła tak dobrze, dostatnio wyjść za mąż! XVI Rozerwano całun traw nad stawem karasi w ogrodzie. Nie był to już teraz staw zarośnięty aż po wąską szczelinę, zakwaszona bagienna zapadlina, osłonięta oparami i wyziewami. Pozakładano ścieżki, posprzątano dokoła. Światło wpadało do wody. Ale kłuło ono nawykłe do mroku oczy karasi jeszcze bardziej aniżeli odłamki szkła, na które bywały niegdyś narażone. Nowy, silny blask światła dziennego utrudniał im nawet widzenie. Lśnienie dręczyło je, przenikało niby głębokie cięcie do wnętrza głowy; rzekłbyś, widziały wszystko w oślepiającej jasności. Przez cały rok trwało to bez zmian, aż nadeszła zima i nałożyła swe wieko na staw. Wtedy znów stało się miło i ciemno, mogły znów trwać w bezruchu, głowami do siebie. Lecz z wiosną młody miot igrał wesoło na powierzchni, w pełnym świetle — był rozhukany, dziki, szalał jak w upojeniu! Urodzony w ostatnim roku, miał mniej wrażliwe oczy i przyjmował wszystko jako najwspanialszą uciechę! Było to trochę nienaturalne! Po prostu chudły z tego trzepotu, tak że gorzej rosły i można je było kupami łowić w sieć, ślepe i rozbawione, kiedy baraszkowały w słońcu. Ale stare nie mogły się pogodzić z ową jasnością dnia, przyprawiającą ich oczy o chorobę. Zagrzebywały się w głębokie, ciche jamy, które tyle już lat dawały im schronienie, i cieszyły się na nadchodzącą zimę. Ich badawczy umysł odkrywał jednakże stopniowo, iż da się osiągnąć jakieś miłe uczucie ciepła i dobrobytu, gdy na stosowną odległość przybliża się ku słonecznej jasności. Toteż z czasem widziało się ich coraz więcej, jak statecznie, z dostojnymi poruszeniami ogonów wślizgują się w jaśniejsze, naświetlone słońcem, rozgrzane warstwy wodne, mając pod sobą swe cienie. I z każdym rokiem przyzwyczajały się żyć coraz wyżej, choć nieraz mówiły sobie, iż zima to jednak dobry, spokojny czas dla starego karasia! W młynie Fossegaardu była obecnie zupełnie nowa maszyneria. Henryk mawiał o sobie, że uczynił w życiu tylko dwie rozumne rzeczy: jedną było kupno bjölstadzkiego bagna, a drugą — poślubienie Kirsten. Oboje zgadzali się zasadniczo w najważniejszej sprawie: że dwa plus dwa to cztery, zarówno w domu, jak we młynie, oraz — że od dwóch nie można odjąć więcej niż dokładnie dwa, bo inaczej trzeba wziąć coś drugiemu. Tak to już jest na tym świecie! Poza tym i Kirsten wydawała się przez cały rok zajęta: w ostatnich trzech latach przybyło w domu troje małych Fossów! Kiedy malström wciąga łódź z żeglarzem, wypływają niebawem na powierzchnię resztki, odłamki, rozbite, podruzgotane, zależnie od tego, jak były mocne. A także — masywne wręgi i belki dębowe, które można znów zużytkować. Ale Johnny Foss nie był z takiego twardego materiału. Minęły lata, upadłość firmy Foss i Spółka została prawie zapomniana, umysły wróciły do równowagi. W każdym razie nie było nikogo, kto uważałby Johnny'ego za potwora, ba, kto by się nie uśmiechnął, gdyby coś podobnego o „lordzie" powiedziano. — Nalej lordowi szklankę porto, jedną czy drugą, daj mu cygaro hawańskie, a załatwi ci sprawę w mgnieniu oka! Był człowiekiem, którym się wszędzie posługiwano, gdzie była jakaś bieda, gdzie trzeba było wyjaśnić coś, czy załagodzić nieporozumienie. O nim pierwszym myślano, ilekroć potrzebny był czwarty do kart, gdy brakowało świadka do ślubu lub po dżentelmeńsku wyglądającego pana na przyjęcie, wreszcie kogoś, znającego obce języki. Był znaną wielkością, wszędzie pożądaną — właściwie jakby agentem bez agentury — któremu polecano wszelkie możliwe rodzaje spraw i misji, ale właśnie dlatego niezupełnie mu dowierzano. Miał mądrą, roztropną głowę i posługiwano się nią w odpowiedniej chwili, gdy należało wystawić rachunek czy gdy brakowało kogoś do jakiejś podróży handlowej. Przez cały dzień miał głowę pełną spraw, takich, które mu coś przynosiły, i takich, z których nic nie miał — pełną przysług, różnych uprzejmości i rad. Miał tu i ówdzie jakieś drobne posadki, które ogółem biorąc dawały mu tyle, ile potrzebowała jego gospodarna żona na utrzymanie rodziny. Ponadto — już dla siebie — przez cały dzień najrozmaitsze szklaneczki wyszukanych win, porto, sherry, madery, jakimi częstowano go po kantorach z przywiezionych właśnie partii towaru; to znów niekiedy w mieście śniadanie z kawiorem i pierwszorzędną trodhjemską wódką lub innym gatunkiem alkoholu, który akurat wypróbowywano. Uważano za przydatne, by lord powąchał ów towar i wysoce szanowano jego zdanie w tej dziedzinie. Elegancki, ładnie ubrany, otoczony jakąś wytworną aurą przenikniętą aromatem cygar — i tylko ku wieczorowi z lekka podchmielony — rzadko przekraczał określoną miarę tych wszystkich płynów. Nikomu nie przyszłoby na myśl traktować lorda z góry lub obrażać go wyniosłym chłodem. Nieco łysawy, z odrobinę wypukłymi skroniami, o twarzy bladej i zwiotczałej, nieco powściągliwszy, pilnie słuchający i przybierający bardziej ugrzecznioną postawę, kiedy rozmawiał z kimś, kto miał dla niego jakąś pracę — Johnny żył i pływał zadowolony w swojej kałuży, niczym ryba w wodzie. Henryk, bynajmniej nie zachwycony tym trybem życia swego brata, próbował wielokroć ściągnąć Johnny'ego z rodziną na dłuższą wizytę w swoim młynie. Ale owa „jaskinia trzeźwości" nie nęciła lorda. Zawsze „ryzykował przegapienie ważnych spraw w mieście" i odjeżdżał najszybciej, jak się dało. Jedyna prawdziwa obelga, jaka go spotkała, pochodziła od siostry, Antonii Grüner, która nigdy już nie chciała mieć z nim do czynienia, ani w swoich poczynaniach z wapnem, ani w swoich poczynaniach mydlarskich, które udały się nad podziw dobrze. On, Johnny, oczywiście wydobyłby z tego potrójne zyski, gdyby nie ta jej idée fixe, na którą cierpi, doprawdy! A kiedy zjawiała się znajoma, nieco wyblakła postać — ze stopą wspartą o ławeczkę łodzi, zaopatrzona w papiery i zlecenia jakiegoś domu handlowego — i chciała dostać się na jakiś parostatek po trapie, wołając, witając, z niedopałkiem cygara w ustach i angielskim cylindrze na głowie, wówczas kapitan lub kto inny na pokładzie dawał stewardowi polecenie, aby — zależnie od pory dnia i okoliczności — nalano lordowi szklankę porto, albo podano kanapkę z kieliszkiem wódki, czy wreszcie przyrządzono grog.