7984

Szczegóły
Tytuł 7984
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7984 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7984 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7984 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gordon R. Dickson �� � � �o�nierz Kosmiczny liniowiec nadlatuj�cy z Nowej Ziemi i Freilandii, �wiat�w spod syriuszowego s�o�ca, l�dowa� z op�nieniem spowodowanym nasileniem ruchu w kosmoporcie Long Island Sound. Dwaj porucznicy policji stali na pustym l�dowisku, rozleg�ym betonowym polu za os�on� siedziby kosmoportu. Podnie�li ko�nierze dla ochrony przed deszczem, szczeg�lnie daj�cym si� we znaki tu, gdzie nie by�o �adnej naturalnej zas�ony. Deszcz przeobrazi� si� teraz w strumie� drobnych kamyczk�w siek�cych nie. os�oni�te cz�ci cia�a. Szare listopadowe niebo plu�o gradem bezlito�nie, bez wytchnienia. Olbrzym z kosmosu stan�� ju� na betonowym polu. Wygl�da�o to tak, jakby chcia� zata�czy� na niesko�czenie bia�ej p�aszczy�nie. - Wyl�dowa� - rzuci� Tyburn, porucznik policji z kompleksu Manhattanu - pozwolisz, �e sam z nim porozmawiam, jak go ju� st�d zabierzemy?! - Dla mnie to jeszcze lepiej, jak ty z nim porozmawiasz - odpowiedzia� Breagan, oficer z kosmoportu - jestem z tob� tutaj tylko po to, aby pom�c ci w dokonaniu wst�pnych formalno�ci na terenie podlegaj�cym jurysdykcji kosmoportu. Przyznam ci si�, �e nie rozumiem, dlaczego tak si� przejmujesz Kenebuckiem, jego bandziorami i grubymi milionami. Gdyby to ode mnie zale�a�o, to pozwoli�bym temu wojakowi go za�atwi�. - Ale to raczej Kenebuck ma wi�ksz� szans� za�atwienia tego wojaka - przerwa� mu Tyburn - i jak powiniene� si� domy�li� przyjecha�em tutaj w�a�nie po to, �eby do tego nie dopu�ci�. Na betonowej powierzchni osiad� kolos - statek kosmiczny si�gaj�cy niczym ogromna g�ra a� do wysoko�ci dwustu jard�w. Z podstawy statku wysuni�to schody przypominaj�ce stalow� �ap�, kt�ra pocz�a wypuszcza� potok podr�nych. Obaj policjanci dostrzegli r�wnocze�nie i bez trudu oczekiwanego przez nich osobnika. - Ale wielki - zauwa�y� Breagan, rozgl�daj�c si� na wszelki wypadek za ubezpieczeniem. - Wszyscy zawodowi �o�nierze z Dorsai s� bardzo wysocy rzuci� zniecierpliwiony Tyburn, usi�uj�c przy tym wzruszy� zesztywnia�ymi od zimna ramionami. - To rezultat w�a�ciwej hodowli genetycznej. - Wiem, �e wszyscy oni s� ro�li, ale ten jest chyba najwi�kszy broni� si� Breagan. Pierwsza fala pasa�er�w ju� si� o nich otar�a. W masie przybysz�w g�rowa� ich podopieczny. Tyburn i Breagan pospieszyli mu naprzeciw. Podeszli tak blisko, �e mimo ulewnego deszczu mogli dostrzec najdrobniejsz� zmarszczk� na jego ciemnej, nieruchomej twarzy. Cywilne ubranie, kt�re mia�o maskowa� wojskowe ciuchy w niewyt�umaczalny spos�b przypomina�o mundur. Tyburn w pewnej chwili zorientowa� si�, �e gapi si� w bezruchu na zbli�aj�cego si� wysokiego m�czyzn�. Mia� ju� wcze�niej okazje zetkn�� si� z zawodowcami z Dorsai i zawsze przykuwa�o jego uwag� jakie� nieuchwytne podobie�stwo, wynikaj�ce by� mo�e z uwarunkowa� hodowli genetycznej. A jednak ten m�czyzna przerasta� wszelkie oczekiwania.. W trudny do zdefiniowania spos�b zdawa� si� uosabia� nie�miertelnego ducha Dorsai. Jak wynika�o z danych zawartych w kartotece, by� jednym z bli�niak�w. Obaj Graemowie: Ian i Kensie pochodzili z Foralie na Dorsai. Kartoteka podawa�a ponadto, �e Kensie by� pogodny za obu, podczas gdy zbli�aj�cy si� w�a�nie Ian by� ponurym milczkiem. Nietrudno by�o Tyburnowi w to uwierzy� patrz�c na nadchodz�cego oficera. Przez moment Tyburn zastanawia� si�, czy nie jest prawd� stare porzekad�o m�wi�ce, �e gdyby urodzeni �o�nierze, jakimi s� mieszka�cy Dorsai, zdecydowali si� opu�ci� sw�j skalisty �wiat, to nawet sojusz wszystkich trzynastu zamieszka�ych �wiat�w nie m�g�by stawi� czo�a napastnikom. Zawsze kpi� z tego porzekad�a, ale patrz�c teraz na Iana nie by� ju� taki pewien swoich racji. Taki cz�owiek jak ten �yje i umrze inaczej ni� zwykli �miertelnicy. W ko�cu opu�ci�y go natr�tne my�li. Osobnik, kt�ry idzie w moim kierunku, m�wi� sam do siebie, jest nikim wi�cej jak tylko zawodowym �o�nierzem. Nikim wi�cej... Ian by� ju� tu� przy nich. Obaj policjanci przepchn�li si� przez t�um oddzielaj�cy ich od niego i zatrzymali w p� kroku. - Komendant Ian Graeme? - spyta� Breagan. - Jestem Kaj Breagan z policji kosmoportu, a to porucznik Walter Tyburn z si� policyjnych kompleksu Manhattanu. Pomy�leli�my, �e dobrze by by�o, gdyby zechcia� pan po�wieci� nam par� minut. Ian Graeme kiwn�� g�ow�. Wida�, �e by�o mu to oboj�tne. Obr�ci� si� i ruszy� za nimi zwalniaj�c sw�j szybki krok na spacerowy, tak by dostosowa� si� do po�piesznego marszu oficer�w policji. Oddalili si� znacznie od wej�cia dla pasa�er�w id�c w stron� metalowych, niewidocznych st�d jeszcze drzwi, mieszcz�cych si� na drugim ko�cu kosmoportu. Na drzwiach widnia� napis OBCYM WST�P WZBRONIONY. Wsiedli do okr�g�ej windy kursuj�cej na g�rne pietra kosmoportu. Przez ca�� drog� Ian nie wyrzek� ani s�owa. Siad� na krze�le z tym samym co na pocz�tku wyrazem oboj�tnej cierpliwo�ci i zerka� na Tyburna siedz�cego za biurkiem i Breagana opieraj�cego si� o �cian� z jego prawej strony. Tyburn zreflektowa� si�, �e nie tyle mo�e granitowa twarz m�czyzny, ile jego masywne r�ce zwisaj�ce bezw�adnie wzd�u� oparcia, wzbudzaj� w nim podziw. W ko�cu jednak zmusi� si� do oderwania wzroku od d�oni zatrzymanego. - No wi�c, panie komendancie? - spyta� zmuszaj�c si� do spojrzenia w te ciemn� i nieruchom� twarz. - Rozumiem, �e przyby� pan tutaj, by kogo� odwiedzi�? - Najbli�szego krewnego mojego oficera - przem�wi� w ko�cu Ian. W por�wnaniu z wygl�dem, g�os mia� przyjemny, cho� pozbawiony jakiejkolwiek tonacji, jak to bywa u ludzi, kt�rzy nigdy nie podnosz� g�osu w gniewie i z�o�ci. Tyburnowi przysz�o na my�l, �e jest to smutne. - M�wi pan o niejakim Jamesie Kenebucku? - Zgadza si� - potwierdzi� g��bokim basem Ian - jego m�odszy brat Brian Kenebuck podlega� mi jako oficer podczas ostatniej kampanii Freilandzkiej. Zgin�� trzy miesi�ce temu. - Czy zawsze - ci�gn�� dalej Tyburn - odwiedza pan najbli�szych krewnych swoich oficer�w? - Za ka�dym razem, kiedy jest to tylko mo�liwe. Szczeg�lnie, je�li zgin�li podczas pe�nienia s�u�by. - Rozumiem - odpar� Tyburn. Krzes�o, na kt�rym siedzia� sta�o si� nagle twarde i niewygodne. Uni�s� si� nieco. - Mam nadzieje, �e nie posiada pan broni, komendancie? Ian nawet si� nie u�miechn��. - Nie. - Oczywi�cie, oczywi�cie. Zreszt� to i tak nie ma �adnego znaczenia. - Tyburn zn�w spojrza�, wbrew sobie, na masywne, spoczywaj�ce w ca�kowitym bezruchu i spokoju r�ce . - Pa�skie, nazwijmy to, ko�czyny, s� zreszt� wystarczaj�co gro�n�, bo �mierciono�n� broni�. Nie wiem, czy pan wie, �e prowadzimy rejestr os�b paraj�cych si� zawodowo boksem i karate? Ian przytakn��. - Tak - powiedzia� Tyburn, zwil�y� wargi i zaraz potem w�ciek� si� o to na siebie. Szlag by trafi� takie rozkazy, pomy�la�. Nie po to siedz� przed tym facetem, �eby robi� z siebie wariata, nawet je�li Kenebuck ma B�g wie jakie miliony i mo�liwo�ci. - W porz�dku komendancie. Sp�jrzmy na to z innej strony. Mamy informacje od koleg�w z policji P�nocnego Freilandu, �e obci��a pan Kenebucka win� za �mier� m�odszego brata. Ian siedzia� milcz�c. Od czasu do czasu zerka� tylko na m�wi�cego. - Ma�e pan nam to wyja�ni - spyta� Tyburn zaczepnie; ale Ian dalej milcza� i rozmowa zawis�a w powietrzu. - Oficer Brian Kenebuck - odpowiedzia� spokojnie po chwili Ian - dowodzi� grup� trzydziestu sze�ciu �o�nierzy. Podejmuj�c b��dn� decyzje spowodowa� otoczenie oddzia�u. Jedynie on sam wraz z czterema �o�nierzami zdo�a� si� przedrze� przez okr��enie i dotrze� na pozycje macierzyste. W zwi�zku z tym Brian stan�� przed s�dem za rozmy�lne i nierozwa�ne rozporz�dzenie losem swoich podw�adnych, tak jak to przewiduje Kodeks Honorowy Najemnik�w. Czterej �o�nierze, kt�rzy powr�cili wraz z nim z�o�yli zeznania obci��aj�ce dow�dc� i w zwi�zku z tym skazano go na �mier� przez rozstrzelanie. Ian sko�czy�. Jego g�os emanowa� spokojem. Brzmia� przy tym tak przekonuj�co, �e siedz�cy z nim m�czy�ni pogr��yli si� w milczeniu. Niezm�cona s�owem cisza zad�wi�cza�a Tyburnowi w uszach budz�c go z odr�twienia. - Nic mi to nie m�wi o powi�zaniu Jamesa Kenebucka z ca�� t� spraw�. Brian pope�ni�... jakie� przest�pstwo natury wojskowej i z tego powodu zosta� stracony. M�wi�c o szukaniu winnego jego �mierci nale�a�oby raczej wskaza� na pana. Dlaczego ��czy pan te �mier� z osob�, kt�ra nie by�a nigdy na miejscu zgonu Briana Kenebucka? - Z jakiego powodu wi��e pan ca�� spraw� z Jamesem Kenebuckiem, kt�ry w tym czasie przebywa� na Ziemi? - Brian - wyja�ni� Ian - by� jego bratem. Wypowied� wyprana z jakichkolwiek emocji brzmia�a w ciszy jasno o�wietlonego pokoju ch�odno i rzeczowo. Tyburn czu� jak jego d�onie oparte o biurko zaciskaj� si� w pie�ci. Wzi�� g��boki oddech i zacz�� m�wi� bezbarwnym, urz�dowym tonem: - Komendancie, nawet nie staram si� pana zrozumie�. Pochodzi pan z Dorsai, gdzie s� hodowani tacy jak pan, ludzie wojny. Ja za� jestem tylko staromodnym Ziemianinem, ale jestem r�wnie� policjantem kompleksu Manhattanu, a James Kenebuck jest... jak by tu powiedzie�.... jednym z podatnik�w tego okr�gu. - Przy�apa� siebie na tym, �e nie patrzy Ianowi w oczy. W ko�cu si� przem�g� i spojrza� w ich kierunku. By�y ciemne i nieruchome. - Do moich obowi�zk�w nale�y powiadomienie pana, �e jeste�my w posiadaniu wiarygodnych informacji na temat pa�skich zamiar�w. Wed�ug nich zamierza pan pom�ci� �mier� Briana zabijaj�c Jamesa Kenebucka. Poniewa� jednak jest to wy��cznie informacja, jest pan wolny i mo�e si� pan porusza�, gdzie si� panu �ywnie podoba, i spotyka� si� z kim pan chce, a� do czasu, gdy z�amie pan obowi�zuj�ce tutaj prawa Niech pan nie zapomina, �e to jest Ziemia, komendancie. Przerwa� licz�c na to, �e Ian co� powie lub wykona jaki� gest. Ale Ian siedzia� nieruchomo czekaj�c na to, co nast�pi dalej. - U nas nie obowi�zuje Kodeks Honorowy Najemnik�w, komendancie - ci�gn�� dalej ostrym g�osem Tyburn - nie obowi�zuj� r�wnie� u nas prawa feudalne, jakie� droit-de-main, lecz nasze w�asne, kt�re m�wi�, �e nawet najgorszy morderca ma prawo chodzi� nietkni�ty po �wiecie, dop�ki nie stanie w pe�nym majestacie prawa przed s�dem. Do tego czasu nie ma prawa mu spa�� ani jeden w�os z g�owy. Nie b�d� z panem dyskutowa�, czy jest to s�uszne czy nie, m�wi� panu po prostu, jak wygl�daj� te sprawy u nas. Tyburn nie m�g� oderwa� wzroku od ciemnych oczu go�cia. Doda� te� bez os�onek: - Wiem, �e je�li jest pan zdecydowany zabi� Kenebucka nie bacz�c na konsekwencje, nie jestem w stanie temu zapobiec. Przerwa� zn�w licz�c na jak�kolwiek reakcje Iana. Lecz ten i tym razem nie powiedzia� ni s�owa. - Dobrze wiem, �e mo�e pan si� zbli�y� do niego jako zwyk�y szary cz�owiek i zabi� go go�ymi r�koma, zanim ktokolwiek zdo�a panu w tym przeszkodzi�. Fakt, �e nic na to nie mog� poradzi�. Ale za to mog� pana uj�� po fakcie, gdyby zdecydowa� si� pan na pope�nienie takiego czynu. Nie mam przy tym najmniejszej w�tpliwo�ci, �e zosta�by pan w takim wypadku aresztowany i postawiony przed s�dem. Bezkarne zabicie Kenebucka nie wchodzi w rachub�. Przynajmniej tutaj na Ziemi. Chyba pan to rozumie, komendancie? - Tak - potwierdzi� Ian. - W porz�dku - doko�czy� Tyburn - zatem si� zrozumieli�my. Jest pan rozs�dnym cz�owiekiem, jak wszyscy zawodowcy z Dorsai. Z tego, co wiem o Dorsai wynika, �e podstawow� zasad� jest unikanie ryzyka gro��cego �mierci�. Pa�ski zamiar wyegzekwowania sprawiedliwo�ci na Kenebucku zawiera w sobie taki element ryzyka. Ian wyprostowa� si�, jak gdyby mia� zamiar ju� wsta� i wyj��. - Chwileczk� - dorzuci� Tyburn. Nadszed� najgorszy moment rozmowy. D�ugo przygotowywa� i powtarza� te mow�, ale teraz nie wierzy� sam w to, �e uda mu si� przem�wi� Ianowi do rozs�dku. - Jeszcze s��weczko. Jako cz�owiek czynu obeznany z walk� musi pan my�le� w kategoriach praktycznych. Chce, �eby pan zda� sobie spraw� z tego, �e te wszystkie umiej�tno�ci przydatne tam, s� u nas na Ziemi zakazane. A bez nich jest pan bezbronny jak niemowl�. Kenebuck znajduje si� w kra�cowo odmiennej sytuacji. Ma pieni�dze i to id�ce w grube miliony. Ma te� liczne powi�zania, niekt�re zreszt� nie najciekawsze. No i urodzi� si� i wychowa� tu w�a�nie, w kompleksie Manhattanu. - Tyburn patrzy� ca�y czas z uwag� na swego rozm�wce, �ycz�c mu w skryto�ci ducha, by go zrozumia�. - Chyba pan rozumie, co chce przez to powiedzie�? Je�li dojdzie do tego, �e zniknie pan w bli�ej nieokre�lonych okoliczno�ciach, nie b�dziemy w stanie postawi� Kenebucka przed s�dem. Za to na pewno postawiliby�my pana przed trybuna�em w sytuacji odwrotnej. Niech pan jeszcze raz zastanowi si� nad tym, co powiedzia�em. Sko�czy� i skierowa� ca�� swoj� uwag� na Iana. Ale ten nie zmieni� wyrazu twarzy. Nie drgn�� na niej �aden miesie�, nie pojawi� si� najmniejszy grymas. Nic, co wskazywa�oby, �e zrozumia� ostrze�enie. - Dzi�kuje panu - powiedzia� Ian - je�li to ju� wszystko, to ju� p�jd�. - To wszystko - potwierdzi� nie przekonanym g�osem Tyburn. Dopiero, gdy Ian ju� wyszed�, obr�ci� si� ty�em do Breagana, by w samotno�ci odzyska� utracon� godno��. Twarz Breagana by�a bia�a jak kreda. . Ian przeszed� przez dworzec pasa�erski, wzi�� taks�wke i uda� si� do hotelu ,John Adams�. Wynaj�� tam pok�j w skrzydle przeznaczonym dla go�ci zamiejscowych i zasiegn�� informacji na temat po�o�enia apartamentu Jamesa Kenebucka. Mie�ci� si� on w skrzydle zamieszka�ym przez go�ci sta�ych. Nast�pnie wys�a� do milionera swoj� kart� wizytow� z zapytaniem, kiedy b�dzie m�g� go odwiedzi�. Potem uda� si� na g�r� i zabra� do rozpakowywania baga�u dostarczonego z kosmoportu. Wyci�gn�� ma�� zapiecz�towan� paczk�. W tym momencie z otworu poczty pneumatycznej dobieg� go cichy d�wi�k i pojawi�a si� z powrotem jego karta. Podni�s� j� z tacki le��cej tu� poni�ej otworu i przeczyta� nakre�lone z ty�u zdanie: Przyjed� na g�r�. K. Tymczasem Tyburn zaj�� si� obserwacj� Iana z pokoju, przej�tego w pe�nej tajemnicy przez policje w przeddzie� jego przylotu, a umieszczonego bezpo�rednio nad apartamentem Kenebucka. �wiadom swojej bezsilno�ci zakl�� i siad�, koncentruj�c si� na informacjach z sensor�w. Jak dot�d nie zasz�o nic takiego, co dopuszcza�oby usankcjonowan� przez prawo interwencje policyjn�. M�g� tylko siedzie� i patrze�. Widzia� jak Ian schodzi korytarzem wy�cielonym mi�kkim dywanem do windy. Zje�d�a ni� na �sme pi�tro. Wychodzi z windy. Staje przed masywnymi, prze�roczystymi drzwiami oddzielaj�cymi skrzyd�a rezydencji przeznaczonych dla go�ci sta�ych i przyjezdnych. Podsun�� pod monitor umieszczony przy drzwiach karle z nakre�lon� z ty�u uwag� Kenebucka. Widzia�, �e drzwi si� rozsuwaj� i zaraz te� dobieg� go delikatny syk powietrza, jaki zwykle towarzyszy ich otwieraniu. Ian od razu wszed� do �rodka. Przeszed� dalej do drugiej windy. Pojecha� trzyna�cie pi�ter wy�ej. Gdy drzwi si� otworzy�y, zrobi� krok naprz�d i wyl�dowa� w foyer, gdzie czeka�o na niego trzech ros�ych drab�w. Byli to m�czy�ni ro�li jak d�by (jeden z nich o szcz�ce wielko�ci dorodnej dyni by� wy�szy nawet od Iana) i piekielnie gro�ni. Tyburn obserwuj�cy ich przez sensory, umieszczone w wielkiej tajemnicy ju� wcze�niej, rozpozna� starych znajomych z akt policyjnych. By�y to same asy podziemia. Kenebuck wynaj�� ich na wie�� o przylocie Iana. Ich broni� by�o nie tylko uzbrojenie, ale i brutalna odwaga Same twarze nasuwa�y na my�l d�ugoletnie wyroki. W�ciek�e psy wywodz�ce si� z nowojorskich net�w. Ian znalaz� si� miedzy nimi tu� po zrobieniu pierwszego kroku. Zamar�. To, co nast�pi�o potem by�o niesamowite. Ca�a tr�jka znieruchomia�a. Mieli zamiar obszuka� lana i Tyburn ujrza�, �e ju� chc� si� do niego dobra�, gdy co�, nie wiadomo co, zatrzyma�o ich w bezruchu. By�a to wyczuwalna pozazmys�owo zmiana otoczenia. Cho� Tyburn by� wy��cznie obserwatorem, poczu� te zmian� jak gdyby by� tam z nimi, cho� sam nie potrafi� powiedzie�, co to za zmiana. Dopiero po chwili domy�li� si�, co to takiego. To Ian si� zmieni�. Pozornie sta� w bezruchu. Pozornie wydawa� by si� mog�o, �e cierpliwie czeka - tak jak wtedy w biurze kosmoportu. Czeka� biernie od tego u�amka sekundy, gdy robi�c krok do przodu znalaz� si� w kr�gu otaczaj�cych go m�czyzn. Zmierzy� ich wzrokiem i sta� nieruchomo czekaj�c a� zrobi� jaki� ruch. Przez foyer przemkn�o co� na kszta�t czarnej b�yskawicy. Dla Tyburna od pocz�tku by�o jasne, �e skoro cho� jedna r�ka wyci�gnie si� w jego kierunku, b�dzie to r�ka trupa. Wystarczy, by cho� lekko dotkn�a �mierciono�nych d�oni �o�nierza z Dorsai. Tyburn po raz pierwszy w �yciu widzia� dzia�anie ukrytej mocy Dorsai. Mocy, kt�ra dzi�ki swej pot�dze obchodzi�a si� bez pomocy s��w i gr�b. Ian nie potrzebowa� nic m�wi�. Sam jego wygl�d by� wystarczaj�co niebezpieczny. M�czy�ni, kt�rzy go otaczali mogli by� w�ciek�ymi psami, ale w takim wypadku Iana nale�a�oby por�wna� do wilka. R�nice uwidocznione tym por�wnaniem mo�na rozci�gn�� dalej na spos�b walki - psy, nawet te najbardziej zajad�e, zawsze kul� ogon pod siebie i uciekaj�, gdy walka przybiera niekorzystny dla nich obr�t. Wilki nigdy. Wilk wygrywa wszystkie walki. Opr�cz jednej - tej ostatniej. Gdy po chwili sta�o si� jasne, �e �aden z nich nie �mie wykona� ruchu, Ian zrobi� nast�pny krok naprz�d. Przeszed� obok zbir�w, nie stykaj�c si� z nimi cho� na milimetr. Podszed� do drzwi wewn�trznych, nacisn�� klamk� i wszed� do �rodka. Znalaz� nie w tr�jpoziomowym salonie, si�gaj�cym a� po kraj ogromnego, otwartego okna, za kt�rym si�pi�a nocna m�awka. Salon by� tak wielki, jak ca�y hotelowy apartament. Pe�no by�o tam ludzi. M�czy�ni i kobiety ubrani byli w drogie i wyszukane stroje wizytowe. W d�oniach tkwi�y kieliszki do koktajli. Atmosfera by�a przesycona zapachem alkoholu, perfum i dymem z papieros�w. Pozornie nikt nie zwraca� uwagi na wej�cie Iana, ale wszystkie oczy skierowane by�y na niego. Przeszed� przez t�um go�ci, kieruj�c nie w stron� ciemnego okna, pod kt�rym sta� m�czyzna niemal tak wysoki jak Ian, atletycznej budowy, przystojny, o kanciastej twarzy, siwow�osy. M�czyzna �w z wyra�nym zdumieniem �ledzi� kroki zbli�aj�cego si� oficera. - Graeme? - rzuci�, gdy Ian ju� podszed�. G�os mia� dr��cy, niepewny. Niskie tony przypomina�y intonacje ludzi podziemia, wysoki nosi� z kolei znamiona kindersztuby. - Co z moimi lud�mi? - wykrztusi�. - Czy zostawi�e� co� u nich? - Nie - odpar� Ian. - Ty jeste� ten James Kenebuck? Przypominasz brata. Kenebuck spojrza� na niego uwa�nie. - Chwileczk� - powiedzia�. Odstawi� kieliszek i przeszed� przez t�um do foyer, zamykaj�c starannie drzwi za sob�. W ciszy, oka zapanowa�a po jego wyj�ciu, przez kr�tk� chwile s�ycha� ry�o dobiegaj�c� zza drzwi ostr� wymiana zda�, a nast�pnie gin�w zapanowa�a cisza. Kenebuck wr�ci� do pokoju z wypiekami na twarzy. Ponownie zwr�ci� si� do Iana: - Taak! Ci faceci mieli mnie uprzedzi� o twoim przybyciu. Zamilk� licz�c, �e mo�e Ian zabierze g�os. Ale ten sta� w milczeniu mierz�c tylko Kenebucka wzrokiem. Policzki obserwowanego r�owi�y nie coraz bardziej. - No? - rzuci� szorstko. No? Przyszed�e� chyba w sprawie Briana, no nie? I co nam o nim powiesz? I rzuci� po�piesznie, zanim jeszcze Ian zareagowa�: - Wiem, �e zosta� zabity. Nie musia�e� osobi�cie fatygowa� si� z opowiadaniem. Pewnie powiesz, �e by� to ch�op na schwa�... nie chcia�, by mu zawi�zywano oczy, czy co� w tym rodzaju... - Nie - odpar� Ian - nie zgin�� jak bohater. Kenebuck podskoczy�, jak gdyby go trafi�a niewidzialna kula plutonu egzekucyjnego. - No... - doda� Kenebuck z�o�liwie - po to tylko lecia�e� tyle lat �wietlnych, �eby mi o tym zakomunikowa�? My�la�em, �e lubi�e� Briana. - Lubi�em? - Ian pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Nie. Kenebuck zesztywnia�. Na jego twarzy pojawi� nie wyraz dezorientacji. - Je�li chodzi o Briana - ci�gn�� dalej Ian - to goni� za s�aw�, przez co by� nie najlepszym �o�nierzem i jeszcze gorszym oficerem. Gdybym mia� cho� odrobin� wolnego czasu przed rozpocz�ciem kampanii Freilandzkiej, z pewno�ci� pozbawi�bym go dow�dztwa. Tamtej nocy stracili�my przez to trzydziestu dw�ch ludzi. - Ach tak - Kenebuck zebra� si� w sobie i spojrza� Ionowi prosto w twarz. - Masz ich na swoim sumieniu. O to ci chodzi, czy tak? - Nie - odpar� Ian. - Nie k�ad� na przeczenie �adnego nacisku, a mimo to zabrzmia�o ono wr�cz obra�liwie. Tak przynajmniej odebra� to siedz�cy na g�rze Tyburn. - Nie lubi�e� Briana, wiec po co zaprz�tasz sobie tym g�ow�? Po jakie licho pcha�e� si� a� tutaj? - wysapa�. - Z poczucia obowi�zku. Twarz Kenebucka zastyg�a w st�a�� mask�. Ian powoli si�gn�� do kieszeni, jak gdyby mia� zamiar odda� mu bro�. Robi� to powoli, �eby nie by�o �adnych w�tpliwo�ci. Z kieszeni wyj�� paczuszk�. - To s� osobiste rzeczy Briana. Po�o�y� pakiet na stoliku, tu� przy Kenebueku. Ten skupi� ca�� swoj� uwag� na po�o�onej przez Iana paczce. Pocz�� intensywnie bledn��, tak i� w ko�cu twarz upodobni�a si� do barwy jego w�os�w. Potem z wahaniem zacz�� powoli zbli�a� si� do stolika. Powoli i ostro�nie, jakby w paczce ukryto bomb� zegarow�. Si�gn�� po ni� gwa�townym ruchem i szybko przysun�� do siebie. Trzymaj�c j� w r�ku pozwoli� sobie ju� pofolgowa� i obrzuci� Iana wyzywaj�cym spojrzeniem. - Czy jest to tutaj? - spyta� �ciszonym g�osem, k�ad�c przy tym akcent na �to�. - To s� osobiste rzeczy Briana - powt�rzy� Ian obserwuj�c Kenebucka. - Tak... w porz�dku - wyrzuci� z siebie Kenebuck. Wida� by�o, �e stara nie opanowa�, ale nie m�g� nie zdoby� na podniesienie g�osu ponad granice szeptu - s�dz�, �e to chyba wszystko. - To wszystko - potwierdzi� Ian. Spojrzeli sobie w oczy. - Do widzenia - rzuci�. Obr�ci� nie i wyszed� manewruj�c pomi�dzy siedz�cymi i stoj�cymi w milczeniu go��mi. Tr�jki zbir�w nie by�o ju� w foyer, wi�c bez zatrzymywania wsiad� do walcowatej windy. Tyburn posiadaj�c klucze do windy s�u�bowej zjecha� szybciej, gdy� nie musia� si� przesiada�. Oczekiwa� Iana w jego pokoju. Ten nie zdziwi� nie jego obecno�ci� i podszed� do stolika z butelk� whisky z Dorsai, kt�r� tymczasem przyniesiono. - A wiec sko�czone - wypali� z ulg� Tyburn. - Zobaczy� nie pan z nim i on pozwoli� panu odej��. Mo�e nie pan spakowa� i zamkn�� ca�� spraw�. - Nie - odpar� Ian. - Nic jeszcze nie jest sko�czone. - Nala� ciemnej whisky o ostrym zapachu do szklanki. - Napije nie pan? - Jestem s�u�bowo - odpowiedzia� Tyburn ostro. - To troch� potrwa - powiedzia� nieporuszony tym stwierdzeniem Ian. Nala� troch� whisky do drugiej szklanki, wzi�� obie w r�ce i przemierzy� pok�j. Wbrew swoim zasadom Tyburn przyj�� pocz�stunek. Wr�czywszy mu szklank� Ian skierowa� nie w stron� zajmuj�cego ca�� �cian� okna. Na zewn�trz kr�lowa�a noc. Ale w dole by�o wida� ja�niej�ce �wiat�a ledwo dostrzegalnego miasta, rozpo�cieraj�cego nie u st�p hotelowego wie�owca. Krople deszczu ze �niegiem zatrzymywa�y nie na prze�roczystej zas�onie przeciwpogodowej. - Daj spok�j, cz�owieku! Czego jeszcze chcesz? - wybuchn�� Tyburn? Czy nie widzisz, �e usi�uje ci� os�oni�? Podobnie zreszt� jak i Kenebucka. Nie chce, by k t � r e m u k o 1 w i e k z was przydarzy�o nie nieszcz�cie. Je�li tu zostaniesz, to tak jakby� sam prosi� o �mier�. M�wi� raz jeszcze, �e tu w kompleksie Manhattanu to pan jest bezradny, a nie Kenebuck. Czy nie przysz�o panu na my�l, �e Kenebuck ma ju� sprecyzowane plany odno�nie pa�skiej osoby, komendancie? - Nie - odpowiedzia� Ian, odwracaj�c nie od niewidzialnej zas�ony, zza kt�rej dociera�y odg�osy piekielnej pogody usi�uj�cej wedrze� nie do �rodka. - Przynajmniej do czasu a� nie upewni. - Upewni nie, �e co? Niech pan pos�ucha, komendancie - Tyburn stara� nie m�wi� spokojnie - w p� godziny po tym, jak otrzymali�my od policji Freilandu informacje na pa�ski temat, Kenebuck zwr�ci� nie do nas oficjalnie z pro�b� o ochrona. �achn�� nie roze�lony. - Niech pan nie patrzy na mnie w ten spos�b. Sk�d mog� wiedzie�, jak dowiedzia� si� o pa�skich planach? Niech pan przyjmie do wiadomo�ci, �e jest nie tylko bogaty, ale ma jeszcze w dodatku liczne powi�zania. Nam jednak chodzi o to, �e wyczuwamy jaki� podst�p ze strony Kenebucka. Niby zwr�ci� nie do nas o ochrona, ale prawda m�wi�c, to chce nas zrobi� w konia. Widzia� pan tych typk�w w foyer? - Tak - potwierdzi� nieporuszony jego monologiem Ian. - No i dobrze. Powinien pan zatem g��boko nie zastanowi�. Niech pan w ko�cu przyjmie do wiadomo�ci, �e nie stoj� po stronie Kenebucka. Jasne?! �eby pana jeszcze bardziej przekona� podziale nie z panem naszymi wiadomo�ciami o tym�e Kenebucku. Dawno ju� wiemy, �e chcia� si� pozby� brata. Jeszcze wtedy, gdy Brian mia� dziesi�� lat. Ale do diab�a, komendancie. Brian te� nie by� anio�em. - Wiem - rzuci� Ian sadowi�c nie na krze�le naprzeciw Tyburna. - Wie pan? To dobrze. Mimo to lepiej chyba b�dzie jak opowiem panu wszystko szczeg�owo. Dziadek Kenebuck�w by� u nas grub� ryb�. Macza� palce we wszystkich przest�pstwach na wschodnim wybrze�u. Mam tu na my�li znaczne przest�pstwa. Pochodzi� sam zreszt� ze �rodowiska gangsterskiego. Za czas�w ich ojca uciu�ane miliony zainwestowano legalnie, tak, �e z chwil� �mierci ojca trzecia generacja - James i Brian nie weszli w posiadanie niczego, co mog�oby pochodzi� z kwestionowanych �r�de�. Do diab�a, nie mo�na im by�o nawet wlepi� mandatu za nieprzepisowe przej�cie przez jezdnie. W chwili �mierci ojca James mia� lat dwadzie�cia, Brian za� dopiero dziesi��. �mier� ojca zerwa�a ich ostatnie zwi�zki z niechlubn� przesz�o�ci�. Niemniej jednak nadal utrzymywali stosunki ze �wiatem przest�pczym, komendancie. Ian siedzia� ze szklank� w r�ku i wida� by�o, �e go interesuje to, o czym m�wi Tyburn. - Nie dotar�o to jeszcze do pana? - Tyburn podni�s� g�os. Dodam jeszcze, �e w obliczu prawa Kenebuck jest czysty jak �za. Ale pochodzi z bandyckiej rodzinki. Sam zreszt� r�wnie� zosta� wychowany na bandyt� i my�li przez to jak bandyta. Ani mu si� �ni�o, by si� dzieli� ze swym m�odszym bratem �wie�o nabytymi niemal ksi���cymi przywilejami. Pr�bowa� zatem si� go pozby�. Nie m�g� jednak go tak zwyczajnie zabi�. Dlatego stara� si� w najr�niejszy spos�b wystawi� go do wiatru, z�ama� mu charakter, a� dosz�o do tego, �e Brian spe�ni� wole starszego brata i sam zszed� z tego �wiata. Ian potwierdzi� skinieniem g�owy, �e si� zgadza z t� wypowiedzi�. - Zgadza si� pan zatem ze mn� - ci�gn�� dalej Tyburn - �e James Kenebuck wygra�. Polowa� na Briana a� ten wreszcie zwia� i przysta� na zawodowego �o�nierza. Wola� nie ryzykowa� nieuniknionego starcia z zawodowcem i to jeszcze z Dorsai. Musia�by wtedy po�egna� si� z tym, co ceni sobie najbardziej - z dobrym winem, kobietami i muzyk�. Po�r�d nich zawsze b�yszczy. Tak, komendancie, za tym nikczemnym charakterem i workami z�ota kryje si� doskona�y umys� i pr�ne cia�o, kt�rego sprawno�� osi�gni�ta zosta�a bynajmniej nie przez zwyk�e �wiczenia fizyczne. C�, mo�na z tego wnioskowa�, �e w ostatecznej rozgrywce Brian okaza� si� do niczego. Wpad� ze swoimi �o�nierzami w pu�apk�, tak jak sobie tego �yczy� Kenebuck i zgin��. No i tak ju� widocznie musia�o by�, ale co pan mo�e na to poradzi�? Czy jest kto�, kto m�g�by stawi� czo�a koneksjom, wp�ywom, pieni�dzom i prawu stoj�cym po stronie Kenebucka? Dlaczego do licha uwa�a pan, �e jest pan w stanie sam przeciwstawi� si� tylu si�om naraz? - To m�j obowi�zek - odpar� Ian. Wychyli� po�ow� zawarto�ci szklanki i pod�wiadomie zakr�ci� trzymanym w r�ku naczyniem, obserwuj�c uwa�nie jak br�zowy p�yn wiruje pod dzia�aniem si�y reakcji od�rodkowej i si�y ci��enia. Podni�s� oczy i spojrza� znacz�co na Tyburna. - Pan przecie� dobrze o tym wie, poruczniku. - Obowi�zek! Czy obowi�zek jest a� tak wa�ny? - spyta� Tyburn. Ian najpierw zerkn�� na niego, a nast�pnie odwr�ci� wzrok w stron� niewidzialnej zas�ony, skutecznie zmagaj�cej si� z hulaj�cym na zewn�trz wiatrem. - Nie ma nic wa�niejszego od poczucia obowi�zku dla �o�nierza. - Ian powiedzia� to ze skupieniem, na wp� do siebie, na wp� do Tyburna. - Najemnicy maj� prawo wymaga� od swoich oficer�w pe�nej opieki. Je�li oficer nie pe�ni swoich obowi�zk�w w�a�ciwie, to wtedy staje przed s�dem. A to z kolei ustrzega ich przez pope�nieniem podobnego b��du. Tak rozumiana sprawiedliwo�� motywuje przestrzeganie obowi�zk�w. Tyburn zamruga� oczami, jak gdyby kto� wymierzy� mu solidny cios w g�ow�. - A zatem chodzi o wymierzenie sprawiedliwo�ci w imieniu tych trzydziestu dw�ch poleg�ych �o�nierzy Briana - wykrzykn��, bo dopiero teraz dotar�o do niego to, co stanowi�o credo post�powania Iana - to dlatego lecia� pan tak daleko! - Tak. - Ian potakuj�co skin�� g�ow� i podni�s� szklank�, jak gdyby chcia� wypi� reszt� whisky we wsp�lnym toa�cie z szalej�c� za oknem szarug�. - Ale te sprawiedliwo�� chce pan wymierzy� cywilowi. Kenebuck ma nad panem pe�n� przewag�. Przerwa�o mu brz�czenie ekranu komunikacyjnego umieszczonego w rogu pokoju. Ian odstawi� pust� szklank�, podszed� do ekranu i nacisn�� w��cznik. Jego szerokie plecy i ramiona zas�oni�y Tyburnowi ekran. Zza plec�w s�ycha� by�o jednak znajomy g�os. By� to g�os Jamesa Kenebucka. - Graeme, s�uchaj !... Chwila ciszy. Potem Ian spokojnie powiedzia�: - S�ucham. - Jestem ju� sam - ci�gn�� dalej ostrym i napi�tym g�osem Kenebuck - go�cie ju� poszli. Mia�em okazje przejrze� rzeczy Briana. Przerwa�. Tyburnowi wyda�o si�, �e nie doko�czone zdanie wisi w powietrzu. Ian te� chcia�, by ostatnie tony zdania ucich�y, odczeka� wiec chwile i dopiero wtedy powiedzia�: - Tak? - Mo�e by�em troch� nieprzyjemny - przeprosi� Kenebuck. Ale wymuszony ton przeprosin nie pasowa� do wypowiadanych s��w. - Nie wpad�by� mo�e do mnie na g�r�? Porozmawialiby�my o Brianie. - Przyjd� - powiedzia� Ian. Wy��czy� ekran i obr�ci� si� w stron� Tyburna. - Chwileczk� - rzuci� Tyburn wstaj�c z krzes�a. - Pan przecie� nie mo�e tam p�j��! - Nie mog�! - Ian zerkn�� kpi�co na Tyburna - zosta�em przecie� zaproszony, poruczniku. S�owa te podzia�a�y na Tyburna niczym kube� zimnej wody. - To prawda. Tylko dlaczego?... Dlaczego ponowi� zaproszenie? - Bo teraz ma ju� czas. Jest sam, no i przejrza� paczk� Briana. - Ale przecie� w paczce nie by�o nic wa�nego: zegarek, portfel, paszport, troch� innych papier�w... Celnicy dali nam list� zawarto�ci. Nie by�o tam niczego nadzwyczajnego. - To prawda - zgodzi� si� Ian - i pewnie dlatego w�a�nie chce si� ze mn� ponownie zobaczy�. - Ale czego chce od pana? - Chce mnie samego. Wzrok Iana spotka� si� ze zdumionym spojrzeniem Tyburna. - By� zawsze zazdrosny o Briana -ci�gn�� dalej r�wnie uprzejmym, mo�e nawet przesadnie uprzejmym tonem. - Ba� si�, �e Brian z wiekiem go przero�nie. Dlatego pr�bowa� go z�ama�, a nawet zabi�. A� w ko�cu Brian stan�� przed nim. Spotkali si� twarz� w twarz. - Brian? Kiedy? - Dzisiaj - odpowiedzia� Ian, obr�ci� si� i ruszy� w stron� drzwi. Tyburn widzia�, �e Ian odchodzi. Podskoczy� do g�ry jak oparzony, jak gdyby obudzi� si� niespodziewanie z g��bokiego snu. Otrz�sn�wszy si� w ten spos�b z oszo�omienia da� trzy ogromne susy, tak, �e w sekund� znalaz� si� przy Ianie, gdy ten otwiera� ju� drzwi. - Niech pan zaczeka - rzuci� w po�piechu. - Kenebuck nie b�dzie sam. Ma ochron�. Tych trzech oprych�w czuwaj�cych zawsze w drugim pokoju. Z pewno�ci� zastawi� te� u siebie jak�� pu�apk�... Delikatnie jak tylko potrafi�, Ian zdj�� d�o� policjanta ze swego ramienia. - Wiem - powiedzia�. I wyszed�. Tyburn znieruchomia� w drzwiach jak gdyby og�uszony i patrzy� za znikaj�c� sylwetk�. Dopiero gdy Ian ju� wsiada� do cylindrycznej windy policjant wykona� pierwszy ruch. Ruszy� biegiem do windy s�u�bowej, kt�r� chcia� si� szybko dosta� do punktu obserwacyjnego nad mieszkaniem Kenebucka. Wchodz�c ponownie do foyer Ian nie natkn�� si� tam na nikogo. Podszed� do drzwi prowadz�cych do salonu. By�y na wp� otwarte, wszed� wiec do �rodka bez pukania. Kieliszki i przesypuj�ce si� popielniczki sta�y na stolikach. Przy�miono �wiat�a. Kenebuck wsta� z fotela odwr�conego ty�em do okna mieszcz�cego si� na ko�cu pokoju. Ian podszed� bli�ej. Zatrzyma� si� dopiero, gdy dzieli�a ich odleg�o�� ramienia. Kenebuck przygl�da� mu si� przez chwile z napi�t� twarz�. Nast�pnie zrobi� kr�tki gniewny gest r�k� wskazuj�cy na spo�ycie alkoholu. - Siadaj. Ian usiad� wygodnie w fotelu. Kenebuck wr�ci� na swoje miejsce. - Drinka? - spyta� Kenebuck. Na otoczonym fotelami stole sta�y karafka i szklanki. - Ta paczuszka z rzeczami Briana - rzuci�, bacznie obserwuj�c Iana spod spuszczonych powiek, pod kt�rymi b�yska�y bia�ka zawiera�a wy��cznie rzeczy osobiste! - A co jeszcze chcia�by� zobaczy�? - spyta� niewinnie Ian. D�onie Kenebucka momentalnie zacisn�y si� na szklance. Popatrzy� na Iana zdziwiony, a nast�pnie wybuchn�� �miechem, kt�ry zad�wi�cza� w pustym pomieszczeniu g�uchym echem. - Nie, nie - rykn�� - to ja zadaje pytania, Graeme! Po co zatem chcia�e� si� ze mn� widzie�? - Z obowi�zku - odpar� Ian. - Z obowi�zku? Wobec kogo? Briana? - Kenebuck wygl�da�, jakby mia� znowu zamiar wybuchn�� �miechem, ale widocznie zrezygnowa� z tego zamiaru, bo przycich� i tylko w oczach pojawi� si� jaki� dziwny blask. - C� dla ciebie znaczy Brian? Przecie� go nawet nie lubi�e�! - To nie ma znaczenia. By� jednym z moich oficer�w. - Jednym z twoich oficer�w? By� moim bratem! To chyba znaczy wi�cej ni� by� czyimkolwiek oficerem! - Nie - odpowiedzia� tym samym spokojnym tonem Ian przynajmniej nie tam, gdzie w gr� wchodzi sprawiedliwo��. - Sprawiedliwo�� - za�mia� si� Kenebuck - dla Briana? O to ci chodzi? - I o jego trzydziestu dw�ch �o�nierzy. - O! - Kenebuck za�mia� si� prowokuj�co - trzydziestu dw�ch �o�nierzy... Tych trzydziestu dw�ch �o�nierzy... Pokr�ci� g�ow�. - Nie zna�em tych trzydziestu dw�ch ludzi, Graeme. Ani razem, ani �adnego z osobna. Nie masz wiec prawa obwinia� mnie o ich �mier�. Spowodowa� j� b��d Briana. Czy to o to go oskar�ono? Rzecz jasna, �e on i jego trzydziestu dw�ch czy trzydziestu sze�ciu �o�nierzy mogli zdoby� kwater� wroga. Mogli przecie� r�wnie dobrze wr�ci� uwie�czeni chwa��, przyprowadziwszy naczelnego dow�dc� wrogich wojsk w p�tach. - Kenebuck zn�w parskn�� �miechem. - Ale tak si� nie sta�o i nie poczuwam si� z tego powodu do winy. - Brian zrobi� to - powiedzia� Ian - by popisa� si� przed tob�. To ty go do tego popchn��e�. - Ja? C� mog�em na to poradzi�, �e nie dor�s� mi nawet do pi�t?- Kenebuck spu�ci� oczy, spojrza� na szklank� i jednym haustem wychyli� jej zawarto��. U�miechn�� si� k�cikiem ust. - Nigdy by mi nie dor�wna�. - Pustym wzrokiem omi�t� Iana. Trzyma� przy tym kurczowo opr�nione naczynie. - Jestem po prostu lepszy, Graeme. Dobrze by by�o, gdyby� i o tym nie zapomnia�. Ian nie odpowiedzia�. Kenebuck nadal wpatrywa� si� w niego, a gdy tak patrzy�, jego twarz nabiera�a coraz dzikszego wygl�du. - Nie bardzo mi wierzysz, no nie? - powiedzia� Kenebuck, tym razem spokojnie. - Lepiej by by�o, gdyby� mi uwierzy�. Nie jestem Brianem. A ponadto nic sobie nie robi� z Dorsai. Jak widzisz nasze spotkanie odbywa si� tylko w cztery oczy. - Doprawdy? - spyta� Ian. Siedz�cy ponad rozmawiaj�cymi Kenebuckiem i Ianem Tyburn po raz pierwszy us�ysza� i zobaczy� emocjonalne zabarwienie wypowiedzi komendanta. Pobrzmiewa� tam wyra�nie s�yszalny ton szczeg�lnego zadowolenia. - Jak widzisz sam - James Kenebuck zn�w wyrzuci� z siebie kaskady �miechu, przez kt�ry przebija�y echa gro�by. - Przecie� jestem, m�j drogi, cz�owiekiem cywilizowanym, a nie dzikusem z buszu. Nie znaczy to jednak, �e jestem ryzykantem. Moja ochrona jest tui za �cian�. By�bym ostatnim idiot�, gdybym si� nie zabezpieczy� na wszelki wypadek. A ponadto mam co� jeszcze w zanadrzu... Gwizdn�� i zza pobliskiego fotela wypad�o co�, co na pierwszy rzut oka przypomina�o psa. Sporz�dzone z g�adkiego, czarnego metalu stworzenie porusza�o si� na powietrznej poduszce i to tak szybko, �e w sekund� przemkn�o mu pod nogami. Ian zerkn�� w d�. U jego st�p znajdowa�o si� co� w rodzaju metalowego pud�a zako�czonego kryz�, z kt�rej wystawa�y dwie metalowe macki. Ian lekko skin�� g�ow�. - Automed. - Tak- potwierdzi� Kenebuck - nastawiony na reakcje rytm�w serca ka�dej �ywej istoty znajduj�cej si� w tym pomieszczeniu. Jak widzisz, nawet gdyby� za�atwit moj� obstaw�, nie oznacza�oby to, �e przegra�em. Nawet je�li by uda�o ci si� i mnie za�atwi�, automed i tak zd��y do mnie na czas, by pozbawi� ci� przyjemno�ci zobaczenia mnie na innym �wiecie. Jestem nie do pokonania. Wiesz, co ci zaproponuje? Poddaj si�! Roze�mia� si� i kopn�� automeda. - Wracaj na miejsce. Urz�dzenie pomkn�o na swoje miejsce za fotelem. - Zatem jak sam widzisz - powiedzia� - powzi��em wszystkie niezb�dne kroki. Nie uwa�am tego za niehonorowe. Ty jeste� wojskowym, a c� to znaczy w praktyce? Jeste� silniejszy. Lepszy taktycznie. Chc�c zwyci�y� musia�em pomno�y� swoje si�y. W ten spos�b obni�y�em warto�� twej taktyki. W takim uk�adzie straci�e� jak�kolwiek przewage. Wiesz czym jeste� teraz? Niczym. Postawi� szklank� na stoliku obok karafki. - Nie jestem Brianem i nie boje si� ciebie. Dam ci rade i bez tych wszystkich rekwizyt�w, je�li b�d� chcia�. Ian siedzia� nieruchomo w milczeniu. Siedz�cy pi�tro wy�ej Tyburn zesztywnia�. - A b�dziesz chcia�? - spyta� Ian. Kenebuck popatrzy� ze zdziwieniem. Zadrga�y mu mi�nie twarzy. Do g�owy nap�yn�a krew zaciemniaj�c oblicze. - Co? Chcesz mnie sprowokowa�? Skoczy� jak oparzony na r�wne nogi, machaj�c przy tym r�koma jak wariat. Zdaniem Tyburna przypatruj�cego si� tej scenie zza betonowego sufitu by�o to z g�ry wyre�yserowane przedstawienie. Oburzenie, a� do wybuchu histerycznego ataku w�ciek�o�ci stanowi�o nieodzowny w takich wypadkach rekwizyt. Ale sk�d m�g� o tym wiedzie� Graeme? - Czy ten Graeme ma bro�? - zainteresowa� si� technik policyjny od sensor�w siedz�cy na prawo od Tyburna, kt�ry us�yszawszy pytanie poderwa� g�ow� do g�ry. - Nie, dlaczego? - Kenebuck ma - technik pochyli� si� do przodu i pukn�� w ekran tu� poni�ej lewego ramienia Kenebucka okrytego marynark�. - Tutaj mie�ci si� miotacz kul. Tyburn zacisn�� obola�e palce prawej d�oni w ku�ak, w nast�pnie waln�� pi�ci� w st�. Mia� do�� wszystkiego. - W porz�dku - Kenebuck nadal wrzeszcza�. Obr�ci� si� wreszcie do Iana ty�em. - No masz teraz okazje, �eby si� na mnie rzuci�! Roz�o�y� szeroko r�ce. - Drzwi s� zamkni�te. My�lisz jeszcze, �e schowa�em tu kogo�? No to popatrz! Zrobi� pi�� szybkich krok�w w stron� ogromnego okna si�gaj�cego a� po sam sufit. Nacisn�� guzik mechanizmu steruj�cego, sprawdzaj�c, czy rzeczywi�cie dzia�a. Par� drgaj�cych pokryw przeciwpogodowych wdar�o si� teraz do �rodka zostawiaj�c wilgotny �lad na parapecie. Obr�ci� si� z powrotem do Iana, kt�ry sta� nieporuszony. Wyst�pienie Jamesa nie zrobi�o na nim �adnego wra�enia. Kenebuck usadowi� si� w fotelu stoj�cym ty�em do okna, za kt�rym widnia�y ciemno�ci i przez kt�re sporadycznie przeciska�y si� �nieg i wzrastaj�cy zi�b. - Co jest grane? - spyta� z przek�sem. - Zrezygnowa�e�? Mo�e brak ci odwagi, Graeme? - M�wili�my o Brianie. - Tak, o Brianie - potwierdzi� z takim samym niezm�conym spokojem, co jego interlokutor Kenebuck. - Fakt, mia� �eb. Chcia� by� taki, jak ja. Ale niezale�nie od tego, jak si� stara�, nigdy mu to nie wychodzi�o. - Zerkn�� na Iana. - Tak samo zreszt� mu nie wysz�o z t� operacj� na terenie wroga. Nie mia� najmniejszej szansy. Taki ju� by� z niego pechowiec. - Z cudz� pomoc�! - Pomoc�? Nie wiem, o czym m�wisz! Kenebuck podskoczy� na krze�le. - Przegra� wy��cznie dzi�ki twojej �askawie podanej pomocnej d�oni. - G�os Iana brzmia� bardzo konkretnie. - Od dzieci�stwa stara�e� si� go wychowa� na swoje podobie�stwo, by tym �atwiej odgadn��, czego si� mo�na po nim spodziewa�. Mia�e� znale�� si�, na pozycji z g�ry wygranej. I wygra�. Tylko, �e w tej rozgrywce mia�e� zawsze innych do pomocy. Brian zawsze by� sam, wystawiony na ciosy. Kenebuck wci�gn�� ze �wistem powietrze. - Przesta� pyskowa�, Graeme! G�os mia� wyj�tkowo niski. - Chcia�e� - ci�gn�� dalej niedba�ym tonem Ian - �eby si� sam zabi�, ale jako� to nigdy ci nie wysz�o. Ba, dosz�o do tego, �e Brian zacz�� si� upomina� o swoje prawa: Poza tym chcia� zawsze wywrze� na tobie dobre wra�enie. Nawet wtedy, gdy ju� by� doros�y i zdawa� sobie spraw�, do czego zmierzasz. Wiedzia�, co chcesz zrobi�, ale nadal nosi� si� z zamiarem udowodnienia ci, �e nie jest wcale gorszy. Do ko�ca by� takim w�a�nie, jakim go wtedy wychowa�e�. - No dalej! Gadaj! - wycedzi� przez z�by Kenebuck. - Dalej pyskaczu! - Nie mia� zatem innego wyj�cia, jak opu�ci� Ziemi� i zosta� zawodowym �o�nierzem - kontynuowa� dalej spokojnie i dobitnie Ian. - Zrobi� to nie dlatego, �e powo�ano go pod bro�, jak tych z Newtona, ani nie dlatego, �e wyhodowano go w genetycznej wyl�garni na Dorsai. Nie zaci�gn�� si� te� z ��dzy mordu, jak g�rnicy z Coby, ale by przekona� ciebie, �e masz o nim b��dne zdanie. Znalaz� sobie takie miejsce, w kt�rym nie mia�e� szansy na swe sztuczki. W listach do ciebie przecie� si� ze wszystkiego spowiada�. Liczy� cz�ciowo na to, �e kiedy� klepniesz go bratersko po ramieniu. Ale nigdy si� nie doczeka�. Kenebuck siedzia� w fotelu i g��boko oddycha�. Oczy �arzy�y mu si� wielkim ogniem. - Nie odpowiada�e� na jego listy - ci�gn�� dalej Ian - przypuszcza�e�, �e osamotniony pope�ni w ko�cu jaki� fatalny b��d. Ale tak si� nie sta�o. Wr�cz przeciwnie. Zacz�� odnosi� sukcesy. Awansowa�. W ko�cu zosta� oficerem i samodzielnym dow�dc�. Dopiero wtedy zacz��e� si� czego� obawia�. Nie mog�e� liczy�, �e czas b�dzie pracowa� na twoj� korzy��. Szczeg�lnie, gdyby on tak dalej pi�� si� w g�r�. Pod wzgl�dem sprawno�ci fizycznej nie mia� ju� sobie r�wnych. Kenebuck siedzia� dalej nie wydaj�c najmniejszego d�wi�ku. Wygl�da� jak gdyby si� modli�. Stara� si� jak najusilniej nie przerywa� Ianowi. Ian tymczasem ci�gn�� dalej. - W przeddzie� owej fatalnej nocy przypadaj�cej na jego urodziny otrzyma�... zobacz zreszt� sam... kartk� z �yczeniami... Si�gn�� do kieszeni i wyci�gn�� bia��, z�o�on� kartk� nosz�c� wyra�ne mamie tego, �e kto� wcze�niej obszed� si� z ni� fatalnie. Nie ukry� tego fakt, �e pr�bowano j� wyg�adzi�. Ian otworzy� kartk�. Zrobi� to tak, �e rysunek i dedykacja rzuca�y si� w oczy. Kenebuck patrz�c na kartk� spu�ci� oczy. Rysunek przedstawia� byle jak naszkicowanego zaj�ca z karabinem i he�mem pod nogami. Kenebuck podni�s� wzrok znad rysunku. Spojrza� na Iana. Gdy tak patrzy� rozci�gn�y mu si� k�ciki ust. Potem rozci�gn�y si� jeszcze bardziej i wykrzywi�y twarz w niesamowitym grymasie. - Czy to wszystko? - wymamrota�. - Ale� nie. Opr�cz kartki... - zrobi� gest, jakby si�ga� do kieszeni. - Nie, nie... ty! - pykn�� Kenebuck. Niespodziewanie zerwa� si� na r�wne nogi, skoczy� za fotel i cofn�� si� w stron� ciemniej�cego okna. Zanurzy� r�k� w fa�dy marynarki i wydoby� z niej miotacz kul. Strza� zabrzmia� echem w pustym pomieszczeniu. Ian nie poruszy� si� nawet o milimetr. Tylko cia�o drgn�o zetkn�wszy si� z pociskiem. Nagle o�y�. Ka�dy inny zwyk�y cz�owiek uderzony pociskiem dozna�by szoku, a potem znieruchomia� raz na zawsze. Ian natomiast zerwa� si� b�yskawicznie z krzes�a, jak gdyby nie zosta� zraniony kul� i ruszy� do przodu. Kenebuck zn�w zacz�� co� krzycze�, tym razem ze strachu. Cofa� si�, strzelaj�c, krok za krokiem. - Zdychaj ty...! Zdychaj! - rycza�. Ale ogromna sylwetka Iana nieub�aganie posuwa�a si� do przodu. Dwa razy ugodzi�y go kule. Obsypany pociskami zdawa� si� je strz�sa�, jak rugbista oblepiony napastnikami. Wielkie kroki zmniejsza�y odleg�o�� mi�dzy nim a Kenebuckiem. Nadal krzycz�c James Kenebuck opar� si� �ydkami o parapet niskiego okna. Na jego twarzy pojawi� si� nieludzki grymas. Rozejrza� si� na prawo i lewo, ale nigdzie nie znalaz� miejsca dok�d m�g�by uciec. Cofaj�c si� poci�ga� raz za razem cyngiel, a� w ko�cu szczekn�� spust. Sko�czy�y si� naboje. Mamrocz�c co� pod nosem rzuci� opr�nion� broni� w Iana. Odrzuci� do ty�u g�ow�, by nie pozwoli� si� Ianowi nawet dotkn��. Potem zaskowycza� jak pies, zakr�ci� na pi�cie i run�� w d� przez okno, zanim Ian zdo�a� go pochwyci�. Lecia� pokonuj�c w zawrotnym tempie 90 pi�ter. Skowyt cich� coraz bardziej, a� w ko�cu zamar�. Ian przystan��. R�ce mia� zaci�ni�te. D�onie kurczowo obejmowa�y przedmiot, kt�rego Kenebuck nie chcia� zobaczy�. Sta� chwile, a potem pad� jak k�oda. Gdy Tyburn z technikami sko�czyli wypala� dziur� w suficie i spu�cili si� w d�, wyl�dowali przez zw�glony otw�r prosto na czym� male�kim, co w�a�nie si� wysun�o ze zwiotcza�ej d�oni Iana. By�y to w�a�ciwie dwie rzeczy mocno ze sob� sklejone: male�ki p�dzelek i prze�roczysta tubka z ��t� farb� - symbolem tch�rzostwa. Mam nadzieje, �e pan sobie zdaje spraw� - klarowa� mu Tyburn w dwa tygodnie p�niej, gdy stali z wykurowanym ju� Ianem lodowato zimnego poranka na zewn�trz dworca kosmoportu - z tego, �e nie mia� pan prawie �adnych szans w starciu z Kenebuckiem. Tylko dzi�ki temu, �e dopisa�o panu szcz�cie m�g� pan wyj�� z tego ca�o. - Nieprawda - zaprzeczy� Ian, jak zwykle bez cienia emocji wszystko przebieg�o tak, jak sobie za�o�y�em z g�ry. Szcze�cie nie mia�o z t� spraw� nic wsp�lnego. Wyszczupla� sporo po pobycie w manhatta�skim szpitalu, ale niedowaga nie pozbawi�a go �ywotno�ci b�d�cej nieod��czn� cech� ka�dego Dorsai. Tyburn spojrza� na niego z zaskoczeniem. - Niemo�liwe - zaprzeczy� - przecie� Kenebuck m�g� nie odes�a� swoich oprych�w. Nawet wbrew temu, co planowa�. A gdyby powierzy� zadanie zabicia pana komu� innemu? Mog�o te� przecie� by� tak, �e nie w�o�y�by pan r�k do kieszeni albo nie wzi��by pan ze sob� tej kartki?... Przerwa� nagle. Co� mu za�wita�o w g�owie. - Czy�by pan?... zatem bior�c ze sob� kartk� za�o�y� pan ju� wcze�niej, �e Kenebuck zechce zosta� z panem sam na sam? - Kenebuck d��y� do walki bez �wiadk�w. Dla niego by�a to pr�ba si�. A przecie� walka sam na sam jest moim chlebem powszednim. Pan ju� z g�ry za�o�y�; �e Kenebuek znajdowa� si� na wygranych pozycjach. Tak naprawd� to by�o odwrotnie. - Ale pana zmuszono, by uda� si� pan do Kenebucka na g�r�. - To by�o tylko dobre aktorstwo. Musia� uwierzy� w to, �e jestem zmuszony uda� si� na g�r�. Inaczej nie wierzy�by �wi�cie w to, �e musi mnie zabi�. A jak nie on mnie, to ja jego. Decyduj�c si� na zab�jstwo postawi� si� w pozycji ofensywnej. - A wygl�da�o na to, �e ma przewag� - zaoponowa� Tyburn kr�c�c przecz�co g�ow� - Pan by� na jego terenie, wi�c przewaga wynika�a ju� chocia�by ze znajomo�ci warunk�w... - Tak, ale tylko w przypadku obrony, a nie ataku. Przychodz�c na g�r� spot�gowa�em tylko jego w�tpliwo�ci. Nadal nie by� pewien, czy mam przy sobie urodzinow� kartk� i czy wiem, dlaczego Brian wbrew rozkazom wdar� si� na terytorium wroga. Kenebuck zaplanowa� sobie wcze�niej, �e jego ludzie obezw�adni� i obszukaj� mnie w foyer, ale wysiad�y im nerwy. - Pami�tam - wymamrota� Tyburn. - Nast�pnie, gdy ju� odda�em mu paczk� z rzeczami Briana, by� pewien, �e kartka znajduje si� w �rodku. A gdy jej tam nie znalaz�, stan�� przed dylematem zaaran�owania sytuacji tak, by m�g� zrobi� to, co tylko zechce. Wtedy m�g�by zmusi� mnie do oddania kartki i wy�piewania wszystkiego, co wiem o tej sprawie. D��y� do tego z powodu swej niew�tpliwej winy za pchniecie Briana do tak szale�czej akcji. Fakt, �e Brian stan�� przed s�dem by� mniej istotny. �wiat przest�pczy nie zwa�a na to, co postanawiaj� s�dy. Przekracza to zar�wno ich pojmowanie, jak i zakres zainteresowa�. Ale by�o co� wa�niejszego. Tylko ja wiedzia�em i mog�em udowodni�, �e Brian by� dzielniejszy od swego starszego brata. A to w�a�nie z kolei bito przeszkod� w rozprawieniu si� ze mn� przy pomocy os�b trzecich. Jedyne, co m�g� zrobi�, to pozby� si� mnie samemu. Tak, by nie zosta�o po mnie ani �ladu. - O ma�y w�os, a by mu si� to uda�o - rzuci� Tyburn. - Gdyby jedna z tych kul... - By� tam przecie� automed - odpowiedzia� spokojnie Ian. Cz�owiek pokroju Kenebucka zawsze chowa w zanadrzu co�, co pozwala mu si� wykaraska� nawet z najgorszej kabaty. Typowe dla amator�w. Zabrzmia� sygna� informuj�cy, �e liniowiec jest got�w do lotu.. Ian chwyci� za baga�. - Do widzenia - powiedzia� podaj�c d�o� Tyburnowi. - Do widzenia. Wiec dlatego wszed� pan w pu�apk� zastawion� przez Kenebucka, bo za�o�y� pan z g�ry, �e b�dzie pan zdany na walk�? Sam na sam? Trudno wprost w to uwierzy�! Ian zd��y� ju� si� obr�ci� do ty�u i zrobi� dwa pierwsze kroki w stron� statku b�yszcz�cego w s�o�cu. Nagle na Tyburna sp�yn�o ol�nienie. Podbieg� do Iana i zatrzyma� go chwytaj�c za rami�. Ten przystan�� i obr�ci� si� do ty�u z gniewn� min�. - Nie wierze - krzykn�� Tyburn - ale jest tylko jedyne wyja�nienie. Pan w i e d z i a � , �e Kenebuck wpakuje w pana tuzin kul. Wiedzia� pan te�, �e mo�e pana zabi�. Wszystko po to, by wyr�wna� rachunek za trzydziestu dw�ch poleg�ych �o�nierzy dowodzonych przez cz�owieka, kt�rego pan nawet nie lubi�. Nie do wiary! Nie mie�ci mi si� w g�owie, �e kto� mo�e mie� tak mocne nerwy b�d�c nawet nie wiadomo jak �wietnym �o�nierzem. Ian spojrza� z g�ry na Tyburna, kt�remu teraz wyda�o si�, �e cho� raz nie go�ci� na niej kamienny wyraz twarzy. - No, nie jestem takim sobie zwyk�ym �o�nierzem - odpar� Ian. - Kenebuck my�la� podobnie jak pan teraz. I to go zgubi�o. Za�o�y�, �e pozbawiony mych zwyk�ych �o�nierskich akcesori�w stan� si� �atw� ofiar�. Tyburn poczu� jak przez cia�o przebieg� mu lodowaty dreszcz. - To na mi�o�� bosk�, kim pan jest? - wykrzykn��. Ian popatrzy� na niego, jak gdyby patrzy� gdzie� z daleka, staraj�c si� przy tym patrze� Tyburnowi prosto w oczy i odpowiedzia� ze smutkiem w g�osie: - Uosobieniem wojny. Nast�pnie obr�ci� si� i poszed� dalej. Tyburn widzia� ju� tylko malej�c� sylwetk� wyra�nie g�ruj�c� nad g�owami pasa�er�