13702
Szczegóły |
Tytuł |
13702 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13702 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13702 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13702 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rafał Chojnacki
Kołyska
Działa jeszcze grzmiały, gdy pierwsi wyzwoleńcy ruszyli do domów. Drogi
zapełniły się
wracającymi pieszo, a pociągi wiozły nie tylko zdobyte przez zwycięską armię
dobra, ale
również setki ludzi, którzy po latach pracy w niewoli wracali w rodzinne strony.
Nie zawsze docierali tam, gdzie początkowo chcieli. Niekiedy zatrzymywali się
gdzieś na
krótki czas, a potem zostawali tam i prowadzili życie w miejscach, o których
wcześniej nawet nie
słyszeli. Nie czuli się tam obcy, bo też nikt nie był tutejszy. Niemców
wysiedlano, a ich domy
zajmowali Polacy wracający z Rzeszy. Dla tych pierwszych tworzono prowizoryczne
obozy
przejściowe, w których oczekiwali na deportację pozbawieni zarówno dobytku, jak
i godności.
Resztki ukrytego dobra oddawali niekiedy za chleb czy osełkę masła. Czuli już
tylko niepewność
i strach.
* * *
Maria poznała Piotra Kwietnia w majątku rolnym na robotach przymusowych na
południu
Rzeszy. Sama pracowała jako podkuchenna. Pomagała w przygotowywaniu posiłków dla
robotników z folwarku – zarówno wolnych, jak i więźniów. Tych ostatnich była tam
prawie
setka, więc pracy w kuchni nie brakowało.
Piotr Kwiecień był jednym z robotników przymusowych: postawnym, młodym mężczyzną
z Kujaw, do którego wiele dziewcząt robiło maślane oczy. Nawet Niemki słały
zalotne uśmiechy
w stronę młodego, przystojnego Polaka. Ale widział tylko Marię.
Kiedy do majątku dotarły wreszcie amerykańskie wojska, dziewczyna szybko
odrzuciła
konkury czarnoskórego oficera i równie szybko przyjęła oświadczyny Piotra. Być
może
powodem był mały Zbyszek, który pojawił się na świecie kilka tygodni wcześniej.
Z decyzją o powrocie do Polski młodzi też nie zwlekali. Niewiele jeszcze wówczas
myśleli
o tym, co mieliby robić i gdzie zamieszkać do czasu, aż odnajdą rozrzucone przez
wojnę rodziny.
Bo że odnajdą, w to nie śmieli nawet wątpić.
Po długiej podróży trafili do wsi o nazwie Włoszczowa. Tu dostali z przydziału
dom
i zagrodę. Uchodźcy czekający na transport do Rzeszy wciąż jeszcze mieszkali
w prowizorycznych barakach, a do opustoszałych chałup sprawnie kwaterowano
Polaków.
Wojna obeszła się z Włoszczową bardzo łagodnie, niemieccy osadnicy również nie
zdołali za
wiele zabrać, nowym lokatorom nie brakowało więc niczego poza elektrycznością,
której jeszcze
we wsi nie było. Kwietniowie szybko zdołali jakoś urządzić się na gospodarstwie.
Noc w domach bez prądu zapadała jakby szybciej. Kiedy Piotr zjeżdżał z sąsiadami
z pola,
było jeszcze jasno, ale godzinę później zwykle zaczynało się zmierzchać.
Zostawało tylko tyle
czasu, by pomóc młodej żonie w kilku cięższych pracach, czasem coś naprawić,
przytulić na
chwilę małego Zbyszka i zasiąść do kolacji. Tę ostatnią spożywali już zwykle
przy blasku
naftowej lampy.
Zaraz po kolacji, jeśli dziecko już spało, małżonkowie kładli się do łóżka, by
zaznać choć
odrobiny bliskości. Ostatnimi czasy nieczęsto jednak mieli ku temu okazję.
Małemu wyrzynały
się ząbki i trzeba go było zwykle dość długo kołysać, zanim usnął, a i tak
budził się często
i popłakiwał.
Tego dnia niemal wszystko wyglądało podobnie, tylko Piotr wrócił troszkę później
niż
zwykle. Musiał wymówić się od uczestnictwa w libacji z okazji imienin nowego
wójta
Włoszczowej. Wymówienie się oznaczało wypicie „karniaka” – szklanka wódki na
pusty żołądek
nie była tym, o czym marzył młody osadnik. Cóż jednak miał zrobić? Gdyby nie
wypił, nie byłby
„swój”.
Po kolacji Kwietniowie znaleźli się w dużym, małżeńskim łożu. Piotr przewracał
się z boku
na bok, ciężko trawiąc alkohol przemieszany z wieczornym posiłkiem. Maria
zapadała powoli
w sen. Jej oddech stawał się coraz równiejszy i spokojniejszy. Wyczulone ucho
matki usłyszało
jednak, że stojąca w dużej, kuchennej izbie kołyska zaczęła się nagle miarowo
poruszać. Chwilę
później mały Zbyszek zakwilił cicho.
– Nie kołysz go teraz, bo się obudzi i nie będzie mógł usnąć – powiedziała
Maria, z trudem
powstrzymując ziewanie.
– Ja go nie kołyszę – usłyszała niespodziewanie tuż obok siebie głos Piotra.
Na krótką jak mgnienie oka chwilę oboje wstrzymali oddechy. W tym czasie kołyska
zaskrzypiała jeszcze raz, a dziecko zaczęło płakać. Zerwali się oboje. Maria
drżącymi rękoma
szukała zapałek. Kiedy wbiegła do kuchennej izby z migoczącym kagankiem, Piotr
już
sprawdzał, czy wszystkie okna i okiennice są zamknięte. W pomieszczeniu nikogo
poza nimi nie
było. Mały Zbyszek wciąż płakał i dopiero ciepłe dłonie matki ukoiły go do snu.
* * *
Szpadziewicz spiął konia. Już kilka dni temu słyszał, że w tej okolicy dzieje
się coś
niedobrego. Wiedział, że któraś ze świeżo osiedlonych polskich rodzin ma
kłopoty. Nie chodziło
raczej o takie z innymi ludźmi. Wojna przetoczyła się przez te ziemie kilka
razy, nic więc
dziwnego, że pełno tu było pozostałości po złej śmierci.
Na drodze do Włoszczowej kilkakrotnie mijał większe i mniejsze grupki, czasem
pojedyncze
rodziny, prowadzone na zachód – w kierunku najbliższego węzła kolejowego. Na
widok
polskiego oficera nawet radzieccy żołnierze przestawali znęcać się nad
wysiedleńcami. W jego
spojrzeniu było coś, co sprawiało, że nagle odchodziła im ochota do okrutnej
zabawy. Coraz
częściej słyszało się w okolicy o polskim oficerze, który pojawia się znikąd,
zawsze wtedy, gdy
ktoś próbuje krzywdzić cywili. Jednak Szpadziewicz wiedział, że ta maskarada nie
może potrwać
długo. Nie dalej jak tydzień wcześniej omal nie zabił radzieckiego sierżanta.
Rosjanie bawili się, strzelając z automatów do stodoły, w której zamknęli
niemiecką rodzinę.
Szpadziewicz pojawił się niczym duch i kazał im odejść, grożąc raportem.
Sierżant był tak
pijany, że nie zwrócił najmniejszej uwagi na oficerskie dystynkcje
Szpadziewicza, za to dosadnie
wytłumaczył Polakowi, gdzie ma jego raport. Nie było już odwrotu. Chwilę później
czerwonoarmista próbował podnieść się z ziemi, plując własnymi zębami. Żołnierze
z jego
oddziału nie odważyli się zaatakować oficera, a może po prostu byli nieco
trzeźwiejsi od swego
dowódcy. Polak miał jednak pewność, że tym razem odpowiednie osoby w NKWD nie
przegapią
informacji o samowoli polskiego żołnierza. Wkrótce będzie więc musiał pozbyć się
przebrania
i rozważyć ewakuację za granicę.
Kiedy dojechał do skrzyżowania dróg, za którym zaczynała się Włoszczowa, doszedł
go
swąd spalenizny. Niewątpliwie źródłem aż nadto intensywnego zapachu był wypalony
do
kamiennych fundamentów drewniany kościół. Reszta budynków wyglądała dość dobrze
i tylko
kościół przeszkadzał najeźdźcom. Szpadziewicz wciąż nie mógł pozbyć się zwyczaju
myślenia
o Sowietach właśnie w tych kategoriach. W czasie wojny walczył z hitlerowcami,
ale teraz,
widząc niemieckie rodziny pędzone niczym bydło do pociągów, nie potrafił żywić
nienawiści do
tych ludzi.
* * *
Chałupa, której Szpadziwicz szukał, nie różniła się specjalnie od innych, ale
wiedział, że to
szósty dom po lewej stronie za skrzyżowaniem. Nowa władza nie dociągnęła tam
jeszcze prądu,
więc powoli zbliżający się zmierzch był dla wszystkich sygnałem, że czas wracać
z pola
i zamknąć się na cztery spusty w domu. Mimo że w pobliżu stacjonowało wojsko,
nie brakowało
band grasujących po okolicznych lasach.
Nowi mieszkańcy jeszcze nie czuli się wspólnotą, niemal nikt tu nikogo nie znał.
Część
z nich pewnie jeszcze ruszy gdzieś dalej, na nieco spokojniejsze tereny, może
wróci do miast.
Ale póki co dla nich walka się skończyła – rozpaczliwie próbują odbudować na tym
kawałku
ziemi świat, który znali przed wojenną zawieruchą.
* * *
Szpadziewicz zsiadł z konia, odruchowo wygładził mundur i podszedł do wysokiej,
niedawno malowanej furtki. Zarzucił uzdę na płot i okręcił dwa razy wokół
szerokiej sztachety.
Gospodyni nie spuszczała go z oczu, widać było, że obecność żołnierza ją
niepokoi.
– Męża nie ma, do młyna pojechał – powiedziała, zanim jeszcze Szpadziewicz
zdążył się
odezwać.
– Nie szkodzi, mogę poczekać – odparł oficer. – Ja zresztą do was obojga, bo
słyszałem
nieco o waszych problemach. Można by rzec, że ptaszki w lesie sporo o nich
ćwierkają.
Kobieta przez dłuższą chwilę taksowała go wzrokiem. W końcu z jej twarzy
ustąpiło
napięcie, choć wciąż jeszcze nie wyglądała na uspokojoną. Pamiętała, że Piotr
wspominał o całej
sprawie wójtowi, może więc oficer przychodził od niego. Wreszcie ruszyła w
stronę furtki
i zdjęła rygielek.
– Wejdźcie, panie oficerze, tylko na gęsi uważajcie, bo nie lubią obcych.
Ptaki, jakby zachęcone wypowiedzią gospodyni, ruszyły w kierunku przybysza z
głośnym
sykiem. Ten jednak tupnął głośno oficerkami i całe stadko niechętnie rozeszło
się po podwórku,
hałasując przeraźliwie. Gospodyni uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd
zobaczyła go przed
furtką.
– Siądźcie sobie, a ja zaraz przyjdę – powiedziała, wskazując na stojący przy
podwórkowym
stole stary taboret pomalowany niedawno tą samą farbą, co płot. Sama weszła na
chwilę do
domu.
Szpadziewicz usiadł na taborecie i rozejrzał się po obejściu. Wszystko wyglądało
na nieco
podniszczone, ale sumiennie wysprzątane. Najwyraźniej nowi gospodarze dobrze
sobie radzili
z tym, co otrzymali. Na drzwiach kołysała się drewniana tabliczka z napisem
„Kwiecień”. Kiedy
się wprowadzali, Piotr uparł się, by tam zawisła, taką samą mieli przed wojną na
drzwiach jego
rodzice. Wiedział więc, że dobrze trafił – to o tej rodzinie opowiadali mu
ludzie.
Sam dom był niewielki, składał się najprawdopodobniej z dwóch izb i strychu. No
i piwnicy,
bo zsyp na węgiel wskazywał na to, że budynek był podpiwniczony. Po przeciwnej
stronie
podwórka stała stodoła, czy też raczej stodółka, bowiem nie dałoby się tam
pomieścić więcej niż
dwóch krów i paru prosiąt. Do niej dobudowano też mały kurnik, nowy,
prawdopodobnie
postawiony już przez Kwietniów.
Gospodyni wyszła, trzymając na ręku małe, kilkumiesięczne może dziecko. Niosła
też
dzbanek, a w kieszeni fartucha pobrzękiwały szklanki. Szpadziewicz podniósł się
i odebrał z jej
dłoni naczynie wypełnione, jak się okazało, świeżym mlekiem. Młoda Kwietniowa
raz jeszcze
się do niego uśmiechnęła, wyjęła z przepastnej kieszeni dwie szklanki i ustawiła
na stole.
– Ja naleję – zaoferował się oficer. Tymczasem matka usiadła naprzeciw niego,
sadzając
sobie brzdąca na kolanach. W tej prostej czynności było tyle ciepła, że
Szpadziewiczowi aż
zadrżała ręka. Widział właśnie na własne oczy, co stracił, co poświęcił i czego
pewnie już nigdy
nie będzie mu dane zakosztować...
Kwietniowa nie zauważyła tej chwili wahania, zapytała bowiem wprost:
– Co takiego pan o nas słyszał, że zdecydował się nas odwiedzić?
Oficer nie odpowiedział od razu. Chwilę jeszcze wpatrywał się w sielski obrazek.
W końcu
jednak przymknął oczy, a gdy znów popatrzył na młodą matkę, nie było w jego
spojrzeniu nic, co
mogłoby świadczyć o tej odrobinie słabości, którą właśnie sam w sobie odkrył.
– Ludzie mówią, że macie jakieś kłopoty – powiedział.
– Ludzie mówią wiele rzeczy, panie oficerze – odparła Kwietniowa.
Szpadziewicz pokiwał w zadumie głową.
– Tak, ale zwykle nie opowiadają o domach, w których przesuwają się przedmioty,
i o hałasach, których źródła nie daje się w żaden sposób wyjaśnić.
Tym razem to kobieta nie odpowiedziała od razu. Dziecko próbowało najwyraźniej
wdrapać
się na stół, być może, spodobał mu się mundur Szpadziewicza.
– Czy naprawdę jest pan żołnierzem? – zapytała tak, jakby było to najbardziej
oczywiste
pytanie pod słońcem. Takim samym tonem mogła go zapytać o godzinę lub poprosić o
wskazanie
kierunku.
– Aż tak rzucają się w oczy różnice? – odrzekł Szpadziewicz, zręcznie kamuflując
odpowiedź.
– Nie – usłyszał. – Nie twierdzę, że w naszym wojsku nie ma troskliwych
oficerów, ale pan
jakoś nie pasuje mi do tych, którzy to niedaleko koszarują razem z
czerwonoarmistami. To po
prostu widać, jest w panu jakiś taki przedwojenny sznyt, którego próżno szukać u
dzisiejszych
wojskowych.
Oficer bacznie przyglądał się młodej dziewczynie, którą wojna zbyt szybko
uczyniła dorosłą.
Skąd u niej taka przenikliwość? Przecież nie mogła zbyt wiele pamiętać z dawnych
czasów.
A może tak ją wychowano? Tak czy owak, postanowił, że powie jej prawdę.
* * *
Tej nocy u Kwietniów długo paliły się świece. Gdyby ktoś ich wówczas
podsłuchiwał,
wiedziałby, że tajemniczy wojskowy najpierw z uwagą wysłuchał opowieści Piotra
Kwietnia,
a później sam opowiadał małżonkom historie, od których włos jeżył się na głowie.
Wspólnie
ustalili, jak zaradzić kłopotom Kwietniów. Szpadziewicz miał pomóc w rozmowie z
poprzednią
właścicielką gospodarstwa, a dokładniej w wydostaniu tej kobiety na kilka godzin
spod straży
pilnujących dworca żołnierzy. Ułożył też plan, według którego Maria miała
kierować rozmową
z Niemką.
Na szczęście nikt ich nie podsłuchiwał, bo wówczas szybko rozstrzelano by
„londyńskiego
szpiega” i jego przybyłych z Niemiec popleczników. Już za samo podszywanie się
pod oficera
groziłaby mu kula w łeb. Chyba że uznano by go za szaleńca. Tyle tylko, że tego
szaleńca zbyt
wiele osób w okolicy potrafiłoby rozpoznać jako człowieka, który rozstawiał po
kątach
radzieckich żołnierzy i potrafił dać w pysk pijanemu polskiemu oficerowi.
* * *
Berta Grundal usiadła na krześle, gniotąc w dłoniach kraciastą chustę.
Szpadziewicz od razu
zauważył jej zaczerwienione od płaczu oczy. Kobieta pociągała nosem, czasem
ocierała go
chustą, najwyraźniej była przestraszona. Nie przeszkadzało jej to jednak, by
rozglądać się
bacznie po izbie. Minęło trochę czasu od chwili, gdy musiała opuścić ten dom.
Wiele się tu
zmieniło. Nie było choćby starej maszyny do szycia, starego, dużego stołu, na
którego miejsce
pojawił się mniejszy, bardziej współczesny mebel. Nie zmieniło się natomiast to,
co sprawiało, że
od kilku lat Berta Grundal czuła w tym domu strach.
Rankiem, kiedy wywołano ją do bramy, była pewna, że młoda Polka przyniosła jej
chleb
i mleko. Co prawda były umówione dopiero za dwa dni, ale zdarzało się, że tamta
czasem
przychodziła szybciej. Zwykle odbywało się to w ten sposób, że przekupywany
papierosami
wartownik na chwilę zostawiał je same, wówczas dziewczyna dawała jej prowiant. A
Niemka, by
odwdzięczyć się za pożywienie, opowiadała czasem, gdzie można znaleźć ukryte w
obrębie
gospodarstwa dobra. Wielu jej sąsiadów robiło podobnie, mogli dzięki temu czasem
trochę
pohandlować. Być może, niektórzy wierzyli też, że jeszcze wrócą w te okolice.
Tym razem jednak czekał na nią młody oficer, który powiedział, że zabiera ją na
kilka
godzin. Nie miała innego wyjścia jak pójść z nim, zdziwiła się jednak, gdy
okazało się, że udają
się do jej domu. Byłego domu. Teraz oficer siedział naprzeciw niej.
– Niech się pani nie denerwuje – powiedział po niemiecku Szpadziewicz.
Zaczerwienione oczy Berty wpatrywały się z zaciekawieniem w polskiego oficera.
Widać
było, że się boi, jednak to nie oficer był źródłem lęku, choć oczywiście strach
przed polskim
mundurem nie byłby teraz niczym dziwnym.
– Czego ode mnie chcecie? – zapytała.
Kwietniowa, która wcześniej pouczona przez Szpadziewicza miała już przygotowaną
w głowie listę pytań, teraz odpowiedziała jednym z nich:
– Pani Grundal, niech mi pani powie łaskawie, jak długo wyście tu mieszkali
przed nami?
Może pani powiedzieć?
– A czemu mam nie mówić? Z pięć lat będzie. Osadnicy z początku wojny,
przemknęło
przez myśl Szpadziewiczowi. Wnikliwie przyglądał się Niemce, mając nadzieję, że
dostrzeże
w jej zachowaniu coś, co naprowadzi go na rozwiązanie zagadki, a zarazem
kłopotów
Kwietniów.
– A dobrze wam się tu żyło?
– Czemu mnie dręczycie? Dobrze czy niedobrze, ale na swoim. Mąż zginął na
froncie, to
sama tu gospodarzyłam. Ciężko było, ale dawałam sobie radę.
– Nie gniewajcie się, przecież ja nie ze złośliwości – uspokajała ją Maria.
– To mówcie prosto, czego chcecie. Uczciwie mówcie. Ja też was nigdy nie
oszukiwałam –
odcięła się Berta Grundal.
Kwietniowa przytaknęła. Mimo że sama doświadczyła wielu upokorzeń od Niemców,
współczuła tej kobiecie.
– Chodzi mi o to, czy w tym domu nie wydarzyło się wam nic dziwnego?
To było to! Szpadziewicz zauważył, jak Niemka rzuciła dzikie, pełne strachu
spojrzenie na
niskie drzwiczki w rogu pomieszczenia. Trwało to może ułamek sekundy, ale on na
taki znak
właśnie czekał i nie mógł go przegapić.
– Nie wiem, o co może pani chodzić – odparła spokojnie bez chwili namysłu.
– A może ktoś z sąsiadów coś takiego opowiadał? – Polka trzymała się dalej linii
rozmowy
wyznaczonej przez oficera.
– Nic takiego sobie nie przypominam, kochana. – Berta Grundal zdołała
najwyraźniej wziąć
się w garść. – Nic takiego sobie nie przypominam, moja droga.
Szpadziewicz był już przekonany, że po dobroci i z własnej woli Niemka nic już
więcej nie
powie. Niechętnie uciekał się do przemocy wobec cywili, a brutalnego traktowania
kobiet nie
tolerował, ale wiedział, że zastraszenie rozmówczyni może przynieść pożądany
skutek.
Powolnym, nieco niedbałym gestem wyciągnął z kabury pistolet. Oczy obu obecnych
w izbie
kobiet rozszerzyły się ze strachu. Oficer skierował broń w kierunku Niemki.
– Co tam jest? – zapytał, kiwając głową w kierunku niskich drzwiczek.
Berta Grundal ciężko odetchnęła. Jej ręce mocniej zacisnęły się na chuście.
– A co ma być, panie oficerze? Piwniczka – odparła, lecz głos wyraźnie jej się
łamał.
– Ale ja się pytam, co tam jest, że tak się jej boisz? – Szpadziewicz nie
ustępował.
Maria ochłonęła z chwilowego przerażenia. Ona wiedziała już, że oficer blefuje.
Niemka nie
mogła tego wiedzieć. Dłuższą chwilę zwlekała z odpowiedzią, więc trzeba ją było
ponaglić.
Szpadziewicz odbezpieczył pistolet.
– Zejdziesz tam, skoro to tylko piwniczka. Albo powiesz nam, czego się boisz –
rozkazał.
Niemka straciła już resztki animuszu. Podbródek jej drżał, a w oczach pojawiły
się łzy.
– Nie zejdę! – zaprotestowała histerycznie. – Tu mnie zabijcie, a nie zejdę.
– A co tam jest? Mówże, kobieto! – krzyknął oficer.
– Trupy, panie oficerze. Trupy. Czasem nocą słyszałam, jak skrobią w drzwi –
wyrzuciła to
z siebie niemal jednym tchem.
W izbie zaległa cisza. Szpadziewicz spojrzał na Marię. Przerażenie, jakie
zobaczył w jej
oczach, sprawiło, że zdecydował się wyprowadzić ją z izby, zanim podejmie dalsze
śledztwo.
– Niech pani wyjdzie na chwilę – powiedział, odciągając delikatnie kobietę w
stronę drzwi. –
Proszę – dodał.
Musiał sam ją odprowadzić na podwórze. Maria cały czas milczała, ale kiedy już
usiadła,
zajęła się stojącą obok krzesła kołyską. Oficer zauważył, że działała jak w
transie. Miał nadzieję,
że to tylko chwilowy szok. Zostawił ją i wrócił do izby. Berta Grundal siedziała
wpatrzona
w drzwi do piwniczki. Po jej policzkach ciurkiem płynęły łzy.
– Nie mogłam tego nikomu powiedzieć, dlategośmy nie wołali księdza – zaczęła
sama,
zanim Szpadziewicz zdążył ją o cokolwiek zapytać. Opowieść nie była długa, ale
sprawiła, że
oficerowi zrobiło się najzwyczajniej żal siedzącej przed nim kobiety. Zrozumiał
też wreszcie, na
czym polega jej tragedia. I bynajmniej nie była to deportacja do Niemiec.
* * *
To było dwa lata temu, jesienią. Mój mąż dostał powołanie do wojska i musiał
szykować się
już do wyjazdu do jednostki. Mieli go zabrać na front wschodni, gdzie nagle
zaczęło brakować
żołnierzy. Wcześniej wystarczyło kilka świstków od lekarza, by uniknąć
powołania, jednak
sytuacja się zmieniła. Kilku chłopów po otrzymaniu takich wezwań uciekło do
lasu. Większość
rozstrzelali żandarmi, resztę najprawdopodobniej wykończyli w lesie wasi ludzie.
Mój mąż, Karl,
nie należał nigdy do najodważniejszych. Wiedział, że na froncie ma większe
szanse, niż samotnie
tułając się po lesie w miejscach, gdzie wszyscy będą go mieli za wroga lub
dezertera.
W naszej wsi urządzono punkt zborny dla okolicznych poborowych. Na dzień przed
zbiórką
poborowych we wsi pojawili się partyzanci. Ostrzelali posterunek żandarmerii,
który mieścił się
koło kościoła, co to z niego dziś tylko zgliszcza zostały. Nie udało im się
jednak całkowicie go
zniszczyć – musieli się więc wycofać. I w ten sposób trzech Polaków, uciekając
przed ostrzałem,
znalazło się na naszym podwórzu. Przegramolili się przez płot, by zmylić pościg.
Sąsiedzi,
podobnie jak my, pozamykali się w swych domach i nawet nie odważyli się
wyglądać, Karl
jednak nie mógł wytrzymać, żeby nie spojrzeć przez okno.
Miał w piwnicy schowaną starą dubeltówkę. Trzymał ją tam razem ze strojem i
przyborami
myśliwskimi, które przywiózł jeszcze z Bawarii. Zbiegł po nią, kiedy zobaczył
tych trzech.
Słyszeliśmy strzały we wsi i było jasne, że skoro do nas weszli, będą chcieli
schronić się
w domu. Być może uważali, że jeśli pogrożą nam bronią, to będą mogli u nas
przeczekać,
a później po cichu uciec do lasu. Wywalili drzwi. Nie były zbyt mocne. Wkoło
posypały się
drzazgi, a ja przestraszona zaczęłam krzyczeć. Karl akurat wyszedł z piwnicy,
zdążył więc
strzelić pierwszy, zanim któryś z napastników wymierzył. Jeden z partyzantów
upadł, drugi
wystrzelił do męża z pistoletu, a trzeci uciekł. Kolejny strzał z dubeltówki był
równie skuteczny
jak pierwszy. Myślę, że to trwało kilka sekund.
Staliśmy przez chwilę, oboje nie wiedząc, co zrobić. Karl właśnie z zimną krwią
zabił dwie
osoby. Kiedyś był myśliwym, ale nie sądziliśmy oboje, że tak dobrze strzela. Nie
wiem, czy
powinnam mówić, że „dobrze”. W każdym razie celnie. I wtedy przyjrzeliśmy się
leżącym
w wejściu zwłokom. Jeden z nich nie był Polakiem. To był Johann, syn naszych
sąsiadów. Jak się
później okazało, zakochał się w młodej dziewczynie, która zaopatrywała
partyzantów
w prowiant. Ludzie we wsi gadali, że to ona zbałamuciła młodego Niemca, a ten,
by udowodnić
jej swą miłość, wystąpił przeciwko własnym rodakom. Ale ludzie to mówią różne
rzeczy.
Gdyby to byli Polacy, skończyłoby się na krótkim przesłuchaniu i Karl zostałby
uniewinniony, sami wiecie – wojna ma swoje prawa. Spisano by tylko protokół i
byłoby po
sprawie. Jednak w przypadku młodego Niemca chodziło o co innego. Zresztą nie
tylko o to
chodziło. Pewnie za zastrzelenie zdrajcy też nic by mu nie zrobiono. Jednak jak
mogliśmy
spojrzeć w oczy własnym sąsiadom?
Karl zakopał ciała w piwnicy, a ja pozmywałam krew.
Na efekty długo nie musieliśmy czekać. Po pierwszym piątku coś zaczęło
hałasować. Nawet
nie sprawdzaliśmy, co to było. Po prostu wiedzieliśmy.
Dwa lata nie wchodziłam do tej piwnicy.
* * *
Szpadziewicz siedział przez chwilę, wpatrując się w twarz starszej od niego o
jakieś
dwadzieścia lat kobiety. Płynęły po niej łzy wstrzymywane przez dwa lata. Dwa
lata życia
z koszmarem.
Teraz zmusił ją jeszcze do wyjawienia ponurej tajemnicy, którą chciała zapewne
zabrać ze
sobą do grobu.
Jednak bardziej, niż litował się nad Niemką, chciał pomóc Kwietniom. Westchnął
ciężko,
pomógł kobiecie wstać, wyprowadził na zewnątrz.
Maria siedziała na ganku, tuląc do piersi dziecko. Wyglądała już znacznie lepiej
niż przed
kilkoma minutami. Póki Szpadziewicz nie wyprowadził Niemki za furtkę, nie
powiedziała ani
słowa. Ale kiedy wrócił, usiedli przed domem, a oficer zaczął powoli opowiadać.
Ostrożnie
dobierał słowa, choć już w połowie opowieści zorientował się, że po szoku, jaki
wywołały
pierwsze słowa Berty Grundal, młoda Polka całkiem już ochłonęła. Dlatego też
powiedział jej
wszystko, co słyszał dotąd o podobnych przypadkach. A w czasie wojny było ich
niemało.
Kiedy Piotr wrócił z pola, zjedli wspólnie kolację, a około północy pod pozorem
odprowadzania gościa wyszedł z nim na drogę. Kiedy upewnili się, że nikt ich nie
obserwuje,
pojechali na koniu Szpadziewicza w kierunku lasu. Gdzieś tam miała być nowa
kryjówka ludzi
„Sępa”. Dla nich wojna jeszcze się nie skończyła.
* * *
Wrócili przed świtem, tym razem na podwórzu Kwietniów przywiązano dwa konie.
Wraz ze
Szpadziewiczem i Kwietniem do domu przyjechał jeszcze jeden człowiek. Niczym
specjalnym
się nie wyróżniał, ale kiedy już wszedł do izby, natychmiast wyjął z podróżnej
torby kropidło
i menażkę i skropił wszystko wkoło święconą wodą. Po śniadaniu Piotr poszedł do
pracy,
a goście młodych Kwietniów zabrali się do dzieła. Dzień to najlepszy czas na
uporanie się
z dręczącymi ludzi demonami.
Ksiądz Michał – tak bowiem zwracano się do nowego przybysza – był kapelanem
polskich
partyzantów z Pomorza. Szpadziewicz znał go od kilku lat, podobnie jak znał
„Sępa”, człowieka,
który jeszcze przed wojną był polskim oficerem, a obecna polska władza nazywała
go „bandytą”.
W oddziale partyzantów ksiądz Michał sprawował funkcję kapelana, był też
przedwojennym
podchorążym. Ponoć potrafił w ciężkich chwilach równie sprawnie strzelać ze
stena, co wspierać
chłopców modlitwą. Musiała to być prawda, bo jako jeden z niewielu przeżył
niemiecką obławę
pod Kościerzyną.
Ksiądz zabrał się do pracy z wprawą godną najbardziej doświadczonych
egzorcystów.
Rozpoczął od pełnej skupienia modlitwy i poświęcił izbę, w której Maria stawiała
kołyskę
z małym Zbyszkiem. Potem zszedł do piwnicy, trzymając w ręku starą naftową
lampę.
Pomieszczenie było suche, ale pachniało nieco nieświeżo, zapewne brakowało mu
porządnej
wentylacji. Na wprost schodów znajdował się kojec, w którym w zimie trzymano
ziemniaki.
Teraz był pusty. Zapach fermentującej kapusty walczył o prymat ze stęchlizną.
Całą ścianę
pokrywały półki pełne przetworów. Stały tam obok siebie spore słoje i całkiem
niewielkie słoiki
i garnuszki. Młoda gospodyni umiała najwidoczniej zadbać o to, by w zimie dieta
rodziny nie
stała się monotonna. Przy półkach stała sporych rozmiarów beczka, ksiądz, już
wchodząc,
wyczuł zapach kiszonej kapusty. Poświecił jeszcze w przeciwległy kąt, w którym
znalazł hałdkę
z węglem. Tam postanowił rozpocząć. Postawił lampkę na ziemi, po czym pokropił
dookoła
wodą święconą. Przez chwilę nic się nie działo, choć znając opowieść Kwietniów,
spodziewał się
najgorszego – udręczonej duszy nie mogącej zaznać spokoju. Bo jeśli nie mogła
trafić do nieba,
to pewnie należała już do Złego. Mdławy płomyk lampki zadrgał tylko nieco, ale
prawie przez
cały czas pełgał niepewnie, nie było więc w tym nic dziwnego. Wreszcie ksiądz
rozpoczął
modlitwę...
I wtedy światło zgasło.
Księdza Michała owionął chłód. W piwnicy już wcześniej nie było ciepło, lecz
teraz w jedną
chwilę przemarzł na kość. Zamknął oczy, by wyobraźnia nie zaczęła płatać figli.
Nie opanował
jednak drżenia rąk i kropidło wypadło ze zmarzniętych palców. Pochylił się więc,
by je podnieść,
i odruchowo spojrzał w dół. Spodziewał się egipskich ciemności, kiedy więc po
otwarciu oczu
stwierdził, że otacza go blask, natychmiast podniósł wzrok.
Spojrzenie księdza zetknęło się z upiornym spojrzeniem widma. Dokładnie w
miejscu, które
wydało się egzorcyście najbardziej podejrzane – przy stercie węgla, gdzie
klepisko było
naruszone – majaczyła bijąca migotliwym światłem postać. Jej wzrok zdawał się
wwiercać
w umysł kapłana. Ksiądz Michał zauważył tylko, że z rozbitej głowy widma wciąż
ścieka krew,
jej kolor był jaskrawozielony. Oczy zjawy miały w sobie coś hipnotyzującego i
duchowny nie
mógł oderwać od nich spojrzenia. Wiedział, że ma przed sobą ducha niemieckiego
żołnierza,
widać było dokładnie nawet guziki przy mundurze Wehrmachtu. Na pewno nie był to
jeden
z polskich partyzantów, o których wspominała Berta Grundal. Coś się tu nie
zgadzało.
Drżąca dłoń księdza natrafiła wreszcie na leżące na klepisku kropidło. Chwycił
je tak, jak
tonący łapie koło ratunkowe. Modlitwa sama popłynęła z jego ust, mimo że był w
tej chwili
niemal skrajnie wyczerpany. To coś najwyraźniej wysysało energię z żywych
stworzeń. Aż
strach pomyśleć, co mogło zrobić dziecku. Prawdopodobnie nie miało jeszcze tyle
siły, by kogoś
skrzywdzić, ale pierwszy byłby pewnie najsłabszy spośród domowników.
Duchowny widział, że jego modlitwa odnosi pożądany skutek. Zjawa szeroko
rozwarła pełne
bólu oczy. Wreszcie dał się słyszeć pierwszy od jakiegoś czasu dźwięk.
Przywodził na myśl iskry
przeskakujące pomiędzy dwoma przewodami energetycznymi. Nagle upiorne światło
zgasło.
Moje modlitwy zostały wysłuchane, przeszło przez myśli wyczerpanego księdza.
Opadł bez
sił na klepisko. Słyszał kroki na schodach, lecz w tej chwili nie miało to
znaczenia. Czuł jeszcze,
że ktoś go unosi, ale tracił kontakt z rzeczywistością.
* * *
Pierwszym, co duchowny zobaczył po przebudzeniu, była zatroskana twarz Marii.
Właśnie
zmieniała mu na głowie zimny okład.
– Coś przez chwilę bardzo hałasowało. – Kapłan wpierw usłyszał, a później
zobaczył
podchodzącego do łóżka Szpadziewicza. – Dobrze, że zszedłem niepomny na księdza
ostrzeżenia.
– Musicie o czymś wiedzieć – odparł z wysiłkiem.
– A ksiądz musi oszczędzać siły – orzekła Maria.
– Dobrze, ale najpierw mnie posłuchajcie...
* * *
Szpadziewicz nie czekał nawet, aż ksiądz skończy opowiadać. Wyszedł z domu, a po
chwili
gnał już konno w kierunku stacji kolejowej. Nie było go ledwie pół godziny.
Kiedy wrócił, z księdzem Michałem było już nieco lepiej. Oficer miał jednak nie
najlepsze
wiadomości.
– Bertę Grundal wywieziono wczorajszym transportem repatriantów do Niemiec. Być
może,
nigdy nie dowiemy się prawdy.
– Jestem niemal pewien, że to był jej mąż – odparł duchowny. – Szkoda, że nie
uda nam się
odkryć ich tajemnicy.
Nazajutrz Kwietniowie pożegnali swoich gości. Mimo zapewnień księdza, że dom
jest już
bezpieczny, wyjechali w ciągu miesiąca.