6440
Szczegóły |
Tytuł |
6440 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6440 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip K. Dick
Z�otosk�ry
- Czy tu zawsze tak gor�co? - spyta� komiwoja�er. Zwraca� si� do wszystkich os�b
siedz�cych
przy barze i w wytartych �ozach pod �ciana. By� m�czyzna w �rednim wieku,
ubranym w
wymi�ty szary garnitur, bia�a koszule z plamami potu, obwis�a muszk� i s�omkowy
kapelusz.
U�miecha� si� dobrodusznie.
- Tylko latem - odezwa�a si� kelnerka. Pozostali nawet nie drgn�li. W jednej z
l� siedzia�a para
zapatrzonych w siebie nastolatk�w. Dw�ch robotnik�w w koszulach z r�kawami
zawini�tymi na
ciemnych ow�osionych r�kach jad�o zup� fasolowa zagryzaj�c bulkami. By� tam
r�wnie�
szczup�y ogorza�y farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelka
i
kieszonkowym zegarkiem, �niady kierowca o szczurzej twarzy, pijacy kaw�, i
zm�czona kobieta,
kt�ra wesz�a, by da� wytchnienie swoim stopom i na chwile od�o�y� ci�kie
tobo�ki.
Komiwoja�er wyj�� paczk� papieros�w. Z ciekawo�ci� rozejrza� si� po obskurnym
lokalu,
zapali�, opar� r�ce na barze i zagadn�� siedz�cego obok m�czyzn�.
- Jak si� nazywa ta miejscowo��?
- Walnut Creek - mrukn�� s�siad.
Przez chwile komiwoja�er pil cole ma�ymi �ykami, niedbale trzymaj�c papierosa w
pulchnych
bia�ych palcach. Wkr�tce si�gn�� do wewn�trznej kieszeni marynarki i wyj��
sk�rzany portfel.
D�u�szy czas przewraca� wizyt�wki, dokumenty, grzbiety bilet�w, banknoty,
poplamione kartki
papieru, nie ko�cz�ce si� szparga�y, a� wreszcie znalaz� jaka� fotografie.
Na jej widok wyszczerzy� z�by w u�miechu, a potem chrapliwie zachichota� z
cicha.
- Popatrz pan - powiedzia� do siedz�cego obok m�czyzny.
M�czyzna wci�� czyta� gazet�.
- Ej, sp�jrz pan na to. - Komiwoja�er traci� go �okciem i podsun�� mu
fotografie. - Jak si� panu
podoba?
Nagabni�ty rzuci� okiem na zdj�cie. Przedstawia�o rozebrana do pasa kobiet� z
odwr�cona
twarz�. Mia�a jakie� trzydzie�ci piec lat i obwis�e bia�e cia�o. Z o�mioma
piersiami.
- Widzia� pan kiedy cos takiego? - Komiwoja�er chichota� przewracaj�c ma�ymi
zaczerwienionymi oczkami. Z oble�nym u�miechem znowu traci� s�siada.
- Ju� to widzia�em - odpar� zdegustowany m�czyzna, podejmuj�c przerwana
lektur�.
Komiwoja�er zauwa�y�, ze stary farmer pochyli� si� i patrzy na fotografie.
Us�u�nie mu ja poda�.
- Podoba ci si�, ojczulku? Niez�e, co?
Farmer z powa�na mina ogl�da� zdj�cie. Odwr�ci� je, obejrza� wygnieciony
kartonik, potem
jeszcze raz spojrza� na wizerunek kobiety i odrzuci� fotografie komiwoja�erowi.
Fotografia
ze�lizgn�a si� z baru i spadla na pod�og� emulsja do g�ry.
Komiwoja�er podni�s� ja i otrzepa�, a p�niej ostro�nie, prawie z czu�o�ci�
w�o�y� na powr�t do
portfela. Kelnerka zatrzepota�a rz�sami, kiedy w przelocie zobaczy�a zdj�cie.
- �liczna, co? - zauwa�y� komiwoja�er, puszczaj�c do niej oko. - Chyba nie powie
pani, ze nie?
Kelnerka oboj�tnie wzruszy�a ramionami.
- Nie wiem. Widzia�am ich mn�stwo ko�o Denver. Cala kolonie.
- W�a�nie tam zrobiono to zdj�cie. W Denverskim Obozie AKD.
- Czy kt�re� z nich jeszcze �yje? - spyta� farmer.
Komiwoja�er za�mia� si� nieprzyjemnie.
- �artuje pan czy co? - rzek� i energicznie machn�� d�oni�. Ani jedno.
Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealist�w w lo�y przesta�a trzyma� si� za
r�ce i teraz
oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczaj�c oczy.
- Widzia�em jednego takiego dewianta ko�o San Diego - powiedzia� farmer. -
Kt�rego� dnia w
zesz�ym roku. Mia� skrzyd�a jak nietoperz. Pokryte sk�ra nie pi�rami. Tylko
sk�ra i ko�ci.
- To nic - ochoczo w��czy� si� do rozmowy szczurooki kierowca taks�wki. - W
Detroit by� taki z
dwiema g�owami. Widzia�em go na wystawie.
- �ywego? - spyta�a kelnerka.
- Sk�d�e. Ju� go u�pili.
- Na socjologii - odezwa� si� licealista - pokazywali nam ta�my z kupa r�nych
takich.
Skrzydlatych z po�udnia, wielkoglowych, znalezionych w Niemczech, i taka okropna
odmian� o
szyszko waty ch kszta�tach, przypominaj�ca owady. A...
- Najgorsi s� angielscy - stwierdzi� stary biznesmen. - Ukryli si� w kopalniach
w�gla. Z grupy,
kt�ra schowa�a si� pod ziemia w czasie Wielkiej Wojny, prze�yli tylko oni.
- Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji - wtr�ci�a kelnerka. - Czyta�am o
nich. Podobno
potrafi� kierowa� my�lami na odleg�o��. By�o ich tylko paru. AKD dotar�o tam
bardzo szybko.
- To odmiana gatunku nowozelandzkiego - odezwa� si� jeden z robotnik�w. - Umie
czyta� w
my�lach.
- Czytanie i kierowanie to dwie r�ne rzeczy - powiedzia� biznesmen. - Kiedy
s�ucham o czym�
takim, to ogromnie si� ciesz�, ze mamy AKD.
- By� taki gatunek, kt�ry odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie odezwa� si� farmer. -
Na Syberii.
Umia� przenosi� przedmioty na odleg�o��. To si� nazywa psychokineza. Sowieckie
AKD
natychmiast si� nim zaj�o. Nikt ju� go nie pami�ta.
- Ja sobie przypominam - rzek� biznesmen. - By�em wtedy ma�ym ch�opcem.
Pami�tam, bo to
pierwszy dewiant, o jakim s�ysza�em. Ojciec zawo�a� mnie i moje rodze�stwo do
salonu i
opowiedzia� nam o nim. To by�y czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i
ka�demu
stemplowali r�k�. - Pokaza� sw�j chudy, ko�cisty nadgarstek. - Mnie tez
ostemplowano.
Sze��dziesi�t lat temu.
- Teraz po prostu sprawdzaj� przy porodzie - powiedzia�a kelnerka. Zadr�a�a. - W
tym miesi�cu
by� jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. My�leli, ze to ju� si�
sko�czy�o.
- Ale jest ich coraz mniej - wtr�ci� taks�wkarz. - Frisco nie by�o tak ska�one
jak niekt�re miasta.
We�my Detroit.
- W Detroit w dalszym ci�gu maja dziesi�� do pi�tnastu przypadk�w rocznie -
wtr�ci� licealista. -
W ca�ym mie�cie. Ocala�o tam sporo basen�w i ludzie z nich korzystaj� pomimo
automatycznych
znak�w.
- A jaki by� tamten? - spyta� komiwoja�er. - Ten z San Francisco.
Kelnerka zrobi�a nieokre�lony ruch r�ka.
- Zwyczajny. Taki bez palc�w u n�g. Pochylony. Z wielkimi oczami.
- Typ nocny - stwierdzi� komiwoja�er.
- Matka go ukry�a. Podobno mia� trzy lata. Nam�wi�a lekarza, z�by wpisa�
fa�szywe dane do
formularza AKD, a lekarz by� przyjacielem tej rodziny.
Komiwoja�er dopi� swoja cole. Machinalnie bawi�c si� papierosem, siedzia� i
s�ucha� gwaru
rozm�w, kt�re sam sprowokowa�. Podniecony licealista pochyla� si� ku dziewczynie
naprzeciwko, imponuj�c jej posiadana wiedza. Szczup�y farmer i biznesmen, niemal
przytuleni
do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed
pierwszym 10-
letnim Planem Odbudowy. Taks�wkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie
niestworzone historie z w�asnych prze�y�.
Komiwoja�er zagadn�� kelnerk�.
- Ale ten przypadek z Frisco ich poruszy� - odezwa� si� w zadumie. -1 pomy�le�,
ze cos takiego
mog�o zdarzy� si� tak blisko.
- Taa - mrukn�a kelnerka.
- Ta strona zatoki w�a�ciwie nie by�a ska�ona - ci�gn�� komiwoja�er. - Tutaj
nigdy ich nie
mieli�cie.
- Nie. - Kelnerka nagle si� poderwa�a. - W tej okolicy nie by�o �adnego. Nigdy.
Szybko pozbiera�a brudne naczynia z baru i ruszy�a na zaplecze.
- Nigdy? - spyta� zdziwiony komiwoja�er. - Nigdy nie mieli�cie �adnych dewiant�w
po tej
stronie zatoki?
- Nie. �adnych - odpar�a kelnerka i zniknela na zapleczu, gdzie miody kucharz w
bia�ym fartuchu
stal przy swoich palnikach. Jej glos zabrzmia� troch� za g�o�no, nieco zbyt
ostro i nienaturalnie.
Zapad�a cisza. W jednej chwili umilk�y wszelkie rozmowy. Wszyscy zacz�li nagle
wpatrywa� si�
w swoje talerze wzrokiem pe�nym napi�cia i niepokoju.
- Tu w okolicy nie by�o �adnego - powiedzia� taks�wkarz g�o�no i wyra�nie, bez
szczeg�lnego
adresu. - W og�le nigdy.
- Zapewne - grzecznie zgodzi� si� komiwoja�er. - Ja tylko...
- Lepiej by� pan nie kr�ci� - odezwa� si� jeden z robotnik�w.
Komiwoja�er zamruga� oczami.
- No pewnie, przyjacielu, oczywi�cie. - Nerwowo pogrzeba� w kieszeni. Na pod�og�
z brz�kiem
wypad�y dwie monety. Pospiesznie je pozbiera�. - Nie chcia�em nikogo urazie.
Na chwile zapanowa�a cisza. Widz�c, ze po raz pierwszy nikt nic nie m�wi,
odezwa� si�
licealista.
- Ja cos s�ysza�em - rozpocz�� gorliwie bardzo wa�nym tonem. - Kto� opowiada�,
ze na farmie
Johnsona widzia� cos, co przypomina�o jednego z tych...
- Zamknij si� - warkn�� biznesmen nie odwracaj�c g�owy.
Ch�opak zaczerwieni� si� i usiad�. Chcia� cos powiedzie� �ami�cym si� g�osem,
lecz urwa�.
Wpatrywa� si� w swoje r�ce i nerwowo prze�yka� �lin�.
Komiwoja�er zap�aci� kelnerce za cole.
- Kt�r�dy najszybciej dojad� do Frisco? - spyta�, lecz kelnerka ju� odwr�ci�a
si� do niego ty�em.
Go�cie siedz�cy przy barze byli poch�oni�ci jedzeniem. �aden z nich nawet nie
podni�s� wzroku.
Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali si� w talerze z
nieprzyjaznym, wr�cz
wrogim wyrazem twarzy.
Komiwoja�er podni�s� swoja p�kata teczk�, pchn�� a�urowe drzwi i wyszed� na
ulice zalana
o�lepiaj�cym �wiat�em s�o�ca. Ruszy� w stron� rozklekotanego buicka z 1978 roku,
zaparkowanego w odleg�o�ci kilku metr�w. W cieniu markizy stal jaki� policjant z
drog�wki w
granatowej koszuli, ospale rozmawiaj�c z m�oda kobieta w ��tej jedwabnej
sukience, kt�ra
lepi�a si� do jej szczup�ego cia�a.
Zanim komiwoja�er wsiad� do samochodu, na chwile si� zatrzyma�. Uniesiona r�ka
pozdrowi�
policjanta.
- Prosz� mi powiedzie�, dobrze zna pan to miasto?
Policjant obrzuci� wzrokiem zmi�ty szary garnitur, muszk�, przepocona koszule i
numer
rejestracyjny z innego stanu.
- A o co chodzi?
- Szukam farmy Johnsona - odpar� komiwoja�er. - Przyjecha�em, z�by si� z nim
zobaczy� w
sprawie pewnego procesu sadowego. - Podszed� do policjanta, trzymaj�c w palcach
bia�a
wizyt�wk�. - Jestem jego adwokatem... z nowojorskiej palestry. Czy mo�e mi pan
powiedzie�,
jak tam dojecha�? Nie by�em tu od paru lat.
Nat Johnson spojrza� na po�udniowe sionce i stwierdzi�, ze dobrze �wieci. Z
fajka w po��k�ych
z�bach rozsiad� si� na schodkach prowadz�cych na werand�. Ten szpakowaty
m�czyzna o
silnych r�kach, ubrany w czerwona kraciasta koszule i p��cienne d�insy, mia�
wci�� jeszcze g�ste
w�osy mimo sze��dziesi�ciu pi�ciu lat aktywnego �ycia.
Obserwowa� swoje graj�ce dzieci. Ze �miechem przebieg�a ko�o niego Jean z
rozwianymi
czarnymi w�osami. Pod sportowa koszulka podskakiwa� jej biust. Mia�a szesna�cie
lat, jasne
oczy, mocne proste nogi, a jej szczup�e m�ode cia�o by�o lekko pochylone do
przodu pod
ci�arem dwu podk�w. Za ni� p�dzi� czternastoletni Dave. Z takiego �adnego
ch�opca o bia�ych
z�bach i czarnych w�osach ka�dy ojciec by�by dumny. Dave dogoni� siostr�, min��
ja i zatrzyma�
si� przy dalszym ko�ku. Stan�� wyczekuj�co na rozstawionych nogach, swobodnie
trzymaj�c
podkowy w d�oniach wspartych na biodrach. Podbieg�a do niego zadyszana Jean.
- No, rzucaj! - wykrzykn�� Dave. - Ty pierwsza. Ja poczekam.
- Z�by odtr�ci� moje?
- Nie, z�by je przysun��.
Jean cisn�a jedna podkow� na ziemie, druga chwyci�a obiema r�kami i spojrza�a
na odleg�y
kolek. Pochyli�a swoje gibkie cia�o, przesun�a jedna nog� do tylu i wygi�a
grzbiet. Zamkn�a
jedno oko, dok�adnie wycelowa�a, a potem fachowo rzuci�a podkow�, kt�ra z
brz�kiem uderzy�a
w kolek, zakr�ci�a si� wok� niego i upadla obok, wznosz�c chmur� kurzu.
- Niez�e! - zawo�a� Nat Johnson ze schodk�w. - Cho� troch� za mocno. R�b to
spokojniej.
Wypi�� dumnie pier�, kiedy dziewczyna., wyginaj�c l�ni�ce zdrowe cia�o,
przymierzy�a si� i
rzuci�a druga podkow�. Z przyjemno�ci� patrzy� na dwoje silnych, �adnych dzieci,
prawie
dojrza�ych, u progu doros�o�ci, zaj�tych gra w upalnym s�o�cu.
A by� jeszcze Cris.
Stal z za�o�onymi r�kami pod weranda. Nie bra� udzia�u w grze. Obserwowa�. Tkwi�
tam od
chwili, gdy Jean i Dave zacz�li grac. Przez ca�y czas jego pi�knie rze�biona
twarz mia�a ten sam
wyraz na po�y skupienia i zadumy, jakby patrzy� obok dw�jki rodze�stwa gdzie�
daleko za
podw�rko, stodole, koryto strumienia, szereg cedr�w.
- Chod�, Cris! - zawo�a�a Jean, kiedy Dave poszed� zebra� podkowy. - Nie zagrasz
z nami?
Nie, Cris nie chcia� grac. Nigdy nie gra�. Przebywa� gdzie�, we w�asnym �wiecie,
w �wiecie
niedost�pnym dla �adnego z nich. Nigdy w niczym nie bra� udzia�u, ani w grach,
ani w pracy, ani
w �yciu rodzinnym. Zawsze by� sam. Daleki, oboj�tny, trzyma� si� na stronie.
Patrzy� obok ludzi
i przedmiot�w... dop�ki ni stad, ni zow�d cos w nim nie przeskakiwa�o, a w�wczas
momentalnie
si� zmienia�, na kr�tko powraca� do ich �wiata.
Nat wyci�gn�� r�k� i popuka� fajka w schodek. Potem nabi� ja tytoniem ze
sk�rzanego kapciucha,
patrz�c na starszego syna. Cris teraz nabra� �ycia. Wyszed� na podw�rko z
za�o�onymi r�kami,
jakby wkracza� do ich �wiata, opu�ciwszy na chwile sw�j w�asny. Jean go nie
widzia�a;
odwr�cona ty�em przygotowywa�a si� do rzutu.
- Ej - odezwa� si� zdumiony Dave. - Idzie Cris.
Cris podszed� do siostry, zatrzyma� si� i wyci�gn�� r�k�. Wysoki, pe�en
godno�ci, stal spokojnie i
oboj�tnie. Jean niepewnie poda�a mu podkow�.
- To chcesz? Chcia�by� zagra�? - spyta�a.
Cris nie odpowiedzia�. Wzi�� podkow�, lekko si� pochyli�, z niezwyk�a gracja
wyginaj�c cia�o, a
potem b�yskawicznie machn�� r�ka. Podkowa poszybowa�a, opad�a na daleki kolek i
zawirowa�a
na nim z zawrotna szybko�ci�. Idealny rzut.
Dave'owi opad�y k�ciki ust.
- Co za ohydne �wi�stwo - burkn��.
- Cris - powiedzia�a Jean z wyrzutem. - Nie grasz fair.
Nie, Cris gra� fair. Przez p�l godziny obserwowa�, a p�niej podszed� i rzuci�
jeden raz. Jeden
doskona�y rzut, jedno idealne trafienie.
- On nigdy nie robi b��d�w - narzeka� Dave.
Cris z oboj�tna mina stal w po�udniowym s�o�cu niczym zloty posag. Z�ote w�osy,
z�ota sk�ra,
mgie�ka z�ocistego meszku na go�ych ramionach i nogach...
Raptem zesztywnial. Nat wyprostowa� si� zaskoczony.
- Co jest? - mrukn��.
Cris szybko si� odwr�ci� czujnym ruchem wspania�ego cia�a.
- Cris! - zawo�a�a Jean. - Co ...
Cris rzuci� si� przed siebie. Jak strumie� uwolnionej energii przeci�� podw�rko,
przeskoczy� plot,
wpad� do stodo�y i wybiegi z drugiej strony. Jego uciekaj�ca posta� zdawa�a si�
�lizga� po suchej
trawie, kiedy sun�� w d� w stron� wyschni�tego potoku, a p�niej jego korytem i
miedzy
cedrami. Jeszcze tylko kr�tki b�ysk z�ota i ju� go nie by�o. Znikn��. Nie
dochodzi� stamt�d �aden
d�wi�k. Nic si� nie porusza�o. Cris ca�kowicie rozp�yn�� si� w krajobrazie.
- Co to by�o tym razem? - spyta�a znu�ona Jean. Podesz�a do ojca i rzuci�a si�
na ziemie w cieniu.
Jej g�adka szyja i g�rna warga b�yszcza�y od potu; kt�ry poznaczy� plamami
wilgoci koszulk�. -
Cos zobaczy�?
- Za czym� pobieg� - stwierdzi� Dave, zbli�aj�c si� do nich.
- By� mo�e. Trudno powiedzie� - mrukn�� Nat.
- Lepiej powiem mamie, z�by dla niego nie nakrywa�a - rzek�a Jean. - On chyba
nie wr�ci.
Nata Johnsona opanowa� gniew i bezradno��. Nie, Cris nie wr�ci. Nie przed
obiadem i
prawdopodobnie nie jutro... czy nawet pojutrze. Tylko B�g jedyny wie, jak d�ugo
go nie b�dzie,
dok�d poszed� i dlaczego. Oddali� si� na w�asne �yczenie i teraz przebywa gdzie�
samotnie.
- Gdybym uwa�a�, ze to cos da, tobym was po niego wys�a� zaczai Nat. - Ale to
nie ma...
Urwa�. Jaki� samoch�d zbli�a� si� polna droga, prowadz�ca do farmy. Stary,
rozklekotany buick,
pokryty kurzem. Za kierownica siedzia� korpulentny m�czyzna o czerwonej twarzy,
ubrany w
szary garnitur. Weso�o pomacha� do nich r�ka, kiedy samoch�d z chrz�stem si�
zatrzyma� i
ucich� wy��czony silnik.
- Dzie� dobry - powiedzia� i skin�� g�owa, wysiadaj�c z samochodu. Figlarnie
nasun�� sobie
kapelusz na oczy. M�czyzna by� w �rednim wieku, wygl�da� dobrodusznie i mocno
si� poci�,
gdy szed� po wyschni�tej ziemi w stron� werandy. - Mo�e wy, dobrzy ludzie, mi
pomo�ecie.
- Czego pan chce? - spyta� Nat Johnson opryskliwie.
Bal si�. Katem oka obserwowa� koryto strumienia, modl�c si� w duchu. Bo�e, niech
on stamt�d
nie wychodzi. Jean mia�a przyspieszony oddech, p�ytki i nier�wny. By�a
przera�ona.
Pozbawiona wyrazu twarz Dave'a straci�a wszelka barw�.
- Kim pan jest? - zapyta� Nat.
- Nazywam si� Baines. George Baines. - M�czyzna wyci�gn�� r�k�, lecz Johnson ja
zignorowa�.
- By� mo�e s�yszeli�cie o mnie. Jestem w�a�cicielem firmy budowlanej "Pacifica".
To my
budujemy te ma�e domy odporne na bomby tuz za miastem. Te ma�e okr�g�e, kt�re
wida�, kiedy
si� jedzie g��wna autostrada z Lafayette.
- Czego pan chce? - powt�rzy� Nat.
Z wysi�kiem opanowa� dr�enie d�oni. Nigdy nie s�ysza� o tym cz�owieku, chocia�
zauwa�y� te
domy. Trudno by�oby nie zauwa�y� takich ohydnych bunkr�w, przypominaj�cych
ogromne
mrowisko przeci�te autostrada. Baines wygl�da� na ich w�a�ciciela, ale czego
chce tutaj?
- Kupi�em kawa�ek ziemi w tej okolicy - wyja�ni� Baines. Potrz�sn�� plikiem
szeleszcz�cych
bibu�ek. - Oto dokumenty, ale nie mam zielonego poj�cia, gdzie go szuka�. -
U�miechn�� si�
dobrodusznie. - Wiem, ze jest gdzie� tutaj, niedaleko, po tej stronie drogi
stanowej. Urz�dnik z
hipoteki hrabstwa powiedzia� mi, ze ta dzia�ka le�y oko�o mili od tamtego
wzg�rza, a ja nie
najlepiej czytam mapy.
- To nie tu - wtr�ci� si� Dave. - Tutaj wsz�dzie s� tylko farmy i nikt ich nie
chce sprzeda�.
- Ale� to jest farma, synku - powiedzia� Baines �agodnie. Kupi�em ja dla siebie
i mojej pani.
Chcemy si� tu przenie��. Zmarszczy� zadarty nos. - Tylko niech ci nie przyjdzie
do g�owy, ze
chce tu budowa� jakie� osiedla. To wy��cznie dla mnie. Stary dom, dwadzie�cia
akr�w ziemi,
pompa i par� d�b�w...
- Pokaz pan te dokumenty. - Johnson wyrwa� plik papier�w z r�ki Bainesa ze
zdziwienia
mrugaj�cego oczami i szybko je przejrza�, a potem zwr�ci� z zaci�ta twarz�. - O
co panu chodzi?
Ta umowa dotyczy dzia�ki o pi��dziesi�t mil stad.
- Pi��dziesi�t mil! - wykrzykn�� oniemia�y Baines. - Nie �artuje pan? Ale
urz�dnik powiedzia�
mi...
Johnson wsta�. By� du�o wy�szy od grubasa i w najlepszej kondycji fizycznej, a
przy tym
piekielnie podejrzliwy.
- Do diabla z urz�dnikiem. Niech pan wsiada do samochodu i zabiera si� stad. Nie
wiem, czego
pan szuka i po co pan tu przyjecha�, ale chce, z�by pan opu�ci� moja ziemie.
W pot�nej d�oni Johnsona cos b�ysn�o. W po�udniowym s�o�cu z�owieszczo
po�yskiwa�a
metalowa rurka. Baines dostrzeg� ja i gwa�townie prze�kn�� �lin�.
- Nie chcia�em nikogo urazie, prosz� pana. - Cofn�� si� nerwowo. - Chyba
jeste�cie
przewra�liwieni. Tylko spokojnie, dobrze?
Johnson si� nie odezwa�. Mocniej chwyci� miotacz energii i czeka�, a� grubas
odejdzie. Baines
jednak si� oci�ga�.
- Pos�uchaj, przyjacielu. Jecha�em w tym skwarze piec godzin, szukaj�c tej mojej
cholernej
dzia�ki. Czy macie cos przeciwko temu, ze skorzystam z waszej... toalety?
Johnson przyjrza� mu si� podejrzliwie. Podejrzliwo�� stopniowo przesz�a w
obrzydzenie.
Wzruszy� ramionami.
- Dave, pokaz mu, gdzie �azienka.
- Dzi�ki. - Baines b�ysn�� z�bami w u�miechu wdzi�czno�ci. A je�li nie sprawie
tym zbyt
wielkiego k�opotu, to prosi�bym jeszcze o szklank� wody. Z przyjemno�ci� za ni�
zap�ac�. -
Zachichota� znacz�co. - Nie ma to jak wiejska go�cinno��, co?
- Chryste - powiedzia� Johnson, odwracaj�c si� w ca�kowicie zmienionym nastroju,
kiedy grubas
ci�ko potoczy� si� za synem do domu.
- Tato - szepn�a Jean. Gdy tylko grubas wszed� do wn�trza, natychmiast wbieg�a
na werand� i
patrzy�a z lekiem szeroko otwartymi oczami. - Tatusiu, my�lisz, ze on...
Johnson obj�� ja ramieniem.
- Trzymaj si� - rzeki. - On zaraz odjedzie.
W jasnych oczach dziewczyny malowa�o si� niewypowiedziane przera�enie.
- Za ka�dym razem, gdy pojawia si� ten cz�owiek ze sp�ki wodnej albo poborca
podatkowy,
jaki� w��cz�ga, dziecko, ktokolwiek, czuje okropne uk�ucie b�lu... o, tu. -
Chwyci�a si� za serce,
przyciskaj�c r�k� do piersi. -1 tak od trzynastu lat. Jak d�ugo jeszcze uda nam
si� utrzyma� to w
tajemnicy? Jak d�ugo?
Baines z wdzi�kiem wytoczy� si� z �azienki. Pod drzwiami sztywno stal milcz�cy
Dave Johnson
z kamienna twarz�.
- Dzi�kuje, synu - westchn�� Baines. - A teraz, gdzie mog� dosta� szklank� wody?
- Ze smakiem
obliza� wargi, ciesz�c si� zawczasu. - Kiedy cz�owiek si� naje�dzi po takiej
prowincji w
poszukiwaniu rudery, kt�ra mu wcisn�� jaki� natr�tny handlarz
nieruchomo�ciami...
Dave ruszy� do kuchni.
- Mamo, ten cz�owiek chce si� napi� wody. Tato powiedzia�, ze mo�e.
Dave odwr�ci� si� ty�em. Baines zerkn�� na matk�, drobna siwow�osa kobiet� o
zwi�d�ej,
�ci�gni�tej twarzy bez wyrazu. Ze szklanka w r�ku sz�a w stron� zlewu.
Wtedy wyskoczy� do przedpokoju. Przebiegi przez sypialnie, otworzy� jakie� drzwi
i zobaczy�, ze
prowadza do szafy. Pop�dzi� z powrotem, a p�niej przez salon i jadalnie wpad�
do drugiej
sypialni. W kr�tkim czasie przeszuka� ca�y dom.
Wyjrza� przez okno na podw�rko z tylu domu. Dostrzeg� rdzewiej�cy wrak
ci�ar�wki i wej�cie
do podziemnego schronu. Jakie� blaszane banki, kury rozgrzebujace ziemie. Psa
�pi�cego pod
szopa, par� starych opon samochodowych.
Znalaz� drzwi prowadz�ce na dw�r. Bezszelestnie otworzy� je i wyszed�. Nie
widzia� nikogo.
Jedynie pochylona ze staro�ci stodole, a za ni� cedry i jaki� strumie�. A tak�e
szcz�tki tego, co
niegdy� by�o ust�pem.
Ostro�nie ruszy� wzd�u� budynku. Mia� mo�e p�l minuty. Drzwi do �azienki
zostawi� zamkni�te,
ch�opak wiec pomy�li, ze do niej wr�ci�. Baines zajrza� do wn�trza domu przez
okno, za kt�rym
by�a spora rupieciarnia, pe�na starych ubra�, pudel i stert czasopism.
Odwr�ci� si� i ruszy� z powrotem. Dotar� do naro�nika domu.
Kiedy wyszed� zza rogu, wyros�a przed nim szczup�a sylwetka Nata Johnsona, kt�ry
zast�pi� mu
drog�.
- Dobra, Baines. Sam tego chcia�e�.
Wystrzeli� snop r�owego �wiat�a. O�lepiaj�cy b�ysk przy�mi� sionce. Baines
skoczy� do tylu i
si�gn�� do kieszeni marynarki. Mu�ni�ty strumieniem �wiat�a, kt�re go
oszo�omi�o, prawie upad�.
Ubranie ochronne poch�on�o energie i zacz�o ja rozprasza�, ale Baines
zadzwoni� z�bami i
przez chwile podskakiwa� jak marionetka na sznurku. Otoczy�a go ciemno��. Czul,
ze siatka
ubrania ochronnego rozgrzewa si� do bia�o�ci, zmagaj�c si� z poch�aniana
energia.
Baines wyci�gn�� sw�j miotacz, a Johnson nie mia� ubrania ochronnego.
- Jeste� aresztowany - gro�nie mrukn�� Baines. - Od�� miotacz i podnie� r�ce.
Zawo�aj rodzin�.
- Ponagli� go ruchem broni. - No, Johnson, pospiesz si�.
- Ty �yjesz - rzeki Nat z wyrazem rosn�cego przera�enia na twarzy. - A wiec
musisz by�...
Pojawili si� Dave i Jean.
- Tato!
- Chod�cie tu - rozkaza� im Baines. - Gdzie jest wasza matka?
Dave odrzuci� g�ow� jak sparali�owany.
- W domu - rzeki.
- Id� i przyprowad� ja tutaj.
- Ty jeste� z AKD - szepn�� Nat Johnson.
Baines nie odpowiedzia�. Palcami przebiera� po szyi, grzebi�c w fa�dach
mi�kkiego cia�a.
Zablyszczal przew�d laryngofonu, gdy wy�uska� go z bruzdy miedzy podbr�dkami i
wk�ada� do
kieszeni. Z polnej drogi dobiega� warkot silnik�w, kt�ry szybko stawa� si� coraz
g�o�niejszy.
Podjecha�y dwa czarne pojazdy o op�ywowych liniach i zaparkowa�y ko�o domu.
Zaroi�o si� od
ciemnych, szarozielonych mundur�w Okr�gowej Policji Obywatelskiej. Na niebie
pojawi�o si�
mrowie czarnych kropek, chmura ohydnych much, kt�re za�mi�y sionce, kiedy
wysypali si� z
nich �o�nierze i sprz�t, wolno opadaj�c coraz ni�ej.
- Tu go nie ma - powiedzia� Baines, gdy podszed� do niego pierwszy �o�nierz. -
Uciek�.
Zawiadomcie Wisdoma w laboratorium.
- Ca�y rejon jest otoczony.
Baines odwr�ci� si� do Nata Johnsona, kt�ry stal oniemia�y, niczego nie
pojmuj�c. Obok niego
syn i c�rka.
- Sk�d on wiedzia�, ze tu b�dziemy? - spyta� Baines.
- Nie wiem - mrukn�� Johnson. - Po prostu... wiedzia�.
- Telepata?
- Nie wiem.
Baines wzruszy� ramionami.
- Wkr�tce si� dowiemy. Prowadzimy ob�aw� na ca�ym terenie. Nie mo�e si� wymkn��,
cho�by
nawet pr�bo wal jakich� diabelskich sztuczek. Chyba ze si� zdematerializuje.
- Co z nim zrobicie, kiedy... je�li go z�apiecie? - spyta�a Jean dr��cym g�osem.
- Przebadamy go.
- A p�niej zabijecie?
- To zale�y od wynik�w bada� laboratoryjnych. Gdyby�cie podali mi wi�cej
szczeg��w, moje
przewidywania by�yby dok�adniejsze.
- Nie mo�emy nic powiedzie�, bo niczego wi�cej nie wiemy, - Dziewczyna z
rozpaczy zacz�a
krzycze�. - On nic nie m�wi!
Baines a� podskoczy�.
-Co?
- On nic nie m�wi. Nigdy z nami nie rozmawia�. Nigdy.
- Ile ma lat?
- Osiemna�cie.
- Brak komunikacji. - Baines si� poci�. - W ci�gu osiemnastu lat nie by�o miedzy
wami �adnego
kontaktu j�zykowego? Czy on w og�le kontaktuje si� w jakikolwiek spos�b? U�ywa
jakich�
znak�w? Kodu?
- On nas... ignoruje. Jada tutaj. Przebywa z nami. Czasami gra, kiedy my gramy.
Albo siada ko�o
nas. Znika na wiele dni. Nigdy nie mogli�my ustali�, co robi... i gdzie. Sypia w
stodole... sam.
- Czy rzeczywi�cie jest zloty?
-Tak.
- Wszystko ma z�ote. Sk�r�, oczy, w�osy, paznokcie. Wszystko.
- Jest wysoki? Dobrze zbudowany?
Przez chwile dziewczyna nie odpowiada�a. Dziwne wzruszenie wyg�adzi�o jej
�ci�gni�ta twarz,
na moment si� rozpromieni�a.
- On jest niewiarygodnie pi�kny. Jak b�g, kt�ry zst�pi� na ziemie. - Grymas
wykrzywi� jej usta. -
Nie znajdziecie go. On wszystko wie. Wie to, o czym wy nie macie zielonego
poj�cia. Jego
zdolno�ci tak bardzo przekraczaj� wasze ograniczone...
- Uwa�asz, ze go nie z�apiemy? - Baines zmarszczy� brwi. Ca�y czas �aduj� nowe
grupy. Jeszcze
nie widzia�a�, jak Agencja przeprowadza taka operacje. Rozpracowujemy mutant�w
od
sze��dziesi�ciu lat. Je�li si� wymknie, b�dzie to pierwszy...
Baines nagle urwa�. Do werandy szybko zbli�ali si� trzej m�czy�ni. Dwaj ubrani
na zielono
funkcjonariusze Policji Obywatelskiej. Trzeci, najwy�szy, szed� miedzy nimi
spokojnie i
spr�y�cie, delikatnie po�yskuj�c.
- Cris! - przejmuj�co wykrzykn�a Jean.
- Mamy go - powiedzia� jeden z policjant�w.
Baines niecierpliwie przebiera� palcami po miotaczu.
- Gdzie i jak go z�apali�cie?
- Sam si� podda� - odpar� policjant g�osem pe�nym podziwu. - Dobrowolnie do nas
przyszed�.
Prosz� spojrze�. Wygl�da jak metalowy posag. Niczym jaki�... b�g.
Z�ocista posta� na chwile zatrzyma�a si� ko�o Jean. Potem z wolna, spokojnie
odwr�ci�a si�
przodem do Bainesa.
- Cris! - przera�liwie krzykn�a Jean. - Po cos wraca�?
Ta sama mysi dr�czy�a r�wnie� Bainesa. Odsun�� ja od siebie... na razie.
- Odrzutowiec ju� czeka? - spyta� pospiesznie.
- Got�w do odlotu - odpar� jeden z policjant�w.
- Doskonale. - Baines omin�� ich i zszed� po schodkach na gliniasta ziemie. -
Idziemy. Chce,
z�by go odstawiono bezpo�rednio do laboratorium. - Przez chwile badawczo
przygl�da� si�
pot�nej postaci m�czyzny stoj�cego miedzy dwoma funkcjonariuszami Policji
Obywatelskiej.
Przy nim sprawiali wra�enie pokurczy, jakby nagle stali si� niezgrabni i
odpychaj�cy. Niczym
kar�y... Co przedtem powiedzia�a Jean? Jak b�g, kt�ry zst�pi� na ziemie. Baines
ze z�o�ci� ruszy�
z miejsca. - Chod�cie - burkn��. - Ten mo�e by� trudny. Takiego jak on jeszcze
nie spotkali�my.
Nie wiemy, co u licha, mo�e zrobi�.
Pomieszczenie by�o puste, nie licz�c postaci siedz�cego m�czyzny. Cztery gole
�ciany, pod�oga
i sufit. Silne bia�e �wiat�o bezlito�nie wciska�o si� w ka�dy kat. Na jednej ze
�cian pod sufitem
znajdowa�a si� w�ska szczelina z okienkami, przez kt�re obserwowano wn�trze.
M�czyzna by� spokojny. Nie poruszy� si� od chwili, gdy trzasn�y zamki w
drzwiach, opad�y
ci�kie rygle, a w okienkach ukaza�y si� szeregi bystrych twarzy technik�w.
M�czyzna siedzia�
pochylony do przodu ze splecionymi d�o�mi i wzrokiem utkwionym w pod�odze. Twarz
mia�
spokojna, niemal bez wyrazu. Przez cztery godziny nie poruszy� ani jednym
mi�niem.
- No i co? - spyta� Baines. - Dowiedzieli�cie si� czego�?
- Niewiele - mrukn�� Wisdom z gorycz�. - Je�eli w ci�gu czterdziestu o�miu
godzin nie uda nam
si� zdoby� o nim jakich� informacji, to poddamy go eutanazji. Nie mo�emy
ryzykowa�.
- A, pewnie my�lisz o tych z Tunisu - rzek� Baines.
On r�wnie� o tym pomy�la�. Znaleziono ich dziesi�ciu w ruinach tego opuszczonego
miasta w
p�nocnej Afryce. Mieli prosty spos�b na przetrwanie. Zabijali swoje ofiary i
wch�aniali je, a
p�niej, upodabniaj�c si� do nich, zajmowali ich miejsce. Nazwano ich
kameleonami. Zanim
zlikwidowano ostatniego, sze��dziesi�t os�b straci�o �ycie. Sze��dziesi�ciu
najwy�szej klasy
ekspert�w, �wietnie wyszkolonych pracownik�w Agencji Kontroli Dewiant�w.
- Masz jaki� punkt zaczepienia?
- Cholera, on jest zupe�nie inny. Ci�ka sprawa. - Wisdom wskaza� kciukiem stos
rolek z ta�ma. -
Tu jest kompletny raport, ca�y materia�, jaki zebrali�my od Johnsona i jego
rodziny.
Nafaszerowalismy ich �rodkami psychotropowymi, a potem pu�cili�my do domu.
Osiemna�cie
lat... i �adnego kontaktu j�zykowego. Wygl�da jednak na to, ze on jest w pe�ni
rozwini�ty.
Osi�gn�� dojrza�o�� w wieku trzynastu lat, a wiec jego cykl rozwojowy jest
kr�tszy i szybszy od
naszego. Ale sk�d ta grzywa? Ca�y ten zloty meszek? Jak poz�acany rzymski
pomnik.
- Czy przysz�y ju� wyniki z laboratorium analitycznego? Kaza�e�, oczywi�cie,
zarejestrowa� jego
fale m�zgowe?
- Ca�kowicie przebadali�my jego m�zg, ale analiza wykres�w musi troch� potrwa�.
Wszyscy tu
biegamy jak wariaci, a on tam po prostu sobie siedzi! - Wisdom pukn�� palcem w
okienko. -
Do�� �atwo go z�apali�my, wiec pewnie w g�owie nie ma zbyt wiele, prawda?
Chcia�bym jednak
wiedzie�, co tam jest. Zanim poddamy go eutanazji.
- Chyba powinni�my zachowa� go przy �yciu, p�ki si� nie dowiemy.
- Eutanazja za czterdzie�ci osiem godzin - z uporem powt�rzy� Wisdom. - Czy si�
dowiemy, czy
nie. On mi si� nie podoba. Na jego widok przechodz� mnie ciarki.
Ed Wisdom wsta� nerwowo gryz�c cygaro. Ten gruby, zwalisty m�czyzna o pe�nych
policzkach,
beczkowatej klatce piersiowej, rudych w�osach i zimnych, bystrych oczach,
g��boko osadzonych
w twarzy znamionuj�cej nieust�pliwo��, by� dyrektorem P�nocnoameryka�skiego
Oddzia�u
AKD. Teraz jednak mia� zmartwienie. Jego ma�e oczka we wszystkie strony rzuca�y
niespokojne
spojrzenia, dwie migoc�ce szare iskierki na brutalnej, okr�g�ej twarzy.
- My�lisz, ze to on? - spyta� Baines cedz�c s�owa.
- Zawsze tak mysie - warkn�� Wisdom. - Musze tak my�le�.
- Chcia�em powiedzie�...
- Wiem, co chcia�e� powiedzie�. - Wisdom chodzi� w te i z powrotem miedzy
sto�ami i
technikami przy pulpitach, miedzy aparatura badawcza i bzyczacymi komputerami,
miedzy
szczelinami, w kt�rych furkota�a ta�ma, i wisz�cymi diagramami. - To stworzenie
�y�o
osiemna�cie lat z rodzina, a nawet oni go nie rozumiej�. Nawet oni nie wiedza,
co w nim siedzi.
Wiedza, co robi, ale nie wiedza jak.
- A co robi?
- Wszystko wie.
- Wszystko, to znaczy co?
Wisdom wyci�gn�� zza pasa sw�j miotacz energii i cisn�� go na st�.
- Prosz�.
-Co?
Wisdom dal znak i okienko uchyli�o si� na kilka centymetr�w.
- No, prosz�, zastrzel go.
Baines zamruga� oczami.
- Powiedzia�e� za czterdzie�ci osiem godzin.
Wisdom zakl��, chwyci� miotacz, wycelowa� przez okienko w plecy siedz�cej
postaci i nacisn��
spust.
R�owe �wiat�o b�ysn�o o�lepiaj�co. Na �rodku pokoju wykwitla chmurka energii.
Zaiskrzy�a
si� i znik�a, pozostawiaj�c kupk� ciemnego popio�u.
- O Bo�e! - wysapal Baines. - Ty....
M�czyzna ju� nie siedzia�. Kiedy Wisdom strzeli�, on b�yskawicznie si� zerwa� i
uskoczy� przed
strumieniem energii w kat pokoju. Teraz powoli wraca� z oboj�tna mina, w dalszym
ci�gu
pogr��ony w my�lach.
- To ju� pi�ty raz - rzeki Wisdom, odk�adaj�c miotacz. - Poprzednio strzela�em
razem z
Jamisonem. Spud�owali�my. Tamten dok�adnie wiedzia�, kiedy padn� strza�y. I
gdzie trafia.
Baines i Wisdom popatrzyli na siebie. Obaj my�leli o tym samym. - Ale nawet
czytaj�c w
waszych my�lach, nie m�g� wiedzie�, gdzie uderza wasze pociski - odezwa� si�
Baines. - Kiedy,
owszem, ale nie gdzie. M�g�by� powiedzie�, gdzie celowa�e�?
- Ja nie - odpar� Wisdom zdecydowanie. - Strzela�em szybko, prawie na o�lep. -
Zmarszczy�
brwi. - Na o�lep. Trzeba by to wypr�bowa�. - Ruchem r�ki przywo�a� do siebie
technik�w.
Sprowad�cie tu grup� monterska. Biegiem.
Chwyci� pi�ro i zaczai cos rysowa� na kartce papieru.
Podczas monta�u Baines spotka� si� ze swoja sympatia w przylegaj�cym do
laboratorium klubie,
kt�ry znajdowa� si� w g��wnym hallu budynku AKD.
- Jak idzie? - spyta�a. Anita Ferris by�a wysoka blondynka o niebieskich oczach
i dorodnej,
starannie zadbanej figurze. Atrakcyjna kobieta pod trzydziestk�, wygl�daj�ca na
osob�
kompetentna. Mia�a na sobie wykonana z metalizowanej folii sukienk� i peleryn�,
a na r�kawie
czerwono-czarny pasek, oznaczaj�cy pierwsza rang�. Anita by�a jednym z
najwa�niejszych
koordynator�w rz�dowych, zajmowa�a bowiem stanowisko dyrektora Agencji
Semantyki. Masz
cos ciekawego tym razem?
- Mn�stwo - odpar� Baines.
Z hallu poprowadzi� ja do zacisznego k�cika w barze, gdzie gra�a przyt�umiona
muzyka, pe�na
zmiennych melodii, komponowanych matematycznie. Miedzy stolikami sprawnie
porusza�y si�
niewyra�ne kszta�ty - ciche, niezawodne automaty-kelnerki.
Kiedy Anita popija�a toma collinsa, Baines opowiedzia� jej, co uda�o im si�
ustali�.
- A mo�e on wytwarza jakie� pole odchylaj�ce? - powoli spyta�a Anita. - By� taki
jeden gatunek,
kt�ry sama mysia wygina� przedmioty, bez �adnych narz�dzi. Rodzaj fizycznego
oddzia�ywania
my�li na materie.
- Psychokineza? - Baines niespokojnie b�bni� palcami w blat stolika. - W�tpi�.
To stworzenie ma
zdolno�� przewidywania, lecz nie oddzia�ywania. Ono nie mo�e powstrzyma�
strumieni energii,
ale z diabelska pewno�ci� schodzi im z drogi.
- Przeskakuje pomi�dzy moleku�ami?
�art Anity nie ubawi� Bainesa.
- M�wi� serio. Zajmujemy si� nimi od sze��dziesi�ciu lat... d�u�ej ni� my oboje
w sumie tu
pracujemy. W tym czasie pojawi�o si� osiemdziesi�t siedem r�nych typ�w
dewiant�w,
prawdziwych mutant�w, zdolnych do rozmna�ania, a nie jakie� tam wybryki natury.
Ten jest
osiemdziesi�ty �smy. Z tamtymi po kolei jako� dawali�my sobie rade, ale ten...
- A co ci� w nim tak niepokoi?
- Po pierwsze ma osiemna�cie lat. Ju� samo to jest niewiarygodne, ze jego
rodzinie tak d�ugo
udawa�o si� trzyma� go w ukryciu.
- Tamte kobiety z Denver by�y od niego starsze. No, wiesz, te...
- Tak, ale one przebywa�y w pa�stwowym obozie. Kto� wysoko na g�rze ubrdal
sobie, z�by
pozwoli� im na rozmna�anie. Mia�y by� wykorzystane w przemy�le. Wtedy
wstrzymali�my
eutanazje na d�ugie lata. Cris Johnson �y� jednak poza nasza kontrola. Te
stworzenia w Denver
by�y pod sta�ym nadzorem.
- A nu� on jest nieszkodliwy. Zawsze zak�adacie, ze dewiant jest zagro�eniem. On
mo�e by�
nawet po�yteczny. Kto� uwa�a�, ze tamte kobiety warto by zatrudni�. By� mo�e on
ma cos, co
przyczyni�oby si� do rozwoju gatunku.
- Jakiego gatunku? Z pewno�ci� nie gatunku ludzkiego. Sko�czy�oby si� jak w tym
starym
powiedzeniu: "Operacja si� uda�a, ale pacjent zmar�". Je�eli do naszego rozwoju
wprowadzimy
mutanta, to w�wczas Ziemie odziedzicza mutanci, a nie ludzie. Mutanci, kt�rzy
b�d� �yli dla
siebie. Niech ci si� nawet przez chwile nie �ni, ze zamkniemy ich na k��dk� i
ka�emy sobie
s�u�y�. Je�li rzeczywi�cie b�d� stali wy�ej od homo sapiens, to we
wsp�zawodnictwie z nami
wygraj�. Z�by przetrwa�, musimy od samego pocz�tku grac znaczonymi kartami.
- Innymi s�owy z tego wynika, ze skoro pojawi si� homo superior, to �atwo go
poznamy. B�dzie
nim ten, kt�rego nie uda nam si� podda� eutanazji.
- Cos w tym rodzaju - odpar� Baines. - Zak�adaj�c, ze homo superior istnieje.
By� mo�e jest tylko
homo peculiaris. Cz�owiek z udoskonalonej linii.
- Neandertalczyk prawdopodobnie tez uwa�a�, ze cz�owiek z Cro-Magnon po prostu
reprezentowa� udoskonalona linie. Mia� tylko troch� bardziej rozwini�ta zdolno��
wymy�lania
symboli i ciut lepiej obrabia� krzemie�. Z twojego opisu wynika, ze to
stworzenie jest czym�
wi�cej ni� tylko zwyk�ym udoskonaleniem.
- To stworzenie - rzeki powoli Baines - ma umiej�tno�� przewidywania. Dotychczas
uda�o mu si�
pozosta� przy �yciu. W pewnych sytuacjach radzi�o sobie lepiej ni� ty czyja,
gdyby�my si� w
nich znale�li. Jak d�ugo twoim zdaniem potrafiliby�my utrzyma� si� przy �yciu w
tamtym pokoju
pod ogniem strumieni energii? W pewnym sensie ono ma podstawowa zdolno��
przetrwania.
Je�li zawsze b�dzie dok�adnie...
W tym momencie odezwa� si� g�o�nik wisz�cy na �cianie.
- Baines, jeste� potrzebny w laboratorium. Zostaw, u licha, ten bar i wracaj na
g�r�.
Baines odsun�� krzes�o i wsta�.
- Chod� ze mn�. Mo�e ci� zainteresuje to, co uroi� sobie Wisdom.
Zbity t�umek najwy�szych funkcjonariuszy AKD, siwow�osych m�czyzn w �rednim
wieku, stal
ko�em i s�ucha� chudego m�odzie�ca w bia�ej koszuli z zawini�tymi r�kawami,
kt�ry obja�nia�
funkcjonowanie skomplikowanej sze�ciennej konstrukcji z metalu i plastyku,
ustawionej na
�rodku podestu. Gro�nie stercza�y z niej dysze miotaczy energii tkwi�cych w
gmatwaninie kabli.
- To pierwsza pr�ba tego urz�dzenia w praktyce - m�wi� m�odzieniec z werwa. -
Strzela ono na
chybi� trafi� w najwy�szym stopniu przypadkowo... przynajmniej w takim, jaki
byli�my w stanie
osi�gn��. Znajduj�ce si� wewn�trz ci�kie kule s� unoszone w g�r� za pomoc�
strumienia
powietrza, a nast�pnie swobodnie opadaj�, w��czaj�c przeka�niki. Kule te mog�
opada� niemal w
dowolnym uk�adzie. Urz�dzenie strzela wed�ug ich uk�adu, kt�ry za ka�dym razem
jest inny,
daj�c zmienne konfiguracje strza��w w czasie i przestrzeni. W sumie jest
dziesi�� miotaczy i
ka�dy b�dzie w nieustannym ruchu.
-1 nikt nie wie, jak b�d� strzela�y? - spyta�a Anita.
- Nikt. - Wisdom zaciera� swoje t�uste r�ce. - Nie pomo�e mu czytanie w my�lach.
Nie z tym.
Anita podesz�a do okienek obserwacyjnych, kiedy urz�dzenie przetaczano na
stanowisko.
Zatka�o ja.
- To on?
-Co ci jest?
Policzki Anity obla� rumieniec.
- Ale� ja spodziewa�am si� jakiego�... stworzenia. M�j Bo�e, jaki on pi�kny! Jak
zloty posag.
Jak b�stwo!
Baines roze�mia� si�.
- On ma osiemna�cie lat, Anito. Za m�ody dla ciebie.
Kobieta w dalszym ci�gu patrzy�a przez okienko obserwacyjne.
- Przyjrzyj mu si�. Osiemna�cie lat? Nie wierze.
Cris Johnson siedzia� na pod�odze w samym �rodku pomieszczenia w kontemplacyjnej
pozie z
pochylona g�owa, za�o�onymi r�kami, podwin�wszy nogi pod siebie. W silnym
�wietle
wisz�cych nad nim lamp jego mocne cia�o l�ni�o, jakby pokrywa� je mieni�cy si�
zloty puch.
- �liczny, prawda? - mrukn�� Wisdom. - No dobra. W��czajcie.
- Chcecie go zabi�? - spyta�a Anita.
- B�dziemy pr�bowali.
- Ale on jest... - urwa�a niepewnie. - On nie jest potworem. Nie wygl�da jak
tamte odra�aj�ce
stworzenia z dwiema g�owami czy podobne do owad�w. Albo jak te okropienstwa z
Tunisu.
- Wiec czym on jest? - odezwa� si� Baines.
- Nie wiem. Ale nie mo�ecie o tak, po prostu, go zabi�. To by�oby straszne.
Urz�dzenie o�y�o z cichym trzaskiem. Lufy drgn�y i bezszelestnie zmienia�y
pozycje. Trzy z
nich cofn�y si�, znikaj�c wewn�trz sze�cianu. Pozosta�e wysun�y si� do przodu,
szybko i
sprawnie ustawi�y si� pod odpowiednim katem i nagle bez uprzedzenia otworzy�y
ogie�.
Pociski energii posypa�y si� zygzakowatym wachlarzem w skomplikowanym, coraz to
innym
uk�adzie, pod r�nymi katami, ze zmienna pr�dko�ci�, a� zla�y si� w jedna
osza�amiaj�ca nawale,
kt�ra obj�a cale pomieszczenie.
Z�ocisty cz�owiek zerwa� si� i zaczai skaka� w te i we w te, zr�cznie unikaj�c
wybuch�w energii,
kt�re ze wszystkich stron osmala�y mu cia�o. Zacz�y go przys�ania� tumany
popio�u, a� w ko�cu
utworzy�y jedna wielka chmur� pe�na b�ysk�w eksplozji.
- Przesta�cie! - wykrzykn�a Anita. - Na mi�o�� boska, zabijecie go!
W pomieszczeniu panowa�o piek�o. Posta� m�czyzny zupe�nie zniknela. Wisdom
odczeka�
chwile, a potem skin�� g�owa technikom obs�uguj�cym urz�dzenie. Technicy
nacisn�li jakie�
guziki i lufy zacz�y porusza� si� coraz wolniej, a� wreszcie znieruchomia�y.
Kilka z nich
cofn�o si� do wn�trza sze�cianu. Wszystkie przesta�y strzela�. Ucich�o
brz�czenie mechanizmu.
Cris Johnson jednak nie zgina�. Wy�oni� si� z opadaj�cych ob�ok�w popio�u
poczernia�y i
osmalony, lecz bez szwanku. Unikn�� wszystkich strumieni energii, wij�c si�
miedzy nimi jak
tancerz przeskakuj�cy nad ostrzami r�owych ognistych mieczy. Prze�y�.
- Nie - odezwa� si� Wisdom, wstrz��ni�ty i ponury. - To nie telepatia. Uk�ad
strza��w by�
przypadkowy, a nie ustalony zawczasu.
Wszyscy troje stali oszo�omieni, spogl�daj�c na siebie z lekiem. Anita z
poblad�a twarz� dr�a�a.
Jej niebieskie oczy by�y szeroko otwarte.
- Wiec co? - spyta�a szeptem. - Co to mo�e by�? Co on ma?
- Umiej�tno�� bezb��dnego zgadywania - podsun�� Wisdom.
- Nie, on nie zgadywa�. Nie oszukuj si� - odezwa� si� Baines. -1 w tym ca�y
szkopu�.
- Nie, on nie zgadywa�. - Wisdom powoli kiwa� g�owa. - On wiedzia�. Przewidzia�
ka�dy strza�.
Ciekaw jestem... czy mo�e si� myli�? Czy mo�e pope�ni� b��d?
- Przecie� go z�apali�my - podkre�li� Baines.
- Sam powiedzia�e�, ze wr�ci� dobrowolnie. - Wisdom mia� dziwny wyraz twarzy. -
Czy on to
zrobi� po rozpocz�ciu ob�awy?
Baines podskoczy�.
- Tak, po.
- Wiec nie m�g� si� z niej wydosta� i wr�ci�. - Wisdom wykrzywi� twarz w
u�miechu. - Ob�awa
musia�a by� szczelna. Nale�a�o si� tego spodziewa�.
- Gdyby by�a w niej cho� jedna dziura - mrukn�� Baines - to on wiedzia�by o
tym... i w�wczas by
zwia�.
Wisdom przywo�a� grup� uzbrojonych stra�nik�w.
- Zaprowad�cie go do u�pienia.
Anita krzykn�a przera�liwie.
- Wisdom, ty nie mo�esz...
- On za bardzo nas wyprzedza. Nie potrafimy z nim rywalizowa�. - Wisdom patrzy�
pos�pnym
wzrokiem. - My mo�emy jedynie przypuszcza�, co si� stanie. On wie. Dla niego to
pewno��.
Chocia� nie wydaje mi si�, z�by mu to pomog�o przy eutanazji. Cale
pomieszczenie, w kt�rym
przeprowadza si� ten zabieg, momentalnie wype�nia gaz o natychmiastowym
dzia�aniu. -
Niecierpliwie dal znak stra�nikom. - Ruszajcie. Zabra� go w tej chwili.
Pospieszcie si�.
- Poradzimy sobie? - spyta� zamy�lony Baines.
Stra�nicy zaj�li pozycje pod zdalnie sterowanymi drzwiami, kt�re z wolna si�
otworzy�y. Dw�ch
pierwszych ostro�nie wesz�o do �rodka z miotaczami gotowymi do strza�u.
Cris stal w �rodku pomieszczenia ty�em do skradaj�cych si� stra�nik�w. Przez
chwile by�
spokojny i nawet nie drgn��. Stra�nicy utworzyli p�kole, kiedy wi�cej ich
wesz�o do wn�trza.
Wtem...
Anita krzykn�a. Wisdom zakl��. Z�ocisty cz�owiek odwr�ci� si�, b�yskawicznie
skoczy� ku
drzwiom przez potr�jny szereg stra�nik�w i wypad� na korytarz.
- �apa� go! - wykrzykn�� Baines.
Zakot�owa�o si� od stra�nik�w. Uciekinier p�dzi� na g�r� korytarzem
roz�wietlanym b�yskami
energii.
- To na nic - spokojnie powiedzia� Wisdom. - On si� nie da trafie. - Nacisn��
jaki� guzik, a potem
drugi. - Ale mo�e to nam cos da.
- Co... - zaczai Baines, lecz urwa�.
Nagle zobaczy� przed sob� skacz�ca posta�, kt�ra sun�a wprost na niego, a kiedy
upad� na bok,
b�yskawicznie go min�a. Z�ocisty cz�owiek biegi bez wysi�ku z pozbawiona wyrazu
twarz�,
robi�c uniki przed strumieniami energii, kt�ra wybucha�a wok� niego.
Baines przez chwile widzia� te twarz z bliska, zanim Cris znikn�� w bocznym
korytarzu.
Pop�dzili za nim stra�nicy, strzelaj�c i podnieconym g�osem wykrzykuj�c rozkazy.
W
podziemiach budynku turkota�y ci�kie miotacze. Systematycznie zamyka�y si�
drzwi w
korytarzach, odcinaj�c drog� ucieczki.
- O Bo�e - westchn�� Baines podnosz�c si�. - Czy on nie mo�e robi� nic innego,
jak tylko
ucieka�?
- Wyda�em rozkaz, z�by odizolowa� budynek - powiedzia� Wisdom. - Nie ucieknie.
Nikt nie
wyjdzie ani nie wejdzie. W budynku mo�e sobie pobiega�... ale na zewn�trz si�
nie wydostanie.
- Je�eli jakie� wyj�cie przeoczono, to on b�dzie o tym wiedzia� odezwa�a si�
Anita dr��cym
g�osem.
- �adnego wyj�cia nie przeoczymy. Ju� raz go z�apali�my i znowu z�apiemy.
Wszed� robot-poslaniec. Z szacunkiem wr�czy� Wisdomowi jaka� kopert�.
- Z pracowni analitycznej, panie dyrektorze.
Wisdom rozerwa� kopert� i wyj�� papierowa ta�m�.
- Zaraz si� dowiemy, jak on my�li. - R�ce mu dr�a�y. - Mo�e znajdziemy jego
s�aby punkt.
Umys�owo mo�e by� od nas sprawniejszy, lecz to nie znaczy, ze nie ma s�abych
punkt�w. Umie
jedynie przewidzie� przysz�o��, ale nie potrafi jej zmieni�. Je�eli czeka go
�mier�, to ta zdolno��
mu nie...
Glos uwiazl Wisdomowi w gardle. Poda� ta�m� Bainesowi.
- Id� do baru. Musze si� napi� - rzek� z poszarza�a twarz�. - Mog� powiedzie�
tylko jedno: mam
nadzieje, ze to nie ten gatunek przyjdzie po nas.
- Co m�wi analiza? - niecierpliwi�a si� Anita, zagl�daj�c Bainesowi przez ramie.
- Jak on my�li?
- On nie my�li - odpar� Baines i oddal ta�m� swojemu szefowi. - W og�le nie
my�li. Ca�kowity
brak czo�owego pl�ta. To nie jest istota ludzka... nie u�ywa symboli. To tylko
zwierze.
- Zwierze zjedna wysoce rozwini�ta zdolno�ci� - rzeki Wisdom. - Nie �aden homo
superior. W
og�le nie cz�owiek.
Po korytarzach budynku AKD we wszystkie strony przewalali si� stra�nicy ze
sprz�tem. Do
budynku nap�ywa�y oddzia�y Policji Obywatelskiej, zajmuj�c pozycje obok
stra�nik�w. Kolejno
przeszukiwano korytarze i pokoje, a potem je zamykano. Wcze�niej czy p�niej
Cris Johnson
zostanie zlokalizowany i zap�dzony w kozi r�g.
- Zawsze si� obawiali�my, ze pojawi si� jaki� mutant na wy�szym poziomie rozwoju
umys�owego - rzeki zamy�lony Baines. Jaki� dewiant, kt�ry dla nas b�dzie tym,
czym my
jeste�my dla ma�p. Z du�a, p�kata czaszka, zdolno�ciami telepatycznymi,
dysponuj�cy
doskona�ym systemem semantycznym i najwy�szymi umiej�tno�ciami abstrakcyjnego
my�lenia i
przewidywania. Jaka� wy�sza forma naszego rozwoju. Doskonalsza istota ludzka.
- Kieruje si� odruchami - powiedzia�a Anita z niedowierzaniem. Siedz�c przy
biurku z analiza w
r�ku, uwa�nie ja studiowa�a. Odruchami... jak lew. Zloty lew. - Od�o�y�a ta�m� z
dziwnym
wyrazem twarzy. - B�stwo pod postaci� lwa.
- Zwierze - opryskliwie poprawi� ja Wisdom. - Chcia�a� powiedzie�: jasnow�ose
zwierze.
- Szybko biega i to wszystko - doda� Baines. - Nie u�ywa narz�dzi. Nie umie
niczego zbudowa�
ani wykorzysta�. Po prostu stoi i czeka na stosowna okazje, a potem piekielnie
szybko ucieka.
- To gorsze, ni� mogli�my si� spodziewa� - stwierdzi� Wisdom. Jego pe�na twarz
by�a szara jak
popi�. Zgarbi� si� niczym starzec i niepewnie porusza� dr��cymi r�kami. - By�
wypartym przez
zwierze! Przez cos takiego, co ucieka i si� chowa. Co nie u�ywa �adnego je�yka!
- Splun�� ze
z�o�ci�. - To dlatego oni nie mogli si� z nim porozumie�. Zastanawiali�my si�,
jaki on ma system
semantyczny. A on nie ma �adnego! Jest w stanie m�wi� i my�le� nie bardziej
ni�... pies.
- A wiec inteligencja jest w zaniku - powiedzia� Baines matowym g�osem. -
Jeste�my ostatnim
ogniwem... jak dinozaury. Doprowadzili�my inteligencje do jej kresu. Mo�e za
daleko.
Znale�li�my si� w punkcie, w kt�rym wiemy tak wiele... potrafimy �wietnie
my�le�... ale nie
umiemy dzia�a�.
- Jeste�my lud�mi my�li, a nie lud�mi czynu - rzek�a Anita - co zacz�o nas
parali�owa�. To
stworzenie za�...
- Zdolno�� tego stworzenia funkcjonuje lepiej, ni� kiedykolwiek funkcjonowa�y
nasze zdolno�ci.
My mo�emy sobie przypomnie� nasze przesz�e do�wiadczenia, pami�ta� je i czerpa�
z nich
nauk�. Je�li idzie o przysz�o��, to w najlepszym wypadku mo�emy snu� jedynie
mgliste
przypuszczenia na podstawie tego, co wydarzy�o si� w przesz�o�ci. Musimy m�wi� o
prawdopodobie�stwach, kt�re s� szare, a nie czarno-biale. My tylko zgadujemy.
- Cris Johnson nie zgaduje - wtr�ci�a Anita.
- On patrzy przed siebie. Widzi, co nadejdzie. On... my�li do przodu. Trudno to
inaczej nazwa�.
On widzi przysz�o��. Prawdopodobnie nie odbiera jej jako przysz�o��.
- Nie, nie odbiera - powiedzia�a Anita w zamy�leniu. - Wydaje mu si�
tera�niejszo�ci�. On ma
rozszerzona tera�niejszo��, lecz ta tera�niejszo�� le�y przed nim, nie za nim.
Nasza
tera�niejszo�� wi��e si� z przesz�o�ci�. Dla nas jedynie przesz�o�� jest rzecz�
pewna, dla niego
za� przysz�o��. I prawdopodobnie nie pami�ta przesz�o�ci, w ka�dym razie nie
lepiej ni�
jakiekolwiek zwierze.
- Kiedy tacy jak on si� rozwin�, w miar� ewolucji tego gatunku - rzeki Baines -
przypuszczalnie
udoskonala te zdolno�� my�lenia do przodu. Zamiast dziesi�ciu minut p�l godziny.
Potem
godzin�, dzie�, rok. Wreszcie b�d� mogli widzie� cale �ycie. �ycie w sta�ym,
niezmiennym
�wiecie bez niepewno�ci i dylemat�w. Bez ruchu! Niczego nie b�d� si� bali. Ten
ich �wiat b�dzie
idealnie statyczny jak masywny blok materii.
- A kiedy nadejdzie �mier� - doda�a Anita - to ja zaakceptuj�. Nie b�d�
pr�bowali z ni� walczy�.
Dla nich oka�e si� czym�, co ju� si� wydarzy�o.
- Co ju� si� wydarzy�o - powt�rzy� Baines. - Dla Crisa nasze strza�y tez ju� si�
wydarzy�y. -
Za�mia� si� nieprzyjemnie. - Istota o wi�kszych zdolno�ciach przetrwania wcale
nie musi by�
doskonalszym cz�owiekiem. Gdyby dosz�o do nowego potopu, przetrwa�yby tylko
ryby, a w
wypadku ery lodowcowej, by� mo�e jedynie bia�e nied�wiedzie. Zanim otworzyli�my
drzwi, on
ju� widzia� tych �o�nierzy, doskonale wiedzia�, gdzie stan� i co zrobi�.
Przydatna zdolno��, kt�ra
jednak nie oznacza post�pu w rozwoju umys�owym. Czysto fizyczny zmys�.
- Ale je�li wszystkie wyj�cia s� obstawione - powt�rzy� Wisdom - to on zobaczy,
ze nie mo�e si�
wydosta�. Przedtem sam si� podda� i podda si� sam jeszcze raz. - Pokr�ci� g�owa.
- To zwierze.
Bez je�yka. Bez narz�dzi.
- Maj�c ten nowy zmys�, niczego wi�cej nie potrzebuje - rzeki Baines i spojrza�
na zegarek. - Ju�
po drugiej. Czy budynek jest ca�kowicie odizolowany?
- Nie mo�esz wyj�� - o�wiadczy� Wisdom. - Musisz zosta� tu na cala noc... albo
przynajmniej
dop�ki nie z�apiemy tego drania.
- My�la�em o niej. - Baines wskaza� na Anit�. - Powinna by� w swojej agencji
przed si�dma
rano.
Wisdom wzruszy� ramionami.
- Nie mam nad