3276
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3276 |
Rozszerzenie: |
3276 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3276 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3276 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3276 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
AGATHA CHRISTIE
PRZYJD� I ZGI�
T�UMACZY�A: KRYSTYNA BOCKENHEIM
TYTU� ORYGINA�U: THE CLOCKS
PROLOG
Popo�udnie owego dziewi�tego wrze�nia by�o podobne do innych. Nic nie zapowiada�o katastrofy. (Z wyj�tkiem pani Packer, mieszkaj�cej pod numerem 47 na Wilbraham Crescent, specjalizuj�cej si� w przepowiedniach, kt�ra zwykle po fakcie opisywa�a dr�cz�ce j� przeczucia i l�ki. Jednak pani Packer i dom numer 47 by�y tak daleko od numeru 19, �e nie wyda�o si� jej konieczne, aby przeczuwa� cokolwiek.)
W Biurze Stenografii i Maszynopisania Cavendish, kt�rego szefem by�a panna Catherinc Martindale, dziewi�ty wrze�nia up�ywa� nudno i zwyczajnie. Telefon dzwoni�, maszyny stuka�y, wydajno�� by�a �rednia, nie ni�sza i nie wy�sza ni� zwykle. Nie dzia�o si� nic ciekawego. Do godziny 14.35 dziewi�ty wrze�nia by� dniem jak inne.
O 14.35 odezwa� si� brz�czyk z gabinetu panny Martindale i Edna Brent, jedna z maszynistek odezwa�a si� g�osem troch� zdyszanym i nosowym, z powodu cukierka w ustach.
- S�ucham, panno Martindale?
- Ale� Edno, nie tak mia�a� odbiera� telefon. Prosi�am, �eby� m�wi�a wyra�nie i na wydechu.
- Przepraszam, panno Martindale.
- Ju� lepiej. Potrafisz, jak si� starasz. Przy�lij mi Sheil� Webb.
- Jeszcze nie wr�ci�a z lunchu.
- Ach! - panna Martindale rzuci�a okiem na stoj�cy na biurku zegar. 14.36. Dok�adnie sze�� minut sp�nienia. Sheila Webb zaniedbuje si� ostatnio. - Przy�lij j�, jak tylko przyjdzie.
- Tak, panno Martindale.
Edna ponownie zacz�a ssa� cukierek, cmokaj�c g�o�no i powr�ci�a do przepisywania Nagiej mi�o�ci Armanda Levine'a. Szczeg�owy erotyzm tej ksi��ki nie interesowa� jej wcale, podobnie zreszt� jak i wi�kszo�ci czytelnik�w pana Levine'a. Nie ma nic nudniejszego nad ogran� do md�o�ci pornografi�. Mimo krzykliwych ok�adek i prowokacyjnych tytu��w sprzeda� spada�a z ka�dym rokiem, a ostatni rachunek za przepisywanie pan Levine p�aci� w trzech ratach.
Drzwi otwar�y si� i wesz�a Sheila Webb, lekko zdyszana.
- Ruda Kocica pyta�a o ciebie - powiedzia�a Edna. Sheila skrzywi�a si�.
- Mam szcz�cie. W�a�nie tego dnia, kiedy si� sp�ni�am.
Przyg�adzi�a w�osy, wzi�a notatnik, o��wek i zapuka�a do drzwi szefowej.
Panna Martindale popatrzy�a na wchodz�c� znad biurka. By�a kobiet� czterdziestoparoletni�, tryskaj�c� sprawno�ci� i kompetencj�. Rudawe w�osy upi�te w kok i imi� Catherine sta�y si� �r�d�em przezwiska Ruda Kocica*.
- Sp�nia si� pani, panno Webb.
- Przepraszam, panno Martindale. By� straszny korek.
- O tej porze jest zawsze straszny korek. Powinna pani by� na to przygotowana. - Spojrza�a na notes. - Dzwoni�a panna Pebmarsh. Potrzebuje stenografki na trzeci�. �yczy�a sobie w�a�nie pani. By�a ju� pani u niej?
- Nie przypominam sobie. W ka�dym razie nie ostatnio.
- Adres brzmi Wilbraham Crescent 19 - spojrza�a pytaj�co, ale dziewczyna potrz�sn�a g�ow�.
- Nie pami�tam, �ebym tam chodzi�a. Panna Martindale rzuci�a okiem na zegarek.
- Zd��y pani bez trudu na trzeci�. Ma pani jeszcze co� dzisiaj po po�udniu? Ach tak - zajrza�a do terminarza. - Profesor Purdy w hotelu "Curlew". Godzina pi�ta. Powinna pani do tej pory wr�ci�. Je�li nie, wy�l� Janet.
Odprawi�a dziewczyn� skinieniem g�owy i Sheila wycofa�a si� do biura.
- Co� ciekawego, Sheilo?
- Jeszcze jeden nudny dzie�. Jaka� stara panna na Wilbraham Crescent. A o pi�tej profesor Purdy - te okropne archeologiczne nazwy! Chcia�abym, �eby czasem zdarzy�o si� co� ekscytuj�cego.
Drzwi gabinetu panny Martindale otworzy�y si�.
- Mam tu jeszcze notatk�, Sheilo. Je�li panna Pebmarsh nie wr�ci do czasu twego przyj�cia, masz wej�� do pokoju po prawej stronie hallu i tam czeka�; drzwi nie b�d� zamkni�te. Zapami�tasz, czy mam ci zapisa�?
- Zapami�tam, panno Martindale.
Ruda Kocica wr�ci�a do swego sanktuarium.
Edna Brent si�gn�a pod krzes�o i wyci�gn�a dyskretnie elegancki pantofel, z oderwanym cieniutkim obcasem.
- Jak ja si� dostan� do domu - j�kn�a.
- Och, przesta� lamentowa�, pomy�limy o tym - odpar�a jedna z pozosta�ych dziewcz�t, nie przerywaj�c pracy.
Edna westchn�a i wkr�ci�a do maszyny now� kartk�: "Desire trzyma�a go w ramionach. Dr��cymi palcami rozdar� delikatny szyfon na jej piersiach i pchn�� j� na sod�".
- Do licha - mrukn�a Edna i si�gn�a po gumk�.
Sheila wzi�a torebk� i wysz�a.
Wilbraham Crescent by�a fantazj� stworzon� przez wiktoria�skiego budowniczego oko�o roku 1880. Ulica zatacza�a p�tl� wok� domk�w i ogrod�w, stykaj�cych si� ty�ami. Ten pomys� sta� si� �r�d�em licznych trudno�ci dla os�b nie znaj�cych tej cz�ci miasta. Przybywaj�cy od strony zewn�trznej nie mogli znale�� niskich numer�w, ci za�, kt�rzy trafiali od wewn�trz p�tli, byli zbici z tropu brakiem numer�w wysokich. Domy by�y schludne, wymuskane, ozdobione artystycznie kutymi kratami balkon�w, niezmiernie nobliwe. Na razie modernizacja dotkn�a je bardzo powierzchownie. Tylko kuchnie i �azienki odczu�y powiew zmian.
Numer 19 nie r�ni� si� od innych przy tej ulicy. Mia� �adne zas�ony w oknach i wypucowan� mosi�n� klamk�. Standardowe krzaki r� ros�y po obu stronach �cie�ki prowadz�cej do drzwi wej�ciowych.
Sheila Webb otworzy�a furtk�, zbli�y�a si� do domu i zadzwoni�a. Nie by�o odpowiedzi, wi�c zrobi�a jak polecono i nacisn�a klamk�. Ust�pi�a i dziewczyna wesz�a. Po prawej stronie ma�ego hallu drzwi by�y uchylone. Zapuka�a, odczeka�a moment i przekroczy�a pr�g. Znalaz�a si� w zwyczajnej bawialni, jak na dzisiejsze upodobania nieco nadmiernie zat�oczonej meblami. Jedyn� uderzaj�c� rzecz� by�a ilo�� zegar�w - w k�cie tyka� wielki szafkowy, porcelanowy mi�nie�ski sta� na kominku, na biurku - srebrny karetowy, na eta�erce w pobli�u kominka ozdobny, z�ocony, a na stole przy oknie sfatygowany podr�ny, obci�gany wytart� sk�r�, z wyci�ni�tym z�oconymi literami napisem ROSEMARY w rogu.
Sheila popatrzy�a na zegar na biurku z pewnym zdziwieniem. Wskazywa� godzin� kilkana�cie minut po czwartej. Przenios�a spojrzenie na kominek. Dzie�o mi�nie�skiego r�kodzie�a wskazywa�o ten sam czas.
Dziewczyna drgn�a, gdy nad jej g�ow� rozleg� si� zgrzyt, trzask i z drewnianego zegara na �cianie wyskoczy�a przez malutkie drzwiczki kuku�ka, krzycz�c g�o�no i wyra�nie: kuku, kuku, kuku! Glos mia�a niemi�y, ostry, jakby grozi�a. Kiedy znikn�a, drzwiczki trzasn�y powt�rnie.
Dziewczyna u�miechn�a si� lekko i pow�drowa�a naoko�o sofy. Zatrzyma�a si� gwa�townie.
Na pod�odze le�a� m�czyzna. Jego oczy by�y p�otwarte i niewidz�ce. Na przodzie ciemnoszarego ubrania widnia�a ciemna, wilgotna plama. Sheila nachyli�a si� nieomal mechanicznie. Dotkn�a policzka le��cego - poczu�a ch��d. R�ka te� by�a zimna... Przesun�a d�oni� po wilgotnej plamie i cofn�a j� z przera�eniem. W tej samej chwili us�ysza�a skrzypni�cie furtki i odruchowo spojrza�a w okno. Zobaczy�a kobiet� id�c� spiesznie �cie�k�. Prze�kn�a �lin�: gard�o mia�a suche. Sta�a jak przykuta, nie b�d�c w stanie poruszy� si�, ani krzykn��... Patrzy�a tylko przed siebie.
Drzwi otwar�y si� i wesz�a starsza, wysoka kobieta, nios�ca torb� na zakupy. Mia�a faliste, siwe w�osy zaczesane od czo�a i szeroko otwarte pi�kne, niebieskie oczy. Ich spojrzenie przesun�o si� niewidz�co po Sheili.
Dziewczyna wyda�a s�aby g�os, nie wi�cej ni� chrz�kni�cie. Szeroko otwarte, b��kitne oczy zwr�ci�y si� ku niej i kobieta spyta�a ostro:
- Czy kto� tu jest?
- Ja... to jest... - przerwa�a, widz�c �e kobieta zbli�a si� do niej szybko, obchodz�c sof� z ty�u.
Zacz�a krzycze�.
- Nie... nie... Nadepnie pani na niego... On nie �yje...
ROZDZIA� PIERWSZY
RELACJA COLINA LAMBA
I
U�ywaj�c j�zyka policyjnego: dziewi�tego wrze�nia o godzinie 14.59 szed�em Wilbraham Crescent w kierunku zachodnim. By�a to moja pierwsza bytno�� na tej uliczce i, szczerze m�wi�c, czu�em si� rozczarowany.
Uda�em si� tam wiedziony jakim� przeczuciem, kt�re wydawa�o mi si� coraz bardziej absurdalne. Ale szed�em, bo taki ju� jestem.
Szuka�em numeru 61, ale czy mog�em go znale��? Nie. Uwa�nie przeszed�em wzd�u� dom�w z tabliczkami od l do 35, czyli do ko�ca Wilbraham Crescent. Dalej ju� by�a Albany Road. Zawr�ci�em. Po p�nocnej stronie nie by�o dom�w, tylko mur, a za nim pi�y si� w g�r� nowoczesne bloki mieszkalne, kt�re mia�y wej�cia od innej ulicy. Stamt�d nie spodziewa�em si� niczego.
Id�c z powrotem ponownie mija�em numery 24, 23, 22, 21, i Diana Lodge z rudym kotem, myj�cym pyszczek na skrzynce pocztowej, 19...
Drzwi domu numer 19 otwar�y si� i wypad�a z nich dziewczyna, p�dz�c �cie�k� jak pocisk. Podobie�stwo by�o tym wi�ksze, �e jej biegowi towarzyszy� krzyk, przera�liwy, piskliwy i dziwnie nieludzki. Dziewczyna dopad�a furtki i zderzy�a si� ze mn� z si��, kt�ra nieomal przewr�ci�a mnie na chodnik. W dodatku chwyci�a moje rami� szalonym, rozpaczliwym u�ciskiem.
- Uwaga - powiedzia�em, z�apawszy r�wnowag�. Potrz�sn��em ni� delikatnie. - Prosz� si� uspokoi�.
Dziewczyna odzyska�a panowanie nad sob�. Nadal trzyma�a mnie kurczowo, ale przesta�a krzycze�. Chwyta�a powietrze, ci�ko dysz�c.
Nie mog� powiedzie�, �ebym zareagowa� na t� sytuacj� b�yskotliwie. Zapyta�em, czy co� si� sta�o. Stwierdziwszy, �e moje pytanie jest bez sensu, poprawi�em si�.
- Co si� sta�o? Dziewczyna zaczerpn�a tchu.
- Tam! - wskaza�a za siebie.
- Co?
- Na pod�odze le�y m�czyzna... martwy... Mog�a na niego nadepn��.
- Kto m�g�? Dlaczego?
- Chyba... dlatego, �e ona jest �lepa. I na nim jest krew - rozlu�ni�a chwyt jednej r�ki. - I na mnie. Krew jest na mnie.
- Wi�c o to chodzi - powiedzia�em. Zobaczy�em plamy na r�kawie p�aszcza. - Teraz i na mnie r�wnie� - pokaza�em. Westchn��em i zastanowi�em si� nad sytuacj�. - Lepiej niech mnie pani tam zaprowadzi i poka�e wszystko.
Zacz�a gwa�townie dr�e�.
- Nie mog�... nie potrafi�... Nie wejd� tam.
- Mo�e ma pani racj� - rozejrza�em si� dooko�a. Nie by�o nic odpowiedniego, aby umie�ci� na p�l omdla�� osob�. Opu�ci�em j� wi�c delikatnie na chodnik i posadzi�em, opieraj�c o �elazne ogrodzenie.
- Prosz� tu zosta�, a� wr�c�. To nie potrwa d�ugo. Wszystko b�dzie dobrze. Gdyby by�o pani s�abo, prosz� pochyli� si� i oprze� g�ow� na kolanach.
- Ja... my�l�, �e ju� mi lepiej.
Nie brzmia�o to przekonuj�co, ale nie mia�em ochoty na pertraktacje. Poklepa�em j� uspokajaj�co po ramieniu i dziarsko poszed�em �cie�k�. Wkroczy�em do �rodka, zawaha�em si� przez moment w hallu, zajrza�em do pokoju po lewej, kt�ry okaza� si� jadalni�, wreszcie wszed�em do bawialni, po przeciwnej stronie.
Pierwsz� rzecz�, jak� dostrzeg�em, by�a starsza siwow�osa kobieta siedz�ca w fotelu. Kiedy zjawi�em si�, odwr�ci�a gwa�townie g�ow� i spyta�a:
- Kto to?
Zrozumia�em natychmiast, �e jest niewidoma. Jej oczy, zwr�cone w moj� stron�, patrzy�y gdzie� za moim lewym uchem.
Powiedzia�em szorstko i bez ogr�dek:
- M�oda kobieta wybieg�a na ulic�, m�wi�c, �e jest tu martwy m�czyzna.
Wypowiadaj�c te s�owa mia�em poczucie niedorzeczno�ci. Wydawa�o si� niemo�liwe, aby w tym schludnym pokoju, razem ze spokojnie siedz�c� w fotelu, ze z�o�onymi r�kami kobiet�, m�g� si� znajdowa� martwy cz�owiek.
Odpowiedzia�a natychmiast:
- Z ty�u, za sof�.
Obr�ci�em si� w tym kierunku i w�wczas zobaczy�em: rozrzucone ramiona, szklane oczy, plam� krzepn�cej krwi.
- Jak to si� sta�o? - spyta�em ostro.
- Nie wiem.
- Ale... kto to jest?
- Nie mam poj�cia.
- Musimy wezwa� policj� - rozejrza�em si�. - Gdzie jest telefon?
- Nie mam telefonu.
- Mieszka pani tutaj? To pani dom?
- Tak.
- Czy mo�e mi pani powiedzie�, co si� sta�o?
- Naturalnie. Wr�ci�am z zakup�w... - zauwa�y�em torb� ze sprawunkami rzucon� na fotel obok drzwi. - Wesz�am tutaj. Stwierdzi�am, �e kto� jest w pokoju. To �atwe, gdy si� jest niewidomym. Zapyta�am, kto to. Nie by�o odpowiedzi, tylko odg�os czyjego� szybkiego oddechu. Posz�am w tym kierunku i wtedy ta osoba zacz�a krzycze�, �e kto� jest martwy i �e nadepn� na niego. A potem wybieg�a za moimi plecami z pokoju, wci�� krzycz�c.
Skin��em g�ow�. Relacje obu kobiet zgadza�y si�.
- I co pani zrobi�a?
- Bada�am drog� bardzo starannie, a� moje stopy wyczu�y przeszkod�.
- A potem?
- Ukl�k�am. Dotkn�am czego� - by�a to r�ka m�czyzny. Zimna, nie czu�am t�tna... Podnios�am si�, posz�am tu i usiad�am, �eby poczeka�. We w�a�ciwym czasie kto� musia� przyj��. M�oda kobieta, kimkolwiek by�a, podnios�a alarm. Pomy�la�am, �e lepiej nie opuszcza� domu.
Spok�j tej kobiety wywar� na mnie wra�enie. Nie krzycza�a, nie wybieg�a w panice z domu. Usiad�a spokojnie i czeka�a. By�e to rozs�dne, ale ja musia�em co� z tym zrobi�.
- Kim pan w�a�ciwie jest? - zapyta�a.
- Nazywam si� Colin Lamb. Przypadkiem przechodzi�em obok.
- Gdzie jest ta m�oda kobieta?
- Zostawi�em j� opart� ko�o furtki. Jest w szoku. Gdzie znajduje si� najbli�szy telefon?
- Pi��dziesi�t jard�w dalej, zanim pan dojdzie do rogu, jest budka telefoniczna.
- Rzeczywi�cie. Pami�tam, �e mija�em j�. Zadzwoni� na policj�. Czy pani... - zawaha�em si�.
Nie wiedzia�em, o co zapyta�: "Zostanie pani tutaj?" lub "czy czuje si� pani dobrze?"
Oszcz�dzi�a mi wyboru.
- Niech pan lepiej przyprowadzi dziewczyn� do domu .- powiedzia�a stanowczo.
- Nie wiem, czy zechce przyj��.
- Naturalnie nie do tego pokoju. Niech j� pan wprowadzi do jadalni, po drugiej stronie hallu. Prosz� jej powiedzie�, �e robi� herbat�.
Wsta�a i posz�a w moim kierunku.
- Ale... czy zdo�a pani...
S�aby u�mieszek pojawi� si� na jej twarzy.
- M�j drogi m�ody cz�owieku. Przygotowuj� dla siebie posi�ki w mojej kuchni, od kiedy mieszkam w tym domu, od czternastu lat. By� niewidomym, to nie znaczy by� bezradnym.
- Przepraszam. To by�o g�upie z mojej strony. Mo�e powinienem pozna� pani nazwisko?
- Panna Millicent Pebmarsh.
Wyszed�em na �cie�k�. Zobaczywszy mnie, dziewczyna zacz�a si� d�wiga� na nogi. Pomog�em jej, m�wi�c spokojnie:
- Dobrze. Ju� dobrze.
- Tam... Tam jest martwy cz�owiek, prawda? Zgodzi�em si� natychmiast.
- Jasne, �e jest. Id� w�a�nie do budki telefonicznej zawiadomi� policj�. Na pani miejscu, poczeka�bym w domu. - Podnios�em g�os, aby zag�uszy� jej protest. - Prosz� i�� do jadalni, na lewo od wej�cia. Panna Pebmarsh robi pani herbat�.
- Wi�c to jest panna Pebmarsh? Jest niewidoma?
- Tak. Dla niej to by� r�wnie� szok, ale zachowuje si� bardzo rozs�dnie. Chod�my, zaprowadz� pani� do �rodka. Fili�anka herbaty dobrze pani zrobi, zanim zjawi si� policja.
Obj��em j� ramieniem i poprowadzi�em do domu.
Usadowi�em wygodnie przy jadalnym stole i po�pieszy�em do telefonu.
II
Oboj�tny glos powiedzia�: - Posterunek policji w Crowdean.
- Czy mog� m�wi� z inspektorem Hardcastle? Odpowied� brzmia�a ostro�nie:
- Nie wiem, czy jest. A kto m�wi?
- Prosz� mu powiedzie�, �e Colin Lamb.
- Chwileczk�.
Czeka�em. Wreszcie odezwa� si� g�os Dicka Hardcastle'a.
- Colin? Nie spodziewa�em si� ciebie tak pr�dko, gdzie jeste�?
- W Crowdean. W tej chwili jestem na Wilbraham Crescent. Jest tu 'martwy facet le��cy na pod�odze pod numerem 19, wydaje mi si�, �e zasztyletowany. Nie �yje w przybli�eniu od p� godziny.
- Kto go znalaz�? Ty?
- Nie, ja jestem niewinnym przechodniem. Z domu wypad�a dziewczyna, jak kamie� z procy. Omal mnie nie przewr�ci�a. Powiedzia�a, �e na pod�odze le�y martwy facet, a niewidoma kobieta po nim depcze.
- Nie nabierasz mnie chyba, co? - zapyta� Dick podejrzliwie.
- Zgadzam si�, �e to brzmi dziwnie. Tak jednak przedstawiaj� si� fakty. Niewidom� kobiet� jest panna Millicent Pebmarsh, w�a�cicielka domu.
- I to ona depta�a po zw�okach?
- Nie w tym sensie, jak- to rozumiesz. Z powodu swego kalectwa nie wiedzia�a, �e on tam le�y.
- Puszcz� wszystko w ruch. Czekaj tam na mnie. Co zrobi�e� z dziewczyn�?
- Panna Pebmarsh cz�stuje j� herbat�. Dick uzna�, �e to bardzo mi�o.
ROZDZIA� DRUGI
Prawo obj�o w posiadanie Wilbraham Crescent 19. By� tam lekarz s�dowy, fotograf, specjali�ci od daktyloskopii. Dzia�ali sprawnie, ka�dy zgodnie z w�a�ciw� procedur�.
Na koniec pojawi� si� inspektor Hardcastle, wysoki m�czyzna z twarz� pokerzysty, aby sprawdzi�, �e wszystko co zarz�dzi�, zosta�o zrobione i to zrobione dobrze. Dokona� ostatecznych ogl�dzin zw�ok, zamieni� par� s��w z lekarzem i przeszed� do jadalni, gdzie nad pustymi fili�ankami po herbacie siedzia�y trzy osoby: panna Pebmarsh, Colin Lamb i wysoka dziewczyna z br�zowymi lokami i szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. - Niebrzydka - zauwa�y� inspektor w duchu.
Przedstawi� si� pannie Pebmarsh:
- Inspektor Hardcastle.
Wiedzia� o niej co� nieco�, cho� nigdy nie spotkali si� na gruncie zawodowym. Poinformowano go, �e kiedy� by�a nauczycielk�, i �e obecnie uczy pisma brajlowskiego w Instytucie Aaronberga dla niewidomych dzieci. Wydawa�o si� nieprawdopodobne, aby jaki� m�czyzna m�g� zosta� zamordowany w jej skromnym, ale zadbanym domu, jednak nieprawdopodobie�stwa zdarzaj� si� cz�ciej, ni� si� na og� s�dzi.
- Zdarzy�a si� okropna rzecz, panno Pebmarsh - rzek� inspektor. - To musia� by� dla pani ogromny szok. Wszyscy pa�stwo musz� z�o�y� dok�adne zeznania. O ile mi wiadomo, to w�a�nie panna... - zerkn�� szybko do notatnika, podanego mu przez policjanta - Sheila Webb odkry�a cia�o. Je�li pozwoli mi pani skorzysta� z kuchni, zabior� tam pann� Webb, �eby spokojnie porozmawia�.
Otworzy� drzwi prowadz�ce do kuchni i poczeka�, a� dziewczyna wejdzie. M�ody detektyw w cywilu ju� si� ulokowa� przy pokrytym laminatem stoliku, gotowy do protoko�owania.
- To wydaje si� wygodne - powiedzia� inspektor, wysuwaj�c wsp�czesn� wersj� krzes�a w stylu Windsor.
Sheila przysiad�a nerwowo, patrz�c na niego wielkimi, przera�onymi oczami.
Hardcastle o ma�o nie wypali�: "Nie zjem pani, drogie dziecko", ale powstrzyma� si� i zacz�� urz�dowo:
- Nie ma si� czego ba�. Chcemy po prostu mie� jasny obraz. Nazywa si� pani Sheila Webb, a adres?
- Palmerston Road 14, za gazowni�.
- Tak, oczywi�cie. Pracuje pani?
- Tak. Jestem stenotypistk� zatrudnion� w biurze panny Martindale.
- Pe�na nazwa brzmi Biuro Stenografii i Maszynopisania Cavendish?
- Tak.
- Jak d�ugo pani tam pracuje?
- Oko�o roku. Dok�adnie dziesi�� miesi�cy.
- Aha. Teraz prosz� opowiedzie� mi swoimi s�owami, jak dosz�o do pani wizyty w tym domu.
- To by�o tak - Sheila m�wi�a �mielej. - Panna Pebmarsh zadzwoni�a do biura i zam�wi�a stenografk� na trzeci�. Kiedy wr�ci�am po lunchu, panna Martindale zleci�a mi t� robot�.
- To by�a sprawa rutynowa? To znaczy, czy by�a to pani kolej, czy jak tam ustalacie te sprawy?
- W�a�ciwie nie. Panna Pebmarsh �yczy�a sobie specjalnie mnie.
- Prosi�a o pani� - Hardcastle podni�s� brwi. - Pracowa�a pani ju� dla niej?
- Nie - odpar�a natychmiast Sheila.
- Nie? Jest pani zupe�nie pewna?
- Absolutnie. Ona nie nale�y do os�b, kt�re si� zapomina. I jej �yczenie wydaje mi si� teraz zastanawiaj�ce.
- Rzeczywi�cie. Na razie nie wnikajmy w to. O kt�rej dotar�a pani na miejsce?
- Musia�o by� tu� przed trzeci�, poniewa� kuku�ka... - przerwa�a nagle. Jej oczy rozszerzy�y si�. - To dziwne. Bardzo dziwne. Nie zwr�ci�am uwagi na czas.
- Na co pani nie zwr�ci�a uwagi?
- Na zegary.
- Co si� z nimi dzia�o?
- Zegar z kuku�k� wybi� trzeci�, ale pozosta�e "�pieszy�y si� o wi�cej ni� godzin�. To dziwne!
- Istotnie bardzo dziwne - zgodzi� si� inspektor.
- Kiedy zauwa�y�a pani zw�oki?
- Dopiero jak obesz�am sof�. Le�a� tam... To by�o okropne, naprawd� okropne...
- Okropne, zgadzam si�. Czy rozpozna�a pani tego cz�owieka? Widzia�a go pani ju� przedtem?
- Och nie!
- Jest pani zupe�nie pewna? M�g� wygl�da� inaczej ni� zwykle. Prosz� si� zastanowi�. Jest pani przekonana, �e to kto�, kogo pani nigdy nie widzia�a?
- Zdecydowanie tak.
- Dobrze. Ustalone. I co pani zrobi�a?
- Co zrobi�am?
- W�a�nie.
- Ale�... nic... zupe�nie nic... Nie mog�am nic zrobi�.
- Rozumiem. Nie dotkn�a go pani?
- Dotkn�am... �eby przekona� si�... To znaczy, tylko zobaczy�... Ale on by�... ca�kiem zimny... i... zobaczy�am na mojej r�ce krew. By�a straszna... G�sta i lepka.
Zacz�a si� trz���.
- No, no - powiedzia� Hardcastle dobrotliwie. - Ju� min�o. Prosz� zapomnie� o krwi. Id�my dalej. Co dzia�o si� potem?
- Nie wiem... Ach, tak. Ona wesz�a do domu.
- Ma pani na my�li pann� Pebmarsh?
- Jak. Ale wtedy nie my�la�am o niej jako o pannie Pebmarsh. Wesz�a z koszem zakup�w. - Ton dziewczyny zdawa� si� podkre�la�, �e koszyk zakup�w by� w tej sytuacji czym� niestosownym i bez sensu.
- I co pani powiedzia�a?
- Wydaje mi si�, �e nic... Pr�bowa�am, ale nie by�am w stanie. Zupe�nie mnie zatka�o - wskaza�a gard�o.
Inspektor skin�� g�ow�.
- Wtedy... wtedy ona spyta�a, czy tu kto� jest, i obesz�a sof� i pomy�la�am, �e... �e nadepnie na niego. I zacz�am krzycze�... Nie mog�am przesta� i wybieg�am przez frontowe drzwi...
- Jak kamie� z procy - inspektor wspomnia� opis Colina.
Sheila Webb popatrzy�a na niego przera�onymi oczami i powiedzia�a nieoczekiwanie:
- Przykro mi.
- Nie ma powodu. Opowiedzia�a pani ca�� histori� bardzo dobrze. Nie trzeba o tym wi�cej my�le�. Ach, jeszcze jedno. Dlaczego wesz�a pani do pokoju?
- Jak to? - dziewczyna by�a zaskoczona.
- No tak. Przyby�a pani tu mo�e par� minut za wcze�nie i zadzwoni�a do drzwi. Je�eli nikt nie zareagowa� na dzwonek, to dlaczego pani wesz�a?
- Ach, o to chodzi. Poniewa� ona mi kaza�a.
- Kto?
- Panna Pebmarsh.
- S�dzi�em, �e pani nie rozmawia�a z ni�.
- Istotnie. To panna Martindale przekaza�a mi, �e mam wej�� i czeka� w bawialni, na prawo od hallu.
- Naprawd�? - zdziwi� si� inspektor. Dziewczyna zapyta�a nie�mia�o:
- Czy... czy to wszystko?
- My�l�, �e tak. Chcia�bym, �eby poczeka�a pani jeszcze z dziesi�� minut, na wypadek, gdybym musia� zapyta� o co� wi�cej. Potem ode�l� pani� do domu naszym samochodem. Ma pani jak�� rodzin�?
- Matka i ojciec nie �yj�. Mieszkam z ciotk�.
- Nazwisko ciotki?
- Pani Lawton.
Inspektor wsta� i wyci�gn�� d�o�.
- Dzi�kuj� bardzo, panno Webb - powiedzia�. - Prosz� w nocy dobrze wypocz��. Potrzebuje pani tego po dzisiejszych przyjemno�ciach.
U�miechn�a si� do niego s�abo, przechodz�c do jadalni.
- Colin, zajmij si� pann� Webb - poprosi� inspektor. - Panno Pfebmarsh, zechce pani pofatygowa� si� tutaj?
Wyci�gn�� r�k�, aby pom�c niewidomej, ale zdecydowanie przesz�a za nim, ko�cami palc�w odnalaz�a krzes�o pod �cian�, odsun�a je i usiad�a.
Inspektor zamkn�� drzwi. Zanim zd��y� powiedzie� cokolwiek, Millicent Pebmarsh spyta�a szorstko:
- Kim jest ten m�ody cz�owiek?
- Nazywa si� Colin Lamb.
- Poinformowa� mnie o tym. Ale kim jest? Sk�d si� tu wzi��?
Hardcastle spojrza� na ni� z lekkim zdziwieniem.
- Przechodzi� przypadkiem ulic�, kiedy panna Webb wybieg�a z domu, krzycz�c o morderstwie. Po wej�ciu tutaj i stwierdzeniu co si� sta�o, zadzwoni� do nas, a ja poprosi�em go, aby wr�ci� i poczeka�.
- Zwraca� si� pan do niego po imieniu.
- Jest pani bystr� obserwatork� - (obserwatork�? trudno u�y� tego s�owa, ale �adne w�a�ciwe w tej sytuacji nie przysz�o mu do g�owy). - Colin Lamb jest moim przyjacielem, cho� ju� dawno nie widzieli�my si�. Jest biologiem, specjalist� od flory morskiej.
- Rozumiem.
- A teraz, panno Pebmarsh, by�bym rad, gdyby opowiedzia�a mi pani co� o tej zadziwiaj�cej sprawie.
- Bardzo ch�tnie, ale niewiele mam do opowiadania.
- Mieszka tu pani ju� jaki� czas?
- Od 1950 roku. Jestem, by�am, nauczycielk�. Kiedy powiedziano mi, �e nic si� nie da zrobi� z moim s�abym wzrokiem i �e wkr�tce b�d� �lepa, wyspecjalizowa�am si� w pi�mie Braille'a i r�nych technikach pomocy niewidomym. Pracuj� w Instytucie Aaronberga dla Dzieci Niewidomych i Upo�ledzonych.
- Dzi�kuj�. A teraz, co si� tyczy wydarze� dzisiejszego popo�udnia. Spodziewa�a si� pani go�cia?
- Nie.
- Przeczytam pani rysopis zmar�ego, �eby przekona� si�, czy kojarzy si� pani z konkretn� osob�. Wzrost pi�� st�p, dziewi�� do dziesi�ciu cali, wiek - oko�o sze��dziesi�ciu lat, ciemne, siwiej�ce w�osy, br�zowe oczy, g�adko ogolony, twarz szczup�a, szcz�ka mocno zarysowana. Dobrze od�ywiony, ale nie oty�y. Ubranie ciemnoszare, r�ce dobrze utrzymane. M�g� by� urz�dnikiem bankowym, ksi�gowym, cz�owiekiem wolnego zawodu. Czy ten opis przypomina pani kogo� znajomego?
Panna Pebmarsh zastanowi�a si�.
- Raczej nie, cho� to bardzo og�lnikowy wizerunek. Pasowa�by do wielu ludzi. M�g�by to by� kto�, kogo spotka�am, ale na pewno nikt dobrze znany.
- Nie dosta�a pani ostatnio listu z propozycj� odwiedzin?
- Nie.
- Wi�c jed�my dalej. Zadzwoni�a pani do Biura Cavendish i poprosi�a o stenografk�...
Przerwa�a mu.
- Przepraszam. Nie zrobi�am nic takiego.
- Nie dzwoni�a pani do biura... - Hardcastle wytrzeszczy� na ni� oczy.
- Nie mam w domu telefonu.
- Na ko�cu ulicy jest budka telefoniczna - zwr�ci� jej uwag� inspektor.
- Tak, oczywi�cie. Mog� jednak zapewni� pana, �e nie potrzebowa�am stenografki i nie dzwoni�am, powtarzam, nie dzwoni�am do tego biura z �adn� pro�b�.
- I nie zam�wi�a pani specjalnie panny Sheili Webb?
- Nigdy nie s�ysza�am nawet tego nazwiska.
Hardcastle patrzy� na ni� zdumiony.
- Zostawi�a pani frontowe drzwi nie zamkni�te - podkre�li�.
- Cz�sto tak robi� w ci�gu dnia.
- Ka�dy m�g� wej��.
- Wydaje si�, �e dzisiaj w�a�nie tak si� sta�o - zauwa�y�a sucho panna Pebmarsh.
- Wed�ug opinii lekarza ten m�czyzna zmar� mi�dzy 13.30 a 14.45. Gdzie pani by�a w tym czasie?
Panna Pebmarsh zastanowi�a si�.
- O 13.30 albo w�a�nie wychodzi�am, albo przygotowywa�am si� do wyj�cia z domu. Mia�am do zrobienia troch� zakup�w.
- Potrafi mi pani powiedzie�, gdzie pani by�a?
- Musz� pomy�le�. Najpierw posz�am na poczt�, t� przy Albany Road, wys�a�am paczk�, kupi�am kilka znaczk�w, potem wst�pi�am do sklepu z produktami �ywno�ciowymi, i do b�awatnego magazynu Fielda i Wrena po paczk� agrafek i zatrzasek. Stamt�d wr�ci�am. Mog� poda� dok�adny czas, poniewa� m�j zegar z kuku�k� odezwa� si� trzy razy, gdy dochodzi�am do furtki. S�ycha� go z ulicy.
- A co z innymi zegarami?
- S�ucham?
- Inne pani zegary �piesz� o ponad godzin�.
- �piesz�? Ma pan na my�li zegar szafkowy w k�cie?
- Nie tylko ten. Wszystkie inne zegary w bawialni wskazuj� ten sam czas.
- Nie pojmuj�, co pan chce powiedzie� przez "inne zegary". W bawialni nie ma innych zegar�w.
ROZDZIA� TRZECI
Hardcastle wytrzeszczy� oczy:
- Chwileczk�, panno Pebmarsh. A co z pi�knym mi�nie�skim, porcelanowym zegarem na kominku? A ma�y, francuski, z poz�acanego br�zu? I srebrny, karetowy i jeszcze... tak, zegar z napisem "Rosemary" w rogu?
Z kolei os�upia�a panna Pebmarsh:
- Kto� z nas musia� zwariowa�. Zapewniam pana, �e nie mam mi�nie�skiego porcelanowego zegara, ani - jak pan powiedzia�? - zegara z napisem "Rosemary", ani francuskiego z poz�acanego br�zu, ani - jaki by� ten kolejny?
- Srebrny karetowy - odpar� inspektor mechanicznie.
- Ani takiego. Je�li nie wierzy pan, mo�e pan zapyta� kobiety, kt�ra przychodzi sprz�ta�. Nazywa si� pani Curtin.
Inspektor Hardcastle zapomnia� j�zyka w g�bie. Stwierdzenie by�o stanowcze, o�ywienie w g�osie panny Pebmarsh - przekonywaj�ce. Pomy�la� chwil�, potem wsta�.
- Czy nie ma pani nic przeciw p�j�ciu ze mn� do bawialni?
- Oczywi�cie �e nie. Szczerze m�wi�c, chcia�abym osobi�cie zobaczy� te zegary.
- Zobaczy�?
- "Zbada�" jest trafniejszym okre�leniem - zgodzi�a si� panna Pebmarsh - ale nawet niewidomi u�ywaj� konwencjonalnych zwrot�w, kt�re niekoniecznie odpowiadaj� ich mo�liwo�ciom. Kiedy powiadam, �e chcia�abym zobaczy� te zegary, mam na my�li, �e chcia�abym je zbada�, dotkn�� palcami.
Wyszli z kuchni przez ma�y hali do bawialni. Spec od daktyloskopii spojrza� na inspektora.
- W�a�ciwie sko�czy�em, sir. Mo�na dotyka� wszystkiego.
Hardcastle skin�� g�ow� i wr�czy� pannie Pebmarsh podr�ny zegarek, z napisem "Rosemary" w rogu. Wodzi�a po nim starannie palcami.
- To chyba zwyk�y, podr�ny zegarek - stwierdzi�a. - Sk�adany, obci�gni�ty sk�r�. Nie nale�y do mnie i jestem zupe�nie pewna, �e kiedy wychodzi�am o p� do drugiej, nie by�o go w tym pokoju.
- Dzi�kuj�.
Odebrawszy zegarek inspektor zdj�� z kominka mi�nie�ski zegar.
- Prosz� uwa�a� - rzeki podaj�c go jej. - Mo�e si� st�uc.
Kobieta zbada�a porcelanowe cacko delikatnymi ruchami. Potrz�sn�a g�ow�: - Musi by� �liczny, ale nie jest m�j. Gdzie sta�?
- Na kominku, po prawej.
- Powinien tam znajdowa� si� jeden z pary porcelanowych chi�skich �wiecznik�w.
- Tak - odpar� inspektor. - Jest �wiecznik, ale przesuni�ty na bok.
- Powiedzia� pan, �e jest jeszcze jeden zegar?
- Jeszcze dwa.
Odebra� porcelanowy i wr�czy� francuski, poz�acany. Obejrza�a go szybko i zwr�ci�a.
- Nie. Ten r�wnie� nie jest m�j.
Poda� wi�c srebrny, kt�ry zosta� oddany z tym samym komentarzem.
- Jedyne zegary, kt�re s� zwykle w tym pokoju, to szafkowy, w tym k�cie przy oknie...
- Tak jest.
- ... i zegar z kuku�k�, na �cianie przy drzwiach. Hardcastle nie bardzo wiedzia�, co pocz�� dalej.
Przygl�da� si� badawczo stoj�cej przed nim kobiecie, maj�c pewno��, �e nie mo�e go obserwowa�. Na jej twarzy malowa�o si� zak�opotanie. Powiedzia�a gwa�townie:
- Nie mog� tego zrozumie�. Po prostu nie mog�. Wyci�gn�a r�k� ze �wietn� znajomo�ci� miejsca, w kt�rym si� znajdowa�a i usiad�a. Hardcastle spojrza� na speca od daktyloskopii, stoj�cego przy drzwiach.
- Sprawdzi�e� te zegary?
- Sprawdzi�em wszystko, sir. Nie ma odcisk�w na tym poz�acanym, ale nie mo�e by�. Powierzchnia jest nieodpowiednia. Tak jak na srebrnym. Ale nie ma r�wnie� na sk�rzanym, ani na porcelanowym, a tam powinny by�y si� znale��. Nawiasem m�wi�c, mechanizm �adnego z zegar�w nie jest uszkodzony, a wszystkie wskazuj� ten sam czas - trzyna�cie minut po czwartej.
- A co z reszt� pokoju?
- Znalaz�em trzy czy cztery komplety odcisk�w, chyba wszystkie kobiece. Zawarto�� kieszeni denata le�y na stole.
Ruchem g�owy wskaza� stosik rzeczy. Inspektor podszed� i przyjrza� si� im. By� tam portfel zawieraj�cy siedem funt�w i dziesi�� szyling�w, troch� bilonu, jedwabna chustka do nosa bez monogramu, pude�ko tabletek na trawienie i wizyt�wka, Hardcastle pochyli� si� nad ni�.
R.H. Curry
Sto�eczne i Terenowe Towarzystwo Ubezpiecze�
Denvers Street 7
Londyn 2
Inspektor wr�ci� do siedz�cej na sofie panny Pebmarsh.
- Mo�e spodziewa�a si� pani wizyty kogo� z towarzystwa ubezpieczeniowego?
- Z towarzystwa ubezpieczeniowego? Na pewno nie.
- Sto�eczne i Terenowe Towarzystwo Ubezpiecze� - powiedzia� inspektor.
Panna Pebmarsh potrz�sn�a g�ow�. - Nigdy o nim nie s�ysza�am.
- Nie zastanawia�a si� pani nad ubezpieczeniem?
- Nie. Jestem ubezpieczona od ognia i w�ama� w Towarzystwie Ubezpieczeniowym "Jowisz", kt�re ma tu oddzia�. Nie interesuje mnie ubezpieczenie na �ycie. Nie mam rodziny ani bliskich krewnych, wi�c nie mam powodu ubezpiecza� si�.
- Rozumiem - rzek� Hardcastle. - A czy m�wi pani co� nazwisko Curry? Pan R.H. Curry? - obserwowa� j� ze skupieniem. Na twarzy kobiety nie by�o reakcji.
- Curry - powt�rzy�a, potrz�saj�c g�ow�. - Nie. nie s�dz� �ebym s�ysza�a to nazwisko, albo zna�a kogo� takiego. Czy tak nazywa� si� zmar�y?
- To mo�liwe.
Panna Pebmarsh waha�a si� chwil�.
- Czy pan chcia�by... �ebym... �ebym dotkn�a... Poj�� natychmiast.
- Zechcia�aby pani? Czy nie ��dam zbyt wiele? Nie znam si� dobrze na tych sprawach, ale palce powiedz� pani wi�cej, ni� jakikolwiek opis.
- W�a�nie - potwierdzi�a panna Pebmarsh. - Zgadzam si�, �e to niezbyt przyjemny obowi�zek, ale jestem gotowa, je�li mo�e to panu pom�c.
Poprowadzi� j� naoko�o sofy, wskaza�, gdzie ma ukl�kn�� i delikatnie nakierowa� jej r�k� na twarz martwego cz�owieka. Kobieta by�a bardzo spokojna, nie okazywa�a emocji. Jej palce przesun�y si� po w�osach, uszach, zatrzyma�y si� na moment za lewym uchem, bada�y lini� nosa, ust i podbr�dka. Potrz�sn�a g�ow� i wsta�a.
- Wiem dok�adnie, jak on wygl�da, ale jestem pewna, �e nie zna�am go, ani nigdy nie widzia�am.
Facet od odcisk�w palc�w zwin�� sw�j kram i wyszed� z pokoju. Zajrza� ponownie.
- Przyszli po niego - zawiadomi�, wskazuj�c cia�o. - Mo�na go zabra�?
- Tak,- odpar� inspektor. - Prosz� usi��� tutaj, panno Pebmarsh - ulokowa� j� w fotelu w k�cie.
Dwaj m�czy�ni weszli do pokoju. Usuni�to zmar�ego pana Curry szybko i sprawnie. Hardcastle odprowadzi� ich do furtki, potem wr�ci� do pokoju. Usiad� obok panny Pebmarsh.
- To jaka� niesamowita historia, prosz� pani. Chcia�bym zebra� z pani pomoc� g��wne jej punkty. Prosz� mnie poprawi�, je�li si� pomyl�. Nie spodziewa�a si� pani dzi� wizyty, nie zasi�ga�a pani informacji w sprawie ubezpieczenia jakiegokolwiek rodzaju, nie otrzyma�a pani �adnego listu, zapowiadaj�cego odwiedziny przedstawiciela towarzystwa ubezpieczeniowego w�a�nie dzisiaj. Zgadza si�?
- Dok�adnie.
- Nie potrzebowa�a pani us�ug maszynistki, ani stenografki, nie dzwoni�a pani do Biura Cavendish i nie prosi�a pani nikogo, aby by� tu o trzeciej?
- Znowu si� zgadza.
- Kiedy wychodzi�a pani z domu oko�o p� do drugiej, w tym pokoju znajdowa�y si� tylko dwa zegary: szafkowy i z kuku�k�. �adnego innego nie by�o.
Panna Pebmarsh zawaha�a si�:
- Je�eli odpowied� ma by� absolutnie �cis�a, to nie mog�abym na to przysi�c. Nie widz�, wi�c mog�abym nie zauwa�y� obecno�ci w pokoju czego�, co nie znajduje si� tu zazwyczaj. Ostatni moment, co do kt�rego, jestem pewna, to chwila, kiedy go wcze�nie rano odkurza�am. Wszystko by�o na miejscu. Robi� to zwykle sama, poniewa� sprz�taczki nie uwa�aj� na bibeloty.
- Wychodzi�a pani dzi� rano?
- Tak. O dziesi�tej posz�am, jak zazwyczaj, do Instytutu. Mia�am lekcje do dwunastej pi�tna�cie. Wr�ci�am za kwadrans pierwsza, zrobi�am sobie w kuchni jajecznic� i fili�ank� herbaty i opu�ci�am dom znowu o p� do drugiej. Nawiasem m�wi�c, jad�am w kuchni i nie wchodzi�am do tego pokoju.
- Rozumiem. Wi�c mo�e pani zdecydowanie stwierdzi�, �e o dziesi�tej rano nie by�o tu �adnych obcych zegar�w, i �e prawdopodobnie zosta�y wniesione w ci�gu dzisiejszego przedpo�udnia.
- O to mo�e pan zapyta� moj� sprz�taczk�, pani� Curtin. Przychodzi tu oko�o dziesi�tej i zwykle ko�czy o dwunastej. Mieszka przy Dipper Street 17.
- Dzi�kuj�, panno Pebmarsh. Zostawmy to na razie, chcia�bym natomiast, aby przekaza�a mi pani swoje sugestie. W jakim� momencie dzisiaj przyniesiono tu cztery zegary. Wskaz�wki ich zosta�y ustawione na godzin� czwart� trzyna�cie. Czy ta pora kojarzy si� pani z czym�?
- Trzyna�cie po czwartej - panna Pebmarsh potrz�sn�a g�ow�. - Nie.
- Przejd�my zatem od zegar�w do zmar�ego. Wydaje si� nieprawdopodobne, �eby wpu�ci�a go sprz�taczka i zostawi�a w domu bez pani polecenia, ale tego musimy dowiedzie� si� od niej. Ten cz�owiek przyszed� tu przypuszczalnie, �eby zobaczy� si� z pani�, w interesie albo prywatnie. Mi�dzy trzynast� trzydzie�ci a czternast� czterdzie�ci pi�� zosta� zasztyletowany. Nic pani nie wiadomo, jakoby by� um�wiony. Przypuszczalnie mia� co� wsp�lnego z ubezpieczeniami - ale tu nie mo�e nam pani pom�c. Drzwi nie by�y zamkni�te, wobec tego m�g� wej��, usi��� i czeka� na pani�, ale w jakim celu?
- Ca�a ta sprawa jest idiotyczna - powiedzia�a panna Pebmarsh ze zniecierpliwieniem. - Wi�c uwa�a pan, �e ten, jak mu tam. Curry, przyni�s� te zegary ze sob�?
- Trudno przypuszcza� by przyni�s� je w kieszeniach, a nigdzie nie wida� �adnego pojemnika. Prosz� si� dobrze zastanowi�. Czy ma pani jaki� pomys�, jakie� skojarzenie zwi�zane z tymi zegarami, a je�li nie, to mo�e z godzin� 4.13. Trzyna�cie minut po czwartej.
Znowu potrz�sn�a g�ow�.
- Pr�bowa�am powiedzie� sobie, �e to robota szale�ca albo kogo�, kto pomyli� domy. Jednak nawet to niczego nie wyja�nia. Nie, inspektorze, nie potrafi� panu pom�c.
M�ody policjant zajrza� do pokoju. Hardcastle wyszed� do niego i podeszli do furtki. Inspektor rozmawia� chwil� ze swoimi lud�mi.
- Mo�ecie teraz zawie�� m�od� dam� do domu. Palmerston Road 14.
Wr�ci� do jadalni. Drzwi od kuchni by�y otwarte i s�ysza�, jak panna Pebmarsh krz�ta si� przy zlewozmywaku. Stan�� w progu.
- Chcia�bym zabra� te zegary. Zostawi� pani pokwitowanie.
- W porz�dku, inspektorze. Nie nale�� przecie� do mnie...
Hardcastle zwr�ci� si� do Sheili Webb.
- Mo�e pani i�� do domu. Policyjny samoch�d zawiezie pani�.
Sheila i Colin wstali.
- Ulokuj pani� w samochodzie, Colin - poprosi� Hardcastle, przysuwaj�c krzes�o do sto�u i zacz�� pisa� pokwitowanie.
Colin i Sheila ruszyli �cie�k�. Nagle dziewczyna stan�a.
- Moje r�kawiczki... Zostawi�am je...
- Zaraz przynios�.
- Nie. Wiem, gdzie je po�o�y�am. Nie mam nic przeciw wej�ciu tam - teraz, kiedy to zosta�o zabrane.
Pobieg�a z powrotem i wr�ci�a po chwili.
- Przykro mi, �e by�am tak� idiotk�.
- Ka�dy by�by - odpar� Colin.
Kiedy samoch�d z Sheila odjecha�, nadszed� Hardcastle i zwr�ci� si� do m�odego policjanta:
- Chc�, �eby zegary z bawialni zapakowa� starannie. Wszystkie opr�cz wielkiego, szafkowego i tego z kuku�k�.
Wyda� jeszcze kilka polece� i spojrza� na przyjaciela.
- Zamierzam pojecha� w kilka miejsc. Jedziesz ze mn�?
- Ch�tnie - odpar� Colin.
ROZDZIA� CZWARTY
RELACJA COLINA LAMBA
- Dok�d si� wybieramy? - spyta�em Dicka. Zwr�ci� si� do kierowcy.
- Do Biura Maszynopisania Cavendish. Na Palace Street, w stron� Esplanady, po prawej.
- Tak jest, sir.
Samoch�d ruszy�. Przy furtce sta�a ma�a grupka ludzi, gapi�cych si� z ciekawo�ci�. Rudy kot wci�� siedzia� na skrzynce pocztowej s�siedniej posesji Diana Lodge. Przesta� si� my� i wyprostowany wymachiwa� lekko ogonem, patrz�c ponad g�owami gapi�w z t� kompletn� pogard� dla rasy ludzkiej, kt�ra cechuje koty i wielb��dy.
- Najpierw do biura, a potem do sprz�taczki, w takiej kolejno�ci, poniewa� czas up�ywa. - Spojrza� na zegarek. - Ju� po czwartej. - Potem zauwa�y�: Niebrzydka dziewczyna.
- Owszem - zgodzi�em si�. Rzuci� mi rozbawione spojrzenie.
- Opowiedzia�a jednak bardzo dziwn� histori�. Im wcze�niej j� sprawdzimy, tym lepiej.
- Nie my�lisz chyba, �e ona... Przerwa� mi.
- Zawsze interesuj� mnie ludzie znajduj�cy zw�oki.
- Ale� ta dziewczyna oszala�a prawie z przera�enia! Gdyby� s�ysza�, jak wrzeszcza�a...
Znowu popatrzy� na mnie z kpin� w oczach i powt�rzy�, �e ona jest bardzo �adna.
- A jak to si� sta�o, �e zaw�drowa�e� na Wilbraham Crescent? Podziwia�e� nasz� wykwintn�, wiktoria�sk� architektur�? A mo�e przy�wieca� ci jaki� cel?
- Mia�em cel. Szuka�em numeru 61 i nie by�em w stanie go znale��. A mo�e nie istnieje?
- Owszem, jest. Numery dochodz� do, chyba, 88.
- Ale� Dick, kiedy doszed�em do numeru 28, Wilbraham Crescent sko�czy� si�.
- To zawsze zaskakuje obcych. Gdyby� skr�ci� w prawo, w Albany Road i potem jeszcze raz w prawo, trafi�by� na drug� po�ow� Wilbraham Crescent. Ta ulica, czy raczej zau�ek, tworzy rodzaj p�tli. Ogrody stykaj� si� tylnymi cz�ciami.
- Rozumiem - powiedzia�em, kiedy wreszcie wyja�ni� mi szczeg�owo topografi� tego miejsca. - Zupe�nie jak te ogrody i skwery w Londynie. Onslow Square albo Cadogan. Wyruszasz skwerem, kt�ry nagle staje si� placem lub ogrodem. Nawet taks�wkarze s� cz�sto w k�opocie. Tak czy owak, numer 61 istnieje. Nie wiesz, kto tam mieszka?
- Pod 61? Zaraz... Tak, Bland, przedsi�biorca budowlany.
- To fatalnie.
- Nie t�sknisz do budowniczego?
- Nie, nie odpowiada mi. Chyba... Mo�e sprowadzi� si� tutaj niedawno?
- S�dz�, �e Bland urodzi� si� tu. To miejscowy cz�owiek, prowadzi interes od lat.
- Jestem rozczarowany.
- To bardzo mamy przedsi�biorca - doda� mi otuchy Hardcastle. - U�ywa n�dznych materia��w. Buduje domy, kt�re wygl�daj� jako tako, dop�ki si� w nich nie zamieszka, potem wszystko si� wali, albo przestaje dzia�a�. Po prostu oszustwo, ale uchodzi mu p�azem.
- To mnie nie n�ci, Dick. Facet, kt�rego szukam, jest na pewno filarem uczciwo�ci.
- Bland dosta� w zesz�ym roku kup� pieni�dzy, a raczej jego �ona. Jest Kanadyjk�, przyjecha�a tu podczas wojny i spotka�a Blanda. Jej rodzina nie �yczy�a sobie tego ma��e�stwa i wydziedziczy�a j�, kiedy si� pobrali. W ubieg�ym roku zmar� jej stryjeczny dziadek, kt�rego jedyny syn zgin�� w katastrofie lotniczej, inni cz�onkowie rodziny padli ofiar� wojny i jedynie pani Bland osta�a si� z ca�ej familii. Wobec tego pieni�dze dosta�y si� jej. S�dz�, �e ocali�y Blanda przed bankructwem.
- Widz�, �e wiesz sporo o panu Blandzie.
- Ach, Skarb Pa�stwa jest zawsze zainteresowany, kiedy kto� bogaci si� z dnia na dzie�. Chc� wiedzie� czy kombinuje co� i naci�ga rachunki, wi�c sprawdzaj�. Skontrolowali go i wszystko okaza�o si� w porz�dku.
- W ka�dym razie nie interesuje mnie facet, kt�ry nagle doszed� do pieni�dzy. To nie ten uk�ad, za jakim si� rozgl�dam.
- Nie? Ale podobno ju� ci si� uda�o? Przytakn��em.
- I sko�czy�e� t� spraw�?
- Tak si� m�wi - odpar�em wymijaj�co. - Czy zjemy dzi� razem obiad, jak mieli�my zamiar, czy to odpada?
- Nie, wci�� jest aktualne. W tej chwili przede wszystkim trzeba pu�ci� w nich ca�y mechanizm �ledczy. Musimy dowiedzie� si� wszystkiego o panu Currym. Chyba wiemy teraz, kim by� i co robi�, i b�dziemy mogli doj��, kto chcia� go usun��. - Wyjrza� przez okno.
- Jeste�my.
Biuro Maszynopisania i Stenografii Cavendish mie�ci�o si� przy du�ej, handlowej ulicy, nazwanej nieco pompatycznie Pa�ace Street. Jak wiele innych tamtejszych przedsi�biorstw, znajdowa�o si� w zaadaptowanym, wiktoria�skim budynku. Podobny dom na prawo mie�ci� atelier znakomitego Edwina Glena, artysty fotografa, specjalisty od zdj�� dzieci, fotografii �lubnych itd. Na dow�d tego witryna by�a zape�niona du�ymi fotogramami dzieci wszelkich rozmiar�w i wieku, od niemowl�t poczynaj�c. Przypuszczalnie takie w�a�nie zdj�cia przywabia�y czu�e mamusie. Zaprezentowano r�wnie� kilka �wie�ych par ma��e�skich. Zak�opotani m�odzi ludzie z roze�mianymi dziewczynami. Po drugiej stronie Biura Cavendish znajdowa�y si� pomieszczenia staro�wieckiej hurtowni w�gla. Dalej kilka starych dom�w zosta�o wyburzonych i na ich miejscu sta� l�ni�cy, trzykondygnacyjny budynek reklamuj�cy si� jako restauracja i kawiarnia "Orient".
Weszli�my po czterech stopniach przez otwarte drzwi frontowe i skr�cili�my na prawo, gdzie widnia�a tabliczka "Prosz� wej��". By� to spory pok�j, w kt�rym trzy m�ode kobiety stuka�y zawzi�cie na maszynach. Dwie z nich kontynuowa�y prac�, nie zwracaj�c uwagi na zjawienie si� obcych. Trzecia, siedz�ca przy stoliku z telefonem, naprzeciw drzwi, przerwa�a i spojrza�a na nas pytaj�co. Wydawa�o mi si�, �e ssie cukierek. Umie�ciwszy go wygodnie pod policzkiem spyta�a troch� nosowym g�osem:
- W czym mog� pom�c?
- Panna Martindale? - zapyta� Hardcastle.
- Wydaje mi si�, �e rozmawia teraz przez telefon... - w tej chwili rozleg� si� brz�k, dziewczyna podnios�a s�uchawk�, nacisn�a guzik i zaanonsowa�a: - Dwaj d�entelmeni chc� si� widzie� z pani�, panno Martindale.
- Spojrza�a na nas i spyta�a:
- Mog� prosi� o nazwiska pan�w?
- Hardcastle - odpar� Dick.
- Pan Hardcastle, panno Martindale - od�o�y�a s�uchawk� i wsta�a. - Prosz� t�dy - powiedzia�a kieruj�c si� do drzwi z mosi�n� tabliczk� z napisem PANNA MARTINDALE. Otworzywszy odsun�a si�, aby nas przepu�ci�, zaanonsowa�a i zamkn�a drzwi.
Panna Martindale podnios�a g�ow� znad wielkiego biurka, za kt�rym siedzia�a. By�a to kobieta oko�o pi��dziesi�tki, z upi�tymi w kok jasnorudymi w�osami i bystrym, czujnym spojrzeniem.
Popatrzy�a na nas, od jednego do drugiego.
- Pan Hardcastle?
Dick wr�czy� jej jedn� ze swoich s�u�bowych wizyt�wek. Ja usiad�em z ty�u, na krze�le przy wej�ciu.
P�owe brwi panny Martindale unios�y si� ze zdziwieniem i pewn� irytacj�.
- Inspektor Hardcastle? Czym mog� s�u�y�?
- Jestem zmuszony prosi� pani� o ma�� informacj�. My�l�, �e b�dzie pani w stanie mi pom�c.
Z jego tonu wywnioskowa�em, �e zamierza rozegra� to - jakby nie by�o - przes�uchanie drog� okr�n�, pos�uguj�c si� wdzi�kiem, jaki niew�tpliwie posiada�. W�tpi�em jednak, czy panna Marlindale jest osob� podatn� na m�ski urok. Nale�a�a chyba do kobiet tego typu, kt�ry Francuzi okre�laj� tak trafnie mianem femme formidable, strasznej baby.
Tymczasem rozgl�da�em si� woko�o. Na �cianie za biurkiem panny Martindale wisia�a kolekcja fotografii z dedykacjami. Rozpozna�em Ariadn� Oliver, autork� powie�ci kryminalnych, z kt�r� si� kiedy� zetkn��em. Szczerze oddana Ariadna Oliver - by�o napisane pochy�ym, energicznym pismem. Wdzi�czny Garry Gregson, zdobi�o fotografi� zmar�ego przed szesnastu laty autora thriller�w. Zawsze twoja Miriam g�osi� podpis na zdj�ciu Miriam Hogg, autorki romans�w. Literatur� seksu reprezentowa�a fotografia �ysiej�cego m�czyzny, podpisana drobnymi literkami: Wielce zobowi�zany Armand Levine. Trofea te cechowa�a pewna jednostajno��. M�czy�ni przewa�nie trzymali fajki i byli ubrani w tweedy, kobiety wygl�da�y powa�nie, otulone futrami. Kiedy ja si� przygl�da�em, Hardcastle przyst�pi� do pyta�.
- Jak mi wiadomo, zatrudnia pani dziewczyn�, kt�ra nazywa si� Sheila Webb.
- Zgadza, si�. Obawiam si�, �e nie ma jej w tej chwili... przynajmniej...
Nacisn�a guzik i spyta�a:
- Edno, czy Sheila Webb ju� wr�ci�a?
- Nie, panno Martindale, jeszcze nie. Panna Martindale wy��czy�a si�.
- Wysz�a na um�wione spotkanie po po�udniu - wyja�ni�a. - My�la�am, �e ju� wr�ci�a. Mo�liwe, �e posz�a do hotelu "Curlew", na ko�cu Esplanady, gdzie ma nast�pne zlecenie na pi�t�.
- Rozumiem - rzek� Hardcastle. - Czy mo�e mi pani powiedzie� co� o pannie Webb?
- Niezbyt wiele. Jest u mnie od - zaraz - od oko�o roku. Pracuje zadowalaj�co.
- Wie pani, gdzie pracowa�a przedtem?
- Je�li koniecznie pan tego potrzebuje, mog�abym poszuka�. Jej referencje s� gdzie� tutaj. O ile sobie przypominam, pracowa�a poprzednio w Londynie i mia�a dobr� opini�. Wydaje mi si�, cho� nie jestem pewna, �e by�o to jakie� przedsi�biorstwo, mo�e handel nieruchomo�ciami.
- Powiada pani, �e pracuje dobrze?
- Przyzwoicie - odpar�a panna Martindale, kt�ra najwyra�niej nie szafowa�a pochwa�ami.
- Nie jest pracownikiem wysoko kwalifikowanym?
- Nie mog�abym tego powiedzie�. Ma dobr� przeci�tn� szybko�� stenografowania i zno�ne wykszta�cenie. Jest uwa�n� i dok�adn� maszynistk�.
- Zna j� pani osobi�cie, poza kontaktami zawodowymi?
- Nie. Wydaje mi si�, �e mieszka z ciotk� - tu panna Martindale zaniepokoi�a si� lekko. - Mog� zapyta� o pow�d tych indagacji? Czy dziewczyna znalaz�a si� w tarapatach?
- Niezupe�nie. Zna pani pann� Millicent Pebmarsh?
- Pebmarsh - zastanowi�a si� panna Martindale, marszcz�c rudawe brwi. - Zaraz... no, naturalnie. To w�a�nie do domu panny Pebmarsh posz�a dzisiaj Sheila. Spotkanie wyznaczono na trzeci�.
- W jaki spos�b dosz�o do zlecenia?
- Telefonicznie. Panna Pebmarsh zadzwoni�a i powiedzia�a, �e potrzebuje stenotypistki i �ebym zechcia�a przys�a� jej pann� Webb.
- Prosi�a specjalnie o Sheil� Webb?
- Tak.
- O kt�rej odby�a si� ta rozmowa? Panna Martindale zastanowi�a si� chwil�.
- Odebra�am telefon osobi�cie. To znaczy, �e by�a to pora lunchu. By�a mniej wi�cej za dziesi�� druga. W ka�dym razie przed drug�... Ach, tak, widz� �e zrobi�am notatk� w moim bloku. Dok�adnie o 13.49.
- Rozmawia�a z pani� sama panna Pebmarsh?
- Przypuszczam, �e tak.
- Nie rozpozna�a pani jej g�osu? Nie zna jej pani osobi�cie?
- Nie. Przedstawi�a si� jako panna Pebmarsh, da�a mi adres i numer domu na Wilbraham Crescent. Potem poprosi�a, aby Sheila Webb, je�li jest wolna, przysz�a do niej o trzeciej.
By�o to jasne, stanowcze zeznanie. Pomy�la�em, �e panna Martindale by�aby znakomitym �wiadkiem.
- Czy zechcia�by pan powiedzie� mi, o co chodzi? - spyta�a z lekkim zniecierpliwieniem.
- Widzi pani, panna Pebmarsh zaprzecza, jakoby do pani telefonowa�a.
Panna Martindale wytrzeszczy�a oczy.
- Co� podobnego! Dziwna sprawa.
- A pani utrzymuje, �e taka rozmowa zosta�a przeprowadzona, ale nie mo�e pani stwierdzi� jednoznacznie, �e dzwoni�a sama panna Pebmarsh.
- Oczywi�cie, nie mog� przysi�c. Nie znam tej kobiety. Ale naprawd� nie mog� poj�� powodu robienia takich rzeczy. Czy to mia� by� dowcip?
- Raczej co� wi�cej - odpar� Hardcastle. - Czy ta panna Pebmarsh, lub ktokolwiek to by�, poda�a pow�d, dla kt�rego �yczy sobie w�a�nie pann� Webb?
Panna Martindale zastanowi�a si� chwilk�.
- Powiedzia�a, zdaje si�, �e Sheila pracowa�a ju� dla niej.
- I tak by�o istotnie?
- Sheila o�wiadczy�a, �e nie przypomina sobie, aby robi�a co� dla tej osoby. Ale to nie jest rozstrzygaj�ce. Ostatecznie dziewcz�ta chodz� cz�sto do r�nych ludzi, w rozmaite miejsca, wi�c mog� nie pami�ta�, je�li dzia�o si� to przed miesi�cami. Sheila nie by�a zbyt pewna. Powiedzia�a tylko, �e nie pami�ta, czy tam kiedy� by�a. Ale, inspektorze, nawet je�li to by� kawa�, nie rozumiem sk�d bierze si� pa�skie zainteresowanie t� spraw�?
- W�a�nie dochodz� do tego. Kiedy panna Webb przyby�a na Wilbraham Crescent, wesz�a do domu, a nast�pnie do bawialni. Twierdzi, �e otrzyma�a takie polecenie. Tak by�o?
- Dok�adnie tak - odpar�a panna Martindale. - Panna Pebmarsh o�wiadczy�a, �e mo�e si� troch� sp�ni�, i �e Sheila ma wej�� i poczeka�.
- Kiedy panna Webb wesz�a do bawialni - kontynuowa� Hardcastle - znalaz�a martwego cz�owieka le��cego na pod�odze.
Panna Martindale wpatrywa�a si� w niego. Przez chwil� nie mog�a wydoby� g�osu.
- Powiedzia� pan martwego cz�owieka, inspektorze?
- Zamordowanego m�czyzn�. Konkretnie zasztyletowanego.
- M�j Bo�e - rzek�a panna Martindale. - Dziewczyna musi by� bardzo zdenerwowana.
By�o to bagatelizowanie cudzych uczu�, charakterystyczne dla tej kobiety.
- Czy nazwisko Curry m�wi co� pani? Pan R.H. Curry?
- Chyba nie.
- Ze Sto�ecznego i Terenowego Towarzystwa Ubezpiecze�?
Panna Martindale w dalszym ci�gu zaprzecza�a.
- Rozumie pani m�j dylemat - t�umaczy� inspektor. - Pani m�wi, �e zadzwoni�a panna Pebmarsh, prosz�c by Sheila Webb przysz�a do jej domu o trzeciej. Panna Pebmarsh przeczy temu. Sheila Webb idzie tam i znajduje jakiego� martwego m�czyzn� - czeka� z nadziej�.
Panna Martindale patrzy�a na niego oboj�tnie.
- To wszystko wydaje mi si� ca�kiem nieprawdopodobne - o�wiadczy�a z nagan� w g�osie.
Dick westchn�� i podni�s� si�.
- Ma pani przyjemne biuro - zauwa�y� grzecznie. - Prowadzi je pani ju� d�u�szy czas?
- Pi�tna�cie lat. Wyrobili�my sobie mark�. Zaczynaj�c skromnie, rozwin�li�my interes tak, �e ledwie nad��amy z robot�. Zatrudniam teraz osiem dziewcz�t i s� ca�y czas zaj�te.
- Macie sporo pracy literackiej - zauwa�y� Hardcastle, przygl�daj�c si� zdj�ciom na �cianach.
- Tak, zacz�am specjalizowa� si� w pracy z pisarzami. Przez wiele lat by�am sekretark� znanego autora thriller�w, pana Garry'ego Gregsona. Zna�am wielu jego koleg�w po pi�rze