6440

Szczegóły
Tytuł 6440
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6440 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philip K. Dick Z�otosk�ry - Czy tu zawsze tak gor�co? - spyta� komiwoja�er. Zwraca� si� do wszystkich os�b siedz�cych przy barze i w wytartych �ozach pod �ciana. By� m�czyzna w �rednim wieku, ubranym w wymi�ty szary garnitur, bia�a koszule z plamami potu, obwis�a muszk� i s�omkowy kapelusz. U�miecha� si� dobrodusznie. - Tylko latem - odezwa�a si� kelnerka. Pozostali nawet nie drgn�li. W jednej z l� siedzia�a para zapatrzonych w siebie nastolatk�w. Dw�ch robotnik�w w koszulach z r�kawami zawini�tymi na ciemnych ow�osionych r�kach jad�o zup� fasolowa zagryzaj�c bulkami. By� tam r�wnie� szczup�y ogorza�y farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelka i kieszonkowym zegarkiem, �niady kierowca o szczurzej twarzy, pijacy kaw�, i zm�czona kobieta, kt�ra wesz�a, by da� wytchnienie swoim stopom i na chwile od�o�y� ci�kie tobo�ki. Komiwoja�er wyj�� paczk� papieros�w. Z ciekawo�ci� rozejrza� si� po obskurnym lokalu, zapali�, opar� r�ce na barze i zagadn�� siedz�cego obok m�czyzn�. - Jak si� nazywa ta miejscowo��? - Walnut Creek - mrukn�� s�siad. Przez chwile komiwoja�er pil cole ma�ymi �ykami, niedbale trzymaj�c papierosa w pulchnych bia�ych palcach. Wkr�tce si�gn�� do wewn�trznej kieszeni marynarki i wyj�� sk�rzany portfel. D�u�szy czas przewraca� wizyt�wki, dokumenty, grzbiety bilet�w, banknoty, poplamione kartki papieru, nie ko�cz�ce si� szparga�y, a� wreszcie znalaz� jaka� fotografie. Na jej widok wyszczerzy� z�by w u�miechu, a potem chrapliwie zachichota� z cicha. - Popatrz pan - powiedzia� do siedz�cego obok m�czyzny. M�czyzna wci�� czyta� gazet�. - Ej, sp�jrz pan na to. - Komiwoja�er traci� go �okciem i podsun�� mu fotografie. - Jak si� panu podoba? Nagabni�ty rzuci� okiem na zdj�cie. Przedstawia�o rozebrana do pasa kobiet� z odwr�cona twarz�. Mia�a jakie� trzydzie�ci piec lat i obwis�e bia�e cia�o. Z o�mioma piersiami. - Widzia� pan kiedy cos takiego? - Komiwoja�er chichota� przewracaj�c ma�ymi zaczerwienionymi oczkami. Z oble�nym u�miechem znowu traci� s�siada. - Ju� to widzia�em - odpar� zdegustowany m�czyzna, podejmuj�c przerwana lektur�. Komiwoja�er zauwa�y�, ze stary farmer pochyli� si� i patrzy na fotografie. Us�u�nie mu ja poda�. - Podoba ci si�, ojczulku? Niez�e, co? Farmer z powa�na mina ogl�da� zdj�cie. Odwr�ci� je, obejrza� wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrza� na wizerunek kobiety i odrzuci� fotografie komiwoja�erowi. Fotografia ze�lizgn�a si� z baru i spadla na pod�og� emulsja do g�ry. Komiwoja�er podni�s� ja i otrzepa�, a p�niej ostro�nie, prawie z czu�o�ci� w�o�y� na powr�t do portfela. Kelnerka zatrzepota�a rz�sami, kiedy w przelocie zobaczy�a zdj�cie. - �liczna, co? - zauwa�y� komiwoja�er, puszczaj�c do niej oko. - Chyba nie powie pani, ze nie? Kelnerka oboj�tnie wzruszy�a ramionami. - Nie wiem. Widzia�am ich mn�stwo ko�o Denver. Cala kolonie. - W�a�nie tam zrobiono to zdj�cie. W Denverskim Obozie AKD. - Czy kt�re� z nich jeszcze �yje? - spyta� farmer. Komiwoja�er za�mia� si� nieprzyjemnie. - �artuje pan czy co? - rzek� i energicznie machn�� d�oni�. Ani jedno. Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealist�w w lo�y przesta�a trzyma� si� za r�ce i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczaj�c oczy. - Widzia�em jednego takiego dewianta ko�o San Diego - powiedzia� farmer. - Kt�rego� dnia w zesz�ym roku. Mia� skrzyd�a jak nietoperz. Pokryte sk�ra nie pi�rami. Tylko sk�ra i ko�ci. - To nic - ochoczo w��czy� si� do rozmowy szczurooki kierowca taks�wki. - W Detroit by� taki z dwiema g�owami. Widzia�em go na wystawie. - �ywego? - spyta�a kelnerka. - Sk�d�e. Ju� go u�pili. - Na socjologii - odezwa� si� licealista - pokazywali nam ta�my z kupa r�nych takich. Skrzydlatych z po�udnia, wielkoglowych, znalezionych w Niemczech, i taka okropna odmian� o szyszko waty ch kszta�tach, przypominaj�ca owady. A... - Najgorsi s� angielscy - stwierdzi� stary biznesmen. - Ukryli si� w kopalniach w�gla. Z grupy, kt�ra schowa�a si� pod ziemia w czasie Wielkiej Wojny, prze�yli tylko oni. - Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji - wtr�ci�a kelnerka. - Czyta�am o nich. Podobno potrafi� kierowa� my�lami na odleg�o��. By�o ich tylko paru. AKD dotar�o tam bardzo szybko. - To odmiana gatunku nowozelandzkiego - odezwa� si� jeden z robotnik�w. - Umie czyta� w my�lach. - Czytanie i kierowanie to dwie r�ne rzeczy - powiedzia� biznesmen. - Kiedy s�ucham o czym� takim, to ogromnie si� ciesz�, ze mamy AKD. - By� taki gatunek, kt�ry odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie odezwa� si� farmer. - Na Syberii. Umia� przenosi� przedmioty na odleg�o��. To si� nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast si� nim zaj�o. Nikt ju� go nie pami�ta. - Ja sobie przypominam - rzek� biznesmen. - By�em wtedy ma�ym ch�opcem. Pami�tam, bo to pierwszy dewiant, o jakim s�ysza�em. Ojciec zawo�a� mnie i moje rodze�stwo do salonu i opowiedzia� nam o nim. To by�y czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i ka�demu stemplowali r�k�. - Pokaza� sw�j chudy, ko�cisty nadgarstek. - Mnie tez ostemplowano. Sze��dziesi�t lat temu. - Teraz po prostu sprawdzaj� przy porodzie - powiedzia�a kelnerka. Zadr�a�a. - W tym miesi�cu by� jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. My�leli, ze to ju� si� sko�czy�o. - Ale jest ich coraz mniej - wtr�ci� taks�wkarz. - Frisco nie by�o tak ska�one jak niekt�re miasta. We�my Detroit. - W Detroit w dalszym ci�gu maja dziesi�� do pi�tnastu przypadk�w rocznie - wtr�ci� licealista. - W ca�ym mie�cie. Ocala�o tam sporo basen�w i ludzie z nich korzystaj� pomimo automatycznych znak�w. - A jaki by� tamten? - spyta� komiwoja�er. - Ten z San Francisco. Kelnerka zrobi�a nieokre�lony ruch r�ka. - Zwyczajny. Taki bez palc�w u n�g. Pochylony. Z wielkimi oczami. - Typ nocny - stwierdzi� komiwoja�er. - Matka go ukry�a. Podobno mia� trzy lata. Nam�wi�a lekarza, z�by wpisa� fa�szywe dane do formularza AKD, a lekarz by� przyjacielem tej rodziny. Komiwoja�er dopi� swoja cole. Machinalnie bawi�c si� papierosem, siedzia� i s�ucha� gwaru rozm�w, kt�re sam sprowokowa�. Podniecony licealista pochyla� si� ku dziewczynie naprzeciwko, imponuj�c jej posiadana wiedza. Szczup�y farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10- letnim Planem Odbudowy. Taks�wkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z w�asnych prze�y�. Komiwoja�er zagadn�� kelnerk�. - Ale ten przypadek z Frisco ich poruszy� - odezwa� si� w zadumie. -1 pomy�le�, ze cos takiego mog�o zdarzy� si� tak blisko. - Taa - mrukn�a kelnerka. - Ta strona zatoki w�a�ciwie nie by�a ska�ona - ci�gn�� komiwoja�er. - Tutaj nigdy ich nie mieli�cie. - Nie. - Kelnerka nagle si� poderwa�a. - W tej okolicy nie by�o �adnego. Nigdy. Szybko pozbiera�a brudne naczynia z baru i ruszy�a na zaplecze. - Nigdy? - spyta� zdziwiony komiwoja�er. - Nigdy nie mieli�cie �adnych dewiant�w po tej stronie zatoki? - Nie. �adnych - odpar�a kelnerka i zniknela na zapleczu, gdzie miody kucharz w bia�ym fartuchu stal przy swoich palnikach. Jej glos zabrzmia� troch� za g�o�no, nieco zbyt ostro i nienaturalnie. Zapad�a cisza. W jednej chwili umilk�y wszelkie rozmowy. Wszyscy zacz�li nagle wpatrywa� si� w swoje talerze wzrokiem pe�nym napi�cia i niepokoju. - Tu w okolicy nie by�o �adnego - powiedzia� taks�wkarz g�o�no i wyra�nie, bez szczeg�lnego adresu. - W og�le nigdy. - Zapewne - grzecznie zgodzi� si� komiwoja�er. - Ja tylko... - Lepiej by� pan nie kr�ci� - odezwa� si� jeden z robotnik�w. Komiwoja�er zamruga� oczami. - No pewnie, przyjacielu, oczywi�cie. - Nerwowo pogrzeba� w kieszeni. Na pod�og� z brz�kiem wypad�y dwie monety. Pospiesznie je pozbiera�. - Nie chcia�em nikogo urazie. Na chwile zapanowa�a cisza. Widz�c, ze po raz pierwszy nikt nic nie m�wi, odezwa� si� licealista. - Ja cos s�ysza�em - rozpocz�� gorliwie bardzo wa�nym tonem. - Kto� opowiada�, ze na farmie Johnsona widzia� cos, co przypomina�o jednego z tych... - Zamknij si� - warkn�� biznesmen nie odwracaj�c g�owy. Ch�opak zaczerwieni� si� i usiad�. Chcia� cos powiedzie� �ami�cym si� g�osem, lecz urwa�. Wpatrywa� si� w swoje r�ce i nerwowo prze�yka� �lin�. Komiwoja�er zap�aci� kelnerce za cole. - Kt�r�dy najszybciej dojad� do Frisco? - spyta�, lecz kelnerka ju� odwr�ci�a si� do niego ty�em. Go�cie siedz�cy przy barze byli poch�oni�ci jedzeniem. �aden z nich nawet nie podni�s� wzroku. Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali si� w talerze z nieprzyjaznym, wr�cz wrogim wyrazem twarzy. Komiwoja�er podni�s� swoja p�kata teczk�, pchn�� a�urowe drzwi i wyszed� na ulice zalana o�lepiaj�cym �wiat�em s�o�ca. Ruszy� w stron� rozklekotanego buicka z 1978 roku, zaparkowanego w odleg�o�ci kilku metr�w. W cieniu markizy stal jaki� policjant z drog�wki w granatowej koszuli, ospale rozmawiaj�c z m�oda kobieta w ��tej jedwabnej sukience, kt�ra lepi�a si� do jej szczup�ego cia�a. Zanim komiwoja�er wsiad� do samochodu, na chwile si� zatrzyma�. Uniesiona r�ka pozdrowi� policjanta. - Prosz� mi powiedzie�, dobrze zna pan to miasto? Policjant obrzuci� wzrokiem zmi�ty szary garnitur, muszk�, przepocona koszule i numer rejestracyjny z innego stanu. - A o co chodzi? - Szukam farmy Johnsona - odpar� komiwoja�er. - Przyjecha�em, z�by si� z nim zobaczy� w sprawie pewnego procesu sadowego. - Podszed� do policjanta, trzymaj�c w palcach bia�a wizyt�wk�. - Jestem jego adwokatem... z nowojorskiej palestry. Czy mo�e mi pan powiedzie�, jak tam dojecha�? Nie by�em tu od paru lat. Nat Johnson spojrza� na po�udniowe sionce i stwierdzi�, ze dobrze �wieci. Z fajka w po��k�ych z�bach rozsiad� si� na schodkach prowadz�cych na werand�. Ten szpakowaty m�czyzna o silnych r�kach, ubrany w czerwona kraciasta koszule i p��cienne d�insy, mia� wci�� jeszcze g�ste w�osy mimo sze��dziesi�ciu pi�ciu lat aktywnego �ycia. Obserwowa� swoje graj�ce dzieci. Ze �miechem przebieg�a ko�o niego Jean z rozwianymi czarnymi w�osami. Pod sportowa koszulka podskakiwa� jej biust. Mia�a szesna�cie lat, jasne oczy, mocne proste nogi, a jej szczup�e m�ode cia�o by�o lekko pochylone do przodu pod ci�arem dwu podk�w. Za ni� p�dzi� czternastoletni Dave. Z takiego �adnego ch�opca o bia�ych z�bach i czarnych w�osach ka�dy ojciec by�by dumny. Dave dogoni� siostr�, min�� ja i zatrzyma� si� przy dalszym ko�ku. Stan�� wyczekuj�co na rozstawionych nogach, swobodnie trzymaj�c podkowy w d�oniach wspartych na biodrach. Podbieg�a do niego zadyszana Jean. - No, rzucaj! - wykrzykn�� Dave. - Ty pierwsza. Ja poczekam. - Z�by odtr�ci� moje? - Nie, z�by je przysun��. Jean cisn�a jedna podkow� na ziemie, druga chwyci�a obiema r�kami i spojrza�a na odleg�y kolek. Pochyli�a swoje gibkie cia�o, przesun�a jedna nog� do tylu i wygi�a grzbiet. Zamkn�a jedno oko, dok�adnie wycelowa�a, a potem fachowo rzuci�a podkow�, kt�ra z brz�kiem uderzy�a w kolek, zakr�ci�a si� wok� niego i upadla obok, wznosz�c chmur� kurzu. - Niez�e! - zawo�a� Nat Johnson ze schodk�w. - Cho� troch� za mocno. R�b to spokojniej. Wypi�� dumnie pier�, kiedy dziewczyna., wyginaj�c l�ni�ce zdrowe cia�o, przymierzy�a si� i rzuci�a druga podkow�. Z przyjemno�ci� patrzy� na dwoje silnych, �adnych dzieci, prawie dojrza�ych, u progu doros�o�ci, zaj�tych gra w upalnym s�o�cu. A by� jeszcze Cris. Stal z za�o�onymi r�kami pod weranda. Nie bra� udzia�u w grze. Obserwowa�. Tkwi� tam od chwili, gdy Jean i Dave zacz�li grac. Przez ca�y czas jego pi�knie rze�biona twarz mia�a ten sam wyraz na po�y skupienia i zadumy, jakby patrzy� obok dw�jki rodze�stwa gdzie� daleko za podw�rko, stodole, koryto strumienia, szereg cedr�w. - Chod�, Cris! - zawo�a�a Jean, kiedy Dave poszed� zebra� podkowy. - Nie zagrasz z nami? Nie, Cris nie chcia� grac. Nigdy nie gra�. Przebywa� gdzie�, we w�asnym �wiecie, w �wiecie niedost�pnym dla �adnego z nich. Nigdy w niczym nie bra� udzia�u, ani w grach, ani w pracy, ani w �yciu rodzinnym. Zawsze by� sam. Daleki, oboj�tny, trzyma� si� na stronie. Patrzy� obok ludzi i przedmiot�w... dop�ki ni stad, ni zow�d cos w nim nie przeskakiwa�o, a w�wczas momentalnie si� zmienia�, na kr�tko powraca� do ich �wiata. Nat wyci�gn�� r�k� i popuka� fajka w schodek. Potem nabi� ja tytoniem ze sk�rzanego kapciucha, patrz�c na starszego syna. Cris teraz nabra� �ycia. Wyszed� na podw�rko z za�o�onymi r�kami, jakby wkracza� do ich �wiata, opu�ciwszy na chwile sw�j w�asny. Jean go nie widzia�a; odwr�cona ty�em przygotowywa�a si� do rzutu. - Ej - odezwa� si� zdumiony Dave. - Idzie Cris. Cris podszed� do siostry, zatrzyma� si� i wyci�gn�� r�k�. Wysoki, pe�en godno�ci, stal spokojnie i oboj�tnie. Jean niepewnie poda�a mu podkow�. - To chcesz? Chcia�by� zagra�? - spyta�a. Cris nie odpowiedzia�. Wzi�� podkow�, lekko si� pochyli�, z niezwyk�a gracja wyginaj�c cia�o, a potem b�yskawicznie machn�� r�ka. Podkowa poszybowa�a, opad�a na daleki kolek i zawirowa�a na nim z zawrotna szybko�ci�. Idealny rzut. Dave'owi opad�y k�ciki ust. - Co za ohydne �wi�stwo - burkn��. - Cris - powiedzia�a Jean z wyrzutem. - Nie grasz fair. Nie, Cris gra� fair. Przez p�l godziny obserwowa�, a p�niej podszed� i rzuci� jeden raz. Jeden doskona�y rzut, jedno idealne trafienie. - On nigdy nie robi b��d�w - narzeka� Dave. Cris z oboj�tna mina stal w po�udniowym s�o�cu niczym zloty posag. Z�ote w�osy, z�ota sk�ra, mgie�ka z�ocistego meszku na go�ych ramionach i nogach... Raptem zesztywnial. Nat wyprostowa� si� zaskoczony. - Co jest? - mrukn��. Cris szybko si� odwr�ci� czujnym ruchem wspania�ego cia�a. - Cris! - zawo�a�a Jean. - Co ... Cris rzuci� si� przed siebie. Jak strumie� uwolnionej energii przeci�� podw�rko, przeskoczy� plot, wpad� do stodo�y i wybiegi z drugiej strony. Jego uciekaj�ca posta� zdawa�a si� �lizga� po suchej trawie, kiedy sun�� w d� w stron� wyschni�tego potoku, a p�niej jego korytem i miedzy cedrami. Jeszcze tylko kr�tki b�ysk z�ota i ju� go nie by�o. Znikn��. Nie dochodzi� stamt�d �aden d�wi�k. Nic si� nie porusza�o. Cris ca�kowicie rozp�yn�� si� w krajobrazie. - Co to by�o tym razem? - spyta�a znu�ona Jean. Podesz�a do ojca i rzuci�a si� na ziemie w cieniu. Jej g�adka szyja i g�rna warga b�yszcza�y od potu; kt�ry poznaczy� plamami wilgoci koszulk�. - Cos zobaczy�? - Za czym� pobieg� - stwierdzi� Dave, zbli�aj�c si� do nich. - By� mo�e. Trudno powiedzie� - mrukn�� Nat. - Lepiej powiem mamie, z�by dla niego nie nakrywa�a - rzek�a Jean. - On chyba nie wr�ci. Nata Johnsona opanowa� gniew i bezradno��. Nie, Cris nie wr�ci. Nie przed obiadem i prawdopodobnie nie jutro... czy nawet pojutrze. Tylko B�g jedyny wie, jak d�ugo go nie b�dzie, dok�d poszed� i dlaczego. Oddali� si� na w�asne �yczenie i teraz przebywa gdzie� samotnie. - Gdybym uwa�a�, ze to cos da, tobym was po niego wys�a� zaczai Nat. - Ale to nie ma... Urwa�. Jaki� samoch�d zbli�a� si� polna droga, prowadz�ca do farmy. Stary, rozklekotany buick, pokryty kurzem. Za kierownica siedzia� korpulentny m�czyzna o czerwonej twarzy, ubrany w szary garnitur. Weso�o pomacha� do nich r�ka, kiedy samoch�d z chrz�stem si� zatrzyma� i ucich� wy��czony silnik. - Dzie� dobry - powiedzia� i skin�� g�owa, wysiadaj�c z samochodu. Figlarnie nasun�� sobie kapelusz na oczy. M�czyzna by� w �rednim wieku, wygl�da� dobrodusznie i mocno si� poci�, gdy szed� po wyschni�tej ziemi w stron� werandy. - Mo�e wy, dobrzy ludzie, mi pomo�ecie. - Czego pan chce? - spyta� Nat Johnson opryskliwie. Bal si�. Katem oka obserwowa� koryto strumienia, modl�c si� w duchu. Bo�e, niech on stamt�d nie wychodzi. Jean mia�a przyspieszony oddech, p�ytki i nier�wny. By�a przera�ona. Pozbawiona wyrazu twarz Dave'a straci�a wszelka barw�. - Kim pan jest? - zapyta� Nat. - Nazywam si� Baines. George Baines. - M�czyzna wyci�gn�� r�k�, lecz Johnson ja zignorowa�. - By� mo�e s�yszeli�cie o mnie. Jestem w�a�cicielem firmy budowlanej "Pacifica". To my budujemy te ma�e domy odporne na bomby tuz za miastem. Te ma�e okr�g�e, kt�re wida�, kiedy si� jedzie g��wna autostrada z Lafayette. - Czego pan chce? - powt�rzy� Nat. Z wysi�kiem opanowa� dr�enie d�oni. Nigdy nie s�ysza� o tym cz�owieku, chocia� zauwa�y� te domy. Trudno by�oby nie zauwa�y� takich ohydnych bunkr�w, przypominaj�cych ogromne mrowisko przeci�te autostrada. Baines wygl�da� na ich w�a�ciciela, ale czego chce tutaj? - Kupi�em kawa�ek ziemi w tej okolicy - wyja�ni� Baines. Potrz�sn�� plikiem szeleszcz�cych bibu�ek. - Oto dokumenty, ale nie mam zielonego poj�cia, gdzie go szuka�. - U�miechn�� si� dobrodusznie. - Wiem, ze jest gdzie� tutaj, niedaleko, po tej stronie drogi stanowej. Urz�dnik z hipoteki hrabstwa powiedzia� mi, ze ta dzia�ka le�y oko�o mili od tamtego wzg�rza, a ja nie najlepiej czytam mapy. - To nie tu - wtr�ci� si� Dave. - Tutaj wsz�dzie s� tylko farmy i nikt ich nie chce sprzeda�. - Ale� to jest farma, synku - powiedzia� Baines �agodnie. Kupi�em ja dla siebie i mojej pani. Chcemy si� tu przenie��. Zmarszczy� zadarty nos. - Tylko niech ci nie przyjdzie do g�owy, ze chce tu budowa� jakie� osiedla. To wy��cznie dla mnie. Stary dom, dwadzie�cia akr�w ziemi, pompa i par� d�b�w... - Pokaz pan te dokumenty. - Johnson wyrwa� plik papier�w z r�ki Bainesa ze zdziwienia mrugaj�cego oczami i szybko je przejrza�, a potem zwr�ci� z zaci�ta twarz�. - O co panu chodzi? Ta umowa dotyczy dzia�ki o pi��dziesi�t mil stad. - Pi��dziesi�t mil! - wykrzykn�� oniemia�y Baines. - Nie �artuje pan? Ale urz�dnik powiedzia� mi... Johnson wsta�. By� du�o wy�szy od grubasa i w najlepszej kondycji fizycznej, a przy tym piekielnie podejrzliwy. - Do diabla z urz�dnikiem. Niech pan wsiada do samochodu i zabiera si� stad. Nie wiem, czego pan szuka i po co pan tu przyjecha�, ale chce, z�by pan opu�ci� moja ziemie. W pot�nej d�oni Johnsona cos b�ysn�o. W po�udniowym s�o�cu z�owieszczo po�yskiwa�a metalowa rurka. Baines dostrzeg� ja i gwa�townie prze�kn�� �lin�. - Nie chcia�em nikogo urazie, prosz� pana. - Cofn�� si� nerwowo. - Chyba jeste�cie przewra�liwieni. Tylko spokojnie, dobrze? Johnson si� nie odezwa�. Mocniej chwyci� miotacz energii i czeka�, a� grubas odejdzie. Baines jednak si� oci�ga�. - Pos�uchaj, przyjacielu. Jecha�em w tym skwarze piec godzin, szukaj�c tej mojej cholernej dzia�ki. Czy macie cos przeciwko temu, ze skorzystam z waszej... toalety? Johnson przyjrza� mu si� podejrzliwie. Podejrzliwo�� stopniowo przesz�a w obrzydzenie. Wzruszy� ramionami. - Dave, pokaz mu, gdzie �azienka. - Dzi�ki. - Baines b�ysn�� z�bami w u�miechu wdzi�czno�ci. A je�li nie sprawie tym zbyt wielkiego k�opotu, to prosi�bym jeszcze o szklank� wody. Z przyjemno�ci� za ni� zap�ac�. - Zachichota� znacz�co. - Nie ma to jak wiejska go�cinno��, co? - Chryste - powiedzia� Johnson, odwracaj�c si� w ca�kowicie zmienionym nastroju, kiedy grubas ci�ko potoczy� si� za synem do domu. - Tato - szepn�a Jean. Gdy tylko grubas wszed� do wn�trza, natychmiast wbieg�a na werand� i patrzy�a z lekiem szeroko otwartymi oczami. - Tatusiu, my�lisz, ze on... Johnson obj�� ja ramieniem. - Trzymaj si� - rzeki. - On zaraz odjedzie. W jasnych oczach dziewczyny malowa�o si� niewypowiedziane przera�enie. - Za ka�dym razem, gdy pojawia si� ten cz�owiek ze sp�ki wodnej albo poborca podatkowy, jaki� w��cz�ga, dziecko, ktokolwiek, czuje okropne uk�ucie b�lu... o, tu. - Chwyci�a si� za serce, przyciskaj�c r�k� do piersi. -1 tak od trzynastu lat. Jak d�ugo jeszcze uda nam si� utrzyma� to w tajemnicy? Jak d�ugo? Baines z wdzi�kiem wytoczy� si� z �azienki. Pod drzwiami sztywno stal milcz�cy Dave Johnson z kamienna twarz�. - Dzi�kuje, synu - westchn�� Baines. - A teraz, gdzie mog� dosta� szklank� wody? - Ze smakiem obliza� wargi, ciesz�c si� zawczasu. - Kiedy cz�owiek si� naje�dzi po takiej prowincji w poszukiwaniu rudery, kt�ra mu wcisn�� jaki� natr�tny handlarz nieruchomo�ciami... Dave ruszy� do kuchni. - Mamo, ten cz�owiek chce si� napi� wody. Tato powiedzia�, ze mo�e. Dave odwr�ci� si� ty�em. Baines zerkn�� na matk�, drobna siwow�osa kobiet� o zwi�d�ej, �ci�gni�tej twarzy bez wyrazu. Ze szklanka w r�ku sz�a w stron� zlewu. Wtedy wyskoczy� do przedpokoju. Przebiegi przez sypialnie, otworzy� jakie� drzwi i zobaczy�, ze prowadza do szafy. Pop�dzi� z powrotem, a p�niej przez salon i jadalnie wpad� do drugiej sypialni. W kr�tkim czasie przeszuka� ca�y dom. Wyjrza� przez okno na podw�rko z tylu domu. Dostrzeg� rdzewiej�cy wrak ci�ar�wki i wej�cie do podziemnego schronu. Jakie� blaszane banki, kury rozgrzebujace ziemie. Psa �pi�cego pod szopa, par� starych opon samochodowych. Znalaz� drzwi prowadz�ce na dw�r. Bezszelestnie otworzy� je i wyszed�. Nie widzia� nikogo. Jedynie pochylona ze staro�ci stodole, a za ni� cedry i jaki� strumie�. A tak�e szcz�tki tego, co niegdy� by�o ust�pem. Ostro�nie ruszy� wzd�u� budynku. Mia� mo�e p�l minuty. Drzwi do �azienki zostawi� zamkni�te, ch�opak wiec pomy�li, ze do niej wr�ci�. Baines zajrza� do wn�trza domu przez okno, za kt�rym by�a spora rupieciarnia, pe�na starych ubra�, pudel i stert czasopism. Odwr�ci� si� i ruszy� z powrotem. Dotar� do naro�nika domu. Kiedy wyszed� zza rogu, wyros�a przed nim szczup�a sylwetka Nata Johnsona, kt�ry zast�pi� mu drog�. - Dobra, Baines. Sam tego chcia�e�. Wystrzeli� snop r�owego �wiat�a. O�lepiaj�cy b�ysk przy�mi� sionce. Baines skoczy� do tylu i si�gn�� do kieszeni marynarki. Mu�ni�ty strumieniem �wiat�a, kt�re go oszo�omi�o, prawie upad�. Ubranie ochronne poch�on�o energie i zacz�o ja rozprasza�, ale Baines zadzwoni� z�bami i przez chwile podskakiwa� jak marionetka na sznurku. Otoczy�a go ciemno��. Czul, ze siatka ubrania ochronnego rozgrzewa si� do bia�o�ci, zmagaj�c si� z poch�aniana energia. Baines wyci�gn�� sw�j miotacz, a Johnson nie mia� ubrania ochronnego. - Jeste� aresztowany - gro�nie mrukn�� Baines. - Od�� miotacz i podnie� r�ce. Zawo�aj rodzin�. - Ponagli� go ruchem broni. - No, Johnson, pospiesz si�. - Ty �yjesz - rzeki Nat z wyrazem rosn�cego przera�enia na twarzy. - A wiec musisz by�... Pojawili si� Dave i Jean. - Tato! - Chod�cie tu - rozkaza� im Baines. - Gdzie jest wasza matka? Dave odrzuci� g�ow� jak sparali�owany. - W domu - rzeki. - Id� i przyprowad� ja tutaj. - Ty jeste� z AKD - szepn�� Nat Johnson. Baines nie odpowiedzia�. Palcami przebiera� po szyi, grzebi�c w fa�dach mi�kkiego cia�a. Zablyszczal przew�d laryngofonu, gdy wy�uska� go z bruzdy miedzy podbr�dkami i wk�ada� do kieszeni. Z polnej drogi dobiega� warkot silnik�w, kt�ry szybko stawa� si� coraz g�o�niejszy. Podjecha�y dwa czarne pojazdy o op�ywowych liniach i zaparkowa�y ko�o domu. Zaroi�o si� od ciemnych, szarozielonych mundur�w Okr�gowej Policji Obywatelskiej. Na niebie pojawi�o si� mrowie czarnych kropek, chmura ohydnych much, kt�re za�mi�y sionce, kiedy wysypali si� z nich �o�nierze i sprz�t, wolno opadaj�c coraz ni�ej. - Tu go nie ma - powiedzia� Baines, gdy podszed� do niego pierwszy �o�nierz. - Uciek�. Zawiadomcie Wisdoma w laboratorium. - Ca�y rejon jest otoczony. Baines odwr�ci� si� do Nata Johnsona, kt�ry stal oniemia�y, niczego nie pojmuj�c. Obok niego syn i c�rka. - Sk�d on wiedzia�, ze tu b�dziemy? - spyta� Baines. - Nie wiem - mrukn�� Johnson. - Po prostu... wiedzia�. - Telepata? - Nie wiem. Baines wzruszy� ramionami. - Wkr�tce si� dowiemy. Prowadzimy ob�aw� na ca�ym terenie. Nie mo�e si� wymkn��, cho�by nawet pr�bo wal jakich� diabelskich sztuczek. Chyba ze si� zdematerializuje. - Co z nim zrobicie, kiedy... je�li go z�apiecie? - spyta�a Jean dr��cym g�osem. - Przebadamy go. - A p�niej zabijecie? - To zale�y od wynik�w bada� laboratoryjnych. Gdyby�cie podali mi wi�cej szczeg��w, moje przewidywania by�yby dok�adniejsze. - Nie mo�emy nic powiedzie�, bo niczego wi�cej nie wiemy, - Dziewczyna z rozpaczy zacz�a krzycze�. - On nic nie m�wi! Baines a� podskoczy�. -Co? - On nic nie m�wi. Nigdy z nami nie rozmawia�. Nigdy. - Ile ma lat? - Osiemna�cie. - Brak komunikacji. - Baines si� poci�. - W ci�gu osiemnastu lat nie by�o miedzy wami �adnego kontaktu j�zykowego? Czy on w og�le kontaktuje si� w jakikolwiek spos�b? U�ywa jakich� znak�w? Kodu? - On nas... ignoruje. Jada tutaj. Przebywa z nami. Czasami gra, kiedy my gramy. Albo siada ko�o nas. Znika na wiele dni. Nigdy nie mogli�my ustali�, co robi... i gdzie. Sypia w stodole... sam. - Czy rzeczywi�cie jest zloty? -Tak. - Wszystko ma z�ote. Sk�r�, oczy, w�osy, paznokcie. Wszystko. - Jest wysoki? Dobrze zbudowany? Przez chwile dziewczyna nie odpowiada�a. Dziwne wzruszenie wyg�adzi�o jej �ci�gni�ta twarz, na moment si� rozpromieni�a. - On jest niewiarygodnie pi�kny. Jak b�g, kt�ry zst�pi� na ziemie. - Grymas wykrzywi� jej usta. - Nie znajdziecie go. On wszystko wie. Wie to, o czym wy nie macie zielonego poj�cia. Jego zdolno�ci tak bardzo przekraczaj� wasze ograniczone... - Uwa�asz, ze go nie z�apiemy? - Baines zmarszczy� brwi. Ca�y czas �aduj� nowe grupy. Jeszcze nie widzia�a�, jak Agencja przeprowadza taka operacje. Rozpracowujemy mutant�w od sze��dziesi�ciu lat. Je�li si� wymknie, b�dzie to pierwszy... Baines nagle urwa�. Do werandy szybko zbli�ali si� trzej m�czy�ni. Dwaj ubrani na zielono funkcjonariusze Policji Obywatelskiej. Trzeci, najwy�szy, szed� miedzy nimi spokojnie i spr�y�cie, delikatnie po�yskuj�c. - Cris! - przejmuj�co wykrzykn�a Jean. - Mamy go - powiedzia� jeden z policjant�w. Baines niecierpliwie przebiera� palcami po miotaczu. - Gdzie i jak go z�apali�cie? - Sam si� podda� - odpar� policjant g�osem pe�nym podziwu. - Dobrowolnie do nas przyszed�. Prosz� spojrze�. Wygl�da jak metalowy posag. Niczym jaki�... b�g. Z�ocista posta� na chwile zatrzyma�a si� ko�o Jean. Potem z wolna, spokojnie odwr�ci�a si� przodem do Bainesa. - Cris! - przera�liwie krzykn�a Jean. - Po cos wraca�? Ta sama mysi dr�czy�a r�wnie� Bainesa. Odsun�� ja od siebie... na razie. - Odrzutowiec ju� czeka? - spyta� pospiesznie. - Got�w do odlotu - odpar� jeden z policjant�w. - Doskonale. - Baines omin�� ich i zszed� po schodkach na gliniasta ziemie. - Idziemy. Chce, z�by go odstawiono bezpo�rednio do laboratorium. - Przez chwile badawczo przygl�da� si� pot�nej postaci m�czyzny stoj�cego miedzy dwoma funkcjonariuszami Policji Obywatelskiej. Przy nim sprawiali wra�enie pokurczy, jakby nagle stali si� niezgrabni i odpychaj�cy. Niczym kar�y... Co przedtem powiedzia�a Jean? Jak b�g, kt�ry zst�pi� na ziemie. Baines ze z�o�ci� ruszy� z miejsca. - Chod�cie - burkn��. - Ten mo�e by� trudny. Takiego jak on jeszcze nie spotkali�my. Nie wiemy, co u licha, mo�e zrobi�. Pomieszczenie by�o puste, nie licz�c postaci siedz�cego m�czyzny. Cztery gole �ciany, pod�oga i sufit. Silne bia�e �wiat�o bezlito�nie wciska�o si� w ka�dy kat. Na jednej ze �cian pod sufitem znajdowa�a si� w�ska szczelina z okienkami, przez kt�re obserwowano wn�trze. M�czyzna by� spokojny. Nie poruszy� si� od chwili, gdy trzasn�y zamki w drzwiach, opad�y ci�kie rygle, a w okienkach ukaza�y si� szeregi bystrych twarzy technik�w. M�czyzna siedzia� pochylony do przodu ze splecionymi d�o�mi i wzrokiem utkwionym w pod�odze. Twarz mia� spokojna, niemal bez wyrazu. Przez cztery godziny nie poruszy� ani jednym mi�niem. - No i co? - spyta� Baines. - Dowiedzieli�cie si� czego�? - Niewiele - mrukn�� Wisdom z gorycz�. - Je�eli w ci�gu czterdziestu o�miu godzin nie uda nam si� zdoby� o nim jakich� informacji, to poddamy go eutanazji. Nie mo�emy ryzykowa�. - A, pewnie my�lisz o tych z Tunisu - rzek� Baines. On r�wnie� o tym pomy�la�. Znaleziono ich dziesi�ciu w ruinach tego opuszczonego miasta w p�nocnej Afryce. Mieli prosty spos�b na przetrwanie. Zabijali swoje ofiary i wch�aniali je, a p�niej, upodabniaj�c si� do nich, zajmowali ich miejsce. Nazwano ich kameleonami. Zanim zlikwidowano ostatniego, sze��dziesi�t os�b straci�o �ycie. Sze��dziesi�ciu najwy�szej klasy ekspert�w, �wietnie wyszkolonych pracownik�w Agencji Kontroli Dewiant�w. - Masz jaki� punkt zaczepienia? - Cholera, on jest zupe�nie inny. Ci�ka sprawa. - Wisdom wskaza� kciukiem stos rolek z ta�ma. - Tu jest kompletny raport, ca�y materia�, jaki zebrali�my od Johnsona i jego rodziny. Nafaszerowalismy ich �rodkami psychotropowymi, a potem pu�cili�my do domu. Osiemna�cie lat... i �adnego kontaktu j�zykowego. Wygl�da jednak na to, ze on jest w pe�ni rozwini�ty. Osi�gn�� dojrza�o�� w wieku trzynastu lat, a wiec jego cykl rozwojowy jest kr�tszy i szybszy od naszego. Ale sk�d ta grzywa? Ca�y ten zloty meszek? Jak poz�acany rzymski pomnik. - Czy przysz�y ju� wyniki z laboratorium analitycznego? Kaza�e�, oczywi�cie, zarejestrowa� jego fale m�zgowe? - Ca�kowicie przebadali�my jego m�zg, ale analiza wykres�w musi troch� potrwa�. Wszyscy tu biegamy jak wariaci, a on tam po prostu sobie siedzi! - Wisdom pukn�� palcem w okienko. - Do�� �atwo go z�apali�my, wiec pewnie w g�owie nie ma zbyt wiele, prawda? Chcia�bym jednak wiedzie�, co tam jest. Zanim poddamy go eutanazji. - Chyba powinni�my zachowa� go przy �yciu, p�ki si� nie dowiemy. - Eutanazja za czterdzie�ci osiem godzin - z uporem powt�rzy� Wisdom. - Czy si� dowiemy, czy nie. On mi si� nie podoba. Na jego widok przechodz� mnie ciarki. Ed Wisdom wsta� nerwowo gryz�c cygaro. Ten gruby, zwalisty m�czyzna o pe�nych policzkach, beczkowatej klatce piersiowej, rudych w�osach i zimnych, bystrych oczach, g��boko osadzonych w twarzy znamionuj�cej nieust�pliwo��, by� dyrektorem P�nocnoameryka�skiego Oddzia�u AKD. Teraz jednak mia� zmartwienie. Jego ma�e oczka we wszystkie strony rzuca�y niespokojne spojrzenia, dwie migoc�ce szare iskierki na brutalnej, okr�g�ej twarzy. - My�lisz, ze to on? - spyta� Baines cedz�c s�owa. - Zawsze tak mysie - warkn�� Wisdom. - Musze tak my�le�. - Chcia�em powiedzie�... - Wiem, co chcia�e� powiedzie�. - Wisdom chodzi� w te i z powrotem miedzy sto�ami i technikami przy pulpitach, miedzy aparatura badawcza i bzyczacymi komputerami, miedzy szczelinami, w kt�rych furkota�a ta�ma, i wisz�cymi diagramami. - To stworzenie �y�o osiemna�cie lat z rodzina, a nawet oni go nie rozumiej�. Nawet oni nie wiedza, co w nim siedzi. Wiedza, co robi, ale nie wiedza jak. - A co robi? - Wszystko wie. - Wszystko, to znaczy co? Wisdom wyci�gn�� zza pasa sw�j miotacz energii i cisn�� go na st�. - Prosz�. -Co? Wisdom dal znak i okienko uchyli�o si� na kilka centymetr�w. - No, prosz�, zastrzel go. Baines zamruga� oczami. - Powiedzia�e� za czterdzie�ci osiem godzin. Wisdom zakl��, chwyci� miotacz, wycelowa� przez okienko w plecy siedz�cej postaci i nacisn�� spust. R�owe �wiat�o b�ysn�o o�lepiaj�co. Na �rodku pokoju wykwitla chmurka energii. Zaiskrzy�a si� i znik�a, pozostawiaj�c kupk� ciemnego popio�u. - O Bo�e! - wysapal Baines. - Ty.... M�czyzna ju� nie siedzia�. Kiedy Wisdom strzeli�, on b�yskawicznie si� zerwa� i uskoczy� przed strumieniem energii w kat pokoju. Teraz powoli wraca� z oboj�tna mina, w dalszym ci�gu pogr��ony w my�lach. - To ju� pi�ty raz - rzeki Wisdom, odk�adaj�c miotacz. - Poprzednio strzela�em razem z Jamisonem. Spud�owali�my. Tamten dok�adnie wiedzia�, kiedy padn� strza�y. I gdzie trafia. Baines i Wisdom popatrzyli na siebie. Obaj my�leli o tym samym. - Ale nawet czytaj�c w waszych my�lach, nie m�g� wiedzie�, gdzie uderza wasze pociski - odezwa� si� Baines. - Kiedy, owszem, ale nie gdzie. M�g�by� powiedzie�, gdzie celowa�e�? - Ja nie - odpar� Wisdom zdecydowanie. - Strzela�em szybko, prawie na o�lep. - Zmarszczy� brwi. - Na o�lep. Trzeba by to wypr�bowa�. - Ruchem r�ki przywo�a� do siebie technik�w. Sprowad�cie tu grup� monterska. Biegiem. Chwyci� pi�ro i zaczai cos rysowa� na kartce papieru. Podczas monta�u Baines spotka� si� ze swoja sympatia w przylegaj�cym do laboratorium klubie, kt�ry znajdowa� si� w g��wnym hallu budynku AKD. - Jak idzie? - spyta�a. Anita Ferris by�a wysoka blondynka o niebieskich oczach i dorodnej, starannie zadbanej figurze. Atrakcyjna kobieta pod trzydziestk�, wygl�daj�ca na osob� kompetentna. Mia�a na sobie wykonana z metalizowanej folii sukienk� i peleryn�, a na r�kawie czerwono-czarny pasek, oznaczaj�cy pierwsza rang�. Anita by�a jednym z najwa�niejszych koordynator�w rz�dowych, zajmowa�a bowiem stanowisko dyrektora Agencji Semantyki. Masz cos ciekawego tym razem? - Mn�stwo - odpar� Baines. Z hallu poprowadzi� ja do zacisznego k�cika w barze, gdzie gra�a przyt�umiona muzyka, pe�na zmiennych melodii, komponowanych matematycznie. Miedzy stolikami sprawnie porusza�y si� niewyra�ne kszta�ty - ciche, niezawodne automaty-kelnerki. Kiedy Anita popija�a toma collinsa, Baines opowiedzia� jej, co uda�o im si� ustali�. - A mo�e on wytwarza jakie� pole odchylaj�ce? - powoli spyta�a Anita. - By� taki jeden gatunek, kt�ry sama mysia wygina� przedmioty, bez �adnych narz�dzi. Rodzaj fizycznego oddzia�ywania my�li na materie. - Psychokineza? - Baines niespokojnie b�bni� palcami w blat stolika. - W�tpi�. To stworzenie ma zdolno�� przewidywania, lecz nie oddzia�ywania. Ono nie mo�e powstrzyma� strumieni energii, ale z diabelska pewno�ci� schodzi im z drogi. - Przeskakuje pomi�dzy moleku�ami? �art Anity nie ubawi� Bainesa. - M�wi� serio. Zajmujemy si� nimi od sze��dziesi�ciu lat... d�u�ej ni� my oboje w sumie tu pracujemy. W tym czasie pojawi�o si� osiemdziesi�t siedem r�nych typ�w dewiant�w, prawdziwych mutant�w, zdolnych do rozmna�ania, a nie jakie� tam wybryki natury. Ten jest osiemdziesi�ty �smy. Z tamtymi po kolei jako� dawali�my sobie rade, ale ten... - A co ci� w nim tak niepokoi? - Po pierwsze ma osiemna�cie lat. Ju� samo to jest niewiarygodne, ze jego rodzinie tak d�ugo udawa�o si� trzyma� go w ukryciu. - Tamte kobiety z Denver by�y od niego starsze. No, wiesz, te... - Tak, ale one przebywa�y w pa�stwowym obozie. Kto� wysoko na g�rze ubrdal sobie, z�by pozwoli� im na rozmna�anie. Mia�y by� wykorzystane w przemy�le. Wtedy wstrzymali�my eutanazje na d�ugie lata. Cris Johnson �y� jednak poza nasza kontrola. Te stworzenia w Denver by�y pod sta�ym nadzorem. - A nu� on jest nieszkodliwy. Zawsze zak�adacie, ze dewiant jest zagro�eniem. On mo�e by� nawet po�yteczny. Kto� uwa�a�, ze tamte kobiety warto by zatrudni�. By� mo�e on ma cos, co przyczyni�oby si� do rozwoju gatunku. - Jakiego gatunku? Z pewno�ci� nie gatunku ludzkiego. Sko�czy�oby si� jak w tym starym powiedzeniu: "Operacja si� uda�a, ale pacjent zmar�". Je�eli do naszego rozwoju wprowadzimy mutanta, to w�wczas Ziemie odziedzicza mutanci, a nie ludzie. Mutanci, kt�rzy b�d� �yli dla siebie. Niech ci si� nawet przez chwile nie �ni, ze zamkniemy ich na k��dk� i ka�emy sobie s�u�y�. Je�li rzeczywi�cie b�d� stali wy�ej od homo sapiens, to we wsp�zawodnictwie z nami wygraj�. Z�by przetrwa�, musimy od samego pocz�tku grac znaczonymi kartami. - Innymi s�owy z tego wynika, ze skoro pojawi si� homo superior, to �atwo go poznamy. B�dzie nim ten, kt�rego nie uda nam si� podda� eutanazji. - Cos w tym rodzaju - odpar� Baines. - Zak�adaj�c, ze homo superior istnieje. By� mo�e jest tylko homo peculiaris. Cz�owiek z udoskonalonej linii. - Neandertalczyk prawdopodobnie tez uwa�a�, ze cz�owiek z Cro-Magnon po prostu reprezentowa� udoskonalona linie. Mia� tylko troch� bardziej rozwini�ta zdolno�� wymy�lania symboli i ciut lepiej obrabia� krzemie�. Z twojego opisu wynika, ze to stworzenie jest czym� wi�cej ni� tylko zwyk�ym udoskonaleniem. - To stworzenie - rzeki powoli Baines - ma umiej�tno�� przewidywania. Dotychczas uda�o mu si� pozosta� przy �yciu. W pewnych sytuacjach radzi�o sobie lepiej ni� ty czyja, gdyby�my si� w nich znale�li. Jak d�ugo twoim zdaniem potrafiliby�my utrzyma� si� przy �yciu w tamtym pokoju pod ogniem strumieni energii? W pewnym sensie ono ma podstawowa zdolno�� przetrwania. Je�li zawsze b�dzie dok�adnie... W tym momencie odezwa� si� g�o�nik wisz�cy na �cianie. - Baines, jeste� potrzebny w laboratorium. Zostaw, u licha, ten bar i wracaj na g�r�. Baines odsun�� krzes�o i wsta�. - Chod� ze mn�. Mo�e ci� zainteresuje to, co uroi� sobie Wisdom. Zbity t�umek najwy�szych funkcjonariuszy AKD, siwow�osych m�czyzn w �rednim wieku, stal ko�em i s�ucha� chudego m�odzie�ca w bia�ej koszuli z zawini�tymi r�kawami, kt�ry obja�nia� funkcjonowanie skomplikowanej sze�ciennej konstrukcji z metalu i plastyku, ustawionej na �rodku podestu. Gro�nie stercza�y z niej dysze miotaczy energii tkwi�cych w gmatwaninie kabli. - To pierwsza pr�ba tego urz�dzenia w praktyce - m�wi� m�odzieniec z werwa. - Strzela ono na chybi� trafi� w najwy�szym stopniu przypadkowo... przynajmniej w takim, jaki byli�my w stanie osi�gn��. Znajduj�ce si� wewn�trz ci�kie kule s� unoszone w g�r� za pomoc� strumienia powietrza, a nast�pnie swobodnie opadaj�, w��czaj�c przeka�niki. Kule te mog� opada� niemal w dowolnym uk�adzie. Urz�dzenie strzela wed�ug ich uk�adu, kt�ry za ka�dym razem jest inny, daj�c zmienne konfiguracje strza��w w czasie i przestrzeni. W sumie jest dziesi�� miotaczy i ka�dy b�dzie w nieustannym ruchu. -1 nikt nie wie, jak b�d� strzela�y? - spyta�a Anita. - Nikt. - Wisdom zaciera� swoje t�uste r�ce. - Nie pomo�e mu czytanie w my�lach. Nie z tym. Anita podesz�a do okienek obserwacyjnych, kiedy urz�dzenie przetaczano na stanowisko. Zatka�o ja. - To on? -Co ci jest? Policzki Anity obla� rumieniec. - Ale� ja spodziewa�am si� jakiego�... stworzenia. M�j Bo�e, jaki on pi�kny! Jak zloty posag. Jak b�stwo! Baines roze�mia� si�. - On ma osiemna�cie lat, Anito. Za m�ody dla ciebie. Kobieta w dalszym ci�gu patrzy�a przez okienko obserwacyjne. - Przyjrzyj mu si�. Osiemna�cie lat? Nie wierze. Cris Johnson siedzia� na pod�odze w samym �rodku pomieszczenia w kontemplacyjnej pozie z pochylona g�owa, za�o�onymi r�kami, podwin�wszy nogi pod siebie. W silnym �wietle wisz�cych nad nim lamp jego mocne cia�o l�ni�o, jakby pokrywa� je mieni�cy si� zloty puch. - �liczny, prawda? - mrukn�� Wisdom. - No dobra. W��czajcie. - Chcecie go zabi�? - spyta�a Anita. - B�dziemy pr�bowali. - Ale on jest... - urwa�a niepewnie. - On nie jest potworem. Nie wygl�da jak tamte odra�aj�ce stworzenia z dwiema g�owami czy podobne do owad�w. Albo jak te okropienstwa z Tunisu. - Wiec czym on jest? - odezwa� si� Baines. - Nie wiem. Ale nie mo�ecie o tak, po prostu, go zabi�. To by�oby straszne. Urz�dzenie o�y�o z cichym trzaskiem. Lufy drgn�y i bezszelestnie zmienia�y pozycje. Trzy z nich cofn�y si�, znikaj�c wewn�trz sze�cianu. Pozosta�e wysun�y si� do przodu, szybko i sprawnie ustawi�y si� pod odpowiednim katem i nagle bez uprzedzenia otworzy�y ogie�. Pociski energii posypa�y si� zygzakowatym wachlarzem w skomplikowanym, coraz to innym uk�adzie, pod r�nymi katami, ze zmienna pr�dko�ci�, a� zla�y si� w jedna osza�amiaj�ca nawale, kt�ra obj�a cale pomieszczenie. Z�ocisty cz�owiek zerwa� si� i zaczai skaka� w te i we w te, zr�cznie unikaj�c wybuch�w energii, kt�re ze wszystkich stron osmala�y mu cia�o. Zacz�y go przys�ania� tumany popio�u, a� w ko�cu utworzy�y jedna wielka chmur� pe�na b�ysk�w eksplozji. - Przesta�cie! - wykrzykn�a Anita. - Na mi�o�� boska, zabijecie go! W pomieszczeniu panowa�o piek�o. Posta� m�czyzny zupe�nie zniknela. Wisdom odczeka� chwile, a potem skin�� g�owa technikom obs�uguj�cym urz�dzenie. Technicy nacisn�li jakie� guziki i lufy zacz�y porusza� si� coraz wolniej, a� wreszcie znieruchomia�y. Kilka z nich cofn�o si� do wn�trza sze�cianu. Wszystkie przesta�y strzela�. Ucich�o brz�czenie mechanizmu. Cris Johnson jednak nie zgina�. Wy�oni� si� z opadaj�cych ob�ok�w popio�u poczernia�y i osmalony, lecz bez szwanku. Unikn�� wszystkich strumieni energii, wij�c si� miedzy nimi jak tancerz przeskakuj�cy nad ostrzami r�owych ognistych mieczy. Prze�y�. - Nie - odezwa� si� Wisdom, wstrz��ni�ty i ponury. - To nie telepatia. Uk�ad strza��w by� przypadkowy, a nie ustalony zawczasu. Wszyscy troje stali oszo�omieni, spogl�daj�c na siebie z lekiem. Anita z poblad�a twarz� dr�a�a. Jej niebieskie oczy by�y szeroko otwarte. - Wiec co? - spyta�a szeptem. - Co to mo�e by�? Co on ma? - Umiej�tno�� bezb��dnego zgadywania - podsun�� Wisdom. - Nie, on nie zgadywa�. Nie oszukuj si� - odezwa� si� Baines. -1 w tym ca�y szkopu�. - Nie, on nie zgadywa�. - Wisdom powoli kiwa� g�owa. - On wiedzia�. Przewidzia� ka�dy strza�. Ciekaw jestem... czy mo�e si� myli�? Czy mo�e pope�ni� b��d? - Przecie� go z�apali�my - podkre�li� Baines. - Sam powiedzia�e�, ze wr�ci� dobrowolnie. - Wisdom mia� dziwny wyraz twarzy. - Czy on to zrobi� po rozpocz�ciu ob�awy? Baines podskoczy�. - Tak, po. - Wiec nie m�g� si� z niej wydosta� i wr�ci�. - Wisdom wykrzywi� twarz w u�miechu. - Ob�awa musia�a by� szczelna. Nale�a�o si� tego spodziewa�. - Gdyby by�a w niej cho� jedna dziura - mrukn�� Baines - to on wiedzia�by o tym... i w�wczas by zwia�. Wisdom przywo�a� grup� uzbrojonych stra�nik�w. - Zaprowad�cie go do u�pienia. Anita krzykn�a przera�liwie. - Wisdom, ty nie mo�esz... - On za bardzo nas wyprzedza. Nie potrafimy z nim rywalizowa�. - Wisdom patrzy� pos�pnym wzrokiem. - My mo�emy jedynie przypuszcza�, co si� stanie. On wie. Dla niego to pewno��. Chocia� nie wydaje mi si�, z�by mu to pomog�o przy eutanazji. Cale pomieszczenie, w kt�rym przeprowadza si� ten zabieg, momentalnie wype�nia gaz o natychmiastowym dzia�aniu. - Niecierpliwie dal znak stra�nikom. - Ruszajcie. Zabra� go w tej chwili. Pospieszcie si�. - Poradzimy sobie? - spyta� zamy�lony Baines. Stra�nicy zaj�li pozycje pod zdalnie sterowanymi drzwiami, kt�re z wolna si� otworzy�y. Dw�ch pierwszych ostro�nie wesz�o do �rodka z miotaczami gotowymi do strza�u. Cris stal w �rodku pomieszczenia ty�em do skradaj�cych si� stra�nik�w. Przez chwile by� spokojny i nawet nie drgn��. Stra�nicy utworzyli p�kole, kiedy wi�cej ich wesz�o do wn�trza. Wtem... Anita krzykn�a. Wisdom zakl��. Z�ocisty cz�owiek odwr�ci� si�, b�yskawicznie skoczy� ku drzwiom przez potr�jny szereg stra�nik�w i wypad� na korytarz. - �apa� go! - wykrzykn�� Baines. Zakot�owa�o si� od stra�nik�w. Uciekinier p�dzi� na g�r� korytarzem roz�wietlanym b�yskami energii. - To na nic - spokojnie powiedzia� Wisdom. - On si� nie da trafie. - Nacisn�� jaki� guzik, a potem drugi. - Ale mo�e to nam cos da. - Co... - zaczai Baines, lecz urwa�. Nagle zobaczy� przed sob� skacz�ca posta�, kt�ra sun�a wprost na niego, a kiedy upad� na bok, b�yskawicznie go min�a. Z�ocisty cz�owiek biegi bez wysi�ku z pozbawiona wyrazu twarz�, robi�c uniki przed strumieniami energii, kt�ra wybucha�a wok� niego. Baines przez chwile widzia� te twarz z bliska, zanim Cris znikn�� w bocznym korytarzu. Pop�dzili za nim stra�nicy, strzelaj�c i podnieconym g�osem wykrzykuj�c rozkazy. W podziemiach budynku turkota�y ci�kie miotacze. Systematycznie zamyka�y si� drzwi w korytarzach, odcinaj�c drog� ucieczki. - O Bo�e - westchn�� Baines podnosz�c si�. - Czy on nie mo�e robi� nic innego, jak tylko ucieka�? - Wyda�em rozkaz, z�by odizolowa� budynek - powiedzia� Wisdom. - Nie ucieknie. Nikt nie wyjdzie ani nie wejdzie. W budynku mo�e sobie pobiega�... ale na zewn�trz si� nie wydostanie. - Je�eli jakie� wyj�cie przeoczono, to on b�dzie o tym wiedzia� odezwa�a si� Anita dr��cym g�osem. - �adnego wyj�cia nie przeoczymy. Ju� raz go z�apali�my i znowu z�apiemy. Wszed� robot-poslaniec. Z szacunkiem wr�czy� Wisdomowi jaka� kopert�. - Z pracowni analitycznej, panie dyrektorze. Wisdom rozerwa� kopert� i wyj�� papierowa ta�m�. - Zaraz si� dowiemy, jak on my�li. - R�ce mu dr�a�y. - Mo�e znajdziemy jego s�aby punkt. Umys�owo mo�e by� od nas sprawniejszy, lecz to nie znaczy, ze nie ma s�abych punkt�w. Umie jedynie przewidzie� przysz�o��, ale nie potrafi jej zmieni�. Je�eli czeka go �mier�, to ta zdolno�� mu nie... Glos uwiazl Wisdomowi w gardle. Poda� ta�m� Bainesowi. - Id� do baru. Musze si� napi� - rzek� z poszarza�a twarz�. - Mog� powiedzie� tylko jedno: mam nadzieje, ze to nie ten gatunek przyjdzie po nas. - Co m�wi analiza? - niecierpliwi�a si� Anita, zagl�daj�c Bainesowi przez ramie. - Jak on my�li? - On nie my�li - odpar� Baines i oddal ta�m� swojemu szefowi. - W og�le nie my�li. Ca�kowity brak czo�owego pl�ta. To nie jest istota ludzka... nie u�ywa symboli. To tylko zwierze. - Zwierze zjedna wysoce rozwini�ta zdolno�ci� - rzeki Wisdom. - Nie �aden homo superior. W og�le nie cz�owiek. Po korytarzach budynku AKD we wszystkie strony przewalali si� stra�nicy ze sprz�tem. Do budynku nap�ywa�y oddzia�y Policji Obywatelskiej, zajmuj�c pozycje obok stra�nik�w. Kolejno przeszukiwano korytarze i pokoje, a potem je zamykano. Wcze�niej czy p�niej Cris Johnson zostanie zlokalizowany i zap�dzony w kozi r�g. - Zawsze si� obawiali�my, ze pojawi si� jaki� mutant na wy�szym poziomie rozwoju umys�owego - rzeki zamy�lony Baines. Jaki� dewiant, kt�ry dla nas b�dzie tym, czym my jeste�my dla ma�p. Z du�a, p�kata czaszka, zdolno�ciami telepatycznymi, dysponuj�cy doskona�ym systemem semantycznym i najwy�szymi umiej�tno�ciami abstrakcyjnego my�lenia i przewidywania. Jaka� wy�sza forma naszego rozwoju. Doskonalsza istota ludzka. - Kieruje si� odruchami - powiedzia�a Anita z niedowierzaniem. Siedz�c przy biurku z analiza w r�ku, uwa�nie ja studiowa�a. Odruchami... jak lew. Zloty lew. - Od�o�y�a ta�m� z dziwnym wyrazem twarzy. - B�stwo pod postaci� lwa. - Zwierze - opryskliwie poprawi� ja Wisdom. - Chcia�a� powiedzie�: jasnow�ose zwierze. - Szybko biega i to wszystko - doda� Baines. - Nie u�ywa narz�dzi. Nie umie niczego zbudowa� ani wykorzysta�. Po prostu stoi i czeka na stosowna okazje, a potem piekielnie szybko ucieka. - To gorsze, ni� mogli�my si� spodziewa� - stwierdzi� Wisdom. Jego pe�na twarz by�a szara jak popi�. Zgarbi� si� niczym starzec i niepewnie porusza� dr��cymi r�kami. - By� wypartym przez zwierze! Przez cos takiego, co ucieka i si� chowa. Co nie u�ywa �adnego je�yka! - Splun�� ze z�o�ci�. - To dlatego oni nie mogli si� z nim porozumie�. Zastanawiali�my si�, jaki on ma system semantyczny. A on nie ma �adnego! Jest w stanie m�wi� i my�le� nie bardziej ni�... pies. - A wiec inteligencja jest w zaniku - powiedzia� Baines matowym g�osem. - Jeste�my ostatnim ogniwem... jak dinozaury. Doprowadzili�my inteligencje do jej kresu. Mo�e za daleko. Znale�li�my si� w punkcie, w kt�rym wiemy tak wiele... potrafimy �wietnie my�le�... ale nie umiemy dzia�a�. - Jeste�my lud�mi my�li, a nie lud�mi czynu - rzek�a Anita - co zacz�o nas parali�owa�. To stworzenie za�... - Zdolno�� tego stworzenia funkcjonuje lepiej, ni� kiedykolwiek funkcjonowa�y nasze zdolno�ci. My mo�emy sobie przypomnie� nasze przesz�e do�wiadczenia, pami�ta� je i czerpa� z nich nauk�. Je�li idzie o przysz�o��, to w najlepszym wypadku mo�emy snu� jedynie mgliste przypuszczenia na podstawie tego, co wydarzy�o si� w przesz�o�ci. Musimy m�wi� o prawdopodobie�stwach, kt�re s� szare, a nie czarno-biale. My tylko zgadujemy. - Cris Johnson nie zgaduje - wtr�ci�a Anita. - On patrzy przed siebie. Widzi, co nadejdzie. On... my�li do przodu. Trudno to inaczej nazwa�. On widzi przysz�o��. Prawdopodobnie nie odbiera jej jako przysz�o��. - Nie, nie odbiera - powiedzia�a Anita w zamy�leniu. - Wydaje mu si� tera�niejszo�ci�. On ma rozszerzona tera�niejszo��, lecz ta tera�niejszo�� le�y przed nim, nie za nim. Nasza tera�niejszo�� wi��e si� z przesz�o�ci�. Dla nas jedynie przesz�o�� jest rzecz� pewna, dla niego za� przysz�o��. I prawdopodobnie nie pami�ta przesz�o�ci, w ka�dym razie nie lepiej ni� jakiekolwiek zwierze. - Kiedy tacy jak on si� rozwin�, w miar� ewolucji tego gatunku - rzeki Baines - przypuszczalnie udoskonala te zdolno�� my�lenia do przodu. Zamiast dziesi�ciu minut p�l godziny. Potem godzin�, dzie�, rok. Wreszcie b�d� mogli widzie� cale �ycie. �ycie w sta�ym, niezmiennym �wiecie bez niepewno�ci i dylemat�w. Bez ruchu! Niczego nie b�d� si� bali. Ten ich �wiat b�dzie idealnie statyczny jak masywny blok materii. - A kiedy nadejdzie �mier� - doda�a Anita - to ja zaakceptuj�. Nie b�d� pr�bowali z ni� walczy�. Dla nich oka�e si� czym�, co ju� si� wydarzy�o. - Co ju� si� wydarzy�o - powt�rzy� Baines. - Dla Crisa nasze strza�y tez ju� si� wydarzy�y. - Za�mia� si� nieprzyjemnie. - Istota o wi�kszych zdolno�ciach przetrwania wcale nie musi by� doskonalszym cz�owiekiem. Gdyby dosz�o do nowego potopu, przetrwa�yby tylko ryby, a w wypadku ery lodowcowej, by� mo�e jedynie bia�e nied�wiedzie. Zanim otworzyli�my drzwi, on ju� widzia� tych �o�nierzy, doskonale wiedzia�, gdzie stan� i co zrobi�. Przydatna zdolno��, kt�ra jednak nie oznacza post�pu w rozwoju umys�owym. Czysto fizyczny zmys�. - Ale je�li wszystkie wyj�cia s� obstawione - powt�rzy� Wisdom - to on zobaczy, ze nie mo�e si� wydosta�. Przedtem sam si� podda� i podda si� sam jeszcze raz. - Pokr�ci� g�owa. - To zwierze. Bez je�yka. Bez narz�dzi. - Maj�c ten nowy zmys�, niczego wi�cej nie potrzebuje - rzeki Baines i spojrza� na zegarek. - Ju� po drugiej. Czy budynek jest ca�kowicie odizolowany? - Nie mo�esz wyj�� - o�wiadczy� Wisdom. - Musisz zosta� tu na cala noc... albo przynajmniej dop�ki nie z�apiemy tego drania. - My�la�em o niej. - Baines wskaza� na Anit�. - Powinna by� w swojej agencji przed si�dma rano. Wisdom wzruszy� ramionami. - Nie mam nad