6498
Szczegóły |
Tytuł |
6498 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6498 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6498 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6498 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GIEORGIJ SZACH
Nie by�o smutniejszej historii na �wiecie
Prze�o�y�
S�awomir K�dzierski
Wydawnictwo TPPR "Wsp�praca", 1987
Prolog
Rom traci� oddech. Rozlegaj�cy si� za jego plecami ci�ki tupot �wiadczy�,
�e dystans dziel�cy go od prze�ladowc�w stopniowo si� zmniejsza. Obawa,
�e straci cenne sekundy, nie pozwala�a jnu si� obejrze�. Do jego uszu
dobiega�y bez�adne okrzyki pe�ne gr�b.
Nie m�g� liczy� na niczyj� pomoc. Str�e porz�dku rzadko pojawiali si�
0 tak p�nej porze i zazwyczaj nie wtr�cali si� do rozgrywek mi�dzy
klanami. Ulice by�y puste, domy pozamykane. Gdyby nawet mia� w
zapasie jakie� dwie, trzy minuty, by zapuka� i poprosi� o schronienie,
gdzie� pewno��, �e kto� mu otworzy? Niezbyt dobrze zna� miasto i nie mia�
poj�cia, czyja to dzielnica.
Przez rozgor�czkowany m�zg przemkn�a my�l: co,ja najlepszego
robi�? Przecie� nie uciekn� przed nimi biegn�c wci�� prosto przed siebie!
Rom rzuci� si� w stron� pierwszego napotkanego zau�ka. Uliczka by�a
s�abo o�wietlona. Pop�dzi� w kierunku wielkiego, masywnego budynku,
chyba jakiego� gmachu publicznego, przeskoczy� kilka stopni prowadz�-
cych na obszerny podest pod portalem i przywar� do jednego z aliant�w
d�wigaj�cych balkon na swych pot�nych, zgarbionych plecach. Pragn�c
sta� si� niewidocznym, dos�ownie wcisn�� si� w kamie� i niezwyk�ym
wysi�kiem woli wstrzyma� oddech.
Podst�p si� uda�. Ca�a wataha z wrzaskiem przemkn�a obok. Dopiero
po przebiegni�ciu jakich� dwustu metr�w jego prze�ladowcy zorientowali
si�, �e wyprowadzono ich w pole. Przez minut� kr�cili si� w miejscu, kln�c
1 sprzeczaj�c si� mi�dzy sob�, a potem zawr�cili.
Gdyby Rom w dalszym ci�gu ukrywa� si� za swoim aliantem, mo�liwe,
�e by go nie zauwa�ono. Ale po kr�tkim odpoczynku odzyska� wiar� we
w�asne si�y i postanowi� dzia�a�. Uchwyci� za wyst�p muru i staraj�c si� nie
ha�asowa�, pocz�� wspina� si� na balkon. Prawie mu si� uda�o, ale w ostat-
niej chwili, gdy z�apawszy si� za wspornik, zmuszony by� oderwa� si� od
�ciany i podci�gn�� na r�kach, jego prze�ladowcy znale�li si� na wysoko�ci
budynku i jeden z nich zwr�ci� uwag� na ko�ysz�cy si� dziwnie cie�.
Wkr�tce potem sta� w ciasnym, wrogim kr�gu i ze wszystkich stron sypa�y
si� na niego, niczym spluni�cia, przekle�stwa w obcym j�zyku. W zamkni�-
tej przestrzeni ulicy, przykrytej warstw� �ciel�cych si� nisko chmur, g�osy
d�wi�cza�y g�ucho i przejmuj�co.
- Ach ty dysfunkcjo zmiennej!
- Pierwiastek z zera!
- Kwadrat niesko�czono�ci.
A w jego �wiadomo�ci jak echo d�wi�cza� g�os ata.
- Erozja!
- Nieurodzaj!
- Chwast!
Ka�de przekle�stwo odbija�o si� bole�nie w jego duszy. Nieludzkie
poni�enie sprawia�o, �e kr�ci�o mu si� w g�owie, nogi ugina�y si� pod nim...
- Ostrzegano ci� - zostaw j� w spokoju! W przeciwnym razie b�dzie
z tob� jeszcze gorzej. Obiecuj� ci to ja, jej brat!
Rom pozna� ostry g�os Tibora.
- I ja, jej narzeczony. W tym tygodniu b�dzie nasz �lub - wyzywaj�co
odezwa� si� wysoki, frantowaty ch�opak o d�ugich do ramion w�osach.
- To nieprawda! - Rom ostatkiem si� schwyci� go za ubranie na piersi.
- Mo�e mi przeszkodzisz? - parskn�� pogardliwie d�ugow�osy. Wczepi�
si� palcami w ko�nierz koszuli Roma, szarpni�ciem przyci�gn�� do siebie
i wrzasn�� w ucho. - Si�demk�!
Roma poch�on�a czarna fala. Straszliwy b�l w tyle g�owy sprawi�, �e
zacz�� osuwa� si� na ziemi�.
- Daj mu spok�j, Pierre - odezwa� si� Tibor. - Ma do��!
Odeszli, rozmawiaj�c weso�o, jak ludzie, kt�rzy spe�nili sw�j obowi�zek.
Cz�� pierwsza
Poznali si� latem.
Tego wieczoru Rom, jego brat Hel i dwaj koledzy z roku siedzieli na
nadmorskim tarasie i popijali z kufli nap�j j�czmienny. Pi�tym uczestni-
kiem spotkania by� Stortey, ich wychowawca. Mia� on sw� metod� pedago-
giczn�, kt�r� mo�na by�o sprowadzi� do has�a "by� razem z nimi". Stortey
depta� swym podopiecznym po pi�tach, po�ycza� pieni�dze i okazywa� inne,
nieocenione us�ugi, gra� z nimi w pi�k� no�n�, spowiada� si� przed ch�opca-
mi, prowokuj�c w ten spos�b ich wyznania, a nawet przychodzi� na
m�odzie�owe pota�c�wki. Pocz�tkowo studenci mieli si� przed nim na
baczno�ci, uwa�aj�c go za szpicla. Potem przyzwyczaili si�, czy te� raczej
pogodzili z jego obecno�ci�. Koledzy pot�piali Storteya za bratanie si�
z m�odzie�� i tym samym naruszanie etyki wychowawczej i nawet pr�bowali
usun�� go z wydzia�u. Po tym w�a�nie wydarzeniu studenci ostatecznie
uznali Storteya za swojego.
- Nas, agr�w - perorowa� g�o�no Stortey, ocieraj�c pian� z rudych
w�s�w - maj� za psi pazur. I s�usznie. Grzebiemy si� w ziemi jak robaki.
Ludzko�� mo�e dokonywa� najrozmaitszych bohaterskich czyn�w, opusz-
cza� batyskafy na dno oceanu, albo produkowa� maszyny ci�sze od
powietrza. A my tymczasem siejemy, zbieramy, znowu siejemy, znowu
zbieramy, pasiemy i doimy nasze kr�wki i tak przez dziesi�� tysi�cy lat. No
i co z tego mamy?
- Mo�e i tak, ale niezupe�nie - do dyskusji w��czy� si� dryblasowaty
Matthew. - M�j dziad pracowa� jeszcze �opat�, ojciec r�wnie� j� mia� - na
wszelki wypadek - cho� przez ca�e �ycie nie u�y� jej ani razu. Wiecie
przecie�, jakim by� doskona�ym kombajnist�. No a my ju� jeste�my tacy
m�drzy, �e tylko guziki naciskamy.
- Guziczki, guziczki - przedrze�nia� go Stortey. - A kto je wymy�li�,
mo�e ty, co? Kiedy robot w polu stanie, to ca�e nasze bractwo potrafi tylko
pobiec do telefonu i dzwoni� po techa.
- Przecie� sam nas uczy�e�, �e fundamentem cywilizacji jest podzia�
pracy - wtr�ci� si� Ben, kt�rego cechowa�a fenomenalna pami�� i r�wnie
fenomenalna naiwno��.
- Wcale si� tego nie wypieram, m�j drogi. M�wi� tylko, �e gdy t� prac�
dzielono, dostali�my nie najlepszy kawa�ek.
Rom nie zabiera� g�osu, ju� dawno bowiem pozna� pedagogiczne chwyty
wychowawcy. Kropk� nad i postawi� m�drala Hel.
- Stortey was podpuszcza, nie znacie go, czy co? Agrowie dostali klucz
do �ycia, bez nas wszyscy wyci�gn�liby kopyta.
- Brawo, ch�opcze! A kto z was powie, co jest najwa�niejsze w naszej
pracy? - Stortey znacz�cym gestem uni�s� mi�sisty paluch^
- Mie� nosa do pogody - natychmiast zawo�a� Hel.
- Wiedza agrotechniczna - wyrecytowa� ksi��kow� formu�� Ben.
- A ja s�dz�, �e dobry agr powinien by� troszeczk� filem.
- Dlaczego filem?
- Nie wiem, po prostu tak s�dz�. Czego si� mnie czepiasz? - odci�� si�
Met.
- Nie podskakuj - odezwa� si� Stortey pojednawczo. - No, a co ty
powiesz, Rom?
- Mo�e spostrzegawczo��? A mo�e po prostu trzeba j� kocha�.
- Jak� j�? - zapyta� ironicznie Hel.
- Ziemi�, oczywi�cie.
- Chod�, niech ci� uca�uj� - rozczuli� si� Stortey i cmokn�� Roma
w policzek. - Zreszt�, wszyscy pozostali te� wyszli obronn� r�k�. Nawet ty,
Met. Cho� przyznam si� szczerze, ja r�wnie� nie mog� poj��, dlaczego agr
mia�by by� troszeczk� filem.
Takie pozornie bezcelowe zabawy s�owne toczyli tu prawie codziennie po
sko�czonych zaj�ciach. Stortey uwa�a� za sw�j obowi�zek rozbudza�
w m�odych podopiecznych potrzeb� my�lenia. Najwi�ksz� przyjemno��
sprawia�o mu wywo�anie dyskusji, w kt�rej m�g�, s�cz�c j�czmiank�,
wyst�powa� w roli arbitra.
Tak by�o i tym razem. M�odzi ludzie z zapa�em perorowali na rozmaite
tematy do chwili, gdy na tarasie zgaszono �wiat�a. Zeszli nad morze. Tam
Matthew dalej pr�bowa� wyja�ni� sw� zagmatwan� ide�, nikt go jednak nie
s�ucha�. Wiecz�r by� gor�cy, powietrze pachnia�o aromatami otaczaj�cych
zatok� sad�w, �piewa�y cykady, przycich�e po dwudniowym sztormie morze
pomrukiwa�o, jakby przywo�uj�c do siebie.
- Wyk�pmy si�! - nagle zawo�a� Hel, �ci�gaj�c koszul�.
- Ale nie tu. Znam wspania�e miejsce. Za mn�! - Rom zacz�� biec
wzd�u� brzegu, pozostali pop�dzili za nim. Nogi grz�z�y w mokrym piasku
i t�gi Stortey szybko straci� oddech.
- Poczekajcie! - wrzasn��. - Na poci�g si� spieszycie, czy co?
Rom zatrzyma� si�, ale Hel tr�ci� go �okciem. --
- Nie przejmuj si�! - zawo�a�. -1 tak powiniene� ju� i�� lulu!
- Ach ty draniu! - rykn�� Stortey. - Jak mo�na porzuca� towarzysza?
- Przecie� to nie pustynia - odpar� Hel. - Znajdziesz drog� do domu,
szanuj zdro-wie!
Pomkn�li dalej i d�ugo jeszcze dobiega�y do nich przekle�stwa obra�one-
go wychowawcy.
Wreszcie ukaza�a si� zatoczka, kt�ra wpad�a Romowi w oko podczas
w�dr�wek po okolicy. Przebiegli przez pasmo zaro�li i stan�li jak wryci.
Od morza dzie.li�o ich kilka krok�w. Z wody wychodzi�a naga dziewczy-
na. Nie dostrzeg�a intruz�w, skierowa�a si� w stron� pozostawionego na
brzegu ubrania i dopiero w ostatniej chwili, zderzywszy si� niemal ze
stoj�cym na czele grupki Romem, unios�a g�ow�. Twarz dziewczyny wyra-
�a�a l�k i zdziwienie, a ca�e jej cia�o dr�a�o ze strachu. Po chwili wahania
nieznajoma os�oni�a si� r�kami.
Pierwszy oprzytomnia� Hel.
- Oho - powiedzia� z nutk� szyderstwa w g�osie - co za niespodzianka!
Mia�e� racj�, Rom, znalaz�e� istotnie wspania�e miejsce.
- Pani pozwoli, �e si� przedstawi� - przy��czy� si� do niego Met. -
Matthew - wskaza� na siebie - i moi przyjaciele.
- Jest bardzo pi�kna - podzieli� si� swym spostrze�eniem Ben.
Rom przygl�da� si� dziewczynie w milczeniu. Zdawa� sobie spraw�, �e
post�puje wyj�tkowo nieprzyzwoicie, ale nie m�g� odwr�ci� wzroku.
Nieznajoma by�a _wysoka, prawie jego wzrostu, o w�skich ramionach
i cienkiej, gibkiej talii. M�g�bym j� obj�� w pasie jedn� d�oni�, pomy�la�.
W krzy�uj�cym si� �wietle dw�ch ksi�yc�w po�yskiwa�y na jej matowej
sk�rze krople wody. D�ugie, proste w�osy barwy pszenicy mi�kko sp�ywa�y
na ramiona dziewczyny. Mia�a pomara�czowe, �wietliste oczy. Teraz nie
by�o ju� na jej twarzy ani l�ku, ani przera�enia, patrzy�a na Roma
oboj�tnie.
Rom nie odwracaj�c si�, krzykn�� przez rami�.
- Hel, Met, Ben - odejd�cie!
Hel roze�mia� si� nerwowo.
- Ciekawe, z jakiej to niby racji mamy ci odst�pi� t� �licznotk�? A mo�e
b�dzie wola�a kogo� innego?
- Ot� to - popar� go Met. - Trzeba sprawiedliwie, b�dziemy losowa�.
- Co� ty, zg�upia�? - oburzy� si� Ben.
- Ale je�eli wypadnie na ciebie, �wi�toszku, to nie odm�wisz, prawda?
- Ale� Met, przecie� nie jeste�my dzikusami, �eby gra� o ni� w ko�ci.
Niech sama wybierze, z w�asnej woli. - Hel podszed� do dziewczyny
i po�o�y� r�k� na jej ramieniu. - S�ysza�a�? Masz teraz g�os.
Rom, nie zdaj�c sobie sprawy z tego, co robi, schwyci� brata za koszul� na
piersiach i z ca�ej si�y powali� go na ziemi�. Szczup�y Hel potoczy� si� kilka
metr�w, krzycz�c z b�lu i oburzenia.
- No, chod�cie - odezwa� si� Rom z gniewem. - Kto jeszcze ma ochot�
si� zabawi�? - Odwr�ci� si� twarz� w stron� koleg�w i zacisn�� pi�ci.
Przez chwil� panowa�a pe�na napi�cia cisza. I nagle odezwa�a si�
dziewczyna.
- Pozw�lcie mi si� ubra�. D�ugo p�ywa�am i jestem bardzo zm�czona.
Aby przet�umaczy�y jej s�owa.
- Przecie� to nie nasza - zawo�a� zawiedziony Matthew.
- Najprawdopodobniej mata - domy�li� si� Ben.
- No prosz�, a ty by�e� got�w zabi� rodzonego brata z powodu jakiej�
obcej dziewuchy - wycedzi� Hel, podnosz�c si� i otrzepuj�c piasek.
- Odejd�cie - powt�rzy� Rom z uporem.
- Opami�taj si�, co b�dziesz z ni� robi�?
- Chod� z nami, Rom. Hel ma racj� - Ben poci�gn�� go za r�kaw.
- To moja sprawa.
- Czort z nim, niech robi jak uwa�a.
Odeszli. Rom podni�s� z ziemi ubranie dziewczyny, poda� jej i odwr�ci�
si�. /
- Kim jeste�?
- Mat�.
- To ju� wiem. Jak masz na imi�?
- Ula.
- A ja Rom.
Nie odpowiedzia�a.
- Lubisz p�ywa�?
- Tak.
- Ja te�.
I znowu �adnej reakcji. Rom nie poddawa� si�.
- Studiujesz?
- Tak.
- I czego was ucz�?
- Nie zrozumiesz tego.
- Ach tak, wysokie materie - odpar� ironicznie i nie s�ysz�c odpowiedzi,
rzek� ze z�o�ci�. - Czego milczysz, zst�p wreszcie do zwyk�ego �miertelnika,
korona ci z g�owy nie spadnie!
- No c�, jestem gotowa. - Min�a go i stan�a przed nim twarz�
w twarz. - Powiedz, dlaczego uderzy�e� swojego brata... to przecie� tw�j
brat, prawda?
- Tak, ma na imi� Hel. Dlaczego? Dlatego, �e ci� dotkn��.
- Czy uwa�asz, �e powiniene� wyst�powa� w obronie obcej?
- Sprawia�a� wra�enie tak bezbronnej.
- Bzdura! - odpar�a wyzywaj�co. - Doskonale da�abym sobie rad�.
- Gratuluj�. W ka�dym razie by�o mi przykro.
Wzruszy�a ramionami. '
- My�la�by kto! Nie zrobi�o to na mnie wra�enia.
- Dziwna z ciebie dziewczyna.
- Co� podobnego! A ja s�dz�, �e to ty jeste� dziwny. Bi� swoich...
Zawsze tak robisz?
- Nie - przyzna� si� Rom. - To by�o pierwszy raz.
- Nie lubisz swego klanu? - ci�gn�a dalej, jakby nie s�ysz�c jego
odpowiedzi. - Zreszt�, mo�e u was, agr�w, s� takie obyczaje?
- U nas, agr�w, obyczaje s� takie jak u innych - zaprotestowa�'Rom
ura�onym tonem. - A mo�e nie jeste�my lud�mi?
- Tego nie powiedzia�am.
- Ale pomy�la�a�. S�uchaj, sk�d si� u ciebie bierze taka pogarda dla
agr�w? Czy cho� przez chwil� pomy�la�a�, kto was �ywi?
- Wykonujecie swoj� cz�� pracy. Cywilizacja opiera si� na podziale
pracy - powiedzia�a Ula pouczaj�co.
- Wiem o tym. Ale Stortey m�wi, �e gdy dzielono prac�, my dostali�my
nie najlepszy kawa�ek. Pewnie czujecie si� jak bogowie - przecie� matom
najbardziej si� poszcz�ci�o - maj� najczy�ciejsz� i najwa�niejsz� prac�.
- Kim jest Stortey?
- Naszym wychowawc�.
- No c�, na mnie ju� czas.
- Mog� ci� odprowadzi�?
- Po co? Sama trafi�.
- Porozmawiamy.
- O czym? Chyba wszystko sobie wyja�nili�my. Ty jeste� agr, ja -mata.
C� mo�emy mie� wsp�lnego?
- Co mamy wsp�lnego? - Rom zamy�li� si� przez chwil�, a potem
zatoczy� d�oni� �uk, wskazuj�c to, co ich otacza�o. - Morze, piasek,
jab�onie,.. Oboje os�aniamy oczy, gdy razi nas s�o�ce, i oboje s�yszymy
�piew skowronka. I ty, i ja �yjemy, oddychamy, cieszymy si� i cierpimy.
A poza tym s�dzone jest nam kocha�.
- Kocha�? Owszem, ale tylko kogo� ze swojego klanu.
- Jeste� pewna?
Na twarzy Uli pojawi�o si� lekkie zmieszanie.
- Boisz si� nawet o tym pomy�le�? Czy jestem gorszy od ch�opak�w
z twojego klanu?
Rom mia� wra�enie, �e po raz pierwszy spojrza�a na niego jak na
cz�owieka. Prze�lizgn�a si� wzrokiem po jego m�odzie�czym, muskular-
nym ciele, popatrzy�a w jasne, niebieskie oczy.
- Jeste� pi�kny - odpar�a po prostu i po chwili doda�a. - Ale nie znasz
teorii wzgl�dno�ci.
Z�o�� i uraza zamroczy�y Roma. Niespodziewanie obj�� Ule swymi
mocnymi ramionami, przycisn�� do siebie i poca�owa� w usta... Potem
wypu�ci� j� i lekko cofn�� g�ow�, jakby oczekuj�c, �e Ula go spoliczkuje.
Przez moment patrzy�a mu uwa�nie w oczy. A potem rzek�a z leciutkim
�alem w g�osie.
- To niczego nie zmienia. Przecie� i tak nie znasz teorii wzgl�dno�ci.
Przez kilka chwil stali naprzeciw siebie, onie�mieleni i obcy. Ula nie
doczeka�a si� odpowiedzi, odwr�ci�a si� i posz�a. Rom patrzy� na jej
znikaj�c� w ciemno�ciach szczup�� figurk�, ogarni�ty nie znanym mu dot�d
uczuciem nieodwracalnej utraty. Walczy� z pragnieniem, by pobiec za Ula,
schwyci� j� brutalnie za r�k�, by odda� jej ten b�l, kt�ry mu sprawi�a.
I nigdy ju� nie pozwoli� jej odej��.
Ula, na skraju zaro�li, zatrzyma�a si� i pomacha�a mu r�k�. "Zegnaj,
Rom, dziwny ch�opcze" - dobieg�y go jej s�owa.
Profesor agrochemii Yaldez, mimo swych siedemdziesi�ciu lat wci�� ener-
giczny i dziarski, z entuzjazmem opowiada� studentom o zaletach nowej,
syntetycznej paszy.
- Prutyna jest bia�kiem uzyskiwanym w wyniku ci�g�ej fermentacji
w hodowli mikroorganizm�w �ywi�cych si� metanolem. Zawiera siedem-
dziesi�t jeden i dwie dziesi�te procent bia�ka, trzyna�cie i dwie dziesi�te
t�uszczu, odznacza si� wysok� kaloryczno�ci�, dobrymi walorami smakowy-
mi, jest �atwo przyswajalna.
- Panie profesorze, sk�d wiadomo, �e odznacza si� dobrymi walorami
smakowymi?
- Nie b�aznuj, Matthew. Skoro krowy jedz� prutyn� z apetytem, mamy
podstawy s�dzi�, �e jest smaczna.
- Ze�r� cokolwiek, jak b�d� g�odne! Przecie� nikt im nie podaje menu,
by sobie wybra�y.
- No c�! Je�eli ustalenie walor�w smakowych prutyny jest dla ciebie
takie wa�ne, to przeprowad� eksperyment i zjedz porcyjk�.
Klasa roze�mia�a si�. Yaldez, zadowolony, �e uda�o mu si� pogn�bi�
zaprzysi�g�ego dowcipnisia, jakim by� Met, kontynuowa� wyk�ad.
- Prutyn� mo�na wykorzysta� r�wnie� w celu zast�pienia sproszkowa-
nego, odt�uszczonego mleka w paszach dla ciel�t. Mo�na j� stosowa�
w po��czeniu z takimi sk�adnikami, jak koncentrat sojowy, sojowe wyci�gi,
hydrolizat bia�ka rybiego i bia�ko kartoflane...
Rom puszcza� te m�dro�ci mimo uszu, pr�bowa� bowiem odtworzy�
w pami�ci i przenie�� na papier fonhu�y, kt�re przeczyta� w podr�czniku
matematyki. T� opas�� ksi��k� zdoby� nie bez trudno�ci. Przez ca�y tydzie�
bacznie obserwowa�, jak matowie zachowuj� si� w bibliotece uniwersytec-
kiej, przechodzi� obok ich sektora, ukradkiem zerka� na ustawion� na
rega�ach literatur� przedmiotu i stara� si� na podstawie obwoluty zidentyfi-
kowa� potrzebn� mu prac�. Gdy wreszcie trafi� na moment, kiedy w czytelni
by�o zaledwie dw�ch czy trzech zag��bionych w lekturze student�w,
schwyci� upatrzon� ksi��k� i zr�cznie schowa� j� za pazuch�. Niestety, gdy
Przy pomocy ata zapozna� si� z jej tytu�em, okaza�o si� �e jest to pomoc
naukowa dla dyplomant�w. Musia� wszystko zaczyna� od pocz�tku, dosko-
nali� taktyk�, wynajdywa� nowe podst�py i sposoby. Wreszcie wpad� mu
w r�ce pocz�tkowy kurs matematyki i z ogromnymi trudno�ciami, po
�macku, jak �lepy, kt�ry bez przewodnika przechodzi� na drug� stron�
niesko�czenie szerokiej ulicy, zacz�� przyswaja� sobie podstawy innego -
cudzego i obcego mu j�zyka.
" V324=18" - napisa� Rom, za� w jego �wiadomo�ci zabrzmia�o - Ula
ma osiemna�cie lat.
,,(a+b)2 = az+2ab+b2)". - Rom plus Ula do kwadratu r�wna si� Rom
do kwadratu plus dwa razy Rom z Ula plus Ula do kwadratu.
"Suma kwadrat�w przyprostok�tnych tr�jk�ta r�wnoramiennego r�wna
si� kwadratowi przeciwprostok�tnej". Gdyby mnie i Ule pomno�y� przez
nas i doda�, powinna powsta� jaka� wznios�a ca�o��...
- Co robisz, Rom, c� to za kabalistyczne znaki?
Rom drgn�� i uni�s� g�ow�. Yaldez, kt�ry bezszelestnie stan�� tu� przy
nim, badawczo przygl�da� si� le��cej na stoliku kartce z kolumnami cyfr
i liter. Szesna�cie par oczu z zaciekawieniem obserwowa�o to wydarzenie.
- Za... zamy�li�em si� i po prostu bazgra�em po papierze.
- A o czym my�la�e�, je�li wolno spyta�?
- O agrochemii.
Klasa parskn�a �miechem. Yaldez r�wnie� si� u�miechn��.
- Godne pochwa�y. Jednak�e mam wra�enie, �e z tych bazgro��w
wy�oni�o si� co� nader konkretnego. Czy to przypadkiem nie matematyka?
Rom schyli� g�ow�, przyznaj�c sw� win�.
- Po co ci to?
Rom nie odpowiedzia�.
Yaldez wzi�� le��c� przed Romem kartk� papieru, podszed� do tablicy
i zacz�� dok�adnie przepisywa� na niej symbole matematyczne. Nast�pnie
cofn�� si� o krok i teatralnym gestem wskaza� efekt swej pracy.
- Co to jest?
W klasie zapanowa�o poruszenie, studenci zacz�li rozmawia� mi�dzy
sob�, kto� zachichota�.
- Te znaki s� wam obce. I s�usznie, tak w�a�nie by� powinno! -Profesor
stanowczo zaakcentowa� ostatnie s�owa. - Je�eli zaczniecie wbija� sobie do
g�owy rozmaite uboczne wiadomo�ci, to nie starczy w niej miejsca na
rzeczy, kt�re s� wam niezb�dne. Ten, kto chce wiedzie� wszystko, skazany
jest na los nieuka. Czeka go n�dza i pogarda. Roztrwoni sw�j intelekt.
Yaldez spojrza� na student�w. Wpatrywa� si� w ka�d� twarz, sprawdza-
j�c jak silnie zapadaj� w ich dusze jego s�owa. Pragn��, by odebrali to
uczucie g��bokiej obrazy, jakiej do�wiadcza� on sam widz�c, �e m�ody agr
pozwoli� sobie si�gn�� po nie swoj� wiedz�. By� to zarodek niebezpiecznego
buntu i nale�a�o go st�umi� za wszelk� cen�, uwolni� si� od niego tak, jak
uwalnia si� ziemi� od chwast�w. Klasa wyczu�a stan jego ducha i przy-
cich�a.
- Czym�e jest cz�owiek? - zapyta� profesor.
I sam odpowiedzia�.
- Cz�owiek, to zaw�d. Rodzaj pracy jest zakodowany w naszych genach,
przekazany z mlekiem matki. Porzucenie swych zaj�� oznacza zdrad� swych
rodzic�w, swego klanu, zerwanie tej niesko�czonej nici, kt�ra ci�gnie si�
z przesz�o�ci w przysz�o��. A przecie� ze splataj�cych si� pojedynczych,
rodzinnych nici powstaje pot�na lina, jedna z tych, na kt�rych zawieszona
jest ca�a budowla naszej przoduj�cej kultury technicznej. Tak samo jest
w przyrodzie - je�eli obetnie si� jedn�, potem drug� ga���, to pie� drzewa
os�abnie i nie b�dzie m�g� ud�wign�� korony.
Yaldez popatrzy� na s�uchaczy. W ich pozach i wyrazie twarzy nie by�o
tego charakterystycznego odzewu, kt�ry �wiadczy o pe�nej, bezwarunko-
wej zgodzie. Dlaczego? Ach tak, przecie� us�yszeli racje tylko jednej
strony, za� m�odo�� z typowym dla siebie d��eniem do sprawiedliwo�ci,
kt�re niestety w miar� up�ywu lat traci na sile, t�pieje i blaknie w wyniku
nieuniknionych kompromis�w z sumieniem, domaga si� uczciwego poje-
dynku. Nale�y da� im mo�liwo�� sprawiedliwej oceny, inaczej w�tpliwo�ci
pozostan�.
Spogl�daj� na swego koleg�, chc� zrozumie�, co Romowi strzeli�o do
g�owy, dlaczego nagle odwa�y� si� zerwa� z kanonem, jaki si� za tym kryje
zamys�?
Rom wpad� w pop�och. Nie m�g� wyjawi� im swej najskrytszej tajemnicy,
podzieli� si� uczuciem, kt�re od jakiego� czasu ow�adn�o ca�ym jego
jestestwem. Gdyby tak post�pi�, sta�by si� obiektem kpin i szykan, wywo�a�-
by burz� i tu, na wydziale, i w domu. Ujrza� w my�li twarze bliskich mu os�b
- ojca, matki, Hela, Storteya, Meta, Bena... Chyba tylko Stortey by�by
w stanie go zrozumie�. Musi pos�u�y� si� podst�pem.
- Zgadzasz si�, Rom, �e cz�owiek - to zaw�d?
- Tak, oczywi�cie.
- Po co ci wi�c to wszystko? - Yaldez wskaza� symbole wypisane na
tablicy.
- Pomy�la�em, �e matematyka pomo�e mi w nauce agrochemii. - Rom
uczepi� si� tej niespodziewanej, zbawiennej my�li i szybko zacz�� j�
rozwija�. - Czy� nie musimy oblicza� zebranych plon�w i okre�la� procent
s(rat ziarna? Pan sam, panie profesorze, m�wi�, �e dzi�ki opracowywaniu
"'o�ciowych danych na temat chemicznego sk�adu gruntu i atmosfery
uzyskujemy mo�liwo�� okre�lenia T. maksymaln� dok�adno�ci�, jakie
dodatki mineralne s� potrzebne, do jakiego stopnia nale�y podnie��
wilgotno��, kiedy najlepiej rozpoczyna� siewy i �niwa.
- Zgoda, zgoda. Ale do tego s�u�� elektroniczne maszyny licz�ce. Do
nas za� nale�y przekazanie techom informacji, prawid�owe sformu�owanie
zadania i odebranie od nich potrzebnych nam rozwi�za�.
- Ale je�eli maszyna si� pomyli?
- O to niech si�.martwi� techowie. -Yaldez nie wytrzyma�, by nie doci��
Romowi. - B�dzie si� myli�, je�eli techowie zaczn� zajmowa� si� agrono-
mi�, zamiast pilnowa� swoich maszyn.
- Ale czy na co dzie� mo�na si� oby� bez umiej�tno�ci liczenia? - nie
poddawa� si� Rom.
- Nam wystarczy tabliczka mno�enia. Nie, Rom, twoje argumenty nie
wytrzymuj� krytyki. Obecny podzia� pracy jest owocem d�ugiej ewolucji.
Pokolenie po pokoleniu poszukiwa�o najbardziej racjonalnych i ekonomi-
cznie Uzasadnionych wariant�w, ka�dy szczeg� tego podzia�u zosta� prze-
my�lany jak najdok�adniej, jest wypracowany i wycyzelowany m�drze
i pi�knie. Po co szuka� dziury w ca�ym? Czy lepiej b�dziesz ora�, je�eli
dowiesz si�, jak zbudowany jest autop�ug?
Yaldez poczu�, �e utrafi� we w�a�ciw� nut�. Wreszcie wszyscy zacz�li
przechyla� si� na jego stron�. Proste i jasne argumenty s� stokro� silniejsze
od wspania�ych, ale bezcielesnych abstrakcji. Szczeg�lnie ucieszy� si�, gdy
przysz�a mu z pomoc� Rozalinda, studentka, kt�ra mia�a opini� najzdol-
niejszej na wydziale i by�a nie kwestionowanym autorytetem w�r�d swoich
r�wie�nik�w. Tej pi�knej i energicznej dziewczynie o wyra�nych cechach
przyw�dczych, umiej�cej zawsze wyrazi� w�a�nie to, co my�leli. inni,
wszyscy wr�yli wspania�� karier�.
- Wiesz co, Rom - powiedzia�a, zwracaj�c si� do kolegi - przyznam si�,
i� cieszy mnie, �e ta rozmowa ma miejsce. To lekcja dla nas wszystkich. Co
tu ukrywa�, kt� z nas cho� ta� nie zazdro�ci� matom, techom, czy nawet
filom? Ka�dy z zawod�w ma swoje uroki. Powinni�my przezwyci�y�
w sobie t� przekl�t� ciekawo�� i skoncentrowa� si� na jednej sprawie.
Wybiera� jej nie musimy, wyboru dokonali za nas przodkowie.
- A m�wi�em - nieoczekiwanie wyskoczy� Matthew - �e ka�dy agr
powinien by� odrobin� filem.
- Dlaczego w�a�nie filem? - zapyta� Ben.
- M�wi�em ci przecie�, �e sam nie wiem.
Wszyscy si� roze�mieli. I znowu jak wtedy, na tarasie, zacz�li pokpiwa�
z Meta. Przy��czy� si� do nich r�wnie� Yaldez, kt�ry uwa�a�, �e przyda si�
chwila odpr�enia. Incydent z matematyk� zosta� zako�czony.
Rom by� zadowolony, �e zostawiono go w spokoju. Co prawda dziwi� si�
nieco, �e zazwyczaj zadziorny i uszczypliwy Met bez szemrania wys�uchuje
z�o�liwo�ci pod swoim adresem, ba, nie tylko wys�uchuje, ale nawet jakby
�wiadomie prowokuje do nich koleg�w, wypowiadaj�c bezsensowne, za-
gmatwane my�li. Dopiero p�niej, przypominaj�c sobie ten tak przykry dla
siebie epizod, Rom uzmys�owi� sobie, �e przyjaciel przyszed� mu z pomoc�,
kieruj�c uwag� obecnych na siebie. Przecie� Met domy�la� si�, sk�d wzi�o
si� to zainteresowanie Roma matematyk�. Poza tym przysz�o Romowi do
g�owy, �e naiwny Ben wcale nie z racji swej naiwno�ci w��czy� si� do gry
Meta. Nie, by� wyra�nie niesprawiedliwy dla swych przyjaci�.
Tak naprawd�, Rom powinien by� obawia� si� przede wszystkim Hela. Nie
bez powodu w staro�ytno�ci m�wiono - brat m�j, wr�g m�j.
Braciszek nie wybaczy� Romowi swego poni�enia tam, na brzegu, i zem-
�ci� si� w nader prymitywny spos�b - naskar�y� ojcu i Storteyowi. Zreszt�,
Stortey m�g� si� dowiedzie� o wydarzeniu w czasie zaj�� z agrochemii od
Yaldeza. W ka�dym razie Stortey na razie milcza�, ale ojcu Rom musia� si�
wyt�umaczy� ju� nast�pnego wieczoru.
Trudno by�oby powiedzie�, �e stosunki Roma z ojcem odznacza�y si�
szczeg�ln� tkliwo�ci�. Ojciec by� cz�owiekiem osch�ym i zamkni�tym w so-
bie. Poza tym zajmuj�c wysokie stanowisko w miejscowej gminie agr�w,
ca�kowicie po�wi�ca� si� rozlicznym obowi�zkom spo�ecznym, wydzielaj�c
rodzinie minimum swego drogocennego, rozplanowanego nieomal co do
minuty, czasu. Bliskich wi�zi nie by�o, ale mi�dzy ojcem i synem istnia�o
niczym nie zak��cone wzajemne zrozumienie.
Ojciec, riie wiedz�c, od czego zacz��, d�ugo opowiada� Romowi o swych
s�u�bowych problemach i nawet pr�bowa� si� go radzi�, jak powinien
post�pi� w pewnej dra�liwej sytuacji. Okazawszy w ten spos�b niezb�dny
'akt, zacz�� wypytywa� syna o nauk� i nowinki �ycia uniwersyteckiego, a�
wreszcie doszed� do interesuj�cego go tematu.
- Powiedz, Rom, czy to prawda, �e pasjonujesz si� matematyk�?
- Tak, ojcze. Kto ci powiedzia�?
- To nieistotne I winna temu jest dziewczyna, kt�r� spotkali�cie w lecie
na brzegu morza, czy tak?
Rom skin�� g�ow�, przysi�gaj�c w duchu, �e przy pierwszej nadarzaj�cej
si� okazji odp�aci Helowi za zdrad�.
- Spodoba�a ci si�?
Rom ponownie skin�� g�ow�.
- Zakocha�e� si�?
- Nie wiem, ojcze.
- Tak, oczywi�cie, nikt tego nie wie, dop�ki nie musi decydowa� si� na
ofiary z powodu swego uczucia.
- Czy uwa�asz, �e mi�o�� to gotowo�� do ofiar?
- S�dz�, �e trudno to lepiej wyrazi�.
Rom z wyzwaniem spojrza� w pe�ne niepokoju oczy ojca.
- A wi�c przyznaj� - dla Uli jestem got�w na wszystko.
Rozmawiali w ogrodzie, kt�ry ze wszystkich stron otacza� dom rodzinny.
W wyhodowanym troskliwymi r�kami kilku pokole� rodziny Montekich
i utrzymywanym we wzorowym porz�dku ogrodzie znajdowa�y si� dziesi�t-
ki gatunk�w hermesja�skiej flory. Rom popatrzy� na ten cudownie pachn�-
cy skrawek ziemi, na kt�rym do najdrobniejszego, ukrytego przed postron-
nym okiem szczeg�u zna� ka�de drzewo, krzew, kwiat. Razem z ojcem,
matk� i Helem podlewa� je, opiekowa� si� nimi, leczy� ich choroby, chroni�
przed rzadko spotykanym, ale gro�nym w tych regionach gradem. Ogr�d
w o wiele wi�kszym stopniu ni� dom by� dla niego przybytkiem dzieci�stwa
oraz m�odo�ci, i w nim to po raz pierwszy poczu� si� agrem, panem i w�adc�
przyrody, kt�rego sztuka jest w stanie wydrze� ziemi plony niezb�dne do
�ycia. Nagle Roma ogarn�o bolesne przeczucie, �e wkr�tce b�dzie zmuszo-
ny rozsta� si� z ogrodem, �e jego �ycie gwa�townie zmieni�o sw�j bieg,
popychaj�c go na drog� ryzyka i nadziei.
Ojciec, kt�ry d�ugo szuka� potrzebnych s��w, wsta� z le�aka, podszed� do
Roma i po�o�y� mu do� na ramieniu.
- Pomy�l, synku, wst�pujesz na �cie�k� pe�n� ryzyka - uzna� u�mieszek
syna za dzieci�c� niech�� do uznania rozumnych argument�w i uparcie
ci�gn�� dalej. - Tak, tak, nie �miej si�, nawet sobie nie wyobra�asz, jak
tragiczne mog� by� skutki twojej pasji.
- Sercu nie spos�b rozkazywa� - burkn�� Rom.
- Zmu� si� i zapomnij o niej, wybij j� sobie z g�owy. Wiem, nasta�a dla
ciebie pora mi�o�ci, ale czy� trudno znale�� towarzyszk� �ycia w�r�d wielu
milion�w dziewcz�t z naszego klanu, dziewcz�t, kt�re s� ci bli�sze zawodo-
wo, duchowo?
- Ju� dokona�em wyboru - odpar� po prostu Ro
- Daj spok�j, to niedorzeczno��! - zaprotestowa� z rozdra�nieniem
ojciec. - Zdaj sobie wreszcie spraw�, �e cz�owiek nie mo�e rozporz�dza�
sob� tak, jak mu przyjdzie ochota, lecz musi post�powa� zgodnie z tradycj�.
Od pi�ciuset lat nikt z naszego klanu nie �eni� si� i nie wychodzi� za ma�
poza klanem. My, agrowie, nie jeste�my tylko warstw� spo�eczn�. My, to
zaw�d. Mamy sw�j, r�ni�cy si� od innych j�zyk, swoje morale, swoje
obyczaje. Do czego dojdzie, je�eli ludzie zaczn� si� miesza�? Nie b�dzie
dobrych specjalist�w w swoim zawodzie, zapanuje ruina i rozprz�enie.
Mistrzostwo, zr�czno��, umiej�tno�ci, wszystko, bez czego praca przestaje
przynosi� rado�� i po�ytek, przekazywane jest przede wszystkim w rodzinie,
w mniejszym za� stopniu na waszym uniwersytecie. Tylko w ten spos�b
mo�na zachowa� zdolno�ci i wiedz�, nic z nich nie uroni�, lecz gromadzi� je
i doskonali�.
- A jak by�o dawniej? - zapyta� Rom.
- Kiedy, dawniej?
- No, pi��set lat temu.
- Nie mog� ci dok�adnie tego powiedzie�, nie jestem histem. Zdaje si�,
�e wtedy by�o inaczej. Ale jakie to ma znaczenie? Zreszt�, w�a�nie dlatego
ludzko�� nie rozwija�a si� wystarczaj�co szybko, grozi�a jej degeneracja.
Powstanie klan�w zawodowych gwa�townie przyspieszy�o proces rozwoju.
- Mo�e masz racj� - powiedzia� Rom w zamy�leniu.
- Oczywi�cie, �e mam! - zawo�a� ojciec z nut� satysfakcji w g�osie. -
By�em pewien, �e wszystko zrozumiesz, przecie� m�dry z ciebie ch�opak -
poklepa� syna po policzku. Ta nieoczekiwana pieszczota sprawi�a Romowi
przyjemno��. Po raz pierwszy widzia� swojego ojca naprawd� czym�
przej�tego i bardzo nie chcia� sprawia� mu przykro�ci. Ale nie m�g� si�
powstrzyma� od repliki.
- Widzisz, gdyby� cho� troch� zna� histori�, m�g�by� przytoczy� dodat-
kowe argumenty na chwa�� klan�w.
- Twoja ironia jest nie na miejscu - sucho odpowiedzia� ojciec, wracaj�c
do swego zwyk�ego stanu ducha. - Gdybym lepiej zna� histori�, zna�bym
gorzej agronomi�. No c�, pr�bowa�em przem�wi� ci do rozs�dku, teraz
jednak zmuszony jestem po prostu pos�u�y� si� swoj� w�adz� rodzicielsk�.
Zabraniam ci, s�yszysz, zabraniam ci zajmowa� si� matematyk� i spotyka�
z t� mat� - w jego g�osie zabrzmia�a nuta nie skrywanej wrogo�ci do obcej,
^tora mo�e sprowadzi� nieszcz�cie na syna.
- O to mo�esz si� nie martwi� - r�wnie sucho rzek� Rom. - Ona sama nie
chce si� ze mn� spotyka�.
- No i �wietnie, wida� ma wi�cej rozs�dku i poczucia odpowiedzialno�ci.
Ojciec i syn, wyj�tkowo z siebie niezadowoleni, zas�pili si�, wyra�nie
unikaj�c swych spojrze�. I w tym momencie, jak na zawo�anie, wtoczy� si�
do ogrodu Stortey, zape�niaj�c sob� prawie po�ow� wolnej przestrzeni.
Z typow� dla niego bezceremonialno�ci� najpierw opad� na fotel, a dopiero
potem zapyta�.
- Mam nadziej�, �e nie przeszkadzam? - i nie czekaj�c na odpowied�,
zacz�� perorowa�. - Patrz� na was i my�l� o szkodliwo�ci stosunk�w
rodzinnych. Postronni ludzie posprzeczaj� si�, pok��c�, p�jd� ka�de w swo-
j� stron� i na tym sprawa si� ko�czy. Ostatecznie, co mnie ten cz�owiek
obchodzi, nast�pnym razem nawet z nim nie zaczn� rozmawia�, na kilometr
go omin�. Ale tu nie ma wyj�cia, czy si� chce czy nie, trzeba koegzystowa�.
I uraza silniejsza. Od kogo� obcego nie oczekuj� szczeg�lnego wsp�czucia
czy pob�a�liwo�ci, je�eli paln� co� nie tak. Natomiast od krewnego ka�d�
pr�b� zaoponowania odbieram jako zdrad� - jak m�g� cz�owiek, kt�rego
kocham, tak podle i niedelikatnie mnie potraktowa�!
Rom s�ucha� tej tyrady i nie mia� najmniejszych w�tpliwo�ci, i� ojciec
i Stortey um�wili si�, �e razem wezm� go w obroty. To, �e wychowawca
zjawi� si� � op�nieniem, r�wnie� by�o, najprawdopodobniej, uprzednio
ustalone. Teraz si� do mnie dobior�, pomy�la� z rozdra�nieniem, zaczn�
poucza�, jak nale�y szanowa� tradycj�, czym Hermes stoi... Zwia� by st�d
gdzie oczy ponios�!
- A j�czmiank� tu go�ci cz�stuj�? - zapyta� Stortey. - Straszny upa�.
- Nawet nieproszonych - odpar� ojciec i krzykn�� w stron� domu, by
przygotowano nap�j. W ogrodzie pojawi�a si� mechaniczna istota przypo-
minaj�ca szaf� kuchenn�. Robot szybko podjecha� do nich na male�kich
k�kach, plastikowymi r�kami wyci�gn�� ze swego brzucha kufel z j�cz-
miank� i postawi� go przed Storteyem. Wychowawcy zrzed�a mina.
- Mia�em nadziej�, �e skosztuj� nektaru przygotowanego przez cudo-
tw�rczyni� Monteki - rzek� z westchnieniem.
- �ona wyjecha�a, ma jakie� problemy w stacji selekcji ro�lin.
- No trudno, co robi�, trzeba b�dzie pi� ten zajzajer.
- Nap�j zosta� wyprodukowany z najlepszych gatunk�w j�czmienia
przy zastosowaniu najbardziej przoduj�cej technologii - oznajmi� robot
z godno�ci�. G�os mia� d�wi�czny jak spiker.
- Znam ja t� wasz� technologi� - warkn�� Stortey.
- Niech pan najpierw spr�buje - uprzejmie zareplikowa� robot. -
Przecie� nie spos�b ocenia� zawczasu.
_ To logiczne. Odwo�uj� swe s�owa i prosz� o wybaczenie - Stortey
sk�oni� si� �artobliwie.
Robot przyj�� to jak co� nale�nego.
_ Nie w�tpi� - oznajmi� z niezm�conym spokojem - �e nap�j b�dzie
panu smakowa� - i potoczy� si�, znikaj�c r�wnie nagle, jak si� pojawi�.
Scena ta nieco roz�adowa�a atmosfer�, o co w�a�nie chodzi�o Storteyowi.
�ykn�� troch� j�czmianki i przyst�pi� do rzeczy.
- S�dz�c z gniewnego wyrazu pa�skiej twarzy, signor Monteki, ma pan
jakie� pretensje do mojego wychowanka. Czy nie by�by pan �askaw
poinformowa� mnie, co si� wydarzy�o?
- Ja natomiast uwa�am, �e z racji pe�nionych obowi�zk�w pan pierwszy
powinien wiedzie�, co si� dzieje z moim synem - ostro zareplikowa� ojciec.
Rom zaczerwieni� si� i zerwa� na r�wne nogi.
- Po co te komedie, ju� dawno si� domy�li�em, �e si� zm�wili�cie
przeciwko rrinie. Mam ju� wy�ej uszu waszych poucze�, mo�ecie je sobie
wyg�asza�, ale beze mnie!
- Nie histeryzuj - rzek� zimno ojciec, za� Stortey mocno schwyci� Roma
za rami� i posadzi� z powrotem na miejsce.
- Co� ty, przyjacielu, o jakiej zmowie m�wisz, przysi�gam, �e jeste�
w b��dzie.
Zakaszla�, wymownym gestem scharakteryzowa� kulinarny kunszt robo-
ta i ci�gn�� dalej.
- Nie przecz�, �e dosz�y mnie pewne wie�ci o tym nieoczekiwanym
zainteresowaniu matematyk� i jego, powiedzmy, przyczynie sprawczej. Nie
widz� w tym jednak nic zdro�nego.
- Jak to - zapyta� ojciec z nie ukrywanym zdziwieniem - chce pan
powiedzie�, �e podobna bzdura jest czym� normalnym?
- Tak to w�a�nie okre�li�em.
Stary Monteki a� poblad� ze z�o�ci. Wygl�da�o to tak, jakby za chwil�
mia� dosta� zawa�u. Rom zaniepokoi� si� o ojca, poczu� nawet wrogo�� do
Storteya, kt�ry jak gdyby nigdy nic, w dalszym ci�gu przedstawia� sw�j
Punkt widzenia. M�wi� g�o�no i wyra�nie, jakby chc�c podkre�li�, �e nie s�
to �adne przypadkowe koncepcje, kt�rych zawsze mo�na si� wyprze�, lecz
g��boko przemy�lane, dojrzewaj�ce latami przekonanie.
- W og�le s�dz�, aldermanie - ojciec Roma by� cz�onkiem rady
starszych gminy agr�w - �e sukces b�ogos�awionego systemu klanowego
wynika z jego dobrowolno�ci. Zostajemy agrarni nie dlatego, �e tak kazali
nam nasi przodkowie, ale dlatego, �e ka�dy z nas od dzieci�stwa kocha sw�j
zaw�d. Podobnie dzieje si� w przypadku ludzi z innych klan�w. Rom kocha
ziemi� i nigdy jej nie zdradzi, r�cz� za to. Mo�e pan sobie pogratulowa�, �e
zdo�a� pan da� synowi klasyczne wykszta�cenie. C� tu du�o m�wi�, pa�skie
male�kie, rodzinne cudo - Stortey wskaza� ogr�d - to w�a�nie fundament
mi�o�ci Roma i Hela do naszego zawodu.
Monteki, uj�ty tym komplementem, w.yra�nie si� udobrucha�.
- Do niedawna ja r�wnie� tak s�dzi�em.
- I mia� pan racj� - podchwyci� jego s�owa Stortey. - Rom, prawda, �e
nie masz zamiaru zdradzi� naszej sprawy?
- Nigdy!
- No i wspaniale - Stortey chytrze popatrzy� na niego swymi male�kimi
oczkami. - Niech si� Ula przekwalifikuje. Gdy Hermesjanie zawieraj�
ma��e�stwo, �ona opuszcza swoj� rodzin� i mieszka w domu m�a. Czy� nie
tak w�a�nie by� powinno, skoro pochodzicie z r�nych klan�w?
Stortey dotkn�� czu�ego miejsca. M�ska duma Roma buntowa�a si� na
my�l, �e szaleje za mat�, nie maj�c nadziei na jej wzajemno��.
- Jak s�dzisz, czy Ula zdolna jest do takiego po�wi�cenia? Je�eli nie, to
nie jest ciebie warta.
- Chwileczk�... - usi�owa� wtr�ci� si� Monteki, ale Stortey nie dopu�ci�
go do g�osu.
- Rom, b�d� tak dobry i zobacz, czy nie macie w lod�wce standardowej,
puszkowanej j�czmianki. A przy okazji wygrzmo� waszego robota -
wi�kszego obrzydlistwa w �yciu nie pi�em - z grymasem obrzydzenia
wychlusn�� zawarto�� kufla na grz�dk� z rzodkiewkami. -Mam nadziej�, �e
rzodkiewki nie zwi�dn� od tej trucizny.
Rom wzi�� kufel i poszed� w stron� domu. Domy�la� si�, �e Stortey chcia�
si� go pozby�, by m�c porozmawia� z ojcem na osobno�ci. Rom nie znikn��
jeszcze w drzwiach, gdy stary Monteki zaatakowa� Storteya.
- Pa�skie zachowanie jest oburzaj�ce! Czy� nie pojmuje pan, �e ta
szczeniacka nami�tno�� mo�e mu z�ama� �ycie? Zamiast jednak udzieli� mi
pomocy, swymi idiotycznymi rozwa�aniami tylko popycha pan Roma do
nowych szale�stw!
- Ciszej, aldermanie, Rom mo�e nas us�ysze�. Niech mi teraz wolno
b�dzie powiedzie�, �e nigdy pan nie rozumia� swoich syn�w, nawet nie
pr�bowa� pan zrozumie�. C� pan wie o Romie? Tylko tyle, �e jest dobrym
i m�drym m�odzie�cem, pos�usznym synem, zdolnym studentem? A prze-
cie� jest to wra�liwa, marzycielska osobowo��, z�o�ony i uparty charakter.
Czy kiedykolwiek przysz�o panu na przyk�ad do g�owy, �e Rom ��czy
w sobie tak zdawa�oby si� sprzeczne cechy jak sentymentalne rozkojarzenie
j porywczo��, �e ten wstydliwy i milcz�cy w kr�gu swoich r�wie�nik�w
ch�opak, kt�ry nigdy nie pretendowa� do roli przyw�dcy, przy zetkni�ciu
z niebezpiecze�stwem pierwszy rwie si� do czynu, wpada we w�ciek�o��
i mo�e narobi� g�upstw, gdy uzna, �e dzieje si� niesprawiedliwo��?
_ Oczywi�cie, domy�la�em si�...
- Niech pan da spok�j - brutalnie przerwa� mu Stortey. - Niczego si�
pan nie domy�la�. Si�� nic si� z nim nie wsk�ra, tu trzeba delikatnie.
I w�a�nie znalaz�em taki spos�b - oznajmi� zadowolony z siebie wycho-
wawca.
- Nie mam nic przeciwko delikatno�ci - zaoponowa� wstrz��ni�ty nieco
tym atakiem Monteki - ale obawiam si�, by nie przynios�a odwrotnego
rezultatu. Wystawi� pan na pr�b� jego m�sk� dum�...
- Zauwa�y� pan, jak si� zaczerwieni�?
- Tak, pewnie jego r�wnie� dr�czy ta my�l. Prosz� jednak sobie
wyobrazi�, co nam pozostanie, je�eli ta Ula, niech j� diabli, rzeczywi�cie
rzuci mu si� w obj�cia? Zgodzi� si� na ich zwi�zek? Sam pan przecie� zdaje
sobie spraw�, jaki to b�dzie gigantyczny skandal? Od pi�ciuset lat...
- Bzdura, nigdy, w �adnej sytuacji mata nie zni�y si� do tego, by
zakocha� si� w agrze i na dodatek zdradzi� sw�j zaw�d. Rom b�dzie t�uk�
g�ow� o mur, b�dzie cierpia�, ale p�niej klanowa duma zrobi swoje
i pocieszy si� jak�� sympatyczn� agr�. Mi�dzy nami m�wi�c, mam jedn�
tak� na oku, idealn� pod ka�dym wzgl�dem - Stortey uni�s� wskazuj�cy
palec i cmokn�� pe�nymi wargami. - Pomy�l�, jak ich zapozna�.
Monteki skin�� g�ow�, jakby m�wi�c: "To zmienia sytuacj�". Stortey
coraz bardziej zapala� si� do swego pomys�u.
- Prosz� mi zaufa�, wiem, jak si� do tego zabra�. A dla pana mam
dobr� rad� - prosz� nie przyspiesza� wydarze�, niech biegn� swoim ryt-
mem, wszystko samo si� u�o�y.
- Oby! - odpar� na wp� przekonany Monteki. - Oby! Ale mimo
wszystko, skoro Rom zainteresowa� si� Ula, to dlaczego ona nie mog�aby
S|� nim zainteresowa�? Przecie� z niego ch�opak na schwa�! - doda�
z dum�.
- Oczywi�cie - u�miechn�� si� Stortey. - Gdybym by� t� Ula, to ani
chwili bym si� nie zastanawia�, tylko zakocha�bym si� w pa�skim synu.
rosz� jednak nie zapomina�, �e to mata, a ludzie z tego klanu strasznie
aqzieraj� nosa i stawiaj� si� ponad wszystkimi.
Bez �adnych ku temu podstaw! - oburzy� si� Monteki.
- Oczywi�cie. Ale w tym przypadku jest to nam na r�k�... Gdzie� ty
przepad�, leniu? - zawo�a� na widok Roma, kt�ry pojawi� si� w�a�nie na
werandzie. - Twemu wychowawcy w gardle zasch�o!
- Ach Ula, Ula - rzek�a z wyrzutem matka - znowu nie zaliczy�a�
kolokwium. 'Bez ko�ca siedzisz przed lustrem. Pierre zbyt ci zawr�ci�
w g�owie.
- .Nonsens - parskn�a Ula. - Niezbyt wysoko ceni� jego walory
intelektualne.
Matka popatrzy�a na ni� podejrzliwie.
- No to kto� inny. Nie tra� g�owy, dziecko. Nie powinna� zapomina�, �e
Pierre to tw�j narzeczony. Co prawda troch� lekkoduch, ale z latami mu to
minie.
- A wi�c ka�esz mi czeka�, a� ten lekkoduch, kt�rego bez mojej zgody
przeznaczyli�cie rni na narzeczonego, nabierze rozumu?
- Nie mogli�my zasi�ga� twojej rady, sko�czy�a� wtedy dopiero dwa
latka. Doskonale wiesz, �e taka jest tradycja. Oczywi�cie, nikt ci� nie b�dzie
zmusza�, ale Pierre to dobra partia. Pochodzi ze starego, profesjonalnego
rodu, kt�ry da� �wiatu ca�� plejad� znakomitych matematyk�w.
- Przecie� nie wyjd� za plejad�.
- Bardzo jeste� krn�brna - matka obj�a c�rk� za ramiona i posadzi�a
obok siebie. W obszernym, wytwornie urz�dzonym salonie by�o spokojnie
i przytulnie. Kryszta�owy �yrandol rzuca� t�czowe odb�yski na portrety
znakomitych przodk�w Uli. Ostatni w tym szeregu by� jej dziadek, kt�ry
zas�yn�� wynalezieniem superr�wnania.'Na zajmuj�cym p� �ciany tele-
ekranie prezentowano kronik� wydarze�, pojawia�y si� i znika�y, opatry-
wane pe�nymi pochwa� komentarzami, nowo�ci robotechniki, sprz�ty
gospodarstwa domowego, modne stroje, przepisy kulinarne. Przyciszony
d�wi�k nie przeszkadza� rozmowie.
- Ula, porozmawiajmy powa�nie. Wiesz przecie�, �e w przeciwie�stwie
do ojca nie lubi� wyg�asza� mora��w.
- Tylko tym si� zajmujesz.
. - Nie zapominaj si�. Jako matka, chc� ci� ostrzec... Jeste� �adna...
- Nie �adna, ale pi�kna. Tak twierdzi tw�j Pierre.
- Tym bardziej nale�y dba� o swoj� reputacj�. Brzydula nie ma si� czeg�
bawi�c, bo je�li nawet potknie si� i tak nikt jej nie uwierzy. Plotka bruka
takie jak ty- A wok� ciebie, jak ju� Na zauwa�y�am, kr�ci, si� r�j
adorator�w.
_ Och, jak�e wulgarnje si� wyra�asz, mamo. Nie adorator�w, lecz
wielbicieli.
No dobrze, wielbicieli. Uwa�aj wi�c, nie dawaj powod�w do komen-
tarzy.
_ W podobny spos�b poucza� mnie i ojciec. Tylko doda� jeszcze - nie
splam s�awnego rodu Kapulet�w. Mo�ecie si� nie niepokoi�, nie jestem
taka g�upia. I wyjd� za m�� za waszego kochanego Pierre'a. Powiem ci
szczerze, mamo, �e w og�le jest mi wszystko jedno, za kogo wyjd� za m��.
W ca�ym tym naszym towarzystwie wszyscy s� na jedno kopyto, zadowoleni
z siebie, odchuchani, tacy jacy� jak przek�adaniec.
- Co ma do tego przek�adaniec?
- Bo jak we�miesz takie ciastko do r�ki, to si� rozsypuje.
Matka pokr�ci�a g�ow�.
- Od dziecka lubi�a� si� m�drzy�.
- C� pocz��, przecie� og�osili�cie mnie cudownym dzieckiem, wysili-
�am wi�c sw�j umys�. Wszyscy wci�� czekali na jaki� m�j pomys�, �eby
potem mo�na by�o si� zachwyca�: ach, ach, c� to za zdolne dziecko,
pos�uchajcie, co ona m�wi!
- By�a� cudownym dzieckiem. W wieku sze�ciu lat rozwi�zywa�a� bez
najmniejszych k�opot�w r�wnania, a kiedy mia�a� pi�tna�cie, tw�j dziadek
zdo�a� ci wyt�umaczy� swoje superr�wnanie, kt�rego wszystkich subtelno�ci
nawet doros�emu nie�atwo jest zrozumie�.
- Widzisz, a ty narzekasz, �e nie zaliczy�am kolokwium.
- Ale tamto by�o w dzieci�stwie, za� teraz, sama przyznaj, nale�ysz do
sredniak�w. Zreszt� nie wszyscy Kapuletowie musz� by� �geniuszami.
Pragn� tylko, by� rozs�dnie u�o�y�a swoj� przysz�o��. Tibor te� si� ucieszy,
przepada za Pierrem.
- No c�, zr�bmy wi�c przyjemno�� naszemu braciszkowi, co nam
zale�y! - odezwa�a si� z ironi� Ula. Matka pogrozi�a jej palcem.
Napad�a cisza, w kt�rej wyra�nie dobieg�a do nich kolejna informacja
ziennika. M�wiono o osi�gni�ciach eksperymentalnego laboratorium
agrotechnicznego na Pog�rzu P�nocnym. Po raz pierwszy w tych surowych
warunkach klimatycznych, w strefie wiecznej zmarz�oci, uda�o si� wyhodo-
ac Clep�olubne maki. Kamera pokaza�a g�rski sk�on usiany delikatnymi,
urPurowymi kwiatami o czarno nakrapianych p�atkach. Ten p�omienny,
ko�ysz�cy si� dywan efektownie kontrastowa� z widniej�cymi na dalszym
planie o�nie�onymi szczytami. Dzi�ki skr�towi perspektywicznemu czer-
wie� i biel, symbole dw�ch biegunowo r�nych form przyrody, wsp�-
istnia�y obok siebie sprawiaj�c wra�enie jakiej� nowej, pe�nej wewn�trz-
nych napi�� harmonii.
- Jak s�dzisz mamo - nieoczekiwanie zapyta�a Ula - czy mata mo�e
zakocha� si� w agrze? �
- Szalony pomys�! Sk�d ci to przysz�o do g�owy? - Matka spojrza�a c�rce
w oczy.
- Sama nie wiem. Te maki s� tak zachwycaj�ce.
- Zupe�nie nie wiem, co ci odpowiedzie�. Oczywi�cie agrowie to te�
ludzie, ale mi�dzy nami istnieje przepa��. O czym by� rozmawia�a z agrem,
jak by� wyzna�a mu mi�o�� - za po�rednictwem ata?
- Nie m�wi�am o sobie, mamo.
- Oczywi�cie. Zapyta�a�, a ja my�l� g�o�no. Poza tym istnieje r�wnie�
co� takiego, jak duma zawodowa. My, Kapuletowie, nigdy nie byli�my
snobami, ale nie zapominaj, �e matom sama natura wyznaczy�a pierwsze
miejsce w�r�d r�wnych. Wykonujemy to, co najwa�niejsze, to, do czego
�aden klan nie jest zdolny. Pi��set lat...
Ula spojrza�a na ekran. Maki znikn�y. Teraz p�dzili po nim je�d�cy,
i wszyscy - zgrabni, barczy�ci, niebieskoocy, o mocno zarysowanych
szcz�kach - byli podobni do Roma. Potrz�sn�a g�ow�, odp�dzaj�c omam.
- Och, zapomnij o tym, mamo...
W hallu da� si� s�ysze� odg�os zatrzaskiwanych drzwi, rozleg�a si� g�o�na
rozmowa i do pokoju wszed� z ha�asem Tibor w otoczeniu grupy przyjaci�.
- S�uchaj, siostrzyczko - zawo�a� od progu. - Pierre ani jednego dnia nie
mo�e si� oby� bez twego towarzystwa. Mieli�my zamiar sp�dzi� cudowny
wiecz�r, ale ten zakochany lalu� tak nas zanudza� swoim narzekaniem, �e
musieli�my wr�ci�. Przyho�ub go, bo si� zupe�nie rozklei!
- C� to za s�ownik, Tiborze! - oburzy�a si� matka.
- Prosz� wybaczy�, signora Kapuleti, to zgubny wp�yw ulicy - sk�oni� si�
b�aze�sko przed matk�, schwyci� j� za r�ce i nie zwa�aj�c na jej protesty,
zacz�� wirowa� po salonie. Wszyscy przywykli do szalonych pomys��w
Tibora. Ula poleci�a robotom poda� kolacj� i rozpocz�a si� weso�a
uczta.
Pierre nie spuszcza� oczu z Uli i czu� si� w si�dmym niebie, bowiem tym
razem nie traktowa�a go, jak zazwyczaj, z kapry�n� kokieteri�, ale przychyl-
nie i czule. Po p�nocy rozbawieni m�odzi ludzie wybrali si� na spacer do
pobliskiego parku. Tibor oznajmi�, �e nie ma zamiaru traci� czasu, kt�ry
pozosta� do rana, i uroczy�cie poleci� Pierre'owi, by odprowadzi� Ule do
domu. D�ugo spacerowali po pustych alejkach, pod ich nogami szele�ci�y
opad�e li�cie. Gdy Pierre z przej�ciem m�wi� o swoich uczuciach, jego twarz
nabiera�a w ksi�ycowej po�wiacie jakiego� szczeg�lnie uduchowionego
wyrazu. Ula by�a urzeczona jego pe�nymi elegancji, precyzyjnymi formu�a-
mi i poddaj�c si� nastrojowi, poca�owa�a swego narzeczonego.
Potem za�, gdy po d�ugim po�egnaniu ko�o podjazdu Pierre odszed�,
z ciemno�ci wyszed� na jej spotkanie Rom. Ulanie widzia�a jego twarzy, ale
natychmiast pozna�a sylwetk�.
- A to ty - powiedzia�a bez zdziwienia zm�czonym g�osem, jakby
spodziewa�a si� tej p�nej wizyty.
Zaszczebiota� at i serce Roma drgn�o. Podczas tego m�cz�cego oczeki-
wania pod jej domem tysi�ce razy powtarza� sobie te jedyne, prawdziwe
s�owa, kt�re powinien by� powiedzie� Uli. Nie spodziewa� si� natychmiasto-
wego odzewu, ale nie oczekiwa� te� takiej zimnej oboj�tno�ci. I na domiar
wszystkiego, ta r�nica j�zyk�w. Rom zupe�nie straci� g�ow�.
- Przechodzi�em obok twojego domu... - zacz�� niepewnie.
- I postanowi�e� wpa�� na chwilk� - zako�czy�a ironicznie. - Czy zawsze
spacerujesz o �wicie po naszej dzielnicy?
Rom zaczerwieni� si� ze wstydu.
- Dobra - odezwa� si� brutalnie - nie zadzieraj nosa. Oczywi�cie, �e nie
jestem tu przypadkiem. Chcia�em z tob� porozmawia�.
- O czym?
- O wszystkim.
- No c�, m�w, pos�ucham.
- Kiedy indziej. Ju� p�no.
- W�a�nie. D�ugo tak na mnie czatujesz?
Skin�� g�ow�.
- I widzia�e�, jak wychodzili�my?
- Tak. Co to byli za ch�opcy?
- M�j brat Tibor i jego koledzy.
- A ten szpanuj�cy cherubinek?
~ Nie wa� si� tak m�wi� o moich przyjacio�ach.
- Wybacz...
~ Ma na imi� Pierre.
~ Pierre - powt�rzy� Rom. - Imi� te� ma takie mdl�co pi�kne. Nie
Podoba mi si�.
U�miechn�a si� wynio�le.
- Wa�ne, �e mnie si� podoba.
- To niemo�liwe - odpar� Rom umy�lnie bezapelacyjnym tonem. -
Taka dziewczyna jak ty nie mog�aby si� zainteresowa� takim gogusiowatym
typem.
Nie zdaj�c sobie z tego sprawy, pr�bowa� wytr�ci� j� ze stanu obra�liwej
oboj�tno�ci. I uda�o mu si�. Ula drgn�a. Zrobi�a krok do przodu, stan�a
twarz� w twarz z Romem i patrz�c mu prosto w oczy z�ym wzrokiem, rzek�a
dygoc�cym z napi�cia g�osem.
- Czy przypadkiem nie masz zamiaru dyktowa� mi, z kim wolno mi si�
spotyka�?
- Mam! - odpar� Rom i dotkn�� wargami jej warg. W tej samej chwili
Ula z ca�ej si�y wymierzy�a mu policzek. Kipi�c z oburzenia, przez sekund�
szuka�a st�w, kt�re najbardziej by go dotkn�y. Wreszcie znalaz�a.
- Bezczelny agr!
Rom nie zareagowa�. U�miecha� si�. I wtedy Ula uderzy�a go jeszcze raz.
- Wyno� si� st�d i nie wa� si� mnie prze�la