Philip K. Dick Złotoskóry - Czy tu zawsze tak gorąco? - spytał komiwojażer. Zwracał się do wszystkich osób siedzących przy barze i w wytartych łozach pod ściana. Był mężczyzna w średnim wieku, ubranym w wymięty szary garnitur, biała koszule z plamami potu, obwisła muszkę i słomkowy kapelusz. Uśmiechał się dobrodusznie. - Tylko latem - odezwała się kelnerka. Pozostali nawet nie drgnęli. W jednej z lóż siedziała para zapatrzonych w siebie nastolatków. Dwóch robotników w koszulach z rękawami zawiniętymi na ciemnych owłosionych rękach jadło zupę fasolowa zagryzając bulkami. Był tam również szczupły ogorzały farmer, starszy biznesmen w granatowym garniturze z kamizelka i kieszonkowym zegarkiem, śniady kierowca o szczurzej twarzy, pijacy kawę, i zmęczona kobieta, która weszła, by dać wytchnienie swoim stopom i na chwile odłożyć ciężkie tobołki. Komiwojażer wyjął paczkę papierosów. Z ciekawością rozejrzał się po obskurnym lokalu, zapalił, oparł ręce na barze i zagadnął siedzącego obok mężczyznę. - Jak się nazywa ta miejscowość? - Walnut Creek - mruknął sąsiad. Przez chwile komiwojażer pil cole małymi łykami, niedbale trzymając papierosa w pulchnych białych palcach. Wkrótce sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął skórzany portfel. Dłuższy czas przewracał wizytówki, dokumenty, grzbiety biletów, banknoty, poplamione kartki papieru, nie kończące się szpargały, aż wreszcie znalazł jakaś fotografie. Na jej widok wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem chrapliwie zachichotał z cicha. - Popatrz pan - powiedział do siedzącego obok mężczyzny. Mężczyzna wciąż czytał gazetę. - Ej, spójrz pan na to. - Komiwojażer tracił go łokciem i podsunął mu fotografie. - Jak się panu podoba? Nagabnięty rzucił okiem na zdjęcie. Przedstawiało rozebrana do pasa kobietę z odwrócona twarzą. Miała jakieś trzydzieści piec lat i obwisłe białe ciało. Z ośmioma piersiami. - Widział pan kiedy cos takiego? - Komiwojażer chichotał przewracając małymi zaczerwienionymi oczkami. Z obleśnym uśmiechem znowu tracił sąsiada. - Już to widziałem - odparł zdegustowany mężczyzna, podejmując przerwana lekturę. Komiwojażer zauważył, ze stary farmer pochylił się i patrzy na fotografie. Usłużnie mu ja podał. - Podoba ci się, ojczulku? Niezłe, co? Farmer z poważna mina oglądał zdjęcie. Odwrócił je, obejrzał wygnieciony kartonik, potem jeszcze raz spojrzał na wizerunek kobiety i odrzucił fotografie komiwojażerowi. Fotografia ześlizgnęła się z baru i spadla na podłogę emulsja do góry. Komiwojażer podniósł ja i otrzepał, a później ostrożnie, prawie z czułością włożył na powrót do portfela. Kelnerka zatrzepotała rzęsami, kiedy w przelocie zobaczyła zdjęcie. - Śliczna, co? - zauważył komiwojażer, puszczając do niej oko. - Chyba nie powie pani, ze nie? Kelnerka obojętnie wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Widziałam ich mnóstwo koło Denver. Cala kolonie. - Właśnie tam zrobiono to zdjęcie. W Denverskim Obozie AKD. - Czy któreś z nich jeszcze żyje? - spytał farmer. Komiwojażer zaśmiał się nieprzyjemnie. - Żartuje pan czy co? - rzekł i energicznie machnął dłonią. Ani jedno. Wszyscy nadstawili uszu. Nawet para licealistów w loży przestała trzymać się za ręce i teraz oboje siedzieli prosto, z zaciekawieniem wytrzeszczając oczy. - Widziałem jednego takiego dewianta koło San Diego - powiedział farmer. - Któregoś dnia w zeszłym roku. Miał skrzydła jak nietoperz. Pokryte skóra nie piórami. Tylko skóra i kości. - To nic - ochoczo włączył się do rozmowy szczurooki kierowca taksówki. - W Detroit był taki z dwiema głowami. Widziałem go na wystawie. - Żywego? - spytała kelnerka. - Skądże. Już go uśpili. - Na socjologii - odezwał się licealista - pokazywali nam taśmy z kupa różnych takich. Skrzydlatych z południa, wielkoglowych, znalezionych w Niemczech, i taka okropna odmianę o szyszko waty ch kształtach, przypominająca owady. A... - Najgorsi są angielscy - stwierdził stary biznesmen. - Ukryli się w kopalniach węgla. Z grupy, która schowała się pod ziemia w czasie Wielkiej Wojny, przeżyli tylko oni. - Niedawno odkryli nowy gatunek w Szwecji - wtrąciła kelnerka. - Czytałam o nich. Podobno potrafią kierować myślami na odległość. Było ich tylko paru. AKD dotarło tam bardzo szybko. - To odmiana gatunku nowozelandzkiego - odezwał się jeden z robotników. - Umie czytać w myślach. - Czytanie i kierowanie to dwie różne rzeczy - powiedział biznesmen. - Kiedy słucham o czymś takim, to ogromnie się cieszę, ze mamy AKD. - Był taki gatunek, który odkryli zaraz po Wielkiej Wojnie odezwał się farmer. - Na Syberii. Umiał przenosić przedmioty na odległość. To się nazywa psychokineza. Sowieckie AKD natychmiast się nim zajęło. Nikt już go nie pamięta. - Ja sobie przypominam - rzekł biznesmen. - Byłem wtedy małym chłopcem. Pamiętam, bo to pierwszy dewiant, o jakim słyszałem. Ojciec zawołał mnie i moje rodzeństwo do salonu i opowiedział nam o nim. To były czasy, kiedy ci z AKD wszystkich sprawdzali i każdemu stemplowali rękę. - Pokazał swój chudy, kościsty nadgarstek. - Mnie tez ostemplowano. Sześćdziesiąt lat temu. - Teraz po prostu sprawdzają przy porodzie - powiedziała kelnerka. Zadrżała. - W tym miesiącu był jeden w San Francisco. Pierwszy od ponad roku. Myśleli, ze to już się skończyło. - Ale jest ich coraz mniej - wtrącił taksówkarz. - Frisco nie było tak skażone jak niektóre miasta. Weźmy Detroit. - W Detroit w dalszym ciągu maja dziesięć do piętnastu przypadków rocznie - wtrącił licealista. - W całym mieście. Ocalało tam sporo basenów i ludzie z nich korzystają pomimo automatycznych znaków. - A jaki był tamten? - spytał komiwojażer. - Ten z San Francisco. Kelnerka zrobiła nieokreślony ruch ręka. - Zwyczajny. Taki bez palców u nóg. Pochylony. Z wielkimi oczami. - Typ nocny - stwierdził komiwojażer. - Matka go ukryła. Podobno miał trzy lata. Namówiła lekarza, zęby wpisał fałszywe dane do formularza AKD, a lekarz był przyjacielem tej rodziny. Komiwojażer dopił swoja cole. Machinalnie bawiąc się papierosem, siedział i słuchał gwaru rozmów, które sam sprowokował. Podniecony licealista pochylał się ku dziewczynie naprzeciwko, imponując jej posiadana wiedza. Szczupły farmer i biznesmen, niemal przytuleni do siebie, wspominali dawne czasy, ostatnie lata Wielkiej Wojny, jeszcze przed pierwszym 10- letnim Planem Odbudowy. Taksówkarz i dwaj robotnicy na przemian opowiadali sobie niestworzone historie z własnych przeżyć. Komiwojażer zagadnął kelnerkę. - Ale ten przypadek z Frisco ich poruszył - odezwał się w zadumie. -1 pomyśleć, ze cos takiego mogło zdarzyć się tak blisko. - Taa - mruknęła kelnerka. - Ta strona zatoki właściwie nie była skażona - ciągnął komiwojażer. - Tutaj nigdy ich nie mieliście. - Nie. - Kelnerka nagle się poderwała. - W tej okolicy nie było żadnego. Nigdy. Szybko pozbierała brudne naczynia z baru i ruszyła na zaplecze. - Nigdy? - spytał zdziwiony komiwojażer. - Nigdy nie mieliście żadnych dewiantów po tej stronie zatoki? - Nie. Żadnych - odparła kelnerka i zniknela na zapleczu, gdzie miody kucharz w białym fartuchu stal przy swoich palnikach. Jej glos zabrzmiał trochę za głośno, nieco zbyt ostro i nienaturalnie. Zapadła cisza. W jednej chwili umilkły wszelkie rozmowy. Wszyscy zaczęli nagle wpatrywać się w swoje talerze wzrokiem pełnym napięcia i niepokoju. - Tu w okolicy nie było żadnego - powiedział taksówkarz głośno i wyraźnie, bez szczególnego adresu. - W ogóle nigdy. - Zapewne - grzecznie zgodził się komiwojażer. - Ja tylko... - Lepiej byś pan nie kręcił - odezwał się jeden z robotników. Komiwojażer zamrugał oczami. - No pewnie, przyjacielu, oczywiście. - Nerwowo pogrzebał w kieszeni. Na podłogę z brzękiem wypadły dwie monety. Pospiesznie je pozbierał. - Nie chciałem nikogo urazie. Na chwile zapanowała cisza. Widząc, ze po raz pierwszy nikt nic nie mówi, odezwał się licealista. - Ja cos słyszałem - rozpoczął gorliwie bardzo ważnym tonem. - Ktoś opowiadał, ze na farmie Johnsona widział cos, co przypominało jednego z tych... - Zamknij się - warknął biznesmen nie odwracając głowy. Chłopak zaczerwienił się i usiadł. Chciał cos powiedzieć łamiącym się głosem, lecz urwał. Wpatrywał się w swoje ręce i nerwowo przełykał ślinę. Komiwojażer zapłacił kelnerce za cole. - Którędy najszybciej dojadę do Frisco? - spytał, lecz kelnerka już odwróciła się do niego tyłem. Goście siedzący przy barze byli pochłonięci jedzeniem. Żaden z nich nawet nie podniósł wzroku. Jedli w lodowatym milczeniu. Uporczywie wpatrywali się w talerze z nieprzyjaznym, wręcz wrogim wyrazem twarzy. Komiwojażer podniósł swoja pękata teczkę, pchnął ażurowe drzwi i wyszedł na ulice zalana oślepiającym światłem słońca. Ruszył w stronę rozklekotanego buicka z 1978 roku, zaparkowanego w odległości kilku metrów. W cieniu markizy stal jakiś policjant z drogówki w granatowej koszuli, ospale rozmawiając z młoda kobieta w żółtej jedwabnej sukience, która lepiła się do jej szczupłego ciała. Zanim komiwojażer wsiadł do samochodu, na chwile się zatrzymał. Uniesiona ręka pozdrowił policjanta. - Proszę mi powiedzieć, dobrze zna pan to miasto? Policjant obrzucił wzrokiem zmięty szary garnitur, muszkę, przepocona koszule i numer rejestracyjny z innego stanu. - A o co chodzi? - Szukam farmy Johnsona - odparł komiwojażer. - Przyjechałem, zęby się z nim zobaczyć w sprawie pewnego procesu sadowego. - Podszedł do policjanta, trzymając w palcach biała wizytówkę. - Jestem jego adwokatem... z nowojorskiej palestry. Czy może mi pan powiedzieć, jak tam dojechać? Nie byłem tu od paru lat. Nat Johnson spojrzał na południowe sionce i stwierdził, ze dobrze świeci. Z fajka w pożółkłych zębach rozsiadł się na schodkach prowadzących na werandę. Ten szpakowaty mężczyzna o silnych rękach, ubrany w czerwona kraciasta koszule i płócienne dżinsy, miał wciąż jeszcze gęste włosy mimo sześćdziesięciu pięciu lat aktywnego życia. Obserwował swoje grające dzieci. Ze śmiechem przebiegła koło niego Jean z rozwianymi czarnymi włosami. Pod sportowa koszulka podskakiwał jej biust. Miała szesnaście lat, jasne oczy, mocne proste nogi, a jej szczupłe młode ciało było lekko pochylone do przodu pod ciężarem dwu podków. Za nią pędził czternastoletni Dave. Z takiego ładnego chłopca o białych zębach i czarnych włosach każdy ojciec byłby dumny. Dave dogonił siostrę, minął ja i zatrzymał się przy dalszym kołku. Stanął wyczekująco na rozstawionych nogach, swobodnie trzymając podkowy w dłoniach wspartych na biodrach. Podbiegła do niego zadyszana Jean. - No, rzucaj! - wykrzyknął Dave. - Ty pierwsza. Ja poczekam. - Zęby odtrącić moje? - Nie, zęby je przysunąć. Jean cisnęła jedna podkowę na ziemie, druga chwyciła obiema rękami i spojrzała na odległy kolek. Pochyliła swoje gibkie ciało, przesunęła jedna nogę do tylu i wygięła grzbiet. Zamknęła jedno oko, dokładnie wycelowała, a potem fachowo rzuciła podkowę, która z brzękiem uderzyła w kolek, zakręciła się wokół niego i upadla obok, wznosząc chmurę kurzu. - Niezłe! - zawołał Nat Johnson ze schodków. - Choć trochę za mocno. Rób to spokojniej. Wypiął dumnie pierś, kiedy dziewczyna., wyginając lśniące zdrowe ciało, przymierzyła się i rzuciła druga podkowę. Z przyjemnością patrzył na dwoje silnych, ładnych dzieci, prawie dojrzałych, u progu dorosłości, zajętych gra w upalnym słońcu. A był jeszcze Cris. Stal z założonymi rękami pod weranda. Nie brał udziału w grze. Obserwował. Tkwił tam od chwili, gdy Jean i Dave zaczęli grac. Przez cały czas jego pięknie rzeźbiona twarz miała ten sam wyraz na poły skupienia i zadumy, jakby patrzył obok dwójki rodzeństwa gdzieś daleko za podwórko, stodole, koryto strumienia, szereg cedrów. - Chodź, Cris! - zawołała Jean, kiedy Dave poszedł zebrać podkowy. - Nie zagrasz z nami? Nie, Cris nie chciał grac. Nigdy nie grał. Przebywał gdzieś, we własnym świecie, w świecie niedostępnym dla żadnego z nich. Nigdy w niczym nie brał udziału, ani w grach, ani w pracy, ani w życiu rodzinnym. Zawsze był sam. Daleki, obojętny, trzymał się na stronie. Patrzył obok ludzi i przedmiotów... dopóki ni stad, ni zowąd cos w nim nie przeskakiwało, a wówczas momentalnie się zmieniał, na krótko powracał do ich świata. Nat wyciągnął rękę i popukał fajka w schodek. Potem nabił ja tytoniem ze skórzanego kapciucha, patrząc na starszego syna. Cris teraz nabrał życia. Wyszedł na podwórko z założonymi rękami, jakby wkraczał do ich świata, opuściwszy na chwile swój własny. Jean go nie widziała; odwrócona tyłem przygotowywała się do rzutu. - Ej - odezwał się zdumiony Dave. - Idzie Cris. Cris podszedł do siostry, zatrzymał się i wyciągnął rękę. Wysoki, pełen godności, stal spokojnie i obojętnie. Jean niepewnie podała mu podkowę. - To chcesz? Chciałbyś zagrać? - spytała. Cris nie odpowiedział. Wziął podkowę, lekko się pochylił, z niezwykła gracja wyginając ciało, a potem błyskawicznie machnął ręka. Podkowa poszybowała, opadła na daleki kolek i zawirowała na nim z zawrotna szybkością. Idealny rzut. Dave'owi opadły kąciki ust. - Co za ohydne świństwo - burknął. - Cris - powiedziała Jean z wyrzutem. - Nie grasz fair. Nie, Cris grał fair. Przez pól godziny obserwował, a później podszedł i rzucił jeden raz. Jeden doskonały rzut, jedno idealne trafienie. - On nigdy nie robi błędów - narzekał Dave. Cris z obojętna mina stal w południowym słońcu niczym zloty posag. Złote włosy, złota skóra, mgiełka złocistego meszku na gołych ramionach i nogach... Raptem zesztywnial. Nat wyprostował się zaskoczony. - Co jest? - mruknął. Cris szybko się odwrócił czujnym ruchem wspaniałego ciała. - Cris! - zawołała Jean. - Co ... Cris rzucił się przed siebie. Jak strumień uwolnionej energii przeciął podwórko, przeskoczył plot, wpadł do stodoły i wybiegi z drugiej strony. Jego uciekająca postać zdawała się ślizgać po suchej trawie, kiedy sunął w dół w stronę wyschniętego potoku, a później jego korytem i miedzy cedrami. Jeszcze tylko krótki błysk złota i już go nie było. Zniknął. Nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nic się nie poruszało. Cris całkowicie rozpłynął się w krajobrazie. - Co to było tym razem? - spytała znużona Jean. Podeszła do ojca i rzuciła się na ziemie w cieniu. Jej gładka szyja i górna warga błyszczały od potu; który poznaczył plamami wilgoci koszulkę. - Cos zobaczył? - Za czymś pobiegł - stwierdził Dave, zbliżając się do nich. - Być może. Trudno powiedzieć - mruknął Nat. - Lepiej powiem mamie, zęby dla niego nie nakrywała - rzekła Jean. - On chyba nie wróci. Nata Johnsona opanował gniew i bezradność. Nie, Cris nie wróci. Nie przed obiadem i prawdopodobnie nie jutro... czy nawet pojutrze. Tylko Bóg jedyny wie, jak długo go nie będzie, dokąd poszedł i dlaczego. Oddalił się na własne życzenie i teraz przebywa gdzieś samotnie. - Gdybym uważał, ze to cos da, tobym was po niego wysłał zaczai Nat. - Ale to nie ma... Urwał. Jakiś samochód zbliżał się polna droga, prowadząca do farmy. Stary, rozklekotany buick, pokryty kurzem. Za kierownica siedział korpulentny mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany w szary garnitur. Wesoło pomachał do nich ręka, kiedy samochód z chrzęstem się zatrzymał i ucichł wyłączony silnik. - Dzień dobry - powiedział i skinął głowa, wysiadając z samochodu. Figlarnie nasunął sobie kapelusz na oczy. Mężczyzna był w średnim wieku, wyglądał dobrodusznie i mocno się pocił, gdy szedł po wyschniętej ziemi w stronę werandy. - Może wy, dobrzy ludzie, mi pomożecie. - Czego pan chce? - spytał Nat Johnson opryskliwie. Bal się. Katem oka obserwował koryto strumienia, modląc się w duchu. Boże, niech on stamtąd nie wychodzi. Jean miała przyspieszony oddech, płytki i nierówny. Była przerażona. Pozbawiona wyrazu twarz Dave'a straciła wszelka barwę. - Kim pan jest? - zapytał Nat. - Nazywam się Baines. George Baines. - Mężczyzna wyciągnął rękę, lecz Johnson ja zignorował. - Być może słyszeliście o mnie. Jestem właścicielem firmy budowlanej "Pacifica". To my budujemy te małe domy odporne na bomby tuz za miastem. Te małe okrągłe, które widać, kiedy się jedzie główna autostrada z Lafayette. - Czego pan chce? - powtórzył Nat. Z wysiłkiem opanował drżenie dłoni. Nigdy nie słyszał o tym człowieku, chociaż zauważył te domy. Trudno byłoby nie zauważyć takich ohydnych bunkrów, przypominających ogromne mrowisko przecięte autostrada. Baines wyglądał na ich właściciela, ale czego chce tutaj? - Kupiłem kawałek ziemi w tej okolicy - wyjaśnił Baines. Potrząsnął plikiem szeleszczących bibułek. - Oto dokumenty, ale nie mam zielonego pojęcia, gdzie go szukać. - Uśmiechnął się dobrodusznie. - Wiem, ze jest gdzieś tutaj, niedaleko, po tej stronie drogi stanowej. Urzędnik z hipoteki hrabstwa powiedział mi, ze ta działka leży około mili od tamtego wzgórza, a ja nie najlepiej czytam mapy. - To nie tu - wtrącił się Dave. - Tutaj wszędzie są tylko farmy i nikt ich nie chce sprzedać. - Ależ to jest farma, synku - powiedział Baines łagodnie. Kupiłem ja dla siebie i mojej pani. Chcemy się tu przenieść. Zmarszczył zadarty nos. - Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy, ze chce tu budować jakieś osiedla. To wyłącznie dla mnie. Stary dom, dwadzieścia akrów ziemi, pompa i parę dębów... - Pokaz pan te dokumenty. - Johnson wyrwał plik papierów z ręki Bainesa ze zdziwienia mrugającego oczami i szybko je przejrzał, a potem zwrócił z zacięta twarzą. - O co panu chodzi? Ta umowa dotyczy działki o pięćdziesiąt mil stad. - Pięćdziesiąt mil! - wykrzyknął oniemiały Baines. - Nie żartuje pan? Ale urzędnik powiedział mi... Johnson wstał. Był dużo wyższy od grubasa i w najlepszej kondycji fizycznej, a przy tym piekielnie podejrzliwy. - Do diabla z urzędnikiem. Niech pan wsiada do samochodu i zabiera się stad. Nie wiem, czego pan szuka i po co pan tu przyjechał, ale chce, zęby pan opuścił moja ziemie. W potężnej dłoni Johnsona cos błysnęło. W południowym słońcu złowieszczo połyskiwała metalowa rurka. Baines dostrzegł ja i gwałtownie przełknął ślinę. - Nie chciałem nikogo urazie, proszę pana. - Cofnął się nerwowo. - Chyba jesteście przewrażliwieni. Tylko spokojnie, dobrze? Johnson się nie odezwał. Mocniej chwycił miotacz energii i czekał, aż grubas odejdzie. Baines jednak się ociągał. - Posłuchaj, przyjacielu. Jechałem w tym skwarze piec godzin, szukając tej mojej cholernej działki. Czy macie cos przeciwko temu, ze skorzystam z waszej... toalety? Johnson przyjrzał mu się podejrzliwie. Podejrzliwość stopniowo przeszła w obrzydzenie. Wzruszył ramionami. - Dave, pokaz mu, gdzie łazienka. - Dzięki. - Baines błysnął zębami w uśmiechu wdzięczności. A jeśli nie sprawie tym zbyt wielkiego kłopotu, to prosiłbym jeszcze o szklankę wody. Z przyjemnością za nią zapłacę. - Zachichotał znacząco. - Nie ma to jak wiejska gościnność, co? - Chryste - powiedział Johnson, odwracając się w całkowicie zmienionym nastroju, kiedy grubas ciężko potoczył się za synem do domu. - Tato - szepnęła Jean. Gdy tylko grubas wszedł do wnętrza, natychmiast wbiegła na werandę i patrzyła z lekiem szeroko otwartymi oczami. - Tatusiu, myślisz, ze on... Johnson objął ja ramieniem. - Trzymaj się - rzeki. - On zaraz odjedzie. W jasnych oczach dziewczyny malowało się niewypowiedziane przerażenie. - Za każdym razem, gdy pojawia się ten człowiek ze spółki wodnej albo poborca podatkowy, jakiś włóczęga, dziecko, ktokolwiek, czuje okropne ukłucie bólu... o, tu. - Chwyciła się za serce, przyciskając rękę do piersi. -1 tak od trzynastu lat. Jak długo jeszcze uda nam się utrzymać to w tajemnicy? Jak długo? Baines z wdziękiem wytoczył się z łazienki. Pod drzwiami sztywno stal milczący Dave Johnson z kamienna twarzą. - Dziękuje, synu - westchnął Baines. - A teraz, gdzie mogę dostać szklankę wody? - Ze smakiem oblizał wargi, ciesząc się zawczasu. - Kiedy człowiek się najeździ po takiej prowincji w poszukiwaniu rudery, która mu wcisnął jakiś natrętny handlarz nieruchomościami... Dave ruszył do kuchni. - Mamo, ten człowiek chce się napić wody. Tato powiedział, ze może. Dave odwrócił się tyłem. Baines zerknął na matkę, drobna siwowłosa kobietę o zwiędłej, ściągniętej twarzy bez wyrazu. Ze szklanka w ręku szła w stronę zlewu. Wtedy wyskoczył do przedpokoju. Przebiegi przez sypialnie, otworzył jakieś drzwi i zobaczył, ze prowadza do szafy. Popędził z powrotem, a później przez salon i jadalnie wpadł do drugiej sypialni. W krótkim czasie przeszukał cały dom. Wyjrzał przez okno na podwórko z tylu domu. Dostrzegł rdzewiejący wrak ciężarówki i wejście do podziemnego schronu. Jakieś blaszane banki, kury rozgrzebujace ziemie. Psa śpiącego pod szopa, parę starych opon samochodowych. Znalazł drzwi prowadzące na dwór. Bezszelestnie otworzył je i wyszedł. Nie widział nikogo. Jedynie pochylona ze starości stodole, a za nią cedry i jakiś strumień. A także szczątki tego, co niegdyś było ustępem. Ostrożnie ruszył wzdłuż budynku. Miał może pól minuty. Drzwi do łazienki zostawił zamknięte, chłopak wiec pomyśli, ze do niej wrócił. Baines zajrzał do wnętrza domu przez okno, za którym była spora rupieciarnia, pełna starych ubrań, pudel i stert czasopism. Odwrócił się i ruszył z powrotem. Dotarł do narożnika domu. Kiedy wyszedł zza rogu, wyrosła przed nim szczupła sylwetka Nata Johnsona, który zastąpił mu drogę. - Dobra, Baines. Sam tego chciałeś. Wystrzelił snop różowego światła. Oślepiający błysk przyćmił sionce. Baines skoczył do tylu i sięgnął do kieszeni marynarki. Muśnięty strumieniem światła, które go oszołomiło, prawie upadł. Ubranie ochronne pochłonęło energie i zaczęło ja rozpraszać, ale Baines zadzwonił zębami i przez chwile podskakiwał jak marionetka na sznurku. Otoczyła go ciemność. Czul, ze siatka ubrania ochronnego rozgrzewa się do białości, zmagając się z pochłaniana energia. Baines wyciągnął swój miotacz, a Johnson nie miał ubrania ochronnego. - Jesteś aresztowany - groźnie mruknął Baines. - Odłóż miotacz i podnieś ręce. Zawołaj rodzinę. - Ponaglił go ruchem broni. - No, Johnson, pospiesz się. - Ty żyjesz - rzeki Nat z wyrazem rosnącego przerażenia na twarzy. - A wiec musisz być... Pojawili się Dave i Jean. - Tato! - Chodźcie tu - rozkazał im Baines. - Gdzie jest wasza matka? Dave odrzucił głowę jak sparaliżowany. - W domu - rzeki. - Idź i przyprowadź ja tutaj. - Ty jesteś z AKD - szepnął Nat Johnson. Baines nie odpowiedział. Palcami przebierał po szyi, grzebiąc w fałdach miękkiego ciała. Zablyszczal przewód laryngofonu, gdy wyłuskał go z bruzdy miedzy podbródkami i wkładał do kieszeni. Z polnej drogi dobiegał warkot silników, który szybko stawał się coraz głośniejszy. Podjechały dwa czarne pojazdy o opływowych liniach i zaparkowały koło domu. Zaroiło się od ciemnych, szarozielonych mundurów Okręgowej Policji Obywatelskiej. Na niebie pojawiło się mrowie czarnych kropek, chmura ohydnych much, które zaćmiły sionce, kiedy wysypali się z nich żołnierze i sprzęt, wolno opadając coraz niżej. - Tu go nie ma - powiedział Baines, gdy podszedł do niego pierwszy żołnierz. - Uciekł. Zawiadomcie Wisdoma w laboratorium. - Cały rejon jest otoczony. Baines odwrócił się do Nata Johnsona, który stal oniemiały, niczego nie pojmując. Obok niego syn i córka. - Skąd on wiedział, ze tu będziemy? - spytał Baines. - Nie wiem - mruknął Johnson. - Po prostu... wiedział. - Telepata? - Nie wiem. Baines wzruszył ramionami. - Wkrótce się dowiemy. Prowadzimy obławę na całym terenie. Nie może się wymknąć, choćby nawet próbo wal jakichś diabelskich sztuczek. Chyba ze się zdematerializuje. - Co z nim zrobicie, kiedy... jeśli go złapiecie? - spytała Jean drżącym głosem. - Przebadamy go. - A później zabijecie? - To zależy od wyników badań laboratoryjnych. Gdybyście podali mi więcej szczegółów, moje przewidywania byłyby dokładniejsze. - Nie możemy nic powiedzieć, bo niczego więcej nie wiemy, - Dziewczyna z rozpaczy zaczęła krzyczeć. - On nic nie mówi! Baines aż podskoczył. -Co? - On nic nie mówi. Nigdy z nami nie rozmawiał. Nigdy. - Ile ma lat? - Osiemnaście. - Brak komunikacji. - Baines się pocił. - W ciągu osiemnastu lat nie było miedzy wami żadnego kontaktu językowego? Czy on w ogóle kontaktuje się w jakikolwiek sposób? Używa jakichś znaków? Kodu? - On nas... ignoruje. Jada tutaj. Przebywa z nami. Czasami gra, kiedy my gramy. Albo siada koło nas. Znika na wiele dni. Nigdy nie mogliśmy ustalić, co robi... i gdzie. Sypia w stodole... sam. - Czy rzeczywiście jest zloty? -Tak. - Wszystko ma złote. Skórę, oczy, włosy, paznokcie. Wszystko. - Jest wysoki? Dobrze zbudowany? Przez chwile dziewczyna nie odpowiadała. Dziwne wzruszenie wygładziło jej ściągnięta twarz, na moment się rozpromieniła. - On jest niewiarygodnie piękny. Jak bóg, który zstąpił na ziemie. - Grymas wykrzywił jej usta. - Nie znajdziecie go. On wszystko wie. Wie to, o czym wy nie macie zielonego pojęcia. Jego zdolności tak bardzo przekraczają wasze ograniczone... - Uważasz, ze go nie złapiemy? - Baines zmarszczył brwi. Cały czas ładują nowe grupy. Jeszcze nie widziałaś, jak Agencja przeprowadza taka operacje. Rozpracowujemy mutantów od sześćdziesięciu lat. Jeśli się wymknie, będzie to pierwszy... Baines nagle urwał. Do werandy szybko zbliżali się trzej mężczyźni. Dwaj ubrani na zielono funkcjonariusze Policji Obywatelskiej. Trzeci, najwyższy, szedł miedzy nimi spokojnie i sprężyście, delikatnie połyskując. - Cris! - przejmująco wykrzyknęła Jean. - Mamy go - powiedział jeden z policjantów. Baines niecierpliwie przebierał palcami po miotaczu. - Gdzie i jak go złapaliście? - Sam się poddał - odparł policjant głosem pełnym podziwu. - Dobrowolnie do nas przyszedł. Proszę spojrzeć. Wygląda jak metalowy posag. Niczym jakiś... bóg. Złocista postać na chwile zatrzymała się koło Jean. Potem z wolna, spokojnie odwróciła się przodem do Bainesa. - Cris! - przeraźliwie krzyknęła Jean. - Po cos wracał? Ta sama mysi dręczyła również Bainesa. Odsunął ja od siebie... na razie. - Odrzutowiec już czeka? - spytał pospiesznie. - Gotów do odlotu - odparł jeden z policjantów. - Doskonale. - Baines ominął ich i zszedł po schodkach na gliniasta ziemie. - Idziemy. Chce, zęby go odstawiono bezpośrednio do laboratorium. - Przez chwile badawczo przyglądał się potężnej postaci mężczyzny stojącego miedzy dwoma funkcjonariuszami Policji Obywatelskiej. Przy nim sprawiali wrażenie pokurczy, jakby nagle stali się niezgrabni i odpychający. Niczym karły... Co przedtem powiedziała Jean? Jak bóg, który zstąpił na ziemie. Baines ze złością ruszył z miejsca. - Chodźcie - burknął. - Ten może być trudny. Takiego jak on jeszcze nie spotkaliśmy. Nie wiemy, co u licha, może zrobić. Pomieszczenie było puste, nie licząc postaci siedzącego mężczyzny. Cztery gole ściany, podłoga i sufit. Silne białe światło bezlitośnie wciskało się w każdy kat. Na jednej ze ścian pod sufitem znajdowała się wąska szczelina z okienkami, przez które obserwowano wnętrze. Mężczyzna był spokojny. Nie poruszył się od chwili, gdy trzasnęły zamki w drzwiach, opadły ciężkie rygle, a w okienkach ukazały się szeregi bystrych twarzy techników. Mężczyzna siedział pochylony do przodu ze splecionymi dłońmi i wzrokiem utkwionym w podłodze. Twarz miał spokojna, niemal bez wyrazu. Przez cztery godziny nie poruszył ani jednym mięśniem. - No i co? - spytał Baines. - Dowiedzieliście się czegoś? - Niewiele - mruknął Wisdom z goryczą. - Jeżeli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie uda nam się zdobyć o nim jakichś informacji, to poddamy go eutanazji. Nie możemy ryzykować. - A, pewnie myślisz o tych z Tunisu - rzekł Baines. On również o tym pomyślał. Znaleziono ich dziesięciu w ruinach tego opuszczonego miasta w północnej Afryce. Mieli prosty sposób na przetrwanie. Zabijali swoje ofiary i wchłaniali je, a później, upodabniając się do nich, zajmowali ich miejsce. Nazwano ich kameleonami. Zanim zlikwidowano ostatniego, sześćdziesiąt osób straciło życie. Sześćdziesięciu najwyższej klasy ekspertów, świetnie wyszkolonych pracowników Agencji Kontroli Dewiantów. - Masz jakiś punkt zaczepienia? - Cholera, on jest zupełnie inny. Ciężka sprawa. - Wisdom wskazał kciukiem stos rolek z taśma. - Tu jest kompletny raport, cały materiał, jaki zebraliśmy od Johnsona i jego rodziny. Nafaszerowalismy ich środkami psychotropowymi, a potem puściliśmy do domu. Osiemnaście lat... i żadnego kontaktu językowego. Wygląda jednak na to, ze on jest w pełni rozwinięty. Osiągnął dojrzałość w wieku trzynastu lat, a wiec jego cykl rozwojowy jest krótszy i szybszy od naszego. Ale skąd ta grzywa? Cały ten zloty meszek? Jak pozłacany rzymski pomnik. - Czy przyszły już wyniki z laboratorium analitycznego? Kazałeś, oczywiście, zarejestrować jego fale mózgowe? - Całkowicie przebadaliśmy jego mózg, ale analiza wykresów musi trochę potrwać. Wszyscy tu biegamy jak wariaci, a on tam po prostu sobie siedzi! - Wisdom puknął palcem w okienko. - Dość łatwo go złapaliśmy, wiec pewnie w głowie nie ma zbyt wiele, prawda? Chciałbym jednak wiedzieć, co tam jest. Zanim poddamy go eutanazji. - Chyba powinniśmy zachować go przy życiu, póki się nie dowiemy. - Eutanazja za czterdzieści osiem godzin - z uporem powtórzył Wisdom. - Czy się dowiemy, czy nie. On mi się nie podoba. Na jego widok przechodzą mnie ciarki. Ed Wisdom wstał nerwowo gryząc cygaro. Ten gruby, zwalisty mężczyzna o pełnych policzkach, beczkowatej klatce piersiowej, rudych włosach i zimnych, bystrych oczach, głęboko osadzonych w twarzy znamionującej nieustępliwość, był dyrektorem Północnoamerykańskiego Oddziału AKD. Teraz jednak miał zmartwienie. Jego małe oczka we wszystkie strony rzucały niespokojne spojrzenia, dwie migocące szare iskierki na brutalnej, okrągłej twarzy. - Myślisz, ze to on? - spytał Baines cedząc słowa. - Zawsze tak mysie - warknął Wisdom. - Musze tak myśleć. - Chciałem powiedzieć... - Wiem, co chciałeś powiedzieć. - Wisdom chodził w te i z powrotem miedzy stołami i technikami przy pulpitach, miedzy aparatura badawcza i bzyczacymi komputerami, miedzy szczelinami, w których furkotała taśma, i wiszącymi diagramami. - To stworzenie żyło osiemnaście lat z rodzina, a nawet oni go nie rozumieją. Nawet oni nie wiedza, co w nim siedzi. Wiedza, co robi, ale nie wiedza jak. - A co robi? - Wszystko wie. - Wszystko, to znaczy co? Wisdom wyciągnął zza pasa swój miotacz energii i cisnął go na stół. - Proszę. -Co? Wisdom dal znak i okienko uchyliło się na kilka centymetrów. - No, proszę, zastrzel go. Baines zamrugał oczami. - Powiedziałeś za czterdzieści osiem godzin. Wisdom zaklął, chwycił miotacz, wycelował przez okienko w plecy siedzącej postaci i nacisnął spust. Różowe światło błysnęło oślepiająco. Na środku pokoju wykwitla chmurka energii. Zaiskrzyła się i znikła, pozostawiając kupkę ciemnego popiołu. - O Boże! - wysapal Baines. - Ty.... Mężczyzna już nie siedział. Kiedy Wisdom strzelił, on błyskawicznie się zerwał i uskoczył przed strumieniem energii w kat pokoju. Teraz powoli wracał z obojętna mina, w dalszym ciągu pogrążony w myślach. - To już piąty raz - rzeki Wisdom, odkładając miotacz. - Poprzednio strzelałem razem z Jamisonem. Spudłowaliśmy. Tamten dokładnie wiedział, kiedy padną strzały. I gdzie trafia. Baines i Wisdom popatrzyli na siebie. Obaj myśleli o tym samym. - Ale nawet czytając w waszych myślach, nie mógł wiedzieć, gdzie uderza wasze pociski - odezwał się Baines. - Kiedy, owszem, ale nie gdzie. Mógłbyś powiedzieć, gdzie celowałeś? - Ja nie - odparł Wisdom zdecydowanie. - Strzelałem szybko, prawie na oślep. - Zmarszczył brwi. - Na oślep. Trzeba by to wypróbować. - Ruchem ręki przywołał do siebie techników. Sprowadźcie tu grupę monterska. Biegiem. Chwycił pióro i zaczai cos rysować na kartce papieru. Podczas montażu Baines spotkał się ze swoja sympatia w przylegającym do laboratorium klubie, który znajdował się w głównym hallu budynku AKD. - Jak idzie? - spytała. Anita Ferris była wysoka blondynka o niebieskich oczach i dorodnej, starannie zadbanej figurze. Atrakcyjna kobieta pod trzydziestkę, wyglądająca na osobę kompetentna. Miała na sobie wykonana z metalizowanej folii sukienkę i pelerynę, a na rękawie czerwono-czarny pasek, oznaczający pierwsza rangę. Anita była jednym z najważniejszych koordynatorów rządowych, zajmowała bowiem stanowisko dyrektora Agencji Semantyki. Masz cos ciekawego tym razem? - Mnóstwo - odparł Baines. Z hallu poprowadził ja do zacisznego kącika w barze, gdzie grała przytłumiona muzyka, pełna zmiennych melodii, komponowanych matematycznie. Miedzy stolikami sprawnie poruszały się niewyraźne kształty - ciche, niezawodne automaty-kelnerki. Kiedy Anita popijała toma collinsa, Baines opowiedział jej, co udało im się ustalić. - A może on wytwarza jakieś pole odchylające? - powoli spytała Anita. - Był taki jeden gatunek, który sama mysia wyginał przedmioty, bez żadnych narzędzi. Rodzaj fizycznego oddziaływania myśli na materie. - Psychokineza? - Baines niespokojnie bębnił palcami w blat stolika. - Wątpię. To stworzenie ma zdolność przewidywania, lecz nie oddziaływania. Ono nie może powstrzymać strumieni energii, ale z diabelska pewnością schodzi im z drogi. - Przeskakuje pomiędzy molekułami? Żart Anity nie ubawił Bainesa. - Mówię serio. Zajmujemy się nimi od sześćdziesięciu lat... dłużej niż my oboje w sumie tu pracujemy. W tym czasie pojawiło się osiemdziesiąt siedem różnych typów dewiantów, prawdziwych mutantów, zdolnych do rozmnażania, a nie jakieś tam wybryki natury. Ten jest osiemdziesiąty ósmy. Z tamtymi po kolei jakoś dawaliśmy sobie rade, ale ten... - A co cię w nim tak niepokoi? - Po pierwsze ma osiemnaście lat. Już samo to jest niewiarygodne, ze jego rodzinie tak długo udawało się trzymać go w ukryciu. - Tamte kobiety z Denver były od niego starsze. No, wiesz, te... - Tak, ale one przebywały w państwowym obozie. Ktoś wysoko na górze ubrdal sobie, zęby pozwolić im na rozmnażanie. Miały być wykorzystane w przemyśle. Wtedy wstrzymaliśmy eutanazje na długie lata. Cris Johnson żył jednak poza nasza kontrola. Te stworzenia w Denver były pod stałym nadzorem. - A nuż on jest nieszkodliwy. Zawsze zakładacie, ze dewiant jest zagrożeniem. On może być nawet pożyteczny. Ktoś uważał, ze tamte kobiety warto by zatrudnić. Być może on ma cos, co przyczyniłoby się do rozwoju gatunku. - Jakiego gatunku? Z pewnością nie gatunku ludzkiego. Skończyłoby się jak w tym starym powiedzeniu: "Operacja się udała, ale pacjent zmarł". Jeżeli do naszego rozwoju wprowadzimy mutanta, to wówczas Ziemie odziedzicza mutanci, a nie ludzie. Mutanci, którzy będą żyli dla siebie. Niech ci się nawet przez chwile nie śni, ze zamkniemy ich na kłódkę i każemy sobie służyć. Jeśli rzeczywiście będą stali wyżej od homo sapiens, to we współzawodnictwie z nami wygrają. Zęby przetrwać, musimy od samego początku grac znaczonymi kartami. - Innymi słowy z tego wynika, ze skoro pojawi się homo superior, to łatwo go poznamy. Będzie nim ten, którego nie uda nam się poddać eutanazji. - Cos w tym rodzaju - odparł Baines. - Zakładając, ze homo superior istnieje. Być może jest tylko homo peculiaris. Człowiek z udoskonalonej linii. - Neandertalczyk prawdopodobnie tez uważał, ze człowiek z Cro-Magnon po prostu reprezentował udoskonalona linie. Miał tylko trochę bardziej rozwinięta zdolność wymyślania symboli i ciut lepiej obrabiał krzemień. Z twojego opisu wynika, ze to stworzenie jest czymś więcej niż tylko zwykłym udoskonaleniem. - To stworzenie - rzeki powoli Baines - ma umiejętność przewidywania. Dotychczas udało mu się pozostać przy życiu. W pewnych sytuacjach radziło sobie lepiej niż ty czyja, gdybyśmy się w nich znaleźli. Jak długo twoim zdaniem potrafilibyśmy utrzymać się przy życiu w tamtym pokoju pod ogniem strumieni energii? W pewnym sensie ono ma podstawowa zdolność przetrwania. Jeśli zawsze będzie dokładnie... W tym momencie odezwał się głośnik wiszący na ścianie. - Baines, jesteś potrzebny w laboratorium. Zostaw, u licha, ten bar i wracaj na górę. Baines odsunął krzesło i wstał. - Chodź ze mną. Może cię zainteresuje to, co uroił sobie Wisdom. Zbity tłumek najwyższych funkcjonariuszy AKD, siwowłosych mężczyzn w średnim wieku, stal kołem i słuchał chudego młodzieńca w białej koszuli z zawiniętymi rękawami, który objaśniał funkcjonowanie skomplikowanej sześciennej konstrukcji z metalu i plastyku, ustawionej na środku podestu. Groźnie sterczały z niej dysze miotaczy energii tkwiących w gmatwaninie kabli. - To pierwsza próba tego urządzenia w praktyce - mówił młodzieniec z werwa. - Strzela ono na chybił trafił w najwyższym stopniu przypadkowo... przynajmniej w takim, jaki byliśmy w stanie osiągnąć. Znajdujące się wewnątrz ciężkie kule są unoszone w górę za pomocą strumienia powietrza, a następnie swobodnie opadają, włączając przekaźniki. Kule te mogą opadać niemal w dowolnym układzie. Urządzenie strzela według ich układu, który za każdym razem jest inny, dając zmienne konfiguracje strzałów w czasie i przestrzeni. W sumie jest dziesięć miotaczy i każdy będzie w nieustannym ruchu. -1 nikt nie wie, jak będą strzelały? - spytała Anita. - Nikt. - Wisdom zacierał swoje tłuste ręce. - Nie pomoże mu czytanie w myślach. Nie z tym. Anita podeszła do okienek obserwacyjnych, kiedy urządzenie przetaczano na stanowisko. Zatkało ja. - To on? -Co ci jest? Policzki Anity oblał rumieniec. - Ależ ja spodziewałam się jakiegoś... stworzenia. Mój Boże, jaki on piękny! Jak zloty posag. Jak bóstwo! Baines roześmiał się. - On ma osiemnaście lat, Anito. Za młody dla ciebie. Kobieta w dalszym ciągu patrzyła przez okienko obserwacyjne. - Przyjrzyj mu się. Osiemnaście lat? Nie wierze. Cris Johnson siedział na podłodze w samym środku pomieszczenia w kontemplacyjnej pozie z pochylona głowa, założonymi rękami, podwinąwszy nogi pod siebie. W silnym świetle wiszących nad nim lamp jego mocne ciało lśniło, jakby pokrywał je mieniący się zloty puch. - Śliczny, prawda? - mruknął Wisdom. - No dobra. Włączajcie. - Chcecie go zabić? - spytała Anita. - Będziemy próbowali. - Ale on jest... - urwała niepewnie. - On nie jest potworem. Nie wygląda jak tamte odrażające stworzenia z dwiema głowami czy podobne do owadów. Albo jak te okropienstwa z Tunisu. - Wiec czym on jest? - odezwał się Baines. - Nie wiem. Ale nie możecie o tak, po prostu, go zabić. To byłoby straszne. Urządzenie ożyło z cichym trzaskiem. Lufy drgnęły i bezszelestnie zmieniały pozycje. Trzy z nich cofnęły się, znikając wewnątrz sześcianu. Pozostałe wysunęły się do przodu, szybko i sprawnie ustawiły się pod odpowiednim katem i nagle bez uprzedzenia otworzyły ogień. Pociski energii posypały się zygzakowatym wachlarzem w skomplikowanym, coraz to innym układzie, pod różnymi katami, ze zmienna prędkością, aż zlały się w jedna oszałamiająca nawale, która objęła cale pomieszczenie. Złocisty człowiek zerwał się i zaczai skakać w te i we w te, zręcznie unikając wybuchów energii, które ze wszystkich stron osmalały mu ciało. Zaczęły go przysłaniać tumany popiołu, aż w końcu utworzyły jedna wielka chmurę pełna błysków eksplozji. - Przestańcie! - wykrzyknęła Anita. - Na miłość boska, zabijecie go! W pomieszczeniu panowało piekło. Postać mężczyzny zupełnie zniknela. Wisdom odczekał chwile, a potem skinął głowa technikom obsługującym urządzenie. Technicy nacisnęli jakieś guziki i lufy zaczęły poruszać się coraz wolniej, aż wreszcie znieruchomiały. Kilka z nich cofnęło się do wnętrza sześcianu. Wszystkie przestały strzelać. Ucichło brzęczenie mechanizmu. Cris Johnson jednak nie zginał. Wyłonił się z opadających obłoków popiołu poczerniały i osmalony, lecz bez szwanku. Uniknął wszystkich strumieni energii, wijąc się miedzy nimi jak tancerz przeskakujący nad ostrzami różowych ognistych mieczy. Przeżył. - Nie - odezwał się Wisdom, wstrząśnięty i ponury. - To nie telepatia. Układ strzałów był przypadkowy, a nie ustalony zawczasu. Wszyscy troje stali oszołomieni, spoglądając na siebie z lekiem. Anita z pobladła twarzą drżała. Jej niebieskie oczy były szeroko otwarte. - Wiec co? - spytała szeptem. - Co to może być? Co on ma? - Umiejętność bezbłędnego zgadywania - podsunął Wisdom. - Nie, on nie zgadywał. Nie oszukuj się - odezwał się Baines. -1 w tym cały szkopuł. - Nie, on nie zgadywał. - Wisdom powoli kiwał głowa. - On wiedział. Przewidział każdy strzał. Ciekaw jestem... czy może się mylić? Czy może popełnić błąd? - Przecież go złapaliśmy - podkreślił Baines. - Sam powiedziałeś, ze wrócił dobrowolnie. - Wisdom miał dziwny wyraz twarzy. - Czy on to zrobił po rozpoczęciu obławy? Baines podskoczył. - Tak, po. - Wiec nie mógł się z niej wydostać i wrócił. - Wisdom wykrzywił twarz w uśmiechu. - Obława musiała być szczelna. Należało się tego spodziewać. - Gdyby była w niej choć jedna dziura - mruknął Baines - to on wiedziałby o tym... i wówczas by zwiał. Wisdom przywołał grupę uzbrojonych strażników. - Zaprowadźcie go do uśpienia. Anita krzyknęła przeraźliwie. - Wisdom, ty nie możesz... - On za bardzo nas wyprzedza. Nie potrafimy z nim rywalizować. - Wisdom patrzył posępnym wzrokiem. - My możemy jedynie przypuszczać, co się stanie. On wie. Dla niego to pewność. Chociaż nie wydaje mi się, zęby mu to pomogło przy eutanazji. Cale pomieszczenie, w którym przeprowadza się ten zabieg, momentalnie wypełnia gaz o natychmiastowym działaniu. - Niecierpliwie dal znak strażnikom. - Ruszajcie. Zabrać go w tej chwili. Pospieszcie się. - Poradzimy sobie? - spytał zamyślony Baines. Strażnicy zajęli pozycje pod zdalnie sterowanymi drzwiami, które z wolna się otworzyły. Dwóch pierwszych ostrożnie weszło do środka z miotaczami gotowymi do strzału. Cris stal w środku pomieszczenia tyłem do skradających się strażników. Przez chwile był spokojny i nawet nie drgnął. Strażnicy utworzyli półkole, kiedy więcej ich weszło do wnętrza. Wtem... Anita krzyknęła. Wisdom zaklął. Złocisty człowiek odwrócił się, błyskawicznie skoczył ku drzwiom przez potrójny szereg strażników i wypadł na korytarz. - Łapać go! - wykrzyknął Baines. Zakotłowało się od strażników. Uciekinier pędził na górę korytarzem rozświetlanym błyskami energii. - To na nic - spokojnie powiedział Wisdom. - On się nie da trafie. - Nacisnął jakiś guzik, a potem drugi. - Ale może to nam cos da. - Co... - zaczai Baines, lecz urwał. Nagle zobaczył przed sobą skacząca postać, która sunęła wprost na niego, a kiedy upadł na bok, błyskawicznie go minęła. Złocisty człowiek biegi bez wysiłku z pozbawiona wyrazu twarzą, robiąc uniki przed strumieniami energii, która wybuchała wokół niego. Baines przez chwile widział te twarz z bliska, zanim Cris zniknął w bocznym korytarzu. Popędzili za nim strażnicy, strzelając i podnieconym głosem wykrzykując rozkazy. W podziemiach budynku turkotały ciężkie miotacze. Systematycznie zamykały się drzwi w korytarzach, odcinając drogę ucieczki. - O Boże - westchnął Baines podnosząc się. - Czy on nie może robić nic innego, jak tylko uciekać? - Wydałem rozkaz, zęby odizolować budynek - powiedział Wisdom. - Nie ucieknie. Nikt nie wyjdzie ani nie wejdzie. W budynku może sobie pobiegać... ale na zewnątrz się nie wydostanie. - Jeżeli jakieś wyjście przeoczono, to on będzie o tym wiedział odezwała się Anita drżącym głosem. - Żadnego wyjścia nie przeoczymy. Już raz go złapaliśmy i znowu złapiemy. Wszedł robot-poslaniec. Z szacunkiem wręczył Wisdomowi jakaś kopertę. - Z pracowni analitycznej, panie dyrektorze. Wisdom rozerwał kopertę i wyjął papierowa taśmę. - Zaraz się dowiemy, jak on myśli. - Ręce mu drżały. - Może znajdziemy jego słaby punkt. Umysłowo może być od nas sprawniejszy, lecz to nie znaczy, ze nie ma słabych punktów. Umie jedynie przewidzieć przyszłość, ale nie potrafi jej zmienić. Jeżeli czeka go śmierć, to ta zdolność mu nie... Glos uwiazl Wisdomowi w gardle. Podał taśmę Bainesowi. - Idę do baru. Musze się napić - rzekł z poszarzała twarzą. - Mogę powiedzieć tylko jedno: mam nadzieje, ze to nie ten gatunek przyjdzie po nas. - Co mówi analiza? - niecierpliwiła się Anita, zaglądając Bainesowi przez ramie. - Jak on myśli? - On nie myśli - odparł Baines i oddal taśmę swojemu szefowi. - W ogóle nie myśli. Całkowity brak czołowego pląta. To nie jest istota ludzka... nie używa symboli. To tylko zwierze. - Zwierze zjedna wysoce rozwinięta zdolnością - rzeki Wisdom. - Nie żaden homo superior. W ogóle nie człowiek. Po korytarzach budynku AKD we wszystkie strony przewalali się strażnicy ze sprzętem. Do budynku napływały oddziały Policji Obywatelskiej, zajmując pozycje obok strażników. Kolejno przeszukiwano korytarze i pokoje, a potem je zamykano. Wcześniej czy później Cris Johnson zostanie zlokalizowany i zapędzony w kozi róg. - Zawsze się obawialiśmy, ze pojawi się jakiś mutant na wyższym poziomie rozwoju umysłowego - rzeki zamyślony Baines. Jakiś dewiant, który dla nas będzie tym, czym my jesteśmy dla małp. Z duża, pękata czaszka, zdolnościami telepatycznymi, dysponujący doskonałym systemem semantycznym i najwyższymi umiejętnościami abstrakcyjnego myślenia i przewidywania. Jakaś wyższa forma naszego rozwoju. Doskonalsza istota ludzka. - Kieruje się odruchami - powiedziała Anita z niedowierzaniem. Siedząc przy biurku z analiza w ręku, uważnie ja studiowała. Odruchami... jak lew. Zloty lew. - Odłożyła taśmę z dziwnym wyrazem twarzy. - Bóstwo pod postacią lwa. - Zwierze - opryskliwie poprawił ja Wisdom. - Chciałaś powiedzieć: jasnowłose zwierze. - Szybko biega i to wszystko - dodał Baines. - Nie używa narzędzi. Nie umie niczego zbudować ani wykorzystać. Po prostu stoi i czeka na stosowna okazje, a potem piekielnie szybko ucieka. - To gorsze, niż mogliśmy się spodziewać - stwierdził Wisdom. Jego pełna twarz była szara jak popiół. Zgarbił się niczym starzec i niepewnie poruszał drżącymi rękami. - Być wypartym przez zwierze! Przez cos takiego, co ucieka i się chowa. Co nie używa żadnego jeżyka! - Splunął ze złością. - To dlatego oni nie mogli się z nim porozumieć. Zastanawialiśmy się, jaki on ma system semantyczny. A on nie ma żadnego! Jest w stanie mówić i myśleć nie bardziej niż... pies. - A wiec inteligencja jest w zaniku - powiedział Baines matowym głosem. - Jesteśmy ostatnim ogniwem... jak dinozaury. Doprowadziliśmy inteligencje do jej kresu. Może za daleko. Znaleźliśmy się w punkcie, w którym wiemy tak wiele... potrafimy świetnie myśleć... ale nie umiemy działać. - Jesteśmy ludźmi myśli, a nie ludźmi czynu - rzekła Anita - co zaczęło nas paraliżować. To stworzenie zaś... - Zdolność tego stworzenia funkcjonuje lepiej, niż kiedykolwiek funkcjonowały nasze zdolności. My możemy sobie przypomnieć nasze przeszłe doświadczenia, pamiętać je i czerpać z nich naukę. Jeśli idzie o przyszłość, to w najlepszym wypadku możemy snuć jedynie mgliste przypuszczenia na podstawie tego, co wydarzyło się w przeszłości. Musimy mówić o prawdopodobieństwach, które są szare, a nie czarno-biale. My tylko zgadujemy. - Cris Johnson nie zgaduje - wtrąciła Anita. - On patrzy przed siebie. Widzi, co nadejdzie. On... myśli do przodu. Trudno to inaczej nazwać. On widzi przyszłość. Prawdopodobnie nie odbiera jej jako przyszłość. - Nie, nie odbiera - powiedziała Anita w zamyśleniu. - Wydaje mu się teraźniejszością. On ma rozszerzona teraźniejszość, lecz ta teraźniejszość leży przed nim, nie za nim. Nasza teraźniejszość wiąże się z przeszłością. Dla nas jedynie przeszłość jest rzeczą pewna, dla niego zaś przyszłość. I prawdopodobnie nie pamięta przeszłości, w każdym razie nie lepiej niż jakiekolwiek zwierze. - Kiedy tacy jak on się rozwiną, w miarę ewolucji tego gatunku - rzeki Baines - przypuszczalnie udoskonala te zdolność myślenia do przodu. Zamiast dziesięciu minut pól godziny. Potem godzinę, dzień, rok. Wreszcie będą mogli widzieć cale życie. Życie w stałym, niezmiennym świecie bez niepewności i dylematów. Bez ruchu! Niczego nie będą się bali. Ten ich świat będzie idealnie statyczny jak masywny blok materii. - A kiedy nadejdzie śmierć - dodała Anita - to ja zaakceptują. Nie będą próbowali z nią walczyć. Dla nich okaże się czymś, co już się wydarzyło. - Co już się wydarzyło - powtórzył Baines. - Dla Crisa nasze strzały tez już się wydarzyły. - Zaśmiał się nieprzyjemnie. - Istota o większych zdolnościach przetrwania wcale nie musi być doskonalszym człowiekiem. Gdyby doszło do nowego potopu, przetrwałyby tylko ryby, a w wypadku ery lodowcowej, być może jedynie białe niedźwiedzie. Zanim otworzyliśmy drzwi, on już widział tych żołnierzy, doskonale wiedział, gdzie staną i co zrobią. Przydatna zdolność, która jednak nie oznacza postępu w rozwoju umysłowym. Czysto fizyczny zmysł. - Ale jeśli wszystkie wyjścia są obstawione - powtórzył Wisdom - to on zobaczy, ze nie może się wydostać. Przedtem sam się poddał i podda się sam jeszcze raz. - Pokręcił głowa. - To zwierze. Bez jeżyka. Bez narzędzi. - Mając ten nowy zmysł, niczego więcej nie potrzebuje - rzeki Baines i spojrzał na zegarek. - Już po drugiej. Czy budynek jest całkowicie odizolowany? - Nie możesz wyjść - oświadczył Wisdom. - Musisz zostać tu na cala noc... albo przynajmniej dopóki nie złapiemy tego drania. - Myślałem o niej. - Baines wskazał na Anitę. - Powinna być w swojej agencji przed siódma rano. Wisdom wzruszył ramionami. - Nie mam nad nią żadnej władzy. Jeśli chce, to może się odmeldowac. - Zostanę - zdecydowała Anita. - Chce tu być, kiedy... kiedy będą go zabijać. Tutaj się prześpię. - Zawahała się. - Wisdom, czy nie ma innego rozwiązania? Jeśli on jest po prostu zwierzęciem, to nie moglibyśmy... - Co, zoo? - Wisdom histerycznie podniósł glos. - Mamy zamknąć go w zoo? Chryste, nie! On musi zginać! Ciemny kształt na dłuższy czas przycupnął w ciemności. Znajdował się w magazynie. Ze wszystkich stron otaczały go skrzynie i kartony ułożone w równe rzędy, starannie przeliczone i pooznaczane. Panowała cisza i poza nim nie było nikogo. Lecz za chwile wpadną tu żołnierze i przeszukają magazyn. Widział ich. Widział ich w całym pomieszczeniu, jasno i wyraźnie - żołnierze o zawziętych twarzach, którzy skradali się z miotaczami w rękach, rzucając spojrzenia pełne chęci mordu. Widok ten był jednym z wielu. Jedna z mnóstwa plastycznych scen, przylegających do innych, w których złocisty człowiek sam występował. Za każda z nich tłoczyły się nieprzebrane, zachodzące na siebie dalsze sceny; coraz bardziej zamazane, w końcu znikały w stopniowo gęstniejącej mgle, w której kolejne grupy stawały się mniej wyraźne. Ale najbliższa scenę, która miał tuz przed sobą, widział dobrze. Z łatwością dostrzegał uzbrojonych żołnierzy. Trzeba zatem stad wyjść, zanim się pojawia. Złocisty człowiek cicho wstał i podszedł do drzwi. W korytarzu nie było nikogo, lecz widział już siebie dalej w pustym, szumiącym pomieszczeniu z metalu, oświetlonym ukrytymi lampami. Śmiało pchnął drzwi i wyszedł z magazynu. W końcu korytarza jaśniała winda. Podszedł do niej i wsiadł. Za piec minut nadbiegnie grupa strażników i wskoczy do niej. W tym czasie on już zdąży wysiąść i odesłać windę w dół. Teraz nacisnął guzik i pojechał piętro wyżej. Wysiadł i znalazł się w pustym korytarzu. Nie widział nikogo, lecz to nie było dla niego niespodzianka. Nic nie mogło go zaskoczyć. Element zaskoczenia dla niego nie istniał. Pozycje przedmiotów, układ przestrzenny całej materii w najbliższej przyszłości znal tak dobrze jak własne ciało. Nie znal jedynie tego, co już minęło. Czasami zastanawiał się mgliście, co się z tym wszystkim stało. Dotarł do niewielkiego podręcznego magazynu, który właśnie przeszukano. Upłynie pól godziny, nim ktokolwiek znów tu zajrzy. Miał wiec do dyspozycji pól godziny, na tyle bowiem sięgał wzrokiem w przyszłość. A potem... Potem zobaczy dalsze, kolejne obszary przyszłości, a później następne. Był w ciągłym ruchu, wchodząc w nowe rejony, których nigdy przedtem nie widział. Nieustannie rozwijała się przed nim panorama widoków, scen, zastygłych krajobrazów. Wszystkie postacie i przedmioty tkwiły nieruchomo jak figury na ogromnej szachownicy, po której z założonymi rękami i spokojna twarzą sunął on - bezstronny obserwator, równie dobrze widzący wszystko w oddali, jak i pod nogami. Teraz kiedy siedział skulony w niewielkim podręcznym magazynie, miał przed oczami mnóstwo najrozmaitszych scen, przedstawiających najbliższe pól godziny. Wiele go czekało. Owe pól godziny obejmowało niewiarygodnie skomplikowane połączenie oddzielnych konfiguracji. Dotarł do krytycznego rejonu, zaraz ruszy przez złożone, niezwykle pogmatwane światy. Skupił uwagę na scenie za dziesięć minut. Niczym trójwymiarowe zdjęcie przedstawiała ciężki miotacz, przeciągany w drugi koniec korytarza. Żołnierze ostrożnie przechodzili od jednych drzwi do następnych, ponownie sprawdzając każdy pokój, co robili już wielokrotnie. Pod koniec półgodziny dotarli do podręcznego magazynu. Widział, jak zaglądają do środka. Oczywiście w tym czasie jego już tam nie będzie. Nie występował w tej scenie, przeszedł do innej. Następna scena przedstawiała bramę zamknięta zwartym szeregiem strażników. Nie ma wyjścia. Był w tej scenie. Ukrył się w niszy W ścianie bramy. Widział ulice, gwiazdy, światła, sylwetki przejeżdżających samochodów i ludzi. Na kolejnym obrazie wycofywał się z bramy. W żaden sposób nie mógłby się wydostać. Następnie zobaczył siebie przy innych wyjściach, cały zastęp powielonych złocistych postaci, kiedy kolejno badał coraz dalsze rejony. Każde wyjście było jednak obstawione. W jednej niewyraźnej scenie zobaczył siebie, jak leży osmalony i martwy; wcześniej próbował sforsować kordon, by uciec. Lecz scena ta była zamazana. Jedno migniecie zamglonej stop-klatki wśród wielu innych. Prosta droga, która się poruszał, nie zboczy w te stronę. Zaprowadzi go gdzie indziej. Złocista postać w nowej scenie, maleńka lalka w pokoju, tylko trochę go przypominała. To on, ale jakiś daleki, jakiego nigdy nie spotka. Zapomniał o tym i przeszedł do następnego obrazu. Tysiące otaczających go scen tworzyły zawiła układankę, której elementy teraz kolejno analizował. Patrzył z góry na dom lalek o nieskończonej liczbie pokojów, z których każdy miał własne meble i lalki, sztywne i nieruchome. Te same lalki i meble powtarzały się w wielu scenach. Nierzadko sam się w nich pojawiał. Ci dwaj mężczyźni na antresoli. Ta kobieta. Ciągle ukazywały się te same kombinacje; przedstawienie często się powtarzało - ci sami aktorzy z tymi samymi rekwizytami krążyli wokół niego na wszelkie możliwe sposoby. Nim nadszedł czas wyjścia z podręcznego magazynu, Cris Johnson sprawdził w myślach wszystkie sąsiednie pomieszczenia. Po kolei dokładnie je obejrzał wraz z tym, co się w nich znajdowało. Pchnął drzwi i cicho wyszedł do hallu. Dokładnie wiedział, dokąd idzie i co ma zrobić. Skulony w dusznym magazynie, spokojnie i starannie przyjrzał się każdej miniaturze siebie, konfiguracji wyraźnych scen na jego wytkniętej drodze do tego pokoju w domu lalek, jedynego pokoju spośród tysięcy innych, do którego zmierzał. Anita zdjęła z siebie sukienkę z metalowej folii, powiesiła ja w szafie, zsunęła pantofle i kopnęła je pod łóżko. Już zaczynała rozpinać biustonosz, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Zatkało ja. Złocisty człowiek cicho zamykał za sobą drzwi na zasuwkę. Anita drżąca ręka chwyciła lezący na toaletce miotacz energii. Cala się trzęsła. - Czego chcesz? - spytała. Jej palce konwulsyjnie zaciskały się na miotaczu. - Zabije cię. Cris Johnson z założonymi rękami patrzył na nią w milczeniu. Po raz pierwszy widziała go tak blisko. Miał wspaniała, pełna godności twarz, przystojna i niewzruszona, grzywę złotych włosów, złota skórę pokryta połyskliwym meszkiem... - No wiec! - wykrztusiła. Serce jej waliło jak oszalałe. - Czego chcesz? Z łatwością mogła go zabić, lecz miotacz zachwiał się w jej ręku. Cris Johnson stal bez obawy; wcale się nie bal. Dlaczego? Czyżby nie zdawał sobie sprawy, co ona trzyma w ręku i czym to mu grozi? - No jasne - powiedziała nagle zduszanym szeptem. - Ty przecież widzisz przyszłość. Wiesz, ze cię nie zabije. Inaczej byś tu nie przyszedł. Zaczerwieniła się przerażona i... zmieszana. On dokładnie wiedział, co ona zrobi. Widział to tak dobrze, jak ona widziała ściany pokoju, łóżko ze starannie złożona narzuta, powieszone w szafie ubranie, torebkę i drobiazgi na toaletce. - No dobrze. - Anita cofnęła się, a potem nagle odłożyła miotacz na toaletkę. - Nie zabije cię. Niby dlaczego miałabym to zrobić? - Pogrzebała w torebce, wyjęła papierosy i zapaliła jednego drżąca ręka. Miała przyspieszony puls. Bala się, lecz równocześnie czulą dziwne podniecenie. - Spodziewasz się, ze tu zostaniesz? To ci nic nie da. Oni już dwa razy sprawdzali te sypialnie i z pewnością jeszcze tu wrócą. Czyja rozumiał? Na jego pełnej godności twarzy nie zauważyła żadnej reakcji. Boże, jaki on wielki. To niemożliwe, zęby miał zaledwie osiemnaście lat, ze to jeszcze chłopiec, dziecko. Wyglądał raczej jak wspaniały zloty bóg, który zstąpił na ziemie. Gwałtownie odrzuciła od siebie te mysi. Nie był bogiem. To tylko zwierze. Jasnowłose zwierze, które przyszło zając miejsce człowieka i wyprzeć go z Ziemi. Anita chwyciła miotacz. - Wynos się! Jesteś zwierzęciem! Wielkim głupim zwierzęciem! Nawet nie rozumiesz, co do ciebie mówię... nawet nie używasz żadnego jeżyka. Nie jesteś człowiekiem. Cris Johnson wciąż milczał. Jakby czekał. Na co? Nie okazywał strachu czy niecierpliwości, chociaż z korytarza dobiegały odgłosy poszukiwań. Słychać było uderzenia metalu o metal, przeciąganie ciężkich miotaczy energii, okrzyki i przytłumione dudnienie, kiedy systematycznie przetrząsano cały budynek. - Znajda cię - powiedziała Anita. - Złapią cię tutaj. Lada chwila będą sprawdzać to skrzydło. - Z pasja zdusiła papierosa. - Na miłość boska, czego ty ode mnie oczekujesz? Cris podszedł do niej. Anita się cofnęła. Chwycił ja silnymi rękami. Nagle przerażenie przyspieszyło jej oddech. Przez chwile walczyła zajadle, rozpaczliwie. - Puść! Wyrwała się i odskoczyła od niego. Twarz Crisa była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Spokojnie podszedł do Anity jak obojętny bóg, który zbliża się, by ja posiąść. - Wynos się! Anita po omacku chwyciła miotacz i chciała go podnieść, ale wyśliznął jej się z palców i stoczył na podłogę. Cris schylił się i podniósł go. Wyciągnął rękę i na otwartej dłoni podał miotacz Anicie. - Mój Boże - szepnęła. Drżąc przyjęła miotacz, z wahaniem zacisnęła na nim rękę, a później z powrotem położyła na toaletce. W półmroku pokoju sylwetka wielkiej złocistej postaci zdawała się jarzyć migotliwym blaskiem na tle cienia. Bóg... nie, nie bóg. Zwierze. Duże złote zwierze, pozbawione duszy. Anita czulą się zdezorientowana. Czym on jest... może i jednym, i drugim? Niepewnie pokręciła głowa. Zrobiło się późno, już prawie czwarta. Anita była oszołomiona i wyczerpana. Cris wziął jaw ramiona. Łagodnym ruchem uniósł delikatnie jej podbródek i pocałował ja, mocno ściskając silnymi rękami. Brakowało jej tchu. Ogarniał ja mrok mieszający się z migotliwa złota mgiełka, która coraz szybciej i szybciej wirowała spiralnie wokół niej, porywając ze sobą jej zmysły. Anita zapadała się w nią z przyjemnością. Ów złocisty mrok zalał ja fala wzbierających uczuć, które z każda chwila się wzmagały, aż wreszcie wszystko się w nich roztopiło. Anita zamrugała oczami. Usiadła i machinalnie poprawiła sobie włosy. Cris stal przy szafie. Sięgnął do niej i zdjął cos z wieszaka. Odwróciwszy się rzucił to na łóżko. Była to ciężka podróżna peleryna Anity, wykonana z metalowej folii. Anita spojrzała na pelerynę, niczego nie rozumiejąc. - O co ci chodzi? Cris stal przy łóżku. Czekał. Anita niepewnie podniosła pelerynę. Poczuła zimne ciarki strachu. - Chcesz, żebym cię stad wyprowadziła, omijając strażników i policjantów - powiedziała cicho. Cris milczał. - Natychmiast cię zabija. - Chwiejnie wstała. - Nie przebiegniesz przez kordon, Mój Boże, czy ty nie umiesz robić niczego poza bieganiem? Musi być jakiś lepszy sposób. Może uda mi się przekonać Wisdoma. Mam pierwsza rangę... rangę dyrektora. Mogę zwrócić się bezpośrednio do najwyższego kierownictwa. Chyba zdołam ich namówić, by wstrzymali eutanazje na czas nieokreślony. Mamy jedna szansę na miliard, jeżeli będziemy próbowali się przedrzeć... Urwała. - Ale ty nie ryzykujesz - mówiła dalej powoli. - Ty przecież nie liczysz na przypadek. Ty wiesz, co nadejdzie. Już widziałeś wszystkie karty. - Uważnie mu się przyjrzała. - Ciebie nie można oszukać. Byłoby to niemożliwe. Przez chwile stalą głęboko zamyślona. Potem szybkim, zdecydowanym ruchem chwyciła pelerynę, narzuciła ja sobie na gole ramiona, zapięła ciężki pas, pochyliła się wyciągając pantofle spod łóżka, złapała torebkę i pospieszyła do drzwi. - Chodź - powiedziała. Oddychała szybko, policzki jej pałały. - Idziemy, póki jeszcze możemy się stad wydostać. Mój samochód stoi na parkingu obok budynku. Za godzinę będziemy u mnie. Mam letni dom w Argentynie. W najgorszym wypadku możemy tam polecieć. Dom leży w głębi kraju, daleko od miasta. W dżungli na mokradłach. Prawie zupełnie odcięty od świata. Niecierpliwie zaczęła otwierać drzwi. Cris powstrzymał ja wyciągnięta ręka. Delikatnie i spokojnie wsunął się przed Anitę. Niewzruszenie odczekał dłuższy czas. Potem przekręcił gałkę i śmiało wyszedł z pokoju. W pustym korytarzu nie było widać nikogo. W jego końcu Anicie mignęły tylko plecy znikającego strażnika. Gdyby wyszli chwile wcześniej... Cris zerwał się do biegu. Anita ruszyła za nim. Sunął szybko, bez wysiłku. Dziewczyna z trudem dotrzymywała mu kroku. Zdawał się dokładnie znać drogę. Skręcił w prawo, potem przez sień do przejścia służbowego. Wskoczyli do windy towarowej, która pojechali w górę. Winda nagle się zatrzymała. Cris znowu czekał. Wkrótce odsunął drzwi i wyszedł, a za nim Anita pełna niepokoju. Z niewielkiej odległości dochodziły j a bowiem dźwięki wydawane przez uzbrojonych ludzi. Znajdowali się blisko wyjścia. Bezpośrednio przed sobą mieli podwójny kordon strażników. Dwudziestu ludzi tworzyło zwarta ścianę, przed która w środku stal potężny, ciężki robot- miotacz. Na ściągniętych twarzach strażników malowało się napięcie. Byli w pogotowiu. Patrzyli szeroko otwartymi oczami, mocno ściskając bron. Dowodził nimi oficer policji obywatelskiej. - Nigdy nie przejdziemy - wykrztusiła Anita. - Nie zrobimy nawet pięciu kroków. - Cofnęła się. - Oni... Cris chwycił ja za rękę i spokojnie szedł dalej. Anitę opanował gwałtowny strach. Próbowała się wyrwać, lecz palce Crisa trzymały jej rękę w stalowym uścisku. Nie mogła ich rozewrzeć. Wielkie złociste stworzenie spokojnie, lecz zdecydowanie ciągnęło ja obok siebie w stronę podwójnego kordonu strażników. - O, jest! - Uniosły się miotacze. Żołnierze ruszyli do akcji. Lufa robota zaczęła się obracać. - Brać go! Anitę jakby sparaliżowało. Bezradnie zwisała u boku Crisa, który ani na moment nie rozluźniał chwytu. Najeżony lufami miotaczy kordon strażników był coraz bliżej. Anita próbowała opanować przerażenie. Potknęła się, niemal przewróciła. Cris podtrzymał ja bez wysiłku. Zaczęła go drapać, walczyła z nim, starała się wyrwać... - Nie strzelać! - krzyknęła. - Co to za kobieta? - Strażnicy mierzyli w Crisa, lecz obawiali się, ze trafia w Anitę. Kogo on trzyma? Jeden z nich dostrzegł pasek na jej rękawie. Czerwono-czarny. Ranga dyrektora. Najwyższa. - Ona ma pierwsza rangę. - Zaskoczeni strażnicy odstąpili. - Proszę pani, niech pani się odsunie! Anita odzyskała glos. - Nie strzelać. On jest... pod moja opieka. Rozumiecie? Ja go wyprowadzam. Ściana strażników nerwowo się cofnęła. - Nikomu nie wolno wychodzić. Dyrektor Wisdom wydal rozkaz... - Nie podlegam władzy dyrektora Wisdoma. - Anicie udało się nadać swojemu głosowi ostry ton. - Z drogi. Zabieram go do Agencji Semantyki. Przez chwile żaden strażnik się nie poruszył. W ogóle nie zareagowali. Lecz później powoli, niepewnie jeden strażnik odsunął się w bok. Cris odskoczył od Anity, wyminął oszołomionych strażników i przez utworzone w kordonie przejście błyskawicznie wybiegi na ulice. Posypały się za nim wściekle wybuchy energii. Tłocząc się i pokrzykując strażnicy rzucili się w pościg. Zapomniana Anita została sama. W mroku wczesnego poranka na ulice wylewał się tłum uzbrojonych ludzi, a wśród nich robot- miotacz. Zawyły syreny. Ryknęły silniki ruszających wozów patrolowych. Oszołamiana Anita oparła się o ścianę, z trudem chwytając powietrze. Uciekł. Zostawił mnie. Mój Boże, co ja zrobiłam? - myślała. Nieprzytomnie kręciła głowa, ukrywając twarz w dłoniach. Zahipnotyzował ja. Odebrał jej wole, zdrowy rozsądek. Rozum! Zwierze, oszukało ja wielkie złote zwierze. Wykorzystało ja, a teraz go nie ma. Uciekło w mrok nocy. Łzy żalu i bólu tryskały jej spomiędzy zaciśniętych palców. Na próżno je ocierała; płynęły nieprzerwanym strumieniem. - Uciekł - powiedział Baines. - Teraz to już go nigdy nie złapiemy. Prawdopodobnie jest o milion kilometrów stad. Anita siedziała skulona w kacie z twarzą odwrócona do ściany. Żałosna kupka nieszczęścia. Wisdom nerwowo krążył po pokoju. - Ale dokąd on pójdzie? Gdzie się schowa? Nikt nie będzie chciał go ukryć! Przecież wszyscy znają ustawę o dewiantach! - On prawie całe życie spędził w lesie. Będzie polował... zawsze to robił. Oni się zastanawiali, o co mu chodziło, kiedy samotnie się oddalał, a on chwytał zwierzęta i spal pod drzewami. - Baines zaśmiał się chrapliwie. -1 pierwsza kobieta, jaka spotka, z rozkoszą go ukryje... jak ona. Wskazał na Anitę kciukiem. - Wiec ten cały zloty kolor, ta grzywa, ta boska postawa, wszystko to miało jakiś cel. Nie było po prostu dla ozdoby. - Wisdom wykrzywił swoje grube wargi. - On dysponuje nie jedna zdolnością... lecz dwiema. Jedna jest nowa, najnowsza cecha, która śluzy przetrwaniu, a ta druga jest stara jak świat. - Zatrzymał się rzucając wściekle spojrzenia na skulony kształt w kacie. - Upierzenie. Barwne pióra, grzebienie u kogutów, łabędzi, ptaków; kolorowe łuski u ryb. Błyszczące futra i grzywy u zwierząt. Zwierze niekoniecznie musi wyglądać jak dzika bestia. Weźmy lwy. Albo tygrysy. Jakiegokolwiek przedstawiciela dużych kotów. Wszystko o nich można powiedzieć, ale nie to, ze wyglądają jak dzikie bestie. - Nigdy nie będzie musiał się martwic - rzeki Baines. - Poradzi sobie... dopóki istnieje choć jedna kobieta, która się nim zaopiekuje. A ponieważ widzi przyszłość, to dobrze wie, ze żadna samica człowieka mu się nie oprze. - Złapiemy go - mruknął Wisdom. - Kazałem rządowi ogłosić stan wyjątkowy. Żandarmeria i policja będą go szukały. Potężna armia ludzi... wszyscy specjaliści na Ziemi z najnowocześniejsza aparatura i sprzętem. Wypłoszymy go prędzej czy później. - Do tego czasu to już będzie bez różnicy - powiedział Baines. Ruchem pełnym ironii poklepał Anitę po ramieniu. - Będziesz miała towarzystwo, kochanie. Nie będziesz jedyna. Jesteś pierwsza z długiej procesji. - Dziękuje - warknęła Anita. - Najstarszy i najnowszy sposób na przetrwanie. Ich połączenie daje idealnie przystosowane zwierze. Jak, u licha, uda nam się go powstrzymać? Ciebie możemy wysterylizowac, ale nie potrafimy znaleźć tych wszystkich kobiet, które on spotka na swojej drodze. Wystarczy, ze przeoczymy jedna i już po nas. - Będziemy musieli próbować - rzekł Wisdom. - Postaramy się zgonie ich jak najwięcej, zanim zdąża cos z nim spłodzić. - Na jego zmęczonej, zapadniętej twarzy pojawił się cień nadziei. - Być może jego cechy są recesywne i nasze je wyprą. - Nie dałbym za to złamanego grosza - powiedział Baines. - Chyba już wiem, czyje cechy okażą się dominujące. - Uśmiechnął się krzywo. - Przypuszczam, ze nie nasze. ROZDZIAŁ 3 T, ego samego dnia, po południu, w porośniętej lasem dolinie rozcią- gającej się. daleko za Clere, Gallen O'Day ćwiczył walkę, wre.cz. Miał na sobie ubranie, które zdobył w trakcie swych pozaziemskich podró- ży, kiedy ochraniał Lady Everynne: była to tunika utkana z nici zawie- rających maleńkie, nanotechniczne urządzenia, z których jedne zmie- niały barwę, aby pozwolić mu wtopić się w otoczenie, a inne - pochłaniały jego zapach; dalej - czarne rękawice i buty, zawierające selenową matrycę jego palców, pięt i dłoni, wzmacniającą każdy jego cios; wreszcie - co najważniejsze - miał na sobie swój płaszcz, stano- wiący element jego osobistej inteligencji, utkany z małych, metalicz- nych kółek kryjących w sobie srebrne dyski wiedzy. Kiedy Gallen ćwiczył się w walce, jego płaszcz dostarczał mu obrazów, które mógł odróżnić od rzeczywistych tylko dzięki temu, że nie towarzyszył im podkład dźwiękowy: pięciu rycerzy, zbroj- nych w szable i nieduże tarcze, skakało wokół niego w szalonym tań- cu. Mieli na sobie białe tuniki, które bezszelestnie łopotały na wie- trze; zawadzali stopami o bujny mech, krzywili się i pocili przy każdym odpartym cięciu. Gallen rzucał się do przodu, przemykając pomiędzy nimi, bloku- jąc ich ciosy i sprawiając, że ich szable krzyżowały się. Za każdym razem, kiedy trafił któregoś, jego szabla zostawiała krwawy ślad, więc po kilku godzinach ćwiczeń jego przeciwnicy byli równo po- szatkowani. Byli to dość osobliwi przeciwnicy; każdy z nich bił się w swoim stylu, według własnej taktyki. Jeden atakował z dziką furią, a jego 35 szabla była w ciągłym ruchu. Drugi stał z boku i przyglądał się Gal- lenowi, czekając na moment, kiedy będzie mógł precyzyjnie wymie- rzyć zabójczy cios. Trzeci posługiwał się jednocześnie szablą i ostrzem swojej tarczy; pozostali natomiast zmieniali styl zależnie od sytuacji. Gallen ciężko dyszał; pot spływał mu po całym ciele, podczas gdy jego przeciwnicy nie przejawiali żadnych oznak zmęczenia. Od przeszło godziny miał ochotę na odpoczynek, ponieważ jed- nak starał się ćwiczyć swoją wytrzymałość, nie przerywał tej po- zorowanej walki. Jego przeciwnicy nieustannie go trafiali i za każdym razem płaszcz zadawał mu ból w miejscu, gdzie go ugo- dzono. Kiedy już ręce opadały mu ze zmęczenia, rycerze nagle zniknęli. Gallen stanął jak wryty. - Dlaczego przerwaliśmy? - wyszeptał. - Lady Everynne przesyła ci wiadomość - szepnął płaszcz. - Je- steś gotów, aby ją odebrać? Nareszcie się odezwała, po dwóch tygodniach milczenia - po- myślał Gallen. - Tak - odrzekł, siadając na ocienionym kamieniu, porośniętym żółtym mchem. Zamknął oczy, uspokoił oddech i cze- kał na pojawienie się obrazu Lady Everynne. Niebo pociemniało, jakby spowiły je gęste chmury i Gallen usły- szał w oddali grzmot piorunów. Jego serce zamarło z przerażenia; nagle znalazł się w dziwnym, kamiennym mieście. Siedział oparty o mur ciągnący się wzdłuż alei. - Co to jest? - Zdumiony chciał odwrócić głowę, żeby się rozej- rzeć, jednak obraz przed jego oczami nie uległ zmianie. Gallen zdał sobie sprawę, że ta wizja innego świata musi być częścią przekazu od Everynne. Patrzył na wąskie uliczki ciągnące się po prawej stronie, na gład- kie mury domów z oknami umieszczonymi wysoko nad ziemią. Znaj- dował się na rynku jakiegoś wielkiego miasta; wszystkie sklepy były pozamykane na noc. Kamienny bruk lśnił od wilgoci. Poprzez gru- be, burzowe chmury przebijało światło trzech księżyców; na końcu uliczki widać było mdłą poświatę bijącąz kilku okien. Aleja, na któ- rej się znajdował, była pogrążona w zupełnych ciemnościach, dając mu całkiem niezłe schronienie. Popatrzył na uliczkę ciągnącą się po lewej stronie w nadziei, że będzie równie ciemna-jednak nad drzwia- mi znajdującej się tam tawerny świeciła wielka, zawieszona na haku latarnia. Nie mógł tamtędy uciec; byłby widoczny jak na dłoni. 36 Tylko nie to, tylko nie to! - pomyślał, a z jego ust wydobył się cichyjęk. Gallen zdawał sobie sprawę, że te myśli i ten jęk nie są jego, że należą do kogoś innego. Palce, którymi dotykał kamiennej ściany, były szczupłe, a dłonie wątłe, kobiece. Gallen poczuł, że na piersi ciąży mu kobiecy biust; zupełnie go to zaskoczyło. - Przekazuję ci wspomnienia zmarłej kobiety. Przesyła ci je Lady Everynne - szepnął płaszcz. Nad pobliskimi wzgórzami rozbłysł piorun, a towarzyszący mu grzmot stłumił wszystkie inne dźwięki. Gallen wstrzymał oddech, wsłuchując się w głos rozbrzmiewający wśród hałasów burzy. W drugim końcu brukowanej uliczki, na samym rogu, zobaczył trzech mężczyzn idących spiesznie w stronę placu. Mieli przypa- sane długie miecze; po chwili zniknęli w cieniu, podążając w swoją stronę. Gallen - a raczej dziewczyna, której wspomnienia przeżywał - ruszył aleją i nagle zorientował się, że szuka schronienia. Ściany nie miały okien, a dach znajdował się dziesięć stóp nad głową. Jedyną nadzieję dawały ciężkie, dębowe drzwi. Dziewczyna podeszła do nich, żeby przyjrzeć im się z bliska. Były zamknięte od wewnątrz. Mosiężny zamek był zbyt masywny, aby go wyłamać. Niebo rozbłysło nad jej głową i rozległo się potężne dud- nienie grzmotu. Korzystając z hałasu, zastukała w drzwi, nie wie- dząc nawet, jaki to sklep; miała nadzieję, że właściciel śpi na zaple- czu i że zjawi się, aby j ą uratować. Zdawało jej się, że słyszy czyjeś ciężkie kroki za drzwiami. - Jest tam kto...? - wyszeptała przerażona. Nie było odpowie- dzi. Nie mogła dłużej czekać. -Na pomoc! -krzyknęła, mając nadzieję, że osobnik za drzwiami był człowiekiem i że jej zapach zmusi go do otwarcia drzwi. - Błagam, otwórz! -jęknęła. - Nadchodzą słudzy Ciem- ności! Nie czekając na kolejny grzmot, ponownie zastukała w drzwi. Poczuła, że czoło ma mokre od potu; kiedy je otarła, zaczął siąpić drobny deszcz. Za drzwiami odezwał się głos jakiejś kobiety: - Idź sobie! Mam dzieci na utrzymaniu. Nie waż się przysparzać kłopotów temu domowi! Usłyszawszy te słowa, dziewczyna jęknęła. Wiedziała, że dla niej oznaczały one wyrok śmierci. Jej natura zabraniała krzywdzić kogo- kolwiek. Nie mogła narażać tej rodziny. Odskoczyła od drzwi, jakby 37 zaczęły ją parzyć, gdy nagle ogarnął j ą dziwny spokój. Wyszeptała do kobiety za drzwiami: - Dobrze, zostań więc ze swoimi dziećmi. Tu, na zewnątrz, jest tylko rozpacz. Zastanawiała się, czy zdoła się gdzieś ukryć, kiedy jednak od- wróciła się w stronę wylotu alei, ujrzała stojącego tam rycerza, który przyglądał się jej uważnie. Zerwał się porywisty wiatr, zupełnie jak przed sztormem, rozwiewając płaszcz przybyszowi. Mężczy- zna zagwizdał cicho, przyzywając swoich towarzyszy. Po chwili dołączyli do niego i ruszyli wzdłuż alei. Mżawka przerodziła się w gęstą ulewę i ulicę wypełnił szum kropel uderzających o kamienny bruk. Dziewczyna wciągnęła powietrze, czując zapach brudu i gnijącej żywności, dochodzący z pobliskiego śmietnika. Wydała z siebie mro- żący krew w żyłach krzyk. Taki krzyk mógł się wydobyć jedynie z młodego gardła - pomy- ślał Gallen. Nagle zrozumiał, że ciało, w którym się znajdował, nie należało do kobiety, lecz do nastoletniej dziewczyny. Trzej mężczyźni ruszyli w jej kierunku. Jeden z nich zdjął z ple- ców pokaźny worek. - Nie krzycz, głupia - syknął. - Nie chcemy ci zrobić krzywdy! Chcemy tylko, żebyś się do nas przyłączyła! Dziewczyna zesztywniała. Na wypadek takiego niebezpieczeń- stwa miała sztylet z zatrutym ostrzem, przytwierdzony do uda. Jed- nak była Tharrinianką. Nie mogła zranić drugiego człowieka, a ota- czające ją postacie z całą pewnością były ludźmi. Były to ofiary szatana, służące Siłom Ciemności. Wyciągnęła sztylet i zamachała im przed oczami, sądząc, że to ich onieśmieli. - Nie ważcie się zbliżyć! - ostrzegła, po czym znów krzyknęła: - Ratunku! Pomocy! - mając nadzieję, że usłyszą ją w tawernie znaj- dującej się na sąsiedniej ulicy. Jeden z mężczyzn roześmiał się. - Nie odważysz się tego użyć - stwierdził z przekonaniem. Dziewczyna wytężała słuch w nadziei, że usłyszy kroki, że ktoś nadejdzie jej z pomocą. Słyszała jednak tylko szmer padającego desz- czu i zdała sobie sprawę, że odgłosy ulewy musiały zagłuszyć jej krzyk. Słudzy Ciemności zbliżyli się do niej ostrożnie. Już ją prawie mieli. Nad ich głowami rozbłysła błyskawica, odbijając się w ich mieczach. 38 Wydaje im się, że nie zrobię użytku ze sztyletu - pomyślała dziew- czyna. Stanęła wyprostowana. Wiedziała już, co musi zrobić. Wzię- ła szeroki zamach i rozcięła sobie gardło od ucha do ucha. Palący ból przeszył ją na wskroś; poczuła, jak włosy sztywnieją jej na czubku głowy. Serce zabiło jej mocniej i strumień gorącej krwi polał się na piersi. Zatoczyła się do tyłu i oparła o ścianę. Czuła, że trucizna zaczyna działać, paraliżując jej szczęki i kark. Nadal pró- bowała stać, lecz sztylet wypadł jej z ręki i po chwili osunęła się na ziemię. Trzej słudzy Ciemności doskoczyli do niej w okamgnieniu, a je- den z nich - mężczyzna o rudych wąsach i szalonym spojrzeniu - złapał j ą za włosy i krzyknął prosto w twarz: - Myślisz, że uciekniesz nam tak łatwo? Myślisz, że możesz się ukryć, tak po prostu umierając? Kiedy tylko znowu się wcielisz, znaj- dziemy cię! Nie poddamy się tak łatwo! Potem puścił jej włosy. Czuła, że gdzieś spada, wśród deszczu i ciemności; szum kropel uderzających o bruk był jedynym odgło- sem, jaki słyszała. Czuła, że umiera, dławiąc się i jęcząc. Kobiecy głos - a był to głos Eyerynne - rozległ się w uszach Gal- lena, jednak nie ją zobaczył, a jedynie szare światełko w oddali. - Gallenie, oto wspomnienia Ceravanne, jedynej Tharrinian- ki, której udało się przetrwać na Tremonthin przez ostatnie sześćset lat. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, powiedziałam ci, że we- zwę cię znów, abyś mi służył. Otóż udało się nam sklonować tę dziewczynę i odzyskać jej wspomnienia - dzięki temu mogłam ci je przesłać. Nakazuję ci, abyś udał się na Tremonthin, aby jąchro- nić. Mianuję cię od tej chwili Lordem Protektorem tamtej plane- ty; sprawując swoją władzę, masz odnaleźć i zniszczyć Siły Ciem- ności. Szare światełko zniknęło i Gallen znów znalazł się w swojej dolinie. Popatrzył, jak słońce przebłyskuje przez zielone szpilki sosen i pożółkłe liście olch. Wciągnął w nozdrza świeży zapach ziemi. Ta polana, ten świat - wydawały się takie przyjazne i gościn- ne, takie świeże... Gallen nagle zdał sobie sprawę, że wcale nie chce przenosić się do mrocznego, cuchnącego świata Tremon- thin. Żałował, że nie może porozmawiać z Everynne, żeby do- wiedzieć się, kiedy będzie musiał wyjechać. Jego ślub był zapla- 39 nowany na sobotę, jednak czuł, że trzeba będzie się śpieszyć, i za- stanawiał się, czy przypadkiem nie będzie zmuszony do przeło- żenia uroczystości. Nad jego głową białe obłoki zasnuły niebo. Pot na jego twarzy wysechł już i czuł na policzkach lekkie podmuchy wiatru. Zdjął płaszcz, buty i rękawice, wepchnął je do worka i z ciężkim sercem ruszył do Clere, gdzie czekała jego słodka Maggie. ROZDZIAŁ 4 Ti homas Flynn zamknął drzwi swojego pokoju w gospodzie Maho- neya na starą, drewnianą zasuwkę i usiadł na miękkiej, puchowej po- duszce, wdychając zapach zimnego pomieszczenia, w którym od dawna nikt nie mieszkał. Był to bardzo skromny pokoik - na komódce stała mała, mosiężna lampa naftowa oraz gliniana miska i dzbanek z wodą na wypadek, gdyby chciał się umyć po całodziennej podróży. Wyjrzał na zewnątrz przez stare, krzywe okno; zobaczył kilka niewielkich drzew-domów i kilka szałasów wzniesionych u podnóża gór. Wszystko w Clere wydawało się takie zwyczajne i spokojne. Mimo to Thomas był tej nocy jedynym gościem w gospodzie -jedy- nym człowiekiem, który w ciągu ostatnich dwóch tygodni miał od- wagę się tu zatrzymać. Tak przynajmniej głosiły wszystkie plotki. Jednak Thomas Flynn znał się co nieco na ludziach. Plotki o de- monach mogły ich odstraszać, dopóki nie zobaczyli demonów na własne oczy - zamkniętych w słoikach albo zatopionych w formali- nie. Thomas widział już takie cuda - koty z dwiema głowami, dzie- ci-potworki. Zastanawiał się, czy któregoś z tych demonów nie dało- by się w podobny sposób usidlić. Wyobraził sobie szyld: CUDOWNA GOSPODA THOMASA PŁYNNA. Tak, ludzie z początku baliby się przychodzić, ale wystarczyłoby kilka tygodni, żeby zaczęli dobi- jać się do drzwi. Nigdy nie wierzył w żadne demony czy anioły, jed- nak wiedział, że coś musiało tych ludzi przestraszyć; jeśli stoczono bitwę, gdzieś powinny leżeć ciała. Było dopiero wczesne popołudnie, lecz już teraz Thomas czuł się zmęczony dniem. Poleżał trochę na łóżku, czując jak mózg z nad- 41 miaru rumu przelewa mu się w czaszce, po czym zszedł na dół, do karczmy. Sala zaczęła się już zapełniać; przy stołach tłoczyło się ze trzydziestu chłopa. Udało mu się zagrzać kolejny kubek rumu, nie uroniwszy nic do kominka. Wypiwszy do dna, odstawił kubek z brzękiem, aby zwró- cić na siebie uwagę. - Witam was, moi drodzy. Postanowiłem znaleźć ciało demona. Sądzę, że niejedno takie ciało spoczywa w okolicznych lasach, więc chcę zaoferować nagrodę. Zapłacę dwadzieścia funtów pierwszemu z was, który przyniesie mi taką osobliwość! Jeden z klientów, który właśnie pochylał się nad kuflem, zakrztu- sił się i piwo poleciało mu nosem. Ktoś inny bujał się na krześle i omal z niego nie spadł, kiedy usłyszał te słowa. - Hmm - odezwał się chudy drwal - porozmawiaj z Gallenem. Tylko on ma teraz odwagę włóczyć się po okolicy. Właśnie wybrał się do lasu. Niektórzy powiadają, że nadal ściga niedobitki demonów! - Ściga demony? Doprawdy? - Thomas pokręcił głową. Rozejrzał się po zebranych. Było wśród nich kilku dzielnych mężczyzn, jednak żaden nie miał dość odwagi, aby przystać na jego propozycję. Wszyscy stali i pili piwo, udając, że go nie zauważają. - Dobrze, dam więc pięćdziesiąt funtów! - oznajmił Thomas. Nikt nie zareagował. Thomas nie mógł już podbijać stawki. - Ludzie, przecież nie każę wam zabijać tych stworów, słowo daję! O ile dobrze rozumiem, powinny tam leżeć martwe. Nadal nie było odzewu. - Słuchajcie, przecież na pewno jest wśród was jakiś traper, któ- remu włóczenie się po lasach sprawia przyjemność? Kilku ludzi pokręciło głowami. Thomas był trochę zaskoczony ich tchórzostwem. - W takim razie wyjdźmy na zewnątrz i wskażcie mi drogę do Geata-na-Chruinne. Sam się tam wybiorę! Thomas wyszedł przed karczmę, a wraz z nim kilku rybaków. Wskazali mu grzbiet pobliskiej góry. - U stóp tego grzbietu znajdują się Wrota. Jeśli dostatecznie dłu- go będziesz błądził po tamtej okolicy, znajdziesz wielką, czarną dziu- rę. Stąd będą to jakieś cztery mile drogi, jednak żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie waży się tam chodzić po zmroku. W Coille Sidhe roi się od upiorów. Kilku ciekawskich wyjrzało z karczmy, aby zobaczyć, co zrobi Thomas. 42 _ Bez obaw - odparł bard - wrócę jeszcze przed zachodem słoń- Zamierzam zamienić słówko z człowiekiem, który chce poślubić mojąMaggie. •fliomas podszedł do swego powozu i wyciągnął laskę oraz opróż- ioną do połowy manierkę. Trochę go łamało w kościach, a w gło- wie czuł zamęt. Popatrzył na ciemną ścianę lasu i pomyślał, że chciał- by ujrzeć tam powracającego Gallena. Wszyscy mieszkańcy byli nrzerażeni, więc Thomas uznał to za dobry znak: może rzeczywiście coś znajdzie w tym lesie. Może nawet znajdzie coś, czego nie potrafi sobie wyobrazić. Ruszył na północ, kierując się w stronę lasu. Po chwili usłyszał za swoimi plecami czyjeś krzyki. Podążało za nim około czterdziestu cie- kawskich, były wśród nich również kobiety i dzieci. Większość z nich zatrzymała się jednak na skraju lasu, obawiając się pójść dalej. Tho- mas przystanął i zwrócił się do stojących w tłumie młodzieńców: - Jeśli któryś z was, chłopcy, ma odwagę mi towarzyszyć, niech wie, że zamierzam szukać ciał demonów i aniołów oraz ich strojów i broni. Zapłacę funta każdemu, kto pomoże mi je przytaszczyć. Większość chłopców zaczęła się nagle rozglądać, jakby zastana- wiali się, czy przypadkiem nie mają czegoś do załatwienia gdzie in- dziej. Z tłumu wyszedł tylko jeden młody człowiek. Wyglądał na śmiałka - miał szerokąpierś i bystre spojrzenie -jednak i jemu trzęsły się kolana. - Mogę pomóc za pięć funtów. - Pięć funtów, jeśli coś znajdziemy - powiedział Thomas. Młody człowiek kiwnął głową na znak zgody. - Zuch chłopak - odrzekł Thomas. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Chłopak przebiegł przez ulicę, chwycił topór leżący przed czyimś drzewem-domem i już po chwili dogonił Thomasa. Szedł tuż za nim, ściskając topór w zbielałych dło- niach. Przeszli jakieś sto jardów, gdy grube pnie drzew niemal całkowi- cie przesłoniły słońce. Ziemia była błotnista i zostawały w niej głę- bokie ślady. Niespodziewanie spostrzegli, że jeden z tropów wyglą- da osobliwie: część śladów pozostawiły buty, długie na osiemnaście cali i szerokie na dziesięć, część zaś dłonie o dwudziestocalowej roz- Piętości, mające tylko cztery palce. Thomas przystanął i przez dłuższą chwilę przyglądał się śladom, "oczuł, że oddycha nierówno i że nagle zaschło mu w gardle. Pociąg- ^ł łyka ze swojej manierki. 43 - To muszą być ślady demona - oznajmił chłopak. - Te, które wyglądają jak odcisk dłoni, na pewno należą do potwora, który cho- dził na czterech łapach. - Wielkie nieba! - wykrzyknął Thomas. - Szczerze mówiąc, nie nastawiałem się na znalezienie czegokolwiek. - Co pan zamierza zrobić, jeśli znajdziemy czaszkę demona? - spytał chłopak. -Przymocuję to cholerstwo na ścianie gospody —powiedział Thomas, być może ze zbytnią szczerością. - Tak... - westchnął młodzieniec - to by było coś! Muszę przy- znać, że zdecydowałem się pójść z panem, ponieważ chcę mieć coś takiego. Może głowę demona albo jakąś część anioła. Kiedy zjawy przeszły przez miasto, wdrapałem się na wieżę kościelną i rozgląda- łem się po lasach. Tamtej nocy zewsząd unosił się dym i widać było błyskawice. Domyślam się, że rozegrano tam straszliwą bitwę. Co się wydarzyło naprawdę, tego nie wie nikt - z wyjątkiem Gallena O'Daya, który wyruszył do walki u boku aniołów. Gallen nie mówił, co tam się działo, jednak ani anioły, ani demony nigdy już nie po- wróciły. Domyślam się, że Gallen przechytrzył jedne i drugie. Thomas spojrzał na chłopaka i ujrzał jego bladą, przerażoną twarz. - Jak ci na imię, młodzieńcze? - Chance - odparł chłopak. - A zatem, Chance, jeśli znajdziemy czaszkę demona, biorę ją dla siebie i zapłacę ci obiecane pięć funtów. Jeśli znajdziemy dwie -druga będzie twoja. Co więcej: jeśli zedrzemy skórę z demona, podzielimy się zdobyczą. Chłopak roześmiał się na te słowa. Załatwiwszy potrzebę, ru- szyli dalej. Nadciągały ciemne, postrzępione chmury, wróżące deszcz. Zro- biło się chłodniej i ciemniej, w lesie zaległa cisza. Thomas przyspie- szył kroku. Żaden ptak nie śpiewał, ani jedna wiewiórka nie przemy- kała wśród gałęzi. Cisza była dziwna i niepokojąca; nawet drzewa przestały szumieć. Thomas nieraz już był w lesie podczas takiej ciszy, jednak ta przy- prawiała go o dreszcze. Co chwila przystawał i oglądał się za siebie. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. - Ta cisza jest podejrzana - westchnął wreszcie Chance, rozluź- niając kołnierz. Thomas zatrzymał się; serce waliło mu jak młot. Pomyślał o ciepłej, widnej karczmie i grzanym rumie. Żałował, że wybrał się na tę wyprawę. 44 Ślady prowadziły pod górę, wzdłuż grzbietu, a następnie w dół, w stronę strumienia. Drzewa wreszcie przerzedziły się i zrobiło się jaśniej. Nadal jednak w całym lesie zalegała głucha cisza. Chance szedł coraz wolniej. Aby go popędzić, Thomas rzucił: - Pospiesz się, stary byku! Wleczesz się, jakbyś ciągnął pług! Chłopak przyspieszył kroku. Dziesięć jardów dalej chwycił kij i wyrżnął nim Thomasa w potylicę. Thomas odwrócił się tak szyb- ko, że aż potknął się o własną nogę. Chłopak z wściekłości zalał się łzami. - Nie pozwolę, żebyś się do mnie zwracał, jakbym był twoim psem. Nazywam się Chance O'Dell i masz się do mnie zwracać na- leżycie albo będziesz mieć na pieńku ze mną i całym moim rodem! Dla ciebie jestem panem O'Dell! - Zamachał kijem przed twarzą Thomasa, który .tymczasem zastanawiał się, czym mógł chłopaka obrazić. Wciąż z nadmiaru rumu miał w głowie zamęt i dłuższą chwilę trwało, zanim pojął, w czym rzecz. - Przepraszam, jeśli cię obraziłem swoją obcesowością, drogi panie O'Dell -rzekł wreszcie. -Nie miałem na myśli nic złego. Mówię takie rzeczy z przyzwyczajenia. Jeśli masz mi to za złe, spójrz na to w ten sposób: to, co u innych jest poczytywane za wadę, we mnie może być zaletą. Będąc pieśniarzem i prześmiewcą, nieraz spo- tykałem ludzi pełnych dumy i nigdy nie skąpiłem im szyderstwa. Im głośniejsze i ostrzejsze były moje drwiny, tym więcej pieniędzy do- stawałem od gawiedzi. Wiedz zatem, że nie miałem żadnego powo- du, aby drwić z tak zacnego jegomościa jak ty. - Możliwe - burknął Chance. - Jeśli jeszcze raz usłyszę pod swo- im adresem jakąś złośliwość, zapłacę ci należycie. Zapłacę ci kijem! - Ponownie pogroził Thomasowi, po czym cisnął kij w zarośla. Thomas roześmiał się. - No cóż, następnym razem spraw mi porządne lanie. Wiem już, że z ciebie nie byle kto. A teraz, mój drogi, pomóż mi wstać i chodź- my znaleźć coś niezwykłego! Chance podał mu rękę i ruszyli w drogę. Chłopak szybko się uspo- koił. Po kilku minutach zapomniał już pewnie o całym zdarzeniu, jednak Thomas nadal miałje w pamięci. Człowiek, który potrafi być tak bitny i od razu zaczyna się bronić, musi pochodzić z rodziny, w której wysoko ceni się honor. Lepiej nie wchodzić w drogę żadne- mu z O'Dellów, gdyż może się to zakończyć rodzinnymi porachun- kami. Biorąc pod uwagę, że na świecie pozostało już tylko dwoje Flynnów, nietrudno było przewidzieć rezultat takich porachunków. 45 Na ocienionej polanie u podnóża góry znaleźli ślady butów, które pod względem wielkości były trochę bardziej zbliżone do ludzkich. - Patrz - mruknął Chance - w tym miejscu anioły znalazły ślady demonów. Wygląda na to, że było ich cztery czy pięć. - Niektórzy twierdzą., że to nie były anioły, tylko zjawy - stwier- dził Thomas. - Myślę, że to były anioły - szepnął Chance. - Nigdy nie widzia- łem ludzi tak pięknych i dostojnych. Gallen mówił, że u jego boku kroczył Anioł Śmierci. Thomas znów się roześmiał. Jakoś trudno mu było wyobrazić sobie anioły w butach - może w mokasynach? -jednak nie zamierzał wda- wać się w sprzeczki. - Poza tym - zastanowił się - czy anioły musiały chodzić? Może miały skrzydła? - wydawało mu się bardziej prawdopodobne, że po prostu szybowały nad ziemią niczym wielkie, białe ptaki. Szli ścieżką wzdłuż strumienia, rozglądając się niepewnie. Nagle tuż przed nimi uderzył piorun. Serce Thomasa zamarło. Musiał się zatrzymać, aby tętno wróciło do normy. Obejrzał się za siebie. Twarz Chance'a była bielsza niż papier. - Chodźmy - powiedział Thomas. - Rozejrzyjmy się jeszcze tro- chę. Sto jardów dalej poczuli zapach burzy. Kiedy zeszli ze ścieżki, ich oczom ukazał się wielki krąg spalonej ziemi. W samym środku leżał potężny szkielet jakiegoś człekokształtnego stwora, który mu- siał mieć z dziewięć stóp wzrostu. Ciało roztopiło się, pozostawia- jąc nagie kości. Wszystko wskazywało na to, że ów stwór został ra- żony piorunem. Thomas obszedł dookoła znalezisko, obawiając się go dotknąć. Olbrzym leżał na brzuchu, z wyciągniętymi rękami. W dłoni trzymał długą, czarną włócznię. W kilku miejscach kości były pokryte meta- lem, tak jakby naszyjniki i bransolety wtopiły się w szkielet. - A więc to był demon? - spytał Thomas, obchodząc go po raz kolejny. - Tak, to jeden z nich. Thomas stanął przy jego głowie, kopnął ją lekko, po czym od-| wrócił, żeby zobaczyć twarz. Całą czaszkę pokrywała czarna, smoli«| sta masa, będąca pozostałością po roztopionej skórze. Oczodoły były; całkiem wypalone i tak wielkie, że pięść Thomasa mieściła się w nicłr j bez trudu. Większe zainteresowanie wzbudzały jednak potężne szczę- "' ki. Zęby były wielkie jak u konia, tylko znacznie bardziej żółte. 46 - Demony miały pomarańczowe oczy - stwierdził Chance - a ich skóra była szarozielona jak u ropuchy. Thomas przykucnął i pokręcił głową ze zdumieniem. - Kto by pomyślał? Kto by pomyślał? - westchnął. - Cóż, mamy więc osobliwość, która ozdobi moją gospodę. Spróbował podnieść głowę, jednak w środku nadal znajdował się mózg i czaszka ważyła tyle, co sporej wielkości kamień. Wreszcie udało im się dotoczyć ją na brzeg strumienia, do udeptanej ścieżki, postanowili, że pójdą dalej. Błądzili przez następną godzinę, kierując się w stronę Łysej Góry. Thomas stracił już nadzieję, że znajdą coś więcej, ale zara- zem uspokoił się. Krążyli po lesie od dobrych kilku godzin i nie znaleźli niczego przerażającego. W głębi serca miał nadzieję, że jednak znajdą skórę demona, a tymczasem jedyną zdobyczą była wypalona czaszka. Minęli wreszcie drogę do Ań Cochan i w pobliżu wierzchołka góry znaleźli stare pogorzelisko. Powietrze było mroźne, a na ziemi wciąż leżały bryłki lodu. Wyglądało na to, że w każdej chwili może spaść śnieg. Zaczynało się robić późno i Thomas myślał już o pow- rocie. Wspięli się na powalony pień i rozejrzeli po dolinie, w której kilka lat temu pożar zniszczył nawet najstarsze drzewa. Wśród leżą- cych na ziemi, licznych, potężnych pni wyrosło zielsko, wysokie po szyję. Tu i ówdzie leżały zaspy śniegu, pozostałość po dwóch ol- brzymich burzach, jakie w ciągu ostatnich kilku tygodni nawiedziły okolicę. Thomas rozejrzał się, szukając wśród zarośli jakichkolwiek śladów stoczonej bitwy. Stali tak przez dłuższą chwilę, wytężając wzrok. Na skraju lasu gruchały gołębie, usadowione w swych gniazdach. Było wyjątkowo cicho i spokojnie. Chłodny wietrzyk potargał Thomasowi włosy. Zro- biło się na tyle zimno, że każdy oddech pozostawiał w powietrzu obłoczek pary. Nagle, bez żadnego wyraźnego powodu - chyba że po to, aby sobie ulżyć - Chance zawył przeciągle, jakby za chwilę miał się za- mienić w wilka. Na samym środku pogorzeliska poruszyły się zaro- śla i wyfrunęła z nich sójka, skrzecząc ze złością i rozglądając się, skąd dochodził podejrzany skowyt. Thomas i Chance popatrzyli na siebie. Zdali sobie sprawę, że sójka musiała właśnie coś jeść. Bez słowa wskoczyli w zarośla i biegli, potykając się co krok, aż znaleźli się na pniu olbrzymiego, powalo- nego przez wiatr drzewa. Spojrzeli w dół. Chance zawył z radości. 47 Pod drzewem leżał martwy demon, zaciskając swoją potężną dłoń na gardle najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek widzieli. Miała złote włosy, splecione w dwa grube warkocze, na które naciągnęła srebrzysty welon, przeplatany złotymi nićmi. Na welo- nie, tuż nad czołem, lśnił błękitny klejnot. Odziana była w szatę, której żółto-zielona barwa wtapiała się w kolor zarośli. Na wierzch miała założone coś w rodzaju zbroi, wykonanej z materiału, który - jak sądził Thomas - musiał być jakąś egzotyczną odmianą szlachet- nego metalu, trochę podobnego do srebra. Jej twarz była wyjątkowo dostojna, ramiona mocne, a dłonie - delikatne. Przed śmiercią ko- bieta zdążyła wbić swój magiczny miecz w samo serce demona. Ostrze miecza nadal wyglądało tak, jakby zostało wykonane z żywe- go, mieniącego się w słońcu srebra. Obok demona leżała jego ręka, w której dzierżył magiczną włócznię; musiała tam spaść, kiedy anioł ją odciął. Obydwa ciała znajdowały się w głębokim cieniu. Skuta lodem ziemia zapewniła im dodatkową ochronę. Sójka najwyraźniej upodobała sobie twarz demona - usiłowała wydłubać mu żółto-brą- zowe, znieruchomiałe po śmierci oczy. Thomas pogładził kobietę po zastygłej twarzy. Wyglądała, jakby pogrążona była w głębokim śnie, ale wykrzywione usta wskazywały na to, że był to raczej koszmarny sen. Jej skóra zesztywniała z zim- na, a wiatr poruszał jej delikatnymi rzęsami. Thomas zauważył, że kiedy jej dotyka, trzęsą mu się ręce. Usiadł i zastanowił się nad tym, co go spotkało. Od lat prowadził życie wędrowca, grając rolę barda i prześmiew- cy. W różnych zakątkach świata spotkał niejedną piękną kobietę, nigdy jednak nie widział istoty tak cudownej i niezwykłej jak ta, któ- ra spoczywała przed nim. Thomas zawsze był człowiekiem ostrożnym, nie wierzył w to, co mówili ludzie. Nigdy tak do końca nie uwierzył w Boga. Niedoskona- łości tego świata były dla niego jawnym dowodem na to, że nie istnieje żadne dobre, wszechmocne bóstwo. Teraz, kiedy dotknął martwego anioła, coś w nim zadrżało i poczuł, że jest odmieniony, święty nie- omal. To było tak, jakby nagle padł na niego jasny promień światła, wypalając lata zwątpienia i cynizmu, ciążące na nim jak brzemię, z któ- rego dotąd nie zdawał sobie sprawy. Nie śmiał spojrzeć na Chance'a, gdyż nie chciał, aby chłopak zobaczył łzy w jego oczach. Jestem tak blisko nieba, jak nigdy dotąd - pomyślał. Zastanawiał się, czy rzeczywiście był to powód, dla którego przy- jechał do Clere. Oczywiście, chciał się zająć swoją siostrzenicą Mag- 48 gie, jednak w głębi serca miał nadzieję, że ujrzy cud, że zobaczy anioła i to rozwieje wszystkie jego wątpliwości. A więc, Panie Boże - pomyślał sobie - nieźle sobie ze mnie za- drwiłeś, pozwalając mi wątpić przez te wszystkie lata. Nadal jednak zastanawiał się, jak to możliwe, żeby anioły i de- mony były równie śmiertelne, jak ludzie. Być może ich nieśmiertel- ne moce w jakiś sposób zniosły się wzajemnie i w ten sposób mogli się nawzajem zabijać. Księża z pewnością znaleźliby na to jakieś mądre wytłumaczenie. Tymczasem pieścił policzek upadłej anielicy w nieśmiałej nadziei, że jego dotyk przywróci ją do życia. - Wracajmy - szepnął Thomas do Chance'a. Głos drżał mu z wra- żenia. - Wynajmiemy ludzi i sprowadzimy tu mój powóz. Ona zgi- nęła, żeby nas uratować. Nie mogę pozwolić, żeby leżała tu do jutra. 4- ROZDZIAŁ 5 Tu uż.po zmierzchu Maggie obsługiwała gości w karczmie Maho- neya. Rybacy sami nalewali sobie rumu z beczki; byli uczciwi i zaw- sze zostawiali należną kwotę na kontuarze. Wszyscy byli mocno podenerwowani, zastanawiając się., kiedy Thomas wróci z lasu i czy przypadkiem nie dopadły go duchy - co w tej okolicy zdarzało się bardzo często - albo nie porwały demony. Rzecz jasna, życzyli mu jak najlepiej, ponieważ przyszli, żeby po- słuchać jego piosenek. Wreszcie zjawił się, zaaferowany i podniecony, pachnący lasem, a na j ego twarzy malował się dziwny wyraz - coś pomiędzy fascynacj ą a błogą radością. Przez chwilę stał w drzwiach, uśmiechając się szeroko. - Znalazłem - powiedział łagodnie do zebranych - martwego demona wraz z aniołem. Można je tu ściągnąć w ciągu godziny! Przez chwilę panowało milczenie, po czym wszyscy zaczęli mó- wić jednocześnie. Thomas zaprowadził Maggie do kuchni, gdzie zaczął wyciągać worki z mąką i cukrem, układając je na stole. - Stary John Mahoney na pewno miał kogoś, kto pomagał mu w szczycie sezonu - powiedział spiesznie. - Musisz zatrudnić tych ludzi - każdego, kto jest w stanie gotować albo podawać do stołu. Potem idź do rzeźnika, kup całą świnię i gęś, i wrzuć je na ruszt. Dziś wieczorem szykuje się kolacja na tysiąc osób! - Tysiąc osób?! - spytała zaskoczona Maggie. - Otóż to - odparł Thomas, mrugając okiem. - Lekko licząc. Wiem, że mi nie ufasz, jednak obiecuję ci, Maggie, że zbijesz mają- 50 tek na tej gospodzie. Mój śpiew,i pokaz mojego znaleziska sprawią, że dziś wieczorem będziemy mieć istne urwanie głowy! - Kasa jest pusta i nie mam pieniędzy, żeby zakupić tyle żywno- ści - odparła Maggie z wyrzutem. - Sklepy sąjuż zamknięte - albo właśnie zamykane... Thomas sięgnął po przymocowaną do pasa sakiewkę pełną zło- tych monet. - Pośpiesz się i kup, co się da, na dziś i na jutro. Po chwili wymknął się kuchennymi drzwiami. Maggie chwyciła sakiewkę i pobiegła do rzeźnika i do młynarza. Widziała, jak Tho- mas z czterema ludźmi odjeżdżająjego powozem. Pomyślała sobie, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby już nigdy więcej ich nie zobaczyć. W ciągu godziny w miasteczku zrobiło się gwarno i karczma za- pełniła się po brzegi. Zjechały całe rodziny, które nigdy dotąd nie słyszały o tutejszej gospodzie. Wszyscy byli zbyt podekscytowani, żeby pomyśleć o zabraniu prowiantu na drogę, więc tłoczyli się przy stolikach. Maggie nadziała na rożen stufuntową świnię, zamierzając pokroić ją natychmiast po upieczeniu. Ann Dilley, która przyszła całkiem bezinteresownie, zaczęła gotować ziemniaki i piec chleb, podczas gdy jej dzieci obsługiwały gości. Gallen zjawił się tuż po zmroku. Chwycił Maggie za rękę; poszli do kuchni i stanęli obok malowanej skrzyni. - Co ja słyszę? Zjawił się twój wuj, który odwołał nasz ślub i przy- targał tu ciała Vanquishera i jednej ze strażniczek Everynne? I wszyst- ko to stało się w ciągu jednego popołudnia? - Właśnie - odrzekła Maggie ze złością. - Cholerny dziad! Za- płacił ojcu Brianowi, żeby odwołał nasz ślub! W tym momencie do kuchni wparowała Ann Dilley i przemknęła obok nich. - Równie dobrze można by wytoczyć wszystkie beczki na ze- wnątrz, przynajmniej nie trzeba by było tyle biegać - oznajmiła, na- lewając szklaneczkę whisky, po czym zniknęła. - Już ja pogadam sobie z tym twoim wujem - stwierdził Gallen. - Nie zabijaj go! - powiedziała Maggie; przestraszyła się złości, którą wyczuwała w tonie jego głosu. Gallen popatrzył na nią pytającym wzrokiem. - Zabić go? Za kogo ty mnie masz? Maggie zdała sobie sprawę, że zdradziła się ze swoimi skrytymi myślami, jednak spróbowała to wytłumaczyć. 51 - Nigdy nic nie wiadomo... - pokręciła głową. — To najpodlej- szy człowiek, jakiego w życiu spotkałam. Sama myślałam o tym, żeby go zabić i to już niejeden raz! - Cóż, nie rób tego! - roześmiał się Gallen. Ann Dilley znów wpadła do kuchni. Zmarszczyła brwi, popatrzy- ła na Maggie, wreszcie chwyciła butelkę wina i wyjęła z pieca kilka bochenków chleba. - Posłuchaj, widzę, że jesteś teraz bardzo zajęta - powiedział Gallen. — Porozmawiamy dziś wieczorem, kiedy zamkniesz karcz- mę. To bardzo ważne. Wyszedł. Maggie ucieszyła się, kiedy w chwilę później nadjechał po- wóz i wszyscy poszli do stajni, gdzie Thomas pokazywał swoje znalezisko. Przynajmniej mięso zdąży się porządnie upiec. Był to jednak dopiero początek wieczoru. Wkrótce przy stolikach zaczęli się tłoczyć przybysze z odległego o trzy mile Ań Co- chan. Ruszali w drogę, gdy tylko usłyszeli nowinę. Pędzili gór- skim traktem, wioząc ze sobą całe rodziny i nie zważając na duchy. Thomas podniósł ceny pokoi, potraw, alkoholu i stajni. O jede- nastej sprzedał ostatnie miejsca do spania na podłodze gospody i zaczął pobierać opłaty za miejsca do biwakowania. Ilość pracy, jaką trzeba było wykonać, piętrzyła się niczym śnieg w górskiej lawinie. Dwadzieścia osób ledwie mogło wszystkiemu podołać. Maggie była zmuszona zacisnąć zęby i znosić to cierpliwie. Goto- wała, obsługiwała gości, przyjmowała pieniądze, myła garnki, ubi- jała masło, przygotowywała składniki na śniadanie. O wpół do pierwszej gospoda była tak zatłoczona, jak nigdy dotąd. Gallen pomagał w zmywaniu naczyń. Każdy, kto kiedykolwiek pracował tu w szczycie sezonu, pomagał teraz w przygotowywaniu posiłków na następny dzień. Maggie przeczuwała, że Gallen koniecznie chce z nią porozma- wiać, jednak nie może tego zrobić, kiedy przez kuchnię nieustannie przewija się kilkadziesiąt osób. W jego ruchach widać było wyraź- nie napięcie. Maggie kilkakrotnie obejmowała go mokrymi rękami przytulała, zastanawiając się, co go gryzie. O drugiej w nocy zapanował istny szał - ludzie zjeżdżali z wio- sek leżących w promieniu dwunastu mil. Maggie zastanawiała się, jakim cudem mogli tak szybko pokonać tak długą drogę, na dodatek w środku nocy. 52 Postanowiono wreszcie zamknąć gospodę. Cztery tuziny ludzi rozłożyły się na podłodze; wszystkie pokoje były zajęte. Thomas przyszedł do kuchni. - Zostaw już resztę naczyń na jutro, moja droga - powiedział. — Chciałbym, żebyś zamknęła stajnię. Nie chcę, żeby ludzie kręcili się tam przez całą noc. - A co t y będziesz robił w tym czasie, wasza wysokość? - spyta- ła Maggie. Thomas potrząsnął workiem pieniędzy; Maggie nigdy jeszcze nie widziała tak ogromnej sumy. - Będę liczył utarg. - Wujku Thomasie - powiedziała Maggie ze złością. - Co ty zro- bisz z taką ilością pieniędzy? Toż to wstyd, żeby człowiek zarobił tyle w ciągu jednej nocy! Cóż, miałbyś dopiero pożytek z tej sumki, gdyby ktoś dał ci po głowie i uciekł z twoim majątkiem! Thomas roześmiał się. -Jak powiada Pan: „błogosławieni ubodzy", a ja ośmielam się dodać: ubodzy, którzy czerwienieją z zazdrości, kiedy ktoś inny zro- bi fortunę. Nie oceniaj mnie swoją miarą, Maggie Flynn. Nie zapo- minaj, że gospoda jest twoja. Ja tylko pomagam ci ją prowadzić, dopóki nie skończysz osiemnastu lat. Wezmę swoją działkę za zna- lezienie demona, ale większość tych pieniędzy jest twoja! - Słowo daję, możesz je sobie wziąć! - odrzekła Maggie. -1 całą tę gospodę! - Bo zamierzam stąd uciec i nigdy nie wrócić - miała ochotę dodać. Thomas uśmiechnął się szeroko. -Ach, mówisz to ze złości i przemęczenia. Prześpij się, a jutro rano spojrzysz na to trzeźwym okiem. Popatrzył na Gallena, tak jakby dopiero teraz go zauważył. - Te pieniążki to dopiero niezły kawałek posagu, prawda, pa- nie O'Day? - Owszem - przytaknął Gallen. -Kawałek. - Chciałbym z tobą porozmawiać, drogi panie O'Day, na temat pańskich zamiarów wobec mojej siostrzenicy... - Rozmawiajmy więc. - Gallen wziął stare krzesło, stojące przy kuchennym stole. Ogień w piecu powoli dogasał, a lampa oliwna, stojąca na najwyższej półce, dawała tak słabe światło, że Gallen zda- wał się być jedynie cieniem. - Wiem, że ci się spieszy, młody człowieku. Spieszysz się do roz- mowy, tak samo jak do poślubienia mojej siostrzenicy. Byłoby jed- 53 nak nierozsądnie przyspieszać ślub, jak również pogawędkę; oba- wiam się, że dziś wieczorem nie mam już siły, żeby mówić - oznaj- mił Thomas. - Poza tym byłoby niestosownie dyskutować na ten te- mat przy niej... rozumiesz... - skinął w stronę Maggie. - Nie jestem rzeczą, o którą możecie się targować - odparowała Maggie. - Muszę mieć udział w podjęciu każdej decyzji. W końcu to moje pieniądze będą stanowić posag! - Nie powiedziałem, że jesteś rzeczą - burknął Thomas. - Ale jesteś jeszcze młoda. Jesteś cholernie młoda, a twój umysł nie jest równie rozwinięty, jak reszta twojego ciała - bezczelnie wskazał na jej biust. - A więc zamierzam odbyć z Gallenem delikatną roz- mowę w cztery oczy, jak mężczyzna z mężczyzną, i nie potrzebuję twojego wtrącania się! Maggie przyglądała mu się uporczywie; czuła, jak jej twarz czer- wienieje. Chciała krzyczeć, chciała wrzucić go do rozgrzanego pie- ca i trzymać go tam, dopóki się nie zwęgli, lecz tylko stała oniemia- ła, spoglądając nań szeroko otwartymi oczami. Thomas zwrócił się do Gallena: - Czas już, abyś się stąd oddalił, drogi panie. Mniemam, że jesteś człowiekiem honoru, więc nie byłoby odpowiednie, gdybyście zo- stali tu sami w środku nocy, bez przyzwoitki. Thomas odwrócił się i zniknął za drzwiami prowadzącymi do sali jadalnej. Dał im chwilę na pożegnanie się. Maggie była tak wściekła, że chciała wybiec za nim i wykrzyczeć, co o nim myśli, jednak na podło- dze spało mnóstwo ludzi i nie chciała robić scen. Stała więc z zaci- śniętymi pięściami, aż wreszcie zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku zmywak, z którego całą wodę wycisnęła sobie na nogi. Wrzuciła zmywak do miski. - No i co, jak on ci się podoba? Gallen zachichotał. - Teraz już rozumiem, dlaczego miałaś ochotę go zabić. Zostali- śmy „bez przyzwoitki", jak się wyraził. A niech go! Chociaż z dru- giej strony... jest twoim opiekunem. Nie osądzaj go zbyt surowo. Uważa, że dzięki niemu będziesz bogata i nie można go za to winić. Gdyby twoi rodzice żyli, zapewne mówiliby to samo. Myślę, że rów- nież byliby przeciwni temu, żebyś tak młodo wychodziła za mąż. - Nie bierz go w obroną. On jest jak pijawka, która chce ze mnie wyssać całą krew i jeszcze oczekuje, że będę z tego zadowolona. - Szesnastoletnia kobieta - wyszeptał Gallen - która jest w sta- nie wykraść klucz do Wrót Świata, odwiedzić pół tuzina planet, pilo- 54 tować autolot wewnątrz atomowego grzyba albo stanąć twarzą W twarz z Władcami Drononu, z pewnością będzie godnym przeciw- nikiem dla swojego starego, zgrzybiałego wuja. Jestem pewien, że sobie z nim poradzisz. Maggie uśmiechnęła się. Wciąż czuła złość, jednak była coraz bardziej zmęczona. - Jasne, pozbyłabym się go w kilka sekund, gdyby nie był moim jedynym krewnym - wyznała. Oparła głowę na piersi narzeczonego, zamknęła oczy i westchnę- ła cicho. - Gallenie, musimy stąd uciec. Nie zamierzam tu zostać i być jego niewolnicą. Nie chcę tu pracować przez najbliższy rok! - Oczywiście - szepnął Gallen. Objął ją swoimi silnymi ramionami i po prostu trzymał. Czuła, jak jego serce bije miarowo i mocno, wdychała świeży zapach jego bawełnianej tuniki. Przez dłuższą chwilę nic nie mówili. W piecu posypały się iskry, kiedy rozpadł się ostatni kawałek drewna. - Chodźmy zamknąć stajnię - powiedział Gallen. - Będziemy tam mogli swobodnie porozmawiać. Maggie otworzyła szafkę, w której John Mahoney trzymał kłód- ki; wyciągnęła największą, której od czasu do czasu używano do zamykania stajni. Gallen podszedł do wieszaka stojącego przy ku- chennych drzwiach, wziął chustę Maggie i zarzucił na jej ramiona. Wybiegli w pośpiechu, potykając się o konary sosny-domu. Wiał silny wiatr. Od gospody aż po szczyt pobliskiego wzgórza ciągnęło się olbrzymie pole namiotowe. Maggie słyszała rżenie koni. Rozejrzała się dookoła i ruszyła drogą rozświetloną dziesiątkami la- tarń. - Powariowali - szepnął Gallen, patrząc na obozowisko. - Jesz- cze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Ostrożnie minąwszy gospodę, poszli do stajni. W środku paliła się lampa, a kilku chłopców przyglądało się znalezisku. Gallen prze- pędził ich. Konie opierały się o barierki, spoglądając zmęczonym wzrokiem. Gallen zamknął szczelnie drzwi i zaryglował je od wewnątrz. Kiedy tylko zostali sami, Maggie przytuliła się do Gallena i po- całowała go powoli i delikatnie. Przez cały dzień tęskniła za jego dotykiem, więc teraz po prostu przytulali się do siebie, aby zaspo- koić tę potrzebę. Obejmując go, Maggie drżała. Poczuła, że oczy ma mokre od łez. 55 — Moja słodka Maggie, co się stało? - zapytał szeptem Gallen. - Thomas - odparła. - On nam wszystko zniszczył. - Nie mógł nam zniszczyć wszystkiego, dopóki się kochamy. - Gallen odsunął się, chwycił ją za rękę i popatrzył jej w oczy. - Maggie, nie musimy wcale brać ślubu tutaj. Możemy go wziąć w ta- kim świecie, o jakim tylko sobie zamarzysz, a on będzie równie waż- ny, co tu. Serce Maggie zabiło mocniej. - Wiem - odparła. Mimo to czuła się oszukana. Clere było jej rodzinnym miastem. Tradycja nakazywała, aby porządna kobieta nie brała ślubu poza swoim miejscem urodzenia, nawet jeśli jej narzeczony pochodził z in- nego kraju. To była kwestia przyzwoitości. Tylko dziewczyna, która spodziewała się dziecka, mogła uciekać, żeby wziąć ślub. Maggie wiedziała, że jeśli teraz zniknie, wszyscy będą ją o to podejrzewać. I chociaż po wszystkich swoich podróżach zdecydowała, że nie chce już żyć w tym świecie, nadal martwiła się o to, co będą myśleć jej sąsiedzi i przyjaciele. - Zawsze chciałam wyjść za mąż tutaj - stwierdziła. - Chciałam wziąć ślub w swoim rodzinnym mieście, ubrana w białą suknię, przed prawdziwym księdzem. - Porozmawiam jutro z twoim wujem - odparł Gallen. - Będę naciskał, aby udzielił nam zgody. Może zechce mnie wysłuchać. Maggie popatrzyła w jego niebieskie oczy i odgarnęła palcami kosmyk drugich włosów, które opadały mu na twarz. Gallen odsunął się od niej, podszedł do powozu i popatrzył na ciała zielonoskórego Vanquishera oraz prześlicznej osobistej strażniczki Everynne. Noc była chłodna i z ust Gallena dobywała się para. Maggie domyślała się, że ma dla niej jakąś przykrą wiadomość. - Co się stało? - spytała. - Maggie, dostałem przekaz od Everynne. Chce, żebym udał się na planetę zwaną Tremonthin, aby kogoś chronić. Chodzi o Tharri- niankę imieniem Ceravanne. Powinienem wyruszyć jak najszybciej. - Przed czym masz ją chronić? - zapytała Maggie. - Przed Dro- nonem? - Zadrżała, na samą myśl o potworze w kształcie owada, któ- rego miejscowi rybacy wzięli dwa tygodnie temu za Belzebuba, Władcę Piekieł. Gallen pokonał Dronon w jednym starciu, zdobywając dla siebie i Maggie tytuł Władców Roju. Jako nowa królowa Drononu, Mag- gie wypędziła swoich poddanych ze światów zamieszkanych przez 56 ludzi, zanim wróciła na Tihrglas na swój ślub, mimo to spodziewała się, że część Drononów może przysporzyć im problemów. Stworze- nia te myślały zupełnie inaczej niż ludzie. Z pewnościąnastępna kró- lowa Drononu, która dojrzeje, będzie wraz ze swoim Wielkim Trut- niem ścigać Gallena i Maggie w nadziei, że zdobędzie tytuł Królowej Roju i wierząc, że w ten sposób posiądzie władzę nad dziesięcioma tysiącami światów zamieszkanych przez ludzi. Maggie wróciła na Tihrglas nie tylko po to, aby wziąć ślub. Chciała się ukryć przed Drononem. - Nie, nie chodzi o Dronon - odparł Gallen. - Na Tremonthin jest coś, co nazywają Siłami Ciemności. Nie jestem pewien, co to takie- go, być może jest to jakieś tajne stowarzyszenie, grupa ludzi chcą- cych przejąć władzę. - Szczęka Gallena była napięta i nieruchoma. Maggie wiedziała, co to oznacza. Gallen był gotów do walki i biada temu, kto stanie mu na drodze. - Lady Semmaritte przed śmiercią ostrzegała mnie przed Tremon- thin - powiedziała Maggie. - Chciała, żebyśmy tam polecieli, i mó- wiła mi, że byłaby to nie lada próba dla twoich żołnierskich umiejęt- ności. W ciągu ostatnich dwóch tygodni Gallen przygotowywał się do walki w sposób, o jakim Maggie nigdy dotąd nie słyszała. Do ćwi- czeń zakładał swój płaszcz Lorda Protektora, będący magazynem sztucznej inteligencji i zawierający więcej informacji, niż zmieści- łoby się w tysiącu bibliotek. Gallen nauczył się takich sztuk walki, 0 jakich nigdy mu się nie śniło. Mówił, że chce się przygotować na następne spotkanie z Drononem, lecz Maggie podejrzewała, że cho- dzi o wyprawę na Tremonthin. Wyglądało jednak na to, że Lady Sem- maritte nie wydała mu jednoznacznego rozkazu. Gallen wyglądał na poirytowanego, kiedy przyglądał się ciałom. Thomas położył broń Vanquishera i strażniczki Everynne na samym wierzchu. Gallen chwycił strzelbę zapalającą Vanquishera. - Nie powinniśmy pozostawiać tej broni w stanie nadającym się do użytku - powiedział. - Jakiś dzieciak mógłby pociągnąć za spust 1 całe miasto poszłoby z dymem. - Złamał strzelbę, wyjął pociski wraz z pakietem zasilającym i odłożył broń na bok. Maggie stanęła obok, wyjęła wirujące ostrze z ręki martwej ko- biety i usunęła z niego pakiet zasilający. Kobieta miała przy sobie torbę; Maggie otworzyła ją. W środku znajdowały się zapasy poży- wienia, kilka granatów dymnych, bomba mikrofalowa oraz kula świetlna, która błyskała, kiedy się ją nacisnęło. Gallen upchnął to 57 wszystko w swoich kieszeniach, a na końcu usunął amunicję z pasa, który nosił Vanquisher. Kiedy już zabrali wszystko, co mogło okazać się niebezpieczne, Gallen chwycił Maggie za rękę i odetchnął ciężko. - Wkrótce muszę się udać na Tremonthin. Na tydzień lub dwa. Postaram się skończyć robotę jak najszybciej. Maggie, najdroższa, myślę, że mimo wszystko powinnaś tu zostać. - Nie pozwolę, żebyś mnie tu zostawił - odparła Maggie. — Mó- głbyś zostać ranny albo zginąć, albo zgubić klucz do Wrót Świata, a wtedy już nigdy byśmy się nie zobaczyli. Nigdy dotąd nie mówiła z takim lękiem. Ścigał ich Dronon, a Mag- gie wiedziała, że bez Gallena nie była w stanie się obronić. -Ale jeśli pójdziesz ze mną, wystawisz się na jeszcze większe niebezpieczeństwo - powiedział Gallen. - Wolałbym, żebyś została tutaj, bezpieczniejsza, i żebyś czekała na nasz ślub. Maggie skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła w dół, zastana- wiając się. Gallen chciał, żeby tu została. Możliwe, że miał na celu wyłącznie jej dobro, jednak nie mogła pogodzić się z myślą, że zo- stanie tutaj, w Clere. A jeśli Gallen zgubi klucz do Wrót Świata i nigdy już nie wróci? Nie mogłaby być szczęśliwa na tak zapadłej planecie jak Tihrglas, podczas gdy w innych światach były statki kosmiczne i nieśmiertelni ludzie. Przede wszystkim zaś - nie mogłaby być szczę- śliwa bez Gallena. Nagle zrozumiała, dlaczego Gallen stał się taki niedostępny. - Nie jesteś jeszcze gotów, żeby opuścić Clere, prawda? - Pewnie, wcale się nie cieszę, że muszę gdzieś lecieć. Wróciłem do domu, wyobrażając sobie, że odpocznę należycie, że po raz ostat- ni wybiorę się na ryby... Jednak spędziłem tu dwa tygodnie i przez cały czas potrafiłem myśleć tylko o Drononie, o tym, jak go poko- nać w następnym starciu. Jeden dzień odpoczynku to wszystko, cze- go mi trzeba. Chodźmy jutro na ryby, tak jakby nic złego się nie stało. Chodź ze mną, Maggie. Urządzimy sobie piknik. Maggie nie była zbyt zadowolona. Zastanawiała się, czy Thomas pozwoli jej gdziekolwiek iść, podczas gdy gospoda była pełna gości, których ktoś musiał obsłużyć. Z drugiej strony była to jej gospoda i mogła ją opuścić, kiedy tylko miała ochotę. - Idę z tobą, Gallenie - powiedziała, chwytając go za ręce i za- glądając mu w oczy. - Bez ciebie wcale nie będę się czuła bez- pieczniejsza, a już z całą pewnością nie będę szczęśliwa. Pójdę z to- bą, dokąd tylko zechcesz: jutro na ryby, pojutrze na Tremonthin. 58 l Będę-twoją żoną. Wiesz, że jestem gotowa pójść z tobą na krańce piekła. - Tego się właśnie obawiam - wyznał szczerze Gallen. Kiedy już to powiedział, rozejrzał się dookoła, żeby zebrać myśli. - Będę musiał wynająć kogoś, kto zaopiekuje się moją matką, kiedy wyjadę. Powiem jej, że dostałem pracę na statku handlowym wyruszającym do Greenland. Ponieważ na mój temat krążą okropne plotki, będzie myślała, że po prostu chcę się stąd wymknąć, dopóki sprawa nie przycichnie. Trzeba też będzie skontaktować się z Oric- kiem, dowiedzieć się, czy chce lecieć z nami. Maggie zadrżała na myśl o kolejnej podróży. - Jestem pewna, że będzie chciał. Wiedziała, że trzeba będzie zadbać o tysiąc spraw. I że będą mu- sieli wymknąć się z miasta, uciec przed Thomasem, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Gallen pocałowałjąna dobranoc. Chwycił ją za rękę i wymknęli się ze stajni. ROZDZIAŁ 6 N, l astała noc i chmury zasnuły niebo nad Mack's Landing. Orick i Grits siedzieli wraz z szeryfami nad brzegiem morza, pod dębem, grzejąc się przy ognisku. Orick dokończył trzeci kielich wina i szóstą miskę gulaszu. Czuł, że trochę mu się kręci w głowie. Kiedy zbliżali się do obozowiska, był rześki i czujny, jednak grzane wino sprawiło, że ogarnęła go sen- ność i rozleniwienie. Było już późno i szeryfowie zaczęli opowiadać niestworzone hi- storie. Jeden z nich mówił o wiosce Droichead Bo, położonej dale- ko na północy, w której młoda czarownica, zwana Cara Bullinger, nauczyła się wyklętej piosenki i, śpiewając ją na szczycie wzgórza, zabijała każdego człowieka, konia, kota czy karalucha, który ośmie- lił się zbliżyć. Szeryf stwierdził, że kiedy już uporają się z Gallenem O'Dayem, powinni zająć się tą Bullinger. Ktoś inny przytaknął, mó- wiąc, że również słyszało dziwnych morderstwach i że należało przy- pisać je tej kobiecie. Kiedy kilku młodych szeryfów z przerażeniem rozejrzało się dookoła, Orick roześmiał się i zapytał: - Gdzie wy słyszeliście takie brednie? - Mój kuzyn przysięga, że to prawda - odezwał się szeryf. - Mówi, że słyszał wyklętą piosenkę. - Przecież to niemożliwe! Gdyby ją usłyszał, już by nie żył! - warknął Orick, nie chcąc wysłuchiwać takich bzdur. Mógłby im opowiedzieć prawdziwą historię o tym, jak Gallen uwikłał się w po- zaziemskie sprawy, tymczasem musiał wysłuchiwać opowieści wys- sanych z palca. 60 Siedzący po drugiej stronie ogniska szeryf z blizną na twarzy, który przedstawił się jako Sully, nalał Orickowi kolejny kielich wina. - Ależ, mój drogi Oricku, nie złość się na tego młodzieńca. On tylko stara się zabawić towarzystwo. Nie ma w tym nic złego. - Ale to jest zmyślona historia... - zaczął Orick. Szeryf Sully posłał mu groźne spojrzenie. Orick nagle przypo- mniał sobie, że przedstawił się jako Boaz, ponieważ nie chciał ujaw- niać swojego prawdziwego imienia przed ludźmi, którzy chcieli za- bić Gallena O'Daya. Szeryf Sully chwycił za miecz i burknął: - Muszę z tobą zamienić słówko. Chcę się dowiedzieć, jaką rolę odgrywasz w tej całej sprawie! Orick odskoczył od ogniska, jednak jakiś młody człowiek zagro- dził mu drogę. Niedźwiedź zamarł w bezruchu na widok długiego miecza. Grits mruknęła mu do ucha: - Zdradziłeś im swoje prawdziwe imię! Chcesz zdradzić jeszcze więcej? Kilku szeryfów wstało, żeby ich otoczyć. Wyciągnęli miecze. Orick nie mógł zebrać myśli. Kręciło mu się w głowie. Oba- wiał się ostrzy, mogących pociąć jego futro na strzępy, jednak przypomniał sobie o prezencie, jaki otrzymał od Lady Everynne. Nanodoki płynące w jego żyłach miały niezwykłą moc gojenia ran. Rzucił się przed siebie, przemykając obok jednego z mło- dych szeryfów. Ostrze miecza zaświstało w powietrzu i zagłębiło się w niedźwiedzim barku. Orick zawył z bólu, lecz pobiegł da- lej, na trzech łapach, w kierunku drzewa, do którego przywiąza- no konie. Zawył ponownie, aby przestraszyć zwierzęta. Konie zarżały i zaczęły wierzgać. Spod tego samego drzewa wyskoczy- ło kilka chartów, ujadając wściekle. Jednego z nich Orick ude- rzył łapą; pies padł na ziemię, a pozostałe rozbiegły się. Po chwi- li Orick biegł wzdłuż brzegu, pod osłoną nocy i gęstych, czarnych chmur. Na krótkim dystansie potrafił biec znacznie szybciej niż jaki- kolwiek człowiek, więc pędził przez błota, aż dotarł do górskiej drogi. Potem biegł dalej, dopóki nie upewnił się, że jest już na tyle daleko, że nie dosięgnie go strzała z kuszy. Zatrzymał się. Krwawił obficie. Popatrzył w stronę obozowiska. Panowało tam wielkie za- mieszanie. Ludzie siodłali konie, zwijali namioty. Grits stała przy ognisku na czterech łapach, z wyprężonym grzbietem, warcząc na szeryfów podzwaniających obnażonymi mieczami. 61 Orick jęknął. Wciągnął w nozdrza zapach drogi i pobliskich wzgórz. Znajdował się dziewięć mil od Ań Cochan, dwanaście od Clere. Normalnie byłby to dla szeryfów cały dzień drogi, jednak przy forsownym marszu mogli tam dotrzeć w ciągu kilku godzin. Polizał ranę i poczuł przeszywający ból. Stanął na czterech ła- pach i podreptał najszybciej jak to było możliwe. Musiał jak najprę- dzej odnaleźć Gallena. ROZDZIAŁ? L udzie, bierzcie nogi za pas, jeśli wam życie miłe! - krzyknął Orick. Przycisnął pysk do piersi Gallena, który / wrażenia aż usiadł na łóżku. Niedźwiedź pachniał lasem i wilgotną sierścią, przez które prze- bijała woń krwi. Drzwi sypialni były otwarte i z salonu dochodziło mdłe światło dogasającego kominka. - Co się dzieje? - krzyknął Gallen, usiłując jak najszybciej oprzy- tomnieć. Poszedł spać w środku nocy, a obudzono go jeszcze przed świtem. - Nadciąga armia szeryfów i ich przedstawicieli! - krzyczał Orick. - Jakiś biskup z pomocy podpisał nakaz. Wiozą ze sobą Lorda In- kwizytora. Kilku chłystków przysięga, że modliłeś się do szatana, który zabił ojca Heany'ego. Jadą tu, są tuż za mną! Futro na prawym ramieniu Oricka było splamione krwią. - Nic ci nie jest? - spytał Gallen. - Nie umrę od takiego draśnięcia. Uciekaj, człowieku! Gallen wyskoczył z łóżka, czując jak włos jeży mu się na karku. Naciągnął tunikę i bryczesy. Rozległo się donośne walenie w drzwi. Ktoś krzyknął: - W imieniu prawa Gallenie O'Day, otwieraj! -O Boże, już tu są! -jęknął Orick. - Uciekaj! Gallen westchnął. Wiedział, że jest już za późno. - Spokojnie, Oricku. Przed prawem nigdy nie uciekniesz. Jeśli mają naciągnięte kusze, strzelą mi w plecy i zrobią to zgodnie z pra- wem. - Otwieraj albo wyważymy drzwi! - grzmiał szeryf. 63 - Chwileczkę! - odkrzyknął Gallen. Zdążył już oprzytomnieć na tyle, że zdawał sobie sprawę, iż jest w śmiertelnym niebezpieczeń- stwie, a zarazem na tyle zaspany, że nie wiedział, co ma zrobić. — Gdybym był najwyśmienitszym mówcą świata, co bym teraz powiedział tym szeryfom? - Zamknął oczy i zastanawiał się przez chwilę. Matka Gallena zerwała się z łóżka. Stanęła przy kominku, w szl- afmycy i nocnej koszuli. - Gallenie, co się dzieje? - zawołała przerażona. - Otwórz drzwi, matko - odparł Gallen. - Powiedz im, że się ubieram. - Naciągnął miękkie, skórzane buty. - Chwileczkę - krzyknęła kobieta. Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do środka wpadł sze- ryf z blizną na twarzy, przewracaj ąc matkę Gallena na ziemię. Krzyk- nęła, a szeryf stanął nad nią wraz z dwoma osiłkami trzymającymi obnażone miecze. Za nimi, w mroku, zamajaczyła postać wysokiego mężczyzny o pociągłej twarzy, odzianego w karmazynową szatę ozdobioną białym krzyżem Lorda Inkwizytora. Matka Gallena pod- niosła rękę, żeby zasłonić twarz, gdyby szeryf znowu chciał ją ude- rzyć. - Wychodź! - rozkazał człowiek z blizną. Gallen bez pośpiechu przypasał sztylety do swojej tuniki. Szeryf tylko uniósł brwi i przyglądał mu się. Oblizał wargi, wreszcie popa- trzył na Oricka. - Macie nakaz? - zapytał Gallen. - Owszem - odparł człowiek z blizną z dziwnym ociąganiem. - Zostaniesz zabrany na pomoc, do Battlefield, gdzie będziesz sądzo- ny za uprawianie czarów. ' Gallen popatrzył w ciemne oczy szeryfa i zobaczył w nich strach. - Jeśli masz nakaz - powiedział - pokaż mi go. Szeryf zawahał się. - W drodze na północ będziesz miał dość czasu, aby go prze- czytać. - Przeczytam go teraz - nalegał Gallen. -1 porozmawiamy sobie z miejscowymi szeryfami. Lepiej, żebyś miał nakaz, skoro ośmieli- łeś się wyważyć drzwi w domu mojej matki. W żadnym wypadku nie miałeś prawa uderzyć starszej kobiety. Zapłacisz mi za to! - Gal- len starał się mówić ze śmiertelną powagą. Nigdy dotąd nie zabił żadnego szeryfa, lecz teraz ogarnął go gniew i musiał zwalczyć w so- bie chęć do walki. 64 Człowiek z blizną przyjrzał się Galionowi. - Grozisz mi? Gallen popatrzył na stojącego za szeryfem Lorda Inkwizytora. Zakonnik miał skupiony, przenikliwy wzrok. Czekał, aż Gallen da rnu choćby najmniejszy powód do aresztowania. - W żadnym wypadku nie zamierzam ci grozić - powiedział spo- kojnie Gallen - ale przysięgam, że złożę na ciebie skargę za napaść na moją matkę. A teraz pokaż mi nakaz. - Jeśli nie będziesz stawiał oporu - odparł człowiek z blizną - obejdziemy się z tobą delikatnie. - Stanął wyprostowany, na szero- ko rozstawionych nogach i położył dłoń na rękojeści miecza. - Wiem, kim jestem - powiedział spokojnie Gallen. - Jestem pra- wym obywatelem, tak samo jak wy; jestem licencjonowanym straż- nikiem i złożyłem przysięgę w Baille Sean. Znajdujecie się pięćdzie- siąt mil poza terenem swojej jurysdykcji. Prawo mówi, że aby mnie aresztować, musicie mieć nakaz. Jeśli go nie macie, mogę w r a z i e potrzeby bronić się przed bezprawnym aresztowaniem. Szeryf dał znak człowiekowi stojącemu za nim, ten zaś wyciąg- nął drewnianą, grubo polakierowaną tubę. - Oto nakaz - odezwał się Inkwizytor, biorąc tubę do ręki. Gal- len był zaskoczony jego łagodnym tonem - był to głos dobrego za- konnika, nawracającego zbłąkane owieczki, nie zaś nieugiętego kata, za jakiego uchodził. - Nie sądzę, aby konieczne było zasłanianie się zawiłościami pra- wa - powiedział Inkwizytor do Gallena. - Ciążą na tobie poważne zarzuty. Został zabity ksiądz, więc sprawa budzi żywe zainteresowa- nie całego kleru. Sądzę, że możliwość oczyszczenia się z zarzutów powinna być przez ciebie traktowana jako przywilej. Nie zapominaj, że jeśli wszyscy uwierzą w twoją winę, twoja rodzina straci swoją reputację... - popatrzył znacząco na matkę Gallena, on jednak nie dał się nabrać na jego łagodność. Ten człowiek sugerował, że karę poniesie cała rodzina! - Jeśli zostałem postawiony w stan oskarżenia - powiedział Gal- len - oparto je na fałszywych zeznaniach i dołożę wszelkich starań, by je obalić. Chcę obejrzeć nakaz - Gallen podszedł do Inkwizytora i wziął od niego tubę. Rozwinął dokument w mdłym świetle komin- ka. Matka Gallena wstała i wraz z Orickiem zaglądała mu przez ra- mię. Inkwizytor i pozostali przybysze stali zniecierpliwieni. - Ten dokument nie jest legalny - oznajmił Gallen. - Nie może- cie zabrać mnie na północ bez zgody Lorda Szeryfa z Baille Sean. 5 - Klucz do Ciemności /;« - Właśnie jechaliśmy do Baille Sean po zgodę, kiedy spotkali- śmy tego twojego niedźwiedzia! - odparł z naciskiem człowiek z bliz- ną. - Przybiegł tu, żeby cię ostrzec. Nie mogliśmy pozwolić, żebyś uciekł pod osłoną nocy! Gallen wzruszył ramionami i oddał dokument. - Obawiam się, że będziecie musieli udać się do Baille Sean i po- rozmawiać z Lordem Szeryfem Carnaghanem. Pozdrówcie go ode mnie. To mój dobry znajomy. Kiedyś uratowałem jego syna przed rozbojem. Człowiek z blizną pokręcił głową ze złością, wydając z siebie pomruk niezadowolenia. - Cholerni południowcy! W jaki sposób mam więc spełnić ten nakaz? - Zgodnie z prawem - odparł Gallen - albo wcale. - Oparł dło- nie na rękojeściach sztyletów. Jeśli tamci mieli go zaatakować, po- winni zrobić to właśnie teraz. Osobnik z blizną przyjrzał się Gallenowi i jego sztyletom. Gal- len niemal marzył o tym, żeby tamten rozpoczął walkę. Jednak Lord Inkwizytor odsunął się o krok i powiedział: - Otoczcie dom. Pojadę do Baille Sean i osobiście porozmawiam z Lordem Szeryfem Carnaghanem. Mężczyźni wycofali się powoli, zamykając za sobą rozwalone drzwi. Gallen nie sprzeciwiał się temu. Jego matka zaryglowała wej- ście. -Ten szeryf to łajdak! - stwierdziła. - Jaki nerwowy! Włamuje się do domu starszej kobiety i powala ją na ziemię! - Popatrzyła na Gallena z dezaprobatą, jakby uważała, że powinien był pospieszyć jej z pomocą. Orick usiadł obok Gallena. - Chyba nie zamierzasz puścić im tego płazem? - zapytał. Gallen patrzył to na matkę, to na Oricka. Niewiele był w stanie zrobić. Po chwili w drzwiach ukazał się Thomas Flynn wraz z kuzy- nem Gallena, ojcem Brianem z Ań Cochan. Dom był tak ściśle oto- czony, że ledwie udało im się przecisnąć. Thomas wyglądał, jakby całe zamieszanie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, za to ojciec Brian spoglądał na wszyst- ko wytrzeszczonymi oczami. Najwyraźniej wyszedł z domu w wielkim pośpiechu. Miał na sobie czarną sutannę, lecz bez ko- loratki. Jego twarz poczerwieniała od ostrego, nocnego powie- trza. 66 - Zabrali Maggie - powiedział Thomas do Gallena. - Oświad- czyli, że zabierają ją na północ, żeby świadczyła przeciwko tobie. Spisali już dla niej stosowne wezwanie. - Co za... świnie! - odezwał się ojciec Brian. - Podłe, nikczem- ne świnie, tylko tak mogę ich określić! Że też przyszło im do głowy wziąć zakładniczkę! - Zabrali j ą tylko po to, żeby mieć pewność, że Gallen nie uciek- nie - odparł Thomas. - Jednemu z nich rozkwasiła już nos. To mi się podoba! Gallen zacisnął pięści i rozejrzał się dookoła. Nie był w stanie przeszkodzić im w zabraniu Maggie. Jego nie mieli prawa areszto- wać bez nakazu podpisanego przez Lorda Szeryfa, mogli jednak spi- sać wezwanie dla świadka i mogli przesłuchiwać Maggie przez kilka tygodni. - To ten przeklęty Patrick O'Connor! - powiedział ojciec Brian - Opowiadał wszystkim zmyślone historie na twój temat! Powinie- nem był kazać ci go zabić! - Patrick O'Connor? - spytał Thomas. Gallen był zajęty swoimi myślami, więc ojciec Brian wyjaśnił: - On jest synem hodowcy owiec, Seamusa O'Connora z Ań Co- chan. Dwa tygodnie temu Seamus wynajął Gallena, aby ten odwiózł go do domu, i właśnie wtedy zostali napadnięci. Gallen walczył z ra- busiami, jednak oni byli silniejsi i mało brakowało, a poderżnęliby mu gardło. Zjawił się jednak Anioł Śmierci, który uratował Gallena i Seamusa. Następnego dnia razem z Gallenem złapaliśmy tego łaj- daka, Patricka, z raną na twarzy i w zakrwawionym ubraniu. Okaza- ło się, że chłopak chciał ograbić własnego ojca, mając nadzieję na zdobycie fortuny! Zamierzałem kazać Gallenowi go zabić, jednak on ma miękkie serce, więc tylko wypędziliśmy chłopaka z hrabstwa Morgan. Jednak teraz Patrick krąży po okolicy, opowiada historie o Gallenie i przysparza nam kłopotów! - Nie tylko przez Patricka mamy problemy - wtrącił Gallen wdzięczny księdzu, że przypisał mu zasługę za ułaskawienie chłopa- ka. W rzeczywistości żaden z nich nie myślał o zabiciu go. - Patrick rozgłaszał plotki wyłącznie na południu. Jednak jego towarzysze uciekli na północ. Musieli usłyszeć, że Patrick mnie oczer- nia. Orick mówi, że teraz uzgodnili między sobą swoją wersję wyda- rzeń i chcą udowodnić, że mówią prawdę. - Wierzcie lub nie - mruknął Orick - ale niektórzy z tych szery- fów są krewnymi złodziei! 67 - Wierzymy ci - odparł ojciec Brian. - Niektórzy ludzie z półno- cy mają to już we krwi. Nie można winić kogoś za to, co odziedzi- czył po przodkach. - Zamyślił się na chwilę, drepcząc nerwowo, wreszcie dodał: - Mógłbym zwołać wszystkich mieszkańców, Gal- lenie! Prawie wszyscy już wstali, kręcą się teraz w pobliżu. Mogli- byśmy pokazać tym szeryfom z pomocy! - Jeśli tak uczynisz - odparł Gallen - dojdzie do rozlewu krwi. Nie chcemy tego. Nie znam w tym mieście ani jednego człowieka, którego chciałbym zobaczyć martwego. Poza tym nawet gdybyście zwyciężyli, wszystkim wam wytoczono by proces. Matka Gallena usiadła na sofie przy kominku. Skuliła się i skrzy- żowała ręce. Gallen pomyślał, że w ciągu ostatnich kilku lat strasz- nie się skurczyła. Kiedy był młody, jego matka wydawała się piękna, wysoka i silna, jednak w ciągu tych kilku lat, odkąd umarł ojciec Gallena, zaczęła się kurczyć w przerażającym tempie. Wyglądała jak każda inna, wątła, pomarszczona, siwiejąca staruszka. - Lepiej uciekaj stąd, synu - powiedziała gorzko, a jej głos drżał. - Jestem pewna, że pokonałbyś tych szeryfów. - Nie zrobię tego - odparł Gallen. Zamyślił się. Jego waleczne talenty obrosły już taką legendą, że nawet jego własna matka sądziła, iż potrafiłby w pojedynkę poko- nać kilka tuzinów doskonale uzbrojonych ludzi. Jednak najbardziej przerażające wydawało mu się to, że sam miał ochotę spróbować swych sił. - Nie będę działał wbrew prawu! Nie mógłbym uciec, nie podej- mując walki, a wtedy musiałbym zabić wielu ludzi. Nawet gdyby mi się udało, Maggie nadal byłaby uwięziona i nie wiadomo, co Inkwi- zytor mógłby z nią zrobić. - Jeśli cię kocha, będzie szczęśliwa, że może ci w jakikolwiek sposób pomóc - zauważyła matka. - Nie - powiedział Gallen. - Nie będę grał według ich reguł. Muszę ich pokonać zgodnie z prawem. Podniósł wzrok. Zorientował się, że Thomas mu się przygląda; w jego uważnym spojrzeniu można było jednak dostrzec szacunek. Gallen uważał, że wuj Maggie był dziwnym człowiekiem. Zjeździł pół świata i z pewnością przeżył już niejedno. Przybył tu, żeby spra- wować władzę nad swoją siostrzenicą, odwołać jej ślub i wzbogacić się jej kosztem. Postępował jak drobny złodziejaszek, a do innych odnosił się z wyższością. Kiedy wszyscy wokół głowili się nad wyj- ściem z sytuacji, Thomas najwyraźniej niczym się nie przejmował, tak 68 jakby wiedział, w jaki sposób uratować Gallena, tylko nikomu nie chciał 0 tym powiedzieć. Gallen postanowił zapytać go otwarcie: - Thomasie, jesteś człowiekiem światowym. Masz jakiś pomysł? - Jeśli pozwolisz, żeby zabrali cię na północ, możesz pożegnać się z życiem - mruknął Thomas. Usiadł na bujanym fotelu, przy ko- minku, i wyciągnąwszy z kieszeni fajkę, zaczął nabijać ją tytoniem. _ Oni nie przepadają za południowcami. Potrafią też być wyjątkowo zawzięci. Niektórzy mają to we krwi. Zabiłeś ich krewnych. Nawet jeśli ukarzą cię tylko chłostą, z pewnością znajdzie się ktoś, kto za- czai się na ciebie i poderżnie ci gardło, kiedy będziesz wracał do domu. Musisz tu zostać, pokonać ich na własnym terytorium. Proces musi się odbyć tutaj. Masz do tego pełne prawo. Zadbaj, aby na ła- wie przysięgłych zasiedli wyłącznie twoi kuzyni i przyjaciele. - To prawda, człowiek ma prawo, aby sądzono go w jego włas- nym mieście! - przytaknął ojciec Brian. - Nie tyle we własnym mieście, co w miejscu, gdzie popełnił zbrodnię- sprostował Thomas. - W tym przypadku wychodzi na jed- no. Ale muszę wam coś wyznać. Obawiam się, że ci ludzie mogą bezprawnie wywieźć stąd Gallena i Maggie. Nic nie stanie im na przeszkodzie. Ojciec Brian zmarszczył brwi. - Można zrobić tylko jedno. Pojadę do Baille Sean i porozma- , wiam z Lordem Szeryfem Carnaghanem. Zbierzemy armię szeryfów 1 ich przedstawicieli, aby zapewnić Gallenowi uczciwy proces. W ten sposób ci przeklęci ludzie z pomocy nie będą mogli potajemnie tor- turować Gallena ani nie uda im się zasiąść w ławie przysięgłych. Thomas pokiwał głową. Ojciec Brian wstał i wyszedł. Przepy- chając się przez tłum szeryfów, wykrzykiwał: - Z drogi! Odsuńcie się albo ekskomunikuję całą waszą zgraję! Niebo zaczęło się powoli rozjaśniać. Nadchodził świt. Po chwi- li usłyszeli konia galopującego drogą na południe. Gallen był zas- koczony, że ojciec Brian odważył się jechać tak szybko w takich ciemnościach. Miał nadzieję, że jego koń nie złamie nogi na gór- skiej drodze. Orick przytulił się do Gallena, przyciskając swój pysk do jego piersi. Gallen jakby od niechcenia podrapał go po nosie. Nie widział żadnego wyjścia z sytuacji. Jego matka podniosła się z sofy. - Zapowiada się długi dzień. Skoro i tak wszyscy czekamy na nadejście Lorda Szeryfa, to przynajmniej nie róbmy tego o pustym żołądku! 71 - Tak, co za dzień! - westchnął Thomas. - Dzięki procesowi i mo- im znaleziskom gospoda będzie pękać w szwach. Równie dobrze można by rozpiąć ogromny namiot nad całym miastem. Brakuje tyl- ko kilku tańczących koni i śpiewającego psa, żeby zrobić cyrk - klow- nów i atletów mamy wszak pod dostatkiem! W kuchni matka Gallena zaczęła ugniatać ciasto. Orick położył się u stóp swojego przyjaciela. Jego ranę pokrywały olbrzymie stru- py; niedźwiedź leżał tak dłuższą chwilę, liżąc się po ramieniu. Upewniwszy się, że matka Gallena jest zajęta, Thomas pochylił się do przodu i rzekł: - Młody człowieku, obawiam się, że ten proces może'potoczyć się niepomyślnie. Mówi się, że jakiś czas temu zjawiły się anioły; żeby cię uratować. Czy jest jakaś szansa, żeby teraz znów tak się stało? - Obawiam się, że nie - odparł Gallen. Thomas oblizał wargi. — A więc anioły wróciły tam, skąd przyszły? - popatrzył pytająco na Gallena, który tymczasem zastanawiał się, jak wiele Thomas może wiedzieć. - Owszem, wróciły, i nie sądzę, aby pojawiły się znowu. Thomas nachylił się konspiracyjnie i szepnął: - Rozmawiałeś z aniołem? Co... co takiego mówił? Gallen czuł, że serce podchodzi mu do gardła. Czuł się rozdarty pomiędzy chęcią ujawnienia prawdy a koniecznością zachowania tajemnicy. - Za Geata-na-Chruinne znajduje się wiele światów - stwierdził. - Ich mieszkańcy niewiele się od nas różnią. Niektórzy z nich są pięk- niejsi, niż nam się kiedykolwiek śniło. Zdarzają się wyjątkowo mąd- rzy. Jeszcze inni żyją wiecznie. Pod wieloma względami życie jest tam łatwiejsze, lecz większe są też zagrożenia. Thomas odchylił się do tyłu, zaskoczony. Jego twarz wyrażała mieszaninę nadziei i przerażenia. - Cóż... byłbym... zdaje mi się... ciekawe, prawdę mówiąc, czy... chciałbym kiedyś porozmawiać z aniołem... Gallen widział, że Thomas ma niemalże wypisane na twarzy swo- je najskrytsze pragnienie. Chciał zobaczyć, co znajduje się za Ge- ata-na-Chruinne. Gallen obiecał Maggie, że spróbuje nakłonić Tho- masa do wyrażenia zgody na ich ślub. Zastanawiał się: czy jeśli powie prawdę, Thomas zrozumie, że muszą pobrać się jak najszyb- ciej? 68 - Maggie i ja byliśmy razem za Geata, wraz z ludźmi, których na- zywacie aniołami - powiedział. - To wtedy Maggie postanowiła, że nie zostanie dłużej w tym świecie, że chce stąd odejść raz na zawsze. Orick przestał lizać swoje rany i podniósł wzrok. - Jeśli powiedziałeś aż tyle, Gallenie, równie dobrze mógłbyś ujawnić całą prawdę. - Zwrócił się do Thomasa: - Gallen i Maggie wiele dziś znaczą po drugiej stronie Wrót. Muszą tam wrócić! Na ich barkach spoczywa los dziesięciu tysięcy światów. Thomas wcisnął się w oparcie fotela, jak gdyby spodziewał się, że Gallenowi za chwilę wyrosną rogi na głowie albo skrzydła u ra- mion. Gallen opowiedział mu niewiarygodną historię, aczkolwiek ciała „demona" i „anioła" były w jakiś sposób dowodem jej praw- dziwości. Najwyraźniej Thomas uwierzył w to, co usłyszał, bowiem zaczął pochlipywać. - Ludzie mogą żyć wiecznie? - zapytał. - Wystarczy tylko przejść przez Geata-na-Chruinne? - Trzeba jeszcze mieć klucz - wyjaśnił Orick. - A wy go macie? Gallen skinął głową. - Mogę go zobaczyć? - zapytał Thomas błagalnie, wykonując ręką gest, jak gdyby coś chwytał. Gallen upewnił się, że jego matka nie patrzy i poszedł do swoje- go pokoju. Wrócił z kluczem - błyszczącą, kryształową kulą, w któ- rej zatopiona była plątanina złocistych drutów. Thomas, przejęty, wziął ją do ręki. - To z całą pewnością nie pochodzi z tego świata - oznajmił. - Nie wiem jednak, skąd - od Boga czy też od szatana. - Ani od jednego, ani od drugiego - odparł Gallen. - Została wyko- nana przez Tharrinian, dobrych ludzi, którzy rządzą tamtym światem. Thomas oblizał wargi i oddał klucz Gallenowi, który natychmiast schował go do kieszeni. - Dlaczego więc jeszcze nie poszliście? Czy to z powodu tych zielonoskórych potworów? -Mniej więcej -powiedział Gallen. -Maggie i ja mamy wro- gów, którzy będą nas ścigać, a tutaj możemy się z powodzeniem ukry- wać. Maggie chce, żebyśmy się pobrali, zanim odejdziemy. A ja... prawdę mówiąc, chciałem się pożegnać z przyjaciółmi. - A więc to dlatego Maggie chce cię tak szybko poślubić - stwier- dził Thomas. - Nie interesuje jej twoja przyszła kariera, ponieważ wasza przyszłość jest gdzie indziej. l 71 Gallen skinął głową. Thomas skrzyżował ręce i przez dłuższą chwilę przyglądał mu się z namysłem. ; - Rozumiem, że jeśli by się tam wam nie spodobało, zawsze mo^ glibyście tu wrócić? - Tak - zgodził się Gallen. — Moglibyśmy. Thomas wyciągnął się na fotelu i przez chwilę wpatrywał się w Gallena swoimi stałowoszarymi oczami. Wuj Maggie miał niena- gannie przystrzyżone wąsy i brodę. Jego ciało było jędrne, choć tu i ówdzie nieco żylaste. W jego wieku człowiek z reguły jest jeszcze silny, ale już zaczyna odczuwać zmęczenie życiem. W jasnopurpu- rowych spodniach i pomarańczowej koszuli Thomas wyglądał jakby miał ochotę żartować, śmiać się i śpiewać na ulicy. - Chcę iść z wami - wyznał wreszcie. - Jesteś pewien? - zapytał Gallen. - Tamte światy są olbrzymie, nawet nie starczyłoby mi czasu, żeby ci o nich opowiedzieć. - Hm... - Thomas spojrzał na Gallena w zadumie, ale i z odrobiną niechęci. - Nigdy tak do końca nie wierzyłem w Boga czy jakąś tam nagrodę w niebie. Ale mniejsza o to, przecież ja chcę żyć wiecznie! - A gdybym zgodził się wziąć cię ze sobą - zastanawiał się Gal- len - w jaki sposób byś mi zapłacił? - Miał to być żart, jednak Tho- mas potraktował te słowa całkiem serio. - Ile byś chciał? - spytał, oblizując wargi. Gallen zdał sobie sprawę, że odpowiedź może być tylko jedna. Nic, co posiadał Thomas, nie miało wartości w tamtym świecie. - Chcę wszystko, co posiadasz - oznajmił. Zobaczył, że Thomas uśmiecha się gorzko i pomyślał, że będą musieli się targować. - Wszystko. Dasz to mojej matce i opuszczając ten świat będziesz biedny jak mysz kościelna. Thomas patrzył na niego, kalkulując. — Będzie mi potrzebna moja lutnia, mandolina i piszczałki. - Możesz je zatrzymać - zgodził się Gallen. - Umowa stoi - odrzekł Thomas. - Jeszcze dzisiaj mogę podpi- sać stosowne dokumenty. -1 jeszcze jedno: udzielisz zgody na mój ślub z Maggie. - No, nie - wtrącił Orick. - Nie możesz się o to targować, Galle- nie. Tak się nie godzi. Thomas uśmiechnął się chciwie, podrapał po brodzie i zamyślił się. - Maggie nie będzie miała mi tego za złe. Każdy z nas dostanie to, czego chce - stwierdził Gallen. - Czy to ma znaczenie, w jaki sposób Thomas mi zapłaci? 72 - Umowa stoi - powtórzył Thomas, wyciągając rękę. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. -, Udzielam pozwolenia. Suknia jest już goto- wa, więc możecie brać ślub, kiedy tylko zjawi się ksiądz. Thomas wstał, podreptał do drzwi, otworzył je i popatrzył na zgro- madzonych na zewnątrz szeryfów. - Cóż, zanosi się na to, że będzie to najtrudniejszy dzień w na- szym życiu - mruknął, po czym wyszedł. W chwilę później matka Gallena wniosła olbrzymie śniadanie: jajka na bekonie i słodkie bułeczki. Za oknem było jeszcze szaro. Zasiedli we trójkę - Gallen, jego matka i Orick, zerkając na szery- fów, którzy zazdrośnie przyglądali się ich uczcie. Przez cały ranek nie było nic do roboty i wszyscy po prostu sie- dzieli. Gallen był strapiony. Rozmyślał nad możliwością ucieczki, ale doszedł do wniosku, że nic takiego nie wchodzi w grę. Orick chciał wyjść na zewnątrz, ponieważ szeryfowie uwięzili jego przyja- ciółkę Grits, jednak nie pozwolono mu przejść. Siedzieli więc. Po kilku godzinach zjawił się Thomas i zaśpiewał coś szeryfom; usiadł z nimi i zaczęli żartować i pić. Zajrzał też na chwilę do Gallena, żeby go ostrzec. Kazał mu starannie pozamykać wszystkie okna i drzwi. - Ci chłopcy mają ochotę kogoś zlinczować - oznajmił. - Prze- byli długą drogę, żeby cię dopaść, i nie zamierzają wracać z pustymi rękami. Sądzę jednak, że uda mi się ich uspokoić. - Po chwili znik- nął za drzwiami. Po południu przyszedł szeryf z blizną na twarzy, żeby zapropo- nować Gallenowi układ. Stanął w drzwiach. - Jeśli teraz pojedziesz z nami - powiedział, nerwowo wciągając powietrze -jesteśmy gotowi uwolnić twoją narzeczoną. Nie stanie się jej żadna krzywda. - a jeśli z wami nie pojadę? - zapytał Gallen, zastanawiając się, dlaczego szeryf proponuje mu taki układ. - Kto wie? - odparł człowiek z blizną. - Zabierzemy ją na pół- noc, na przesłuchanie. Wiadomo, że więzień może zostać zabity, je- śli będzie próbował uciec. Przesłuchanie może okazać się brutalne. Nawet jeśli dziewczyna przez to wszystko przejdzie, będzie jeszcze musiała wrócić do domu. To długa droga, przez dzikie okolice, gdzie złodzieje często wolą kobiecie odebrać cnotę niż sakiewkę. - Nie ośmielisz się! - warknął Gallen. Z zewnątrz dobiegły ich ja- kieś krzyki; miejscowi sprzeczali się z szeryfami. Gallen nagle zrozu- miał, dlaczego szeryfowi tak się spieszyło. Tłum zaczynał się burzyć. 73 - Mając ze sobą pięćdziesięciu ludzi? - odrzekł szeryf. - Oczy- wiście, że się ośmielę. W tej samej chwili zjawił się Thomas. - Ależ Gallenie! - odezwał się ze śmiechem. - Wygląda na to, że nie przepadasz za szeryfem Sullym, a przecież on jest przywódcą tych wesołych, prawych obywateli. Przecisnął się obok szeryfa, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Wziął palisandrową skrzynię, w której przechowywał lutnię. Usiadł na sofie i wyciągnął instrument. - Dlaczego nie zaprosisz szeryfa do środka, Gallenie? - zapytał Thomas. - Postanowiłem napisać balladę o waszym spotkaniu - o spotkaniu Gallena O'Daya z szeryfem Sullym - i rad byłbym, gdybyście jej posłuchali. Być może wkrótce będzie ją śpiewała cała okolica, więc chciałbym zrobić próbę, żeby poznać wasze zdanie. Nastroił lutnię, po czym dodał przepraszająco: - Jak zapewne się domyślicie, to zaledwie szkic całej pieśni, próbka tylko, jeszcze nie wygładzona, ale sądzę, że oddaje istotę mej ballady. Gallen popatrzył na Sully'ego. Szeryf wzruszył ramionami. - Chciałbym się jeszcze upewnić co do jednej rzeczy - oznajmił Thomas. - Masz na twarzy straszliwą bliznę, szeryfie Sully. Można by się spodziewać, że u człowieka twojego pokroju jest to pamiątka po dzielnie stoczonej walce. Jednak twoja blizna wzięła się skąd- inąd, prawda? - Prawda - mruknął Sully. - Jeśli dobrze zrozumiałem to, co mówią twoi towarzysze, owa blizna jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku przy rąbaniu drewna? Sully westchnął i pokiwał głową. Thomas zagrał kilka akordów i zaśpiewał rzewnie: Uciekajcie, chłopcy, od swojej matuli, Jeśli by wam chciala dać na imię Sully. Szeryf Sully zesztywniał. Chwycił za rękojeść miecza, a na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek. - O nie! - zaprotestował Thomas, podnosząc wzrok. - Czy wiesz, jaka jest kara za podniesienie miecza przeciwko pieśniarzowi? Po- siadam licencję na wykonywanie swojego zawodu, potwierdzoną przez najwyższe władze. - Nie możesz śpiewać o mnie piosenek, dopóki nie zatwierdzi ich sąd! - krzyknął Sully. 74 Nie mogę ich śpiewać publicznie - odparł Thomas. - Jednak komponować w domowym zaciszu. Mam prawo przepro- wadzić próbę, zanim zaśpiewam piosenkę publicznie. Poza tym w mo- im utworze nie ma nic obraźliwego. Same fakty. Dalej idzie tak... - uderzył w struny i zaśpiewał równie rzewnym jak poprzednio głosem: Kiedy szeryf Sully wyrosi na chłopaka, Skaleczył się w gębę, gdy siekierą machał. A gdy inni chłopcy śnili o dziewczynach, Biedny szeryf Sully spal we własnych szczynach. Wymawiając ostatnie słowo, Thomas zagrał fałszywą nutę. Pod- niósł wzrok i popatrzył na obu słuchaczy. - To była pierwsza zwrotka. Nasz drogi szeryf Sully moczył się w nocy. Wiedziałeś o tym, Gallenie? - Szeryf stał w bezruchu, jego twarz poczerwieniała. Za drzwiami czekali jego towarzysze, a Tho- mas śpiewał na tyle głośno, że musieli słyszeć każde słowo. Na ze- wnątrz rozległy się ich śmiechy, kilku z szeryfów tłoczyło się przy oknie. - Mniejsza z tym - powiedział Thomas. - Oto mój pomysł na refren! - Zagra] kilka najniższych tonów i zaśpiewał grobowym gło- sem: Powiedzieć to muszę Z największym szacunkiem: Sully jest dziś drabem z maleńkim rozumkiem. Skaleczyć się umie przy rąbaniu drzewa! I do dziś swe loże szczynami zalewa! Thomas wstał i przechadzając się po pokoju, zaśpiewał kolejne dwie zwrotki. Oczy szeryfa rozświetlała coraz większa wściekłość. Kiedy szeryf Sully pięknym był młodzieńcem, Często nóż swój wbijał wprost w złoczyńcy serce. Lecz gdy mu do głowy przyszła myśl kosmata, Sully zgwałcił żonę rodzonego brata! Powiedzieć to muszę Z największym szacunkiem: Sully jest dziś drabem z maleńkim rozumkiem. Skaleczyć się umie przy rąbaniu drzewa! 75 Dziś jeszcze swe loże szczynami zalewa, Iz własną szwagierką czasem romans miewa! Teraz szeryf Sully jest dzielnym rycerzem, Niezwykle odważnym, przyznać trzeba szczerze: Gdy mu przyszło ścigać Gallena O 'Daya, Setka zbrojnych ludzi - to jego nadzieja! Powiedzieć to muszą Z największym szacunkiem: \ Sully jest dziś drabem z maleńkim rozumkiem. ; Skaleczyć się umie przy rąbaniu drzewa! Dziś jeszcze swe łoże szczynami zalewa! s Iz własną szwagierką czasem romans miewa! A swój strach ,, odwagą " zwać mu się zachciewa! - Wystarczy! - krzyknął Sully, chwytając za miecz. Jednak któ- ryś spośród stłoczonych pod drzwiami ludzi chwycił go za rękę i wy- kręcił mu ją za plecy. - Myślę, że wcale nie wystarczy - roześmiał się Thomas. - Mam jeszcze kilka zwrotek. - Wyzywam cię na pojedynek, ty... - ryknął Sully. - Ty kanalio! - Na pojedynek? Czyżby? - odparł Thomas. - Cóż, skoro obrzu- casz mnie obelgami, zgadzam się. Gallen patrzył to na jednego, to na drugiego. Sully był młodszy, wyższy i silniejszy od Thomasa; z łatwością pokonałby go w każ- dym pojedynku. - Podejmuję twoje wyzwanie - oznajmił Thomas. - Ponieważ to ty zaproponowałeś pojedynek, ja mam prawo wybrać broń! Zaczął przechadzać się przed szeryfem, który tymczasem zaczął się niepokoić, jaką to sztuczkę obmyśla pieśniarz. Thomas popatrzył znacząco na sztylety Gallena, potem na miecz Sully'ego. - Będzie to pojedynek... - powiedział wreszcie - ...na słowa. Ty i ja będziemy na siebie rzucać obelgi przez jeden wieczór, aż okaże się, który z nas pierwszy ugnie się pod naporem szyderstw. - Ty... ty nadęty, wystrojony... - szeryf nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. - Ach, cóż za cios! - stwierdził Thomas, spoglądając na swoją pomarańczową koszulę i purpurowe spodnie. - Jakże dotknęły mnie twoje prymitywne obelgi, mój drogi śmiertelniku! 76 Thomas chwycił za lutnię i uderzył w struny. Pierwsze dźwięki jnelodii wydały się dziwnie znajome. Sully wrzasnął z wściekłości. Krzycząc na swoich ludzi, wypędził ich na zewnątrz i wybiegł z do- mu, trzaskając drzwiami. Gallen słyszał, jak ludzie szeryfa śmiali się, kiedy ten uciekał w popłochu. - Nie powinieneś był tego robić - powiedział do Thomasa. - Do- prowadziłeś go do furii. - Nieprawda - odparł Thomas, odkładając lutnię. - Postąpiłem słusznie. Każdy, kto nadużywa swojej władzy tak jak on, prędzej czy później musi zostać wydrwiony. Chciał być twoim sędzią i katem, a tymczasem jego własne uczynki będą sądzone przez wszystkich jego towarzyszy. Moja piosenka miała mu jedynie przypomnieć o tym fakcie. - Mógł cię zabić za to, co zrobiłeś - stwierdził Gallen. - Oczywiście - przytaknął Thomas. - Gdybym dzisiaj zginął, śpiewaliby o tym wszyscy pieśniarze w kraju, a Sully zdobyłby tak złą sławę, jakiej nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić. Zwykli śmiertelnicy nie mają szans wobec muzy! Gallen przez chwilę wpatrywał się w drzwi. - Dziwię się, że pan Sully mnie tak nienawidzi. O ile wiem, nie wyrządziłem żadnej krzywdy ani jemu, ani żadnemu z jego krew- nych. - Jesteś prawym człowiekiem, Gallenie - powiedział Thomas. - A on nie jest nic wart. Obraziłeś jego dumę samym faktem, że istnie- jesz. Przekonasz się, że takich jak on jest wielu. Gallen, który przyglądał się Thomasowi, poczuł nagle, że ma dla niego coraz głębszy szacunek. Thomas właśnie ugodził szeryfa Sul- ly'ego tak dotkliwie i z taką łatwością, z jaką Gallen gromił złodziei. Zrobił to zdecydowanie, nie bojąc się stanąć do walki. Gallen zrozu- miał, dlaczego od Thomasa biła taka duma. - Nie chcę cię krytykować - powiedział Gallen - ale to, co śpie- wałeś, niezupełnie zasługuje na miano piosenki. Chciałem powie- dzieć ... To był całkiem zabawny tekst... melodia wpadająca w ucho, jednak sądzę, że wymaga jeszcze doszlifowania... Thomas popatrzył na niego obojętnie. - Krytyk się znalazł... Nie obawiaj się! Ta przyśpiewka nie miała po wsze czasy rozsławić Sully'ego, miała go tylko onieśmielić. W na- szym fachu nazywamy taki kawałek „wyprowadzką", bo ma na celu wyprowadzenie kogoś z równowagi. Prawdziwa ballada musiałaby być znacznie dłuższa; zawierałaby kilka zwrotek opisujących szcze- 77 gółowo jego moczenie się, a kazirodztwo, które popełnił, zostałoby wyraźniej napiętnowane. Szkoda mi tego człowieka. Mało kto jest w tak wielkim stopniu narażony na szyderstwo. - Thomas westchnął. - A teraz, skoro wykonałem już swoją robotę, pójdę się zdrzemnąć. Ziewnął i wyszedł na zewnątrz. Kiedy przechodził, szeryfowie pokrzykiwali z zachwytem. Późnym popołudniem na zdyszanym koniu przyjechał ojciec Brian, wioząc pismo od Lorda Szeryfa Canaghana, nakazujące wszystkim mieszkańcom Clere zadbać o to, aby Gallen nie został wywieziony z miasta, zabraniające potajemnego przesłuchiwania go oraz nakazujące uwolnić Maggie Flynn. Z powodu obawy, że w Cle- re może wywiązać się otwarta walka pomiędzy mieszkańcami a sze- ryfami z pomocy, z miasta Baille Sean wysłano sędziego. Ledwie Gallen usłyszał o tym od miejscowych rybaków, ojciec Brian zaczął dobijać się do drzwi, krzycząc: - Wychodź, człowieku. Włóż, co masz najlepszego, i chodź tutaj! - Co się dzieje? — zapytał Gallen, otwierając drzwi. Zobaczył stło- czonych szeryfów, otaczających ojca Briana. Ksiądz wyglądał na zmęczonego. - Dzisiaj odbędzie się twój ślub - oznajmił ojciec Brian. - Wy- gląda na to, że Thomas Flynn obdarzył cię nagle sympatią; mówi, że jeśli tylko chcesz, możesz poślubić jego siostrzenicę jeszcze przed zachodem słońca! ROZDZIAŁ 8 lubGallenai Maggie był chyba najdziwniejszą uroczystością, jaka kiedykolwiek miała miejsce w Clere. Wieczorem niemal wszyscy mieszkający w promieniu piętnastu mil zjechali do miasteczka, a wozy i namioty stały na wszystkich okolicznych łąkach. Prawie dwustu ludzi przybyło w wielkim pośpiechu z Baille Sean, mając nadzieję, że dowiedzą się, o co w całym tym szaleństwie chodzi. Oprócz sławnego pieśniarza oraz jego niezwykłego znaleziska, w mieście znajdowała się armia szeryfów z północy, którzy przybyli tutaj, żeby powiesić miejscowego bohatera, posądzonego o czary. Jeśli dołożyć do tego ślub Gallena i Maggie - było to zbyt wiele atrakcji na raz, żeby ktokolwiek mógł je przeoczyć. W niedużym, starym kościółku nie zmieściła się nawet dziesiąta część weselnych gości; wszyscy, zdaniem Oricka, spekulowali na temat przyczyn tak nagłego ślubu. Co bardziej podejrzliwi sądzili, że Maggie spodzie- wa się dziecka i chciałaby, aby zostało uznane za ślubne. Większość jednak uważała, że Maggie kocha Gallena i chce go poślubić, zanim go powieszą. Jakiś stary adwokat przypomniał pewien zapomniany wers z Księgi Prawa, który głosił, że nie wolno powiesić człowieka w ciągu miesiąca od daty jego ślubu, gdyż w ten sposób, oprócz pra- wa do życia, odmówiłoby mu się także prawa do posiadania potom- stwa. Ta ostatnia wiadomość rozwścieczyła kilku szeryfów z pomocy, którzy doszli do wniosku, że ślub jest podstępem, dzięki któremu Gallen będzie mógł żyć o miesiąc dłużej, zwiększając tym samym swoje szansę na ucieczkę. Większość szeryfów jednak nie protesto- 79 wała, ponieważ - szczerze powiedziawszy - zaczęła im się udzielać wesoła atmosfera. Poza tym z każdym wozem, który wjeżdżał do miasta, coraz bardziej zdawali sobie sprawę z tego, że są w mniej- szości, więc woleli siedzieć cicho. Płacili więc Thomasowi, żeby zobaczyć jego znalezisko; jeden z nich, ujrzawszy martwego demo- na, stwierdził: - Cóż, jeśli Gallen O'Day walczył z tymi bestiami, musi on być znacznie lepszym człowiekiem niż ja. -1 ku uciesze tłumu odjechał na północ. Ślub odbył się na otwartej przestrzeni, tuż przed zachodem słoń- ca. Maggie w swojej białej sukni wyglądała olśniewająco. Gallen założył swoją najlepszą, niebieską tunikę z szarym trykotem. Kuzyn Gallena, ojciec Brian z Ań Cochan, udzielił im błogosławieństwa. Orick był drużbą Gallena, co wywołało wielkie zainteresowanie. Thomas śpiewał z towarzyszeniem chóru; w miasteczku jeszcze ni- gdy nie rozbrzmiewała tak piękna muzyka. Mieszkańcy hrabstw Morgan, Obhiann i Daugerty prześcigali się w prezentach ślubnych, usiłując pokazać szeryfom z północy, jak wiel- kim szacunkiem obdarzają Gallena. Seamus O'Connor podarował nowożeńcom piękny powóz, a jeden z przyjaciół ojca Gallena - parę białych koni. Srebrne zastawy ledwo mieściły się na jednym stole, a po- ściel, ubrania, siodła i inne, przydatne drobiazgi - na drugim. Ktoś kupił im beczkę na whisky i goście, którzy nie mieli żadne- go prezentu, zaczęli do niej wrzucać pieniądze. Wkrótce w beczce znajdowało się więcej złota, niż ktokolwiek z obecnych widział do tej pory. W ostatnich latach Gallen ocalił przed napaścią ponad tuzin mieszkańców, a drogi w pobliżu Clere należały dzięki niemu do naj- bezpieczniejszych w okolicy. Nikt zatem nie żałował pieniędzy, żeby okazać swoją wdzięczność. Zapadał zmierzch. Wszyscy bawili się na całego, kiedy wynaję- tym powozem przybył do miasteczka Lord Inkwizytor. Miał groźną, ponurą minę. Rzecz jasna, warunki, w jakich miał się odbywać pro- ces, nie były mu na rękę. - Dziś wieczorem wybierzemy ławę przysięgłych! - oznajmił swoim ludziom, którzy natychmiast otoczyli Gallena i Maggie i za- prowadzili ich do domu. Na swojego obrońcę Gallen wybrał Deacona Greena. W ciągu godziny wszyscy okoliczni mieszkańcy oraz wszyscy przybysze z pół- nocy zgłosili się na ławników. Ku wielkiemu zaskoczeniu Gallena, w losowaniu aż cztery miejsca w ławie przysięgłych przypadły sze- 80 ryforn, a tylko trzy - mieszkańcom miasteczka. Nawet w jego rodzin- nej okolicy sąd był mu więc nieprzychylny. Wydano mu kopie zeznań, jakie zostały przeciwko niemu złożo- ne. Gallen wraz z Maggie, Orickiem i Deaconem Greenem zasiadł do lektury. Okazało się, że trzej ludzie z hrabstwa Obhiann opowie- dzieli o tym, jak dwa tygodnie temu chcieli dokonać napadu i pobili Seamusa O'Connora i Gallena (nie wspomnieli ani słowem, że temu ostatniemu usiłowali poderżnąć gardło!). Przysięgali, że wtedy Gal- len zaczął modlić się do szatana i że piekło delegowało jednego ze swoich wysłanników, zbrojnego w magiczne miecze, o twarzy świe- cącej jak gwiazda. Pod względem prawnym zeznania miały kilka słabych punktów. W wielu miejscach opowieść świadków była słowo w słowo iden- tyczna, co sugerowało, że byli w zmowie. Po drugie - wszyscy trzej byli przestępcami, złodziejami, którzy przysięgali, że nawet nie przy- szło im do głowy, iż w trakcie napadu mogliby kogoś zabić. W zeznaniach było też kilka luk. Żaden ze świadków nie miał pew- ności, czy widziana postać rzeczywiście pochodziła z piekła, tym bar- dziej że nikt inny nie widział w tamtej okolicy żadnych śladów demo- nów. Mimo to Deacon Green, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w okularach w drucianej oprawce, po przeczytaniu zeznań powiedział: - Cóż, Gallenie. Ciężka sprawa, stary. W najlepszym wypadku odsiedzisz swoje w więzieniu. - Jak to możliwe? - spytała Maggie. Siedziała na sofie, trzyma- jąc Gallena za rękę. - Dlaczego ktokolwiek miałby uwierzyć tym złodziejom, a nie Gallenowi? -W Biblii jest napisane, że tam, gdzie zeznaje dwóch albo trzech świadków, leży prawda- odparł Deacon Green. - Podobnie stanowi prawo: jeśli trzech świadków zeznaje przeciwko komuś w sprawie najwyższej wagi, taki ktoś... no cóż, taki ktoś będzie wisiał, chyba że uda mu się podważyć wiarygodność świadków. - A co z zeznaniem Seamusa O'Connora? - zapytała Maggie, przygryzając dolną wargę. - Możemy powołać go na świadka. - Cóż on może powiedzieć? Był wtedy tak pijany, że wynajął Gallena, aby ten odwiózł go do domu. Potem został ogłuszony ude- rzeniem w głowę i odzyskał przytomność dopiero po czterech dniach. Powiedział, że może zeznać, iż ludzie, którzy na niego napadli, są skończonymi sukinsynami i że życzy im wszystkim, żeby trafili do piekła. Obawiam się jednak, że takie zeznanie wzbudziłoby jedynie śmiech. - Klucz do Ciemności 81 - Ale możemy udowodnić, że świadkowie są do mnie wrogo na- stawieni - odparł Gallen. - Mason i Argent Flaherty mieli brata i ku- zyna, którzy zostali zabici podczas tamtego napadu. Obaj mają wo- bec mnie zaciągnięty dług krwi. - Jednak obaj przysięgli, że wyrzekają się prawa do zemsty - stwierdził Deacon. - Obaj otrzymali po czterdzieści batów za swoje przestępstwo, kiedy już złożyli zeznania przeciwko tobie. Gdyby chcieli się zemścić, nie szliby do sądu, tylko zaczaili gdzieś na dro- dze i poderżnęli ci gardło. Rozumiem, czujesz, że mają coś przeciw- ko tobie, jednak oficjalnie ci przebaczyli i ten fakt będzie brany pod uwagę przez sąd. Gallen pokręcił głową, zastanawiając się. - Czy to możliwe, że dogadali się z biskupem Mackeyem? Może w zamian za zeznania otrzymali łagodniejszą karę? - Wszyscy trzej twierdzą, że chcieli pójść na taki układ, jednak biskup Mackey nie zgodził się na to. - A nagroda? - spytała Maggie. - Czy nie ma jakiejś nagrody za doniesienie o uprawianiu czarów? Ci ludzie są przestępcami, więc może chcieli złożyć fałszywe zeznanie dla nagrody? - Nagroda wynosi pięćdziesiąt funtów - westchnął Deacon Green. - To trochę za mało, żeby ryzykować życiem. Gallen zastanawiał się. Zawsze znajdą się ludzie, którzy nie cenią swego życia wysoko. Wszyscy trzej świadkowie nie mieli nic do stra- cenia. W pewnym sensie już wcześniej narażali swoje życie dla pięć- dziesięciu funtów, które ukradli Seamusowi O'Connorowi. Wtedy jednak było ich dziewięciu przeciwko dwóm i nie sądzili, że jednym z tych dwóch będzie Gallen O'Day. Liczyli zatem, że z napadu wyj- dzie im po pięć funtów na głowę. Czy zadawaliby sobie aż tyle kło- potu, gdyby chodziło tylko o pięćdziesiąt funtów do podziału na trzech? Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że w zamian gro- ziła im chłosta. Nie. Musiał istnieć jakiś inny powód, dla którego składali przeciwko niemu fałszywe zeznania. Gallen siedział ze spuszczoną głową, rozmyślając nad tym, co sprawiło, że ci trzej nieznajomi postanowili zatruć mu życie. Zasta- nawiał się, czy nie zrobili tego dla sławy. Gdyby udało im się to, co zaplanowali, wówczas wśród wszystkich okolicznych przestępców uchodziliby za „tych, którzy powiesili Gallena O'Daya". Jak na iro- nię, zrobiliby to w zgodzie z prawem. Deacon Green robił staranne notatki, szukając nieścisłości w ze- znaniach i próbując dociec, w jaki sposób można by je podważyć. 82 Gallen przyglądał mu się przez chwilę, ponieważ jednak był już bar- dzo zmęczony po nieprzespanej nocy, razem z Maggie udał się na spoczynek. Maggie usiadła na brzegu łóżka i przytuliła go; on zaś był pogrą- żony w rozmyślaniach. - Co bym zrobił, gdybym był najlepszym prawnikiem na świe- cie? - zastanawiał się Gallen. Przez chwilę siedział nieruchomo, czekając, aż jakiś pomysł przyj- dzie mu do głowy, mądrość ogarnie całe jego ciało, a zrozumienie dotrze do koniuszków palców. Dotąd technika ta służyła mu znako- micie, tym razem jednak żadne olśnienie nie pojawiło się. Wreszcie Gallen zdał sobie sprawę, że Deacon zna się na takich sprawach znacznie lepiej niż on. Zamknął więc drzwi sypialni, zo- stawiając swojego obrońcę pochylonego nad zeznaniami, a Oricka rozmawiającego z matką Gallena o niesprawiedliwości szeryfów z północy, którzy więzili jego przyjaciółkę imieniem Grits. W pokoju zaczęło się robić duszno od zapachu, jaki dom-drzewo wydziela wieczorem. Gallen uchylił okno i wyjrzał na zewnątrz. Wokół domu tłoczyło się ze dwudziestu szeryfów i otwarcie okna najwyraźniej było dla nich najciekawszym wydarzeniem, jakie zo- baczyli w ciągu ostatnich kilku godzin. Czterech z nich podeszło bli- żej. Blask ogniska oświetlał od tyłu ich postacie. Gallen usiadł na łóżku, kiedy w oknie pojawiła się ciemna twarz szeryfa Sully'ego. - Świeżego powietrza się zachciało, co? - wycedził szeryf. - Zma- chałeś się ze swoją śliczną, małą żoneczką, co? Słuchaj, mam dla ciebie najświeższą wiadomość. Zgadnij, jaką? Zostałem wylosowa- ny do ławy przysięgłych. Zabawne, co? - Każdy z ławników musi przysiąc, że nie ma nic przeciwko mnie - odparł Gallen, zaskoczony nienawiścią w głosie szeryfa. - No to przysięgnę - odparł Sully. - Osobiście nic do ciebie nie mam. To nie twoja wina, że jesteś aż tak dobry w tym, co robisz. Słuchaj, zawsze, gdy zdarzy się jakiś napad, ludzie pod- noszą krzyk. „Dlaczego nasz szeryf nie potrafi nas obronić?" - pytają. „Po co płacimy temu nieudacznikowi trzy funty miesięcz- nie, skoro za trochę większą sumę można by tu ściągnąć Gallena O'Daya, który robiłby wszystko jak należy?", a kiedy któryś z nas idzie na zabawę i prosi do tańca pierwszą lepszą dziewczynę, ona odpowiada: „A kim ty niby jesteś, że miałabym z tobą zatańczyć? Gallenem O'Dayem?". A więc zrozum, Gallenie, nie ma w tym 83 nic osobistego. Kiedy cię powieszą, nie ja jeden będę się z tego cieszył! Kilku szeryfów stojących za Sullym roześmiało się, tak jakby jego tyrada była tylko kolejną pogróżką bez znaczenia, wygłoszoną dla żartu. Przyszli tu, żeby się zabawić, bez względu na to, kto będzie ich rozśmieszał: Sully, Thomas czy Gallen. Według nich wszystko, co widzieli, nie działo się na serio. Jest pewien szczególny rodzaj spojrzenia, które posyła się ko- muś, kiedy z całego serca chce się go zabić. Można je poznać po nieruchomych oczach, zwężonych źrenicach i napiętej twarzy. Jest to jednocześnie spojrzenie chłodne i wystudiowane. Właśnie taki wyraz zobaczył Gallen w oczach szeryfa Sully'ego. Ten człowiek zazdrościł mu, i to tak bardzo, że bez wahania gotów był go zabić. Szeryfowie odwrócili się i wrócili do ogniska. Gallen stanął przy oknie i patrzył na nich. Poczuł zapach palonej żywicy. - Stary, obleśny skunks - szepnęła Maggie. - Chciałabym mu wydłubać oczy i zrobić sobie z nich kolczyki. - To, co mówisz, nie przystoi kobiecie - wyszeptał Gallen. Po- czuł przenikliwy ból w plecach i w sercu. Jeszcze nigdy nie czuł się tak słaby, tak bezsilny. - A więc taki będzie mój koniec - pomyślał. Jako strażnik praco- wał uczciwie, może nawet zbyt uczciwie. Teraz złodzieje, mający wobec niego dług krwi, zeznawali przeciwko niemu, a zazdrosny obrońca prawa podburzał przeciwko niemu ławę przysięgłych. Wy- glądało na to, że nie ma dla niego ratunku. Do tej pory Gallen był przekonany, że ludzie go szanują, bo wal- cząc ze złem tego świata zyskał sobie ich sympatię. Teraz zrozumiał, że byli i tacy, którzy nienawidzili go za to, co robił. Roześmiał się bezgłośnie. Po swoich przygodach w innych świa- tach przybył na Tihrglas, żeby łowić łososie w rzece, leżeć na łące i wdychać zapach sosen. Tak często robił to w młodości; naciągał swoje żółte, nieprzemakalne, wędkarskie buty i brnął pod prąd rwącego stru- mienia, dopóki jakiś łosoś nie wpadł w jego starą, połataną sieć. Od lat już nie łowił ryb. Pewnego razu schował swoją sieć i od tamtej pory nie miał okazji jej wyciągnąć. Walcząc ze złem tego świata, zapomniał o rzeczach, które sprawiały mu największą przy- jemność. Gallen zajrzał do jadalni. Deacon Green siedział na sofie, wciąż studiując zeznania przestępców. Zmarszczone brwi i skupiony wzrok zdradzały j ego wielką obawę. 84 Robiło się późno. Gallen wyjrzał przez okno. Do miasteczka wciąż jeszcze zjeżdżali ludzie, żeby zobaczyć anioła i demona w stajni Thomasa Płynna. Proces Gallena O'Daya będzie tylko jeszcze jedną atrakcją, któ- rej obejrzenia nikt nie może sobie odmówić. Szeryfowie wraz z fał- szywymi świadkami nadal siedzieli przy ognisku rozpalonym przy drodze, niespełna dwadzieścia stóp od domu Gallena. Dookoła tło- czyło się ze dwustu gapiów, słuchających jak pijani świadkowie prze- klinają O'Daya, opowiadając o tym, jak sprowadził demony i jak później się z tego śmiał. Gallen przyglądał się ich twarzom. Braci Flaherty trudno było przeoczyć. Mason był wysoki i dobrze zbudowany; Gallen nie przy- pominał sobie, żeby widział go podczas napadu. Młodszego z braci, Argenta, pamiętał za to doskonale. Był to chłopak, któremu Gallen przytknął nóż do gardła, usiłując zastraszyć pozostałych napastni- ków. Teraz żałował, że nie miał wtedy dość zimnej krwi, aby go za- bić. Wątpił, czy uda mu się skłonić Flahertych do zmiany zeznań. Jednak trzeci świadek zainteresował Gallena znacznie bardziej. Nazywał się Christian Bean. Był niski i tłuściutki, a krągłość jego twa- rzy podkreślała wąska bródka. Robił wrażenie zamkniętego w sobie; wyglądało na to, że obawia się mówić. Gallen pamiętał go z napadu, lecz nie przypominał sobie, żeby z nim walczył. Był to człowiek, któ- ry przez cały czas pozostawał z tyłu, bojąc się włączyć do walki. Gallen popatrzył na niebo i przez chwilę rozmyślał o planecie Tremonthin, na której młoda Tharrinianka żyła w śmiertelnym nie- bezpieczeństwie. Oblizał wargi; jego tętno stawało się coraz szyb- sze. Zawsze najlepiej czuł się podczas walki, kiedy ryzykował ży- ciem. Uśmiechnął się, bo przez moment zdał sobie sprawę z nadchodzącego niebezpieczeństwa. Gapie zgromadzeni przed domem zaczęli poić winem Christiana Beana, który nadal przeklinał Gallena. Twarz świadka oświetlał je- dynie blask ogniska; człowiek ten miał małe, świńskie oczka, który- mi nieustannie rozglądał się na boki. Wypatrywał w lesie demonów, o których właśnie opowiadał. - Szkoda, że nie masz po swojej stronie żadnego świadka - po- wiedziała obojętnie Maggie, kładąc się na łóżku. W tym momencie Gallen uświadomił sobie, że miał po swojej stronie jednego świadka: był to demon, o którego ściągnięcie go posądzano. Zapewne nikt nie zdawał sobie sprawy, że tym demonem był sam Gallen O'Day, tyle że w przebraniu. Everynne sprawiła, że 85 ze swojej międzygwiezdnej podróży - dzięki przesunięciu się w cza- sie - powrócił, zanim jeszcze się w nią wybrał. Gallen uświadomił sobie również, że Christian Bean nie obawiał się, że on podważy jego zeznania. Bał się cudownej postaci z Coille Sidhe, która przyszła Gallenowi z pomocą. Zrozumiawszy to, Gal- len roześmiał się, podszedł do Maggie i pocałował ją. Już wiedział, co musi zrobić. Tuż po północy zerwał się silny wiatr, pod którego naporem skrzy- piały gałęzie drzew. Gallen założył swój srebrny płaszcz, a jego zmieniająca kolory tunika przybrała ciemną barwę nocnego nieba. Naciągnął czarne buty i czarne rękawice do walki, przypasał sobie miecz. W kieszeni miał maskę Fale' a, wykonaną z bladoszarego ma- teriału, który potrafił świecić jak gwiazda. - Jesteś pewien, że powinieneś tam iść? - szepnęła Maggie, kie- dy Gallen wywijał kołnierz tuniki na swój srebrny płaszcz. - Nie znam innego sposobu, żeby skłonić ich do zmiany zeznań - odparł. - Jeśli przestraszę ich na tyle, żeby powiedzieli prawdę, wówczas nie dojdzie do procesu. Maggie pocałowała go na drogę i odprowadziła do drzwi. Pod osłoną nocy, wśród odgłosów skrzypiących gałęzi, zagłusza- jących dalekie dźwięki lutni, Gallen wszedł na strych i otworzył wyjście na dach. Powoli, najciszej jak potrafił, wypełzł na pień drze- wa, po czym odwrócił się ostrożnie i zamknął za sobą właz. Poniżej tłoczyli się ludzie; tylko pod drzewem, na którym siedział Gallen, było ich ponad stu. Znajdowało się wśród nich kilku szeryfów, jed- nak większość stanowili przygodni gapie. Gallen zamknął oczy i pozwolił, aby sensory znajdujące się w je- go płaszczu pokazały mu obraz okolicy w podczerwieni. Zaczął skra- dać się z gałęzi na gałąź, aż znalazł się dokładnie nad gromadką sze- ryfów siedzących przy ognisku. Wyjął z kieszeni przenośny translator Drononu i przypiął go so- bie do kołnierza; wyłączył tłumaczenie, tak aby mikrofon jedynie wzmacniał jego głos. Przez całą noc wlewano rum i piwo w gardła szeryfów i świad- ków. Gallen cierpliwie przysłuchiwał się ich opowieściom, dopóki Christian Bean nie oznajmił rozwścieczonym, piskliwym głosem: -Ten Gallen O'Day sam jest szatanem! On nie jest zwykłym mordercą! Zapamiętajcie sobie moje słowa: jeśli raz udało mu się 86 przywołać demony, na pewno zrobi to i teraz! Nikt z nas nie jest bez- pieczny! Po tych słowach Gallen wyciągnął z kieszeni maskę Fale'a i szyb- kim ruchem naciągnąłjąna twarz. Zawarte w masce nanotechniczne urządzenia natychmiast zaczęły działać, przekształcając jego ener- gię cieplną w fotony. Gallen zeskoczył na ziemię i nagle znalazł się w samym środku tłumu. Z głośnym rykiem wyciągnął lśniące, wirujące ostrze i skie- rował je w stronę Christiana Beana. - Strzeż się kłamco i morderco, bo już wkrótce znajdziesz się na samym dnie piekieł! - krzyknął. Rozległy się wrzaski, ludzie zaczęli uciekać w popłochu. W mgnieniu oka szeryfowie podnieśli się z ziemi i chwycili za broń. Jeden z nich potknął się o własny miecz i przewrócił prosto w ogni- sko. Christian Bean po prostu siedział, z twarzą oświetloną blaskiem ogniska, z szeroko otwartymi ustami, w jednej ręce trzymając kie- lich, a w drugiej butelkę wina. Trząsł się ze strachu. Gallen patrzył z obrzydzeniem, jak na jego spodniach rośnie mokra plama. Powstało wielkie zamieszanie. Mieszkańcy miasteczka zaczęli przeciskać się w stronę Gallena. - Ostrzegałem was - grzmiał Gallen, wskazując mieczem na trzech złodziei - że ten, kto popełnia morderstwo na Coille Sidhe, będzie odpowiadał przede mną. - Jego słowa rozległy się echem w całym miasteczku. Nikt jeszcze nie słyszał tak donośnego głosu. - Wy jed- nak wróciliście i chcecie zgładzić człowieka, składając przeciwko niemu fałszywe zeznania! Szeryfowie cofnęli się o kilka kroków, zostawiając świadków sa- mych przy ognisku. Gapie wokół Gallena stopniowo odsuwali się do tyłu, tworząc coraz szerszy krąg wolnej przestrzeni. Gallen podszedł do świadków. Młody Argent Flaherty wstał i pró- bował uciec. Kiedy jednak Gallen zatrzymał go swoim okrzykiem, chłopak stanął jak wryty. Trzęsły mu się kolana. Gallen zbliżył się do świadków na odległość kilku stóp. Nagle z tłu- mu wyłonił się Lord Inkwizytor wraz z Sullym. Dwaj mężczyźni sta- nęli pomiędzy Gallenem a świadkami. Lord Inkwizytor popatrzył na Gallena swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami. W przeciwieństwie do zebranych wcale nie wyglądał na przestraszonego. - Kim jesteś? - zapytał, podnosząc rękę, jakby chciał zatrzymać Gallena. 87 W tym momencie Gallen uświadomił sobie, że czuje się dziwnie. Mając na sobie płaszcz i maskę Lorda Protektora, odczuł w sobie nieznaną siłę. Rzecz jasna, sztuczna inteligencja wbudowana w płaszcz dawała mu wiedzę przekraczającą zdolności umysłowe przeciętnego człowieka, więc Gallen wcale nie czuł się zwykłym śmiertelnikiem. - Jestem czymś więcej niż człowiekiem, a mniej niż Bogiem - odparł Gallen. - A ja jestem bratem Shayne - odpowiedział łagodnie Lord In- kwizytor. Widać było, że jest ostrożny; rozglądał się uważnie, jakby starał się coś dostrzec za plecami Gallena. Gallen zastanawiał się, czy przypadkiem Inkwizytor nie próbuje w ten sposób dać znaku, aby otoczono go od tyłu, jednak czujniki w jego płaszczu podpowia- dały mu, że żaden z szeryfów nie jest na tyle odważny, żeby wyjść z tłumu. - A zatem jesteś aniołem? Gallen nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią. - Jestem Lordem Protektorem tej krainy. Przybywam, aby bronić uczciwych i osądzić niegodziwców. Nie chciał odpowiadać na więcej pytań, więc sięgnął za połę ko- szuli i wyciągnął świecącą kulę, którą zeszłej nocy zabrał ze stajni Thomasa Płynna. Podniósł i ścisnął ją, a ona rozbłysła oślepiającym światłem. Gallen stał tak przez dłuższą chwilę, podczas gdy wszyscy zgromadzeni krzyczeli z przerażenia i podziwu, zasłaniając oczy. - Strzeżcie się światła prawdy! - krzyknął Gallen. - Żaden śmier- telnik nie może kłamać, patrząc na nie, bo będzie się smażył w ogniu piekielnym! Ty! - skinął mieczem na Christiana Beana. - Chcesz zgładzić człowieka, składając przeciw niemu fałszywe zeznania. Przy- znałeś przed władzami kościelnymi, że jesteś złodziejem. Jaką na- grodę zaproponowano ci w zamian za fałszywe świadectwo? Christian Bean ledwo trzymał się_ na nogach, dysząc z przeraże- nia. Chociaż noc była chłodna, chłopak pocił się ze strachu. Wresz- cie wyjąkał: - P... p... pieniądze. Bi... biskup Mackey powiedział, że kiedy się modlił, sam Bóg oznajmił mu, że Gallen jest odpowiedzialny za śmierć ojca Heany'ego. Każdemu z nas zaproponował po sto fun- tów, jeśli złożymy zeznanie! Młody Argent Flaherty potwierdził, kiwając głową. Gallen pod- szedł do niego. - Nadal grozi wam kara chłosty. W jaki sposób zamierzacie wyjść z niej cało? 88 p Christian Bean otworzył szeroko oczy i zaczął szlochać. Rzucił kielich i butelkę wina, zanosząc się spazmatycznym płaczem. Gal- len zbliżył się i skinął mieczem w jego stronę. - Odpowiedz, Argencie Flaherty! - O... obiecał nam, że uchyli nasze wyroki, kiedy proces dobieg- nie końca! - Zeznaliście, że chcieliście wymusić na biskupie nagrodę, jed- nak on nigdy się na to nie zgodził? - Powiedzieliśmy, że nigdy „nie wypowiedział nam obietnicy" i to jest szczera prawda! Dał nam obietnicę na piśmie i powiedział, co mamy mówić w zeznaniach, żeby nie skłamać. - Cicho bądź! - krzyknął Mason Flaherty na swojego młodszego brata, chwytając go za rękę. - Jeśli nie będziesz odpowiadał na pyta- nia, to nie skłamiesz! - Ty synu jaszczurki! - wrzasnął Gallen na Masona. - Nie omi- nie cię piekło! Jakie to ma znaczenie, że twoje zeznanie składa się z półprawd, skoro cała historia jest zmyślona? Nie przywiodły mnie tu modlitwy Gallena O'Daya ani żadnego innego człowieka. To nie ja otworzyłem bramy piekieł. Odpowiedz, dlaczego zeznałeś fałszy- wą historię? Gallen wskazał mieczem na Christiana Beana, który wił się na ziemi. Chłopak był tak przerażony, że Gallen nie miał wątpliwości, iż uda mu się zmusić go do mówienia i przyznania się do krzywo- przysięstwa. Jednak Christian Bean podniósł błędny wzrok, zachłys- nął się głośno powietrzem i złapał za pierś. Zaczął trząść się mimo woli, nogi się pod nim ugięły, a oczy wywróciły do góry. Z jego gar- dła wydobyło się głośne rzężenie i Gallen zdał sobie sprawę, że chło- pak właśnie umarł ze strachu. Młody Argent Flaherty popatrzył na Christiana Beana ciężko oddychając, po czym odwrócił się i zaczął biec w stronę tłumu, jed- nak od razu go schwytano. Chłopak wyciągnął sztylet i zamachnął się, lecz ktoś wykręcił mu rękę i wbił nóż między żebra. Argent wy- dał stłumiony okrzyk i upadł na ziemię. Gallen podszedł do Masona Flaherty i przyjrzał mu się uważnie. Flaherty trząsł się, jednak nie próbował uciekać, tylko odważnie spoj- rzał Gallenowi w oczy. Gallen jeszcze nigdy nie widział w niczyim spojrzeniu takiej nienawiści. - Teraz ty zostałeś jedynym świadkiem - stwierdził. - Powiedz nam, czy wasze zeznania były fałszywe? Mason zacisnął zęby i wycedził: 89 -Nic... ci... nie... powiem! Nie zmusisz mnie do mówienia! Gallen zabił mojego brata i mojego kuzyna. Nie mam ci nic do po<- wiedzenia! Gallen popatrzył na Masona. Żałował, że nie ma wyboru, jednak wiedział, że nie może pozostawić go przy życiu. Ten człowiek usiło- wał go zgładzić, najpierw podczas napadu, teraz za pomocą sądu. Gdyby pozwolił żyć takiej kanalii, narobiłby tylko szkody. Spojrzał na Sully'ego, który stał obok Lorda Inkwizytora, drżąc ze strachu. - Zrób z nim, co uznasz za słuszne - powiedział Gallen do szery- fa, po czym odwrócił się i odszedł. Kiedy dotarł do swojego domu, silniej ścisnął błyszczącą kulę, aby rozbłysła oślepiającym światłem. Następnie rozluźnił uchwyt, a kiedy blask przygasł, zdjął maskę i poszedł do lasu. Za swoimi ple- cami usłyszał krzyk Masona Flaherty'ego i przerażający odgłos mie- cza tnącego ciało i zgrzytającego o kości. Ucięcie głowy nie było prostą sprawą. Sully znów się nie popisał. Gallen dotarł na skraj lasu i stanął zdyszany. Po twarzy ciekły mu łzy goryczy, z trudem łapał oddech. Nie płakał już od dawna, a do- kładnie od dnia, kiedy trzy lata temu po raz pierwszy zabił złodzieja. Wtedy płakał dlatego, że poczuł się tak, jakby utracił swoją niewin- ność; od tamtej pory jednak każdą śmierć, którą zadał, uważał za usprawiedliwioną. Tym razem, bardziej niż kiedykolwiek, poczuł że nic już nie pozostało z jego dawnej niewinności. Przed chwilą zabił trzech ludzi. Wprawdzie byli złoczyńcami i swoim fałszywym zeznaniem chcieli sprawić, aby go powieszono, jednak nie mieli przy sobie żadnej broni, a przez swoją niewiedzę byli wobec Gallena całko- wicie bezradni. Zaczął wspinać się na wzgórze, kryjąc się w cieniu starych ja- błoni. Na szczycie uklęknął i po raz pierwszy od wielu lat zaczął się modlić, prosząc Boga o przebaczenie. Modlił się z zamkniętymi ocza- mi; jego szept wzmacniał mikrofon, którego zapomniał wyłączyć. Nagle zobaczył przed sobą słabe światło. Otworzył oczy. Stała przed nim świecąca, bladoniebieska postać. Widmo. Jeszcze dwa tygodnie temu Gallen byłby przerażony takim wido- kiem, teraz jednak zdawał sobie sprawę, że stojąca przed nim postać zawdzięcza swój wygląd fluorescencyjnym urządzeniom nanotech- nicznym, podobnym do tych, które zawierała maska Fale'a. Widmo mogło dzięki nim posiadać wspomnienia ludzi, którzy nie żyli od 90 wielu lat. To, które stało przed nim, przybrało postać barczystego mężczyzny z bujnymi bokobrodami. - Nie wiem, kim jesteś - odezwała się postać basowym głosem - jednak złamałeś zakaz obowiązujący na tej planecie. Nie posiadasz przywileju, który umożliwiałby ci noszenie broni, jaką masz przy sobie. - Więc mi ją zabierz - odparł Gallen. Nie potrzebował już mie- cza. Płaszcz poinformował go, że w każdej chwili może unieszko- dliwić widmo za pomocą wiązki fal radiowych. - Cóż, ja sam nie mogę ci nic zrobić - powiedziało widmo. - Jednak mogę podburzyć tłum i oczernić cię. Mogę cię nazwać de- monem. Na moje słowo każdy wieśniak w promieniu tysiąca mil wyruszy, żeby się z tobą rozprawić. Prędzej czy później dopadnie- my cię. - Pozwolicie zginąć wielu ludziom tylko po to, żeby pozbyć się jednego człowieka? - szepnął Gallen. Widmo nie odpowiedziało. - Już dawno postanowiliśmy, w jaki sposób będziemy żyć tu, na Tihrglas - stwierdziło wreszcie. -To było osiemnaście tysięcy lat temu. Ale teraz jesteście mar- twi, ten świat już nie należy do was - odparł Gallen. - Ten świat jest pełen naszych potomków. Jeśli oni będą chcieli zmienić porządek tej planety, nic nie stanie im na przeszkodzie. - Nie powiedzieliście im nawet o istnieniu innych światów. W jaki sposób mogą dokonać wyboru? Widmo usiadło o kilka stóp od Gallena, złożyło ręce i przygląda- ło mu się z namysłem. - Wiesz, jak wyglądają inne światy, jakie niebezpieczeństwa na nich grożą. Jaką wartość ma taka wiedza? Tutaj ludzie wiodą spo- kojne, wolne od trosk życie. Jest to wygoda, której nigdzie indziej nie można kupić - powiedziało widmo. Przez ostatnie osiemnaście tysięcy lat świat bardzo się zmienił. Stworzono nowe rasy ludzkie. Stworzono Tharrinian, którym powie- rzono władzę na większości planet, co położyło kres wszelkim woj- nom i konfliktom, które wcześniej miotały całą galaktyką. Gallen nie wiedział, jak wyglądał świat przed wiekami, ale zastanawiał się, co widma mogą wiedzieć o tym, jak świat wygląda obecnie. - Obawiam się - powiedział Gallen - że przez ostatnie osiemna- ście tysięcy lat wiele się zmieniło. Kiedy budowaliście ten świat, o ile nie zawodzi mnie moja znajomość historii, między planetami 91 toczyły się nieustanne wojny. Dzisiaj ludzie w coraz większym stop- niu potrafią rozwiązywać konflikty na drodze pokojowej. Widmo uśmiechnęło się z politowaniem. - Wnioskuję z twoich słów, że jak dotąd nie udało wam się stwo- rzyć trwałego pokoju? - Dopóki ludzie mają wolność w czynieniu zła i są do tego zdol- ni, dopóty zło będzie istnieć - odparł Gallen. - Jednak dzisiaj zło istnieje na znacznie mniejszą skalę niż dawniej. - Innymi słowy, ucięliście głowy drapieżnikom. Pozbawiliście ich władzy. Gallen zastanawiał się przez chwilę. Widział, jak dalece zmody- fikowani byli Tharrinianie; w pewnym sensie nie byli już ludźmi. To prawda, ludzie pozbawili swoich przywódców możliwości czynie- nia zła. - Udało nam się do pewnego stopnia zmodyfikować ludzi - po- wiedział. - Mają teraz znacznie mniejszą chęć czynienia zła. - Oczywiście, wiedziałem, że do tego dojdzie. Jest to tak rady- kalne rozwiązanie problemu, że ktoś wreszcie musiał się na nie sku- sić. Można trzymać złych ludzi w więzieniu albo z ich ciał utworzyć więzienie, do którego zło nie ma dostępu. Na jedno wychodzi. W każ- dy m przypadku jest to ograniczanie ludzkiej wolności. Za to wy stworzyliście ludziom więzienie z ich własnej niewie- dzy - pomyślał Gallen. - Rzecz w tym - powiedział - że wszech- świat nie jest już tak niebezpieczny, jak był za waszych czasów. Być może nadeszła już pora, aby wasze dzieci mogły go poznać. - Daję słowo - odparło widmo, nagle wpadając w złość - gdyby nasze dzieci zaludniły wszechświat, w ciągu dwóch pokoleń stałyby się tak groźne, że nie chciano by ich na żadnej z tych waszych poko- jowych planet! Gallen przyjrzał się swemu rozmówcy i doszedł do wniosku, że jego argument jest przekonujący. Dopiero co miał okazję zobaczyć, jak wygląda zło w jego rodzinnym kraju. Gdyby złodzieje tacy jak bracia Flaherty doszli do władzy we wszechświecie, cała galaktyka pogrążyłaby się w zbrodni. Napady na drogach i przekupni świad- kowie byli wystarczającą przestrogą. Ludzie we wszechświecie postanowili zmienić kod genetycz- ny swoich dzieci, żeby pozbawić ich chęci dominacji i krzywdze- nia innych. Na niektórych planetach nadal jednak utrzymywano liczne siły policyjne, aby rozwiązać problem istnienia zła. Bez względu na metodę, zawsze ograniczano czyjąś wolność; przod- 92 Gallena postanowili dać swoim dzieciom niewiedzę, która uchroni ich przed złem. Być może z ich punktu widzenia był to trafny wybór. Gallen i Maggie, odkąd zobaczyli wszechświat, wyrośli z tej wrodzonej niewiedzy. Gallen wrócił do domu tylko po to, żeby się przekonać, że nic go tu nie trzyma. Miał kilku przyjaciół, coś się jednak w nim zmieniło. Wyrósł z tego miejsca i czuł się gotowy, aby je opuścić. Pomyślał o Tharriniance imieniem Ceravanne, którą Everynne pokazała mu na Tremonthin, i nagle poczuł, że chciałby już tam być. Gallen westchnął i popatrzył na widmo. Stary człowiek z siwieją- cymi skroniami wyglądał na kogoś, kto przeżył już niejedno. - Gdyby choć jeden świat był zamieszkany wyłącznie przez lu- dzi, byłbym za tym, żeby tak pozostało - oznajmił Gallen. - Istnieje jednak pewna rasa istot, zwanych Drononami, które wkrótce się tu pojawią. Być może któregoś dnia Dronon postanowi podbić ten świat. Jeśli tak się stanie, wasi ludzie będą musieli szybko dorosnąć, w prze- ciwnym wypadku grozi im zagłada. Widmo popatrzyło na Gallena z namysłem. - Niecałe dwa tygodnie temu widzieliśmy jednego z tych Drono- nów. Zastanawialiśmy się, skąd się takie coś mogło wziąć. Przekażę twoją informację Konklawe. Być może trzeba będzie zmienić zasa- dy, które rządzą tym światem. - Widmo wstało. - A ja - powiedział Gallen, również wstając - opuszczę tę pla- netę tak szybko, jak to tylko możliwe, nie mówiąc nikomu o tym, jak wygląda reszta wszechświata. - Wykluczone - odrzekło widmo, kręcąc głową. - Nie pozwolę ci dyktować warunków. Odprowadzimy cię. Powiedz tylko, gdzie wylądował twój statek. Nagle w miasteczku rozległy się krzyki. Gallen odwrócił się i po- patrzył na zatoczkę. Setki świecących widm wkraczało do miasta, krążąc wśród ognisk i pól namiotowych. Mieszkańcy wpadli w pa- nikę. Do tej pory widma zjawiały się tylko wtedy, gdy ksiądz przy- wiązał kogoś do drzewa za złamanie praw Tome'u. Człowiek tak ukarany nigdy już nie wracał. - Tam mieszka moja matka - wykrztusił Gallen. Zdał sobie spra- wę, że widmo musiało posiadać nadajnik, którym przywołało swo- ich towarzyszy. - Pójdę się tylko pożegnać. - Wolałbym, żebyś tego nie robił - powiedziało widmo z pew- nym naciskiem. 93 - Nie możesz mnie zatrzymać - odparł Gallen. - Masz na sobie płaszcz Lorda Protektora. Możliwe, że dzięki nie- mu obroniłeś tamtych ludzi, ale teraz musisz stąd odejść. Na świecie takim jak ten nie wolno nosić takiego płaszcza. Wiesz o tym. Sprawy zaczęły się już wymykać spod kontroli - przez Wrota wdarli się przy- bysze z innego świata. Następne pokolenie pewnie już o nich zapo- mni, stworzy z nich legendę. Jeśli jednak pójdziesz do miasta i skazisz tych ludzi swoją wiedzą, będziemy zmuszeni ich wyeliminować. Gallen przyjrzał się twarzy swojego rozmówcy. Stary stwór nie ble- fował. Gallen wyciągnął z kieszeni błyszczącą maskę Fale'a. Zastana- wiał się, czy znów jej nie założyć, jednak zrezygnował z tego pomysłu i raźnym, energicznym krokiem ruszył wzdłuż rzędu starych jabłoni. Kiedy mijał chiński sklep, popatrzył na wystawę i pomyślał, że już nigdy jej nie zobaczy. Przechodząc obok kei, przy której zacu- mowano mnóstwo maleńkich łódek, wciągnął w nozdrza rześkie, morskie powietrze. Przemknął przez miasto niczym cień; ludzie scho- dzili mu z drogi, gdyż podążała za nim gromadka widm. Dotarł wreszcie do swojego domu. Jego matka wyszła na zewnątrz; jeszcze nigdy nie wyglądała na bardziej przygnębioną i zmęczoną życiem. Gallen uściskał ją pospiesznie. - Nie wiem, czy kiedykolwiek tu jeszcze wrócę - szepnął, po- chylając się nad jej uchem. Wyciągnęła ręce i uściskała go, chwyta- jąc nieco poniżej żeber. - Dokąd ty się wybierasz? - spytała z niedowierzaniem. - Do innego świata, żyć wśród duchów i walczyć z demonami. Ścisnęła go mocniej. - Bądź dzielny - zdołała wyszeptać wśród łkania. Gallen sięgnął do kieszeni po sakiewkę i wręczył ją matce. - Gospoda, pieniądze i wszystkie prezenty ślubne są twoje - po- wiedział. Wszedł do środka, żeby zabrać miecz, sztylety i strzelbę zapala- jącą, którą zdobył podczas swojej ostatniej podróży. Maggie wła- śnie kończyła pakować swoje rzeczy. Kiedy Gallen wyszedł przed dom, z tłumu wyłonił się szeryf Sul- ly i krzyknął z goryczą: - Przez ciebie zabiłem człowieka! - Otarł ręce o koszulę, tak jakby były czymś splamione. — Nieprawda - stwierdził Gallen. - Powiedziałem ci tylko, żebyś zrobił z Masonem Flaherty, co uważasz za słuszne. Przybyłeś tu, żeby kogoś zgładzić, i osiągnąłeś swój cel. !, 94 odepchnął szeryfa, a ludzie schwytali go i osadzili w areszcie. Orick podbiegł do Gallena. - Idę z tobą! - zawołał grubym głosem. Obok niego dreptała mło- da niedźwiedzica. Gallen ucieszył się, że wreszcie mógł poznać Grits. Maggie Flynn krzyknęła: - Z drogi! Zejść mi z drogi, natychmiast! - Gallen zobaczył ją, jak przedziera się przez tłum otaczający gospodę. Po chwili pojawi- ła się zasapana, niosąc w ręku jedynie mały kuferek. Tuż za nią szedł wuj Thomas, taszcząc ze sobą skrzynię i lutnię. Był uśmiechnięty. - Dobrze, że jeszcze nie zdążyłem się rozpakować! - oznajmił. Potem ukłonił się matce Gallena i wręczył jej swoją sakiewkę. - Wszystko, co posiadałem, należy do ciebie, dobra kobieto. Ciesz się majątkiem i dobrym zdrowiem. Większość widm wycofała się z tłumu. Wdarły się do stajni na- przeciwko gospody, wytaszczyły ciała Vanquishera i strażniczki Eve- rynne i pociągnęły je w stronę morza. Ojciec Brian przedarł się przez gromadę gapiów. Z przerażoną miną przyglądał się widmom, które kręgiem otoczyły Gallena. Ksiądz sprawiał wrażenie, jakby chciał zabrać głos, jednak zdołał tylko po- wiedzieć: - Bóg z tobą, Gallenie! Nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje. - Być może lepiej będzie, jeśli nigdy sienie dowiesz. Odwiedzaj czasem mój ą matkę, dobrze? Gallen wraz z towarzyszami ruszył przez miasto. Tłum rozstępo- wał się przed nimi. Niektórzy krzyczeli: - Bóg z wami, Gallenie i Maggie! - albo: - Idźcie z Bogiem! - Ich głosy były przerażone i piskliwe, jak głosy piskląt, które łkają po nocy. Mieszkańcy miasteczka nie rozumieli, rzecz jasna, co się dzieje, jednak wszyscy byli przerażeni. Widma zabierały ze sobą tylko cza- rowników albo znawców wiedzy tajemnej; tacy ludzie już nigdy nie wracali. Patrząc na miasteczko, Gallen nagle odczuł stratę-jakby umarł ktoś mu bliski. Zastanawiając się nad swoim przygnębieniem i ża- lem doszedł do wniosku, że ci wszyscy ludzie, których kiedykolwiek znał, kochał czy nienawidził, z którymi się bawił albo walczył, ci prości ludzie ze swoimi dziwactwami i drobnymi problemami, od dziś będą dla niego martwi. Tymczasem, otoczony przez garstkę przy- jaciół i armię widm, dotarł na skraj miasta. Żaden z mieszkańców 95 nie odważył się pójść za nimi, wszyscy sądzili bowiem, że Gallen i jego towarzysze idą na śmierć, a nikt nie chciał podzielić ich losu. Gallen wyciągnął świecącą kulę i ścisnął ją lekko, aby oświetlić so- bie drogę. Thomas zatrzymał się na skraju lasu i szepnął: - Chcę im coś zaśpiewać na pożegnanie, Gallenie. Donośnym, lecz rzewnym głosem zaintonował: ,i Przeszedłem w życiu wiele szlaków, I wiele jeszcze przejść zamierzam, Wśród lak, co dźwięczą śpiewem ptaków, I w głuchej puszczy, pelnej zwierza. i t'* Lecz kiedy noc swą ciszę ściele, ' f Gdy strach się czai za drzewami, Będę pamiętał, przyjaciele, 'l Te chwile, którem spędził z wami. ' : Kiedy skończył, pomachał na pożegnanie, a mieszkańcy miastecz- ka odpowiedzieli chóralnym okrzykiem. - To było miłe z twojej strony, Thomasie - powiedziała Maggie, kiedy już szli przez las - że pożegnałeś ich piosenką. Ukoiłeś ich przerażone serca. - No cóż - odparł Thomas - taka przyśpiewka nic mnie nie kosz- tuje, a zawsze jest dobrym prezentem. W godzinę później dotarli do małego wąwozu, skrytego u pod- nóża góry. Drzewa rosły tu gęściej i były grubiej porośnięte mchem. Wśród czarnych sosen znajdowało się Geata-na-Chruinne, pradaw- ny skalny łuk, na którym wyrzeźbiono hieroglify i postacie tańczą- cych zwierząt. Las spowity był zielonkawo-niebieskim blaskiem widm, które otaczały wędrowców. Powietrze wokół skalistego łuku było chłodne. Gallen długo szu- kał w swojej torbie, zanim znalazł klucz, który otwierał Wrota. Pod- niósł go, lecz uświadomił sobie, że nie wie, jak się nim posługiwać. Wręczył go Maggie, mówiąc: - Pokaż mi, co się z tym robi. Zastanawiała się przez chwilę, wreszcie wybrała sekwencję cyfr i nagle hak się rozstąpił. Ze środka docierała blada, fioletowa po- świata. Maggie oddała klucz Gallenowi i chwyciła Thomasa za rękę. - Chodźmy - powiedziała. 96 Weszli; za nimi podążył Orick. Młoda niedźwiedzica patrzyła, jak jej przyjaciel znika. Najwy- raźniej bała się pójść za nim. Odkąd wyszli z miasteczka, nikt nie udzielił jej żadnych wyjaśnień. Gallen nachylił się nad jej uchem i szepnął: - Za tymi wrotami kryje się cudowny świat, jednak jeśli pójdziesz z nami, już nigdy nie będziesz mogła tu wrócić. - Zobaczył wahanie wjej oczach. - Pożegnaj ode mnie Oricka - powiedziała i polizała Gallena po twarzy. Westchnął głęboko, poklepał ją po głowie i odszedł. Wydała z siebie krótki ryk i ruszyła za Gallenem dokładnie w momencie, kiedy przekraczał próg bramy. Gallen zdał sobie sprawę, że było już za późno, ponieważ nikt nie mógł wejść za tym, kto niósł ze sobą klucz. Po chwili odczuł znajomy podmuch wiatru; było to tak, jakby do innego świata przeniosły go prądy jakiejś wielkiej, kos- micznej burzy. 7 - ROZDZIAŁ 9 O, ' rick wydostał się z międzyplanetarnej burzy i znalazł się na po- lanie otoczonej gęstym lasem, wśród wysokich zarośli. Drzewa szu- miały cicho w porannym wietrze. Nad głową rozpościerało się fiole- towe niebo, na którym wschodziły właśnie dwa bliźniacze słońca. Las wypełnił się grą świateł i cieni, a wśród gałęzi zaczęły śpiewać małe, białe ptaszki. Thomas przyglądał się temu wszystkiemu z szeroko otwartymi ustami. Orick przypomniał sobie swoje własne zdziwienie, kiedy po raz pierwszy odwiedził inną planetę. - Co za widok! - szepnęła Maggie. Thomas tylko pokiwał gło- wą, zbyt przejęty, żeby cokolwiek powiedzieć. Po chwili Orick ujrzał za jego plecami błyszczącą, białą poświa- tę, podobną do mgły unoszącej się nad dżunglą. Wyłonił się z niej Gallen; miał ponurą, strapioną minę. Orick zrozumiał, że z tej strony Wrota nie były widoczne. Czekał, aż pojawi się jego przyjaciółka Grits, jednak niedźwiedzica została po tamtej stronie. Orick zawył i zaczął kiwać głową na boki, usiłując wyczuć jej zapach. - Przykro mi, Oricku - powiedziała łagodnie Maggie, podcho- dząc do niego. Przykucnęła i pogłaskała go po karku. - Była bardzo sympatyczna, a ty już tak długo szukasz miłości... Miałam nadzieję, że Grits pójdzie z nami. - Nic się nie stało - mruknął Orick. Maggie wyglądała na tak prze- jętą, że chciał ją uspokoić. - Nie mogłem liczyć na nic więcej ze strony niedźwiedzicy. Poza tym zostawiłem jąsamąz szeryfami. Jak mogłem mieć nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek mi zaufa? 98 - Chciała pójść z tobą - powiedział Gallen do Oricka - ale bała się. Nie obwiniaj się za to. Maggie podrapała niedźwiedzia za uchem, a ten z wdzięczności polizał ją po dłoni. Thomas wpatrywał się w niebo. Przez ramię miał przewieszoną lutnię i kuferek. Ściskał je kurczowo, co było oznaką niepewności. Po drzewach przemykały potężne jaszczurki; kilka pomarańczowych ptaków pożywiało się poziomkami. Gallen przyklęknął na trawie i wyciągnął mapę światów - cienki kawałek folii przedstawiający trójwymiarowy widok planety Fale, na którym małe, czerwone punkty oznaczały poszczególne wrota. - Jesteśmy niedaleko wejścia na Tremonthin - powiedział z ul- gą. - Stąd będzie jakieś dwieście kilometrów. Trzeba będzie iść do miasta, wynająć jakiś pojazd. - Co to są kilometry? - zapytał Thomas. - To jakaś cholerna miara odległości - warknął Orick. - To trochę więcej niż pół mili - wyjaśnił Gallen. - Myślisz, że nic nam nie grozi, jeśli pójdziemy do miasta? - spytała Maggie. Postawiła swój bagaż na ziemi i popatrzyła na Gal- lena. Ten wzruszył ramionami. - Powiem szczerze. W tym wymiarze czasowym minął dopiero tydzień, odkąd pokonałem Władców Roju. Dronon powinien już daw- no opuścić swoje stanowiska na Fale, ale to jeszcze nie oznacza, że jesteśmy bezpieczni. - Ależ z ciebie optymista - mruknął Orick. Gallen zwiesił głowę. Maggie usiadła obok niego i dotknęła jego kolana. Orick popatrzył w bladoniebieskie oczy Gallena i przez chwi- lę miał wrażenie, że są to oczy kogoś obcego, tak wiele zobaczył w nich bólu. - Posłuchaj, młody człowieku - odezwał się Orick do Gallena. - Wygnano cię z twojego rodzinnego świata, ale to jeszcze nie po- wód, żeby się mazać. Na pewno nie będzie gorzej niż zeszłym ra- zem. Gallen uśmiechnął się do niego. - No cóż, masz rację, Oricku. Ale i tak musimy uważać. Mamy tu wrogów - ludzi, którzy służyli złu, zanim jeszcze Dronon zdołał tu kogokolwiek zwerbować. Z tego, co nam wiadomo, może tu spra- wować władzę Lord Karthenor albo ktoś jego pokroju. - Nawet jeśli tak - odparł Orick - to odgryzę mu to i owo, aż zacznie śpiewać sopranem! 99 Jednak żartobliwe groźby Oricka nie poprawiły nikomu nastroju. Karthenor był potężnym sługą Drononu, być może na tyle potęż- nym, że zdołał zachować władzę, kiedy Dronon się wycofał. - A zatem, Gallenie, zabrałeś mi pieniądze i wywiodłeś w pole, czy tak? - odezwał się Thomas. - Z tego, co mówiłeś, wynikało, że tu jest święty spokój i że ludzie żyją wiecznie. - Mówiłem też, że tutaj grożą ludziom większe niebezpieczeń- stwa - przypomniał mu Gallen. - Niektórzy ludzie mogą tu żyć w nie- skończoność, a mimo to muszą na siebie uważać... - Nie słuchaj go - wtrącił Orick. - Ten świat jest wystarczająco dobry dla takich jak my. Nigdzie nie znajdziesz tak dobrego jedze- nia, które w dodatku przybyszom podaje się za darmo, z uprzejmo- ści. Cóż, uprawianie ziemi jest tu dużo łatwiejsze, a pożywienia nie ceni się tu zbyt wysoko. Dlatego każdy się go pozbywa. - Naprawdę? - zapytał Thomas; było po nim widać, że wątpi w każde słowo Oricka. Uważa się, że niektóre niedźwiedzie lubią koloryzować swoje opowieści, jednak Orick nigdy się do nich nie zaliczał, więc zmartwił się, kiedy zobaczył zmarszczone brwi Tho- masa. - Tak właśnie jest, wierz mi! - powiedział Orick. - I powiem ci coś jeszcze: na tym świecie są cuda, których taki prostak jak ty na- wet nie jest w stanie sobie wyobrazić... - Opowiesz mi o nich po drodze - roześmiał się Thomas, a Orick przyjrzał mu się uważnie. Starszy pan wydał mu się nieco młodszy i mniej zmęczony życiem niż jeszcze kilka godzin temu. Orick za- czął mu opowiadać o rzeczach, które widział w trakcie swojej ostat- niej podróży. Maggie założyła swój płaszcz i purpurową tunikę. Zaczęli prze- dzierać się przez las. Kiedy szli, szare jaszczurki uciekały im spod nóg. Orick starał się wywęszyć drogę, którą szli dwa tygodnie temu. Niedźwiedź opowiadał Thomasowi o niezwykłościach, jakie można spotkać na Fale: o statkach kosmicznych i skrzydlatych lu- dziach, maszynach uczących i mędrcach, którzy żyją tysiące lat, urzą- dzeniach, które pozwalają rozmawiać z umarłymi albo oddychać pod wodą, i przerażającej broni, która może cały świat spalić na popiół. Opisał armię owadokształtnych Drononów, które zawładnęły tą pla- netą, a następnie zostały wygnane dzięki wysiłkom zwykłych, prze- ciętnych ludzi. Opowiedział, jak Gallen pokonał Władców Roju w jednym starciu, do którego obawiał się stanąć nawet sam Lord Protektor Yeriasse. Orick starał się pomniejszyć swoją rolę w tych 100 wszystkich wydarzeniach. Długo mówił o Tharriniance imieniem gverynne, która teraz w imieniu Maggie rządziła Drononem zamiesz- kującym tysiące światów. Od czasu do czasu Orick przerywał opowieść, żeby zjeść wielkie- go, leśnego ślimaka. Po dwóch godzinach, kiedy właśnie zaczynał snuć przed Thomasem kolejną opowieść, dotarli do niewysokiej skarpy, z której roztaczał się widok na Toohkansay, rozległe purpurowo-zie- lone miasto, zbudowane z czegoś, co przypominało koralowce. Mia- sto było położone wzdłuż rzeki, pośród łagodnych pagórków. Zeszli ze skarpy i ruszyli poboczem drogi wyłożonej czerwonymi płytkami, mijając bogate farmy. Obok nich przemykały magnetyczne poduszkowce, wprawiając Thomasa w zdumienie i przerażenie. Kiedy dotarli na przedmieścia, krajobraz niewiele się zmienił. Nadal czuli słodki zapach lasu, dochodzący z przydrożnych barów; zza murów miejskich dochodziła muzyka, a w cieniu bram można było rozróżnić mieszkańców - podobnych do ludzi, pochodzących z różnych plemion (rubaszni Wodari o pomarańczowych oczach, wysocy i dobrze zbudowani Bonabowie, którzy zamiast strojów no- sili tatuaże) oraz usługujące im złociste androidy, które nadal koja- rzyły się Orickowi z rycerzami zakutymi w zbroję. Kilku Lordów Fale'u siedziało przy jednym stoliku, w cieniu kopuły osłaniającej gospodę. Mieli na sobie wielobarwne tuniki mędrców i bladofiole- towe maski. Thomas patrzył na to wszystko z otwartymi ustami, tak jakby właśnie przekroczył bramy niebios i obawiał się, że za chwilę spotka Świętego Piotra, który ukarze go za bezprawne wtargnięcie. Kiedy podeszli do łuku prowadzącego do gospody, jedna z ko- biet podniosła wzrok znad stolika i wykrzyknęła: - Gallen? Maggie? Orick? Orick był pewien, że nigdy przedtem jej nie widział, lecz nagle spojrzenia wszystkich ludzi siedzących w gospodzie spoczęły na przy- byszach. Tu i ówdzie podniosły się głosy: — To oni! Nareszcie wrócili! Witajcie! Z gospody wyległ tłum ludzi; krzyczeli, ściskali Gallena i jego towarzyszy, dziękowali im. Lord Etyki w purpurowej szacie podbiegł do Maggie i padł na kolana, potem ucałował ją, podał rękę Oricko- wi, podziękował im za wypędzenie Drononu. Zapanowała nieopisana wrzawa. Wiadomość o przybyszach na- tychmiast rozeszła się po mieście i już wkrótce dziesiątki tysięcy lu- dzi spieszyły, żeby ich przywitać. 101 Kiedy Gallen pokonał Złotą Królową Drononu i jej strażników, otrzymał podziękowania od ambasadorów z dziesięciu tysięcy pla- net, jednak Orick jeszcze nigdy nie widział tak niesamowitej, spon- tanicznej wdzięczności. Ktoś wziął Gallena na ręce. Orickowi mi- gnęły tylko jego złote włosy, lśniące w porannym świetle. Nagle poczuł, że mu zazdrości; Gallen stał się bohaterem dziesięciu tysię- cy światów, a on, Orick, nawet nie wiedział, czy zdobył tytuł Pierw- szego Niedźwiedzia hrabstw Obhiann i Morgan. Zaledwie dwa dni temu Orick przeczytał w Biblii przypowieść o talentach i zastana- wiał się, czy wykorzystuje swoje możliwości tak, jak chciał tego Stwórca. Zazwyczaj był zadowolony z tego, że jest po prostu Oric- kiem, czasami jednak mu to nie wystarczało i wtedy postanawiał, że będzie nad sobą pracował. Nagle Orick poczuł, że jego również niosą na rękach. Zoriento- wał się, że całą ich czwórkę tłum wnosi entuzjastycznie do miasta. Zaczął warczeć, żeby go puszczono, jednak ku jego zadowoleniu zignorowano jego prośbę. Kiedy rozejrzał się dookoła, ujrzał uśmiechniętego Gallena, uradowanego, a zarazem zakłopotanego tym entuzjastycznym przyjęciem. Orick był z niego dumny. Gallen zo- stał wyklęty w swoim własnym świecie, lecz teraz okazało się, że zyskał znacznie więcej, niż stracił. Maggie wyglądała na zachwyconą, jej szeroki uśmiech z całą pewnością był szczery. Thomas krzyknął do Oricka z zachwytem: - Niezłe powitanie, Oricku, prawda? Wkrótce znaleźli się w centrum Toohkansay, gdzie urządzono wielkie, powitalne przyjęcie. Wieczorem na cześć Gallena i Maggie malarze ozdobili niebo świetlistą chmurą plazmy. Orkiestra złożona z dwunastu ludzi, z których każdy pochodził z innej planety, grała na cudownych instrumentach, których dźwięk potrafił być albo ostry i przenikliwy, albo słodki jak śpiew ptaków. Thomas wziął swoją lutnię i zaczął śpiewać i grać razem z orkiestrą, zaskakując miesz- kańców Toohkansay talentem. Po usłyszeniu ballady, którą skompo- nował Thomas, dyrygent orkiestry oddał mu, „w podzięce" za wy- stęp, swój własny płaszcz. Kiedy Thomas włożył na siebie srebrzysty płaszcz, w jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia, posiadł bowiem wiedzę o muzyce wszechświata. Wkrótce potem Thomas namówił Gallena, aby ten wskazał miej- sce na nocleg. - Myślę, że już czas, żebyśmy wszyscy udali się na spoczynek - powiedział Gallen. 102 Burmistrz Toohkansay osobiście odprowadził ich do gospody, która oferowała najlepsze pokoje w mieście. Kiedy dotarli na miej- sce, zapytał Gallena, czy ma jakieś specjalne życzenia. _ Chciałbym skorzystać z nadajnika - odparł Gallen. - Muszę porozmawiać z Lady Everynne. - Nawet przy najlepszym nadajniku, przesłanie wiadomości na taką odległość zajmie kilka godzin - powiedział burmistrz. Był wy- sokim, barczystym mężczyzną; jego skóra błyszczała, jakby była na- smarowana olejkiem. - Chcesz ją o coś zapytać? _ Zleciła mi pewne zadanie. Przekażcie jej, że potrzebuję więcej szczegółów. Chcę, aby nikt poza mną nie znał jej odpowiedzi. - Jak sobie życzysz - odparł burmistrz i odszedł. Gallen i Maggie, jako mąż i żona, otrzymali wspólny pokój, a Orick i Thomas oddzielne, po przeciwnych stronach korytarza. Zanim się rozstali, Thomas zamknął oczy i szepnął: -Ach, Oricku, czy słyszałeś kiedyś tę cudowną, tutejszą muzy- kę? - Orick wiedział, że Thomas słucha muzyki poprzez płaszcz. - Owszem, słyszałem - odparł Orick. Thomas tylko pokręcił głową, tak jakby słowa nie mogły oddać tego, co chciał wyrazić. - Mogę słuchać muzyki dziesięciu tysięcy światów, skompono- wanej w ciągu ostatnich trzydziestu ośmiu tysięcy lat... Całe moje życie było takie... takie ograniczone, takie prowincjonalne... - Łzy napłynęły mu do oczu. Łkając, powiedział: - Jak mogłem być tak ślepy? Jest jeszcze tak wiele do odkrycia! - Jak to? - Byliśmy jak dzieci, Oricku! Na Tihrglas sądziłem, że moje ży- cie dobiega już końca. Teraz wiem, że będę potrzebował całej wiecz- ności, aby móc doskonalić swój talent muzyczny, i jeszcze jednej, żeby skomponować wszystkie swoje piosenki! Orick popatrzył na Thomasa, na jego siwiejące włosy, i zrozu- miał, że starszy pan właśnie rozpoczynał swoją wielką, życiową przy- godę. Thomasowi udało się wsunąć stopę w drzwi niebios i teraz czuł, że musi na nie napierać, aby otworzyły się przed nim na oścież. - Cóż, w takim razie dobranoc - rzekł Orick, nie mając nic cie- kawszego do powiedzenia. Poszedł do swojego pokoju, usiadł i za- myślił się. Był pewien, że w tej chwili Thomas leży w swoim poko- ju, napełniając swą głowę olbrzymią wiedzą i pewnie płacząc 2 radości. Gallen został okrzyknięty bohaterem dziesięciu tysięcy światów i właśnie figlował sobie z kobietą, którą kochał. 103 A on, Orick? Spróbował położyć się na miękkim łóżku, jednak czuł się na nim nad wyraz dziwnie. Było wystarczająco duże, lecz nie przeznaczone dla niedźwiedzi; zapadał się w nie tak głęboko, że miał wrażenie, jak gdyby za chwilę miał utonąć. Położył się więc na podłodze, przy otwartym oknie, patrząc na niebo rozświetlone gwiaz- dami całej galaktyki, obserwując statki kosmiczne przemykające ni- czym meteory. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Kiedy był mały, matka opowiadała mu o kolibrze, który smako- wał naj cudowniej ze wszystkich ptaków, ponieważ żywił się wyłącz- nie nektarem. Najsłodszy miód wydawał się przy nim gorzki. Orick chował się wtedy w krzakach dzikiego bzu i próbował łapać kolibry, kiedy tylko słyszał brzęczenie ich drobnych skrzydeł. Jednak bez względu na to, jak dobrze się schował i jak szybko sięgał łapą, koli- bry zawsze mu uciekały. Orick zasnął. Śniło mu się, że skacze, coraz wyżej i wyżej, potem wyciąga łapę na nieprawdopodobną odległość i już po chwili ściska w zębach kolibra o smaku miodu, i połyka go, delektuje się nim... Usłyszał skrzypienie drzwi w pokoju Gałlena; rozespany wstał i wyszedł na mroczny korytarz gospody, oświetlony skąpym, punk- towym światłem. Na korytarzu stał Gallen, ubrany w czarną szatę Lorda Protektora. - Co się stało? - zapytał Orick. - Psssst... - Gallen dał mu znak, żeby szedł za nim; wymknęli się na dobrze znaną im uliczkę. Wkrótce Orick zorientował się, do- kąd idą: do siedziby Lorda Karthenora, w której przetrzymywano jego więźniów. Kiedy jednak dotarli na miejsce, okazało się, że budynek jest doszczętnie ogołocony. Strażnicy Drononu zniknęli, usunięto też wszystkie urządzenia i sprzęty. Gallen przeszedł przez kilka pomiesz- czeń, wreszcie dotarł do ostatniego. Stanął, wpatrując się w puste ściany. - Nie mogłeś spać? Myślałeś o nim? - zapytał Orick. - Byłem ciekaw, czy jeszcze tu jest. Na pewno dowiedziałby się, że Maggie i ja wróciliśmy. - Sądząc po zapachu, nie ma go tu już od dłuższego czasu - stwier- dził Orick. - Jego więźniów zabrano stąd prawdopodobnie w dniu, kiedy Dronon się wycofał. - Maggie mówi, że niewolnice, które tu trzymano, będą rodzić dzieci, którym wpojono zasady obowiązujące w roju Drononu - po- wiedział Gallen obojętnym tonem. - Niektóre kobiety będą miały 104 powiększone brzuchy, aby rodzić jednocześnie szóstkę-ósemkę po- tomstwa, tak jak suki chartów. Inne będą robotnicami, nigdy nie zwią- żą sięz żadnym mężczyzną, ich jedyną potrzebą będzie ciężka praca od rana do nocy. Niektórzy mężczyźni zostaną przeznaczeni do li- czenia i planowania. Inni - do walki; urodzą się po to, żeby zabijać, niszczyć i zastraszać w imieniu Złotej Królowej Drononu. A stało się tak za sprawą Karthenora, który postanowił sprzedać Drononowi sekrety ludzkości. Wszystko wskazuje na to, że następne sto poko- leń będzie cierpieć z powodu tego, co zrobił ten człowiek. Orick nie bardzo rozumiał, w jaki sposób Karthenor mógł ma- nipulować nie narodzonymi dziećmi i sprawić, żeby przejęły jego dziwne zasady, jednak zdawał sobie sprawę, że zostało wyrządzo- ne ogromne zło. Wiedział to od chwili, kiedy Karthenor umieścił swojego Przewodnika w głowie Maggie, przez co stała się jego więźniem. - Tak, nie ma takiej chłosty, która byłaby dla niego wystarczającą karą - mruknął Orick. Za ich plecami ktoś odchrząknął. Odwrócili się. W ciemnym ką- cie stał mężczyzna, ubrany w tunikę i płaszcz Lorda Protektora. Jego tunika przybrała nocną barwę, co sprawiło, że wcześniej go nie za- uważyli. Orick nie mógł rozpoznać jego zapachu. - Być może już został ukarany - wtrącił nieznajomy. Gallen przyjrzał mu się uważnie. - Jestem Laranac - powiedział mężczyzna - Lord Protektor tego świata. — Czy wiesz, gdzie jest Karthenor? - spytał Gallen. - Jak mi wiadomo, uciekł stąd w wielkim pośpiechu w czasie ewakuacji Drononu, zabierając ze sobą większość swoich stworów i swoich więźniów. Gallen zmarszczył brwi. - Jak to możliwe? Byłem w stolicy Drononu; powietrze wypełnia odór ich kwasów żołądkowych. Kwasy, po wyschnięciu, zamieniają się w drobny proszek, który pokrywa wszystko grubą warstwą. Bez hermetycznego statku nie da się tam wytrzymać. Laranac pokiwał głową. - My i Dronon nie zostaliśmy stworzeni po to, aby razem zamiesz- kiwać. Karthenor o tym wiedział. Będzie cierpiał z powodu swojego wyboru, kwas z roju Drononu będzie go nieustannie parzył. Nanodoki zawarte w jego krwi zdołają utrzymać go przy życiu, ale za jaką cenę! Domyślam się, że to wygnanie musi być dla niego straszliwą męką. 105 - Z tego, co wiem, należał mu się taki koniec - powiedział Orick. - Śmierć byłaby dla niego zbyt lekką karą. — To wcale nie jest jego koniec — szepnął Gallen. — To tylko tym- czasowa niewygoda. Takie bolesne wygnanie jeszcze bardziej go rozwścieczy i sprawi, że będzie chciał tu jak najszybciej wrócić. - Dlatego właśnie pilnuję tego miejsca - powiedział Laranac. - Mam nadzieję, że on tu wróci. Za tą ścianą znajduje się ukryty po- kój, w którym znalazłem znaczny zapas broni i kryształów pamięci. Jeśli Karthenor wróci, z pewnością będzie chciał je odzyskać, lecz znajdzie tu tylko mnie. A wtedy - zabiję go. - Masz do tego prawo? - zapytał Gallen. - Nie będzie żadnego procesu? - Istnieje zapis jego pamięci i jego kodu genetycznego, więc Dro- non i tak może go zrekonstruować w razie jego śmierci. Jego pamięć była dla nas wystarczającym dowodem. Karthenor został już osą- dzony i skazany na śmierć. Czekam, żeby wykonać wyrok. Orick zastanowił się, w jaki sposób na tej planecie sądzono zło- czyńców. Doszedł do wniosku, że traktowano ich lepiej niż Gallena w jego rodzinnym mieście. Gallen uśmiechnął się do Laranaca. - Nie zdołasz wykonać wyroku, jeśli ja dopadnę go pierwszy. - To mało prawdopodobne - stwierdził Laranac. - Jestem Władcą Roju. Gdybym nakazał Drononowi wydanie Karthenora, zrobiono by to bez szemrania - odparł Gallen. Orickowi nie podobało się, że znowu będą mieć do czynienia z Drononem. Miał nadzieję, że już nigdy nie zobaczy tych czarnych, obrzydliwych stworów. Laranac uśmiechnął się do Gallena: — W takim razie zrób to. Karthenor nadal jest niebezpiecznym człowiekiem, chociaż nie może opuścić siedziby Drononu. Trzeba go jak najszybciej powstrzymać. — Wkrótce załatwię tę sprawę - powiedział Gallen. - Ale teraz mam inne zadanie do wykonania. Jeśli dostarczenie Karthenora zabierze więcej niż tydzień, obawiam się, że nie będę mógł na niego czekać. - Za to ja będę mógł - powiedział Laranac. - Przyślij go do mnie. - Dobrze, jutro wydam dyspozycje. Tymczasem pilnuj tego miej- sca. Dziś w nocy będę przynajmniej spał spokojnie. Gallen odwrócił się do wyjścia, lecz Laranac chwycił go za rękę. - Bądź ostrożny - szepnął konspiracyjnie. - Na naszej planecie tworzy się nowy rząd, który uznaje Lady Everynne za swoją prawo- 106 ,nocną zwierzchniczkę. Rząd chce ponownie dołączyć do Konsor- cjum Światów. Jednak tu i ówdzie odzywają się głosy sprzeciwu. rest wielu takich, którzy-podobnie jak Karthenor- stracili wszyst- jco po ewakuacji Drononu. Ci ludzie nie będą cię nosić na rękach, raczej spróbują cię zdeptać. - Sądzisz, że grozi mi niebezpieczeństwo? - zapytał Gallen. - Chroni cię teraz burmistrz Toohkansay i robi to najlepiej, jak potrafi. Jeśli jednak szybko stąd wyjedziesz, oddasz mu wielką przy- sług?, a być może też - ocalisz swoje życie. Gallen nieznacznie skinął głową. Wrócili z Orickiem do swoich pokoi; zostawszy sam, niedźwiedź odmówił dłuższą niż zwykle wie- czorną módl i t we. Następny dzień był ciepły i pogodny. Gallen wysłał wiadomość do Lady Everynne i rozkaz dla Drononu, aby odesłano z powrotem statek wiozący Karthenora i jego więźniów. Z samego rana Orick był ostrożny i czujny, jednak w ciągu dnia jego niepokój rozwiał się niczym poranna mgła nad jeziorem. Wszy- scy świętowali do późnego wieczora i Orick nie wierzył, żeby w ta- kiej atmosferze ktoś mógł skrzywdzić Gallena i Maggie. Wręcz przeciwnie - na każdym kroku spotykało się kogoś, kto spieszył do dwójki bohaterów, aby oddać im jakąś przysługę. Najznakomitsi krawcy przynieśli swoje najlepsze stroje dla Gallena i Maggie, a tak- że dla Thomasa, który cieszył się coraz większym poważaniem. Wszyscy troje otrzymali też mnóstwo egzotycznych perfum. Przed nimi nieustannie popisywali się aktorzy i muzycy; szefowie kuchni dbali, aby niczego im nie zabrakło, a technolodzy podarowali im mnóstwo nowych dysków wiedzy, które mogli przyczepić do swo- ich płaszczy. Ci, którzy nie mieli co dać, opowiadali historie o straszliwej tyranii Drononu, spod której zostali uwolnieni przez Gallena i Mag- gie. Z całej planety schodzili się ludzie, aby oddać cześć bohate- rom. Uroczystość ta była bardziej oszałamiająca i pełna przepychu, niż Orick kiedykolwiek mógł sobie w stanie wyobrazić. Przez cały dzień przyglądał się twarzy Gallena, usiłując wybadać, co zdradza jego mina. Gallen wyglądał na zatroskanego i jego oblicze rozch- murzyło się dopiero wieczorem, kiedy właściciele winnic na Fale namówili go do skosztowania swoich znakomitych wyrobów. 107 O zmierzchu burmistrz Toohkansay znów odprowadził ich do go- spody, w której się zatrzymali. Szli wśród śmiechu i żartów. Thomas chwycił lutnię i zaczął śpiewać swoim delikatnym głosem. Przed drzwiami do pokoju Maggie stała duża, misternie rzeźbiona, kryształowa waza, do której włożono przepiękną, białą różę, o płat- kach tak delikatnych, że sprawiały wrażenie, jakby wykonano je z pe- reł. Do prezentu dołączona była karteczka: „Z wyrazami szacunku". - Ach - powiedział burmistrz - wygląda na to, że właściciele gospody postarali się o wyszukany prezent. Thomas wydał okrzyk zachwytu i wyciągnął rękę, aby chwycić wazę, lecz burmistrz stwierdził: -Pozwól, że ja ją wezmę! Kiedy dotknął wazy, płatki róży uległy nagłej metamorfozie. Za- wirowały jak wiatraczek i wystrzeliły w powietrze, uderzając bur- mistrza w twarz. Krew trysnęła na ściany wąskiego korytarza; roz- legł się zgrzyt, kiedy kwiat róży przebijał czaszkę. Twarz burmistrza wyglądała, jakby została wciągnięta do wnę- trza rozłupanej głowy. Upadł na ziemię. Maggie odsunęła się z krzykiem; Orick rozejrzał się czujnie. Tho- mas stał zszokowany, trzymając się za nadgarstek. Delikatny z po- zoru płatek róży rozciął mu rękę niczym skalpel. Gallen pobiegł wzdłuż korytarza, jakby spodziewał się nadejścia napastników. W ciągu kilku sekund w obu jego końcach pojawili się uzbrojeni strażnicy. Podbiegli do burmistrza, nie przestając obser- wować holu. Jeden z nich krzyczał do mikrofonu wpiętego w ko- łnierz: -Tu ochrona, kod jedynka! Jeden człowiek nie żyje! Męż- czyźni zastygli w bezruchu, gotowi do natychmiastowej obrony, otaczając Maggie ze wszystkich stron. W ciągu minuty zjawili się kolejni żołnierze; wśród nich było kilku zielonoskórych olbrzymów, uderzająco podobnych do „demo- na", którego Thomas pokazywał w swojej stajni. Ich widok niesa- mowicie przeraził starego barda. Żołnierze kazali wszystkim zebrać się w jednym pokoju aż do nadejścia lekarza, który za pomocą środ- ków nanotechnicznych miał opatrzyć nadgarstek Thomasa. Wuj Maggie siedział na łóżku, dopóki zamieszanie nie ustało, przeklinając ludzi odpowiedzialnych za złą organizację. - To było urządzenie nanotechniczne - odezwała się wreszcie Maggie. - Chcieli dopaść mnie i Gallena. - Tak - odrzekł Thomas - wygląda na to, że w tym tłumie czci- cieli kryją się też wasi wrogowie. 108 - Ale czegoś tu nie rozumiem - szepnęła Maggie. - Mogli mnie zabić znacznie łatwiej: podkładając bombę albo kwiat o trującym zapachu. Jeśli już zdecydowali się na użycie nanotechniki, mogli zro- bić mi coś znacznie gorszego, na przykład usunąć z mojego organi- zmu wszystkie atomy miedzi... wtedy straciłabym pamięć. Mogli zrobić tysiąc innych rzeczy. Dlaczego więc - róża? - Może wcale nie próbowali cię zabić - rozważał Thomas. - Może zamachowiec chciał osiągnąć coś więcej. Może chciał ci przesłać jakąś wiadomość. - Oczywiście - powiedział Gallen. - Ten, kto przyniósł różę, na pewno wiedział, że zabicie Maggie byłoby bezcelowe. Jej świado- mość i tak zostałaby umieszczona w sklonowanym ciele. A więc ten kwiat był wiadomością od naszych wrogów. - Ale co on oznaczał? - spytał Orick. Lekarz, który opatrywał Thomasa, podniósł wzrok. - Unikaj tego, co piękne - wyjaśnił z przekonaniem. - Rzeczy nie są tym, czym się wydają. - Chcą nas ostrzec przed Tharrinianami? - zapytał Gallen. - Przed Lady Everynne? - Możliwe. Nie wszyscy ufają Tharrinianom. Chociaż są piękni, nie do końca są ludźmi. Z drugiej strony, możliwe, że ta róża nie miała być wiadomością dla was - stwierdził lekarz. - Być może była to wiadomość dla reszty świata. Ta broń miała zabić Maggie, która również jest piękna. Być może zamachowcy chcieli ostrzec ludność Fale przed takimi, jak ona. - Bzdury gadasz, człowieku - odparł Orick, pewien, że lekarz jest w błędzie. Maggie nie sprawowała władzy na Fale. Róża musia- ła symbolizować Tharrinian, jednak Orick dobrze znał Lady Eve- rynne. Tharrinianie byli porządnymi ludźmi i tylko ktoś nieuczciwy mógł się ich obawiać. Lekarz wzruszył ramionami: - Ja tylko stawiam różne hipotezy. Jedyna osoba, która wie, o co naprawdę chodziło, jest teraz gdzieś w okolicy - wskazał ręką na otaczające ich miasto. Wpuścił do rany jeszcze trochę nanodoków, założył opatrunek i wyszedł. Kiedy zostali sami, Gallen wyciągnął z kieszeni tuniki jakiś przed- miot - był to biały, metalowy trójkąt, z soczewkami przytwierdzo- nymi do każdego z wierzchołków. - Dostałeś wiadomość? - spytała Maggie, biorąc od niego owo dziwne urządzenie. 109 - Dał mi to burmistrz. To od Everynne. - Maggie położyła przed- miot na podłodze i poleciła, aby w pokoju przyciemniono światło. - Everynne! - zawołała Maggie i nagle na środku pokoju poja- wiła się postać Lady Everynne z lśniącymi, czarnymi włosami, odzia- na w jasnoniebieską szatę. Thomas westchnął z podziwu; Orick wpa- trywał się w jej silnie zarysowany podbródek i inteligentne, pełne wyrazu oczy. Odkąd kilka tygodni temu widział ją po raz ostatni, jej obraz prawie zupełnie zatarł mu się w pamięci, więc teraz usiłował lepiej ją zapamiętać. — Spodziewałam się, Gallenie, że się ze mną skontaktujesz- roz- legł się głos z holografu. - Niestety, niewiele mogę ci powiedzieć. Musisz udać się na Tremonthin. Jest to świat podobny do twojego; ludzie tam wyrzekli się nowoczesnej technologii z jednym wyjąt- kiem: w Mieście Życia władcy Tremonthin pracują nad przedłuże- niem ludzkiego istnienia. Świadomość najznamienitszych obywateli jest umieszczana w ich klonach, co zapewnia im nieśmiertelność. Mimo to gnębią ich kataklizmy i zarazy. W ciągu dwudziestu tysiąc- leci ich jedynym osiągnięciem było stworzenie ludzi mogących za- siedlić światy, na których nikt dotąd nie był w stanie mieszkać. Wie- lu tak zmutowanych ludzi nadal mieszka na Tremonthin, ponieważ władcy planety pozostawili im wolny wybór: albo zostaną, albo zde- cydują się na dobrowolne wygnanie... ...Moi przodkowie, Tharrinianie, zostali stworzeni na Tremon- thin osiemnaście tysięcy lat temu; byli przeznaczeni na władców i sę- dziów ludzkości. Dlatego właśnie Tremonthin był jedną z pierwszych planet, jakie Dronon postanowił podbić. Wygląda na to, że wymor- dowano tam wszystkich Tharrinian, z wyjątkiem jednej dziewczyny, którą uratowano dzięki technikom z Miasta Życia. Jednak teraz czy- ha na nią coś, co zwie się Siłami Ciemności... .. .Nie mam żadnych informacji na temat Sił Ciemności. Prawdo- podobnie jest to jakieś tajne lobby, utworzone przez potomków owych zmutowanych ludzi. Trzy lata temu straciliśmy łączność z Tremon- thin, jednak nasi agenci pracujący na statku, który trzy miesiące temu odwiedził Miasto Życia, zdołali przemycić ten krótki zapis, który ci przesłałam, oraz list z prośbą o przysłanie Lorda Protektora. Musie- li wiedzieć, że ja i Yeriasse podróżujemy poprzez Wrota Światów, ponieważ obiecali, że ktoś będzie na was czekał przy wejściu na Tremonthin... ...Gallenie! To nie będzie łatwe zadanie. Ludzie genetycznie zmutowani, którzy zdecydowali się zostać na Tremonthin, zazwy- 110 czaj żyją na wygnaniu, we własnym getcie, w którym roi się od naj- dziwniejszych ludzkich odmian... . .Gdybym tylko mogła, wybrałabym się tam razem z tobą, Gal- lenie - oznajmiła Everynne; jej głos zadrżał prawie niedostrzegal- flje _ Najbardziej martwi mnie to, że nie znam szczegółów sprawy. Rzecz jasna, mieszkańcy Tremonthin musieli być wyjątkowo zde- sperowani, skoro wysłali swoją wiadomość, wiedząc, że w każdej chwili może ją przechwycić Dronon. Mimo to mieli nadzieję, że wystarczy im jeden Lord Protektor. Ja również mam taką nadzieję. Bądź odważny, lecz uważaj na siebie. Chcę, żebyś wrócił do nas żywy. Wiadomość skończyła się i Gallen wpatrywał się z namysłem w milczący holograf. - Trzeba będzie iść - oznajmił Orick po chwili milczenia, mając nadzieję, że w ten sposób zachęci wszystkich do podjęcia jakichś działań. Przyjemnie było znów służyć Lady Everynne, i zajmować się czymś ważnym. - Rozmawiałem wcześniej z burmistrzem - odparł Gallen. - Przy- gotowano nam latacz. Możemy wyruszyć jutro rano. - Przecież czekają na nas mieszkańcy Tremonthin! - oburzył się Orick. - Czekają już od wielu miesięcy — odrzekł Gallen. - Nie zaszko- dzi im, jeśli poczekają jeszcze jedną noc. A my - potrzebujemy od- poczynku. Thomas siedział w milczeniu, wpatrując się w holograf. Odchrząk- nął. Zaczął woskować swoje wąsy, podkręcając je starannie. - Słuchajcie, róbcie, co wam się podoba. Ja zostaję. - Nie - odparł Gallen. - Tylko cztery osoby wiedzą, dokąd się udajemy, i wszystkie te osoby znajdują się w tym pokoju. W ciągu kilku najbliższych tygodni co najmniej jedna Królowa Roju zacznie ścigać Maggie. Będziemy się bronić, jednak wolałbym, żeby Dro- non znalazł nas jak najpóźniej, więc nie możemy zostawiać żadnych świadków. Przykro mi, mój drogi, ale nie mogę pozwolić, żebyś tu został! Gallen wpatrywał się w Thomasa nieruchomym wzrokiem, zaci- skając zęby. Orick znał to spojrzenie. Gallen zawsze patrzył w ten sposób na złodziei, których zamierzał zabić. - Nie pozwolę, żebyś odzywał się do mnie tym tonem — powie- dział Thomas. - Mam swoje własne marzenia, swój własny sposób na życie i wcale nie przypuszczam, aby włóczenie się z wami pomo- 111 gło mi je zrealizować. Coś mi mówi, że wy troje ciągle pchacie się w jakieś kłopoty. Nie jestem łowcą przygód. Jeśli pojadę z wami, jestem pewien, że zginę. Skończył woskować wąsy i ostrożnie poruszył zabandażowanym nadgarstkiem, zginając i prostując palce na próbę. - Będę cię chronił - powiedział Gallen z naciskiem. - Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby zginął ktoś, kogo chroniłem. - Cóż, może to i prawda, że nie chroniłeś tego człowieka, który teraz leży martwy na korytarzu - burknął Thomas. - Nie chcę pod- dawać w wątpliwość twoich kompetencji. Gallen zmarszczył brwi, słysząc szyderczy ton Thomasa. Orick zdał sobie sprawę, że spór się zaostrza. Jako niedźwiedź przygoto- wujący się do stanu kapłańskiego poczuł, że jego obowiązkiem jest złagodzić konflikt. Stanął na tylnych łapach, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Jestem pewien, Gallenie, że Thomas nie jest tchórzem. Na Tihr- glas przez czterdzieści lat słynął jako najemnik lichwiarzy. Jeśli nie chce z nami jechać, musi mieć swoje powody. - Wiem, o co mu chodzi - powiedział Gallen. - Liczy na to, że dostanie tu wysoką emeryturę! - Jestem pewien, że go nie doceniasz... - zaczął Orick, jednak Thomas wybuchnął serdecznym śmiechem. -Ależ Oricku, Gallen docenił mnie w zupełności! Zasłużyłem sobie na spokojną starość. Tutejsi mieszkańcy mają taką doskonałą kuchnię, są tacy uprzejmi... -poruszał na próbę swoim nadgarst- kiem. - Przynajmniej większość z nich. Poza tym zapłaciłem za przy- wiezienie mnie tutaj. Zapłaciłem, żeby znaleźć się właśnie tu, a nie w jakiejś zapadłej dziurze, stokroć gorszej od Tihrglas! - Wszystko jedno. I tak jedziesz z nami! - stwierdził Gallen, uzna- jąc dyskusję za zakończoną. - Posłuchaj - powiedział Thomas. - Jestem starszym człowie- kiem. Nie możesz mi tak po prostu rozkazywać! - Za to ty, wuju, mogłeś mi rozkazywać, kiedy tylko miałeś ocho- tę! - wtrąciła Maggie. Gallen popatrzył chłodno na Thomasa i chwycił go za kołnierz. - Jedziesz z nami. Nie mogę zostawić żadnych świadków. To wbrew moim zasadom, Thomas. Jeśli tu zostaniesz, narazisz nas na wielkie niebezpieczeństwo. Nie mogę się na ciebie oglądać! Kiedy to wszystko się skończy, przywiozę cię tu z powrotem albo wyślę cię na każdą planetę, jaką tylko sobie zażyczysz! 112 Thomas przyglądał mu się uporczywie, z równą zaciętością. Orick „agle poczuł, że mu nie ufa. - A więc mój przewoźnik - stwierdził Thomas - najpierw wziął ode mnie pieniądze, a teraz mówi mi, że muszę z nim płynąć tam, gdzie on chce! Wygląda na to, Gallenie, że podstępem wyłudziłeś moje oszczędności. Wybaczam ci to. Doceniam ludzi, którzy upar- cie dążą do celu - westchnął i spuścił wzrok. - Dobrze, Gallenie, możesz mnie zabrać na tamten cholerny świat, ale pamiętaj, że cho- dzi mi o spokojną starość. Chcę się osiedlić w jakiejś przytulnej gospodzie i zająć komponowaniem. Kiedy zakończysz swoją mi- sję, przywieziesz mnie tu z powrotem, jeśli sobie tego zażyczę. Zgoda? Gallen skinął głową i uścisnęli sobie dłonie. Thomas przeciągnął się i ziewnął. - No, dobrze. Spodziewam się, że jutro czeka nas długi dzień. Obudźcie mnie rano. Orick odetchnął z ulgą, widząc, że konflikt został rozwiązany. Gallen, Maggie i Thomas rozeszli się do swoich pokoi. Zanim zaświtało na dobre, Maggie wpadła do pokoju Oricka i obu- dziła go. Orick jeszcze nigdy nie widział jej w takiej złości. Miała łzy w oczach. - Oricku, wstawaj! Mamy kłopoty. Otrzymaliśmy właśnie następną wiadomość od Everynne. Musimy natychmiast udać się na Tremon- thin! Wkrótce zjawi się tu Dronon. Poszłam do pokoju Thomasa. Wyobraź sobie, ten człowiek zostawił nam pożegnalny liścik i wy- niknął się gdzieś w środku nocy! - A niech go! - warknął Orick, zdając sobie jednocześnie spra- wę, że Thomas postąpił rozsądnie. Wziął od Maggie jego list i prze- czytał go pobieżnie: Droga Maggie! Nie gniewaj się na mnie, skarbie, ale w chwili, kiedy czytasz te słowa, jestem już daleko stąd. Niestety, zaczynam się starzeć i jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym osiąść w tym pięknym, spo- kojnym świecie. Jedźcie sobie, dokąd dusza zapragnie, skoro czuje- cie taką konieczność, ja jednak wolę zadowolić się kubkiem cieplej whisky przy kominku, lagodną muzyką i kobietą, która pokocha mnie tylko za to, że przy niej jestem. ° ~ Klucz do Ciemności 113 Rozumiem, że Gallen obawia się, czy przypadkiem komuś nie zdradzę celu waszej podróży, lecz obiecuję, że nie pisnę o tym ani słówkiem, nawet przez sen. Nie obawiajcie się! I nie traćcie czasu na szukanie mnie. Niejednego tropiciela już w życiu zgubiłem i wiem, w jaki sposób zniknąć, kiedy zachodzi potrzeba. Muszę przyznać, że warto było zawrzeć z Tobą znajomość, Mag- gie. Porządna z Ciebie dziewczyna i cieszę się, że jesteś z Flynnów. Odziedziczyłaś charakter po swojej matce. Czasami myślę sobie, że mój brat utopił się, bo miał już dosyć jej temperamentu. O ile Cię znam, kipisz teraz z wściekłości, a na Twoim czole można by usma- żyć jajecznicę. Może jednak pewnego dnia będziesz mi wdzięczna za to, że teraz was opuściłem. Nie przepraszam. Thomas Maggie postawiła na podłodze holoprojektor i pomogła Oricko- wi w pakowaniu plecaka. Holoprojektor rozbłysł i pojawił się obraz, przedstawiający Van- ąuishera Drononu, z jego czarnym cielskiem i błyszczącymi skrzy- dłami w kolorze bursztynu. Owadokształtny stwór klęczał na czte- rech tylnych odnóżach, a przednie ramiona skrzyżował na ziemi. Głowę miał nisko pochyloną, tak że przednimi oczami nie widział nic, a tylne miał skierowane w górę. Według zwyczajów Drononu była to poza oznaczająca poddaństwo. - O, Wielka Złota Królowo, czczona przez wszystkich - odezwał się głos z translatora, przekładającego piskliwe dźwięki na ludzki język. - Tincin i Tlinini, Władcy Czwartego Roju, oraz Kininic i Nic- kit, Władcy Piątego Roju, oraz In i Tlik, Władcy Trzeciego Roju, oraz Cintkin i Kintiniklintit, Władcy Siódmego Roju, przesyłają ci najszczersze gratulacje! Ślą wyrazy uwielbienia i pragną wezwać ciebie i Gallena O'Daya do walki o władzę nad Szóstym Rojem Dro- nonu. Obraz zniknął, a na jego miejscu pojawiła się postać Lady Eve- rynne. - Maggie, chciałam, abyście mieli z Gallenem czas na przygoto- wanie się i odpoczynek. Jestem jednak zmuszona ten czas skrócić. Wkrótce po otrzymaniu tej wiadomości, której przed chwilą wysłu- chałaś, odnotowano silny przepływ energii w rejonie Wrót Świata. Nadciągają Władcy Siódmego Roju. Wiedzą, że jesteście na Fale. Możliwe, że już wylądowali. Bez odbioru. 114 Serce Oricka zabiło mocniej. Spodziewał się, że za jakiś czas Złote Królowe Roju, którym oficjalnie rządzili Gallen i Maggie, do- rosną i zaczną walczyć o władzę. Nie przypuszczał jednak, że pozo- stali władcy Drononu postanowią już teraz się z nimi zmierzyć. - Wszyscy są przeciwko tobie, Maggie - szepnął zszokowany. - Dronon atakuje tylko tych, których uważa za słabszych od siebie. Widocznie sądzi, że ty i Gallen jesteście najsłabsi spośród wszyst- kich Władców Roju. - Owszem, jesteśmy - stwierdziła Maggie i wręczyła mu plecak. ROZDZIAŁ 10 K owiadomiwszy Oricka o niebezpieczeństwie, Maggie pobiegła do swojego pokoju i zdjęła koszulę nocną, którą Gallen natychmiast spakował. Naciągnęła ciemnopomarańczową tunikę, a na twarz za- łożyła bladozieloną maskę. Ubrana, stała przez chwilę bez ruchu i usiłując się obudzić, myśla- ła intensywnie. Zastanawiała się, dokąd mógł uciec Thomas. Najwy- raźniej wuj nie dbał o to, ile kłopotu może jej sprawić. Nie sądziła, żeby mógł zdradzić ją dobrowolnie - był zbyt lojalny wobec krew- nych -jednak Maggie wiedziała, że czasami co innego człowiek za- mierza powiedzieć, a co innego mówi, kiedy jest zmuszany siłą. - Szybko - powiedział Gallen, chwytając ją za rękę. Wybiegli z pokoju. - Mój płaszcz odbiera sygnały radiowe Drononu. Władcy Roju zbliżają się do miasta. Orick wypadł na korytarz. Gallen nawet nie zwolnił, żeby na nie- go zaczekać, tylko popędził przed siebie, rozglądając się na boki, jakby spodziewał się, że zobaczy gdzieś błąkającego się Thoma- sa. - Pomysły tego starego durnia mogą nas drogo kosztować - wy- mamrotał. - Dronon zajmie miasto w ciągu godziny. W ciągu dwóch minut znaleźli się na szczycie kopuły przykrywa- jącej miasto, gdzie zaparkowanych było kilkanaście lataczy. Gallen ruszył w ich stronę, przedstawiając się i nakazując otwarcie drzwi. Tylko jeden latacz zareagował na jego komendę - był to nieduży, czteroosobowy pojazd. Maggie wskoczyła na miejsce pilota, pod- czas gdy Orick zaczął sadowić się w fotelu, który był dla niego zde- cydowanie za ciasny. 116 - Szybciej! Dotarli już do miasta! - krzyknął Gallen. Jakby na potwierdzenie jego słów w całym mieście odezwały się syreny alar- mowe. Orick zdołał się wreszcie wgramolić, zajmując dwa tylne sie- dzenia. - Kierunek północ, pierwsza prędkość powietrzna. Nie chcemy zwrócić na siebie uwagi - Maggie wydała komendę pokładowej sztucznej inteligencji. Gallen wyciągnął mapę i sprawdził współrzęd- ne wrót do Tremonthin. Latacz wzbił się w powietrze. Maggie spojrzała w dół. Armia Vanquisherów Drononu masze- rowała w ciemnościach, niosąc przed sobą latarnie. Stwory kroczyły jeden za drugim; z tej odległości wyglądały jak mrówki. Za chwilę będą w mieście. Na szczęście Wrota Światów były zbyt małe, aby Dronon mógł ściągnąć własne, potężne latacze. Maggie odetchnęła z ulgą. Wznosili się przez dziesięć minut, potem zwolnili. W tak krót- kim czasie ich latacz pokonał tysiąc mil. Chwilę później wylądowali na pomocnej pustyni, obok prastarego, żelaznego łuku. Otaczały ich strome, strzeliste skały, a z oddali dochodziło wycie wilków. Cho- ciaż noc była ciepła, Maggie poczuła, że przeszywają dreszcz. Poleciła pokładowej inteligencji wymazać zapis o przebytej pod- róży i odesłała latacz do miasta. Po chwili urządzenie zniknęło wśród chmur, srebrzących się w świetle księżyca. Maggie stała przez chwilę, wdychając powietrze Fale, jakby przy- gotowywała się do nurkowania w zimnej wodzie. Wreszcie wyciąg- nęła klucz do Wrót Świata i zaczęła wprowadzać kod. Powietrze wewnątrz bramy rozbłysło szkarłatną poświatą. - Pamiętajcie - powiedział Gallen. - Podróżujemy w tajemnicy. Nie zdradźcie swoich imion. Maggie wzięła torbę, wręczyła Gallenowi klucz i zniknęła w szkarłatnym świetle. Doznała dobrze jej znanego uczucia, jakby jakaś siła uniosła ją na nieprawdopodobną wysokość. Po chwili stała już na złocistym polu porośniętym pszenicą, pełnym białych, gorzko pachnących kwiatów dzikiej marchwi. Wysokie stokrotki w kolorze miodu kołysały się na wietrze. Znajdowała się w samym środku nie- wielkiej dolinki, a za jej plecami szumiały pożółkłe dęby. Gdzieś w oddali Maggie słyszała odgłosy targu, nawoływania kup- ców, pianie kogutów. Obejrzała się przez ramię. Niespełna dwieście jardów dalej, wśród dębów, stała osobliwa budowla - niewielka, po- malowana na kolor pszenicy świątynia z pięcioma strzelistymi wieża- mi wznoszącymi się wysoko ponad wzgórza. Na każdej z wież powie- 117 wała czerwona chorągiew z emblematem przedstawiającym dwa po- marańczowe słońca. Obok świątyni kręcił się barczysty mężczyzna w czerwonej tunice, z długimi, złotymi włosami splecionymi w gruby warkocz. Maggie przyglądała mu się przez chwilę; jego widok nie zrobił na niej większego wrażenia, dopóki nie uświadomiła sobie, że mężczyzna ten musi mieć co najmniej dziewięć stóp wzrostu. Obok Maggie rozbłysła nagle biała poświata i wyłonili się z niej Orick i Gallen. Stali przez chwilę, rozglądając się, wreszcie Orick warknął, wskazując na coś, co znajdowało się po ich lewej stronie. Na przeciwległym wzgórzu stał olbrzymi, podparty sześcioma po- tężnymi kolumnami ul Drononu. Zewsząd wystawały lufy strzelb zapalających, na szczęście pozbawionych już amunicji. W części mieszkalnej nadal jednak świeciły czerwone światła. Maggie poczuła, że ogarnia ją strach. Ul sprawiał wrażenie nie zamieszkanego, ale był przerażającą pamiątką czasów, kiedy Dro- non rządził tym światem. - Dokąd pójdziemy? — zapytał Orick, rozglądając się dokoła. - Musimy znaleźć Lady Ceravanne - odparł niepewnie Gallen. Na stoku wzgórza znajdowało się zagłębienie, z którego prawdo- podobnie wydobywano niegdyś materiał skalny. Gallen poszedł tam i skrył się za dziwacznym, poskręcanym, zielonym pniem, aby nie być widocznym od strony świątyni. Maggie i Orick zmarszczyli brwi. Gallen sięgnął do torby i wyciągnął mapę Tremonthin. Były na niej dwa położone blisko siebie kontynenty i Maggie zorientowała się, że w tej chwili znajdują się na wschodnim wybrzeżu kontynentu pół- nocnego. Na mapie nie było miast, ponieważ powstały one znacznie później niż ona sama; można było jedynie odczytać ukształtowanie terenu i położenie poszczególnych wrót. - Ceravanne może być gdziekolwiek, nawet kilka tysięcy mil stąd - stwierdziła Maggie. - Dronon ewakuował się nie dalej jak tydzień temu - powiedział Gallen. - Tharrinianka musi być na tym świecie uznawana za rzadki, cenny okaz. Jeśli Ceravanne jest gdzieś w pobliżu, z pewnością ktoś o niej słyszał. Maggie wcale nie była tego pewna. Ten świat był niemal równie zacofany jak jej rodzinny Tihrglas. Kiedy podniosła głowę, dostrzeg- ła, że przez stojący obok pień jest przewieszony wypłowiały sznurek, z którego zwisała zgrabna, skórzana torba. Maggie zastanawiała się, czy ktoś powiesił ją tam celowo. Być może w środku znajdował się. list z instrukcjami. Postanowiła wspiąć się i sięgnąć po torbę. 118 Gallen westchnął przeciągle: - Chcę podróżować w największej tajemnicy - oznajmił, kryjąc się w wysokiej trawie. - Trzymać się z dala od głównych dróg, spać vv lasach. - Z taką twarzą też bym się ukrywał - zażartował Orick, chcąc poprawić Gallenowi humor. - Powinieneś nosić worek na głowie. - Ten młodzieniec ma całkiem ładną twarz - rozległ się dziwny szept. Był to niemalże jęk, podobny do przeciągłego ziewnięcia, ja- kie zdarza się tuż po przebudzeniu. Co najdziwniejsze, głos ten do- chodził z pnia! Maggie spojrzała wyżej i zobaczyła, że pień pochyla się nad nią. Tak naprawdę nie był to wcale pień drzewa, ale najdziwniejszy stwór, jaki kiedykolwiek widzieli: miał ciemne, brązowe oczy, osadzone niemalże na czubku długiej, wąskiej głowy, porośniętej liśćmi. Dłu- gie ramiona i nogi miały mnóstwo podłużnych wyrostków, z których każdy był innej długości. Stwór trzymał wysoko uniesione ręce, tak jakby się modlił albo wygrzewał na słońcu. Każda z rąk miała bar- dzo wiele palców. Usta stanowiły jedynie wąską, postrzępioną szpa- rę, a dwa otwory pośrodku twarzy mogły być nozdrzami. Maggie nigdzie nie mogła dostrzec uszu. Stwór nie miał na sobie żadnego ubrania, lecz nie widać było czegokolwiek, co przypominałoby na- rządy płciowe lub odbyt. - Ach, nareszcie jesteście - powiedział powoli stwór. - Ale ja je- stem cierpliwy, tak jak ona jest cierpliwa. - Ona? - spytał Gallen. - Masz na myśli Ceravanne? Zielony stwór nie odpowiedział, tylko popatrzył na nich skupio- nym wzrokiem. Potrząsnął nogą, wydobywając ze skalistej ziemi mnóstwo długich palców. Następnie z równie wielkim wysiłkiem uwolnił drugą nogę. Jego skóra wyglądała jak mech porastający korę. Liście na głowie zaszumiały, rozwiane wiatrem. - Co ty tu robisz? - zapytał Orick takim tonem, jakby właśnie przesłuchiwał podejrzanego o morderstwo. - Piję wodę deszczową, żywię się słońcem - odparł zielony stwór. -Kim jesteś? - Nie mam imienia, ale możesz mówić na mnie Bock, bo należę do gatunku Boćków - wszystkie jesteśmy takie same. Zielony stwór odwrócił się i wolnym krokiem zaczął schodzić ze wzgórza. Jego długie, rozłożyste nogi zajmowały znaczną powierzch- nię. Po dwóch krokach zatrzymał się. Teraz już nie górował nad nirni tak jak poprzednio. 119 - A więc znaleźliście sobie kryjówkę - zwrócił się do nich Bock. - Usiedliście tyłem do skały, przodem do świata. - Przez chwilę spra- wiał wrażenie, że się zastanawia. - To jest typowo ludzka cecha. Maggie nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiała, lecz faktem było, że znajdowanie sobie takich kryjówek było charakterystyczne dla ludzi i dla niedźwiedzi. - Owszem - powiedział Gallen, wstając i spoglądając na Boćka. - Dziwnie mówisz - zauważył Bock. - Mówisz tak od urodzenia czy też nauczyłeś się tej mowy od swoich rodziców? Maggie jeszcze nigdy nie słyszała, żeby ktoś urodził się, nie umie- jąc mówić. - Mówię tak od urodzenia - mruknął Gallen. Oparł dłoń na ręko- jeści sztyletu. - To dobrze. - Oczy Boćka rozszerzyły się, kiedy zobaczył, że Gallen sięga po broń. - To znaczy, że nie należysz do jakiegoś zdzi- czałego, na wpół ludzkiego gatunku, tylko zostałeś ulepszony gene- tycznie. Widzę też, że masz na sobie grube ubranie, co oznacza wy- soki współczynnik odgrodzenia. - Współczynnik czego? - zapytał Gallen. - Ludzie należący do większości ras dążą do tego, aby odgro- dzić się od otoczenia - powiedział Bock, spokojnie cedząc słowa. - Przy każdej okazji zamykają się w domach, ukrywają swoje cia- ło pod strojami. Ilość okryć, jakich potrzebują, jest miarą ich wskaź- nika odgrodzenia, który pomaga mi ocenić, na ile ludzki jest dany gatunek. - Chcesz powiedzieć, że różni ludzie noszą różną ilość ubrań? - spytał Gallen. - Zależy to od rasy człowieka - wyjaśnił Bock. - To jakiś idiotyzm - stwierdził Gallen. - Przecież nosimy ubra- nia po to, aby chroniły nas przed wpływem złej pogody. - Jesteś Lordem Protektorem - powiedział Boćka na wpół pyta- jącym tonem. - Pogoda jest piękna. Dlaczego nie zdejmiesz ubra- nia? Przecież go nie potrzebujesz. - Wolałbym go nie zdejmować - powiedział Gallen. - Potrzebny mi będzie kaptur, żeby zachować anonimowość. -1 tak nikt cię nie rozpozna - zapewnił go Bock. Położył na jego ramieniu swój ą długą, zieloną rękę i rozpiął mu tunikę. Maggie nali- czyła na jego ręce aż dziewięć palców. - Tu, na Tremonthin, nikt cię iiie zna. Możesz bez obawy pokazywać swoją twarz. Możesz bez obawy pokazywać całe swoje ciało. 120 '^^jĘf' Zachowanie Boćka było dziwne i trochę przerażające, jednak Maggie wyczuwała, że stwór nie zamierza zrobić im krzywdy. Jego dotyk był raczej delikatny. Najwyraźniej wprawiał Gallena w zakło- potanie; wzbudzał jego ciekawość i obawę zarazem. Popatrzył na Boćka i uwolnił ramię z jego uścisku. - Dlaczego tak ci zależy, żeby zdjąć ze mnie ubranie? - A dlaczego tobie tak zależy, żeby go nie zdejmować? Czy myśl o własnej nagości jest dla ciebie przerażająca? - Gallen nie odpo- wiedział, a Bock szepnął: - Dlaczego, będąc Lordem Protektorem, odczuwasz strach, który każe ci zabijać innych? — Gallen nikogo się nie boi, ty omszały kasztanie! - oburzył się Orick. - Nie denerwuj się, Oricku - powiedział Gallen, przyglądając się Boćkowi. - Jeśli zatem jesteś taki nieustraszony - powiedział powoli Bock - zdejmij swoje ubranie. Nosisz broń od niechcenia, tak jak inni lu- dzie noszą pasek od spodni. Zdejmij ubranie, tunikę też. Gallen uśmiechnął się, słysząc takie wyzwanie. Odpiął pas z bro- nią, przyglądając się uważnie Boćkowi. Zdjął płaszcz i koszulę, wreszcie ściągnął tunikę zostając tylko w trykocie i obcisłych, czar- nych butach. Bock wydał z siebie świst, będący zapewne oznaką aprobaty. - Większość ludzi mieszkających na tej planecie nie pozbyłaby się tak łatwo ubrania i broni - powiedział. - Ich współczynnik od- grodzenia jest zbyt wysoki. Jeśli jesteś naprawdę odważny, chodź ze mną na targ, bez broni. Odwrócił się i ruszył pod górę. Gallen stał w miejscu, lecz Bock wyciągnął ku niemu rękę. - Nikt cię nie skrzywdzi. Będziesz w towarzystwie jednego z Boć- ków. Poprowadził Gallena za sobą. - A co z nami? - krzyknął Orick. - Zostańcie tutaj - powiedział Bock. - Wkrótce tu wrócimy. Gal- len powinien przywitać ten świat bez ubrania. - Poczekaj, Gallenie - odezwała się Maggie. - Nie jestem pew- na, czy chcę, żebyś szedł z tym... z tym czymś! Żebyś zostawił nas samych! Gallen popatrzył pytająco na Boćka. - Nie... nie sądzę, aby on zamierzał wyrządzić nam jakąkolwiek krzywdę - odezwał się wreszcie. 121 - Nigdy nikomu nie wyrządzam krzywdy - zgodził się Bock. -Ale czy będziemy bezpieczni, jeśli tu zostaniemy? - spytała Maggie. - Za dnia nikt nie zagląda w okolice świątyni - powiedział Bock - Siedziałem tu przez wiele tygodni i widziałem jedynie księży. Jed- nak ludzie tacy jak wy powinni sobie poszukać jakiegoś schronienia na noc. - Bock chwycił Gallena za rękę i poprowadził go w stronę drzew rosnących na szczycie wzgórza. Maggie i Orick siedzieli w skalnej niszy. Minęła godzina, potem druga. Gallen i Bock wciąż nie wracali. Przed zachodem słońca zaczął padać deszcz - drobna, ciepła mżawka. Z minuty na minutę Maggie była coraz bardziej zaniepo- kojona. Obawiała się, że Bock mógł być znacznie groźniejszy, niż się wydawał, a jego pojawienie się mogło być pułapką. Obiecał im wszak, że wróci po nich przed zmierzchem. Kiedy zapadł zmrok, rozległo się donośne bicie dzwonów. Na- woływania ulicznych sprzedawców nagle umilkły. Deszcz ustał. Niebo nadal pokrywały grube, czarne chmury. Cisza, która zapadła, miała w sobie coś złowieszczego. Za każdym razem, kiedy Maggie mówiła, ile czasu już upłynęło, Orick starał się ją pocieszyć: - Gallen niedługo wróci. Przecież nie zginął. Na pewno nic złego mu się nie stało. - Wreszcie jednak i on stwierdził: - Co ten Gallen sobie wyobraża?! Już dawno powinien tu być! - Może powinniśmy iść go poszukać? - zaproponowała Maggie. - Na pewno zdołasz go wytropić. Orick niepewnie pokiwał głową i zaczął węszyć. Maggie zebrała wszystkie rzeczy Gallena i zawinęła je w jego tunikę. Wspięli się na wzgórze, do świątyni. Obeszli ją dookoła, spoglądając w dół, na roz- ległą zatokę pełną zacumowanych statków. Nad morzem stały wyso- kie, eleganckie, murowane budynki, a na pobliskich wzgórzach roiło się od pięknych domów z litego drewna. Na horyzoncie zacho- dziły właśnie bliźniacze słońca, a w powietrzu unosił się zapach wie- czornych ognisk i kusząca woń przyrządzanych potraw, hojnie przy- prawionych imbirem i curry. Zrobiło się całkiem ciemno. Nad ich głowami wiatr rozwiał chmury, tu i ówdzie ukazując skrawki nieba, upstrzonego odległymi, lśniącymi gwiazdami. - Nie martw się - powiedział łagodnie Orick. - Jestem pewien, że Gallen wkrótce wróci. Maggie pokręciła głową ze złością. 122 - przestań! Coś jest nie tak. Galłen nie mógł tak po prostu odejść. - Może ten Bock znów namówił go na jakąś głupotę - mruknął Orick. - Czasami zupełnie nie rozumiem Gal lena- powiedziała Maggie jakby do siebie. - Zgodził się pójść z jakimś dziwnym... czymś, cho- ciaż zupełnie nie zna tego świata. - Cóż, jest młody - stwierdził Orick. - Czasami musi popełnić jakieś głupstwo. Poza tym i tak nie mogliśmy go zatrzymać. Od strony morza powiała lekka bryza, niosąc ze sobą zapach nocy. Orick stanął przy Maggie na tyle blisko, że poczuła ciepło jego ciała. Zadrżała i pogłaskała go po grzbiecie. Na uliczce, którą szli, kilka przecznic dalej pojawił się jakiś męż- czyzna. Przez chwilę podążał w ich stronę, lecz kiedy ich zobaczył, natychmiast zawrócił i skrył się za rogiem. Orick oblizał wargi i podniósł pysk, węsząc. Maggie ruszyła przed siebie, lecz Orick zatrzymał ją. - Poczekaj chwilę, moja droga - szepnął. - Wyciągnij najpierw miecz i sztylet Gallena. Mam dziwne przeczucie, że bez broni lepiej nie chodzić po tych mrocznych zaułkach. Maggie sięgnęła do torby i wyjęła wirujące ostrze Gallena. Po- czuła, że urządzenie włączyło się, kiedy tylko wyczuło ciepło jej ciała. Następnie założyła pas z przytroczonym sztyletem. - Co teraz? - zapytała. - Bezpieczniej czułbym siew zatłoczonym budynku - powiedział Orick. - Jesteśmy w porcie, a więc nad samym morzem powinna znajdować się jakaś gospoda. - Tylko nie to - szepnęła Maggie. - Od pewnego czasu noclegi w gospodzie źle mi się kojarzą. - Daj spokój! Czego może się obawiać młoda dziewczyna w to- warzystwie dzielnego niedźwiedzia? - zdziwił się Orick. Ruszyli przed siebie szeroką aleją wiodącą nad samo morze. Przeszedłszy pół mili znaleźli się w dzielnicy handlowej. Wzdłuż ulic stały tu czteropiętrowe domy, ozdobione pięknymi, wspartymi na kolumnach portykami. Wszystkie drzwi były za- mknięte. W samym porcie udało im się wreszcie znaleźć gospo- dę, której wnętrze widać było przez olbrzymie okna. W masyw- nym kominku palił się ogień. Gospoda była tak zatłoczona, że większość klientów musiała stać przy barze, nie mogąc znaleźć stolika. Mimo ścisku panowała jednak radosna atmosfera; ludzie pili i śmiali się. 123 Maggie chwyciła za klamką, lecz drzwi były zamknięte. Zastuka- ła w nie rękojeścią sztyletu. W oknie przy drzwiach pojawił się czło- wiek o pociągłej twarzy. Pokręcił głową i krzyknął: - Już jest za ciemno! Idźcie sobie! - Wpuść nas! - zawołał Orick, lecz mężczyzna odwrócił się i od- szedł. Maggie wyczuwała jego strach; wiedziała, że nie uda się go przekonać. Darowała więc sobie dalsze dobijanie się do drzwi. Stanęli na środku ulicy i rozejrzeli się. Wydawało im się, że są w miarę bezpieczni; nikt nie mógł teraz zajść ich znienacka. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Ćmy uderzały skrzydłami o rozświetlone okna. Maggie usłyszała brzęczenie komara; odpędziła go ręką. - Dokąd teraz pójdziemy? - spytała. - Na pomoc czy na połud- nie? Orick stał i węszył. - Wracajmy na wzgórze - oznajmił. - Zupełnie nie czuję zapa- chu Gallena. Może już po nas wrócił. Maggie pomyślała, że gdyby po nich wracał, nie mogliby się minąć. Bardziej prawdopodobne wydało jej się, że Gallen będzie ich szukał w miasteczku. Odwróciła się więc i ruszyła na północ. Orick podążył za nią. Przed nimi przeleciał nietoperz, chwytając w locie dwa komary. Maggie ucieszyła się na jego widok. Pomy- ślała, że im więcej komarów zostanie zjedzonych, tym mniej bę- dzie j ą kąsać. Kiedy nietoperz przeleciał obok nich po raz trzeci, tuż nad głową Maggie przemknęło coś olbrzymiego - coś, czego skrzydła miały rozpiętość co najmniej piętnastu stóp. Orick chwycił dziewczynę i oboje padli na ziemię. Wydawało się jej, że widzi, jak ogromny stwór chwyta nietoperza swoim długim skrzydłem. Ciemna postać poszybowała nad ulicą, którą szli Maggie i Orick, i przysiadła na pobliskim portyku. Dziewczyna zamrugała z przerażenia. Czarny stwór do złudzenia przypominał nietoperza - z wyjątkiem lśniących, biało-złocistych oczu. Siedział na portyku, spoglądając na nich i zajadając się schwy- tanym właśnie nietoperzem. Maggie wstała z zakurzonej ziemi, otrzepała ręce i z wolna ru- szyła przed siebie. Kiedy podeszła bliżej, czarna postać ze świstem wciągnęła powietrze. - Cóżżż zzza nocce - syknął stwór. - Gwiazzzdy błyszszszczą jak ogień w niebiessskiej kopule. - Podniósł wzrok. - Księżżżyccc zzzalewa zzziemię ssswoim zzzłotym śśświatłem. 124 Jego sposób mówienia przeraził Maggie. W tych słowach po- brzmiewała groźba i dziewczyna czuła, że powinna coś odpowie- dzieć. Tymczasem stwór oderwał skrzydło nietoperza i wetknął je do ust. Rozległ się chrzęst miażdżonych kości. Maggie popatrzyła na niebo. Nie świecił na nim żaden księżyc, więc słowa wypowiedziane przez czarną postać musiały być jakąś zaszyfrowaną informacją. „Złote światło" natychmiast skojarzyło się jej ze Złotą Kro Iową Drononu, którą Gallen zabił kilka tygodni temu. Odrzekła więc: - Ich światło nie jest jednak tak wspaniałe, jak blask naszej Zło- tej Królowej. Siedzący na portyku stwór popatrzył na nią z namysłem. Przestał szarpać swoją zdobycz i połknął w całości to, co z niej pozostało. - Bracie i sssiossstro, jak idą waszszsze dzisssiejszszsze łowy? - Jak widzisz, ulice są puste. Nikogo nie znaleźliśmy - odparła Maggie, modląc się, aby była to właściwa odpowiedź. Była napięta do granic możliwości. Gdyby stwór postanowił ich zaatakować, nie zdołaliby przed nim uciec. Wszystkie drzwi i okna były pozamyka- ne. Musiałaby z nim walczyć, a bynajmniej nie była mistrzynią szer- mierki. - Na przyssstani jessst ssstatek, o trzy przeczczczniccce na pół- noccc. Widziałem otwartą sssteró wkę, a w niej rozzzbawionych mężż- żczyzzzn. Myśśślą, że sssą bezzzpieczczczni. Maggie zdołała się uśmiechnąć. Czarny stwór miał całkiem jasne intencje. Chciał, żeby Orick i Maggie upolowali nieuważnych mary- narzy, tak samo jak on przed chwilą upolował nietoperza. - Dzięki - odparł Orick. Trącił koniuszkiem nosa i ruszył w stro- nę portu. W jego głosie wyczuwało się przerażenie. - Chodź - szep- nął. Maggie wiedziała, że niedźwiedź się boi i podobnie jak ona chcia- łby stąd jak najszybciej odejść. Uświadomiła sobie, że sprawy mają się znacznie gorzej, niż so- bie wyobrażała. Przybyli na ten świat, żeby odszukać Siły Ciemno- ści, tymczasem Siły Ciemności zdołały odnaleźć ich - i to w ciągu zaledwie kilku godzin. Zmusiła się, żeby ruszyć za Orickiem, cho- ciaż nogi miała jak z waty. Czarny stwór zaczął gwizdać dziwną, fałszywie brzmiącą melo- dię, która bardziej przypominała jakiś szyfr niż muzykę. Maggie miała nadzieję, że nikt tego nie słyszy; coś jej mówiło, że gdyby inne stwo- ry usłyszały te dźwięki, natychmiast zostaliby zaatakowani. Sięgnęła po sztylet Gallena. Czasami, kiedy w gospodzie nie było dużego ru- 125 chu, przesiadywała w kuchni z Johnem Mahoneyem, rzucając noża- mi w ścianę nad blatem. John zawsze nalegał, żeby ćwiczyła cel- ność; twierdził, że umiejętność rzucania nożem może się kiedyś oka- zać przydatna. Maggie nauczyła się doskonale celować z odległości trzydziestu-czterdziestu stóp, jednak czarny stwór znajdował się ja- kieś sześćdziesiąt stóp od nich. Wiedziała jednak, że to ich jedyna szansa. Przez chwilę ściskała sztylet, ważąc go w dłoni i zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest cięższy od noży, do których była przy- zwyczajona. Wreszcie wykonała błyskawiczny obrót i cisnęła nim w powietrze. Sztylet poszybował ze świstem. Olbrzymi nietoperz podskoczył, lecz ostrze ugodziło go w twarz. Stwór pisnął przecią- gle i spadł z portyku, machając skrzydłami jakby usiłował odle- cieć. Orick dopadł go natychmiast, przygniatając całym swoim cięża- rem. Maggie usłyszała przerażający chrzęst łamanych kości. Nie- dźwiedź pochwycił głowę nietoperza, zanim ten zdążył krzyknąć. Zaczął nią szarpać na boki, dopóki jej nie urwał. Następnie zesko- czył z martwego ciała i splunął z obrzydzeniem. Po chwili jednak zmienił zdanie i zaczął deptać bezkształtną masę. - Wystarczy, wystarczy! On już nie żyje! - krzyknęła Maggie. Orick popatrzył na nią i warknął donośnie, drżąc z wściekłości. - Chodź... musimy stąd uciekać - powiedziała, odwracając się. Popędzili szeroką aleją na północ, zostawiając daleko w tyle tę krwawą jatkę. Biegli, żeby być od niej jak najdalej; na chwilę zapo- mnieli o tym, że mają znaleźć Gallena. W powietrzu, wysoko ponad nimi, rozległ się nagle donośny świst, podobny do dźwięku bosmańskiego gwizdka. Odgłos ten najwyraź- niej się do nich zbliżał. Maggie spojrzała za siebie i w świetle trzech, małych, szybko wschodzących księżyców ujrzała olbrzymią postać w kształcie nietoperza, pędzącą prosto na nich. Po chwili nietoperz przemknął nad ich głowami i wylądował na dachu stojącego przed nimi budynku. Był zbyt daleko, żeby trafić go sztyletem. W zębach trzymał jakiś błyszczący przedmiot. Znów roz- legł się donośny świst. Maggie zamarła z wrażenia. Odwróciła się, żeby uciekać, jednak z drugiej strony odcięli im drogę jacyś ludzie - o ile można ich na- zwać ludźmi: dwóch z nich było olbrzymami odzianymi w czarne tu- niki, a trzeci, gęsto owłosiony, biegł na czterech łapach. Maggie spoj- rzała w drugą stronę, lecz stamtąd również nadbiegał jakiś człowiek. 126 -Tędy! - warknął Orick, energicznie chwytając Maggie za ra- mi?- Pobiegli do najbliższego sklepu i Orick z całej siły naparł na drzwi. Rozprysły się w drzazgi, jednak niedźwiedź uderzył głową o żelaz- ną sztabę, która zabezpieczała wejście. Padł, straciwszy przytom- ność, i leżał niczym olbrzymi worek mąki. Maggie rozejrzała się po ulicy. Cztery postacie zbliżały się w błys- kawicznym tempie. Przeskoczyła nad Orickiem, który leżał bezwład- nie na ziemi. Niedźwiedź zajęczał; podniósł wzrok, popatrzył na nią obojętnie i pisnął, lecz głowa znów mu opadła. Maggie odwróciła się i wyciągnęła miecz. Zamachała nim, wa- żąc go w dłoni. Wiedziała, jak niebezpieczna to broń. Można nią było ciąć ciało z łatwością, z jaką tnie się arbuzy. Kiedy tak stała w drzwiach sklepu, wydawało jej się, że cała ulica lśni w świetle księ- życa. Jeden z olbrzymów przybiegł jako pierwszy. Stanął w pewnej odległości i sapiąc, przyglądał się uważnie Orickowi, który wciąż leżał nieprzytomny. Po chwili pozostała trójka znalazła się przed sklepem. Jeden z mężczyzn uśmiechnął się i powiedział spokojnie: - Co ty sobie wyobrażasz? Chcesz przed nami uciec? Czego się obawiasz? - Na pewno nie was - odparła Maggie, wymachując mieczem. Jeden z olbrzymów trzymał w ręku kij. Podszedł do wielkiej wi- tryny, w której wystawione były wazy i naczynia, i zaczął wybijać szyby, żeby móc zajść Maggie od tyłu. - Czy to była twoja sprawka, tam, na ulicy? - zapytał ten sam, który odezwał się poprzednio. - Biedny zwiadowca. Niewiele z nie- go zostało. Maggie spojrzała na rozbitą witrynę. Gruby kawałek okiennej ramy wystawał z niej niczym ostry ząb. Olbrzym kopnął go od nie- chcenia, łamiąc w drzazgi. - Odsuńcie się! - krzyknęła Maggie. - Natychmiast! - Czuła, że ręce jej się pocą, więc mocniej chwyciła miecz. Jego ostrze drżało, reagując na jej zdenerwowanie. Mężczyzna stojący przy witrynie uśmiechnął się spokojnie. - Chodź z nami. Jesteś młoda i piękna, będziesz do nas pasować. - Eee tam, ona chyba jest człowiekiem - odezwał się drugi z ol- brzymów. - Pewnie nie chce mieć z nami nic wspólnego. - Czy tak? - spytał ten pierwszy. - Nie jesteśmy dla ciebie wy- starczająco dobrzy? Jesteś pewna? Mogę pokazać ci coś wspaniałe- 127 go. Mam dla ciebie Słowo. Jestem pewien, że ci się spodoba. - Sięg- nął do kieszeni tuniki, lecz Maggie wiedziała, że nie chce widzieć tego, co olbrzym zamierza wyjąć. Orick jęknął u jej stóp. Spróbował wstać, mimo że przygniatał go kawałek drzwi. Po chwili znów upadł na ziemię. Maggie zdała sobie sprawę, że nie może na niego liczyć. Przypomniała sobie, co jej kie- dyś powiedział Gallen: jeśli przeciwnicy mają nad tobą przewagę, nigdy nie spodziewają się, że to ty wykonasz pierwszy ruch. Z głośnym krzykiem Maggie wyskoczyła z wybitych drzwi, ude- rzając z całej siły mieczem. Ostrze przecięło olbrzyma na pół. Mag- gie wykonała błyskawiczny obrót i ugodziła drugiego osobnika, tego uśmiechniętego, zanim zdążył wyjąć rękę z kieszeni. Nie wiedzieć kiedy znalazła się na chodniku, przemykając pomiędzy zwłokami dwóch olbrzymów. Owłosiony człowiek przysiadł na czterech łapach, chcąc rzucić się do ucieczki, wreszcie podniósł ręce, usiłując zasłonić twarz. Maggie wzięła potężny zamach i ugodziła go prosto w twarz, prze- cinając skrzyżowane ramiona, po czym odwróciła się do swojego ostatniego przeciwnika, który z okrzykiem: - Niech cię diabli! - rzucił się w jej kierunku. Z brzękiem wyciągnął miecz, a tymczasem sie- dzący na dachu olbrzymi nietoperz trzykrotnie wydał z siebie dono- śny, przeciągły świst. Przeciwnik nie dał dziewczynie ani chwili do namysłu. Posuwał się w jej stronę, a w ostrzu jego miecza odbijał się blask księżyca. Maggie nie znała się na szermierce. Cofnęła się o kilka kroków, lecz potknęła się o ciało jednej ze swych ofiar. Mężczyzna przypuścił atak, z wściekłością uderzając mieczem. Dziewczyna zdołała się zasłonić. Jego miecz pękł na pół, lecz czło- wiek zdołał wytrącić Maggie broń z ręki. Napastnik wskoczył na nią, lądując na jej piersi i pozbawiając ją oddechu. Na chwilę pociem- niało jej przed oczami; zdołała jedyni e podnieść głowę. Mężczyzna trzymał w ręku złamany miecz, przytykając go do jej gardła. - Spokojnie, moja droga - burknął. - Widzisz, cały twój opór był na nic. Nikt tu nie chciał cię skrzywdzić. - Maggie popatrzyła mu w twarz i poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Chociaż mężczyzna był olbrzymi, jego śniada twarz była kształtna i pociągła; błyszczała nie- naturalnie, jakby była zrobiona z porcelany. W jego głosie wyczu- wało się łagodność. Ten człowiek wierzył w to, co mówił. Nie za- mierzał jej zrobić krzywdy. Wolną ręką sięgnął po przytroczony do pasa woreczek. Odpiął go, rozwiązał i wyciągnął coś małego i srebrzyście połyskującego 128 ^mfft świetle księżyców. Owo coś wyglądało jak owad, trochę przypo- minało modliszkę, jednak miało dłuższe, węższe i bardziej kancia- ste ciało. - Weź ode mnie Słowo. Ono cię uwolni! Mężczyzna pochylił się nad Maggie i położył jej na piersi owego dziwnego owada. Stworek przez chwilę stał w bezruchu, gotów wbić swoje szczypce w ciało. Wreszcie, rozglądając się ostrożnie, zaczął powoli sunąć w kierunku jej twarzy. ROZDZIAŁ 11 B ock poprowadził Gallena na drugą stronę wzgórza, na targ miej- ski mieszczący się w szerokiej alei, pełnej płóciennych baldachimów ocieniających stragany. Sprzedawcy o śniadej cerze targowali się z przechodniami o świeże ryby i egzotyczne owoce. Tutejsi miesz- kańcy nosili krótkie, kolorowe, sięgające do pół uda tuniki i narzu- cone na plecy miękkie, błyszczące, skórzane peleryny z kapturami. Ze straganów unosił się intensywny zapach curry, anyżku, szafra- nu, wanilii, pieprzu i mnóstwa innych przypraw. Bock i Gallen szli obok stoisk zastawionych mosiężnymi naczyniami, snopami konopi i workami pszenicy. Przed wejściem do portu minęli strażników. W porcie cumowało ze czterdzieści statków, a w dokach zna- leźć można było wszelkie towary - od zbóż, egzotycznych nasion i bawełny, po jedwab, wyszukane meble czy sztaby złota. Bock wyjaśnił Gallenowi, że otaczający ich tłum w większości stanowią przybysze z odległych krain, którzy - wbrew pozorom - wcale nie są ludźmi. Grupka porośniętych czerwonym futrem marynarzy, odzianych w ciężkie, skórzane kamizelki, rozładowywała nieduży frachtowiec, podśpiewując pod nosem jakąś piosenkę. Gallen patrzył-na nich ze zdziwieniem. Coś mu mówiło, że ci marynarze różnią się od ludzi nie tylko czerwonym futrem. Wreszcie zdał sobie sprawę, że osobni- cy ci byli pozbawieni uszu. Wśród zwojów bawełny, w stojącej na ziemi lektyce, siedziała ciemnoskóra kobieta odziana w żółty, jedwabny strój. Na długim, żelaznym łańcuchu trzymała żałosną kreaturę: wychudzoną dziew- 130 ,i^^M iedy leżący w drzwiach sklepu Orick odzyskał przytomność, wszystko wirowało mu przed oczami. Czuł zapach brukowanej ulicy, pełnej kurzu i owczych odchodów. Miał ochotę wstać i u- ciec jak najdalej od tego mdlącego odoru. Rozległ się przeciągły świst, na którego dźwięk Orick poczuł przeszywający go dreszcz. Przypomniał sobie o Siłach Ciemności i futro na karku natych- miast mu się zjeżyło. Otworzył szeroko oczy. W świetle księży- ców dostrzegł Maggie, leżącą na plecach wśród martwych ciał. Jakiś wysoki mężczyzna pochylał się nad nią, przystawiając jej miecz do gardła. Orick leżał jeszcze przez moment, gdy usłyszał krzyki dochodzą- ce z uliczki, którą tutaj przyszli. W półmroku poruszały się dwie po- stacie -jedna z nich przypominała Boćka, druga zaś była olbrzy- mem. Obaj biegli, lecz byli za daleko, aby dotrzeć do Maggie, zanim miecz przetnie jej gardło. Orick zerwał się na nogi i chwycił w zęby jedną z porozrzuca- nych wkoło desek. Był to kawałek drzwi i Orick trzymał go tak, aby żelazne okucia wystawały z przodu, niczym potężne kolce. Niedźwiedź ryknął i człowiek pochylający się nad Maggie podnió- sł wzrok. Na widok Oricka rzucił się do ucieczki. Orick popędził za nim, ale mężczyzna skrył się w ciemnym labiryncie zaułków. Tuż przed nosem Oricka przeleciał olbrzymi nietoperz, próbując odwrócić jego uwagę. Niedźwiedź stanął na tylnych łapach i chwy- cił czarnego stwora za skrzydło. Nietoperz wymknął się jednak i od- leciał przerażony. 144 Orick był tak wściekły, że poczuł się niepokonany; miał wraże- nie, że mógłby w nieskończoność biec za człowiekiem, który napadł na Maggie, aby wreszcie zagłębić swoje ostre kły w jego gardle. Męż- czyzna obejrzał się za siebie, krzyknął: - Nie! - i nadludzkim wysił- kiem przeskoczył przez wysoki mur zamykający zaułek. Orick za- trzymał się przed ścianą, wiedząc, że nie uda mu się na nią wskoczyć. Postanowił wrócić do Maggie. Pobiegł przed siebie i znalazł ją leżącą na plecach i trzymającą w ręku jakiegoś dziwnego owada. Miała bladą, przerażoną twarz. Olbrzym i Bock pochylali się nad nią, dysząc ze zmęczenia. - Co to jest? - zapytał Orick, wskazując na coś, co Maggie trzy- mała w ręce. Był to owad podobny do modliszki, o dziwnie powięk- szonych szczypcach, które Maggie ściskała kurczowo. - Nie wiem - odparła Maggie. - Wygląda na jakąś maszynę, ale nie jestem pewna, do czego służy. - To jest Słowo Sił Ciemności - wyjaśnił tubalnym głosem olbrzym, zabierając owada z rąk Maggie i zgniatając go w palcach. - Potrafi zmienić człowieka w ich sługę. Lepiej uważać, może ich być więcej. Olbrzym zaczął otrzepywać Maggie z kurzu, rozglądając się, czy w okolicy nie ma już więcej modliszek. Dziewczyna sięgnęła po miecz Gallena. Pod jego ostrzem ukrył się jeden z owadów. Zaczął uciekać po kamiennym bruku, lecz Maggie zdołała go zabić. Po dłuższych poszukiwaniach wszyscy czworo stwierdzili, że w pobliżu nie ma więcej Słów. Po przeciwnej stronie ulicy podobny do nietoperza stwór przysiadł na dachu i wydał z siebie donośny, urywany świst. Maggie przyjrzała mu się. - Przestań gwizdać, do cholery! - krzyknęła. - Jeśli zjawi się tu jeszcze ktokolwiek z twoich przyjaciół, potraktujemy go tak jak po- zostałych! Zwiadowca popatrzył na dziewczynę, oświetloną światłem księ- życów. Jego złociste oczy błyszczały w mroku. - Zzzapłaciszszsz zzza zzzniszszszczenie naszychchch Sssłów. - Wypuścił z ust gwizdek, popatrzył przez chwilę na Maggie, prze- tarł twarz krótkimi, wyrastającymi u nasady skrzydeł palcami i odle- ciał, przemykając tuż nad głowami stojących w dole postaci. Orick żałował, że nie ma przy sobie jakiegoś kija. Jedno celne uderzenie i czaszka olbrzymiego nietoperza pękłaby na pół. - Wybaczcie mi, że przybywam tak późno - powiedział Bock, przepraszająco wymachując ramionami. - Kiedy dotarliśmy do skal- nej niszy, was już tam nie było. Szukaliśmy was wszędzie! 10 - Klucz do Ciemności 145 Maggie pokręciła głową. - Nic nie szkodzi - powiedziała, zbierając swoje rzeczy. - Chodźmy. Podążyli na północ, jednak wkrótce Bock zaczął opóźniać marsz, z przodu szedł olbrzym, niosąc w ręce swój potężny miecz. Zatrzy- mywał się na każdym skrzyżowaniu, sprawdzając, czy boczne ulicz- ki są bezpieczne. - Czy mógłbyś się pospieszyć? - ponagliła Boćka Maggie. Po- magała mu iść, ciągnąc go za ramię. - Przykro mi - powiedział Bock. - Po zmroku nie mam zbyt wie- le sił. Przed samym zachodem słońca niebo się zachmurzyło, więc musieliśmy zwolnić. Gdyby nie to, już dawno byśmy was znaleźli! Orick popatrzył na Boćka. Był to pół-człowiek, pół-roślina. Nie można go było zostawić, lecz wszyscy zaczynali już tracić cierpli- wość. Zmęczona walką i długim marszem Maggie przez chwilę przy- glądała się Orickowi. - Posłuchaj, czy dałbyś radę go ponieść? - zapytała. Niedźwiedź zastanawiał się przez chwilę. Dzwoniło mu w uszach, kręciło się w głowie, guz na czole bolał potwornie... Mimo to czuł, że byłby w stanie kogoś nieść choć, z drugiej strony, nie powinno się go traktować jak jucznego osła tylko dlatego, że chodzi na czterech łapach. - Zgoda - odpowiedział wreszcie. - Ale to poniżej mojej godności. Maggie pomogła Boćkowi wgramolić się na grzbiet niedźwie- dzia. Ruszyli żwawym krokiem i pokonali resztę drogi w całkiem niezłym czasie. Szli pod wiatr. W pewnym momencie Orick poczuł dochodzący z oddali zapach obcych ludzi. Powiedział o tym olbrzymowi i skrę- cili w jakąś przecznicę, żeby uniknąć ewentualnej zasadzki. Domy- sły Oricka znalazły wkrótce potwierdzenie. Usłyszeli za swoimi ple- cami świst zwiadowców, którzy zrozumieli, że podstęp się nie udał. Po chwili olbrzym skręcił w jakiś wąski zaułek i wszyscy czworo znaleźli się na zapleczu wielkiego sklepu. Maggie zamknęła starannie drzwi, zaryglowała je i stanęła przy nich, wpatrując się w mrok. W budynku nie było żadnego oświetle- nia i dookoła panowała nieprzenikniona ciemność. Orick stał obok Maggie. Czuł zapach jej potu i słyszał, jak dziewczyna sapie ze zmę- czenia i podniecenia zarazem. Nie wyczuwał zapachu innych ludzi. W korytarzu nie kryła się żadna zasadzka. Orick czuł, że niedawno musiał tędy przechodzić Gallen. 146 - Oricku? - zawołała Maggie. - Gdzie jesteś? -Tutaj. - Podejdź bliżej, żebym mogła cię dotknąć. Orick podreptał do niej i dziewczyna czule pogłaskała go po no- sie. Była to najprzyjemniejsza pieszczota, jaką kiedykolwiek od niej otrzymał; przymknął oczy, pozwalając podrapać się po karku. Mruk- nął z zadowoleniem. Maggie pochyliła się i pocałowała go w pysk. - Dziękuję ci! - powiedziała. - Uratowałeś mi życie. Serce Oricka zmiękło na te słowa. Poprowadził pozostałą trójkę labiryntem mrocznych korytarzy, aż dotarli do drzwi, zza których sączyło się słabe światło. Bock zawołał Gallena. Gallen odsunął rygle i otworzył drzwi. Widząc krew na futrze Oricka, krzyknął: - Co ci się stało? Maggie opowiedziała o ich spotkaniu ze sługami Sił Ciemności, podczas gdy Ceravanne przechadzała się po pokoju ze zmarszczo- nymi brwiami. Wreszcie Gallen i Rougaire sprawdzili jeszcze raz, czy Maggie i Orick nie mająblizn na szyjach. Kiedy upewnili się, że wszystko jest w porządku, Ceravanne pokręciła głową. Była zanie- pokojona. - Miałam nadzieję, że spędzicie tu kilka dni, aby odpocząć po podróży i pójść po poradę do władców z Miasta Życia. W tej sytu- acji jednak będziemy musieli wyruszyć z samego rana. - Jak to? - zdziwił się Orick. - Zwiadowca Ciemności na pewno zapamiętał wasz zapach - wy- jaśniła Ceravanne. - Ściągnie tu swoich kolegów i jutro o zmierzchu może się okazać, że cała ich gromadka poluje na Maggie. Siły Ciem- ności nigdy nie przebaczają, jeśli ktoś zabija ich ludzi. Będziemy musieli wyruszyć o świcie! ROZDZIAŁ 13 l'a Cree usłyszał ostrzegawczy świst zwiadowcy z odległości ponad jednej mili i pobiegł ciemną uliczką, dopóki nie zobaczył nie- wyraźnych sylwetek. Zatrzymał się nad leżącymi w kałuży krwi cia- łami swoich towarzyszy. Ich postacie, widziane w podczerwieni, błyszczały niczym rozżarzone węgle; wypełniała je siatka żył peł- nych ciepłej jeszcze krwi. Pod kamiennym gzymsem najbliższego budynku siedział zwia- dowca Ssaz, opatrując sobie ranę na skrzydle. Dookoła zebrało się jeszcze trzech myśliwych ze stada Zell'a Cree'ego - dwóch z nich było Tekkarami bez imienia, odzianymi w czarne tuniki sięgające do pół uda i długie, skórzane buty, wiązane nad kola- nem. Spod obszernych kapturów połyskiwały ich purpurowe oczy. Trzeci z myśliwych, zwany Ewod, był niewysoki; mógłby nawet uchodzić za człowieka, gdyby nie to, że spod jego futrzanego wdzianka wystawała dziwnie gładka, bladożółta skóra. Ewod przy- glądał się martwym ciałom i drżał. Żeli'a Cree popatrzył na nie- go uważnie. Rzadko zdarzało mu się widzieć takie przerażenie na czyjejś twarzy. ZelPa Cree był jednak zupełnie spokojny. Przed tysiącami lat w jego przodkach całkowicie wyeliminowano uczucie strachu. Nigdy nie zdarzyło mu się, żeby w nocy zbudził go koszmarny sen, a jego serce nigdy nie biło mocniej, kiedy w mrocznym zaułku sły- szał czyjeś kroki za swoimi plecami. W tej chwili, patrząc na swoich towarzyszy, odczuwał jedynie smutek i żal. Pochylił się nad zmarłymi i zamknął im oczy. 148 — Dla was czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Do- łączcie do nas jak najprędzej - wyszeptał. Była to prośba o ponow- ne narodzenie. Potem sięgnął do swojej torby podróżnej, wyciągnął kilka kromek chleba i włożył je w usta zmarłych towarzyszy, aby nakarmić ich przed podróżą w zaświaty. Zell'a Cree'ego denerwował płacz Ewoda, ponieważ sam miał ochotę się rozpłakać, wiedział jednak, że jako przywódca stada nie może sobie na ten luksus pozwolić. - Czego sssię mażżżeszszsz? - syknął zwiadowca. W świetle księ- życów jego kły połyskiwały równie jasno jak złociste oczy. ZelPa Cree wyczuwał słodkawy, metaliczny zapach jego krwi, lecz nie mógł dostrzec żadnych ran. - Ci ludzie mogą tu wróciććć. Tym razzzem upoluj ą wasss! - Co się stało? - zapytał szeptem Zell'a Cree. Wszyscy obecni mieli znacznie lepszy słuch niż jakikolwiek człowiek. - Ja i moi bracia - odezwał się Ewod - trafiliśmy na niedźwie- dzia i młodą dziewczynę. Myśleliśmy, że bez problemu uda się ich nawrócić. Niedźwiedź zranił się przy ucieczce, ale dziewczyna wy- ciągnęła miecz i zabiła moich braci, zanim zdążyli zareagować. -Durnie! - burknął jeden zTekkarów. Jego głos brzmiał jak chrzęst żwiru pod stopami. Ponieważ Tekkarowie nie mieli imion, ZelPa Cree musiał nadać im przydomki, aby móc się do nich zwra- cać. Tego, który się odezwał, nazywał Czerwonorękim, ponieważ jego dłoń porośnięta była czerwonym futrem. - Powinni na siebie lepiej uważać! Należało im się! - Nikt nie zasługuje na śmierć - powiedział ZelPa Cree. - Ci, co ich zabili, zasługują! - upierał się Czerwonoręki. - Trze- ba im pokazać! Niech się nas boją! ZelPa Cree wiedział, że ludzie nie ośmielają się wychodzić z domu po zmroku w obawie przed stadem jego myśliwych. Wiedział, że tyl- ko dzięki tej obawie myśliwi mogą swobodnie działać w tym kraju. Gdyby ludzie zebrali się przeciwko nim, jego stado nie miałoby żad- nych szans. Jednak ludzie o tym nie wiedzieli. Dopóki tak się działo, ZelPa Cree był bezpieczny. Nie mógł więc odeprzeć argumentu Czer- wonorękiego, chociaż nie popierał jego sposobu myślenia. - A reszta z was co o tym myśli? - zapytał, mając nadzieję, że obdarzony wyobraźnią Ewod znajdzie jakiś powód, żeby wybaczyć mordercom. Drugi z Tekkarów, którego ZelPa Cree nazywał Sznurowcem- od grubego sznura, którego używał zamiast pasa - powiedział: 149 - Jeśli któryś z nas zabije człowieka, ludzie zaraz nasyłają na niego mordercą! My też tak powinniśmy! - Jeśli zabijemy tych ludzi, czyż nie zniżymy się tym samym do ich poziomu? - odparł ZelFa Cree. - Droga Ciemności to droga po- koju. - No, właśnie - przytaknął nerwowo Ewod. - Chciałem to po- wiedzieć tej dziewczynie, ale ona bała się Słowa. Zell'a Cree popatrzył na swoich ludzi. - Ciemność nie szuka zemsty, tylko nawrócenia. Mimo to spra- wiedliwości musi stać się zadość. Złapiemy tę kobietę i damy jej do wyboru: przyjmie nasze Słowo albo pożegna się z życiem. ZelFa Cree na chwilę wstrzymał oddech. Jego ludzie pokiwali gło- wami na zgodę. Tekkarowie natychmiast podnieśli nosy, aby wywę- szyć, dokąd uciekła kobieta. Chociaż w nocy widzieli dużo lepiej niż ich przywódca,*Zell'a Cree miał znacznie czulsze powonienie. Czuł teraz zapach kobiety wraz z delikatną wonią jej dziwnych, pozaziem- skich perfum. Czuł też zapach niedźwiedzia i jego grubego futra. Ruszył wzdłuż ulicy, pod osłoną mroku. Jego ludzie przemykali za nim jak cienie. Krążyli tak przez godzinę. Poszukiwania nie szły łatwo; zmrok dopiero co zapadł i ulice pełne były zapachów zosta- wionych przez tysiące przyjezdnych. Zwiadowca leciał przed nimi. Za każdym razem, kiedy dostrzegł jakichś ludzi, ZelFa Cree obmyślał zasadzkę, jednak żadna nie przy- niosła rezultatu. Kiedy gubili trop, z łatwością odnajdywali go z pow- rotem. Zapach perfum, którym się kierowali, był bardzo charaktery- styczny. Wreszcie dotarli do wielkiego magazynu, który ciągnął się prawie na całą długość przecznicy. Był to stary, kamienny budynek, który kiedyś stanowił jedynie zadaszenie targowiska; teraz zamuro- wano większość wejść, zostawiając tylko jedne, wąskie drzwi ozdo- bione portykiem. Pochylony nad progiem ZelFa Cree wyczuł znajomą woń; rozpo- znał też delikatny, ziemisty zapach Boćka. Przymykając oczy, wcią- gnął powietrze w nozdrza, aby dobrze zapamiętać te zapachy. Od tej chwili będzie mógł bezbłędnie rozpoznać ich właścicieli. Nacisnął klamkę, lecz drzwi, tak jak się spodziewał, były zaryg- lowane od wewnątrz. Cofnął się i popatrzył na mury budynku. Stary magazyn miał dwa wysoko umieszczone, zakratowane okna. Ssaz usiadł na kracie, lecz nie miał dość siły, aby ją wygiąć. - Można wyważyć drzwi - zauważył jeden z Tekkarów, dysząc Zell'a Cree'emu nad uchem. Mówił znacznie głośniej niż było trzeba. 150 - Nie wiemy, czy są w środku - powiedział ZelPa Cree. - Mogli wyjść tylnymi drzwiami. Poza tym jeśli tam zostali, mogą mieć po- mocników. Poznaję po zapachu, że całkiem niedawno wchodziło tu kilka osób. - Skinął na Tekkarów. - Okrążcie budynek, sprawdźcie tylne wejścia. Jeśli wyczujecie gdzieś zapach tej kobiety, zawołajcie nas. Nie próbujcie walczyć z nią w pojedynkę. Ja tymczasem wejdę na dach i sprawdzę, czy nie słychać ich rozmów. Miał nadzieję, że Tekkarowie posłuchają jego rozkazów. Zostali stworzeni, aby żyć w brutalnym świecie i przemoc była dla nich co- dziennością. Potrafili bez wahania zabić swoją ofiarę. Biorąc pod uwagę ich zwinność i zdolność do walki, nie sądził, aby kobieta mia- ła przy nich jakiekolwiek szansę. Przodkowie ZelPa Cree'ego zostali przystosowani do życia na planecie, której powietrze było tak gęste, że zwykły człowiek na- tychmiast się dusił, a grawitacja tak silna, że krew spływała w nogi i rozsadzała żyły. Był to mroczny, wiecznie zasnuty mgłą świat, więc ci, którzy mieli go zasiedlić, otrzymali wiele udoskonaleń: oczy idealnie widzące w ciemności, węch czulszy niż u wilka, słuch lep- szy niż u sowy. ZelPa Cree był znacznie bardziej podobny do człowieka niż któ- rykolwiek z jego towarzyszy. Miał jednak kosmate uszy, które nasta- wił, nasłuchując ludzkich głosów. - Ssaz, leć i upewnij się, czy nasze ofiary nie opuściły budynku - szepnął. - Ewod, skryjesz się w cieniu i będziesz obserwował te drzwi. Ja spróbuję wytropić ich z dachu. Zwiadowca rozwinął skrzydła i, machając nimi w zawrotnym tem- pie, wzbił się w powietrze. ZelPa Cree przywarł opuszkami palców do kamiennej ściany budynku; zahaczając o drobne szczeliny, błyskawicz- nie wspiął się na dach. Następnie pełzł po porośniętych mchem, gli- nianych dachówkach, węsząc i nasłuchując. Wkrótce jego kolana były mokre od rosy, a z palców sączyła się krew, był jednak tak zaabsorbo- wany swoim zadaniem, że nawet tego nie zauważył. Kilka razy jego uwagę przykuły odgłosy szczurów buszujących na poddaszu; popiski- wały donośnie i skrobały pazurami o drewniany strop. Jednak ZelPa Cree szedł dalej, usiłując usłyszeć coś mimo narastającego wiatru. Wreszcie dobiegło go echo czyjejś rozmowy. Zatrzymał się. Dookoła było całkiem cicho; ludzie, obdarzeni przeciętnym słu- chem, byli niczego nie świadomi. - ...Siły Ciemności nigdy nie przebaczają, jeśli ktoś zabija ich ludzi - powiedziała dziewczyna, a raczej młoda kobieta. ZelPa Cree 151 wyobraził sobie, że to ta, która zabiła jego towarzyszy. Jej głos był władczy, lecz zarazem łagodny i melodyjny. - .. .Będziemy musieli wyruszyć o świcie. - Jesteś pewna, że chcesz jechać z nami? - zapytał męski głos. - To będzie długa podróż. Jeśli mam cię chronić, chyba lepiej bę- dzie, jeśli cię tu zostawię. - Muszę wyjechać - odparła młoda kobieta. - Słudzy Ciemności często czuję respekt wobec Tharrinian. Będziesz potrzebował mojej pomocy, aby odnaleźć Wendetę. Poza tym poprosiłam o Lorda Pro- tektora, ponieważ nikomu już nie ufam. Coraz więcej ludzi przecho- dzi na stronę Sił Ciemności. Przy tobie będę bezpieczniejsza niż tu- taj. - A ten olbrzym, Rougaire? Wydaje się godny zaufania. Kobieta zniżyła głos. Zell'a Cree domyślił się, że olbrzym musi być w tym samym budynku, skoro kobieta uważa, aby nie usłyszał jej słów. - Owszem, jest godny zaufania, ale mamy z niego rycerz. W walce jest jak słoń; ma w sobie tyle sprytu, co wdzięku. To fakt, że ma dobre serce. Jeśli jednak mamy się przedostać do Moree, potrzebna nam będzie zwinność, której Rougairemu brakuje. - A Bock? Jedzie z nami? - Nie — odparła Tharrinianka. - Nie jest przystosowany do dale- kich podróży, poza tym nie potrafi się bronić. - Zawahała się. - A ty? Twierdzisz, że przysłała cię tutaj sama Lady Everynne. W jaki spo- sób zdobyłeś jej zaufanie? - Maggie i ja pokonaliśmy Władców Roju i wygnaliśmy Dronon ze światów zamieszkanych przez ludzi. Zapadła cisza. ZelFa Cree siedział oszołomiony, nie mogąc uwie- rzyć w swoje szczęście. Za jednym zamachem znalazł Tharriniankę i nowych Władców Roju! To niewiarygodne! - Naprawdę? - zapytała Tharrinianka. - Owszem - powiedział ostrożnie mężczyzna. Zmienił temat. - Mówisz, że słudzy Ciemności będą nas ścigać. Czy dziś w nocy mogą zaatakować? - Wątpię - stwierdziła Tharrinianka. - Maggie zabiła kilku z nich, więc powinni się jej obawiać. Poza tym ona w tej chwili odpoczywa, odzyskuje siły, podczas gdy oni błądzą po ulicach, rozproszeni na pojedyncze stada. Sądzę, że raczej postanowią najpierw zebrać więk- sze siły, a dopiero potem rozpoczną polowanie. Dzięki temu powin- niśmy mieć czas na ucieczkę. 152 - W jaki sposób zdołamy się oddalić, aby nas nie wykryto? - Jedyną nadzieją jest jak najszybsza przeprawa przez ocean. Zwiadowcy mają czuły węch, lecz w dzień są całkiem ślepi. Musimy wyruszyć o świcie, nie zostawiając swojego zapachu na żadnej z dróg. Jeśli nam się poszczęści, słudzy Ciemności przez kilka dni będąprze- szukiwać miasto, zanim zorientują się, że uciekliśmy. Myślę, że mu- simy wsiąść na pierwszy statek odbijający wraz z porannym przy- pływem... Rozległ się głos jakiejś innej kobiety: - Gallenie, łóżka już pościelone... Zell'a Cree oddalił się, robiąc wszystko, aby nie zdradzić się naj- mniejszym hałasem. Rosa, która osiadła na mchu, zmoczyła mu całą tunikę. Kiedy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości, odwrócił się niezdarnie na plecy i popatrzył na złote księżyce, wirujące na niebie niczym piłeczki do żonglowania. Odetchnął chłodnym powie- trzem i zamyślił się. Tharrinianka, wraz z Lordem Protektorem i je- go kobietą, nowymi Władcami Roju, wybierali się do Moree, aby walczyć z Siłami Ciemności. Trzeba ich będzie nawrócić! Zell'a Cree gorączkowo rozważał swoje szansę. Tutaj, na pogra- niczu, było coraz mniej egzemplarzy Słowa. Lord Protektor mógł bez trudu rozgromić Tekkarów. Żeli'a Cree doszedł do wniosku, że brak mu środków, aby podjąć walkę. Brak mu odpowiednich ludzi i technologii. Jeśli jednak jego przeciwnicy udają się do Moree... - Kiedy ujrzycie tron Wendety - szepnął Zell'a Cree -jeszcze oddacie jej pokłon... ROZDZIAŁ 14 B, - ock martwił się o Oricka, odkąd w słabym blasku świecy dostrzegł krew na jego policzku. Kiedy tylko Ceravanne i Gallen przeszli do pokoju obok, a Maggie i olbrzym poszli ścielić łóżka, Bock zapalił lampą naftową i postawił jąna najwyższej skrzynce. Następnie wy- ciągnął zza pasa woreczek z niebieskim proszkiem, którym posypał rany niedźwiedzia, dotykając ich ostrożnie swoimi długimi palcami. - Widzę krew - stwierdził Bock - lecz twoje futro jest tak gęste, że nie mogę znaleźć rany. Orick nie był pewien, czy może mu powiedzieć, dlaczego jego rany goją się szybciej niż zazwyczaj. Maggie dała mu garść mikros- kopijnych kapsułek zwanych nanodokami, dzięki którym powinien przeżyć co najmniej tysiąc lat. - Co to jest? - zapytała Maggie, wyłaniając się z drzwi sypialni i wskazując na niebieski proszek. - Glinka lecznicza - wyjaśnił Bock. - Uśmierza ból, przyspie- sza gojenie ran. To tylko małe draśnięcie. Za parę godzin nie bę- dzie śladu. Maggie podeszła bliżej i wzięła w palce szczyptę niebieskiej sub- stancji. - Skąd to masz? - Legenda mówi, że Nieśmiertelni Władcy z Miasta Życia setki lat temu rozrzucili ją po całej planecie. Teraz służy wszystkim jej mieszkańcom w leczeniu skomplikowanych ran. - Nanodoki... - szepnęła Maggie, spoglądając na proszek. - Czy ta glinka potrafi przedłużać życie? Regenerować komórki nerwowe? 154 - Nie - odparł Bock, prostując się. - Tylko Nieśmiertelni Wład- cy w Mieście Życia mają taką moc. Lecznicza glinka goi rany, wzmacnia kości. Kiedy wybierzecie się w podróż, znajdziecie ją w wielu miejscach - przeważnie w zaroślach, gdzie ziemia jest wilgotna. Maggie pokiwała głową, zamyślona. - Powiem Gallenowi, że łóżka już pościelone. — Omijając roz- rzucone skrzynki, przeszła do sąsiedniego pokoju. Bock, nieco przygarbiony, stał absolutnie nieruchomo i spoglą- dał bezmyślnie przed siebie. - Co ci jest? - zapytał Orick. - Co takiego? - ocknął się Bock. - Cóż, zasnąłem... Jestem wy- czerpany. Wkrótce będę musiał się udać na spoczynek. - Stanął w ką- cie, podniósł ręce do okna, z którego sączyło się słabe światło, i za- mknął oczy. Bez pośpiechu zaczął wypytywać Oricka o jego zwyczaje, zainteresowanie teologią, o chęć wstąpienia do zakonu. Z każdym pytaniem Bock coraz bardziej angażował się w rozmowę. Wkrótce zapomniał, że chce mu się spać. - A więc pracujesz z Galłenem od trzech lat - dziwił się - a mi- mo to nie otrzymałeś dotąd żadnej zapłaty? Skoro nic z tego nie masz, to po co z nim jeździsz? - Cóż, Gallen od czasu do czasu kupuje mi coś do jedzenia, ale przecież tu nie chodzi tylko o pieniądze - odparł Orick. - Bądź co bądź jest przecież napisane, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu dostać się do Królestwa Niebieskiego. Poza tym musiałbym być wyjątkowo podłą kreaturą, żeby swojąprzy- jaźń opierać na pieniądzach. - Więc dlaczego z nim pracujesz? - spytał Bock, przyglądając się uważnie Orickowi swoimi brązowymi oczami. - To mój przyjaciel. - A więc przebywasz z nim dla towarzystwa? - zdziwił się Bock, jakby to było dla niego niepojęte. - Oczywiście. - A dlaczego nie szukasz towarzystwa innych niedźwiedzi? - Sam nie wiem... - mruknął Orick, nie chcąc wyznać bolesnej prawdy. Był jednak szczery, więc dodał: - W moim świecie niedźwie- dzie nie trzymają się razem. Większość samców lubi się obżerać i nie chcą się z nikim dzielić zdobyczą. Samice uwielbiają nas w sezonie godowym, ale potem stają się zrzędliwe i... no cóż, po prostu dają nam do zrozumienia, że nie chcą nas widzieć. 155 - Czy szukałeś towarzystwa samic? - zapytał Bock. - Kilka razy - przyznał Orick. - Spotkałem pewną bardzo intere- sującą niedźwiedzicę przed samym wyjazdem. Miałem wobec niej pewne plany... - Chciałeś się z nią związać? Orick wahał się, czy przystać na tak dziwne stwierdzenie. - Cóż... małżeństwo to święty stan... tak przynajmniej jest napi- sane w Biblii. Bock zamilkł. W słabym świetle lampy widać było, że zaskoczo- ny otwiera usta, jakby właśnie przyszedł mu do głowy jakiś niesa- mowity pomysł. - Ty jesteś człowiekiem, Oricku! - powiedział podekscytowany. - Jestem niedźwiedziem! - sprzeciwił się Orick. - Mało kto jest tym, na kogo wygląda - stwierdził Bock. - Nasze ciało jest tylko maską, pod którą kryją się prawdziwe po- trzeby i zamiary. Niejeden z nas, chociaż wygląda na człowieka, jest tylko marnym ślimakiem. Dlaczego więc ty, zamieszkując w niedźwiedzim ciele, nie miałbyś mieć ludzkiego serca? Twoje myśli, przekonania i potrzeby są typowo ludzkie. Jeśli w głębi serca jesteś człowiekiem, nasze prawo mówi, że wolno ci zamiesz- kać wśród nas i cieszyć się dobrodziejstwami ludzkiego towarzy- stwa. - Ach, to wspaniale - mruknął Orick. Przez całe życie przebywał w towarzystwie ludzi, ale nie uznawał tego za szczególny przywilej. - A co mi to daje? - Bardzo wiele - odparł Bock. - Rzadko się zdarza, aby ktoś, kto nie jest człowiekiem, mógł wejść do Miasta Życia i cieszyć się tam- tejszymi przywilejami. Ci wszyscy przybysze, których spotkać moż- na w porcie, nigdy nie dostąpią takiego zaszczytu. Zamiast tego mu- szą wracać do Babelu, skąd zostali wygnani. Bock wydawał się tak przejęty nieszczęściem tych istot, że Orick zaczął im współczuć. Wyobraził sobie, jak musi wyglądać Babel: oszałamiająca mieszanina na wpół ludzkich, walczących ze sobą ga- tunków; niegościnna kraina, w której nieustannie toczy się wojna. Czuł, że żal mu tych wszystkich wygnańców, ponieważ wiedział, co to znaczy być pozbawionym ojczyzny. - A więc - mruknął Orick - Gallen będzie zaskoczony, kiedy mu powiem, że jestem takim samym człowiekiem jak on. - Jesteś pewien, że on jest człowiekiem? - spytał Bock. Ś - A kim miałby być? - zdziwił się Orick. - $ 156 - Któż to wie? Nie udało mi się jeszcze stwierdzić, czy jest czło- wiekiem, więc nie mogę obdarzyć go przywilejami, jakie należą się ludziom. -Ależ... to największy absurd, jaki kiedykolwiek słyszałem! - oburzył się Orick. - Nasze ciało jest tylko maską- powtórzył Bock. - Czy w swo- jej ojczyźnie nie spotkałeś nigdy ludzi, których myśli i uczynki wy- dawały ci się dziwne i niezrozumiałe? Orick pomyślał o złodziejach, którzy zeznawali przeciwko Gal- lenowi. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego komuś może do tego stop- nia zależeć na unicestwieniu drugiego człowieka. Było to całkiem sprzeczne z jego naturą. W tej kwestii Orick musiał się zgodzić: na zewnątrz ludzie wyglądali podobnie, jednak w środku mogli stano- wić całkiem odrębne gatunki. W tym momencie zjawili się Gallen, Rougaire, Ceravanne i Mag- gie. Orick oznajmił z radością: - Słyszałeś, Gallenie? Bock mówi, że jestem człowiekiem! - Cóż - Gallen wzruszył ramionami. - Zawsze twierdziłem, że jesteś lepszym człowiekiem ode mnie, Oricku. Myślę jednak, że po- winieneś się staranniej ogolić. Orick zachichotał, lecz Ceravanne odezwała się całkiem poważ- nie, trochę urażona: - Bock nie żartował, Oricku. Przez pięćset lat był jednym z sę- dziów w Mieście Życia. Miliony razy osądzał, kto zasługuje na mia- no człowieka, w pewnym sensie Bock wie o nas więcej niż my sami. Jeśli stwierdził, że jesteś człowiekiem, dał ci tym samym wszelkie ludzkie uprawnienia. To wielki zaszczyt, chociaż możesz nie zda- wać sobie z tego sprawy. - Cóż, w takim razie dziękuję ci, Bocku - powiedział Orick. Ceravanne zwróciła się do Boćka: - Potrafisz poznać, kto jest człowiekiem. Co sądzisz o Gallenie O'Dayu? Bock zamrugał oczami i popatrzył na nią spod przymkniętych powiek. -Stwierdzam, że Orick jest człowiekiem. Gallen nie jest. Co do Maggie, nie mogę mieć pewności, gdyż zbyt mało z nią rozmawiałem. - A dlaczego sądzisz, że Gallen nie jest człowiekiem? - dopyty- wała się Ceravanne. - Wyczuwam w nim jakiś... konflikt. Chciałby być kimś więcej niż jest. 157 - A zatem może Gallen jest po prostu człowiekiem o wysokich aspiracjach? - Możliwe - zgodził się Bock. - Domyślam się, że to powszech- ne wśród jego rodaków. Są w minimalnym stopniu udoskonaleni genetycznie. Pod względem temperamentu przypominają swoich przodków. Właściwie mógłbym go nazwać człowiekiem, lecz oba- wiam się, że zraniłbym jego uczucia. Ceravanne roześmiała się, przymykając oczy, jakby właśnie usły- szała wyszukany dowcip. - Niewykluczone - powiedziała. - Żeby zostać Lordem Protek- torem, trzeba być kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. - Przykrę- ciła lampę i poszła z olbrzymem do sąsiedniego pokoju. Orick leżał, wdychając zapach kurzu i pajęczyn. Wyobrażał so- bie, że nad jego głowąpająki rozpięły ogromną sieć. Długo nie mógł zasnąć. Nad ranem obudził Oricka krzyk mew i słonawy zapach morza, uparcie wciskający się w szczeliny murów. Olbrzym Rougaire po- szedł zbudzić Ceravanne i jej gości. Spakowali się pospiesznie i zje- dli skromne śniadanie: chleb z serem, który Tharrinianka miała w swo- jej torbie podróżnej. Przez chwilę Gallen i Maggie zostali sami z olbrzymem, a Cera- vanne poszła do pokoju Boćka. Orick podreptał za nią, żeby zapy- tać, czy chce jeszcze coś zjeść. Stanął zaskoczony na progu: Cera- vanne i Bock stali w świetle padającym z niedużego okna, dziewczyna ściskała jego długie palce, patrząc na nie z czułościąjak na ręce ko- chanka. Orick przystanął za rzędem skrzynek. Bock powiedział: - Jesteś pewna, że chcesz z nimi jechać? Wczoraj w nocy bez wahania dopuścili się zabójstwa. - Mnie też przeraża ich przemoc, ale co mogę na to poradzić? - odparła Ceravanne. Bock zastanawiał się przez chwilę. - Przez trzysta lat byłem twoim nauczycielem. Chciałem ci poka- zać, czym jest pokój. Jesteś teraz jedną z nas, ci ludzie sadła ciebie kimś obcym. -Trzysta lat... -powtórzyła Ceravanne. -Myślę, że już czas, abym wróciła do swoich poddanych. Przekażę im to, czego nauczy- łam się od ciebie. O ile mi się uda... - Orick zastanawiał się, co Thar- 158 j-jnianka ma na myśli, mówiąc o „swoich poddanych". Czy to zna- czyło, że mieszkańcy Babelu są jej sługami? - Pamiętaj, ze nie jesteś sama - odparł Bock. - Obawiam się, że nie zdołasz tych stworzeń nauczyć, czym jest pokój. Boję się, że prze- moc, której wśród nich doświadczysz, może cię zranić. Gdyby tak się stało, nie wahaj się pójść do któregoś z nas. W lasach, na górskich polanach znajdziesz niejednego kochającego pokój Boćka. Ceravanne nagle pochyliła się i pocałowała go w rękę. - Przy tobie te trzysta lat zleciało tak szybko... Czasami żałuję, że nie potrafię patrzeć na świat tak jak ty. Czasami chciałabym być tobą. Na twarzy Boćka pojawił się niewymowny żal. Wyciągnął swoje długie palce i pogłaskał dziewczynę po włosach. - Każdy z nas jest sobą. Mamy swoje marzenia, nadzieje, przy- wary. Jednak ty, Ceravanne, nawet wśród Tharrinian jesteś kimś wyjątkowym... - głos uwiązł mu w gardle. - Assuah n sentavah, avha- lamaehall... Ceravanne odsunęła się zaskoczona. - Ja też cię kocham - powiedziała. - Niezmiennie, od trzystu lat. Bock wyciągnął rękę i pogmerał w liściach zdobiących czubek jego głowy. Wyciągnął jakiś nieduży, zielonkawy, podobny do żołę- dzia przedmiot i wręczył go Ceravanne. Orick pamiętał, że spostrzegł owo coś już wcześniej. - Odjeżdżasz i możliwe, że już nigdy się nie zobaczymy. Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, zasadź to ziarenko, a wyrośnie z niego następny Bock. Ceravanne wzięła ostrożnie ziarenko i przycisnęła je do piersi niczym drogocenny klejnot. Bock wyciągnął swoje długie palce i zmierzwił jej włosy; dziewczyna wyglądała, jakby zaplątała się w gęstwinie gałęzi. Bock pochylił się i pocałował ją w usta. Ceravanne szlochała. Orick wymknął się po cichu i wrócił do Gallena i Maggie, nie chcąc przeszkadzać w pożegnaniu. Po chwili zjawiła się Ceravanne; spakowała ziarenko do plecaka i dokończyła śniadanie. Kiedy skoń- czyła, uściskała Rougairego. - Odprowadzisz nas do portu. Chcę, żebyś potem udał się do Miasta Życia. Powiedz Nieśmiertelnym, że zjawił się Lord Protektor i że wyruszyliśmy walczyć z Siłami Ciemności. Jeśli nie wrócimy przed zimą, na wiosnę powinni przygotować się do wojny. Olbrzym pokiwał głową. Sprawdzili jeszcze raz, czy nic nie po- zostało. Ceravanne związała włosy czerwoną chustką i naciągnęła 159 kaptur głęboko na czoło. Zgarnęła trochę sadzy z kominka i posma- rowała nią sobie policzki, żeby wyglądać starzej i brzydziej. Rzecz jasna, nie chciała zostać rozpoznana. - Nikt nie domyśli się, że jesteś Tharrinianką- stwierdził Gallen. - Większość obecnych mieszkańców tej planety nigdy w życiu nie widziała Tharrinian - odparła Ceravanne. - Będę mówiła, że je- stem domoriańską tancerką. Domorianie są bardzo podobni do Thar- rinian. Poza tym ludzie rzadko pytają o moje pochodzenie. Mam ciało dziecka, a dzieci zwykle są ignorowane. Ściągnęła szczelnie kaptur, przygarbiła się, a jej ruchy straciły dotychczasową grację. Orick był zaskoczony tą nagłą przemianą. Wybiegli na ulicę i skierowali się w stronę portu, błądząc w po- rannej mgle, która ograniczała widoczność do zaledwie kilku kro- ków. Orick cieszył się, że znów wyrusza na wyprawę z Gallenem, Maggie i Tharrinianką. Był spragniony działania, więc w pewnym sensie czuł się rozczarowany, gdy dotarli do portu bez żadnych przy- gód i bez trudu zdobyli bilet na pierwszy statek płynący do Babelu. Z powodu gęstej mgły nie mogli ocenić, czy wsiadają na porządny statek. Musieli uwierzyć bosmanowi, że jest to zwinny, pięciomasz- towy kliper, zbudowany z najlepszego drewna, mogący prześcignąć każdy z pirackich okrętów. Pełni obaw wsiedli na pokład wraz z kilkunastoma członkami załogi. Bock i Rougaire stali na nabrzeżu, machając do nich na po- żegnanie. Po chwili zniknęli w gęstej mgle. Bosman zaprowadził ich do trzech z sześciu niedużych kajut mieszczących się w pobliżu kwatery kapitańskiej, po czym oddalił się, zajęty swoimi sprawami. Wkrótce zorientowali się, że statek jest dokładnie taki, jak im obiecano: zadbany i komfortowy. Załadowany był mnóstwem towa- rów. Orick i Maggie po raz kolejny wyszli na pokład, żeby upewnić się, czy wśród załogi nie ma sług Ciemności. Tak jak poprzednio, kręciło się tam jedynie kilkunastu marynarzy. Większość z nich była podchmielona. - Wypatruj ludzi o bladożółtej skórze - szepnęła Maggie Oric- kowi do ucha. Niedźwiedź usiadł, wsłuchując się w pojękiwanie drewnianych belek kadłuba i szmer wody za burtą. Większość marynarzy z całą pewnością nie była ludźmi. Niskie, barczyste postacie o czerwonej skórze, odziane tylko w szorty i pasy z bronią, kręciły się nerwowo 160 po pokładzie, układając liny i sprawdzając węzły. Kilkunastu olbrzy- mów o smutnych twarzach, ubranych w skórzane tuniki i zbrojnych w wielkie, zakrzywione miecze, zajęło się najcięższą pracą- stawia- niem żagli. Reszta załogi wyglądała jeszcze dziwaczniej - były to wysokie postacie o przerażająco dużych, jasnożółtych oczach; spomiędzy ich długich, białych włosów wystawały czarne, podobne do rogów wy- rostki. Orick dostrzegł jeszcze dwóch osobników, tak szczelnie za- | kapturzonych, jak gdyby zależała im na ukryciu twarzy. Wytężył l wzrok, aby dostrzec kolor ich skóry. Kiedy wchodzili po drabinie na l główny pokład, poruszali się z niewiarygodną zwinnością. Orick dostrzegł ramię jednego z nich; miało kolor piaskowca, a ręka była wytatuowana na czerwono. Maggie i Orick mijali ich już wcześniej, kiedy schodzili do kaju- ty. Niedźwiedź zdołał wtedy zobaczyć oczy jednego z nich: były ciem- nopurpurowe, a nad nimi widniał biały tatuaż przedstawiający pają- ka. Chociaż żaden z nich nie wyglądał na sługę Ciemności, na ich widok Orick poczuł, jak sierść jeży mu się na karku. Powstrzymywał się przed obejrzeniem za nimi; kiedy w końcu nie wytrzymał, znik- nęli już z pola jego widzenia. Zastanawiał się, co mogli widzieć taki- mi niezwykłymi oczami. Kiedy obejrzeli już całą załogę, Maggie odetchnęła z ulgą. - Dzięki Bogu - szepnęła. - Nie ma wśród nich nikogo o blado- żółtej skórze ani żadnego z tych czarnych stworów w kształcie nie- toperza. Załoga postawiła jeden żagiel i statek powoli wypłynął z portu. Mgła nadal była nieprzenikniona. Orick szybko zapomniał o przerażeniu, jakie poczuł na widok dwóch zakapturzonych postaci. Wiedział przecież, że nic nie grozi jemu i jego przyjaciołom, więc ogarnął go błogi spokój. Usłyszał śmiech dzieci dochodzący zza burty. Wyjrzał. Wokół statku pływały małe, wesołe brzdące, przemykając pomiędzy setkami meduz. Orick był zaskoczony ich niezwykłą zwinnością, dopóki nie spostrzegł, że zamiast nóg mają rybie ogony. - Ahoj! - krzyknął do nich Orick, a one machały do niego i Mag- gie, wołając: -Ahoj, śmieszny człowieczku! Ahoj, śmieszna kobieto! Po chwili jedno z nich rzuciło w Oricka meduzą i cała gromad- ka zniknęła w wodzie, tak jakby obawiała się zemsty ze strony nie- dźwiedzia. l l - Klucz do Ciemności 161 - Myślisz, że jeszcze wrócą? - spytała zachwycona Maggie. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w spienione fale, lecz nie zobaczyli już wodnych dzieci. Na najbliższe pół godziny skryli się oboje pod pokładem, czeka- jąc, aż statek wypłynie na pełne morze, gdzie nie będzie tak gęstej mgły. Orick ucieszył się, kiedy wreszcie ujrzeli bezchmurne niebo. Gromadka olbrzymów postawiła wszystkie żagle i statek błyskawicz- nie nabierał prędkości. Niedźwiedź patrzył na białe płótno żagli, napięte od wiatru. Jego serce zamarło, kiedy nagle spostrzegł trzy olbrzymie nietoperze wyłaniające się z mgły osnuwającej pobliski ląd. Czarne stwory wylądowały na czubku jednego z masztów. Maggie krzyknęła i przeszli na drugi koniec pokładu, aby zoba- czyć, co zrobią nietoperze. Wszystkie trzy rozsiadły się w bocianim gnieździe i okryły skrzydłami dla ochrony przed słońcem. Jeden z nich krzyknął: - Koniec nocnej wachty! - i zagwizdał bosmańskim gwizdkiem. Orick słyszał ten dźwięk już wcześniej, zanim wydostali się z mgły, ale nie przypuszczał, że pochodzi on od tych obrzydliwych, czar- nych stworów. - Hmm, oni po prostu są częścią załogi - Maggie roześmiała się z ulgą. - Któż by się lepiej nadawał do siedzenia w bocianim gnieź- dzie? - Chociażby bocian - mruknął Orick, przypominając sobie jak zwiadowcy Ciemności dmuchali w swoje gwizdki, kiedy wytropili ich na ulicach miasta. - Oni mi się nie podobają! - Nie możesz ich winić za wygląd - powiedziała Maggie, przy- glądając się stworom stłoczonym na szczycie masztu. Wiatr rozwie- wałjej rude włosy. Odgarnęła je z twarzy. - To, że są zwiadowcami, nie znaczy jeszcze, że są sługami Ciemności. - Ale to znaczy, że są obrzydliwi, a ja nie zamierzam w najbliż- szym czasie mieć z nimi do czynienia! - warknął Orick. - Poza tym źle mi się kojarzą. - Mów ciszej - szepnęła Maggie. - Nie wiadomo, jak czuły mają słuch. - Pochyliła się nad jego uchem. - Widzisz, Oricku, te stwory mogą wcale nie być sługami Ciemności, choć równie dobrze mogą nimi być. Znajdujemy się na statku pełnym mieszkańców Babelu; bardzo możliwe, że co najmniej jeden z nich jest sługą Ciemności. Orick westchnął, odwrócił się i podreptał po świeżo wyszorowa- nych deskach pokładu, drapiąc o nie pazurami. Mówiąc mu o zwia- dowcach, Maggie miała zupełnie spokojny głos, jednak Orick za- 162 uważył, że dziewczyna od tej chwili nie odstępuje go ani na krok — musiała być mocno przerażona. Tego dnia wieczorem wszyscy pasażerowie jedli kolację z kapi- tanem. Była to bardziej uczta niż kolacja; podano wyjątkowo dobre wino, które jednocześnie ożywiało umysł i poprawiało nastrój; do tego pieczeń, pięć gatunków melonów, słodkie bułeczki i zapiekanki z serem. Orick był uradowany; rzadko zdarzało się, aby podano mu więcej, niż był w stanie zjeść. Kajuta kapitana była jasno oświetlona mosiężnymi lampami. Oprócz Oricka i jego przyjaciół, przy stole siedziały jeszcze tylko dwie osoby - gruby kupiec i nieśmiała albinoska. Kapitan Aherly siedział po przeciwnej stronie stołu. Przy nim stał steward w białej koszuli i nerwowa strażniczka. Przy stole wymieniano uprzejmości. Orick był ciekaw, kim są pozostali pasażerowie, więc niemalże odetchnął z ulgą, kiedy wresz- cie kapitan zwrócił się do Gallena: - Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto mówiłby tak jak ty i twoi przyjaciele. - Oni pochodzą z wioski Soorary, na północy - wyjaśniła Cera- vanne. - Ach, toż to kawał drogi - stwierdził kapitan, bezskutecznie pró- bując ukryć fakt, iż jest niezadowolony z odpowiedzi. - Wybieracie się do Babelu w interesach czy dla przyjemności? - Szukamy przygód - powiedział Gallen. - Mamy zamiar zwie- dzić cały świat, żeby przekonać się, że nie wszystko dzieje się na pomocy. Kapitan roześmiał się: - Cóż, skoro wybraliście się na południe, jestem pewien, że zo- baczycie tam parę rzeczy, które na zawsze utkwią w waszej pamięci. - A wy? - Gallen zwrócił się do pozostałych pasażerów. - Do- kąd płyniecie? Albinoska, nieśmiała dziewczyna, która dotąd nie odezwała się ani słowem, popatrzyła na kupca jakby licząc na to, że odezwie się pierwszy, lecz kiedy milczenie zbytnio się przeciągało, pochyliła się do przodu i powiedziała cicho: - Wracam z Miasta Życia, gdzie składałam petycję o sklono- wanie. - Chcesz się ponownie narodzić? Mam nadzieję, że otrzymasz do tego prawo! - powiedziała taktownie Ceravanne. 163 Dziewczyna ze smutkiem odwróciła wzrok. - Nie wiadomo. Moja świadomość została co prawda sczytana, uznano jednak, że moje poświęcenie dla społeczeństwa jest niewy- starczające.. . - słowa uwięzły jej w gardle. Orick czuł, że wszyscy są trochę zszokowani. Zastanawiał się, jakie to uczucie - zostać uznanym za niegodnego, aby się ponownie narodzić. Pomyślał, że to prawie tak, jak otrzymać wyrok śmierci. - Jesteś jeszcze młoda - powiedziała Ceravanne. - Musisz zdwoić swoje wysiłki. Jeszcze nie wszystko stracone. Ja jestem tylko skrom- ną, domoriańską tancerką, a mimo to otrzymałam prawo do ponow- nych narodzin. Dziewczyna popatrzyła na Ceravanne; w jej różowych oczach malowała się zazdrość. - Doceniam twoje słowa - powiedziała - bo chociaż twoje ciało jest młode, oczy zdradzają, że przeżyłaś niejedno. Aleja... wśród moich rodaków jestem uważana za świetną nauczycielkę. Bardzo ciężko pracuję. Nie wiem, co jes/cze mogłabym zrobić... Spuściła głowę przepraszająco, niczym ranne zwierzę. Orick zdał sobie sprawę, że jej nieśmiałość nie byłajedynie nawykiem czy spo- sobem bycia, a miała znacznie głębsze przyczyny; możliwe, że de- terminowała całe jej życie. - Bądź uprzejma i szczodra, zgodnie ze swą naturą - doradziła Ceravanne. - Podobno Nieśmiertelni cenią sobie te cechy znacznie bardziej, niż jakiekolwiek osiągnięcia. Albinoska pokiwała głową, mrugając oczami. - Albo, zamiast żyć lepiej, postaraj się efektownie umrzeć - wtrą- ciła Tallea, strażniczka kapitana, przechadzając się po pokoju. Poru- szała się jak pantera i mówiła szybkim, urywanym głosem, jakby nie potrafiła rozmawiać spokojnie. Była doskonale umięśniona; przy prawym biodrze miała przypasany krótki miecz, a przy lewym - krót- ki, bojowy trójząb. Na szarą, ozdobioną niebieskim haftem tunikę nałożyła skórzany kaftan. Jej strój wydawał się bardziej funkcjonal- ny niż estetyczny, jednak pomimo swego wyglądu sprawiała wraże- nie osoby pogodnej i sympatycznej. - Jak to „efektownie umrzeć"? - zapytał Gallen. Tallea przechadzała się po kajucie, ze złożonymi na piersiach rękami. Na palcach miała mnóstwo pierścieni z topazami i szma- ragdami. - Wśród Wędrowników śmierć jest uważana za coś naturalnego. Przydarza się każdemu - od czasu do czasu nawet Nieśmiertelnym 164 Władcom. Wędrownicy powiadają, że obowiązkiem młodych jest żyć, troszczyć się o swoje stado. Kiedy się starzeją, ich obowiąz- kiem jest umrzeć, aby uwolnić innych od zmartwień. Śmierć, tak jak życie, powinna mieć swój cel. A zatem postaraj się o efektowną śmierć. - W jaki sposób można ją sobie zapewnić? - zapytał Gallen. - Życie ma sens tylko wtedy, gdy służy jakiemuś wyższemu celo- wi, a nie tylko samemu życiu. Trzeba poświęcić się służbie. - Masz na myśli walkę? - spytał Gallen. Kobieta wykonała gest, który równie dobrze mógł być potwier- dzeniem, co zaprzeczeniem. - Między innymi. Albo - pracę. Kapitan Aherly roześmiał się: - Musicie wybaczyć Tallei. Jest czystej krwi Kaldurianką, lecz fascynuje się tą dziwaczną ideologią Wędrowników... - Czy chciałabyś narodzić się ponownie jako Wędrownik? - za- pytała Ceravanne. Tallea odparła: - Pokój. Kaldurianie nie uznają pokoju. - Odwróciła się i znów zaczęła przechadzać się po kajucie. - Jaki jest ten „wyższy cel", któremu służysz? - spytała Ceravan- ne. Kaldurianką odwróciła się przez ramię i posłała jej bystre, drwią- ce spojrzenie. - Wychowałam się w puszczach Moree, lecz wyjechałam stam- tąd. Teraz - służę prawdzie. Kiedy wspomniała o Moree, zapadło kłopotliwe milczenie. Mó- wiąc, że służy prawdzie, najwyraźniej otwarcie przeciwstawiała się ideom Ciemności; nikt z obecnych nie byłby na tyle odważny, aby to uczynić. Wreszcie gruby kupiec, który siedział obok Oricka, ode- zwał się ze spokojem: - Nazywam się Zell'a Cree. Jestem kupcem. Podróżuję tędy od piętnastu lat. - Czym handlujesz? - spytał Gallen. - Hmm, cóż, tym i owym - odparł Zell'a Cree. - Kiedyś handel pomiędzy kontynentami kwitł, ale teraz mało kto zgadza się płynąć do Babelu. Myślę, że już czas z tym skończyć, pora wrócić do kraju i osiąść gdzieś na stałe. - A więc jesteś człowiekiem? - zapytał Orick. ZelPa Cree, nie wiedzieć czemu, działał mu na nerwy. Przez cały wieczór niedźwiedź 165 czuł, że kupiec siedzi trochę za blisko niego. Jego ton głosu był zbyt beztroski. Przed chwilą dwie kobiety mówiły o nadziei i śmierci, o swoich najgłębszych obawach, tymczasem jego głos zdradzał, że takie sprawy nie robią na nim jakiegokolwiek wrażenia. Orick uznał, że kupiec jest pozbawiony ogłady czy też jakiejś innej cechy, której nie potrafił nazwać. W każdym razie na pewno nie wiedział, kiedy należy milczeć. - Owszem - powiedział ZelPa Cree, potwierdzając, że jest czło- wiekiem. - Kłamca! - krzyknął Gallen w nagłym przypływie wściekłości. Kupiec uniósł brwi, lecz nie odpowiedział na zarzut. Gallen za- machnął się, jakby chciał go uderzyć. ZelPa Cree patrzył na niego ze spokojem. Jego twarz nawet nie drgnęła. — Nie jesteś człowiekiem - powiedział Gallen - i nawet nie wiesz, jak go udawać. Nie potrafisz odczuwać strachu, prawda? - No cóż - wtrącił kapitan - każdy z nas ma swoje sekrety. Sto- suję zasadę niewypytywania pasażerów o ich prywatne życie. Przy- należność gatunkowa jest osobistą sprawą każdego z nas. Powiem wam, że mam na pokładzie nawet kilku Tekkarów. I co z tego? Gallen opuścił pięści, lecz nadal uważnie przyglądał się Żeli'a Cree'emu. - Tekkarów? - spytała Ceravanne. Orick poznał po jej głosie, że ci Tekkarowie musieli mieć fatalną reputację. Kapitan popatrzył na nią obojętnie. - Tak. Mamy ich dwóch. Zaprosiłem ich na kolację, ale odmówi- li. Woleli zostać w swojej kajucie. Mówią, że wracają z Miasta Ży- cia, gdzie składali petycję o sklonowanie. - Nie sądzisz, że ich sposób myślenia jest skrajnie różny od na- szego? - zapytał Gallen. - Tekkarów? - Kapitan Aherly roześmiał się. - A ty myślisz, że uda im się ponownie narodzić? Prędzej wieloryb odrodzi się w ciele gołębia. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedziała Ceravanne. - Świado- mie przewozisz na pokładzie wysłańców Ciemności? - Nie jest to coś, co mógłbym pochwalać lub potępiać - powie- dział kapitan Aherly. - Mogę podejrzewać, że ktoś jest kanalią, lecz nawet straże w Mieście Życia nie mogą nikomu odmówić prawa do ubiegania się o sklonowanie. Skoro porty na pomocy są otwarte dla wszystkich, nie mogę udowodnić, że Tekkarowie nie mieli tam do załatwienia żadnych spraw. 166 - Podejrzewam, że Nieśmiertelni odmówią Tekkarom wstępu do Miasta Życia - powiedziała Ceravanne. - Dotąd tego nie zrobili z po- wodu obecności Drononu. Teraz, kiedy Dronon się wycofał, Tekka- rowie utracą swoje prawa. - Co za wstyd - stwierdził kapitan Aherly. - Do czego to doszło! Kiedyś, w lepszych czasach, Tharrinianie rządzili sprawiedliwie, a po- między narodami panował pokój. - Wierzysz, że kiedyś tak było? - odezwał się ZelPa Cree. - Nie- którzy twierdzą, że to tylko mit. - Port w Tylee posiada suche doki dla stu okrętów - powiedział Aherly. - Mimo to nigdy nie widziałem tam więcej niż dziesięć stat- ków na raz. Jakiś czas temu musiał tam panować znacznie większy ruch. - To prawda - wtrąciła Ceravanne. - Kiedy byłam młodsza, nie było takiej nienawiści pomiędzy narodami. Bramy do Miasta Życia nie były strzeżone, podobnie jak wszystkie porty. Ludzie handlowali bez ograniczeń; wszyscy wydawali się wtedy bogatsi niż teraz. - Jeśli rzeczywiście kiedyś tak było, to chyba dawno temu - stwier- dził Zell'a Cree. - Urodziłeś się już po wkroczeniu Drononu - odparła Ceravan- ne. - Zapytaj kogoś starszego, a usłyszysz to samo. Na naszym świecie panował pokój. - Tak - przyznał kapitan Aherly. - To fakt, że panował pokój, ale nie wszędzie. Spokojnie było na północy, lecz na południu - nawet przed pojawieniem się Drononu - życie było znacznie cięższe. Nie można pozwolić, aby takie narody jak Tekkarowie mieszkały wśród... chociażby... takich Champlianów - wskazał na siedzącą obok albi- noskę. - Wtedy nie ma co marzyć o pokoju. Równie dobrze można by hodować wilki w klatce z królikami. - Nie zapominajmy, że Champlianie mają wiernych Kaldurian za obrońców - powiedziała Ceravanne, spoglądając na strażniczkę prze- chadzającą się po kajucie. - Dopóki Kaldurianie są silni, można mieć nadzieję na pokój. Zwłaszcza teraz, kiedy Dronon się wycofał. - Cóż, Dronon się wycofał, ale zostały Siły Ciemności - west- chnął Aherly. - Obawiam się, że ci, którzy chcą pokoju, nie zdołają dojść do głosu. Podobno w Mieście Życia rozpoczęto już przygoto- wania do wojny. Na południu zaś zaczęto gromadzić wielką armię. Maggie zakrztusiła się, nie potrafiąc ukryć swojego zaskoczenia. - To ma sens - zgodził się ZelFa Cree. - Kiedy Dronon się wy- cofał, ktoś musi zająć jego miejsce. 167 ł - Ja też słyszałam podobne plotki - przyznała niechętnie Cera- vanne, spoglądając ukradkiem na Gallena. - Zapamiętajcie jednak moje słowa: Nieśmiertelni nie pozwolą swojej armii przepłynąć przez ocean. Nie rozpętają wojny z Siłami Ciemności bez względu na to, jak zostaną sprowokowani. - Szkoda, że Siły Ciemności mają inne zasady - wtrąciła Kaldu- rianka. -Nikt nigdy nie liczył mieszkańców Babelu, lecz jest ich znacznie więcej niż ludzi. A zatem - to oni uderzą pierwsi. Uderzą z całą siłą. Ludzie nie będą w stanie się przed nimi obronić. — Mówisz to z taką pewnością... - zauważyła Ceravanne, odkła- dając widelec. Popatrzyła na Kalduriankę jakby szukając potwier- dzenia swoich słów. Strażniczka wzruszyła ramionami: s - Słyszałam to i owo. ( - To znaczy - co? - spytała Ceravanne. - Plotki - roześmiał się nerwowo Aherly. - Nikt nie słyszał nic oprócz plotek. Kaldurianka przyjrzała mu się uważnie. Najwyraźniej wyczytała w jego twarzy ostrzeżenie, że lepiej nie poruszać tego tematu. - Plotki - przyznała obojętnym tonem. Tej nocy morze było wzburzone. Statek kołysał się na fali. Orick wyciągnął się na podłodze w kajucie Gallena i Maggie. Ceravanne leżała z głową opartą na jego brzuchu; niedźwiedź służył jej za po- duszkę. Gallen i Maggie rozmawiali szeptem. — O co chodzi z tą wojną? - Gallen zwrócił się do Ceravanne le- dwie słyszalnym głosem. - Wczoraj wieczorem nic nam o tym nie mówiłaś! - To plotka, którą rozpuścili Nieśmiertelni - wyjaśniła Ceravan- ne. - Dopóki Siły Ciemności są przekonane, że mamy potężną, do- skonale przygotowaną armię, dopóty można mieć nadzieję, że nie rozpoczną wojny. A tak naprawdę— nasza armia dopiero zaczyna się zbierać. Ogłoszono mobilizację. Nasi władcy obawiają się, że po ewakuacji Drononu Siły Ciemności będą chciały zająć jego miejsce. Czy armia Ciemności rzeczywiście jest gotowa do walki - tego nie wiemy. Jak dotąd słyszeliśmy tylko plotki, równie wiarygodne, jak te, które sami rozpowszechniamy. - A jeśli te plotki są prawdziwe? - Gallen nie dał zbić się z tropu. - Chcesz przedzierać się przez kraj pełen wojska? 168 - Nie mamy wyboru - powiedziała Ceravanne. - Ale z drugiej strony, jeśli na południu ogłoszono mobilizację, to w Moree będzie znacznie mniej żołnierzy. Widzisz, Gallenie, musisz zrozumieć pe- wien fakt. Nie wiemy, jak wielu mamy wrogów. Tak jak powiedziała Kaldurianka, mieszkańców Babelu nie da się policzyć - nie wiado- mo też, ilu z nich jest sługami Ciemności. Wiemy tylko jedno: mają tam doskonałych żołnierzy. Tekkarowie są zwinni i brutalni, a ich reakcji nie sposób przewidzieć. Mieszkają w ciemnych jamach wy- kutych w skale; nikt nie ma pojęcia, ilu ich jest. Już oni sami stano- wią dla nas poważne zagrożenie. Mająjeszcze do pomocy zwiadow- ców, którzy są w stanie odbywać dowolnie długie loty - mogą koordynować walkę w sposób, o jakim my nie możemy nawet ma- rzyć. Poza tym Babel zamieszkuje kilkaset innych narodów, z któ- rych każdy obdarzony jest mniejszą lub większą siłą... .. .Zrozum, Gallenie - ciągnęła Ceravanne - minęło już pół roku, odkąd poprosiliśmy o przysłanie cię tutaj. Dużo czasu zajęło nam skontaktowanie się z tobą. Czekałam na ciebie przez te wszystkie miesiące, a teraz może się okazać, że przybyłeś za późno, aby cokol- wiek zdziałać. Niewykluczone, że nie uda się uniknąć wojny... .. .Boję się, że Siły Ciemności przenikną na pomoc, a wtedy na- sze siły zostaną zdziesiątkowane... Jednak bez względu na to, jak zakończy się nasza misja, musimy spróbować! - Gdybym wiedział o tym wczoraj wieczorem - powiedział Gal- len - moglibyśmy się pospieszyć! - Pospieszyć? Dokąd? - zdziwiła się Ceravanne. - Byłoby głupo- tą próbować opuścić port przed świtem, nawet gdybyśmy znaleźli chęt- nego kapitana, któremu moglibyśmy zaufać. Wyruszyliśmy najszyb- ciej jak było można. Nie zmusimy wiatru, żeby wiał silniej. Wsiedliśmy na najszybszy statek, lecz dopóki nie dopłyniemy do portu w Babelu, nie mamy szans, aby przyspieszyć naszą podróż do Moree... ...Widzisz, Gallenie, być może czyha na nas więcej niebezpie- czeństw, niż ci do tej pory powiedziałam. Babel jest zamieszkany przez ludzi, którzy myślą zupełnie inaczej niż my. Możliwe, że wśród nich wcale nie będziemy bezpieczni. Niektórzy, tacy jak Derrici, są niecywilizowanymi ludożercami. Inni, jak Tekkarowie, mimo ucy- wilizowania są wyjątkowo brutalni. Pamiętaj jednak, że równie do- brze możemy tam znaleźć sprzymierzeńców. Minęło pięćset lat, od- kąd opuściłam Babel. Nie mam pojęcia, kto tam teraz mieszka. Przede wszystkim obawiam się Sił Ciemności i Tekkarów. Nie wspomnę już o innych niebezpieczeństwach... 169 - Powiedz mi przynajmniej, dlaczego jedziesz z nami? - zapytał Gallen. - Dlaczego tak ci zależało na wyjeździe? Dlaczego upierasz się, żeby osobiście spotkać Siły Ciemności? - Mam swoje powody - odparła Ceravanne. - Jadę z wami, po- nieważ potrzebujecie przewodnika, a mało kto mógłby się podjąć tej roli. Jadę, ponieważ obawiam się, że możesz nie mieć odwagi, aby zrobić wszystko, co będzie konieczne. Mam nadzieję, że dodam ci sił i otuchy. Jeśli mi się uda, przekonam do was część mieszkańców Babelu. - Pochyliła się i dodała szeptem: - Widzisz, Gallenie, nie wystarczy zniszczyć Sił Ciemności, trzeba będzie jeszcze naprawić wyrządzone szkody. - Ho, ho! W jaki sposób chcesz tego dokonać? - zdziwił się Gallen. - Nie jestem pewna - odparła Ceravanne. - Ale wiem, że mu- szę spróbować. - Najwyraźniej nie chciała zdradzić żadnych szcze- gółów. - No, dobrze - mruknął Gallen. Odwrócił się, rozczarowany, i przygryzł wargę. Tak wielu rzeczy będzie się musiał dowiedzieć, lecz, niestety, jeszcze nie teraz. - Ale chcę mieć przynajmniej jakieś rozeznanie... Co myślicie o uczestnikach dzisiejszej kolacji? - za- pytał, spoglądając na Maggie, Oricka i Ceravanne. - Wydaje mi się, że nie tylko my mamy swoje sekrety. Nie ufam Zell'a Cree'emu. - Dlaczego? - spytała Ceravanne. - Twierdzi, że jest kupcem, ale kiedy zapytałem go, czym han- dluje, nie chciał powiedzieć. Nie spotkałem jeszcze kupca, który nie próbowałby każdemu napotkanemu człowiekowi wcisnąć swojego towaru. Zell'a Cree nie jest kupcem, tak samo jak nie jest człowie- kiem. - Jest Toskeńczykiem - odparła Ceravanne. - Z zewnątrz wyda- je się podobny do człowieka, lecz w środku jest zupełnie inny. Mimo to Toskeńczycy są pokojowo usposobionym narodem. - Nie sądzisz, że on jest niebezpieczny? - zapytał Gallen. -Nie umie odczuwać strachu -przed śmiercią, bólem, przed obcymi. Dlatego wątpię, żeby chciał nas skrzywdzić. - A kapitan? - odezwała się Maggie, przysuwając się do Gallena i chwytając go za ręce. - Praktycznie rzecz biorąc, przyznał się, że przewozi zwolenników Ciemności. - Gdyby rzeczywiście działał na rzecz Ciemności, czy przyznał- by się do przewożenia jej wysłanników? - powiedziała Ceravanne. 170 ;. - Nie sądzę. On jest człowiekiem interesu. Woli zarabiać pieniądze, niż mieszać się w konflikty. - Ale jeśli zależy mu wyłącznie na pieniądzach, to będzie lojalny wobec tych, którzy zapłacą mu najwięcej - czy raczej tych, którzy zapłacą ostatni. Nie ufałbym mu, skoro jak dotąd nie dostał od nas ani grosza. - Tallea powiedziała, że służy prawdzie - szepnęła Maggie. -Oczywiście -burknął Orick. -Jakie to sentymentalne! Jak myślicie, której prawdzie? I dlaczego opuściła Moree? Chciała uciec przez Siłami Ciemności? - Ona nie jest sługą Ciemności - orzekła Ceravanne. - Skąd wiesz? - zdziwiła się Maggie. - Nie miała pasa. - Jak to? - spytał Gallen. - Tallea jest Kaldurianką - odparła Ceravanne. - Jej rodacy są zwykle nazywani „Sprzymierzeńcami". Zostali stworzeni dawno temu - na długo przed Tharrinianami - przez władców, którzy pragnęli mieć wiernych poddanych. W młodości Kaldurianin może sobie wy- brać pana, któremu pozostanie wierny przez całe życie. Kiedy to uczyni, będzie nosił pas na znak swojego przywiązania. Tallea nie jest przywiązana do kapitana ani do kogokolwiek innego... Orick popatrzył na Ceravanne z uznaniem. Najwyraźniej miała bystre oko; niedźwiedź zrozumiał, że jej obecność może okazać się bardzo pomocna. - .. .a to oznacza, że moglibyśmy ją wynająć - dokończyła Cera- vanne. - Byłaby dla nas doskonałą eskortą. - Nie lepiej wynająć mężczyznę? - spytała Maggie. - To znaczy kogoś silniejszego? - Kaldurianki są silniejsze od większości mężczyzn - odparła Ceravanne. - Widzieliście pierścienie na jej palcach? Sześć szma- ragdowych sygnetów mistrzowskich. Cztery sygnety z topazem za umiejętności bojowe. Kiedy Kaldurianin udowodni, że posiada umie- jętności mistrzowskie, otrzymuje pierścień. Żeby zdobyć następny, musi go zdjąć z palców martwego przeciwnika... Tallea musi mieć ogromne doświadczenie w walce. Poza tym mówi się, że Kalduria- nie nie mogą zostać zwerbowani przez Siły Ciemności. - Dlaczego? - zapytał Gallen. - Niektórzy twierdzą, że to z powodu ich ogromnego zdyscypli- nowania - wyjaśniła Ceravanne. - Inni sądzą, że ich umysł tak bar- dzo różni się od naszego, że Słowo Ciemności nie może w nim sku- 171 tecznie funkcjonować. Mówi się, że słudzy Ciemności nie próbują już nawracać Kaldurian. Zamiast tego - wolą ich zabijać. - Nie wiem, jak was - wtrącił Orick - ale mnie już zaczyna de- nerwować ta rozmowa. Myślę, że na tym statku coś jest nie w po- rządku. Widziałem tych Tekkarów. Nie potrzebuję żadnych ostrze- żeń, żeby się domyślić, jak mogą być niebezpieczni. - Owszem - przyznała Ceravanne. - Siły Ciemności depczą nam po piętach, ale czy znaj ą nasze plany? Czy wiedzą, jak je pokrzyżo- wać? - Nie sądzę, żeby nas śledzili - powiedziała Maggie. - Orick i ja obejrzeliśmy całą załogę i nie zauważyliśmy nikogo podejrzanego. - To dobry znak - zgodził się Gallen. - Słudzy Ciemności potrafią się maskować - przestrzegła ich Ceravanne. - To, że ich nie widzieliście, nie oznacza jeszcze, że ich tu nie ma. Powinniśmy uważać. Musimy przez większość czasu sie- dzieć w swoich kajutach i do końca rejsu nie rozmawiać już o naszej wyprawie. Wiem, że się niecierpliwicie, że chcielibyście poznać wię- cej szczegółów. Za jakieś sześć-siedem dni powinniśmy dotrzeć do Babelu. -1 co? - zapytał kapitan Aherly. Zell'a Cree odsunął głowę od drzwi kajuty, pod którymi podsłu- chiwał. - Zupełnie się nas nie spodziewają- oznajmił szeptem. - Nato- miast obawiają się Tekkarów. - Trzeba było nie zabierać Tekkarów na pokład - powiedział Aherly. - Przysporzą nam tylko kłopotów. Pytali mnie już, czy będą mogli zabić jakiegoś marynarza. Oczywiście odmówiłem, lecz oni nadal są żądni krwi. - Możliwe jednak, że będziemy musieli skorzystać z ich usług, zanim dopłyniemy do Babelu - szepnął Zell'a Cree. Zamyślił się. W sakiewce zostały mu już tylko trzy egzemplarze Słowa. Nie mógł nawrócić wszystkich pasażerów z sąsiedniej kajuty. Ale może to wcale nie było konieczne? Niedźwiedzia mógłby sobie darować, wiedział jednak, że ludzie o silnej woli często potrafią zwalczy ć Słowo, a więc trzy egzemplarze raczej nie wystarczą. - Ta Tharrinianka, Ceravanne, jest taka piękna - stwierdził Aherly. - Zawsze chciałem zobaczyć Tharriniankę. Myślę, że gdybym spot- kał j ą na ulicy w tym przebraniu, to pewnie przeszedłbym obok niej 172 obojętnie; nie wiedziałbym, kim jest, widziałbym tylko, że jest pięk- na. Cokolwiek sią stanie... -jego głos przybrał rozkazujący ton - .. .nie chcę, żeby twoi ludzie ją zabili! - Ona jest nie tylko piękna, jest pożyteczna. Nakażę Tekkarom, żeby nie opuszczali swojej kajuty - zgodził się ZelFa Cree. Aherly pokręcił głową z powątpiewaniem. - Jesteś pewien, że ci ludzie są tymi, za kogo ich uważasz? Gal- len i Maggie wyglądająjak... cóż, jak zwykłe wyrostki, nie jak Wład- cy Roju. Ceravanne wygląda na ich młodszą siostrę. Toż to jeszcze dzieci! - A czy my nie byliśmy dziećmi, zanim Ciemność nas powołała? - odparł ZelPa Cree. - Niby tak - mruknął Aherly. ZelPa Cree westchnął. Był już zmęczony. - Zdobędziemy więcej egzemplarzy Słowa, kiedy dotrzemy do portu. Wygląda na to, że czas działa na niekorzyść twoich gości. Od dzisiaj co noc będziemy opuszczać żagle do połowy. - Ty świnio! - burknął Aherly. — Mam cały statek towaru. Stracę przez ciebie kilka dni! ZelPa Cree spoglądał na niego posępnie. Aherly, chociaż został nawrócony, wciąż jeszcze był chciwy. ZelPa Cree nie znosił skąp- stwa. - Jeśli narzekasz na to, jak cię traktuję - powiedział gniewnie - możesz iść na skargę do Tekkarów. - Zell'a Cree był wyjątkowo barczystym, niewiarygodnie silnym mężczyzną i chociaż tylko tro- chę przewyższał Aherly'ego, kapitan wyglądał przy nim jak karzeł. Aherly zadrżał. Zell'a Cree przyjrzał mu się z namysłem... zasta- nawiając się, czy kiedykolwiek będzie umiał udawać strach. ROZDZIAŁ 15 Te ej nocy Gallen położył się do łóżka w płaszczu. Ciężkie, meta- lowe krążki uwierały go w plecy, pobrzękując za każdym razem, kiedy przewracał się z boku na bok. Jednak Gallen nie zamierzał spać. Potrzebował nowych informacji. Przez dłuższą chwilę leżał zastanawiając się, jak przyspieszyć podróż do Moree. Dzięki sen- sorom umieszczonym w płaszczu mógł doskonale widzieć całą ka- jutę, mógł też słyszeć najcichsze dźwięki - szelest wody za burtą, pojękiwanie drewnianych belek kadłuba. Obok niego, na wąskiej koi, zwrócona twarzą do ściany spała Maggie. Gallen delektował się słodką wonią j ej pozaziemskich perfum. Leżał obok niej, sku- lony, obejmując ją i wdychając zapach jej włosów. Na zewnątrz od czasu do czasu słychać było raporty zwiadowców i kroki maryna- rzy na górnym pokładzie. Gallen próbował dowiedzieć się czegoś na temat Tekkarów, lecz miał do dyspozycji jedynie stary płaszcz Veriasse'a, który nigdy nie słyszał o takiej rasie. Płaszcz posiadał tylko informacje o planecie Tekkar - rozgrzanym do czerwoności świecie, gdzie smoki co noc polowały na ludzi. Gallen domyślał się, jakie cechy musieli posiadać mieszkańcy takiej planety. Nie miał pojęcia, dlaczego postanowiono ją skolonizować. Przejrzawszy informacje o Tekkar, Gallen poszukał danych o po- zostałych gatunkach zamieszkujących Tremonthin - o ich wzroście, kolorze skóry, cechach charakterystycznych, wrażliwości wzroko- wej, słuchowej i węchowej, o szybkości i sile. Informacje, które otrzy- mał, nie były pocieszające. Okazało się, że większość mieszkańców 174 Babelu ma udoskonalony wzrok, słuch, wytrzymałość, inteligencję i zwinność. Władcy Tremonthin tworzyli gatunki mające zasiedlić tysiące światów w całej galaktyce i nie tylko; Gallen zorientował się, że ce- chy, jakimi obdarzono niektóre z nich, stanowiły bardzo niebezpiecz- ne kombinacje. Pokręcił głową z zadumą. Szkoda, że Tharrinianie nie mieli nad tym procesem większej kontroli - pomyślał. W środku nocy nagle zdał sobie sprawę, że z/a drzwi dobiega stłumiony odgłos czyichś kroków. Uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu dochodziły go podejrzane dźwięki - przypominające pojęki- wanie belek kadłuba, tylko rzadsze i bardziej nieregularne. Przez chwilę patrzył na drzwi. Były zaryglowane, tak jak je zostawił, kiedy się kładł. Spojrzał na klamkę. Jego płaszcz pozwalał mu doskonale widzieć w ciemności, lecz Gallen postanowił jeszcze obejrzeć kaju- tę w podczerwieni. Zobaczył dwie sylwetki stojące po drugiej stronie drzwi - ich kształt był widoczny dzięki temu, że ciepło ich ciał odbijało się od gładkich desek. Nieznajomi stali tak przez dłuższą chwilę; potem jeden z nich nacisnął ostrożnie klamkę, żeby sprawdzić, czy drzwi są zaryglowane. Gallen bezszelestnie usiadł na łóżku, wyciągnął zza pasa sztylet i ru- szył w stronę drzwi, chcąc zaskoczyć podsłuchiwaczy. Starał się iść jak najciszej. Jego płaszcz nie wykrył żadnego dźwięku, mimo to jed- na z postaci stojących za drzwiami szepnęła przerażonym głosem: - Lord Protektor! - i obaj nieznajomi czmychnęli na górny pokład. Gallen dobiegł do drzwi, wypadł na korytarz i popędził za nimi. Na pokładzie, wśród masztów i zwojów lin, było mnóstwo zakamar- ków, w których można się było ukryć. Wiał silny, lodowaty wiatr. Gallen zobaczył kilkunastu marynarzy, lecz nie miał pojęcia, którzy z nich mogli podsłuchiwać pod jego drzwiami. Popatrzył na nich w podczerwieni: ich skóra świeciła ognistym blaskiem; wyglądali jak demony z piekła rodem. - Czy przed chwilą ktoś tędy wychodził? - zwrócił się do olbrzy- ma stojącego za sterem. Olbrzym obejrzał się przez ramię. - Nikogo nie widziałem, ale słyszałem jakiś hałas. Ktoś mógł się tędy przemknąć. Gallen pokiwał głową. W pobliżu nie było już nikogo, kto mógł- by coś zauważyć. Podniósł wzrok i spostrzegł, że żagle są opuszczo- ne do połowy. 175 - Dlaczego nie płyniemy na pełnych żaglach? 'i Olbrzym wzruszył ramionami. - Pewnie przez ten zimny, północny wiatr. Może przynieść sztorm. Kapitan kazał opuścić żagle. On tu decyduje. f Gallen otulił się szczelniej tuniką. Wiatr rzeczywiście był wyjąt- kowo zimny. Rozejrzał się po pokładzie. Podsłuchiwacze powinni za sobą zostawić ślad termiczny, biegli jednak na tyle szybko, że Gallen nie mógł dostrzec ich tropu. Nawet czujniki umieszczone w jego płaszczu nie były w stanie nic wykryć. Polecił, aby płaszcz wzmocnił jego węch - była to funkcja, której nigdy dotąd nie używał. Poczuł jedynie mieszaninę intensywnych zapachów, które nic dla niego nie znaczyły. Westchnął. Zszedł do kajuty i zaryglował drzwi. Podczas całego tego zdarzenia Maggie spała sobie w najlepsze. Gallen położył się i przesłuchał uważnie zapis ostatnich wyda- rzeń. Był pewien, że idąc do drzwi, aby nakryć podsłuchiwaczy, nie spowodował najmniejszego hałasu. Płaszcz odtworzył mu wszystkie zapamiętane dźwięki; nie było wśród nich niczego, co mogło spło- szyć nieznajomych. Oznaczało tylko jedno: musieli go zobaczyć, a za- tem jego wrogowie widzieli w podczerwieni. Co gorsza, chociaż do tej pory skrzętnie ukrywał swój płaszcz i broń, jego przeciwnicy wie- dzieli, że jest Lordem Protektorem. Następnego ranka Gallen poprosił Oricka, żeby przeszedł się ko- rytarzem i spróbował wywęszyć, dokąd uciekli nocni goście. Tak się jednak złożyło, że z samego rana cały korytarz został dokładnie wy- szorowany. Gallen udał się do kwatery kapitana, żeby porozmawiać z Aher- lym. Orick podreptał za nim. Gallen miał nadzieję, że uda mu się porozmawiać z kapitanem w cztery oczy, lecz jego strażniczka, Tal- lea, nie odstępowała go nawet na krok. Kapitan siedział za biurkiem, na miękko wyściełanym krześle, i robił zapiski w dzienniku okręto- wym. Tallea stała przy jego boku, rozglądając się uważnie na wszyst- kie strony, gotowa do natychmiastowego działania. Mimo to Gallen czuł, że musi porozmawiać z kapitanem. - Dziś w nocy dwóch ludzi podsłuchiwało pod drzwiami mojej kajuty. Usiłowali się włamać - oznajmił. Aherly popatrzył na niego z ukosa. Jego łysiejąca głowa błysz- czała w świetle lampy wiszącej nad drzwiami. 176 - To jest poważny zarzut. Czy coś zginęło, ktoś został ranny? - Nie, ale próbowano się do mnie włamać. - Widziałeś włamywaczy? Jesteś w stanie ich rozpoznać? - Nie widziałem ich twarzy. Wiem tylko, że byli średniego wzrostu. - Średniego wzrostu? - powtórzył za nim Aherly, wydymając wargi. - To nie jest zbyt dokładny opis. - Wiem też, że potrafili widzieć w podczerwieni - dodał Gallen, sądząc, że to coś wyjaśni. - To zdolność bardzo częsta wśród mieszkańców Babelu, a w dzi- siejszych czasach również nawet na pomocy -Aherly wzruszył ramio- nami. - Cała nocna wachta, czyli połowa mojej załogi posiada tę umie- jętność. Dbam o to ze względów bezpieczeństwa. Bardzo chciałbym rozwiązać twój problem, ale nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić. - Nic - odparł Gallen. - Chyba że... Czy to mogli być Tekkaro- wie? Czy wczoraj w nocy pełnili wachtę? - Z całą pewnością mieli wachtę, ale to niczego nie dowodzi. Tek- karowie lubią ciemność, w dzień wolą spać. Gallen stał, zastanawiając się. - Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia, co mógłbym jeszcze zrobić w tej sprawie - stwierdził kapitan. - Czuję się jednak zobo- wiązany. Mam więc jedno pytanie: czy na moim statku nie czujesz się bezpiecznie? Podejrzewasz, że coś ci zagraża? Ktokolwiek zeszłej nocy podsłuchiwał pod drzwiami, musiał wie- dzieć, że Gallen jest Lordem Protektorem. Jeśli tak, prawdopodob- nie wiedział też, kim są Ceravanne i Maggie. Nie można było tego zignorować; było to jednak tak przerażające, że Gallen miał ochotę ukryć ten fakt przed swoimi towarzyszami. Najchętniej opuściłby ten statek jak najszybciej. - Owszem - przyznał - czuję, że grozi mi śmiertelne niebezpie- czeństwo. Kapitan zmarszczył brwi. - W takim razie mogę zrobić tylko jedno. Miałem już do czynie- nia z różnymi ludźmi, którzy czuli się zagrożeni. Jedni obawiali się rzeczywistego niebezpieczeństwa, inni - urojonego... - Zaraz, chwileczkę- warknął Orick. - Gallen niczego sobie nie uroił... - Ależ skąd, niczego takiego nie zamierzałem sugerować... - od- parł kapitan, patrząc Gallenowi prosto w oczy. - Chciałem tylko powiedzieć, że... stosuję zasadę... iż należy dbać o to, aby wszyscy '2 - Klucz do Ciemności ^77 pasażerowie czuli się bezpiecznie na moim pokładzie. Komfortowo i bezpiecznie. Dlatego wynająłem Kalduriankę. Czy będziesz się czuł bezpieczniej, jeśli od dziś Tallea będzie co noc pilnować drzwi two- jej kajuty? Gallen przyjrzał się stojącej obok kobiecie. Miała krótkie, czarne włosy z siwymi pasemkami i brązowe, niezwykle czujne oczy. Poru- szała się z mocą i gracją, o jakiej Gallen mógł tylko marzyć. Co wię- cej - Ceravanne mówiła, że Kaldurianie nie mogą zostać zwerbowa- ni przez Siły Ciemności. - Tak - powiedział. - Czułbym się bezpieczniej. -Doskonale! -Aherly uśmiechnął się. -Tallea będzie czuwać pod twoimi drzwiami od zmierzchu do świtu. - Zaczął gmerać przy szufladzie biurka, tak jakby chciał ją otworzyć. - Widzisz... - mruk- nął - .. .zapewniam cię, że ja też chciałbym złapać tych włamywa- czy. Staram się utrzymywać porządek na swoim statku. Dobrze pła- cę swoim ludziom - ale nie można wykluczyć, że to ktoś z mojej załogi. Albo któryś z pasażerów. W obu przypadkach byłoby to fa- talne dla mojej reputacji, rozumiesz? Gallen pokiwał głową. Nie miał więcej pytań. Wychodząc, po- myślał, że przecież nie o to mu chodziło... Wrócił do kajuty i zwołał naradę. Ceravanne przeraziła się, kiedy opowiedział całą historię. - Jesteś pewien, że ci podsłuchiwacze nazwali cię Lordem Pro- tektorem? - spytała Maggie. -Absolutnie! Miałem na sobie płaszcz. Przesłuchiwałem zapis dźwiękowy już kilkanaście razy. - To oznacza, że słudzy Ciemności są na tym statku i wiedzą kim jesteśmy - stwierdziła Maggie. Orick spoglądał to na drzwi, to na okrągły iluminator, tak jak- by spodziewał się, że słudzy Ciemności mogą wkroczyć w każdej chwili. -1 co zrobimy? - zapytał. Gallen, który do tej pory siedział w kucki, wyprostował nogi i oparł dłonie na kolanach. - Widzę tylko jedno rozwiązanie. Będę musiał znaleźć wysłań- ców Ciemności i wyeliminować ich. - A może to wcale nie są słudzy Ciemności? - wtrąciła Ceravan- ne. - Może to tylko włamywacze, którzy odkryli, że jesteś Lordem Protektorem. Wczoraj wieczorem wszyscy poszliśmy na kolację. Ktoś 178 i mógł się zakraść do naszej kajuty i przejrzeć nasze rzeczy. Mógł l znaleźć twój płaszcz i strzelbę zapalającą... - Możliwe - przyznał Gallen. - Ale sądzę, że to zbyt optymi- styczne przypuszczenia. Jeśli to zwykli złodzieje, dlaczego nic nie zginęło? Ceravanne nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. — Na statku jest kilka szalup - stwierdziła Maggie. - Mogliby- śmy wymknąć się w środku nocy i spróbować dotrzeć na brzeg. - Nocna wachta doskonale widzi w ciemności — odparł Gallen. - Nie uda nam się wymknąć niepostrzeżenie. - a zatem musimy być ostrożni i cierpliwi. Pozostaje nam tylko czekać - stwierdziła Ceravanne. — Czekać na co? - mruknął Orick. - Aż nas zaatakują- powiedział Gallen. ROZDZIAŁ 16 N, l astępny tydzień upłynął im bez żadnych niespodzianek. Po kil- ku dniach cała czwórka zaczęła odzyskiwać spokój. Od rana do wie- czora przechadzali się po pokładzie, lecz na noc zamykali się szczel- nie w swojej kajucie. Orick jako pierwszy zwątpił w istnienie niebezpieczeństwa. Kiedy przez pięć dni nic się nie wydarzyło, zaczął się zastanawiać, czy przy- padkiem cała ta afera nie była tylko wymysłem Gallena. Przechadzał się więc bez obaw po całym statku, wychylając się za burtę, żeby po- patrzeć na ławice łososi, krążące leniwie tuż pod powierzchnią. Wszystkie dni były gorące i bezchmurne. Wiatr dmuchał w żag- le. Orick wdawał się w pogawędki z marynarzami; czerwonoskórzy mieszkańcy Penasurry byli weseli i zawsze skłonni do żartów, zaś potężni i silni Annatkimowie, znacznie spokojniejsi, ciągle marzyli i opowiadali o swoim rodzinnym archipelagu Wysp Białych, poło- żonym daleko na południowym wschodzie. Największe zainteresowanie budziła w Oricku Tallea, która co noc stała pod drzwiami ich kajuty. Którejś nocy postanowił wyjść na korytarz, żeby z nią porozmawiać. Otworzył ostrożnie drzwi. Stała nieruchomo, w słabym świetle oliwnej lampy, gotowa do walki. Orick zatrzymał się przez chwilę, spoglądając na nią z zakłopotaniem. Po- patrzyła na niego. - Czego chcesz? - spytała. - Jestem ciekaw, jak to jest - odparł bez skrępowania. - Jesteś Kaldurianką, lecz postanowiłaś żyć zgodnie z nauką Wędrowników; czy to oznacza, że po śmierci chcesz się odrodzić jako jeden z nich? 180 - Jeśli tylko zasłużę sobie na ten honor, moja świadomość zosta- nie umieszczona w ciele Wędrownika. - Słyszałem już, że można zamieszkać w nowym ciele, które zo- staje utworzone ze szczątków starego - stwierdził Orick, oblizując się - ale nigdy nie sądziłem, że można się odrodzić w innym ciele. Czy j a mógłbym się odrodzić... j ako człowiek? - Możliwe - powiedziała Tallea bez przekonania. — Ciało jest tylko muszelką; ważne, co jest w środku. Tak mówią sędziowie. Ale tylko nieliczni mają przywilej odrodzenia się na nowo. Nieśmiertelni w Mie- ście Życia o tym decydują. Czasami podejmują dziwne decyzje. - Jak to: dziwne? - Najpierw odczytują czyjeś myśli, czyjąś świadomość. Zdarza się, że nie dają komuś prawa do ponownego narodzenia, mimo że wszyscy jego rodacy uważają, że mu się ona należy. Jeśli się nie jest człowiekiem, trudno zdobyć ten przywilej. - Może ich opinia opiera się nie na działaniach, lecz na myślach i pragnieniach... - powiedział Orick - ... dlatego ich osąd czasami różni się od osądu zwykłych ludzi. Tak przynajmniej to sobie wyobra- żam. - Tak to powinno wyglądać według Biblii - dodał w myśli. -Czasami... -odparła Tallea, kręcąc głową, jakby chciała za- przeczyć słowom niedźwiedzia - czasami wydaje mi się, że oni są- dzą każdego ludzką miarą, a nie - miarą jego rodaków. - Jak to? - Orick znowu oblizał nozdrza; zdawało mu się, że wy- czuł w powietrzu jakiś niepokojący zapach. - Mam wstręt do przemocy, lecz ćwiczę się w jej stosowaniu - powiedziała Tallea. - Wśród Kaldurian najwyżej ceni się tych, któ- rzy dobrze walczą. Według nas, to im należy się ponowne narodze- nie. Lecz ludzie najwyżej cenią tych Kaldurian, którzy wiernie słu- żą. To nie to samo. - Czujesz się oszukana przez ludzi? - Oni mnie stworzyli. Jak mogę czuć się oszukana? - A kiedy widzisz, jak twoi rodacy umierają młodo? - Zapominasz, że żyję według zasad Wędrowników. Oni wyrzekli się wszystkiego: domów, ubrań..., nawet własnego życia. To wielka mądrość wiedzieć, że życie nie należy do nas. Ono tylko przez nas przepływa... Rozstali się, lecz Orick czuł, że nie zaspokoił jeszcze swojej cie- kawości. 181 Po tygodniu Ceravanne zaczęła się niepokoić. - Ta podróż trwa już zbyt długo - stwierdziła. - Przy takim wie- trze powinniśmy osiągnąć Babel w ciągu pięciu dni. Musieliśmy zbo- czyć z kursu. Kiedy powiedziała kapitanowi o swoich obawach, ten tylko po- drapał się po swojej łysinie i mruknął: - Owszem, płyniemy już bardzo długo. Statek jest załadowany po brzegi, więc nie możemy rozwijać dużej prędkości. Ostatnio, przez dwie noce z rzędu, płynęliśmy pod wiatr. Poczekajmy jeszcze dzień. Jutro powinniśmy być na miejscu. Jednak ląd pojawił się na horyzoncie dopiero po dwóch dniach — wąska, niebieskawa linia wzgórz, ciągnąca się pomiędzy niebem i oceanem. Zwiadowcy doskonale znali te wzgórza. Do portu było jeszcze ze dwa dni drogi. Po południu spadł deszcz i wszyscy musieli pozostać w swoich kajutach, dopóki się nie przejaśniło. Gallen był podenerwowany; stał w napięciu, wpatrując siew ciemność. Maggie wiedziała, że jej mąż rozmyśla o Moree, że chciałby już być na miejscu. Aby poprawić mu nastrój, namówiła go na krótką przechadzkę w świetle księżyca. Było już późno, kiedy wyszli z kajuty. Tallea stała nieruchomo pod drzwiami. Kiedy jąmijali, strażniczka chwyciła Maggie za rękę i szepnęła: - Uważajcie! Tekkarowie są na pokładzie. Gallen miał na sobie czarną tunikę z kapturem, pod którą ukrył swój płaszcz. Założył też swoje bojowe buty i pas z bronią; brako- wało mu jedynie rękawic. Maggie czuła się całkiem bezpieczna w jego obecności, więc usłyszawszy słowa Kaldurianki bez większego prze- konania skinęła głową. Spacerowali przy księżycu, rozmawiając szeptem i trzymając się za ręce. Jego dotyk jak zwykle działał na nią elektryzująco. Tego dniajeszcze się nie kochali i Maggie była spragniona jego bliskości. Przeszli na rufę i przystanęli, spoglądając na oddalające się fale. Na południu widać było światła jakiegoś miasta, położonego na rozleg- łych wzgórzach. Statek kołysał się łagodnie. Maggie i Gallen stali dłuższą chwilę, całując się namiętnie. Przez cały dzień, kiedy Gallen ćwiczył walkę wręcz, Maggie pragnęła jego pocałunku. Teraz jednak nie była w sta- nie oddać się pieszczotom, gdyż poczuła na sobie czyjś wzrok. Mimo to drżała, czując dotyk Gallena, i na chwilę zapomniała o wszyst- kim. Przytuliła się do niego, przyciskając swój delikatny biust do 182 jego twardej piersi. Zdjęła mu kaptur, odsłaniając kołnierz płaszcza, którego metalowe dyski rozbłysły w świetle gwiazd. Miała ochotę ściągnąć mu płaszcz, żeby móc pogładzić go po plecach, lecz uzna- ła, że nie jest to najlepszy pomysł, więc tylko ugryzła go w ucho. - Dałabym ci więcej - szepnęła- właśnie tutaj i teraz, gdyby tyl- ko nikt nas nie widział. - Powiedziała to tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność, wiedziała bowiem, że Gallen jest dżentelmenem i panuje nad swoimi żądzami znacznie bardziej, niż by tego chciała. Poczuła jednak, że Gallen rozgląda się nerwowo, jakby chciał znaleźć jakieś ustronne miejsce, gdzie mogliby być sami. Nagle od- wrócił się i zapytał: - Dlaczego żagle są opuszczone do połowy? Maggie spojrzała w górę. Nocna bryza była chłodna, lecz spo- kojna; na niebie nie było ani jednej chmury. Nie zanosiło się na sztorm, nie było więc powodów, aby zwijać żagle. - Spójrz! - powiedział Gallen, wskazując za burtę. - Statek pra- wie wcale się nie porusza! Maggie poczuła nagle, jak przechodzi ją dreszcz. Przez cały czas marzyli o tym, żeby być już na miejscu; tymczasem ich podróż, mimo sprzyjających wiatrów, przeciągnęła się co najmniej o trzy dni. Cho- ciaż kapitan narzekał, że często płynęli pod wiatr, nigdy tego nie odczuwali. Gallen rozejrzał się po pokładzie i zapytał któregoś z marynarzy: - Dlaczego nie płyniemy na pełnych żaglach? - Kapitan kazał je zwijać po zmierzchu - odparł olbrzym. - Dlaczego? Marynarz wzruszył ramionami. - Czy zawsze na noc zwijacie żagle? - Tylko podczas tego rejsu. -Gallenie... -szepnęła Maggie. -Coś tu nie gra. Myślisz, że kapitan celowo opóźnia naszą podróż? - Nie sądziła jednak, żeby to była prawda. Nigdy nie mówili publicznie, że im się spieszy. Czyżby kapitan czytał w ich myślach? - No tak, kapitan... - szepnął Gallen. - Myślę, że będę musiał z nim porozmawiać. Chwycił Maggie za rękę i poprowadził ją na drugą stronę górne- go pokładu. Po obu bokach sterówki znajdowały się stopnie, po któ- rych schodziło się na główny pokład. Księżyce wisiały nisko nad horyzontem i żagle rzucały głęboki cień. Marynarze powinni byli zapalić latarnię, lecz nie uczynili tego. Maggie drżała, kiedy scho- 183 dzili na pogrążony w mroku pokład. Gallen zatrzymał się i chwycił ją mocniej za rękę. W ciemności dostrzegła jakiś ruch - przed nimi stały dwie czarne postacie. - Z drogi - zawołał śmiało Gallen. Postacie nie poruszyły się; Maggie dostrzegła błysk stalowego ostrza. - To ty musisz zejść nam z drogi, Lordzie Protektorze - odpo- wiedział szyderczy, świszczący głos. Maggie była pewna, że żaden człowiek nie mówiłby w ten spo- sób. Statek przechylił się na fali i księżyc na moment oświetlił cały pokład. Na schodach siedziało dwóch szczelnie zakapturzonych Tek- karów. Gallen chwycił Maggie i odsunął ją za siebie; drugą ręką wyciąg- nął miecz. - Ojej, jaki groźny człowiek! - roześmiał się jeden z Tekkarów. - Z jakim wielkim mieczem! - zadrwił drugi. Maggie obejrzała się za siebie. Na górnym pokładzie zjawiło się czterech marynarzy; z kijami w rękach szli w ich kierunku. Dziew- czyna zesztywniała. - Wiedziałem, że to się stanie - szepnął Gallen. - Przepuśćcie nas! - krzyknęła Maggie. - Wcale was nie zatrzymujemy - powiedział jeden z Tekkarów. - Jak na razie nie mamy do was żadnej sprawy. Jeśli chcecie, idźcie porozmawiać z kapitanem... Gallen ostrożnie ruszył naprzód; Maggie szła tuż za nim, na tyle blisko, że czuła ciepło jego ciała. Kiedy dotarli do drzwi prowadzą- cych pod pokład, ukazał się w nich Zell'a Cree. Przez chwilę stał, oświetlony słabym blaskiem dochodzącym z korytarza. Ziewnął. Nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. - Co jest? - zawołał do Tekkarów. - Mieliście nie wychodzić z ka- juty! Maggie zrozumiała, że Zell'a Cree wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia: wiedział, że Tekkarowie mieli nie wychodzić z kajuty. Zdziwiło ją, że kapitan, wydawszy taki rozkaz, nie poinformował ich o tym. Taka wiadomość przecież by ich uspokoiła... Jeden z Tekkarów podszedł bliżej i w świetle dochodzącym z ko- rytarza ukazała się jego odrażająca, ubrana na czarno postać. Mag- gie dostrzegła tylko część jego twarzy - błyszczące oczy i czoło z wy- tatuowanym białym pająkiem. - Dla każdego przychodzi czas polowania - oznajmił. 184 Maggie pomyślała, że to właśnie oni musieli podsłuchiwać pod drzwiami. Tekkar wskazał palcem na Gallena. - Ten człowiek uważa, że stanowimy problem. Chce namówić ka- pitana, żeby nas stąd wyrzucił. Ale my wiemy, że kapitan nie lubi, jak się go budzi w środku nocy. Pomyśleliśmy, że trzeba zatrzymać tego awanturnika. - Lubicie polować, prawda? - zapytał ich Gallen. - Ale nie wystarczy wam tylko zabić. Lubicie najpierw doprowadzić ofiarę do rozpaczy, jak kot, który znęca się nad schwytaną myszą. Ha! - Głośny śmiech Gallena zabrzmiał groźnie. - Znałem już wielu takich jak wy. No dalej, atakujcie! - Gallen odrzucił miecz. Tekkarowie stali dziesięć stóp od niego. - Ho, ho! - roześmiał się Tekkar. Skoczył przed siebie i cofnął się w mgnieniu oka. Przez ułamek sekundy udawał że atakuje, lecz po chwili skrył się za zwojem lin. - Uważaj! - syknął Gallen do ZelFa Cree'ego, podnosząc swój miecz. - Jeszcze tu wrócimy! Podszedł do niego, lecz Żeli'a Cree, stanąwszy tyłem do Tekka- rów, wyciągnął ręce i oparł je na ramionach Gallena i Maggie. — Zaraz, zaraz - powiedział. - Bądźmy rozsądni! Jestem pewien, że nie ma powodów, by sięgać po broń! Gallen minął go obojętnie i wraz z Maggie zniknął w drzwiach korytarza prowadzącego do kajut. Zell'a Cree był zdumiony jego błyskawicznym odwrotem. Postanowił wrócić do kajuty, tak jakby bał się pozostawać na pokładzie w towarzystwie Tekkarów. Gallen zamknął drzwi prowadzące na pokład i zaryglował je dokład- nie. Zell'a Cree przystanął pod swoją kajutą, zastanawiając się, co zrobić. W przeciwległym końcu korytarza stała strażniczka Tallea; u jej stóp połyskiwał płomień małej, oliwnej lampy. Gallen poszedł do kwa- tery kapitana. Pukał uparcie, dopóki drzwi się nie otworzyły. - Co się stało? — zapytał zaspanym głosem kapitan. - Każ postawić żagle - odparł Gallen. - Nie życzę sobie, żebyś nadal opóźniał naszą podróż. - Jak to?! - krzyknął kapitan. - Właśnie tak. Kazałeś swoim ludziom co noc zwijać żagle do połowy. Chcę, żeby je postawiono. - Co?! - Aherly poczerwieniał. - Nie wydawałem wcale takiego rozkazu! Poczekaj chwilę, muszę się ubrać. Maggie zastanawiała się, czy żagle zwijano przez pomyłkę, czy też był to sabotaż ze strony któregoś z członków załogi, który wydał rozkaz w imieniu kapitana. 185 Aherly zamknął drzwi i zaryglował je. Gallen i Maggie odczekali dwie minuty, wreszcie Gallen zastukał w drzwi rękojeścią sztyletu. Nikt nie odpowiedział. Maggie nie miała pojęcia, czy kapitan po prostu boi się Gallena, czy też rzeczywiście jest w zmowie z Siłami Ciemności. Drzwi do kajuty kapitana zrobione były z grubych desek, wzmoc- nionych od środka żelaznymi sztabami. Wyglądało na to, że nie uda się ich wyłamać. - Chodźmy - rzucił Gallen. - Ostrzeżemy pozostałych. Musimy jak najszybciej opuścić ten statek! - Uważajcie! - Tallea wyciągnęła miecz, stając pomiędzy nimi a Zell'a Cree'em, który nadal kręcił się przed drzwiami swojej kaju- ty. - On jest jednym z nich! Byłam w kwaterze kapitana, kiedy tu przyszedł i powiedział, że chce płynąć razem z wami. - Skąd wiedział, że wybierzemy akurat ten statek? - zapytał Gal- len, spoglądając na barczystego mężczyznę. - Wiedział, że wypływacie, więc wykupił bilety na wszystkie stat- ki. Zastawił na was pułapkę! Zell'a Cree stał spokojnie na końcu korytarza, złożywszy ręce za plecami. Nagle, zanim ktokolwiek zorientował się, o co cho- dzi, wślizgnął się do swojej kajuty, błyskawicznie zamknął za sobą drzwi i zaryglował je dokładnie. Gallen skoczył przed sie- bie i spróbował je otworzyć, ale było już za późno. Zell'a Cree zasunął ostatni rygiel. Gallen kopnął w drzwi, klnąc z wściekło- ścią. Tallea obejrzała uważnie drzwi i powiedziała: - Idźcie się spakować. Ja go przypilnuję. Gallen naciągnął kaptur, spoglądając na drzwi, za którymi znik- nął Zell'a Cree. Stał tak dłuższą chwilę, sfrustrowany. Nagle wrza- snął z bólu. Ściągnął kaptur i chwycił się za szyję. Kiedy cofnął rękę, jego dłoń była zakrwawiona. Przerażony, popatrzył na Mag- gie. Przez chwilę stał niezdecydowany, wreszcie krzyknął: - Co się dzieje? - Upadł na kolana. Maggie podbiegła do niego. Rozglądał się oszołomiony. Odchy- liła jego długie włosy i spojrzała na szyję. Pod skórą znajdował się odrażający, siny guz, z którego ciekła krew. Guz pulsował, jakby wewnątrz niego gotowała się woda. Maggie nie miała pojęcia, skąd się to wzięło, w jaki sposób nagle wyrosło na szyi. Nagle guz skur- czył się i widać było, że coś porusza się pod skórą. Poczuła, że żołą- dek podchodzi jej do gardła. 186 - Maggie... -jęknął Gallen. - Co to jest? Czuję, że to c o ś się rusza! Coś się wwierca w moją głowę! Rozległ się przerażający odgłos pękającej czaszki, wydobywają- cy się tuż spod skóry. - O Boże! -jęknęła Maggie. W pierwszej chwili chciała sięgnąć po nóż i rozciąć skórę, żeby wyciągnąć to coś, co właśnie wchodziło do czaszki Gallena. Tallea pochyliła się nad Gallenem. Popatrzyła na niego przerażo- na. Wreszcie chwyciła Maggie i sięgnęła do jej kaptura, zwisającego swobodnie na plecach. - Uważaj! - powiedziała. Wyciągnęła stworzenie podobne do modliszki, mające nieco szer- szy tułów i większe szczypce. Trzymała je ostrożnie w dwóch pal- cach. - Słowo jest w nim! - krzyknęła Tallea. - Siły Ciemności wtarg- nęły do niego! - Mój Boże... -jęknął Gallen. Padł na podłogę i zaczął drapać się po krwawiącym karku, chcąc wydostać Słowo ze swojej szyi. Tallea przyklęknęła przed nim i popatrzyła mu spokojnie w oczy. - Musisz je zwalczyć! - powiedziała z naciskiem. - Musisz je zwalczyć! - Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! - krzyczał Gallen. Jego bez- radność przeraziła Maggie. - Czuję, jak to c o ś się rusza w mojej gło- wie! - Maggie jeszcze nigdy nie widziała go tak wystraszonego, bła- gającego o pomoc, zrozpaczonego. Spoglądał na nią wytrzeszczonymi oczami; po twarzy ciekły mu strużki potu. Przyklękła obok, potrząsnę- ła nim, wreszcie przytuliła jego głowę do swojej piersi. - Już dobrze! Wszystko będzie dobrze - szepnęła, lecz nie była w stanie ukryć przed nim swojego przerażenia. - Skąd wiesz? - krzyknął Gallen. - Można pokonać Słowo Ciemności - powiedziała z naciskiem Tallea. - Od tego się nie umiera. Zostaje tylko blizna. Musisz temu Słowu powiedzieć: nie! - Chwyciła podobne do owada urządzenie i z całej siły ścisnęła je w dłoni, rozgniatając je na miazgę. Gallen popatrzył na szczątki Słowa i nagle jego wzrok stał się nieobecny, jakby wpatrywał się w punkt oddalony o setki tysięcy mil. Wreszcie wróciła mu świadomość. Popatrzył z zakłopotaniem na pochylające się nad nim kobiety. - Mój płaszcz... Siły Ciemności chcą mi coś zakomunikować swoim Słowem, ale mój płaszcz zablokował przekaz. 187 W jego głosie słychać było niewypowiedzianą ulgę, wiedział jed- nak, że sytuacja nadal jest groźna. Maggie spostrzegła szaleńczy blask w jego oczach; nie miała wątpliwości, że wciąż jest przerażony. Jesz- cze nigdy go takiego nie widziała - bezradnego i osamotnionego w swoim nieszczęściu. Przytuliła się do niego, gdy tylko wstał. - To ZelPa Cree - szepnął rozgorączkowany Gallen. - Ten drań wrzucił nam to c o ś do kapturów, kiedy go mijaliśmy! Maggie wiedziała, że to prawda, lecz nic nie mogła na to pora- dzić. Gallen skoczył przed siebie i zaczął bezskutecznie napierać na drzwi kajuty ZelPa Cree'ego. Kopnął je kilka razy, wreszcie odwró- cił się i popatrzył na Maggie. - Cholera, na tym statku wszystkie drzwi są porządne! - powie- dział. -Zwołaj wszystkich, pakujemy się! - w jego głosie słychać było taką furię, że dziewczyna nie śmiała protestować. Tymczasem Orick, zaniepokojony jego krzykiem, wybiegł na korytarz. Maggie stanęła obok Tallei, wyciągając swój miecz o wi- rującym ostrzu. - Jak sądzisz, uda nam się uciec? - Gallen zapytał Talleę. - Ciemność chce nawracać, nie zabijać - odparła Kaldurianka. — Możliwe, że pozwolą nam odejść. Jeśli chcesz, zabij ich! - Wzru- szyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że i tak nie uda mu się powstrzymać Sił Ciemności. Maggie zapukała do drzwi na końcu korytarza, do kajuty zajmo- wanej przez albinoskę. Dziewczyna była jednak zbyt przerażona, żeby otworzyć. Gallen stanął przy drzwiach prowadzących na pokład i wyjrzał przez maleńki iluminator. Odwrócił się powoli. - Zebrało się tam pół załogi! Tallea skinęła głową. - Musimy poczekać. Słabo widzę w ciemności. - A więc zrobimy mały fajerwerk - odparł Gallen. Wziął od Mag- gie swój plecak, wyciągnął strzelbę zapalającą i podłączył ładunek. Otworzył drzwi i wystrzelił. Biała, lśniąca jak słońce plazma za- lała tłum marynarzy, podcinając główny maszt. Gallen krzyknął do swoich towarzyszy, żeby szli za nim, i wybiegł na pokład. Tuż za Gallenem bezszelestnie sunęła Tallea, dalej - Orick i Mag- gie. Ich oczom ukazał się jeden z Tekkarów, cały skąpany w ogniu. Jego wypalony szkielet przez chwilę stał, płonąc jak pochodnia, do- póki kości nie rozsypały się. Kilkunastu czerwonoskórych maryna- rzy zostało poparzonych tryskającą plazmą. Biegali w popłochu, wijąc 188 się i próbując ugasić palący ogień. Jednak plazma, która przywarła do ich ramion i torsów, miała temperaturę kilku tysięcy stopni i na- wet najmniejsza rana powodowała, że ciało zaczynało się gotować. Główny maszt zachwiał się, przechylił i zawisł na olinowaniu. Maggie zawołała Ceravanne. Tuż przed nią Gallen i Tallea toczyli zaciętą walkę, stawiając czoła sługom Ciemności. Maggie widziała, jak Tallea odcina ręce czerwonoskórych wrogów, jak swoim ostrym trójzębem trafia jednego z olbrzymów między oczy. Gallen dobił go mieczem i zajął się dwoma czarnymi marynarzami z białymi włosa- mi i rogowatymi wyrostkami na czole. Drugi z Tekkarów - ten, który miał dłoń wytatuowaną na czerwo- no - zaczął się przeciskać przez tłum przerażonych marynarzy. W pew- nej chwili, nie mogąc się przepchnąć, ugodził w plecy jednego ze swych sprzymierzeńców; za wszelką cenę chciał dopaść Gallena. Już za chwilę miotali się w szaleńczym pojedynku, wymieniając ciosy i pchnięcia. Maggie wiedziała, że płaszcz Gallena potrafi dzie- sięciokrotnie przyspieszać jego ruchy, wyposażając go zarazem w do- świadczenie najlepszych szermierzy zdobyte na przestrzeni sześciu tysięcy lat. Dzięki temu powinien być niepokonany. Jednak przez pięćdziesiąt sekund trwała zacięta walka; szermierze rzucali się na- przód i wycofywali, zadawali ciosy i odpierali je. Szybko się okaza- ło, że szansę są wyrównane. Przy każdym odpartym ciosie, gdy ostrza zahaczały o siebie, roz- legał się potworny zgrzyt. Maggie dziwiła się, że pod tak wielkim naporem miecze nie pękną w drzazgi. Wiedziała, że Gallen jest sil- ny. Od dziecka był ćwiczony w szermierce; jego nadgarstki i ramio- na były znacznie masywniejsze niż u większości mężczyzn. Mimo to po jakimś czasie po każdym cięciu zaczął cofać się o krok. Któryś z marynarzy rzucił mu pod nogi żerdź, żeby odwrócić jego uwagę. Tekkar natychmiast pochylił się i runął naprzód całym swo- im ciężarem, wyciągając miecz daleko przed siebie. Gallen odparł cios sztyletem; na pokład trysnęła krew - Maggie nie była pewna czyja - i Tekkar wpadł na Gallena. Obaj runęli na pokład. Przez chwilę siłowali się; z głośnym rykiem Tekkar usiłował ode- brać Gallenowi sztylet. Orick ruszył na pomoc, lecz jakiś marynarz stanął mu na drodze. Maggie dosięgnęła go swoim wirującym ostrzem. Kiedy marynarz padł z rozciętą krtanią, Orick ominął go, wskoczył na Tekkara i z całej siły ugryzł go w ramię. W tej samej sekundzie Gallen zamachnął się sztyletem i błyskawicznie wbił go w nerkę swo- jego przeciwnika. Kiedy szarpnął ostrzem, trysnęła krew. Następnie 189 H zrzucił z siebie ciało Tekkara z taką siłą, że wylądowało trzy jardy dalej. Natychmiast wywiązała się walka. Gallen dopadł marynarza, który rzucił mu żerdź pod nogi; kopnął go z całej siły w głową, ła- miąc mu kark. Widząc to, jego towarzysze uciekli w popłochu. Mag- gie odwróciła się, żeby zobaczyć, jak sobie radzi Tallea. Kaldurianka klęczała na pokładzie, trzymając się za brzuch. Jej twarz wyrażała zdziwienie. Trzech marynarzy szło w jej stronę, aby zadać śmiertelny cios. Maggie nie miała broni, lecz bez namysłu pospieszyła na ratunek. Rzuciła w napastników swoją torbą; trafiła jednego z nich, wytrącając mu miecz z ręki. Stanęła przed nimi i krzyknęła z wściekłością: - Wynoście się albo utnę wam głowy i wyślę waszym żonom! Wszyscy trzej stanęli jak wryci; widzieli, że Maggie nie ma bro- ni, lecz nie wierzyli własnym oczom. I wtedy Maggie znalazła wyj- ście z sytuacji. Na południu żyły tysiące różnych ludów - było ich tak wiele, że mało kto znał je wszystkie. Zdarzało się, że trudno było ocenić po wyglądzie, na ile niebezpieczny jest przeciwnik. - Wierzcie mi, przyjaciele - oznajmiła złowróżbnym głosem. - Nie ujdzie z życiem ten, kto wchodzi w drogę kobiecie z Coola! Trzej słudzy Ciemności przyglądali się jej, niezdecydowani. Mag- gie podniosła ręce i zaczęła przebierać palcami. Był to gest tak nie- zrozumiały i tajemniczy, że dwóch marynarzy cofnęło się o krok. Trzeci z nich z krzykiem ruszył przed siebie. Podniósł miecz, aby zadać śmiertelny cios. Maggie usłyszała za sobą głośne sapanie i na- gle tuż przed jej oczami błysnął miecz Kaldurianki. Tallea z brzę- kiem odparła cios; jej miecz wbił się w ramię napastnika, przeciął je i utkwił między żebrami. Pozostali dwaj marynarze uciekli, wiedząc, że nie dadzą rady Maggie i rannej Kalduriance. Żagle stanęły w płomieniach. Po chwili runął główny maszt, roz- bijając w drzazgi cały pokład dziobowy i wzniecając fontannę iskier. Maggie biegła, ciągnąc Talleę za ramię. - Zostaw mnie... -jęknęła strażniczka, potykając się o wystają- ce deski pokładu. Maggie pomogła jej wstać i wrzasnęła prosto do ucha, żeby prze- krzyczeć huk płomieni: - Za nic w świecie! Jeśli przeżyjesz, chcecie wynająć jako eskortę! - Zgoda - odparła Kaldurianka. Ktoś chwycił Maggie za ramię. Odwróciła się. Orick trzymał w zę- bach jej plecak, a Ceravanne właśnie schylała się po strzelbę Galle- na, który biegł do nich przez płonący pokład. 190 Z ulgą spostrzegła też, że nieśmiała albinoska wyszła z kajuty i ruszyła w stronę szalup zawieszonych przy przeciwległej burcie. Po chwili Gallen był już z nimi. Pomógł Maggie nieść ranną Kal- duriankę. Pobiegli na rufę, gdzie kilku marynarzy właśnie opuszcza- ło łódź ratunkową. Kadłub łodzi dotknął wody i dwóch marynarzy już schodziło po sznurowej drabince. Gallen wycelował w nich swoją strzelbę zapalającą i krzyknął: - Hej, wy tam! Wysiadać z łodzi, natychmiast! - Marynarze za- marli w bezruchu, po czym jeden z nich skoczył do wody i popłynął w stronę odległego brzegu, a drugi wrócił na pokład i wraz z kolega- mi, którzy opuszczali łódź, pobiegł na drugą burtę z nadzieją, że znajdąjakąś szalupę, zanim statek doszczętnie spłonie. Gallen stał na rufie, celując ze swej strzelby, podczas gdy Maggie i pozostali zeszli do szalupy. Maggie zniosła na dół Talleę, która ura- towała jej życie. Kiedy tylko obie znalazły się w łodzi, Maggie opa- trzyła Kalduriance ranę na brzuchu. Śniada twarz strażniczki była wykrzywiona z bólu; patrzyła w niebo nieobecnym, rozkojarzonym wzrokiem. Po chwili wszyscy byli w szalupie. Ceravanne wiosłowała po- spiesznie, wzbijając fontanny wody. Gallen stał na dziobie; w ręce trzymał strzelbę zapalającą. Nad wodą unosił się gęsty dym. Cały statek stał już w płomieniach. Maggie spojrzała w górę: krążyli nad nim podobni do nietoperzy zwiadowcy. Orick oznajmił ze smutkiem: - Nie możesz pozwolić im uciec, Gallenie. Musisz podjąć męską decyzję! Gallen skinął głową. Podniósł strzelbę, westchnął głęboko i wy- strzelił w niebo. Strumień plazmy wzbił się w górę, rozświetlił całą okolicę i pochłonął jednego ze zwiadowców. Po chwili dosięgnął też drugiego, który z krzykiem spadł do morza. Trzeci zwiadowca leciał tuż nad wodą. Gallen wystrzelił, lecz potężny nietoperz był już za daleko i strumień plazmy go nie dosięgnął. Gallen strzelił jeszcze dwa razy w płonący statek. Maggie pa- trzyła, jak przerażeni marynarze skaczą za burtę. Kilku ludzi zdo- łało opuścić szalupę. Kiedy tylko wypłynęli zza rufy, Gallen strze- lił. Plazma pomknęła niczym piorun do odległego o sto j ardów celu i przez najbliższe dziesięć sekund szalupa stała się płonącym pie- kłem, pełnym poskręcanych szkieletów, których ciało stopiło się w okamgnieniu. Maggie uświadomiła sobie nagle grozę tego, co właśnie się wy- darzyło, tych wszystkich morderstw, które Gallen zmuszony był po- 191 pełnić. Poczuła się, jakby niebo zrzuciło na nią potężny głaz. Popa- trzyła na Gallena; stał zgarbiony, z pochyloną głową, z twarzą oświet- loną dogasającymi płomieniami. - Boże, przebacz nam - szepnęła Ceravanne. Było już po wszystkim. Szalupa kołysała się leniwie na wyjątko- wo spokojnym morzu. Gallen wydobył z siebie coś na kształt jęku; był to jęk przerażenia i odrazy zarazem. Strzelba wypadła mu z ręki i uderzyła o drewniany pokład. Kilkudziesięciu ludzi płynęło do brzegu, walcząc o życie. Statek szedł na dno, wśród syku iskier i trzasku pękających belek. Maggie wiedziała, że część rozbitków jest sługami Ciemności. Jeśli się ura- tują, będą stanowić śmiertelne zagrożenie. Powinni do nich podpły- nąć i wybić ich co do jednego, żadne z nich jednak nie miało sumie- nia tego uczynić. Gallen pokręcił głową i wymamrotał: - Wiem, o co walczę. Nie mam tylko pojęcia - przeciwko cze- mu... Nikt nie odpowiedział. Ceravanne wyciągnęła z torby resztkę glin- ki leczniczej i zajęła się opatrywaniem Kaldurianki. Maggie obej- rzała się za siebie. Popatrzyła na chmurę dymu unoszącą się nad horyzontem i pomyślała sobie, że w tym dymie znajdują się popioły Sił Ciemności. Przez cały czas Galłen walczył z przeciwnikiem, któ- ry potrafił ulatniać się jak dym. Maggie zastanawiała się, w jaki spo- sób mają pokonać Siły, które nigdy nie stają otwarcie do walki. Gallen chwycił za wiosła, aby jak najszybciej dopłynąć do brze- gu, do portu mieniącego się odległymi światłami. Orick tymczasem szeptem odmawiał modlitwę za poległych. Zell'a Cree zanurkował głęboko pod kadłubem płonącego statku. Popatrzył w górę. Przez chwilę wydawało mu się, że całe niebo stoi w płomieniach albo że woda zmieniła się w bursztyn, lśniący w sło- necznym blasku. Powoli wypłynął na powierzchnię. Z płonącego statku rozległ się huk podobny do huku olbrzymich wodospadów. Żeli'a Cree zanurkował, oszołomiony. Kiedy fala znów wyniosła go na powierzchnię, zobaczył obok siebie wielką, dryfują- cą kulę. Podpłynął do niej. Był to kapitan Aherly; unosił się na wo- dzie z niedbale zwieszoną, rozłupaną na pół głową. Zell'a Cree oparł się o dryfujące ciało i wyszczerzył zęby. Po- patrzył w górę, na zwiadowców krążących bezładnie w powietrzu. Wszystkie maszty stały w płomieniach i potężne nietoperze nie mia- 192 ły na czym usiąść, więc latały w kółko, mając nadzieję, że pomogą rozbitkom. Jeden z nich spostrzegł Zell'a Cree'ego. Pofrunął w je- go stronę, lecz w tej samej chwili z morza wystrzelił słup ognia. Zwiadowca zamienił się w płonący szkielet i spadł do wody niczym meteor. - Biedny Ssaz - pomyślał Zell'a Cree. Tymczasem kilkunastu marynarzy zdołało opuścić szalupę ratun- kową, po chwili jednak ich też dosięgnął świetlisty słup, zamieniając łódź w kulę ognia. Zell'a Cree wiedział, że praktycznie został sam. Tak, prawie wszy- scy jego ludzie nie żyli, a ci, którzy zdołali się uratować, nie mieli większych szans na przeżycie w lodowatej wodzie. Tylko jeden zwia- dowca uszedł z życiem. Sięgnął do sakiewki przytroczonej do paska. W środku znajdo- wał się ostatni egzemplarz Słowa, cały i bezpieczny, cenniejszy niż jakiekolwiek klejnoty. Zell'a Cree poczekał, aż jego oczy przyzwy- czają się do ciemności. Spostrzegł maleńką szalupę Gallena, koły- szącą się na fali na tle świateł odległego portu. Ruszył za nią. Będzie musiał przepłynąć ogromny dystans. Ale przecież był Toskeńczykiem. Odpiął sakiewkę, chwycił ją w zęby i natychmiast poczuł, jak poprawia mu się humor. 13- ROZDZIAŁ 17 w,. iatr i prądy morskie zepchnęły szalupę daleko na wschód. Zbli- żając się do brzegu, Gallen i jego towarzysze coraz bardziej oddalali się od miasta. Ceravanne leżała wyciągnięta na pokładzie, oszołomiona tym, co się stało. Miała w pamięci wspomnienie swoich własnych samobójstw, które musiała popełnić, aby umknąć sługom Ciemności. Jeszcze nigdy nie widziała takiej rzezi. Rzadko widywała ludzi, którzy wy- niszczali się nawzajem, była więc poruszona do żywego tym, co zo- baczyła. Nie pozostało jej nic innego, jak zaopiekować się ranną strażniczką. Oddała j ej ostatnią garstkę leczniczej glinki. Kaldurian- ka miała rozcięty brzuch. Rana była wyjątkowo długa, ale płytka - tylko w paru miejscach sięgała pod skórę. Wyglądało na to, że ża- den z narządów wewnętrznych nie został uszkodzony, mimo to Ce- ravanne nie miała pewności, czy Tallea przeżyje. Maggie usiłowała przez cały czas rozmawiać z Kaldurianką, aby zająć czymś jej myśli. - Dobrze się czujesz? Wygodnie ci? - pytała. - Może cię przesu- nąć, żebyś mogła inaczej położyć głowę? Tallea leżała z głową odchyloną pod dziwnym kątem i dopiero po mniej więcej minucie zaczęła reagować na pytania: - Dobrze... Wygodnie... Maggie przytknęła ręką do jej rany. Nadal sączyła się krew. Rana była zbyt rozległa, aby glinka lecznicza mogła jąnatychmiast zabliźnić. - Czy to już wszystko, co możesz zrobić? - Maggie zapytała Ceravanne. 194 - Nie - odparła Tallea, najwyraźniej sądząc, że pytanie było skie- rowane do niej. Ceravanne zamyśliła się. Nanodoki w jej krwi były znacznie sku- teczniejsze niż glinka lecznicza, lecz prawo nakazywało, aby uży- czać ich wyłącznie ludziom. Kiedy nanodoki tworzyły kolonię, ich posiadacz mógł żyć setki lat. Ceravanne wzięła sztylet, który Tallea miała przytroczony do pasa, i rozcięła sobie nadgarstek. Postanowi- ła złamać prawo. Pozwoliła, aby jej krew wylała się na brzuch rannej Kaldurianki. Po chwili, kiedy nanodoki zasklepiły rozcięcie, nad- garstek przestał krwawić. - To wszystko, co mogę dla niej zrobić - powiedziała Ceravan- ne. - Powinno wystarczyć, o ile nie zostały uszkodzone narządy wewnętrzne. Maggie trzymała Talleę, a Gallen wiosłował. Wokół nich pano- wała nieprzenikniona ciemność. Wkrótce Kaldurianka zapadła w sen. Po dwóch godzinach, kiedy księżyce wzeszły już wysoko, szalu- pa dobiła do skalistego brzegu, w pobliżu ujścia jakiegoś większego strumienia. Gallen, Ceravanne i Maggie wynieśli Talleę z łodzi i za- ciągnęli szalupę w pobliskie zarośla. Ceravanne pomogła Maggie umościć posłanie z liści, na którym ułożyły ranną strażniczkę. Orick poszedł nazbierać drewna, a Gallen, wyjąwszy z plecaka zapałki, rozpalił niewielkie ognisko. Kiedy zapłonął ogień, wszyscy usiedli dookoła. Ceravanne obej- rzała się na Talleę. Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że Kaldurian- ka odzyskała już przytomność i spogląda na nią spod na wpół przymk- niętych powiek. Podeszła więc do niej, aby zapytać, czy czegoś nie potrzebuje. Tallea popatrzyła na tunikę Tharrinianki i szepnęła: - Życie daje radość, jeśli służy czemuś wyższemu niż samemu sobie. - Jej głos był ledwie słyszalny. - Tak, mówiłaś to już kilka dni temu - odparła Ceravanne. Popatrzyła bezradnie na Talleę. - Czy czegoś ci trzeba? Wody, czegoś do jedzenia? Kaldurianka pokręciła przecząco głową. - Rok temu - szepnęła - przybyłaś do Babelu. Służyłam ci wte- dy... Nie najlepiej zresztą... Ceravanne wstrzymała oddech, przyglądając się uważnie twa- rzy Tallei. - Owszem, wysłano tam jeden z moich klonów, zanim narodzi- łam się na nowo - wyszeptała na tyle cicho, żeby pozostali tego nie słyszeli. - Tamten klon nigdy już nie wrócił. Co się z nim stało? 195 Tallea zwilżyła wargi, odwróciła wzrok, wreszcie zamknęła oczy. - Nie żyje. Tak myślę. Został zabity. Chciałam o tym powiedzieć, gdy tylko cię zobaczyłam, ale wolałam, żeby słudzy Ciemności się nie dowiedzieli. - Strażniczka zakrztusiła się. Ostry ból wykrzywił jej twarz. Ceravanne pochyliła się, musnęła ustami czoło dziewczyny i przy- tuliła ją. Siedziały tak przez dłuższą chwilę. - Potrzebuję sznura, żeby zrobić pas - szepnęła Tallea. - Nie musisz się do mnie przywiązywać. Nie potrzebuję niewol- ników. - Nie będę niewolnikiem! - syknęła Tallea. - Będę sprzymierzeń- cem. Zawsze służę z własnej woli. - Ale mój klon, któremu służyłaś, nie żyje. Nie jestem tamtą ko- bietą. - Nie przywiążę się do ciebie, tylko do Maggie! Ceravanne popatrzyła na nią, najwyraźniej zbita z tropu. - Uratowała mnie - wyjaśniła Kaldurianka. - Zawdzięczam jej życie, więc mam wobec niej pewien dług. - Masz słuszność. A teraz śpij. Będziesz jeszcze miała niejedną okazję, aby ten dług spłacić. Kiedy się obudzisz, przygotuję ci pas. Ceravanne delikatnie ułożyła głowę Tallei na posłaniu, po czym wróciła do ogniska. Nikomu jakoś nie chciało się spać. - Szkoda, że nie możemy położyć jej na czymś miękkim - po- wiedziała, wskazując na strażniczkę. Maggie przykryła Talleę swoją grubą tuniką; było to jedyne suche ubranie, jakie mieli - pozostałe zamokły na łodzi. Noc była chłodna. - Kiedy wyschnie mi futro, położę się przy niej - oznajmił Orick. Ceravanne uśmiechnęła się. - Czy będę mogła spać przy twoim drugim boku? - Jeśli chcesz, zrób to na własne ryzyko - odparł Orick. - Za- zwyczaj strasznie się wiercę przez sen. Nie chciałbym cię zmiażdżyć. - Zaryzykuję. Na chwilę zapadło milczenie. Wszyscy siedzieli i wpatrywali się w ogień. Wreszcie Gallen powiedział: - Rano pójdę do miasta i wynajmę powóz, o ile będę miał czym zapłacić. Będziemy musieli zgromadzić zapas żywności i zabrać Talleę do lekarza. - Gorączka już jej prawie ustąpiła - odparła Ceravanne. - Jeśli w nocy nic się nie stanie, rano powinna poczuć się lepiej. Myślę, że lekarz niewiele by tu zdziałał. Ale i tak potrzebny będzie powóz. Przez kilka dni Tallea nie powinna chodzić. 196 Przez dłuższą chwilę trwała dyskusja, wreszcie Ceravanne po- czuła zmęczenie. Poszła położyć się obok Tallei. Po jakimś czasie obudziła się. Obok niej leżał Orick; jego futro było rozgrzane od ogniska. S woj ą potężną łapą przykrył tułów Kaldurianki. Ceravanne przytuliła się do jego boku i leżała, patrząc jak jego pierś unosi się i opada. Orick zaczął śpiewać. Była to zapewne piosenka, którą nie- dźwiedzice śpiewały swoim dzieciom w jego rodzinnym świecie... Mały niedźwiadku, co wciąż gdzieś latasz, z rozwianą sierścią, z błotem na łapach, W swoim śnie długim biegnij po łące, gdzie zimna rosa i bzy kwitnące. Kiedy skończył, Ceravanne uświadomiła sobie, że jest to piosen- ka, którą śpiewano umierającym niedźwiadkom. Bolało ją serce na myśl, że ktoś kiedyś był zmuszony taką piosenkę ułożyć, mimo to cieszyła się, że Orick jest obok niej i że na swój sposób stara się pocieszyć Kalduriankę. Kiedy Orick i Ceravanne poszli spać, Gallen i Maggie ułożyli się obok siebie przy niewielkim ognisku. Płomień migotał już tylko na kilku wątłych gałązkach. Gallen siedział w cieniu, oparty o pień drzewa, a Maggie leżała przy jego ramieniu, trzymając w dłoni resztki rozgniecionego Sło- wa. Poskręcany, metaliczny tułów błyszczał w ciemności. Oprócz Tallei tylko Maggie wiedziała, że Gallen został zainfekowany przez Siły Ciemności. Martwiła się tym tak bardzo, że nie była w stanie zasnąć. Używając płaszcza, Gallen maksymalnie wzmocnił swój słuch. Korzystając z sensorów rozjaśnił widziany przez siebie obraz tak, iż wydawało mu się, że jest środek pochmurnego dnia. To, co widział, było odrobinę surrealistyczne. Dostrzegł myszy polne buszujące wśród liści na drugim brzegu strumienia; młody jelonek, który skrył się wśród pobliskich wzgórz, świecił jak pochodnia. Zewsząd dola- 197 tywał śpiew tysięcy świerszczy. Gallen słyszał nawet popiskiwanie myszy. W pobliżu nie było ani jednego człowieka, mimo to Gallen odczuwał dziwny niepokój. Wiedział, że sensory jego płaszcza praw- dopodobnie nie zdołają go w porę ostrzec przed sługami Ciemności. Ogarnął go strach, który nie pozwalał mu zasnąć. Kiedy walczył na statku, zorientował się, że wśród olbrzymów oraz czerwonoskórych marynarzy nie ma sobie równych, jednak w po- jedynku z Tekkarem otarł się o śmierć. Osobnik ten był niewiary- godnie szybki, nieprawdopodobnie silny i w dodatku nie bał się śmier- ci, myśląc tylko o tym, żeby zabić. Walcząc z nim na pokładzie, Gallen obejrzał dokładnie biały tatuaż na jego czole, przedstawiający wiel- kiego pająka. Kiedy Tekkar marszczył czoło z wysiłku, pająk zda- wał się poruszać swoimi długimi odnóżami. Gallen zdał sobie spra- wę, że jego przeciwnik specjalnie marszczył czoło, żeby go przestraszyć. Tekkar wcale się nie spieszył. Mógł błyskawicznie za- cisnąć palce na gardle Gallena, lecz wolał robić to powoli, zupełnie jakby się nim bawił... Gallen nie chciał straszyć swoich towarzyszy, ale był przerażony; wiedział, że sam nie byłby w stanie pokonać Tek- kara. - Jak się czujesz? - spytała Maggie, nie odrywając wzroku od szczątków urządzenia, które trzymała w ręce. Założyła płaszcz. - Jak twoja głowa? W porządku? - Nie czuję już, żeby coś się ruszało w środku - odparł Gallen. Jego własny głos wydał mu się dziwny - obcy i bezosobowy. - Co zamierzasz zrobić? - szepnęła Maggie. - Nie możesz tego tak po prostu zignorować. Słowo samo nie ustąpi. - Jaki mamy wybór? - zapytał Gallen. - Co możesz powiedzieć o Słowie, które znalazła Tallea? - To bardzo proste urządzenie - odparła Maggie. Z chwilą, gdy założyła płaszcz, potrafiła spojrzeć na szczątki maszyny okiem do- świadczonego technologa. - Jego ciało ma - o ile dobrze widzę - tylko kilka sensorów; odpowiadają one zmysłom wzroku i węchu. Skorupka okrywająca tułów zawiera właściwe urządzenie, które wgryza się w skórę. Urządzenie to ma opływowy kształt, który po- zwala mu swobodnie poruszać się w ciele. Poza tym... - oderwała największe ramię, kształtem przypominające szczypce, następnie urwała główkę, z której sączyło się z niej coś w rodzaju niebiesko- -zielonego żelu - .. .wewnątrz znajduje się złącze nanotechniczne. Słowo zostało zaprojektowane tak, aby wgryzać się w czaszkę, a na- stępnie tworzyć elektroniczne złącze sensoryczne. 198 - A więc Siły Ciemności mogą mi przesłać swój przekaz? - Tak. - Czy mogą przejąć nade mną kontrolę? - To urządzenie jest znacznie bardziej prymitywne niż Przewod- nik - stwierdziła Maggie, mając na myśli sztuczną inteligencję, bę- dącą w stanie zniewolić swojego „posiadacza". - Jest za małe, żeby ; pomieścić w sobie sprzęt potrzebny do przejęcia kontroli nad całym układem nerwowym. Jestem przekonana, że służy jedynie do odbie- rania przekazów. - Czy będę w stanie mu się oprzeć? Maggie zastanowiła się. - Możesz zostać ukarany. Urządzenie nanotechniczne jest w sta- nie podłączyć się bezpośrednio do twoich zwojów mózgowych. Może stymulować ośrodki kary i nagrody - powodować ból, strach, halu- cynacje. Jeśli jednak Tallea ma rację, można się temu oprzeć. Opie- rając się dostatecznie długo, prawdopodobnie spowodujesz, że wy- palą się zwoje mózgowe wokół złącza nanotechnicznego. Kiedy tak się stanie, Słowo zostanie ostatecznie unieszkodliwione. Maggie starała się mówić o tym wszystkim spokojnie, tak jakby zadanie, które stało przed Gallenem, było dziecinną igraszką. Jed- nak Gallen doskonale wiedział, że sprawa nie jest taka prosta. Mógł stawiać opór, lecz kiedy zwoje neuronów ulegną wypaleniu, będzie to równoznaczne z uszkodzeniem mózgu. Lepiej wszelako umrzeć dla przyjaciół, niż żyć dla Sił Ciemności. - Muszę się przekonać, czy jestem w stanie stawiać opór — po- wiedział Gallen. - Muszę przeprowadzić próbę. Kiedy walczyłem na statku, mój płaszcz całkowicie zaangażował się w walkę. Nie jest w stanie pracować na dwa fronty. - Wiem - odrzekła Maggie. Rzuciła szczątki Słowa w zarośla. Po- tem odwróciła się i popatrzyła Gallenowi prosto w oczy. Pocałowała go powoli; na jej twarzy odbijał się blask płomieni. Gallen westchnął głęboko, czując zapach jej włosów i woń pozaziemskich perfum. - Poproszę płaszcz, żeby przez dwie minuty nie blokował prze- kazu- oznajmił Gallen, wydając w myśli stosowny rozkaz. Po chwi- li przestał cokolwiek słyszeć; śpiew świerszczy, popiskiwanie po- lnych myszy, szelest liści - wszystko to nagle zamilkło. Nogi się pod nim ugięły i runął na ziemię. Rozejrzał się niespokojnie, nie czując bicia własnego serca. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł mówić. Miał tylko niejasne wrażenie, że Maggie chwyta go za ręce, próbuje go podnieść, przytula go... 199 I wtedy zaczęły się wizje, które na długo utkwiły mu w pamięci... Znajdował się w przepięknej wiosce w kraju Babel. Wychował się w domu, który był dziełem sztuki, mistrzowskim połączeniem drewna i kamienia. Jako dziecko Gallen często przyglądał się ręcz- nie rzeźbionym gzymsom w swoim pokoju i wyobrażał sobie, że wszystkie te postacie ludzi i zwierząt przemawiają do niego tajemni- czym językiem drewna. Pamiętał swoją wiekową babcię, ubraną w wytworną tunikę z purpurowego jedwabiu, z białymi koronkami. Babcia miała kępki czarnych włosów, wystające spomiędzy gęstej, siwej czupryny. Wszyscy szanowali ją za to, że w tak podeszłym wieku umie o siebie zadbać, że sama farbuje tkaniny i szyje sobie ubrania. Gallen uwielbiał, kiedy melodyjnym głosem śpiewała mu piosenki, a jeszcze bardziej lubił, gdy z zainteresowaniem wysłuchi- wała jego opowieści o życiu drewnianych postaci wyrzeźbionych na gzymsie dziecinnego pokoju. Pewnego razu babcia powiedziała o nim jego ojcu: - Wyrośnie z niego największy spośród Twórców, bo dla niego sztu- ka nie jest czymś, co się ogląda, lecz czymś, co żyje własnym życiem. Pamiętał zielone łąki swojego dzieciństwa, na których złociste krowy, należące do jego ojca, piły wodę z misternie rzeźbionych, mosiężnych pojemników w kształcie księżyców, słońc i łodzi, usta- wionych na środku pastwiska. Po jakimś czasie zorientował się, że jego rodacy są zwani „Twór- cami". W wiosce wszyscy zajmowali się tworzeniem dzieł sztuki. Nie gromadzili ich - po prostu je tworzyli. Piękne były nie tylko ich dzieła, ale też myśli i serca, jak również życie, które tu wiedli. Gallen pamiętał, że od najmłodszych lat nie pragnął niczego in- nego, jak tylko rzeźbić w kamieniu - uwalniać zaklętych w nim lu- dzi, zwierzęta, bogów. Potrafił wyrzeźbić pełne dojrzałych owoców drzewo albo wieloryba, który wynurzał się z falującej trawy. Jako dziecko zawsze szukał miejsc, gdzie z ziemi wystawały skalne ostań- ce; rył uparcie w granitowych ścianach, tworząc sceny, w których bogowie z jego własnego panteonu walczyli przeciwko demonom. Kiedy skończył dwanaście lat, otrzymał imię i tytuł: Koti, mistrz rze- miosła. Był najmłodszym spośród tych, którym przyznano tytuł mistrzow- ski; z całego Babelu zaczęli ściągać młodzieńcy o śniadej cerze, aby uczyć się pod jego kierunkiem, aby doskonalić swoją technikę. Zanim skończył czterdzieści lat, wykształcił szesnaście tysięcy uczniów, a ich dzieła były wspanialsze niż wszystko, co do tej pory stworzono. 200 Jff W Wieży Seratu jego podopieczni pracowali przez siedemnaście lat, rzeźbiąc sceny z życia proroka Yanka, który z tej właśnie wieży odleciał na ognistym łabędziu prosto do nieba. Chociaż wieża miała sześćset stóp wysokości, Twórcy postanowili pokryć rzeźbami każ- dy kawałek jej muru, aż stała się cudem architektury. Ściągały do niego tysiące pielgrzymów chcących zobaczyć posąg brodatego Yan- ka, który wśród piorunów wsiada na grzbiet olbrzymiego, ognistego łabędzia. Kiedy skończyli, Koti zabrał swoich uczniów na skraj Andou, nad rzekę Marn, wypływającą z Gór Białorybich. Rozciągało się tam ogromne morze głazów, od milionów lat nanoszonych przez lodo- wiec. Uczniowie Kotiego pracowali mozolnie przez następne dwadzie- ścia lat, przekształcając każdy z głazów w posąg upamiętniający mitologiczną scenę lub postać: Wojnę Bogów, która kiedyś nastąpi, Boginię Pokoju, wypierającą Mrocznego Ducha Zbrodni, Boginię Płodności pokonującą bezpłciowe Bóstwo Nieurodzaju, a także dzie- sięć tysięcy innych bogów, z których każdy miał swoje cnoty i boha- terskie czyny. Miejsce to przemianowano na Dolinę Bogów; można było po niej spacerować całymi tygodniami, co chwila podziwiając kolejną osobliwość. Jednak Koti nie był oddany wyłącznie sztuce. Poślubił zacną ko- bietę, mającą talent do kształtowania charakterów. Kochali się na- miętnie; Gallen doskonale pamiętał, jak wielokrotnie baraszkowali w altance swojego letniego domu, pod purpurowym niebem pełnym wieczornych gwiazd. Jego cudowna żona, Aya, urodziła jedenaścio- ro utalentowanych dzieci; oboje, Koti i Aya, zostali mianowani Wiel- kimi Patriarchami i byli podziwiani przez wszystkich. Po sześćdziesięciu dwóch latach ciało Kotiego zestarzało się; choć jeszcze młody, był już zmęczony służeniem sztuce, rodzinie i bliźnim. W tym czasie jego sława stała się na tyle wielka, że rodacy wznieśli mu tron; błagali go, aby wyrzekł się swego ziem- skiego ciała i objawił się jako bóg, ponieważ jego dzieła były nie- zliczone i nie miały sobie równych. Koti jednak nakłonił tłumy, aby zrezygnowały ze swego zamiaru i zaczął przygotowywać się na śmierć. Wtedy to Twórcy zebrali pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet; ułożyli umierające ciało Kotiego na rzeźbionej płycie z drzewa san- dałowego i tysiącem statków popłynęli wraz z nim przez ocean. Wkroczyli razem do Miasta Życia, gdzie potężne, szare, kryształo- 201 we kolumny pamięci wystrzelały w górą na tle białych szczytów ciąg- nących się na horyzoncie. Jego lud ubrany był w swoje najlepsze, szkarłatne stroje; przed płytą, na której niesiono Kotiego, płonęły olbrzymie kadzidła, wy- pełniając miasto zapachem zielonkawego dymu. Przed nim szli do- bosze i trębacze, dalej tańczące kobiety z tamburynami w rękach, z dzwonkami przypiętymi do stóp, śpiewające chóralnym głosem, który słychać było na wszystkich ulicach. W Mieście Życia ludzie zapisali jego świadomość i pobrali prób- ki jego ciała, po czym pięćdziesiąt tysięcy jego rodaków wkroczyło do Izby Życia, składając petycję o przyznanie największemu z Twór- ców nowego ciała. Tu skończyła się pamięć Kotiego, lecz z pamięci jego uczniów wiadomo, co było dalej. Tak więc ludzie obejrzeli dzieła Kotiego, zbadali jego pamięć i orzekli: „Rozumiemy, że twórczość Kotiego jest wspaniała pod względem formy, jednak brak jej właściwej treści. Jest to twórczość przepełniona niezwykłą pasją, lecz obawiamy się, że jego wizerunki bogów mogą mieć zły wpływ na ludzi. Obawiamy się, że mogą dać początek nowej fali bałwochwalstwa. Dzieła Kotiego godzą w ele- mentarne ludzkie wartości, więc nie udzielamy mu prawa do ponow- nego narodzenia". Uczniowie Kotiego zabrali go więc do domu i usiłowali przy- wrócić mu zdrowie, jednak Koti był tak upokorzony ludzkim wyro- kiem, że przez całą drogę powrotną odmawiał jedzenia. Ponieważ był już wątłego zdrowia, zmarł w ciągu tygodnia. Wtedy to wszyscy Twórcy przysięgli, że już nigdy żaden z nich nie wróci do ludzkiej krainy, by prosić o ponowne narodzenie, i nig- dy nie sprzeda ludziom swoich dzieł. Skoro największy z nich został niesprawiedliwie osądzony, Twórcy uznali, że ludzie mają ich za nic. Gallen przeżywał życie Kotiego z najdrobniejszymi szczegóła- mi. Czuł jego pasję, dzielił z nim jego geniusz, męczył się podczas lat jego ciężkiej pracy i kochał jego rodzinę. Był z nim w każdym momencie jego życia, doświadczył wszystkich jego olśnień, wresz- cie - był świadkiem jego śmierci i upokorzenia. Nie miał wątpliwo- ści, że ludzie osądzili Kotiego niesprawiedliwie, że byli ślepi wobec jego wielkości... Nagle wszystkie barwy zawirowały mu przed oczami i zaczął przy- pominać sobie życie Doovenach, skromnej kobiety z plemienia Wę- drowników - włochatych ludzi zamieszkujących stepy. 202 Urodziła się pod szumiącym dębem, w czasie gorącej ulewy i ży- ła na stepie, pod gołym niebem. Jako dziecko nauczyła się rozpozna- wać śpiew drozda i zapach królika. W czasie letnich burz, kiedy o zie- mię biły widlaste pioruny, a jej rodacy chowali się pod rozłożystymi drzewami, Doovenach kryła się pod obwisłą piersią swej matki, pa- trząc na czarne chmury poprzecinane siatką błyskawic. Wiele dni spędziła włócząc się po złocistym stepie, pod palący- mi, tremonthińskimi słońcami, żywiąc się zbieranymi po drodze ja- godami, borówkami, czarnym grochem i owocami dzikiej róży. Wzra- stała w nienawiści do natrętnych, czarnych much, które podążały za jej plemieniem; jej rodacy nie wiedzieli, że pozbyliby się much, gdy- by nie to, że obowiązywał ich zakaz kąpieli - uważali bowiem, że kąpiąc się, można zatruć wodę, którą ktoś inny będzie pił. Przede wszystkim jednak Doovenach pamiętała niezwykły spo- kój, jaki panował na prerii, pamiętała, z jaką radością polowała na polne myszy, które potem zjadała ze swymi siostrami, pamiętała, jak którejś wiosny ludzie z jej plemienia zawędrowali tak daleko na wschód, że doszli na koniec świata. Tam, gdzie ziemia stromym kli- fem opadała do oceanu, zanurzyli się wszyscy w słonej wodzie i pły- wali przez cały dzień, dopóki nie zrobiło się chłodno, a wtedy wdra- pali się z powrotem na brzeg i przez następne trzy lata szli na zachód, aż dotarli do gór. W górach często padał deszcz lub śnieg; Doovenach kryła się wtedy pod drzewem i przemarznięta, ze zmoczonym futrem, prze- klinała swój los. Tak jak wszyscy jej rodacy, nie uznawała żadnej własności. Jej plemię żywiło się owocami zebranymi wśród stepów i mięsem zwie- rząt upolowanych za pomocą kija i kamienia. Kiedy złowiono jele- nia czy antylopę, zdobycz dzielono równo pomiędzy wszystkich członków plemienia. Zdarzało się, że niektóre narody pałały do nich nienawiścią, po- nieważ Wędrownicy nie znali pojęcia własności. Kiedy znajdowali krowę, zjadali ją. Jeśli trafili do sadu pełnego jabłoni, zrywali wszyst- kie owoce. Zdarzało się, że potem ktoś twierdził, że ta krowa i te jabłka należały do niego. Tak więc Doovenach pamiętała czasy, kiedy inni ludzie zastawia- li pułapki na Wędrowników i bili ich. Pewnego razu jej plemię zna- lazło pole pełne grochu. Natychmiast zjawili się ludzie z kijami i prze- gonili ich. Jeden z nich uderzył matkę Doovenach, która właśnie karmiła niemowlę; dziecko zginęło na miejscu. 203 Pamiętała też, że gdy trafili do miasta i chcieli napić się wody z ko- ryta, z którego piły konie, ludzie, ubrani w kapelusze, tuniki i suknie, śmiali się z ich nagości, zaś dzieci rzucały w nich kamieniami. Doove- nach znalazła przepiękną suknię, suszącą się na gałęzi; chciała ją zało- żyć, lecz z pobliskiego domu wyszli ludzie i poszczuli ją psami. Kiedy skończyła osiemnaście lat, była tak piękna, że wszyscy mężczyźni z jej plemienia chcieli ją pokryć, uciekła więc do wiel- kiego miasta. Kiedy odczuła głód, weszła do gospody i zaczęła jeść ze stołu. Ludzie zgromadzili się dookoła i śmiali się z jej nagości. Jakiś mężczyzna stwierdził, że zjadła jego obiad. Próbowała uciec, myśląc, że zostanie pobita, lecz on tylko się zaśmiał i powiedział, że może ją wziąć w zamian za jedzenie i że da jej coś wspaniałego, a potem zaciągnął jaw ciemny zaułek, zbił i pokrył brutalnie. Kiedy skończył, dał jej kilka monet, a potem przyszli następni mężczyźni i również ją pokryli, ignorując jej krzyki; oni także zostawili jej monety. Kiedy skończyli, z gospody wyszła kucharka i wytłumaczy- ła jej, jak ma używać monet. Doovenach nigdy przedtem niczego nie posiadała. Od urodzenia była święcie przekonana, że wszelkie zło bierze się z pożądania cu- dzej własności. Była przekonana, że ziemia wraz ze swymi bogac- twami powinna należeć do wszystkich ludzi. Ponieważ Doovenach nigdy nie miała nic, co mogłaby nazwać swoim własnym, trudno jej było pojąć, na czym polega handel. Kiedy poznała ten sekret, wróciła z pieniędzmi do swoich roda- ków. Chciała ich nauczyć, jak z nich korzystać. Powiedziała im, że ich życie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby zbierali pieniądze i na zimę przenosili się do miasta, gdzie można kupić żywność. Tłumaczyła im, że wystarczy dać się pokryć, żeby zdobyć pieniądze, lecz oni nigdy nie zrozumieli jej słów - albo nigdy jej nie uwierzyli. Tak więc Doovenach wróciła do miasta i wynajęła kąt w stajni, w którym mogła spać na sianie, wdychając słodkawą, końską woń. Zarabiała pieniądze, idąc z każdym mężczyzną, który chciał ją mieć, a przy tym nauczyła się dawać rozkosz i czerpać przyjemność z tego aktu. Wielu mężczyzn pieściło jej owłosione piersi i krzyczało w eks- tazie, kiedy się z nimi kochała. Chociaż nigdy nie miała potomstwa, zawsze pomagała dzieciom z ulicy, które nie miały własnych domów. Dzieci szanowały ją; wiedziały, że jest mądra, choć jest to mądrość, której nie były w stanie zrozumieć. Wreszcie Doovenach zaczęła się starzeć; zbrzydła i nie mogła dłużej zarabiać pieniędzy. Razem z przyjaciółką udała się więc na 204 kontynent północny, aby ubiegać się o ponowne narodzenie. Miała nadzieję, że znów będzie młoda i że zostanie nauczycielką swojego ludu. Sędziowie z Miasta Życia zapisali jej pamięć i pobrali próbkę jej ciała. Tu skończyła się pamięć Doovenach, która całe swoje pienią- dze oddała przyjaciółce. Przyjaciółka zaś zapamiętała: po wielu dniach ludzie wydali osąd o Doovenach, który brzmiał następująco: „Chociaż twierdzisz, że jesteś oddana ludziom, nigdy nie zrozumia- łaś niczego poza najbardziej powierzchownymi ideami kapitalizmu. Mieszkałaś w stajni i czasami kupowałaś coś do jedzenia, ale poza tym nic nie miałaś i nie dążyłaś do tego, aby posiąść cnoty, które uprawniają do ponownych narodzin". -Ale przecież służyłam ludziom! -protestowała Doovenach. - Wielu z nich dawałam rozkosz. Jednak sędziowie odpowiedzieli: „Była to rozkosz za pieniądze. Byłaś tylko zwykłą dziwką, zaspokajającą najbardziej prymitywne instynkty". I kazali jej odejść. Doovenach nie złościła się na nich. Przeżyła swoje życie i sądzi- ła, że gdyby ludzie dali jej następne, być może w jakiś sposób zosta- łaby zakłócona równowaga wszechświata i ktoś inny nie miałby szan- sy się urodzić. Od tamtej pory Wędrownicy porzucili zwyczaj podróżowania do ludzkiej krainy i proszenia o ponowne narodzenie, gdyż wiedzieli, że nawet najmądrzejsza i najbardziej ludzka z nich nie została uzna- na za godną tego przywileju. Wszystkie barwy zawirowały Gallenowi przed oczami i zaczął przypominać sobie życie Entreaka d'Suluutha z plemienia Ptaków. Po chwili równie niespodziewanie znalazł się z powrotem na plaży. Przez moment czuł palący ból. Zorientował się, że leży na ziemi. Rozpoznał zapach gliny i mchu. Na ramionach poczuł znajomy cię- żar swojego płaszcza. Noc wydała mu się dziwnie chłodna. Z tru- dem podniósł głowę; wreszcie ujrzał Maggie pochylającą się nad nim. Jej rude włosy lśniły w blasku księżyców. Trzymała go za ręce. - Gallenie, nic ci nie jest? - zapytała. Gallen sprawił, że płaszcz wyostrzył jego wzrok. Zobaczył przerażenie malujące się na twarzy Maggie. W ciemności wydawało się, że jej oczy są nienaturalnie sze- roko otwarte. Udało mu się wstać. Było już dobrze po północy. Po niebie nadal sunęły srebrzyste chmury. Dwie minuty. Pogrążył się w wizjach na dwie minuty, w ciągu których zdawało mu się, że dwukrotnie prze- 205 żył życie należące do kogoś innego. Poczuł smak tego życia; poznał uczucia tamtych ludzi w sposób, o jakim nigdy mu się nie śniło. „Ciało jest tylko maską" - mawiał Bock. Gallen zastanawiał się, czy liścia- sty stwór był w stanie zrozumieć całą głębię swoich słów. Czy mógł pojąć to uczucie spokoju ogarniającego Wędrowników, kiedy szli przez bezkresne stepy? Czy potrafił zrozumieć pasję, z jaką Twórcy oblepiali gliną swoje garncarskie koła? Gallen miał w pamięci tysiące różnych przeżyć, a wszystkie one wirowały mu w głowie niczym kolorowe motyle: Doovenach po raz pierwszy próbująca dzikiego anyżku, starzec umierający z głodu, młody Koti malujący szklistą emalią swój pierwszy, ozdobny garnek tuż przed włożeniem go do pieca... Gallen czuł, że wszystko w nim się burzy; wciąż był rozgorącz- kowany. Odczuwał niewymowne uniesienie, które było niejako wyr- wane z kontekstu, gdyż nie pamiętał żadnego doświadczenia, do któ- rego mógłby je odnieść. Myślał, że odczuje ulgę, kiedy tylko pozbędzie się przekazu Ciemności, tymczasem patrzył ze wstrętem na własne człowieczeństwo... Zresztą, sam już nie wiedział, co czu- je. Było jednak jasne, że wszczepione mu urządzenie bezpośrednio stymuluje jego emocje. - Ja... niemogęmyśleć.Nie mogę m y ś l e ć !-powiedział. - Dlaczego? Co oni ci zrobili? - Moja pamięć... Przeżywałem życie jakiegoś człowieka... - Ciemność jest dziełem Drononu, który nie chce, żebyś myślał! - stwierdziła Maggie, ściskając jego dłonie. - Cokolwiek ci pokażą, chcą, żebyś nie myślał. Wierz mi, Gallenie. Wiem, w jaki spo- sób zapisywana jest ludzka pamięć. Można w niej nanosić popraw- ki. Można ją zmieniać. Łatwo ją sfałszować. Nawet jeśli te wspo- mnienia są autentyczne, Dronon chce, żebyś nie myślał, bo wtedy mógłbyś się sprzeciwić, a tego Dronon nie toleruje. Gallen popatrzył na nią. Wiedział, że Maggie wierzy w to, co mówi, mimo to po jego głowie błąkały się wciąż niebezpieczne my- śli - nadal miał przed oczami to, co przed chwilą mu przekazano. Czuł, że nagle przybyło mu wiele życiowych doświadczeń, a wraz z nimi - mądrość, jakiej dotąd nie posiadał. Rozkoszował się swo- imi nowymi wspomnieniami; czuł się tak, jakby właśnie skosztował jakiejś egzotycznej potrawy -jeszcze nie przywykł do jej smaku, ale już wiedział, że jest pyszna. Wspomnienia, które otrzymał od Sił Ciemności, były właśnie takie: słodkie, niecodzienne, przyprawione odrobiną goryczy. Gallen czuł ogromny niedosyt. 206 Pomyślał, że Maggie jest człowiekiem i bez pytania przyjmuje ludzki punkt widzenia. Ani on, ani ona nigdy dotąd nie próbowali wyjść poza ludzki punkt widzenia. Żadne z nich nigdy się poważnie nie zastanawiało, czy dobroduszni Tharrinianie rzeczywiście rządzi- li światem w możliwie najlepszy sposób. Gallen przypomniał sobie śmiercionośną różę, którą ktoś podłożył na Fale, żeby ich ostrzec. Teraz, kiedy dane mu było przeżyć wspomnienia mieszkańców Ba- belu, wiedział już, że żyj ą oni w ciągłym rozdarciu, a ich potrzeby są nieustannie ignorowane. Oni cierpieli. Potwornie cierpieli. Z powo- du niewiedzy, ubóstwa, bezprawia, śmierci. Ludzie z Tremonthin mo- gliby chronić mieszkańców Babelu, mogliby położyć kres ich nie- szczęściom, lecz najwyraźniej nie mieli zamiaru tego zrobić. - Maggie... - szepnął Gallen. - Muszę jeszcze raz pogrążyć się w tych wizjach. Muszę wiedzieć więcej! - Jeszcze nie teraz - odparła Maggie, ściskając go za ręce. Pa- trzyła na niego przerażonym wzrokiem. Gallen wiedział, że chciała- by, żeby już nigdy się w tym nie pogrążał. - Daj sobie trochę czasu, aby to wszystko uporządkować. Odpocznij! -Ale wkrótce... -powiedział Gallen - ...wkrótce muszę tam wrócić. Na twarzy Maggie odmalowało się jeszcze większe przerażenie, lecz Gallen nagle zrozumiał, że nie ma się czego bać. Siły Ciemno- ści nigdy nie chciały ich zabić, nie chciały zrobić im krzywdy. Gal- len był oszołomiony; cały świat wirował mu przed oczami i czuł, że za chwilę zapadnie w długi sen. - Przyrzeknij mi - powiedziała Maggie tonem nie znoszącym sprzeciwu - że nie pogrążysz się w swoich wizjach bez mojej wie- dzy. Przyrzeknij mi! - Potrząsnęła nim, chwytając go za kołnierz, a potem przytuliła go; jej usta znalazły się tuż obok jego ust. Gallen popatrzył w jej szeroko otwarte oczy i zastanowił się, jak ma jej opowiedzieć o tym wszystkim, co zobaczył i czego właśnie zaczynał się domyślać - o Siłach Ciemności i ich cudownych pla- nach... ROZDZIAŁ 18 K, kiedy Maggie obudziła się o świcie, Gallena już nie było. Miała nadzieję, że nie wyruszył w pojedynkę do walki z Siłami Ciemności. Cokolwiek przeżył zeszłej nocy, po jego twarzy było widać, że Ciem- ność może być znacznie bardziej niebezpieczna, niż byli w stanie sobie wyobrazić. Gallen zetknął się z nią tylko przez chwilę, lecz Maggie bała się, że ta chwila mu nie wystarczy - że będzie pragnął więcej... Przez cały ranek włóczyła się wokół obozowiska, zastanawiając się, czy powiedzieć pozostałym, co się stało. Martwiła się, że Gallen może już nigdy nie wrócić. Wygrzebała szczątki Słowa spod krzaka, pod którym leżały od zeszłego wieczora, po czym oddaliła się od pozostałych, włożyła swój płaszcz i wydała mu polecenie, aby jak najdokładniej zbadał resztki tajemniczego urządzenia. Przed jej oczami natychmiast pojawiły się szczegółowe schema- ty pokazujące budowę odnóży, systemu sensorycznego, układu ste- rującego oraz modułu gromadzącego energię. Słowo było nieskom- plikowaną maszyną, przeznaczoną wyłącznie do ataku. Było zbyt małe, aby posiadać świadomość, jego funkcjonowanie ograniczało się więc wyłącznie do ślepego - a czasami bezrozumnego - wypeł- niania swojej misji. Maggie nie mogła jednak zdobyć informacji, której najbardziej potrzebowała. Kiedy Słowo ukąsiło swoją ofiarę, wprowadzało do jej ciała mniejsze, kuliste urządzenie, którego nie można było zba- dać bez sensorów mikroskopowych, tych jednak Maggie w swoim płaszczu nie posiadała. Poprosiła więc o wywnioskowanie - na pod- 208 r stawie znajomości najnowszej technologii - w jaki sposób owo urzą- dzenie może funkcjonować. Płaszcz sugerował, że system taki mu- siałby składać się z kilku elementów: anteny odbierającej sygnały, wzmacniacza, układu zasilania oraz złącza neuronowego, które po- zwoliłoby na przesyłanie informacji bezpośrednio do mózgu. Maggie nie miała pojęcia, co oprócz tych czterech elementów mogło się znajdować w Słowie. Zastanawiała się, którą z tych części mogłaby unieszkodliwić. Pierwsza na liście była antena. Płaszcz podpowiadał, że ludzkie ciało również działa jak antena - jest w stanie odbierać sygnały radio- we dzięki polu elektromagnetycznemu wytwarzanemu przez zjonizo- wane sole mineralne znajdujące się w organizmie. A więc Słowo nie musi robić nic, aby odebrać sygnały. Ciało i tak będzie je odbierało, tyle tylko, że nie będzie mogło ich zrozumieć. Jednak w dzień promie- niowanie słoneczne może powodować poważne zakłócenia w odbio- rze sygnałów i osłabiać je do tego stopnia, że staną się nieczytelne. Istoty żyjące pod ziemią mogą w ogóle nie odebrać sygnałów. Możli- we, że Dronon wziął pod uwagę oba te ograniczenia. Płaszcz twierdził, że ludzkie ciało staje się doskonałą anteną tyl- ko wtedy, gdy regularnie dostarcza mu się niewielkich ilości soli metali ciężkich. Maggie domyślała się, że związki te mogą swobodnie krą- żyć po całym organizmie. Było jednak oczywiste, że znacznie bardziej niż dobrej anteny Słowo potrzebuje wydajnego wzmacniacza, który mógłby być zasi- lany jedynie z generatora przekształcającego energię cieplną w elek- tryczną. Maggie zauważyła, że słudzy Ciemności zawsze przechowywali Słowo jak najbliżej własnego ciała, w cieple. Podejrzewała, że bioge- nerator musi znajdować się tuż obok wzmacniacza. Gdyby udało się go schłodzić, Słowo przestałoby działać. Niestety, tkwiło ono głęboko w czaszce Gallena i usunięcie go stamtąd nie wchodziło w grę. Gałlen mówił, że czuje, jak coś „rusza mu się w głowie"; Maggie z przerażeniem odkryła, że prawdopodobnie miał rację- kiedy urzą- dzenie wgryzło się w czaszkę, mogło przesuwać się w głąb mózgu, aby uniemożliwić wydostanie go. Znalazłszy odpowiednie miejsce, mogło z łatwością przytwierdzić swoje złącze neuronowe do pnia mózgu oraz do rdzenia kręgowego, tworząc w ten sposób nowe włók- no nerwowe, przez które płynęły informacje. A zatem Słowo spełniało tylko dwie funkcje: odbierało sygnały nadawane przez Siły Ciemności, a następnie przekształcało je w im- - Klucz do Ciemności 209 pulsy zrozumiałe dla ofiary. Gallen zdołał w całości przeżyć życie dwóch osób w ciągu zaledwie dwóch minut; Maggie domyślała się, że szybkość transmisji musi być niewiarygodnie wielka. Jednocze- śnie była pewna, że Siły Ciemności nie kierowały indywidualnych przekazów do poszczególnych podwładnych. Gdyby tak było, umoż- liwiałoby to ciągły przepływ informacji, a co najważniejsze - koor- dynację działań bez wydawania rozkazów. Tymczasem wtedy, w mie- ście, oddziały Ciemności porozumiewały się jedynie za pośrednictwem zwiadowców, a to oznaczało, że Siły kierują iden- tyczny przekaz do każdej ze swych ofiar, nie udzielając nikomu in- dywidualnych wskazówek. Słowo... Maggie przypomniała sobie, jak jeden z napastników, których spotkała na Północnym Kontynencie, mówił o Słowie z ta- kim namaszczeniem, jakby posiadanie go było wielkim zaszczytem. Gallen, gdy tylko otarł się o przekaz Ciemności, natychmiast zaprag- nął usłyszeć więcej. Kiedy wczoraj wieczorem patrzyła na jego twarz, mogła z niej wyczytać radość, spokój, zadumę. Oczy Gallenabłysz- czały tak, jakby przeżywał... - Maggie zawahała się, jak nazwać ten stan - ... tak, jakby przeżywał... ekstazę! Uświadomiła sobie, że przejście na stronę Sił Ciemności nie jest bynajmniej aktem mrocznym i przerażającym, a zostało zaprojektowa- ne tak, aby było przyjemne dla ofiar i wzbudzało w nich nieodpartą cie- kawość. Być może właśnie dlatego Tekkarowie tak łatwo zostali sługa- mi Ciemności - zamiast uciekać, przyjmowali przekaz z rozkoszą. Maggie szła po stromym zboczu, zastanawiając się, w jaki spo- sób można pokonać Słowo. Gdyby była chirurgiem i miała odpo- wiednie narzędzia, być może mogłaby zniszczyć złącze neuronowe. Nie mogła jednak przeprowadzić takiej operacji na pustkowiu, wśród lasów. Otwarcie Gallenowi czaszki byłoby bardziej niebezpieczne, niż pozostawienie w niej Słowa. Maggie zastanawiała się, czy nie można byłoby zniszczyć Słowa za pomocą jakichś substancji chemicznych, jednak płaszcz podpo- wiadał, że byłoby to zbyt ryzykowne. Urządzenie to było z pewno- ścią bardziej odporne na działanie szkodliwych chemikaliów niż or- ganizm Gallena. Skoro na Tremonthin żyło tak wiele rozmaitych plemion, Dronon musiał przystosować Słowo do funkcjonowania w bardzo różnorodnych warunkach. Nanodoki zawarte w krwi Ceravanne tworzą sztuczny system odpornościowy, który między innymi odpowiada za usuwanie z or- ganizmu zbędnych metali — oznajmił płaszcz. 210 Maggie zastanowiła się nad tą informacją. Bardzo możliwe, że nanodoki w ciągu kilku dni zdołałyby rozpuścić Słowo. Płaszcz ob- liczył jednak, że nanodokom zawartym w jednym litrze krwi Cera- vanne taka operacja zajęłaby trzy dni. Przetoczenie takiej ilości krwi było jednak niewykonalne. Oznaczało to, że najsłabszym elementem systemu jest antena. Płaszcz podpowiadał, że potrzebne do jej działania sole metali cięż- kich są w stanie zachować swoje stężenie tyłko przez kilka-kilkana- ście dni. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że było to wszystko, czego potrzebowały Siły Ciemności: Słowo zostało zapewne zaprojekto- wane tak, aby przesyłać informacje przez kilka godzin - później sta- wało się bezużyteczne. Jeśli więc nadajnik znajdował się w dużej odległości, a antena rzeczywiście działała jedynie tymczasowo - po kilku dniach Słowo przestawało działać. Maggie poczuła, że zaschło jej w gardle; była coraz bardziej pod- ekscytowana. - Czy jest jakiś sposób, żeby pozbyć się tych soli mineralnych? - zastanawiała się. - Nie możesz ich zupełnie usunąć z organizmu, są niezbędne do życia — szepnął płaszcz. - Jeśli jednak podasz Gallenowi odrobinę chlorku potasu i każesz mu dużo pić, jego organizm powinien wyda- lić nadmiar tych soli w ciągu kilku dni. Maggie domyślała się, co jeszcze może zrobić. W ciągu dnia pro- mieniowanie słoneczne wspomagało płaszcz Gallena w zakłócaniu przekazu. Zdała sobie nagle sprawę, dlaczego słudzy Ciemności za- wsze polowali po zmroku: chcieli, aby ich ofiary natychmiast przy- swajały przekaz! A zatem byłoby dobrze, gdyby po zmroku Gallen ukrył się pod ziemią, dokąd Ciemność nie będzie w stanie przesłać mu swojej propagandy. Maggie wiedziała, że trzeba jak najszybciej wypłukać sole metali ciężkich z organizmu Gallena. Zanim to osiągną - a płaszcz podpo- wiadał, że powinno to zająć około tygodnia - będzie musiała robić wszystko, aby zmniejszyć jego zdolność odbierania przekazu. Mogli- by podróżować w dzień, a na noc - szukać schronienia pod ziemią. Wiedziała też, że Słowo pozostanie uśpione w jego głowie. Kie- dy tylko zbliżą się do któregoś z nadajników Ciemności, antena nie będzie już potrzebna i Słowo będzie mogło znów zawładnąć Galle- nem. - Spokojnie. Po kolei - mówiła do siebie Maggie. - Nie wszyst- ko naraz. 211 W południe Gallen powrócił do obozowiska z zapasami żywno- ści: w rękach niósł tłustą gęś i olbrzymi worek pełen jabłek, śliwek, gruszek, arbuzów i młodych ziemniaków, a w kieszeni - butelkę wiś- niowej nalewki. Kiedy wszystko wypakował, powiedział: - Na południe stąd ciągnie się droga, która prowadzi na far- mę. Gospodarz był bardzo uprzejmy i dał nam trochę żywności, lecz niestety, nie miał powozu. Znajdujemy się dwadzieścia kilo- metrów na wschód od dużego miasta. Wybiorę się tam po powóz i przed wieczorem tu wrócę. Bądźcie czujni! Nic nie wiemy o tu- tejszych mieszkańcach; trudno zgadnąć, jakie będą mieli wobec nas intencje. Kiedy mówił, Maggie przyglądała się jego oczom. Nie dostrze- gała żadnej zmiany w jego sposobie bycia. Nie wiadomo, czy po- działała na niego propaganda Ciemności. W tym, co robił, nie wy- czuwało się żadnego napięcia. Maggie oznajmiła Gallenowi, że pójdzie do miasta razem z nim. Orick również chciał iść, lecz kiedy chwilę się zastanowił, doszedł do wniosku, że lepiej zrobi zostając, aby bronić Ceravanne i Talleę przed sługami Ciemności. Maggie zaczęła przygotowywać się do drogi. Zjadła skromne śniadanie złożone ze śliwek i surowej kukurydzy. Ceravanne przez cały czas zajmowała się Talleą. Orick zaczął patroszyć gęś; było to bardzo niewdzięczne zajęcie i niedźwiedź narzekał, że pierze wcho- dzi mu w zęby. Kiedy tylko Maggie skończyła jeść, ruszyli wraz z Gallenem przez wzgórza porośnięte gęstym borem. Dotarli w końcu do piaszczystej drogi ciągnącej się u podnóża gór. Gallen wydawał się dziwnie ponury i zamyślony. - Powiedz mi coś więcej o tym, co stało się wczoraj wieczorem- poprosiła Maggie, mając nadzieję, że mąż przynajmniej przyzna, że coś się w nim zmieniło. - To nie ma znaczenia - odparł. - To były tylko wspomnienia, myśli jakichś osób. Już się z nimi uporałem. Przyspieszył kroku, jakby coś go nagle zdenerwowało. Rozglą- dał się uważnie dookoła. Maggie wiedziała, że coś mu nie daje spo- koju, że toczy ze sobą walkę, że stara się znaleźć wyjście z .sytuacji. Opowiedziała mu o tym, co odkryła - o informacjach, jakie uzyska- ła ze swojego płaszcza, o tym, że będą musieli podróżować tylko w dzień, a na noc szukać schronienia pod ziemią i że jego podatność 212 na przekazy Ciemności zmniejszy się, jeśli będzie dużo pił, żeby wydalić sole metali ciężkich. Gallen z wrażenia aż przewrócił oczami. Kiedy tylko zobaczył strumień przecinający drogę, przykląkł na brzegu i wypił, ile tylko mógł- Potem Maggie wzięła go za rękę i poszli dalej. Dzień był sło- neczny, na drodze nie było nikogo i Maggie w pewnym sensie od- czuła ulgę; miała nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Do tej pory nie miała pojęcia, co ich spotka w Babelu. Wyobrażała sobie wielkie obozowiska żołnierzy i miasta obwarowane niczym for- tece. Tymczasem szli szeroką, piaszczystą drogą, mijając wzgórza porośnięte olchą, klonem i dębem - identyczne jak na Tihrglas. Liście przybrały jesienne barwy, a ziemia pachniała intensywnie. W każdej dolinie, jaką mijali, stało kilka przepięknych chat. Więk- szość z nich zbudowana była z szarych głazów, a każdy dach był kryty gontem. Stodoły, obory i gołębniki stawiano z wikliny uszczelnionej gliną i nakrywano spadzistym zadaszeniem z trzcin. Zamiast uzbro- jonych żołnierzy Maggie widziała dzieci, pomagające rodzicom w zbieraniu drewna na zimę albo w zrywaniu kukurydzy. Wczesnym popołudniem dotarli do szerokiej, zielonej doliny, porośniętej szmaragdową trawą, wyskubaną równo przez stada owiec. Maggie przystanęła. Popatrzyła na wzgórza, upstrzone setkami klo- nów i olch. U stóp jednego z pagórków, na samym końcu doliny, sta- ły obok siebie trzy niewielkie domy. Z niewysokiego komina leniwie unosił się niebieskawy dym, niosąc zapach wędzonej kiełbasy. Nie- opodal drogi, przy moście rozpiętym nad krystalicznie czystym stru- mieniem, kilkanaścioro rozebranych dzieci bawiło się w basenie, zjeżdżając do wody po linie. Niektórzy chłopcy mieli niemal całe ciało porośnięte rudym futrem, a jedna z dziewczynek miała dziw- nie zniekształconą twarz: nad nienaturalnie dużymi oczami unosiła się jedna, krzaczasta brew. Dzieci krzyczały i śmiały się, chlapiąc na siebie wodą. Maggie chwyciła Gallena za rękę, żeby na chwilę się zatrzymał. - Spójrz - powiedziała. Gallen zamarł w bezruchu i zaczął uważ- nie rozglądać się po okolicznych wzgórzach. -Ależ nie, gołąbeczku; spójrz na te dzieci, na to miejsce! - No tak, całkiem niebrzydka dolinka. - Ja... myślę, że byłabym tu szczęśliwa - szepnęła Maggie. Gallen popatrzył na nią z ukosa. - Tutaj? Byłem przekonany, że pasjonuje cię nowoczesna techno- logia. Tutaj niczego takiego nie znajdziesz. Mogłabyś co najwyżej rą- 213 bać drewno i zarzynać świnie, tak jak w swojej rodzinnej wiosce. Maggie, do diabła, przecież twoi sąsiedzi nawet nie byliby ludźmi! - Wiem - odparła spokojnie. Ta nagła zmiana upodobań zasko- czyła nawet jąsamą. Przypomniała sobie tajemniczy uśmieszek, który widziała na twarzy Lady Semmaritte, gdy ta mówiła jej o Tremon- thin. Semmaritte musiała się domyślać, że to miejsce przypadnie Maggie do gustu. - Nie rozumiem - stwierdził Gallen. - Jeśli chcesz żyć na zaco- fanej planecie, to przecież w naszych rodzinnych stronach jest mnó- stwo równie pięknych miejsc. Ostatnio odkryłem wspaniałą dolinę niedaleko Ań Cochan. Jeśli wolisz mieszkać w kamiennej chacie niż w domu-drzewie, możemy ją zbudować. - Nie o to chodzi - odparła MUggie. - To nie będzie to samo. Na Tihrglas nie możesz pójść do Miasta Życia, ubiegać się o ponowne narodzenie. Na Tihrglas jest z góry przesądzone, kim będziesz. A tu- taj... - nagle uświadomiła sobie, czego tak naprawdę pragnie. Ski- nęła w stronę bawiących się dzieci. - Tutaj nie będę szukała towa- rzystwa sąsiadów. Oni nie mają z nami nic wspólnego; nigdy nie będą nam mówić, w co mamy się ubierać, jak mamy się zachowywać. - Mówisz od rzeczy, Maggie - Gallen pokręcił głową. Rozejrzał się jednak po okolicy, zastanawiając się, jak może wy- glądać życie tutejszych mieszkańców. - A Tekkarowie i inne wojownicze plemiona? Po zmroku bała- byś się wychodzić z domu - powiedział wreszcie bez przekonania. - A któż byłby tak odważny, żeby nachodzić dom samego Galle- na O'Daya? - odparła Maggie. - Znam cię. Nie miałbyś nic prze- ciwko temu, gdybyśmy znaleźli jakąś wioskę, w której mógłbyś być szeryfem, pilnować porządku dla tych, którzy go pragną... Gallen nic nie powiedział. Kiedy szli, przyglądał się mijanym po drodze gospodarstwom, chatom, żyznym dolinom. Rozglądał się po okolicy, rozważając różne ewentualności. Późnym popołudniem znaleźli się na brukowanej drodze ciągną- cej się aż po sam brzeg morza, do dziwnie ukształtowanego, granito- wego urwiska. Dalej droga prowadziła do olbrzymiej jaskini. U stóp urwiska stało kilka budynków — sporej wielkości stajnia, parę skle- pów, ale nie było ani jednego domu. Do jaskini wjeżdżały wozy wypełnione drewnem i rozmaitymi produktami. Maggie zorientowała się, że mieszkańcy miasteczka żyją wewnątrz jaskini. Rozejrzała się dookoła. W skale wycięto mnóstwo krętych tune- li, którymi odprowadzany był dym z kominów. Niektóre tunele słu- 214 żyły do oświetlenia jaskini. Tu i ówdzie, w załomach skał, widniały bielone ściany domów. Podobnie jak świątynia, którą widzieli na północy, miejsce to zostało zbudowane przez kogoś, kto nie znał pojęcia symetrii. Każ- dy tunel miał inną szerokość, każde okno miało niepowtarzalny kształt. Mimo to wszystkie budynki miały swój wdzięk, a całą jaski- nię przepełniał niewiarygodny spokój. Na szarej powierzchni oceanu roiło się od kormoranów i mew. Niebo pociemniało, wróżąc deszcz. Maggie i Gallen postanowili wejść do miasta. Przystanąwszy w wysoko sklepionej bramie widzieli jak na dłoni całe wnętrze groty, wypełnione ludźmi, gwarem i zapachem: dymu, potu i ryb. Do mieszkań wykutych w skale prowadziły kręte scho- dy, oplecione wokół granitowych kolumn. Ściany jaskini były po- malowane na biało, a oprócz tego - wyłożone kryształami, które lśniły niczym gwiazdy. W przyćmionym blasku latarń, rozstawio- nych wzdłuż drogi, widać było kilka karczm, świecących niczym pochodnie. Maggie zauważyła, że od głównej drogi odchodziło mnóstwo bocznych korytarzy, w których mieszkali przedstawiciele różnych ras. W korytarzach tych bawiły się dzieci, a wzdłuż kamiennych ścian suszyły się ubrania. W powietrzu unosił się zapach wody morskiej. Po prawej stronie biegła ścieżka prowadząca nad sam ocean. Tam, na brzegu usłanym potężnymi głazami, roiło się od mieszkańców głębin, którzy przynosili świeże ryby i kraby. Maggie dostrzegła grup- kę zakapturzonych kupców, targujących się głośno o ryby, oferują- cych w zamian mosiężne ozdoby i płócienne worki. Przed nimi, nieco powyżej poziomu morza, stała centralna ko- lumna podobna do olbrzymiego stalagmitu. Stanowiła ona jedno- cześnie centrum handlowe, pełne wykutych w skale sklepów i pu- bów, przed którymi, przy drewnianych stolikach, siedziało wielu olbrzymów, popijając piwo. W powietrzu unosił się rozkoszny za- pach wędzonych ryb i kiełbas. Maggie i Gallen skierowali się do jednego z pubów. Jakiś siwie- jący olbrzym wyszedł im na spotkanie. Miał na sobie zieloną tunikę i czarne, skórzane spodnie, przewiązane sznurem. Szpakowate wło- sy, spięte w kucyk, ozdabiały kryształowe koraliki. Wyjątkowo dłu- ga broda spoczywała na piersi, zwężając się na brzuchu w jeden, nieregularny, postrzępiony kosmyk. Dopiero kiedy się do nich zbli- żył, Maggie zdała sobie sprawę jak był wielki: miał osiem stóp wzrostu 215 i był niewiarygodnie barczysty. Do pasa na biodrach miał przytro- czony krótki miecz, lecz szedł z dumą, jaka cechuje ludzi, którzy nie potrzebują broni. — Nazywam się Fenorah - oznajmił tubalnym głosem, spogląda- jąc na miecz Gallena. - Witajcie w Battyce, gdzie ziemia łączy się z oceanem. - Witaj - odparł Gallen, zadzierając wysoko głowę, żeby spoj- rzeć olbrzymowi w oczy. - To jest spokojne miasto - oznajmił Fenorah, drapiąc się po no- sie. - Będę z tobą szczery. Masz przy sobie miecz i ze sposobu, w j aki go nosisz, wnioskuję, że nie używasz go wyłącznie do krojenia arbu- zów. Ponadto masz krew na butach, a ja wolałbym nie wiedzieć, skąd się ona wzięła. Oto moje miasto, moi rodacy. W naszym mieście obo- wiązuje pokój. — Popatrzył uważnie w oczy Gallena, jakby chciał wybadać, co kryje się pod ich stalowoszarą tęczówką. - Doceniani twoją szczerość - odparł Gallen. - Podziwiam tych, którzy miłują pokój. Dopóki ktoś jest do mnie pokojowo nastawio- ny, ja do niego również. Olbrzym roześmiał się i poklepał go po plecach. - Pewnie jesteście głodni. Widziałem, jak rozglądaliście się za pubem. Czy mogę zaprosić was na obiad? Mamy tu najlepsze wę- dzone ryby na całym wybrzeżu. - Gallen zawahał się, lecz Maggie wyczuwała, że w słowach olbrzyma nie kryje się żaden podstęp. - Będziemy zaszczyceni - powiedziała. Olbrzym wziął ją za rękę i zaprowadził ich do pubu, gdzie zjedli okonia wędzonego w rozmarynie i winie owocowym. Dookoła bie- siadowało kilkunastu innych olbrzymów. Fenorah nieustannie gawę- dził, wypytując Gallena, w jakim celu tu przybył. Kiedy Gallen wy- jaśnił, że chce kupić powóz, Fenorah zawołał kelnera i kazał oporządzić konie, tak jakby zamawiał kolejną potrawę. Chłopak na- tychmiast pobiegł do stajni. Potem zaprowadził ich do „portu", czyli na kamienisty brzeg, gdzie spomiędzy głazów wyłaniali się miesz- kańcy głębin, połyskując srebrzystymi ogonami, i opowiadał o han- dlu, który kwitł w miasteczku. Pokazał Gallenowi i Maggie ogromnąjaskinię, w której raz w roku odbywał się jarmark. W trzech olbrzymich skałach wyrzeźbiono po- piersia założycieli miasta; ich długie brody zwisały niczym stalakty- ty. Następnie zaprowadził ich do pomieszczeń znajdujących się pod samym sklepieniem jaskini, wysoko nad miastem. Roiło się tam od niepozornych ludzi z plemienia Ntaków, którzy przez cały czas drą- 216 żyli skały. Śpiewali gromkim głosem, wśród brzęku młotów i dłut. Z każdym uderzeniem podziemne miasto rozszerzało się, wdziera- jąc się coraz głębiej w granitowy monolit. Maggie odniosła wrażenie, że olbrzym jest niesamowicie dumny ze swego miasta, choć jego mieszkańcy z pewnością walczyli z wie- loma przeciwnościami losu. Na koniec pokazał im najwyższy punkt jaskini, położony na wysokości tysiąca stóp, do którego dotarli sze- rokimi, kręconymi schodami. Rozlegał się tu chóralny śpiew robot- ników i brzęk młotów, oba zlewające się w osobliwą melodię. Feno- rah poprosił Gallena i Maggie, żeby usiedli na skale. Przykucnął obok nich i zapatrzył się w dal. - Gallen, przyjacielu... - szepnął. Jego głos był basowym pomru- kiem, ledwie słyszalnym pośród brzęku młotów. - Zeszłej nocy wi- dzieliśmy płonący statek, niedaleko od brzegu. Jego żagle paliły się niczym pochodnie. Popatrzyliśmy, jak idzie na dno; wyglądało to tak, jakby zsunął się w otchłań na końcu świata. - Naprawdę? - zapytał Gallen, zaciekawiony. - Tak. Mieszkańcy głębin natychmiast tam popłynęli. Wrócili z garstką rozbitków... — Olbrzym westchnął, zastanawiając się, co powiedzieć. - Rozbitkowie... opowiadali historie o jakimś rycerzu, który podróżował z dwiema pięknymi kobietami. Twierdzili, że jest doskonałym szermierzem i że za jego schwytanie mogą dobrze za- płacić - nawet lepiej niż dobrze... -1 co im powiedziałeś? - spytał Gallen. - Przemyślałem sprawę i kazałem im stąd odejść. Wprawdzie nie złamali żadnego z naszych praw, jednak... - Jednak co? - Nie czułem się dobrze w ich towarzystwie. - Fenorah chwycił za wystający kawałek skały i odłamał jego ostry koniec. Maggie nie zauważyła, żeby skała była w którymkolwiek miejscu pęknięta; na- wet Gallen wstrzymał oddech, widząc popis tak niewiarygodnej siły. - Trzeba przyznać, że Battyka jest bardzo mała jak na nadmorskie miasto. Nie mamy nawet portu z prawdziwego zdarzenia. Jesteśmy więc czujni, strzeżemy się nawzajem. Być może dzięki temu udawa- ło nam się do tej pory umykać Siłom Ciemności. Byliśmy dotąd... nie dostrzegani. Obawiam się jednak, że teraz, jeśli to was szukają, słudzy Ciemności zaczną się nami interesować. To tylko taka moja obawa, być może całkiem nieuzasadniona. Maggie zastanawiała się nad tym, co właśnie usłyszała. Jeśli słudzy Ciemności opuścili miasto, w tej chwili zapewne przecze- 217 sy wali okolicą. Maggie bała się o Ceravanne, która miała za obrońcą jedynie Oricka. Poza tym zrozumiała, że Fenorah, mimo swej ogromnej siły, wolałby jak najszybciej pozbyć się ich jako niewy- godnych gości. - Przypuszczam - powiedział Gallen - że twoje obawy są rze- czywiście nieuzasadnione. Czy widziałeś, dokąd udali się rozbitko- wie? - Czterej słudzy Ciemności ruszyli na południe, do puszczy po- rastającej krainę Moree - szepnął olbrzym. - Pięciu poszło na wschód, wzdłuż brzegu. Maggie wstrzymała oddech. Mimo rzezi, jakiej dokonał Gallen, słudzy Ciemności nadal ich tropili, a na dodatek było ich więcej, niż się spodziewała. Takiej gromadce łatwo będzie znaleźć sprzymie- rzeńców rozproszonych po całej okolicy. Fenorah przyglądał im się spod przymkniętych powiek. -Cóż... muszę przyznać, że uległem pokusie podsłuchiwania. Kiedy rozbitkowie zostali sami w pokoju znachora, słuchałem ich rozmów przez szparę w suficie. Mówili coś o Lordzie Protektorze, któremu nie powinno się pozwolić, aby dotarł do Moree. Gallen milczał przez chwilę. - Nawet jeśli to prawda, że Siły Ciemności do tej pory was nie dostrzegały - powiedział wreszcie - prędzej czy później to się zmie- ni. Dopóki Ciemność nie zostanie zniszczona, ty i twoi ludzie nie możecie się czuć bezpieczni. - Ale co możemy poradzić? - westchnął Fenorah. - Obawiam się, że Ciemność jest znacznie potężniejsza, niż sobie wyobrażamy. - O ile mnie wzrok nie myli - stwierdził Gallen - nie jesteś tu jedynym rycerzem. Czy ty i twoi towarzysze zechcielibyście do nas dołączyć? Maggie wstrzymała oddech; bardzo chciała, żeby olbrzym im to- warzyszył. Gdyby jeszcze wziął ze sobą kolegów... - Pochodzę z ludu Imów - powiedział Fenorah. - Nie mogę wy- brać się z wami w głąb kontynentu. Ja i moi bracia nie możemy pić waszej słodkiej wody. Umarlibyśmy z pragnienia w ciągu kilku dni. Maggie posmutniała. Zastanawiała się, czy Gallen poradzi sobie bez pomocy olbrzyma. Do tej pory odsuwała od siebie tę myśl, lecz teraz uświadomiła sobie, że podróż w głąb lądu wydaje jej się... nie- wyobrażalna. — W takim razie dajcie mi tylko powóz - powiedział Gallen - i nikomu nie mówcie, że tu byliśmy. 218 - Nie ma sprawy - głową skinął olbrzym. Jeszcze raz popatrzył na Gallena spod przymkniętych powiek. - Powiem więcej. Ja i moi bracia będziemy wam towarzyszyć, dopóki wasza droga prowadzić będzie wzdłuż wybrzeża. Gdy będziecie w naszym towarzystwie, słudzy Ciemności powinni czuć respekt. - Byłbym ogromnie wdzięczny - odparł Gallen. - To świetnie! - Olbrzym poklepał się po udach. Podniósł się i po- mógł wstać Maggie. - Jeszcze jedno - powiedziała Maggie. - Czy wśród rozbitków znaleźliście kobietę o wyjątkowo bladej cerze? - Champliankę? Tak, uratowała się. - Nie sądzę, żeby była sługą Ciemności - stwierdziła Maggie. - Ja też nie. Wkrótce powinna dojść do siebie - oznajmił Feno- rah. - Moja żona się nią opiekuje. Maggie poczuła, że kamień spadł jej z serca. Nie żałowała ani jed- nego z marynarzy, którzy spłonęli na statku, jednak nie mogła pogo- dzić się z myślą, że ta niewinna dziewczyna mogła zginąć razem z ni- mi. Gallen objął Maggie ramieniem i ściskał przez dłuższą chwilę. Fenorah sprowadził ich z powrotem na dół, po krętych schodach, aż znaleźli się u bram miasta, gdzie czekał na nich przygotowany powóz, zbudowany z drzewa czereśniowego. Każdy element był misternie zdo- biony malowidłami i płaskorzeźbami przedstawiającymi las i tańczące króliki. Gallen obejrzał powóz; natychmiast rozpoznał, że jest on dzie- łem Twórców. Maggie zdziwiła się, skąd jej mąż posiadał taką wiedzę. Powóz ciągnięty był przez zwierzę, jakiego Maggie nigdy dotąd - nawet w wyobrażeniach - nie widziała. Wysokie jak koń, kształ- tem przypominało byka, ale na grzbiecie miało wysoki garb. Cała sierść miała barwę beżowozłotą, tylko głowa porośnięta była bujną, czarną grzywą. Zwierzę miało dwa krótkie, podobne do baranich, zakręcone rogi i spoglądało małymi, czerwonymi oczami. Potężnie zbudowane, musiało odznaczać się niezwykłą siłą. - Co to za zwierzę? - spytała Maggie. - Bestia zaprzęgowa - odparł Fenorah, zdziwiony, że ktoś może tego nie wiedzieć. - To bardzo cenny gatunek. Jest wytrzymalsza niż wół, szybsza niż rumak. Widzi w ciemności i jest na tyle rozgarnię- ta, że rozumie kilka prostych słów - olbrzym zniżył głos - i stratuje każdego, kto stanie na jej drodze. Maggie wdrapała się na siedzenie. Zorientowała się, że powóz jest wyładowany kilkoma koszami owoców, beczką solonych ryb i stertą ciepłych koców. 219 Niewiele myśląc, chwyciła olbrzyma i uściskała go z całej siły. -Dziękujemy -szepnęła rozgorączkowanym głosem; w jej oczach zabłysły łzy wzruszenia. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Fenorah i poszedł poszukać swoich ludzi. W ciągu pół godziny znalazł sześciu. Trzej ruszyli przed powozem, a pozostali zamykali pochód. Gal len chwycił lejce i uderzył nimi bestię - ruszyli brukowaną drogą. Bliźniacze słońca chyliły się już ku zachodowi, lecz księżyce jeszcze nie wzeszły. Po niebie sunęły ciemne chmury, przesłaniając rozgwieżdżone niebo. W ciemności Maggie widziała jedynie niewy- raźne sylwetki olbrzymów kroczących na przedzie. Gallen powoził w skupieniu; w mroku jego twarz zdawała się być nieprzeniknioną maską. Maggie poczuła, że nagle stał się dla niej kimś obcym, że zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana, a w je- go głowie znów dzieje się coś, o czym nigdy nie odważy się mówić. Kiedy wjechali do lasu, zaczęła przeczuwać jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo. Ciemność była tak nieprzenikniona, że nie wi- dać było własnej wyciągniętej ręki. Maggie zrozumiała, że kraina, w której się znaleźli, jest znacznie bardziej mroczna, niż to sobie wyobrażała. ROZDZIAŁ 19 K, k iedy zapadła noc, Zell'a Cree szedł błotnistą, pooraną koleinami drogą prowadzącą na wschód od Battyki. Jego ludzie szli razem z nim od świtu, węsząc za Gallenem O'Dayem i jego kompanami. Przebyli już czterdzieści kilometrów, przedarli się przez góry, przeczesali całe wybrzeże i nigdzie nie znaleźli nawet śladu. Czterdzieści kilometrów to spory kawałek drogi. Zell'a Cree wie- dział, że prądy i wiatr musiały znieść łódź daleko na wschód. Upły- nęło dużo czasu, zanim stracił z oczu szalupę. Coś mu jednak mówi- ło, że Gallen powinien wylądować znacznie bliżej Battyki. Jednak jego węch nie kłamał: O'Day nigdy nie przechodził żadną z tych dróg. Zdał sobie sprawę, że jego przeciwnik jest sprytniejszy, niż przypuszczał. Musiał wiedzieć, że jeśli pójdzie drogą, będzie go można łatwo wytropić. Z kolei plaża była w tej okolicy tak skalista, że nie można było iść brzegiem morza. Zastanawiał się, jak to jest być człowiekiem -żyć w świecie swo- ich ograniczonych zmysłów, mieć słaby wzrok, słuch i węch. Ludzie musieli czuć się zagrożeni, musieli przez cały czas być czujni. Nic dziwnego, że podstawową emocją, jaką nauczyli się przeżywać, był strach. Nagle ZelFa Cree usłyszał trzask łamanej gałęzi, niecałą milę dalej. Mimo gęstej mgły doskonale widział ciepło żywych istot. Nie odczuwał strachu jak ludzie. Nie musiał się do tego zniżać. O zmroku, ledwie żywy ze zmęczenia, przystanął i powiedział do swoich czterech towarzyszy: 221 - Możliwe, że minęliśmy Tharriniankę. Jestem przekonany, że powinniśmy zawrócić. - Bransoon kazał nam iść na wschód. On jest bosmanem - odparł marynarz, niski, czerwonoskóry człowieczek o żółtych oczach. - Ale szliśmy cały dzień i mimo to nie znaleźliśmy żadnego śladu - stwierdził ZelPa Cree. - Nie wydaje się wam prawdopodobne, że ich minęliśmy? — Możliwe - odparł marynarz, drapiąc się za uchem ostrzem dłu- giego noża. - Ale jeśli się mylisz? A jeśli wylądowali kilometr przed nami? Albo pięć kilometrów? Wiatr i prądy są bardzo silne. Może postanowili popłynąć wzdłuż brzegu. Jeśli są przed nami, możemy ich zgubić, jeśli teraz zawrócimy. Jeśli ich minęliśmy, to prawdopo- dobnie niedługo sami wpadną nam w ręce. ZelFa Cree przyjrzał się swojemu rozmówcy. Równie prawdopo- dobna wydawała mu się możliwość, że Gallen i jego przyjaciele już dawno ruszyli w głąb lądu i że już nigdy ich nie znajdą. W górach były setki małych wiosek połączonych plątaniną dróg, na których nietrudno było zgubić trop. Trzej marynarze wyglądali na podenerwowanych. Spoglądali na wschód, jakby za wszelką cenę chcieli iść dalej. - Nie jestem pewien - powiedział Zell'a Cree - czy rzeczywiście zależy wam na schwytaniu Gallena. Myślę, że się go boicie! Jeden z marynarzy oblizał wargi. - Jego towarzystwo nie wyjdzie nam na zdrowie, tego możemy być pewni. W pięciu nie mamy przy nim żadnych szans. Zell'a Cree musiał przyznać, że walka z Lordem Protektorem jesz- cze nikomu nie wyszła na zdrowie. - Właśnie - zgodzili się pozostali. - Trzeba iść na wschód, a kie- dy dotrzemy do jakiegoś miasta, ostrzeżemy tamtejszych mieszkań- ców, że Gallen może się zjawić. A wtedy siądziemy sobie przy grza- nym piwie, dziękując przodkom, że raczyli nas wybawić z tej opresji. Zell'a Cree dostrzegł swój błąd. Nie mógł ufać tym ludziom, jeśli chodziło o znalezienie Gallena. Wyglądało na to, że bosman i jego ludzie również chcieli uciekać. Jednak Zell'a Cree nie bez powodu był kiedyś przywódcą stada. Potrafił ufać własnej mądrości, własne- mu instynktowi. - Ja zawracam - oświadczył. - Przeszukam okolicę jeszcze raz. Odwrócił się na pięcie i poszedł na zachód. Noc była ciepła. Żeli'a Cree szedł w cieniu drzew. Chociaż był Toskeńczykiem, czuł się zmę- czony. Mimo to przyspieszył kroku, wreszcie zaczął biec truchtem. 222 •p- Nagle kiedy znalazł się w pobliżu jakiejś farmy, poczuł znajo- my zapach. Gallen, Maggie, Orick i kilka innych osób musiało tędy przechodzić zaledwie kilka minut temu. W powietrzu unosił się również intensywny zapach olbrzymów zwanych Imami. W ciemności ZelPa Cree widział ślady jednego z nich - widocz- nie olbrzym musiał się zatrzymać na chwilę, czekając na pozosta- łych. Jednak w miarę posuwania się drogą zapach stawał się co- raz słabszy. A więc Gallen i jego przyjaciele nie szli, tylko jechali. Zell'a Cree wyczuł ciężki, nieprzyjemny zapach bestii zaprzęgo- wej. Skoro nie mijał nikogo po drodze, domyślił się, że Gallen jechał na zachód. Toskeńczyk ze zdwojonym wysiłkiem pobiegł przez wzgórza. Przebierał nogami z wściekłością. Jeśli Gallen zjednał sobie Imów i jeśli dysponował bestią zaprzęgową, nikt nie był w stanie dogonić go na piechotę. Biegł więc, ścigając się z wiatrem. Wyciągał nogi, jak mógł najdalej, aż wpadł w jednostajny rytm. Pot lał mu się po twarzy. - Jestem Toskeńczykiem. Jestem Toskeńczykiem - powtarzał sobie, mijając piaszczyste dróżki, przedzierając się między gałęzia- mi, zostawiając w tyle kolejne farmy, z których wybiegały ujadające psy i goniły go, dopóki nie opadły z sił. ZelFa Cree nie myślał o ni- czym, skupił się wyłącznie na swoich ruchach. Z trudem łapał powietrze. Stworzono go do wielkiego wysiłku, lecz oddychanie tutejszym rozrzedzonym powietrzem nie przycho- dziło mu łatwo. Do tej pory nie zwracał na to uwagi, lecz długi bieg pozbawił go resztek sił. W ciągu godziny dotarł do Battyki. Nie ośmielił się wejść do tu- nelu prowadzącego do miasta - Gallen i Imowie mogli się tam za- trzymać. Za Battyką droga rozwidlała się. Można było skręcić na południe, tam, gdzie poszedł bosman i jego ludzie, albo dalej brnąć na zachód. ZelFa Cree skrócił sobie drogę; przedarł się przez wzgórza i zna- lazł się na drodze prowadzącej na południe. Tu jednak ;nie znalazł zapachu Gallena. Oznaczało to, że jego przeciwnik domyślił się za- sadzki i wybrał okrężną drogę. Biegł przez zarośla, aż dotarł do drogi idącej na zachód. Lasy rosnące w tej okolicy spłonęły kilkadziesiąt lat temu i od tamtej pory ziemię porastały jedynie karłowate krzewy. Widać było drogę cią- gnącą się przez sześć kilometrów; na horyzoncie majaczyły postacie olbrzymów biegnących obok powozu. 223 Nagle powóz zatrzymał się. Zmowie zaczęli rozglądać się nerwo- wo. Jakiś człowiek wspiął się na dach powozu i stanął, spoglądając w stronę Zell'a Cree'ego. Miał czarną tunikę, i przypasany do boku miecz. To był Gallen O'Day. Dla większości ludzi, nawet dla Imów, ZelFa Cree byłby niewi- doczny z takiej odległości, w tak ciemną noc. Jednak Zell'a Cree biegł od dłuższego czasu i zdawał sobie sprawę, że jego ciało musi być niesamowicie rozgrzane. Zorientował się, że spośród ludzi sto- jących na horyzoncie tylko Gallen jest w stanie go dostrzec. A więc ten spryciarz widział w podczerwieni! ZelPa Cree nie miał pojęcia, że Lord Protektor posiada taką umiejętność. Stali tak przez moment, przyglądając się sobie z odległości sze- ściu kilometrów. Gallen podniósł rękę, jakby chciał mu pomachać, lecz nagle zacisnął pięść i pociągnął ją w dół- był to jeden z sekret- nych znaków Ciemności, oznaczający wezwanie. Po chwili powóz ruszył i zniknął za wzgórzem. W głowie ZelFa Cree'ego zaświtała nadzieja. Jeśli Gallen znał ten sygnał, musiał zostać zainfekowany. Słowo musiało umiejscowić się w jego głowie. Jednak coś tu się nie zgadzało. Jeśli Gallen był sługą Ciemności, dlaczego uciekał? Dlaczego nie przyprowadził swoich towarzyszy, żeby i oni zostali nawróceni? Mogło to oznaczać tylko jedno: Gallen miał dość siły, aby zwalczyć Słowo. Czy zatem jego przyzywający gest był podstępem? ZelFa Cree ze złością oblizał wargi. Pot zalewał mu oczy, brako- wało powietrza. Nie spał od dwóch dni i właśnie przebiegł dwadzie- ścia kilometrów. Czuł, że już dalej nie może. Usiadł. A więc Gallen O'Day nie był tak ślepy i bezradny jak inni ludzie. Był znacznie lepiej wyposażony... i w dodatku potrafił oprzeć się Słowu! Zell'a Cree zastanawiał się nad swoją sytuacją. Wyobraził so- bie wszystkie drogi prowadzące na południe. Spróbował naszkico- wać w pamięci ich mapę. Siły Ciemności dały mu bezcenny pre- zent - wspomnienia stu osób, których życie poszło na marne. Ich pamięć obejmowała ponad sześć tysięcy lat. Spośród nich dwana- ście osób żyło w miastach i wioskach położonych między Battyką a Moree. ZelFa Cree przypominał sobie ich dzieciństwo, spędzone wśród plątaniny sekretnych ścieżek; przypomniał sobie życie garn- carza, który jeździł po okolicy ze swoimi wyrobami, i Thorańczy- ka, który podróżował wraz z poborcą podatkowym. Siedział sku- 224 piony, przypominając sobie dokładne położenie wszystkich głów- nych szlaków i ścieżek. Gallen mógł uciec daleko na zachód, aby zgubić pogoń, lecz z dru- giej strony - musiał się spieszyć. Gdyby zabrnął za daleko, musiałby przedzierać się przez Góry Telgood, a wtedy straciłby wiele dni. Gallen mógł więc oddalić się co najwyżej o czterysta kilometrów, a potem i tak skręci na południe, w stronę miast Ciemności. Prędzej czy później dotrze do drogi prowadzącej do Moree. Zel- l'a Cree nie miał wyboru. Musiał biec na południe, musiał wyprze- dzić Gallena. Miał nadzieję, że uda mu się w porę zebrać ludzi, żeby przygotować zasadzkę. - Być może do tej pory byłem zbyt naiwny - pomyślał. Chciał mieć Gallena żywego, lecz ten nie był tak wrażliwy jak Maggie czy Tharrinianka. Najwygodniej będzie go zabić. Podjąwszy decyzję, ZelPa Cree poczuł, jak ogarnia go błogi spokój. 15- Klucz do Ciemności ROZDZIAŁ 20 iedy powóz zatrzymał się, Orick popatrzył na Gallena. Zoba- czył, że chłopak patrzy w jakiś odległy punkt, a potem wykonuje dziwny gest, tak jakby próbował chwycić chmurę i ściągnąć ją na ziemię. Orick spostrzegł, że jego przyjaciel toczy jakąś niedostrze- galną walkę. - Gallenie, co z tobą? - zapytał niedźwiedź. - Nic... - Gallen sprawiał wrażenie, jakby otrząsnął się z letar- gu. - Właśnie... zobaczyłem za nami ZelFa Cree'ego. - Jak daleko? - spytał jeden z olbrzymów, chwytając za miecz, jakby sądził, że za chwilę rozpęta się bitwa. - Sześć kilometrów stąd, w pobliżu Battyki. Olbrzym odetchnął z ulgą. Schował miecz i wykorzystał postój, aby naoliwić osie powozu. Gallen wrócił na miejsce woźnicy i pospieszył hostię. Imowie biegli dalej. Bestia zaprzęgowa okazała się niewiarygodnie silna i szybka. Ciężki powóz - chociaż znajdowało się w nim czworo lu- dzi, niedźwiedź i spore zapasy żywności - pędził jak strzała. Widać jego konstruktorzy poświęcili mnóstwo czasu nie tylko na ozdobie- nie każdej z desek, ale też na stworzenie doskonałego zawieszenia. Orick jeszcze nigdy nie jechał tak wygodnym pojazdem. Cieszył się, że powóz sunie idealnie gładko po nierównej drodze - niedźwie- dziowi nie chodziło jednak o własną wygodę, lecz o bezpieczeństwo Tallei. Jej rany zagoiły się powierzchownie, lecz kiedy kilka godzin temu Imowie nieśli ją do powozu, czuła straszliwy ból. Tak więc Orick usiadł obok niej; grzał ją swoim futrem i śpiewał piosenki. 226 Oprócz niego wszyscy milczeli. Maggie i Gallen mieli dziś cięż- ki dzień; kiedy byli już bardzo zmęczeni, Fenorah przejął lejce, a Ce- ravanne usiadła obok niego, otuliwszy się szczelnie tuniką, gdyż noc była wyjątkowo chłodna. Gallen i Maggie położyli się w tylnej czę- ści powozu. Kiedy Gallen wyciągnął się pod kocem tuż obok Oricka, nie- dźwiedź wyczuł dziwne napięcie w jego ruchach. Zamyślił się na chwilę; usiłował sobie przypomnieć, ile mil ma jeden kilometr. Wciąż jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do międzyplanetarnego systemu miar. Kiedy obliczył, że Zell'a Cree jest daleko w tyle, odetchnął z ulgą. Próbował zasnąć, lecz nic z tego nie wyszło. Od dłuższego czasu niebo zasnute było ciężkimi chmurami, lecz teraz przejaśniło się i Orick zobaczył gwiazdy - o wiele jaśniejsze niż na Tihrglas. Maggie również patrzyła na niebo. - Ach, Gallenie, spójrz tylko na te gwiazdy - szepnęła. — Musimy się znajdować znacznie bliżej środka galaktyki... - Niewiele bliżej - stwierdziła Maggie. — Znajdujemy się w jej przeciwległym krańcu, po tej samej stronie, co planety Drononu. Widzicie tamto szerokie pasmo gwiazd? Orick popatrzył uważnie. Rzeczywiście, Droga Mleczna, która na Tihrglas zdawała się być jedynie wąską nitką, tutaj biegła przez całą szerokość nieba. Światło gwiazd było na tyle jasne, że nawet w lesie zrobiło się dość widno. - Gallenie, co to był za znak, który pokazałeś ZelFa Cree'emu? - szepnęła Maggie zaniepokojona, zmieniając temat. Orick ledwie słyszał jej słowa wśród odgłosu kopyt, skrzypienia desek i brzęku resorów. - Nie wiem - wyszeptał Gallen. - Jak to: nie wiesz? Czy nauczyłeś się tego od Sił Ciemności? - Naprawdę nie wiem. Po prostu stałem i patrzyłem na niego, a ten gest wyszedł jakby sam z siebie. Wydawało mi się całkiem natural- ne, że muszę go uczynić. Maggie zamyśliła się nad jego słowami. Orick zrozumiał, że rozmawiali o jakichś prywatnych, niebezpiecznych sprawach. Za- stanawiał się, czego Gallen mógłby się nauczyć od Sił Ciemno- ści. Jego przyjaciele mówili szeptem, choć od Ceravanne i powo- żącego olbrzyma dzieliła ich gruba deska, więc tamci nie mogli nic słyszeć. Maggie usiadła i sięgnęła po swój plecak, który miał jej posłużyć za poduszkę. 227 - Wolałabym, Gallenie, żebyśmy tę noc spędzili pod ziemią - powiedziała. Spojrzała na Oricka. - Ty jeszcze nie śpisz, Oricku? - zapytała. - Aaa... eee... no, nie... - ziewnął niedźwiedź. - W takim razie dobranoc - odparła Maggie i odwróciła się do niego plecami. Orick zrozumiał, że popełnił błąd. Gdyby udał, że śpi, Maggie i Gallen rozmawialiby dalej. A tak - Maggie zapadła w płytką drzem- kę, a Gallen leżał jeszcze przez jakiś czas, napięty, aż wreszcie uśpi- ło go monotonne kołysanie powozu. Orick wychylił się, żeby spoj- rzeć na drogę. Sto metrów za nimi biegło obok siebie trzech olbrzymów; ich obecność dodawała otuchy. Orick leżał, patrząc na niebo. Powóz sunął tak gładko, że nie- dźwiedziowi wydawało się, iż płynie pod gwiazdami. Minęli kilka miejscowości; za każdym razem rozlegało się ujadanie psów i syk gęsi, które po chwili zostawały daleko w tyle. Wreszcie wjechali w gęsty bór i przez dłuższy czas nie widzieli żadnych ludzkich osad, tylko brnęli w głąb nieprzebytej puszczy. Na kilka godzin przed świtem dotarli nad morze. Przemknęli po długim moście i nieopodal plaży zatrzymali się na nocleg. Dwóch Imów zostało na straży, a pozostali rozpalili nieduże ognisko i ucięli sobie drzemkę. Ceravanne i Fenorah rozbili namiot pod drzewem, a Orick i jego towarzysze spali w powozie. Kiedy o świcie niedźwiedź wstał, Imowie przygotowywali śniadanie złożone ze słonych, kuku- rydzianych bułeczek z brzoskwinią, suszonymi morelami i śmieta- ną. Orick przespacerował się drogą i wkrótce zorientował się, że jest na niewielkiej wysepce utworzonej przez dwie rzeczne odnogi. Po obu stronach wyspa kończyła się olbrzymim, wysokim na ponad dwieście stóp, pionowym klifem, ozdobionym dwoma posągami orłów. Jeden z nich, rozwinąwszy skrzydła, spoglądał na pomoc, w stronę morza, zaś drugi siedział skulony i patrzył na południe, w głąb lądu, z szeroko otwartym dziobem, tak jakby za chwilę miał wydać ostrzegawczy krzyk. Most, po którym przejechali, był prawdziwym cudem - granito- we kolumny, ciągnące się przez prawie milę, podpierały kamienną konstrukcję ozdobioną z boku szerokim fryzem, przedstawiającym groteskowe postacie pracujących murarzy. Rzeźby te były zarazem śmieszne i wspaniałe, a cały most - niewiarygodnie szeroki; w każ- dym miejscu zmieściłoby się obok siebie co najmniej pięć wozów. 228 L ™"fT"1™«f™ m Po drugiej stronie wyspy znajdował się mniejszy most, równie bogato zdobiony. Orick zrozumiał, dlaczego Imowie zdecydowali się na nocleg właśnie tutaj - było to idealne miejsce do obrony. Przedarł się przez wąską, porośniętą sosnami grań i dotarł do ka- miennego orła spoglądającego na morze. Na jego szyi siedział Gal- len, wymachując beztrosko nogami, tak jakby nie zdawał sobie spra- wy, że pod nim rozciąga się przepaść. Miał na sobie czarne buty i rękawice Lorda Protektora, a także tunikę, która przybrała czarną barwę, dopóki j.ej właściciel nie postanowi, że ma być inaczej. Orick wspiął się na posąg i usiadł obok swego przyjaciela. Oparłszy głowę na łapach, spoglądał na morze, podziwiając wschód bliźniaczych słońc. Morze było spokojne, gładkie, szafirowobłękitne. Orick widział ławice łososi pływających tuż pod powierzchnią i stada kormoranów szybujących tak nisko, że niemal ocierających się o gładką toń. - Widziałeś mosty? - zapytał Orick. - Owszem - Gallen westchnął. - To miejsce zwie się Profundis, a te niezniszczalne mosty zostały zbudowane dawno temu przez lu- dzi zwanych Thwornami. Jeśli popatrzysz na zachód, na skraju tam- tego urwiska dojrzysz mury pradawnego miasta Tywee. - Orick po- patrzył na przeciwległy, zaokrąglony brzeg wyspy i po raz pierwszy wśród drzew dojrzał omszałe ruiny murów. - Osiemset lat temu pe- wien młodzieniec o imieniu Omad zakochał się w pięknej księżnicz- ce, a ona zgodziła się go poślubić pod warunkiem, że zbierze armię i podbije okoliczne krainy. I on tak uczynił - zebrał armię kupców i nie przelawszy ani kropli krwi, podporządkował sobie okoliczne księstwa. Po ślubie postanowił zbudować te mosty - nie tylko po to, aby ułatwić dojazd do miasta, ale również po to, aby wrogie statki nie mogły płynąć w górę rzeki... .. .Widzisz, ta rzeka zbiera wodę z rejonu długiego i szerokiego na tysiąc mil, stanowi więc doskonałą drogę w głąb lądu. - Czy ten sam książę kazał postawić te posągi? - spytał Orick. - Tak. Wojowniczy barbarzyńcy z plemienia Dwinideenów byli doskonałymi żeglarzami i często wyprawiali się w górę rzeki, żeby złupić mieszkańców tej żyznej krainy. Kiedy budowano mosty, Dwi- nideenowie nieustannie, ku przerażeniu Omada, mordowali mura- rzy. Jednak barbarzyńcy byli przesądni - obawiali się Capula, pod- niebnego bożka, który przybrał postać orła. Wierzyli, że kiedy orzeł znajdzie martwego człowieka, zabiera mu duszę i zjadają, nie po- zwalając jej się ponownie narodzić. Tak więc władca Tywee rozka- zał postawić te posągi i kiedy Dwinideenowie znów zaatakowali, 229 wziął spośród nich trzydziestu zakładników. Osobiście zepchnął każ- dego z nich z głowy kamiennego orła prosto w przepaść, krzycząc: „Tak zginą moi wrogowie!". Na skałach mieszkało wtedy, podobnie jak teraz, mnóstwo orłów; zleciały się wtedy wszystkie i rozdziobały ciała barbarzyńców. Od tamtej pory Dwinideenowie nigdy już się nie pojawili, jednak Omad przez resztę życia żałował, że zmuszony był przelać krew dla obrony swego państwa. Gallen zamilkł. Jego głos wydawał się dziwnie ponury, jakby współczuł temu pradawnemu królowi. W jego oczach widać było ból, a zarazem życiową mądrość starca, która zdawała się zupełnie do Gallena nie pasować. - Hmmm... - mruknął Orick, zastanawiając się, skąd jego przy- jaciel zna tę legendę. Widocznie opowiedzieli mu ją Imowie. W oddali, za ruinami Tywee, niedźwiedź dostrzegł błysk białych skrzydeł. Był to orzeł spadający na swoją ofiarę. - Jeśli te mosty maj ą tak ogromne znaczenie, to dlaczego na wys- pie nie ma już miasta? - zapytał Orick. — Królestwo popadło w ruinę. Zostało napadnięte z południa, przez wojowników, którzy przyszli z pustyni. Obecnie mieszkańcy tutejszych wiosek są słabi i skłóceni pomiędzy sobą. Płacą niewiel- ką daninę swoim nowym władcom i żyją we względnym spokoju. - A kim mogli być ci wojownicy z południa? - spytał Orick, wie- dząc, że wkrótce sami wybiorą się w tamtą stronę i być może będą przejeżdżać przez ich krainę. - Nie domyślasz się? - odparł Gallen. - To Tekkarowie. Orick oblizał wargi. - Nie lubię Tekkarów. - Wiedział, że są oni sługami Ciemności, lecz do tej pory był pewien, że nie ma ich w pobliżu i że nie stanowią realnego zagrożenia. - Czy wkrótce ich spotkamy? - Przez noc nadrobiliśmy sporo drogi - stwierdził Gallen. - Od zachodu słońc przebyliśmy sto kilometrów. Dzisiaj jest piękna po- goda, do wieczora powinniśmy zrobić następne sto. Do pustyni po- zostało nam jednak prawie tysiąc kilometrów. Tekkarowie nie prze- padają za tutejszym wilgotnym i chłodnym klimatem. Myślę, że możemy ich spotkać dopiero za kilka dni. Orick odetchnął z ulgą. Gallen siedział zamyślony, patrząc na morze. Orick przedarł się z powrotem przez sosnowy gąszcz, żeby zobaczyć, czy śniadanie jest już gotowe. Wszędzie roiło się od wie- wiórek, popiskujących w porannym słońcu, szukających żołędzi. U wylotu ścieżki spotkał Maggie. - Widziałeś Gallena? - zapytała. - Siedzi na posągu. -Nic mu nie jest? - Przycichł - stwierdził Orick. - Wyglądało na to, że chce zostać sam, żeby porozmyślać. Maggie przygryzła wargę i zmarszczyła brwi. Rzuciła okiem na wąską ścieżkę i pospiesznie ruszyła przed siebie. Orick popatrzył na nią uważnie. W jej twarzy było coś niepokojącego. Najwyraźniej wpa- dła w panikę, kiedy tylko usłyszała, że Gallen rozmyśla w samotno- ści. Miał już iść na śniadanie, lecz zwyciężyła w nim ciekawość. Maggie niemalże biegła do Gallena, przedzierając się wśród drzew. Niedźwiedź odwrócił się i podreptał za nią, lecz w połowie drogi Maggie spotkała Gallena. W milczeniu zeszli na śniadanie i Orick znów miał uczucie, że ominęła go szansa usłyszenia ich sekretnej rozmowy. Kiedy wrócili do obozowiska, Imowie siedzieli przy ognisku, skryci w cieniu drzew. Mieli przepocone tuniki i rozchodził się od nich zapach, który dla Oricka był nieprzyjemny, lecz ludziom zupeł- nie nie przeszkadzał. Śniadanie było gotowe i Imowie zaczęli rozda- wać kukurydziane kanapki, wyjątkowo smaczne jak na biwakową potrawę. Tallea była już w stanie jeść na siedząco. Orick cieszył się, że znów jest dzień i że słoneczne ciepło osusza jego futro, wilgotne od porannej rosy. Kiedy jedli, Ceravanne zwróciła się do wszystkich: - Dzisiaj musimy podjąć pewne decyzje. Do Moree prowadzi wiele dróg i na każdej z nich czają się inne niebezpieczeństwa. Zbo- czyliśmy już nieco na zachód, lecz jak wiele drogi musimy jeszcze nadrobić? W którym miejscu powinniśmy odbić na południe? Pod- różowałam po tej krainie wiele lat temu. Okoliczne wzgórza niewie- le się zmieniły od tamtej pory, lecz rzeki zmieniły swój bieg, stare drogi zostały zniszczone, a nowych nie znam. Myślę więc, że najle- piej będzie poprosić o radę naszych przyjaciół Imów oraz Kaldu- riankę Talleę. - Nigdy tu nie byłam - odparła Tallea. - Znam drogi prowadzące wzdłuż wybrzeża - powiedział Feno- rah. - O tych, które wiodą w głąb lądu, wiem jedynie z opowiadań. Jeszcze dziś rano możecie ruszyć na południe, jadąc Drogą Marbee. Jest to szeroki, brukowany szlak, ciągnący się wzdłuż rzeki. Po dro- dze mija się liczne wioski i rozległe pola uprawne. Tamtejsi miesz- kańcy są nastawieni pokojowo, przyzwyczajeni do widoku przyby- 231 szów. Jednak obawiam się, że dla was ta droga może się okazać nie- bezpieczna: słudzy Ciemności udali się już na południe Drogą Bat- tycką, z którą Droga Marbee łączy się sto dwadzieścia kilometrów stąd. Mogą tam na was czekać. Jeśli jednak się pospieszycie, istnieje szansa, że zdołacie ich wyprzedzić. - Czy mamy jakieś inne możliwości? - spytała Ceravanne. - Pięćdziesiąt kilometrów za Marbee znajduje się Droga Staro- królewska - powiedział Fenorah. - Jest to kręty szlak, wijący się pomiędzy wzgórzami, zbudowany, aby połączyć pradawne fortece, z których większość już nie istnieje. Przy drodze leży wiele farm i kilka wiosek. - Znaczna część tych terenów jest regularnie zalewana - wtrąciła Ceravanne. - Na wiosnę, owszem, lecz o tej porze roku droga powinna być przejezdna - wyjaśnił jeden z ludzi Fenoraha. - Ten szlak również łączy się z Drogą Battycką, tyle że dopiero po dwustu czterdziestu kilometrach, na rozległej wyżynie. Następna dogodna droga na po- łudnie biegnie dopiero u podnóża Gór Telgood. Tamta okolica jest zamieszkana jedynie przez nieliczne, dzikie plemiona - Derritów i tym podobnych. Szlak ten jest rzadko używany i dawno już porósł trawą. Niektórzy twierdzą, że nie jest już tak bezpieczny jak daw- niej, lecz kiedyś wybrałem się tam na polowanie i wydaje mi się, że szybki powóz może przemknąć tamtędy bez problemu. - Znam dobrze tę drogę - powiedziała Ceravanne. - Dawniej na- zywano ją Szmaragdowym Szlakiem. Ciągnęły tamtędy karawany kup- ców z Indalii i kiedy w nocy rozbiło się obóz, na okolicznych wzgó- rzach widziało się tysiące ognisk, świecących niczym rzeka gwiazd... - To musiało być co najmniej trzysta lat temu - westchnął Feno- rah, wpatrując się w dal. - Mój dziadek pamiętał tamte dni; był to czas wojen i chwały... - Owszem, kraina ta była tak żyzna, że nieustannie o nią walczo- no - zgodziła się Ceravanne. - Ta droga nie jest bezpieczna, jeśli wzdłuż niej żyją Derrici - stwierdziła Tallea. - Ci ludzie zawsze przynoszą kłopoty. - Kim są Derrici? - spytał Orick. - Są... olbrzymami żyjącymi w odosobnieniu - wyjaśniła Thar- rinianka. - Zostali stworzeni, aby żyć w nieurodzajnym świecie. Są wyjątkowo silni i przebiegli. - To tchórze i mordercy - stwierdził Fenorah, dotykając rękoje- ści miecza, jakby gotował się do walki. 232 - Zjadają ludzi - powiedziała Tallea. - Zastawiaj ą pułapki. - Mogą żywić się praktycznie wszystkim: od gleby po padlinę - wyjaśniła Ceravanne. - Mogą też zjeść człowieka, jeśli podróżuje sam i wpadnie w ich pułapkę. - Nie możemy tamtędy jechać - stwierdziła Maggie. - Bestii za- przęgowej mogłoby się coś stać. - Zgadzam się, że byłby to niebezpieczny wariant - powiedzia- ła z namysłem Ceravanne. - Lecz dalej nie ma już żadnej drogi na południe, chyba że zdecydujemy się przedrzeć przez Góry Telgood. To bardzo rozległe, wysokie pasmo; nie będzie łatwo przez nie przejść. - Droga przez góry ma sześćset kilometrów - stwierdził Fe- norah. - Jest to tak odległa okolica, że nie umiem powiedzieć nic więcej. - Byłem tam - wtrącił jeden z jego ludzi. - Drogi są dobre, lep- sze niż gdziekolwiek indziej, gdyż dbaj ą o nie Władcy Telgood. Jed- nak góry ciągną się daleko na południe i jeśli wybieracie się do Mo- ree, przebycie ich zajmie wam mnóstwo czasu. Poza tym mieszkają tam skrzydlaci ludzie i lepiej nie podróżować tamtędy tak małą gru- pą, zwłaszcza jeśli nie macie łuków. - Przede wszystkim - wtrąciła Ceravanne - musielibyśmy nad- robić kilkaset kilometrów. Nie możemy sobie na to pozwolić. - A zatem - odezwał się Gallen - wydaje mi się, że najlepsza będzie Droga Starokrólewska. Taki wybór daje nam szansę prześcig- nięcia sług Ciemności, a poza tym szlak ten wydaje się znacznie bez- pieczniejszy niż bardziej cywilizowane drogi. - Jednak wiąże się z nim jeszcze jedno niebezpieczeństwo - wtrą- ciła Ceravanne. - Mijając wioski i farmy, z całą pewnością spotka- my po drodze kolejnych zwolenników Ciemności. Czy uważasz, że z ich strony nic nam nie grozi? - Każda droga może sprowadzić nas na manowce - stwierdził Orick. - Im dłużej będziemy tu siedzieć, tym mniej bezpieczna bę- dzie nasza podróż. Myślę, że Gallen dokonał słusznego wyboru. Ceravanne popatrzyła wyczekująco na Fenoraha, jakby do niego należało ostatnie słowo. - Wybór należy do ciebie, pani - powiedział olbrzym. - Nikt nie może podjąć tej decyzji za ciebie. - W takim razie zgadzam się z Gallenem... - szepnęła, a po chwili dodała głośniej: - .. .lecz jest jeszcze jedna kwestia, którą musimy rozważyć, a mianowicie: kto z nas powinien jechać? Wiemy, że słu- 233 dzy Ciemności zdołali nas wyprzedzić i że są przygotowani do wal- ki. Gdy ich spotkamy, będziemy narażeni na śmiertelne niebezpie- czeństwo. Rozmawiałam jednak z Fenorahem, który obiecał mi, że każdy, kto wolałby zostać, może wrócić do Battyki... - Tharrinian- ka utkwiła wzrok w Maggie. - Założę sig, że żadne z nas nie będzie chciało wrócić do Battyki - powiedziała Maggie. - Nikt z nas nie jest tchórzem. — Jest jednak ważny powód, dla którego warto rozważyć taką ewentualność... - powiedział głośno Gallen. Wstał, opierając dłoń na rękojeści miecza - .. .ponieważ jedno z nas zostało już zainfeko- wane przez Siły Ciemności i dla całej reszty może to mieć zgubne konsekwencje! Orick rozejrzał się po obozowisku. Jeden z olbrzymów zerwał się na równe nogi, gotów pochwycić zdrajcę. Ceravanne spoglądała to na Gallena, to na Maggie; jej twarz wykrzywiało przerażenie. - Kto? - krzyknął Orick. - Ja jestem zainfekowany, moi drodzy - powiedział Gallen ze smutkiem. - Wybaczcie mi. Słowo wgryzło siew moją czaszkę, kie- dy płynęliśmy statkiem, i w ciągu dwóch ostatnich nocy odbierałem przekaz Ciemności. - Co takiego ci przekazano? - zapytał Fenorah, drapiąc się po . swojej bujnej brodzie. - Były to wspomnienia osób, których życie poszło na marne. Wynikało z nich, że świat jest niesprawiedliwy i że mieszkańcy Ba- belu są niegodnie traktowani. Ciemność domaga się sprawiedliwo- ści, równości i rekompensaty za wyrządzone krzywdy, lecz ludzie mieszkający na północy nie przyjmują tego do wiadomości. - Gal- len zamilkł i zamknął oczy. Zamyślił się. - Siły Ciemności uczą mnie, że mam się wstydzić za swoich rodaków, że nie powinienem ufać ani im, ani Tharrinianom, którzy nimi rządzą. Zapadło długie milczenie. Tallea, która dotąd siedziała oparta o drzewo, pochyliła się do przodu i utkwiła w Gallenie zdesperowany wzrok. Do tej pory za- wsze mówiła szybko i niedbale, lecz teraz, aby podkreślić znaczenie swoich słów, odezwała się powoli i płynnie, tak jak inni mieszkańcy Tremonthin: - Możesz zwalczyć w sobie te głosy, Gallenie - powiedziała. - Zna- łam wielu, którym się to udało. Na początku, kiedy usłyszysz przekaz, kiedy obejrzysz wspomnienia, będziesz się czuł, jakbyś popadał w bez- kresną ciemność, w której twój głos jest niczym słabe światło... 234 - Nie - burknął Gallen. - To tak, jakbym wpadł w bezkresną przestrzeń pełną światła, a mój głos był maleńką plamką ciem- ności! - Dlaczego ukrywałeś przede mną, że jesteś zainfekowany? - spy- tała Ceravanne. - Miałem nadzieję, że mój płaszcz zdoła zablokować przekaz. Wierzyłem, że uda się zagłuszyć częstotliwość, na której wysyłane są sygnały Ciemności. -1 twój płaszcz nie zdołał tego dokonać? Gallen odwrócił wzrok i popatrzył na północ. - Siły Ciemności nieustannie zmieniają częstotliwość, wysyłając swój przekaz w krótkich seriach. Wspomnienia przepływają przeze mnie niczym woda przez sito. W ciągu kilku ostatnich godzin zdoła- łem prześledzić pięć ludzkich istnień. - Nie! - krzyknęła Maggie. - To niemożliwe! - Tak właśnie się stało! - Nie rozumiem - stwierdziła dziewczyna. - Słowo nie powinno posiadać wyposażenia, które pozwalałoby na wykonanie tego, o czym mówisz. Gallen pokręcił głową. W jego oczach błyszczały łzy. — Najwyraźniej po raz kolejny nie doceniliśmy Sił Ciemności. Ich Słowo jest w stanie odbierać zakodowane sygnały. Kiedy mój płaszcz próbuje je zagłuszać, Ciemność zaczyna równolegle nada- wać na innej częstotliwości. Mój płaszcz nie ma dość sił, aby jedno- cześnie zagłuszać oba sygnały. Maggie zmarszczyła czoło, rozmyślając. - Jest gorzej, niż kiedykolwiek przypuszczałam. - Chwyciła go za ręce i spojrzała głęboko w oczy, uważnie studiując jego twarz. - Ale możemy temu zapobiec! Możemy temu zapobiec! Możemy... ukryć cię pod ziemią! - Ach, moja droga, niewiele nam to pomoże. - Gallen pokrę- cił głową. - Nie można mnie tak po prostu ukryć. Muszę wal- czyć. Mój płaszcz też walczy, ale nie jest w stanie sam odeprzeć ataku. Muszę was ostrzec: wybieracie się, aby walczyć z Siłami Ciemności, tymczasem zanim dotrzemy do Moree, mogę stać się ich sługą. - Tallea twierdzi, że można pokonać Słowo - oznajmiła Cera- vanne z nadzieją w głosie. - Można tego dokonać, jeśli ma się do- brze wytyczony cel, jeśli posiada się dostateczną mądrość. Mogę ci pomóc w tej walce. 235 Gallen popatrzył na nią i w jego oczach nagle błysnął gniew. Orick zadrżał na ten widok -jego przyjaciel złościł się na dobroduszną Tharriniankę, która nigdy nie zrobiła mu nic złego. - Dziękuję bardzo - odparł chłodno Gallen. - Nie potrzebują twojej pomocy. - Jak to? - Ceravanne nie była w stanie ukryć, że czuje się urażona. Gallen spoglądał na nią z niesłychaną zawziętością. - Nie jestem pewien, czy mogę ci ufać tobie i innym Tharrinia- nom. Dwaj Imowie wstali. Rzucili w trawę resztki kanapek, przeję- ci tym, co usłyszeli. Chwycili za miecze, gotowi walczyć z kimś, kto mówi w ten sposób. Gallen również chwycił za miecz. - Zaczekajcie! - powiedział Orick. - Gallen zawsze był człowie- kiem godnym zaufania. Nigdy nie widziałem, żeby układał się z ban- dytami i mordercami! Jeśli zamierzacie podnieść miecze przeciwko niemu, obyście mieli po temu naprawdę ważny powód! I lepiej przy- gotujcie się na śmierć. - Orick ma rację - powiedziała Ceravanne. - Odłóżcie broń. Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. Nie zamierzam jednak zmu- szać ani Gallena, ani kogokolwiek innego, żeby mi służył. Ceravanne spojrzała Gallenowi prosto w oczy. Imowie uspo- koili się, widząc, że nie ma bezpośredniego zagrożenia. Jednak Gallen nadal trzymał miecz do połowy obnażony, jakby za chwilę miał go wyciągnąć. Platynowe włosy Ceravanne błyszczały w słoń- cu, a jej bladozielone oczy lśniły niczym klejnoty. Kiedy światło padło na jej biało-niebieską suknię, postać dziewczyny rozbłysła w cieniu drzew niczym błyskawica. Mimo swej siły i mądrości wyglądała jak mała dziewczynka, której łatwo zrobić krzywdę. Gallen nadal trzymał miecz w pogotowiu. Gdyby tylko zechciał, w każdej chwili mógł go wyciągnąć i jednym ciosem zgładzić Tharriniankę. - Jeśli, narażając życie, wybierzecie się do Moree - pojadę z wami - powiedziała Ceravanne. - Wiem, że Siły Ciemności uczą, że jestem ich wrogiem i że mieszkańcy tej krainy sąjedynie pion- kami w moich rękach. Zaufaj mi, Gallenie. Nikomu nie chcę wy- rządzić krzywdy. Przybyłam, aby przynieść temu krajowi pokój, nie wojnę. Od dawien dawna jestem przyjaciółką mieszkańców Babelu. Imowie słuchali tych słów z zakłopotaniem. Spoglądali uważnie na Ceravanne. Fenorah odezwał się z powątpiewaniem: 236 - O ile się nie mylę, jesteś jedną z Nieśmiertelnych. Wydaje mi się jednak, że jeszcze nie słyszałem, aby któryś z Tharrinian był przy- jacielem ludów Babelu. -Przez ostatnie trzysta lat pobierałam nauki u jednego z Boć- ków - szepnęła Ceravanne. - Pięćset lat temu opuściłam moje kró- lestwo. Jednak żyłam tu w czasach, których nie pamiętaj ą nawet wasi dziadkowie. Żyłam przez dwa tysiące lat. W Chingat nazywano mnie Białą Damą. Na wyspach Bin znana byłam jako Mroźny Poranek, a Indalianie nazywali mnie Jaskółką- Tą Która Powraca. Gallenie, jeśli otrzymałeś od Sił Ciemności wspomnienia z tamtych czasów, zapewne słyszałeś któreś z tych imion i powinieneś wiedzieć, dla- czego tu przybywam! - O, bogowie! - krzyknął Fenorah. - Nasza Jaskółka odrodziła się na nowo! Nieśmiertelna jest z nami! - Wszyscy Imowie padli na kolana. Niektórzy pochylili głowy z szacunkiem, inni wpatrywali się w Ceravanne z zachwytem. Jeden z nich wyciągnął miecz i pochylił go na znak poddaństwa; pozostali rzucili broń na ziemię, jakby chcieli przysiąc, że wyrzekają się jej na zawsze. Było oczywiste, że wszy- scy Imowie doskonale znali imię i reputację stojącej przed nimi ko- biety, lecz żaden z nich nie był pewien, jak powinien się zachować w takiej sytuacji. Przez chwilę, kiedy Imowie klęczeli z pochylonymi głowami, wydawało się, że Ceravanne stoi pośród olbrzymich głazów. Ku zaskoczeniu Oricka, sam Gallen, który jeszcze przed chwilą chwytał za miecz, niespodziewanie otworzył usta ze zdziwieniem i przyklęknął na jedno kolano, jak gdyby obraził czymś Tharrinian- kę i teraz błagał ją o przebaczenie. Spoglądał na nią uważnie. - Słyszałem o Jaskółce i o tym, jak jej dobrzy ludzie pewnego dnia wpadli w ręce Rodimów - powiedział - lecz nie wiedziałem, że była ona Tharrinianką. Zaprawdę, jesteś przyjaciółką tutejszego ludu. - Głos Gallena stał się pokorny. - Będzie to dla mnie wielki zaszczyt, jeśli zechcesz towarzyszyć mi w drodze do Moree. - O, pani! - odezwał się Fenorah. - Czy zamierzasz odbudować Wielki Rozejm? - Przez długie lata usiłowałam wprowadzić pokój między naro- dami - powiedziała Ceravanne. - Wielki Rozejm był moim najwięk- szym osiągnięciem, więc kiedy Rodimowie zaczęli mordować całe wioski, nie mogłam tego znieść. W gniewie odwróciłam się od nich i nakazałam moim podwładnym, aby ich zniszczyli. Rzeź była po- tworna; nie potrafiłam żyć z jej świadomością. Chcąc wprowadzić 237 pokój, doprowadziłam do wojny. Spędziłam potem setki lat na Pół- nocy, studiując pod okiem Boćka filozofię pokoju. Musiałam pod- dać się oczyszczeniu. Teraz jednak muszę wrócić do swego ludu. Tekkarowie stworzyli z Siłami Ciemności śmiercionośne przymie- rze, które jest w stanie poruszyć całą galaktykę. - Chcę walczyć u twego boku - oświadczył Fenorah. Jego ludzie odpowiedzieli chórem: - My też. - W takim razie nie podnoście na nikogo miecza, chyba że w obro- nie własnej - powiedziała Ceravanne. - Ale... w jaki sposób mamy walczyć ze sługami Ciemności, nie używając broni? - zapytał jeden z olbrzymów. - Jesteście związani z morzem. Nie wolno wam przelewać krwi. Nie oznacza to jednak, że nie możecie walczyć. W portach Babelu roi się od statków, które są przygotowywane do wojny - stwierdziła Ceravanne. - Podpalcie je. Dopilnujcie, żeby słudzy Ciemności nie przeprawili się przez ocean. Każdemu, kogo spotkacie, mówcie, że Jaskółka wróciła, aby odbudować Wielki Rozejm i że wzywa za- równo ludzi, jak i Ciemność, do złożenia broni. - Ale przecież Tekkarowie nie będą chcieli tego słuchać - po- wiedział Fenorah. - Są równie krwiożerczy, jak niegdyś byli Rodi- mowie. Nie możemy pozwolić im żyć! - Skąd wiecie, że nie można z nimi pertraktować, skoro nigdy tego nie próbowaliście? — odparła Ceravanne. — Owszem, są brutal- ni, przebiegli i krwiożerczy. Ale ich mężczyźni kochają swoje ko- biety równie gorąco, jak wy kochacie swoje żony, a ich matki trosz- czą się o swoje dzieci. Imowie pokręcili głowami z niedowierzaniem. Nie przypuszcza- li, aby Tekkarowie mogli kiedykolwiek być ich przyjaciółmi. Jednak Fenorah skinął na swoich kompanów. -Anabimie, Dodeo! Jaskółka wypowiedziała swoje życzenie. Nakazuję wam wrócić do Battyki i zebrać ludzi. Idźcie na wschód, wzdłuż wybrzeża, i podpalcie każdy statek, który jest przygotowy- wany do wojny. Mówcie ludziom o tym, co tutaj usłyszeliście - że Jaskółka powróciła, aby odbudować Wielki Rozejm. Wiele serc na- pełnicie otuchą. Dwaj Imowie wstali i pobiegli przed siebie, w stronę mostu pro- wadzącego na wschód. - Wiesz, o pani - powiedział Fenorah - że rozesłanie wieści o twoim przybyciu sprowadzi na ciebie większe niebezpieczeń- stwo. Słudzy Ciemności dojdą do wniosku, że muszą cię zabić; 238 tylko nieliczni z nich pozostaną ci wierni. Wprawdzie legendy o złotych czasach Wielkiego Rozejmu są nadal żywe i ludzie wciąż czekają na twój powrót, lecz niektórzy nie będą w stanie uwie- rzyć, że jesteś tą, za którą się. podajesz. W ciągu ostatnich lat krą- żyły plotki... - Jakie plotki? - spytała Ceravanne. - Mówiło się, że umarłaś, a Władcy z Miasta Życia nie pozwolili ci się ponownie narodzić. Podobno obawiali się nowego Wielkiego Rozejmu. Mówiło się też, że słudzy Ciemności zabiegając to, abyś znów się narodziła i poprowadziła ich do zwycięstwa. - To były plotki rozpowszechniane przez Drononów i ich Siły Ciemności - powiedziała Ceravanne. - Dronon usiłował mnie za- bić, kiedy zorientował się, że nie przekona mnie do swoich bru- talnych metod i że nie zgodzę się zostać przywódcą Ciemności. Władcy z Miasta Życia czterokrotnie dawali mi nowe ciało, lecz za każdym razem sługom Ciemności udawało się mnie powstrzy- mać. - No tak... - westchnął Fenorah. - Ludzie się tego domyślali i te- raz będą się cieszyć z twojego powrotu. - Pochylił głowę i zamyślił się. - Cóż... kiedy wczoraj podsłuchałem rozmowę sług Ciemności, zrozumiałem, że oni chcą cię przeciągnąć na swoją stronę, ponieważ jesteś Tharrinianką i przybywasz z Lordem Protektorem, aby z nimi walczyć. Jestem pewien, że nie mieli pojęcia, kim jesteś ani jaka jest skala twojej misji. - Do tej pory starałem się tego nie ujawnić - wyjaśniła Ceravan- ne. - W każdym razie - odparł Fenorah - chciałem powiedzieć, że zamierzaliśmy was odprowadzić sto kilometrów w głąb lądu. Teraz myślę, że powinniśmy iść z wami znacznie dalej. - Właśnie - zgodził się jeden z olbrzymów. -Ale co będziecie pić? -spytał Gallen. -Bez wody morskiej w ciągu kilku dni umrzecie z pragnienia. - Możemy kupować w wioskach sól morską i dodawać ją do zwykłej wody - stwierdził Fenorah. - Podróżowałem już w ten spo- sób w głąb lądu. Mam nawet przy sobie woreczek soli na taką oko- liczność. - Niech cię Bóg błogosławi - powiedziała Ceravanne i w jej oczach zabłysły łzy. - Ale obawiam się, że będzie to dla was zbyt wielkie ryzyko. Czy w okolicznych wioskach znajdzie się sól dla czterech olbrzymów? Nie, nie mogę was prosić o tak wiele. 239 - A jeden olbrzym? - odparł Fenorah. - Jestem Szeryfem tego regionu i mogę podjąć takie ryzyko. Pokonam razem z wami dwa tysiące kilometrów, czyli całą drogę do Moree. - Po drodze znajdują się rozległe pustynie - Ceravanne pokręci- ła głową. - Nie znajdziesz tam nikogo, kto mógłby ci sprzedać sól. Z wodą też będzie ciężko. Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie mogę przyjąć takiego poświęcenia. - To moja decyzja - odparł Fenorah. - Ale możesz ją jeszcze zmienić. Jedź z nami do High Home, dwieście osiemdziesiąt kilometrów stąd, gdzie Droga Starokrólew- ska łączy się z Drogą Marbee. Jeśli słudzy Ciemności chcą na nas zastawić pułapkę, najprawdopodobniej zrobią to właśnie tam. Chęt- nie wtedy skorzystamy z twojej pomocy. - Zgoda - powiedział Fenorah. - A teraz ruszajmy, bo liczy się każda minuta. Po tych słowach Imowie wstali i zaprzęgli bestię. Nie zmywali naczyń, tylko schowali je pod krzakiem. Orick i pozostali zajęli miej- sca w powozie. Imowie wpadli na pomysł, jak przyspieszyć podróż. Dwóch ol- brzymów, zamiast po prostu biec za powozem, zaczęło go pchać. Koła turkotały coraz głośniej na nierównym bruku. Bestia pochyliła głowę i wśród sapania i tętentu kopyt pomknęła po szerokim moście. Orick popatrzył na płynącą w dole rzekę. Zobaczył orła, składa- jącego skrzydła i spadającego na swoją ofiarę. Rozejrzał się po gra- nitowym klifie, na którego krawędzi, wśród drzew, stały posągi pta- ków, porośnięte białym i żółtym mchem. Obok niego usiadł Gallen. Niedźwiedź wiedział, że jego stary, zaufany przyjaciel stał się teraz kimś zupełnie obcym, że został zalany wspomnieniami innych ludzi. Orickowi przypomniało się, jak Jezus przybył do kraju Gerge- zeńczyków. Gdy wyszedł na ląd, wybiegł Mu naprzeciw pewien czło- wiek, który był opętany przez złe duchy. Jezus zapytał go: »Jak ci na imię?«, a on odpowiedział: »Legion«, bo wiele złych duchów we- szło w niego.* Wtedy Jezus wypędził złe duchy, a one prosiły Go, aby pozwolił im wejść w stado świń. Jezus zgodził się i natychmiast cała trzoda rzuciła się ze stromej skarpy do jeziora, i utonęła. * Ewangelia wgśw. Łukasza 8, 27; 8, 30, Pismo Święte Nowego Testamentu - przekład z języka greckiego pod red. o. Augustyna Jan- kowskiego i ks. Kazimierza Romaniuka (przyp. tłum.). 240 Ach, Gallenie - myślał Orick- czy ty także pozwolisz demonom, aby zepchnęły cię w przepaść? - żałował, że nie jest księdzem, ma- jącym moc wypędzania złych duchów. Gallen z całą pewnością po- trzebował egzorcysty - tak bardzo, jak nigdy dotąd. Zawsze byłem zbyt słaby, aby podjąć się obowiązków kapłań- skich - pomyślał Orick. - Rozkosze tego świata zbytnio mnie kuszą. Popatrzył na Gallena, od stóp do głów ubranego na czarno, i po- myślał sobie, że być może już wkrótce będzie musiał z nim walczyć. Nie mógł dłużej o tym rozmyślać. Poczuł, że żal mu pradawnych mieszkańców tej krainy, którzy żyli pod tym rozpalonym niebem, nieustannie walcząc o pokój. Wiedział, że - podobnie jak oni — ni- gdy więcej nie ujrzy tego miejsca. 16 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁU T, ego ranka Imowie przez dwie godziny pchalj powóz, którym po- woził Gallen. Droga przez cały czas prowadziła na zachód, wzdłuż wybrzeża. W miejscu, gdzie nagle odbijała na południe, aby ominąć rozległe wzgórza, Imowie zatrzymali się, żeby odpocząć. Wszyscy czterej zeszli nad spokojne morze, pobłyskujące błękitem niczym szafir, i zanurzyli się w nim po pas. Przez dziesięć minut stali i są- czyli wodę. Później wykąpali się i wybiegli na szeroką, piaszczystą plażę, odświeżeni i przemoczeni do suchej nitki. Ruszyli na południe. Droga wiła się wśród porośniętych lasem wzgórz. Tallea szybko wracała do zdrowia. Odpoczywała, leżąc wtu- lona w futro Oricka, podczas gdy Ceravanne zajęła miejsce z tyłu powozu i rozglądała się po okolicy, którą mijali. Maggie miała wiele czasu na rozmyślanie. Według Gallena, ze- szłej nocy jego płaszcz usiłował zagłuszyć krótkie serie przekazów. Maggie założyła swój płaszcz i zaczęli analizować problem. - Gallenie - szepnęła Maggie, kiedy bestia zaprzęgowa właśnie pokonywała wąski zakręt- powiedziałeś, że Siły Ciemności nieustan- nie zmieniają częstotliwość nadawania, aby móc się z tobą komuni- kować. Czy działo się tak tylko zeszłej nocy, czy też odczuwasz to nadal? - Nadawali jeszcze jakiś czas po wschodzie słońca - odparł Gal- len. - Potem przestali. A więc sprawy nie wyglądały najgorzej. Tak jak Maggie przy- puszczała, Słowo nie było w stanie odbierać sygnałów w ciągu dnia. Przerażające były tylko te ciągłe zmiany częstotliwości. 242 - Do diabła, Gallenie, Słowo jest znacznie bardziej skompliko- wanym urządzeniem, niż przypuszczałam. Musi być wyposażone co najmniej w nadajnik, który przesyła informacje zwrotne. - Ale jakie to są informacje? - zapytał Gallen. - Czy Słowo nadaje tylko coś w rodzaju:, jestem tu i tu", czy też podaje więcej szczegółów? Maggie zastanawiała się. Wczoraj wyrzuciła już resztki Słowa, które wcześniej analizowała. Gdyby tego nie zrobiła, mogłaby zna- leźć kryształ pamięci znajdujący się w urządzeniu. Na podstawie jego wielkości oceniłaby, jak wiele informacji jest w nim zmagazynowa- nych. Wiedziała jednak, że ich liczba musi być ograniczona. Gdyby kryształ pamięci był duży, musiałaby go wcześniej dostrzec. Ozna- czało to, że urządzenie posiada uproszczony program - prawdopo- dobnie pozwalający tylko na poruszanie się i rozpoznawanie poten- cjalnego celu. Słowo było równie nieskomplikowane, co zwykły owad. Jego nadajnik zapewne pozwalał jedynie na poinformowanie Sił Ciemności o tym, kiedy rozpocząć przekaz i czy jest on prawid- łowo odbierany. Dużo bardziej niepokojący był inny fakt: Słowo wcale nie potrze- bowało dużej pamięci, aby móc wyrządzić olbrzymie szkody. Jeśli posiadało własny nadajnik, mogło odczytać pamięć Gallena i przesłać jego myśli Siłom Ciemności. Mogło nadawać bezpośrednie sygnały o tym, co Gallen widzi, czuje, słyszy. Innymi słowy, bez swojej wie- dzy czy zgody, Gallen mógł być doskonałym informatorem Ciemno- ści, trwając w przeświadczeniu, że jest jej zaciekłym wrogiem. — Gallenie, nie wiem, w jakim stopniu Słowo tkwiące w twojej czaszce może komunikować się z Siłami Ciemności - powiedziała Maggie z nadzieją w głosie. - Lecz z tego, co widziałam, słudzy Ciemności działają w pojedynkę. Nie są w stanie przesyłać informa- cji między sobą. A zatem nadajnik umieszczony w Słowie nie powi- nien wyrządzić nam szkody. - Ale... - odparł Gallen - .. .widzę, że jednak coś cię niepokoi. Maggie przysunęła się bliżej i nagle poczuła, że kręci jej się w gło- wie. To, co miała za chwilę powiedzieć, było tak przykre, tak przera- żające, że słowa zamarły jej w gardle. - Jeśli Słowo posiada wbudowany nadajnik, prawdopodobnie umieszczono go tam nie bez powodu. Nie wiem, jak wiele wspom- nień zdołały zebrać Siły Ciemności. Nie sądzę, aby udało im się spra- wować kontrolę nad każdym ze swoich kilkudziesięciu milionów poddanych. Myślę, że każdemu z nich przekazywane są te same wspomnienia, a później Ciemność pozostawia mu wolną wolę. Lecz 243 jeśli tak nie jest? Jeśli Siły Ciemności mogą odczytać twojąpamięć? Co-będzie, jeśli są w stanie przejąć pełną kontrolę nad twoim cia- łem, tak jak Przewodnik Karthenora przejął kontrolę nad moim? Siły Ciemności mogą sobie bez trudu pozwolić na to, aby bezpośrednio kontrolować kilku wybranych ludzi. - Nie mogą tego zrobić ze mną- powiedział Gallen. - Mój płaszcz blokuje ich przekazy, przynajmniej w ciągu dnia. Maggie popatrzyła na niego z namysłem. Nie miała zamiaru mó- wić mu otwarcie o wszystkich ewentualnościach. Chciała wierzyć, że Siły Ciemności mająjakiś słaby punkt, jakąś niedoskonałość, któ- rą można wykorzystać. Zapytała swój płaszcz: - Masz zdolność nadawania sygnałów. Czy możesz pomóc w blo- kowaniu przekazu przesyłanego Gallenowi? - Tak - odparł płaszcz. - Zaczynam ciągłe zagłuszanie na zmien- nej częstotliwości. Maggie wiedziała, że dopóki znajduje się nie dalej niż trzy metry od Gallena, jej płaszcz gwarantuje mu dodatkową ochronę. Poprosi- ła go zatem o podanie jej schematu nadajnika umieszczonego w Sło- wie. Po chwili polecenie zostało wykonane. Ze schematu wynikało, że nadajnik nadal powinien znajdować się wewnątrz metalowej sko- rupki, która tkwiła w czaszce Gallena. Ponieważ Słowo było zasila- ne z baterii biogenicznej, nadajnik musiał być bardzo słaby i naj- prawdopodobniej wysyłał sygnały na bardzo niskich częstotliwo- ściach - znacznie niższych niż te, których używała większość płasz- czy. Ten, który miała na sobie Maggie, nie był w stanie odebrać żad- nych sygnałów dochodzących z głowy Gallena. Maggie zastanawia- ła się, czy to możliwe, że Słowo potrafi oszczędzać energię, wyłączając swój nadajnik w ciągu dnia. Dziewczyna siedziała z głową opartą na ramieniu Gallena, który tymczasem powoził w milczeniu. Przed południem na drodze pojawili się ludzie - farmerzy ciąg- nący na targ swoje ręczne wózki, starcy taszczący chrust, dzieci pę- dzące stada świń. Za każdym razem, kiedy kogoś mijali, Gallen ścią- gał lejce i na wszelki wypadek nakazywał bestii, aby zwolniła. Gdy przejeżdżali przez wioski, w których domy stały przy samej drodze, bestia musiała iść wolnym truchcikiem. Lecz kiedy tylko znów wy- jeżdżali na otwartą przestrzeń, morderczy wyścig zaczynał się od nowa. Imowie biegli, wznosząc tumany kurzu i płosząc stada świń pasących się przy drodze. 244 Jeszcze przed południem znaleźli się na grzbiecie rozległego, porośniętego trawą wzgórza i zatrzymali się na odpoczynek w cie- niu wielkiego dębu. Dookoła rozciągały się zalesione dolinki, pełne buków i klonów. Aż po odległy horyzont cały teren sprawiał wraże- nie nie zamieszkanego. Trzej Imowie z ciężkim sercem oznajmili, że w tym miejscu mu- szą się rozstać z resztą podróżnych. - Od tej chwili będzie się wami opiekował jedynie Fenorah - po- wiedział przepraszająco jeden z olbrzymów. - Trudno orzec, czy do czegoś wam się przyda, ale jedno jest pewne - że uszczupli wasze zapasy żywności. Imowie byli zlani potem, lecz mimo to Ceravanne wdrapała się na dach powozu, aby każdego z nich ucałować w czoło. - Daję wam moje błogosławieństwo - oznajmiła. - Wiedzcie, że jestem dozgonnie wdzięczna za waszą pomoc. Bestia zaprzęgowa zgłodniała, więc pochyliwszy porośnięty bujną grzywą łeb, zaczęła skubać trawę. Jeden z olbrzymów wyciągnął z po- wozu worek suszonych gruszek i dał jej kilka, wyjaśniając, że kiedy zwierzę biegnie przez cały dzień, nie zadowoli się jedynie trawą. Potem Imowie odwrócili się w kierunku morza i oddalili bez po- śpiechu. Maggie posmutniała, widząc jak odchodzą. Przy nich czuła się bezpieczna jak dziecko w ramionach ojca. Jeden z nich opowie- dział dowcip, którego już nie usłyszała, i wszyscy trzej roześmieli się. Gallen stanął obok powozu i krzyknął w dziwnym języku: - Doordra hinim s Duur! Imowie odwrócili się, podnieśli zaciśnięte pięści i odkrzyknęli: - Doordra hinim! - Uśmiechnęli się i pospieszyli naprzód, jakby nagle przybyło im sił. Fenorah zachichotał. - Trzymajcie się Duur'u! Taaak... Gdzie się nauczyłeś tego okrzy- ku bojowego? My, Imowie, od setek lat nie używamy swojego pra- dawnegojęzyka. Gallen usiadł. W jego oczach widać było niezwykły błysk, gdy spojrzał na Fenoraha. - Nauczyłem się tego kilka godzin temu - powiedział łagodnie - od człowieka, który zmarł przed pięciuset laty. Służył u boku Imów, •, wraz z nimi walczył z Derritami w górach Duur, a później został poddanym Jaskółki i w jej imieniu zabijał Rodimów. Zamilkł i spuścił wzrok, pogrążając się w rozmyślaniach. Mag- gie nie mogła się pogodzić z tym, że jeszcze parę dni temu był rados- 245 nym młodzieńcem, a teraz zmienił się w starca, w którego oczach widać było wielki ból, a zarazem głęboką, życiową mądrość. Gallen zaczął śpiewać. Maggie już wcześniej kilka razy słyszała, jak śpiewał piosenki przy ognisku, lecz tym razem zdziwiła ją nie- spotykana czystość jego głosu, który stał się słodki i drażniący zara- zem, niczym zapach róż wypełniający pokój późną jesienią. Zdała sobie sprawę, że Gallen posiadł tę umiejętność dzięki Siłom Ciem- ności. W dalekiej Indalii, spokojnej krainie, co z sosnowych borów w całym świecie słynie, od lat wielu Ciemność sieje spustoszenie, odkąd się skończyło Jaskółki rządzenie. - Przestań - odezwała się Ceravanne z drugiego końca powozu. Pochyliła się i chwyciła Gallena za ramię, żeby go uciszyć. — Bła- gam, Gallenie, nie śpiewaj tej piosenki. Tutejsi mieszkańcy już daw- no o niej zapomnieli... jej słowa są zbyt bolesne. Być może, gdy- bym usłyszała ją z ust innego barda..., ale nie z twoich! Za bardzo kojarzysz mi się z Belorianem. — On nie żyje od kilkuset lat - powiedział Gallen. - Sądziłem, że czas zdążył zagoić twoje rany. - Jeszcze nie - szepnęła Ceravanne. - Tamte wspomnienia wciąż we mnie żyją, wciąż sprawiają ból. Jeśli chcesz opowiedzieć swoim przyjaciołom o złotych czasach Indalii, błagam, nie rób tego przy mnie! - Co to jest Indalia? - spytał Orick. Gallen skinął ręką na rozciągające się przed nim wzgórza, złocą- ce się bujną trawą, poprzetykane soczystą zielenią lasów. - Cała ta kraina to Indalia - od kamienistego wybrzeża aż po ruiny Ophatu, nieopodal miasta Nigangi i jeszcze dalej, aż po pusty- nie Moree, na których żyją Tekkarowie. Dawno temu Ceravanne rzą- dziła całym tym państwem wspólnie ze swym mężem, królem Belo- rianem, dopóki nie ustanowiono Wielkiego Rozejmu. Sądząc z tego, co mówi Fenorah, o ich rządach do dziś krążą legendy. - Owszem - odezwał się Fenorah - ale muszę przyznać, że jesz- cze nigdy nie słyszałem tej piosenki. Dzisiaj Indalia już oficjalnie nie istnieje, a ojej dawnej stolicy krążą przerażające pogłoski. - Belorian nie był moim mężem - stwierdziła Ceravanne, tak jakby chciała poprawić Gallena. - Był moim kochankiem, bo prawo uzna- 246 wane przez jego lud nie pozwalało nam się pobrać. Mimo to kocha- łam go gorąco aż do jego śmierci. - Nie rozumiem - wtrącił Orick. - Przecież potraficie przywra- cać martwych do życia. Dlaczego teraz nie jesteście razem? - Widzisz... - odparła Ceravanne - człowiek jest czymś więcej, niż tylko ciałem. Jest tym, na co składa się jego pamięć, doświadcze- nie, marzenia i zamiary. Wkrótce po tym, jak Belorian zginął w bit- wie, kryształy przechowujące jego pamięć uległy zniszczeniu. Jest to znacznie prawdziwsza i bardziej ostateczna śmierć niż śmierć cia- ła. Mogliśmy go sklonować, lecz bez jego pamięci nie byliśmy w sta- nie przywrócić go do życia. - Popatrzyła gniewnie na Gallena, jak gdyby miała mu za złe, że poruszył tak bolesny temat. Zapadło niezręczne milczenie. Gallen popędził bestię, rzucając komendę w jakimś dziwnym języku, zupełnie niepodobnym do ludz- kiej mowy. Zwierzę zareagowało, jakby ktoś odezwał się w jego włas- nym żargonie, i pognało przez wzgórza. Maggie przez cały czas spoglądała na przesuwający się w oddali krajobraz. Często dostrzegała wiekowe, porośnięte mchem głazy, kiedy mijali ruiny pradawnych budowli. Dwukrotnie przejeżdżali obok pozostałości dawnych fortec, wznoszących się na szczycie wzgórz; resztki obwarowań porastał mech, a na zamkowych dzie- dzińcach rosły dęby, wychylając zza murów długie gałęzie niczym potężne palce. Pod koniec dnia przeszła niewielka burza i Fenorah, nie chcąc ryzykować, że bestia ugrzęźnie w rozmokniętej ziemi, postanowił rozbić obóz w starej fortecy - olbrzymim budynku bez okien. Wpro- wadzili powóz do środka. Ściany były na metr grube, zbudowane z wielkich, równo ociosa- nych głazów. Maggie spodziewała się, że mury nie będą chronić przed sygnałami Ciemności w tym samym stopniu, co warstwa ziemi, lecz miała nadzieję, że również okażą się wystarczające. Wyszukała miej- sce, w którym ściany były najgrubsze, i nakazała Gallenowi, aby usiadł tam i odpoczął. Wyschnięte, drewniane koryto, pozostawione tu przez podróżnych, posłużyło do rozpalenia niewielkiego ogniska. Fenorah wyciągnął za- pasy żywności. Od śniadania nikt nic nie jadł i wszyscy byli zmęczeni - a najbardziej sam olbrzym. Kiedy Maggie przygotowywała kolację, Fenorah położył się pod ścianą i uciął sobie krótką drzemkę. Po kolacji Ceravanne oddaliła się od grupy. Zniknęła w mrocz- nym korytarzu prowadzącym do baszty. Na zewnątrz padał rzęsisty 247 deszcz, szumiąc monotonnie, kiedy krople uderzały o liście. Wnę- trze fortecy wypełnił mocny zapach świeżej wilgoci. -Ta piosenka, którą dzisiaj zacząłeś śpiewać... -odezwał się Orick. - Nie zaśpiewałbyś nam teraz dalszego ciągu? - Maggie mia- ła nadzieję, że Gallen się zgodzi; wiedziała, że dźwięk muzyki po- krzepi j ej serce. Gallen zaczął niskim głosem śpiewać tę samąpiosenkę, którąprzy- pomniał sobie przed południem. Maggie była zaskoczona jego wo- kalnym talentem; śpiewał z taką łatwością i gracją, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Śpiewał o Indalii, której bogactwo i sława budziła zazdrość reszty świata. Śpiewał o miłujących pokój ludziach, walczących pod wodzą Jaskółki o Wielki Rozejm, który wszystkim narodom miał dać rów- ność praw i swobodę decydowania. Jednak zjawili się Rodimowie, chciwy naród, skuszony opowieściami o wielkich zapasach złota i szmaragdów znajdujących się w Indalii. Rodimowie mordowali całe wioski, okradali i palili kupieckie osady, Belorian, ukochany Jaskółki, był walecznym mężem i postanowił bronić swoich ludzi. Dał im więc broń, lecz Jaskółka ubłagała go, aby zawarł pokój z Rodimami, aby nie naruszał Wielkiego Rozejmu. Kiedy jednak Belorian wybrał się do ukrytego w górach obozu Rodimów, tamci zamordowali go, wbili jego ciało na pal i tańczyli przez całą noc, świętując zwycięstwo nad Indalianami. Potem wysłali armię do stolicy Indalii, aby zniszczyła kryształ, w którym przechowywano pamięć Beloriana. Kiedy Gallen śpiewał, Ceravanne wdrapała się na basztę swoje- go zamku. Przypomniały jej się wszystkie okropności popełnione na jej narodzie i na niej samej. Przypomniała sobie, jak wódz Rodimów zgwałcił ją w jej własnym łożu. Widząc te wszystkie zbrodnie, miłujący pokój Indalianie zebrali się i bezlitośnie wycięli w pień armię Rodimów, a potem napadli na ich wioski i wymordowali bezbronne kobiety i dzieci. Naród Rodi- mów zniknął z powierzchni ziemi. Wielu posłańców przybywało do Jaskółki, błagać o litość dla ostat- nich z Rodimów. Lecz Ceravanne nie chciała ich słuchać i jej armia nie spoczęła, dopóki nie zginęło ostatnie dziecko jej wrogów. A kiedy dokonano rzezi, Jaskółka posadziła dwie samotne róże: jedną na grobie Beloriana, a drugą- na grobie wodza Rodimów, aby okazać, że przebacza jemu i jego ludziom, chociaż nie oszczędziła żadnego z nich. Ogłoszono rok żałoby za poległych i za tych, którzy byli zmuszeni ich zabić. 248 Każdy, kto spotkał Jaskółkę, widział na jej twarzy mękę i przera- żenie. Ona zaś zniknęła następnego dnia; w zamkowym korytarzu znaleziono jedynie jej kryształowy diadem. Wielu sądziło, iż wolała umrzeć, niż żyć bez Beloriana; inni twierdzili, że przerażona zbrod- nią, jaką popełniono na jej rozkaz, na zawsze odwróciła się od ludzi. Natomiast jej przyjaciele przysięgali, że Jaskółka wróci, kiedy tylko otrząśnie się z żalu. Legenda głosi, że królowa któregoś dnia pojawi się znowu, aby odnowić Wielki Rozejm. - Choć minęło czterysta osiemdziesiąt lat, odkąd Jaskółka opu- ściła Indalię - powiedział Gallen —jej serce nadal nie zaznało spo- koju, ale dzięki piosenkom i legendom jej lud nie zapomniał o cza- sach Wielkiego Rozejmu. Maggie popatrzyła na drzwi prowadzące do baszty. Zrozumiała, dlaczego Ceravanne pragnęła samotności. Tharrinianka powiedziała dziś przed południem, że Gallen przypomina jej Beloriana. Maggie boleśnie przeczuwała, że Ciemność może odebrać jej męża, tak jak Rodimowie odebrali Ceravanne jej ukochanego. Gallen leżał obok Maggie i patrzył w ogień. Od dłuższego czasu nie mógł zasnąć. Chwilami zdawało mu się, że słyszy jakieś urywane szepty; przed oczami migały mu krótkie wizje - szczątki wspomnień, które należały do kogoś innego. Jednak sygnał Ciemności był tej nocy znacznie słabszy. Pewnie z powodu burzy - pomyślał i jakby na potwierdzenie tego w oddali rozległ się huk piorunów. Wstał po cichu, aby nie zbudzić Maggie, i dołożył drewna do ogniska. - Ile ludzkich istnień już poznałeś? - szepnęła Tallea; jej głos odbił się echem od kamiennych murów. - Jak dotąd tylko tamtych siedem - odparł Gallen i aby przerwać milczenie, które zapadło, dodał: - Zastanawiam się, ile ich jeszcze przeznaczono dla mnie. - Każdy musi poznać sto ludzkich istnień - powiedziała Tallea. - Masz szczęście, bo odbierasz przekaz powoli, przez wiele dni. Po- winieneś sobie z nim poradzić. - Tak... - Gallen uśmiechnął się blado. - Mam szczęście. - Zim- ny dreszcz przeszył całe jego ciało. Sięgnął po swój plecak, poszpe- rał w nim przez chwilę, wreszcie wyjął kawałek cienkiego, elastycz- nego materiału i naciągnął go na twarz. 249 Kiedy założył maskę Fale'a, jego oblicze rozbłysło błękitnym światłem. Stał tak przez chwilę, w czarnej tunice, z bronią połysku- jącą za pasem. Przypomniał sobie, jak w jego rodzinnym mieście fałszywi świadkowie wzięli go za zjawę, za magiczną postać żywią- cą wobec nich wrogie zamiary. Nagle Gallen poczuł, że jest taką właśnie postacią. Kiedy jego twarz świeciła w ciemności niczym twarz upiora, poczuł, że ma w sobie coraz mniej z człowieka. Wyglądał jak maszyna. Stanął przy drzwiach, jakby miał wyjść mimo deszczu, i przez chwilę miał ochotę to zrobić - po prostu odejść, zniknąć w ciemno- ści i mgle, i już nigdy nie wrócić. Jednak zamiast tego poszedł jed- nym z bocznych korytarzy. Na ziemi pełno było piachu, mchu, sta- rych liści i sosnowych szyszek pozostawionych przez wiewiórki. Przystanął na chwilę, aby się upewnić, czy Ciemność nie zamie- rza przesłać mu kolejnego przekazu, ale w eterze panowała zupełna cisza. Wyglądało na to, że na jakiś czas uwolnił się od natrętnych wizji. Korzystając z sensorów płaszcza, krążył chwilę po korytarzach, aż znalazł schody prowadzące na szczyt baszty. Rozdeptane błoto świadczyło o tym, że Ceravanne przechodziła tędy jakiś czas temu. Gallen, chociaż jej nie ufał, czuł się do niej przywiązany. Wspiął się dwadzieścia metrów w górę po stromych stopniach, aż znalazł się w komnacie bez dachu. Znajdowało się tam kilka nienaruszonych łuków okiennych z kamienia; na zewnątrz wysta- wały granitowe zawiasy okiennic, które dawno już spróchniały. Ce- ravanne stała obok jednego z tych okien. Podłoga usłana była blusz- czem i Tharrinianka wyglądała, jakby przystanęła na środku łąki, wpatrując się w padający deszcz. Była odwrócona plecami do Gal- lena. Drżała. Gallen podszedł do niej i stali tak przez dłuższą chwilę. Czuł ciepło jej ciała, wdychał jego słodką woń. Zdawał sobie sprawę, że jest to tylko zapach feromonów, lecz czuł, że ma ochotę ją przytulić i po- cieszyć. - Miałam nadzieję, że przyjdziesz - powiedziała, odwracając się do niego. Dzięki sensorom płaszcza poznał, że Tharrinianka płaka- ła. Spojrzała na niego, na maskę, którą miał na twarzy, a on zastana- wiał się, co takiego mogła w niej dojrzeć. Był to tylko lśniący, błę- kitny fantom z czarnymi otworami źrenic. Chwyciła go za ręce, ścisnęła mocno i przyjrzała mu się uważnie. Oddychała ciężko. Wreszcie szepnęła: 250 - Muszę cię o coś spytać. Ta piosenka... Od kogo się jej nauczy- łeś? - Od barda o imieniu Tam, który żył tu trzy wieki temu - odparł Gallen. - Ten człowiek... Czy on mnie pamiętał? Czy znał osobiście Ja- skółkę? - Skomponował tę piosenkę, kiedy tylko odeszłaś. - A Belorian? Czy znał Beloriana? - w głosie Ceravanne po- brzmiewała niemal histeria, jakby za wszelką cenę chciała usłyszeć choć jedno słowo o swoim dawnym ukochanym. - Nie - powiedział Gallen. - On nie znał Beloriana. Ceravanne westchnęła i zaczęła szlochać. Gallen przytulił ją do piersi. - Ach, Gallenie, myślałam, że może go znał, może pamiętał jego twarz... - Ceravanne zaniosła się płaczem. Gallen, po chwili waha- nia, objął ją, chcąc ulżyć jej cierpieniom. - Tyle łez z powodu jednej śmierci - szepnął. Ceravanne podniosła wzrok i pogładziła Gallena po policzku. - Jesteś do niego uderzająco podobny - powiedziała. - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, pragnęłam cię pocałować. Chyba chciałam, żebyś mnie pokochał. Przebywanie obok ciebie było dla mnie takie trudne. Wybacz mi, jeśli obraziłam cię swoją czułością. Gallen oblizał wargi i cofnął się o krok. Obawiał się Ceravanne, jej ruchów pełnych gracji, jej powłóczystych spojrzeń, które od cza- su do czasu mu posyłała. Sądził, że to wszystko jest tylko grą- pod- stępem, który ma ułatwić manipulowanie nim. Ciemność dostarczy- ła mu wielu błyskotliwych argumentów, które potwierdzały jego domysły, a więc Tharrinianka szykowała kolejny podstęp, aby uczy- nić Gallena swoim niewolnikiem. Nigdy nie sądził, że Ceravanne rzeczywiście coś do niego czuje; teraz zorientował się, że jest dla niej jedynie duchem z zamierzchłej przeszłości. - Wybacz mi! - poczuł nagle, że jest jej winien przeprosiny. - Nie wiedziałem. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiała się, czy powiedział prawdę. - Oczywiście, nie mogłeś tego wiedzieć. - Odwróciła się. - A co z Maggie? Czy twoje uczucia do niej uległy zmianie? - Dzisiaj dowiedziałem się o niesamowitych ludziach, mieszka- jących daleko na południu. Są zwani Yakristami; dbając innych bar- dziej niż o siebie samych. Potrafią kochać miłością doskonałą i kie- 251 dy poznałem życie jednego z Yakristów, zrozumiałem, jak słaba i nie- doskonała była moja miłość do Maggie. - A więc twoje uczucia względem niej zmieniły się? -Będę starał się okazać... więcej zrozumienia dla jej potrzeb - powiedział Gallen. - Być może, gdybym był sługą Ciemności, mógł- bym kochać ją w sposób doskonały. Ceravanne pokręciła głową, najwyraźniej rozczarowana. Gallen pomyślał, że widocznie miała nadzieję, iż jego odpowiedź będzie inna. Liczyła na to, że postanowi porzucić Maggie. - A więc wierzysz, że zniewalając ludzi, Ciemność jest w stanie nauczyć ich doskonałej miłości? - Ceravanne - szepnął Gallen.- - Myślę, że jest coś, o czym po- winnaś wiedzieć. Siły Ciemności pod pewnymi względami mająsłusz- ność. Chcą nas nauczyć, jak rozumieć innych ludzi, jak pomagać sobie nawzajem. Odpowiedział mu rubaszny śmiech; trudno mu było uwierzyć, że mógł się on wydobyć z gardła Tharrinianki. - Nie mów tak - powiedziała z naciskiem. - Ja wiem, do czego zdolni są Drononi. Oni nie dbają ani o nas, ani o siebie nawzajem. Kochają tylko swoją Złotą Królową i są jej bezgranicznie oddani. - Ale chcą pokoju - odparł Gallen. - Chcą, żebyśmy zawarli z ni- mi przymierze, a w zamian oferuj ą nam tak wiele... - Co nam oferują? - Życie. Ponowne narodzenie. Obiecują znieść restrykcje, które dają prawo do ponownych narodzin wyłącznie ludziom. Każdy bę- dzie mógł odrodzić się w ciele, jakie sobie wybierze. Poza tym - pokój! W przeszłości mieszkańcy Babelu brutalnie mordowali się nawzajem; każdy chciał podbić swoich sąsiadów. A pod rządami Ciemności każdy będzie cieszył się pełnią życia. Wiem, co to znaczy być Yakristem i nigdy nie skrzywdziłbym żadnego z nich. Właśnie to oferuje nam Ciemność: wiedzę o innych narodach. Dronon za- opiekuje się mieszkańcami Babelu. - Gallenie... - Ceravanne popatrzyła na niego jak na szaleńca. Nagle sparaliżował go potworny strach; zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie oszalał. - Drononi nie zatroszczą się o nas - po- wiedziała z przekonaniem Tharrinianka. - Nie możesz twierdzić ina- czej. Kiedy ich dzieci zachorują, używają ich ciał do nawożenia pól uprawnych. Starasz się myśleć rozsądnie, lecz Dronon wykorzystuje przeciwko tobie twoje własne uczucia. To strasznie nieuczciwe, że korzystają z twoich uczuć, podczas gdy sami ich nie posiadają. Oni 252 wcale nie chcą uwolnić nas od wojen i sporów; chcą z nas stworzyć naród niewolników, ślepo poddany ich władzy. Wszystkie technolo- gie, które nam oferują, zostały stworzone przez nas samych. Jeśli dojdą do władzy, przekonasz się o ich zamiarach: prawo do ponow- nego narodzenia otrzymają wyłącznie ci, którzy będą im wiernie słu- żyć. I chcą, żebyśmy byli z tego zadowoleni! Gallen słuchał jej słów z uwagą. Próbował się skupić, lecz ich znaczenie jakoś mu ulatywało. Kiedyś rozumowałem podobnie jak ona - pomyślał - tylko kiedy? Wydawało mu się, że lęk przed Drononem wziął się z jakiegoś koszmarnego snu, który przyśnił mu się dawno temu. W tamtym śnie widział Maggie, zniewoloną przez Przewodnika, uwięzionąw forte- cy Drononu. W tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co było da- lej. Zamiast tego przyszedł mu do głowy kolejny niezbity argument. -Nie jesteś człowiekiem tak samo, jak Drononi -powiedział, czując, że nagle doznał olśnienia. - Czemu więc akurat ty miałabyś nami rządzić? - Ponieważ ludzie stworzyli mnie do tego celu - odparła Tharri- nianka. - A ja chcę postępować zgodnie z ich wolą. Jednak w prze- ciwieństwie do Drononu, nigdy nikogo nie zmuszałam siłą do pod- daństwa. Jeśli ludzie postanawiają wybrać przywódcę spośród siebie, nie sprzeciwiam się. Lecz Drononi nie pozwolą, abyśmy traktowali ich jak równych sobie. Nigdy nie pozwolą, aby ludzie sprawowali władzę. Zapadło długie milczenie. Gallen zastanawiał się na tym, co usły- szał; nie mógł pojąć, jak będąc przy zdrowych zmysłach, można było rozumować tak jak Ceravanne. Wreszcie wycedził: - Dronon nas zaakceptuje. Maggie i ja jesteśmy władcami Szó- stego Roju. Możemy zająć należne nam miejsce i zmusić Drononów do tego, żeby żyli z nami w zgodzie! - Ale ludzie nie chcą żyć w zgodzie z nimi! - powiedziała Cera- vanne. - Owszem, większość ludzi tego nie chce - szepnął Gallen. W jego głosie słychać było niewiarygodną pewność. Czuł się tak, jakby to jego usta same mówiły, a on tylko przysłuchiwał się ich słowom. - Ale co z mieszkańcami Babelu? Oni nie są ludźmi. Czy nie rozumiesz, że wasza polityka pozostawia ich na uboczu? Ich życie straciło sens; niewielu łączy się w stada, nie mają praw, nie mają dostępu do tech- nologii. Zostali stworzeni, a potem porzuceni. Oni potrzebuj ą tego, co posiedli ludzie i Drononi! 253 - Gallenie, nie stworzono mnie po to, abym sądziła mieszkań- ców Babelu. Nie potrafię się o nich troszczyć lepiej niż Dronon. Nie rozumiem do końca ich potrzeb, ich pragnień. Nie robię nic, żeby przekonać ludzi do tego, co myślę o narodach Babelu... Ale pozwól, Gallenie, że spytam cię o jedno. Czy twoim obowiązkiem jest rządzenie ludźmi, znajdowanie im życiowego celu, zawieranie z nimi przyjaźni? Ceravanne mówiła coraz bardziej zdesperowanym głosem: - Jesteś człowiekiem, pochodzisz ze świata podobnego do Tre- monthin, więc powiedz mi: czy ktoś ustanowił twój życiowy cel? Czy ktoś cię zawsze kontrolował? Czy nie rozumiesz, że tego, czego żądasz od mieszkańców Babelu, w twoim rodzinnym świecie nie żąda się nawet od własnych dzieci? To byłoby nieuczciwe. Jeśli miesz- kańcy Babelu domagają się praw, muszą sami je ustanowić, a potem pilnować, aby były przestrzegane. Oni nie zostali stworzeni po to, aby żyć według ludzkich wzorców. Nie mamy prawa, aby rządzić nimi - wbrew nim. - Ale odmawiacie im prawa do ponownego życia... - sprzeciwił się Gallen, złoszcząc się, że Ceravanne o tym zapomniała. - Odmawiamy go większości z nas - powiedziała Ceravanne. - Wielu z nas może przedłużyć swoje życie tylko o kilkadziesiąt, kil- kaset lat. - Ale to wy stworzyliście te narody - protestował Gallen. — Jes- teście im chyba coś winni! - Skoro je stworzyliśmy, czyż nie byłoby rozsądnie stwierdzić, że zawdzięczają nam życie? - odparła Ceravanne. - Pomyśl o tym. Czy jesteśmy im winni więcej niż własnym dzieciom? Nawet włas- nym potomkom nie dajemy żadnych gwarancji. Nie obiecujemy im akceptacji, miłości ani dostatku. Żadne społeczeństwo nie może tego obiecać swoim członkom. Szczęście jest nagrodą za dobrze przeżyte życie. Nie może być honorem, który można komuś przyznać. -Ale... - Nie ma żadnego „ale" - stwierdziła Ceravanne. - Gallenie, wszystkie twoje myśli, wszystkie twoje splątane uczucia to tylko pro- paganda Drononu. Stwierdzenia, które wygłaszasz, nie maj ą sensu, gdy przyjrzeć im się bliżej. Lecz Dronon chce, abyś mu uwierzył. Chce, żebyś myślał, że jego Złota Królowa zaopiekuje się nami. Widziałeś przecież, co Dronon miał do zaoferowania innym świa- tom. Potrafi tylko wykorzystywać ludzi jak pasożyt. A teraz - poka- zano ci życie kilku osób. Opowiedziano ci ich historię, przekazano 254 ci ich wspomnienia, odczucia i emocje. Wszystko, co widziałeś, to kłamstwa... Lecz, co najważniejsze, chcę abyś zdał sobie sprawę, że zaczynasz wyznawać pewne niebezpieczne dogmaty, nie mające by- najmniej związku ze wspomnieniami, które ci pokazano. Zastanów się dobrze, a przekonasz się, że mam rację. Dronon uczy cię na po- ziomie podświadomości, zmieniając twoje wzorce rozumowania. Wspomnienia, które oglądasz, są tylko pretekstem do przekazania innych treści - w taki sposób, abyś sądził, że sam doszedłeś do wszyst- kich wniosków. Gallen był zszokowany. Ceravanne miała przygotowane odpo- wiedzi na wszystkie dręczące go pytania. Czekała tylko, aby rzucić mu je w twarz. Było oczywiste, że już wielokrotnie sprzeczała się z Siłami Ciemności. Nie wiedział, co począć; w jego głowie roz- brzmiewał potężny szum, który zagłuszał każdą myśl. Chciał ode- przeć wszystkie argumenty, ale nie wiedział, co powiedzieć. Zdawa- ło mu się, że cała komnata wiruje w zawrotnym tempie. Nagle poczuł, że ma ochotę chwycić Ceravanne za gardło i wbić jej do głowy parę mądrych zdań. W tej chwili był pewien tylko jednego: Tharrinianka jest jego wrogiem! Chwycił ją za szyję i przyparł do ściany. - Kłamiesz! Ty podła, zdradliwa suko! - krzyknął. Komnata wirowała coraz szybciej; Gallen nie był pewien, czy da radę utrzymać się na nogach. Nagle wydało mu się, że kobieta, którą trzyma za gardło, jest jakąś koszmarną postacią- szkieletem wycią- gającym do niego swoje długie ręce. Ceravanne uderzyła głową o kamienną ścianę i osunęła się bez- władnie, otwierając usta, jakby chciała krzyczeć. Oczy miała szero- ko otwarte z przerażenia. Gallen wiedział, że jeśli dziewczyna znów się odezwie, będzie musiał ją uciszyć. Za oknem uderzył piorun -jeden, drugi, wreszcie trzeci. Tharrinianka siedziała skulona wśród bluszczu. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, tylko oddychała ciężko; złość Gallena zaczę- ła mijać. Komnata przestała mu wirować przed oczami, a jego płaszcz szepnął: - Szukaj schronienia na dole, przy Maggie! Szybko! I nagle Gallen zrozumiał, że Ciemność znów nadaje swój prze- kaz, że tym razem próbuje zaszczepić mu wszystkie swoje argumen- ty. Stał, spoglądając z góry na Ceravanne. - Nie zabijaj mnie -jęknęła, zasłaniając się rękami. Wpatrywała się w niego niczym bezbronne dziecko. 255 Gallen zorientował się, że miecz - nie wiedzieć jak - znalazł się w jego dłoni. Musiał go wyciągnąć przed chwilą. Był gotów zabić Tharriniankę, nie zastanawiając się nad tym. Schował miecz. Miał ochotę uciec, zbiec po schodach, skryć się w lesie i już nigdy nie wrócić. Czuł się straszliwie zakłopotany. - Wybacz mi... - szepnął. Był tak zszokowany, że słowa uwięzły mu w gardle. - Siły Ciemności potrafią oddziaływać w sposób... niedostrzegalny. - Wybaczam ci - powiedziała Ceravanne, skinąwszy nieznacz- nie głową. Wyciągnęła swoje wątłe ramię, aby pomógł jej wstać. Chwycił j ą za rękę. Serce biło mu coraz mocniej - ze strachu, ale nie tylko... Powietrze w komnacie było wilgotne i duszne, a zapach Ceravanne — taki intensywny... Dziewczyna drżała, przerażona, a on chciał ją uspokoić. Pocałował więc jej dłoń i popatrzył głęboko w oczy. Wydała mu się wątła i blada niczym porcelanowa figurka. Jej dłoń, kiedy ją pocałował, smakowała tak słodko... Już prawie zapomniał, jak rozkoszny może być smak Tharrinianki. Ceravanne zbliżyła się i drżąc, przywarła do niego. Spojrzała mu prosto w oczy. - Widzisz... - szepnęła, łkając - miałam rację, kiedy mówiłam, że potrzebne mi jest twoje serce. Jeśli mi go nie oddasz, Siły Ciem- ności zdołają ci je wydrzeć. Gallenie, oddaj mi swoje serce! Na próbę pocałowała go w policzek, a potem przywarła ustami do jego ust. Gallen poczuł, że pali go nieopisana namiętność, poca- łował mocno Tharriniankę, przytulając ją do siebie. Przylgnęła do niego całym ciałem, niczym kochanka, i na długą chwilę wszystkie jego myśli skupiły się na tym namiętnym pocałunku, słodkim jak dzikie poziomki. Czuł, że wszystkie nerwy ma napięte do granic możliwości; jej dotyk oszałamiał go. Pomrukując, zaczęła ciągnąć go w dół, na porośniętą bluszczem posadzkę. Wreszcie przełamał się i odepchnął ją. - Nie! - krzyknął. - Jestem mężem Maggie! Gallen odskoczył aż do drzwi w drugim końcu komnaty. Ceravanne klęcząc, dyszała ciężko i wpatrywała się w niego oszołomiona. - Nigdy dotąd żaden mężczyzna mi nie odmówił - stwierdziła urażona. On tymczasem odwrócił się do wyjścia. - Jeśli pragniesz tylko Maggie - powiedziała Tharrinianka - bądź jej wierny, Gallenie. Przez całą drogę do Moree pozostań jej równie wierny, jak jesteś teraz. 256 Gallen zbiegł po stromych schodach. Kiedy znalazł się na dole, zobaczył, że ognisko nadal się pali. Tallea pochylała się, żeby dorzu- cić do ognia kilka suchych desek. Pozostali dawno już poszli spać, lecz Gallen postanowił, że przez całą noc nie zaśnie. Usiadł i wpa- trywał się w padający deszcz, pozwalając, aby jego płaszcz wyko- rzystywał całą energię na zagłuszanie sygnałów. Przez całą noc przed j ego oczami zj awiały się duchy - wspomnie- nia ludzi nieżyjących od stuleci; ogarniały go wizje niesamowitych podróży, których w żaden sposób nie potrafił przerwać. Czuł się, jakby był dzieckiem pozostawionym na plaży w czasie sztormu; fale ude- rzały w niego z ogromną siłą, grunt uciekał mu spod nóg, a on czuł, że z każdą wizją traci jakąś cząstkę samego siebie. Nie pomogło ukrycie się w kamiennej niszy. Nie miało żadnego znaczenia, że płaszcz blokuje sygnały. Siły Ciemności, krok po kroku, zdobywały nad nim kontrolę; kiedy wszyscy spali w najlepsze, Gallen siedział skulony, jęcząc i szlochając cicho. Na długo przed wschodem słońca obudził swoich przyjaciół i ru- szyli na południe. 17 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁU eszcze przed świtem znaleźli się z powrotem na drodze. Tallea po raz pierwszy od kilku dni czuła się znośnie. Była w stanie siedzieć mimo lekkiego bólu; wiedziała, że rozcięcie zdążyło się już zrosnąć i było to dla niej coś niewiarygodnego. Choć Kaldurianie byli silny- mi ludźmi i ich rany goiły się dość szybko, krew Tharrinianki najwy- raźniej zdziałała cuda. Co więcej, wsparcie, jakie Tallea otrzymała od Tharrinianki, miało na nią jeszcze bardziej dobroczynny wpływ. Rok temu, kiedy jeden z klonów Ceravanne przybył do Babelu, Tallea zaciągnęła się do jej oddziału i poprowadziła go w głąb puszczy Moree. Ceravanne nie zdradziła wtedy, że jest Jaskółką. Tallea uważała jąza zwykłą, pięk- ną kobietę, podróżującąw towarzystwie kilku wytrawnych szermie- rzy, którzy chcieli porwać się na Siły Ciemności. Pewnej nocy, kiedy rozbili obóz w środku puszczy, na ich mały oddział napadli Tekkarowie. Wielu dzielnych mężów zginęło, nie zdążywszy dobyć miecza. Tallea została poważnie ranna, lecz pozo- stawiono ją wśród zabitych. Ceravanne zaś zabrano w głąb Moree, gdzie Tekkarowie z pewnością wyrządzili jej niewyobrażalne okru- cieństwa. Przez następny rok Tallea służyła na statkach, czekając, aż kolej- ny oddział wybierze się do Moree. Poprzysięgła sobie, że tym razem zgładzi Siły Ciemności. Przez cały rok cierpiała z powodu samotno- ści, odmawiając przywiązania się do kogokolwiek. Była to dla niej sytuacja nie do wytrzymania; jedynie zafascynowanie ideologią Wędrowników pomogło jej przetrwać ten okres. 258 A teraz, jadąc w bladym świetle poranka olbrzymim powozem, chcąc nie chcąc czuła się coraz bardziej zaangażowana. Wydawało jej się, że oto kosmos powrócił do dawnej równowagi. Z minuty na minutę ból ustępował, a ona czuła, że odzyskuje siły. Tymczasem Gallen siedział skurczony, pochylając się coraz bar- dziej, niczym zrujnowany dom, uginający się pod ciężarem własnych ścian. Przez całą noc nie mógł spać. Teraz siedział, trzymając lejce jakby od niechcenia i z otwartymi ustami wpatrywał się w przestrzeń. Bestia zaprzęgowa musiała kierować się własnym instynktem. - Na twarzy Gallena widzę takie przerażenie, jakiego nigdy do- tąd nie widziałem - szepnął Orick do Maggie. - Zawsze był dziel- nym człowiekiem i nigdy nie sądziłem, że może aż tak się bać. Bestia ciągnęła powóz wzdłuż szerokiej, krętej, zamulonej rzeki. Gdy Ceravanne na chwilę przejęła lejce, Maggie chwyciła Gallena i przytuliła jego głowę do swojej piersi, on zaś tylko spoglądał w bok, na oddalające się drzewa. Wreszcie wymamrotał: - Osiemnaście... osiemnaście. Coraz słabiej się bronię... Maggie powiedziała mu, że jej płaszcz robił tej nocy wszystko, aby zagłuszyć przekaz Ciemności. Kiedy spytała go, czyje wspomnienia ostatnio przeżywał, Gallen przez kilka minut nic nie odpowiadał. - Chciałabym być teraz w domu - szepnęła mu do ucha. - Chcia- łabym, żebyśmy oboje byli teraz w domu i żeby ta podróż nigdy nie miała miejsca. Ona nas zmienia, a ciebie - wyniszcza. - Każda podróż nas zmienia - powiedział ostrożnie Gallen. Tal- lea była zaskoczona, że zdołał wydobyć z siebie choć słowo. - Za każdym razem, kiedy wychodzisz z domu, przybywa ci co najmniej jeden siwy włos. Nim dojdziesz do własnej furtki, ryzykujesz ży- ciem. Lecz kiedy starzy umierają, młodzi przychodzą na świat. - Zaszliśmy znacznie dalej niż do własnej furtki - powiedziała Maggie. - Odkąd tylko zasiadłeś przy maszynach uczących na Fale, straciłeś cząstkę siebie. - Zmienił ci się akcent; teraz mówisz już zupełnie tak, jakbyś nigdy nie był na Tihrglas. Gallen milczał przez dłuższą chwilę. Ceravanne, siedząca z przo- du, wymieniła z Maggie zaniepokojone spojrzenia. Jedno z kół za- częło skrzypieć. Tallea, ignorując ból, sięgnęła po namoczony w sma- rze drąg, wychyliła się z powozu i naoliwiła wszystkie koła. Przez długi czas nikt nic nie mówił. W ciągu kilku godzin minęli parę ma- leńkich wiosek; Fenorah zatrzymał się w jednej z nich, aby nakar- mić bestię i kupić worek soli, zapas żywności, skórę na nowe buty i kilka innych drobiazgów, o których dotąd nie pomyśleli. 259 Przez cały postój Gallen przechadzał się wokół powozu, rozglą- dając się błędnym wzrokiem; miejscowi wieśniacy spoglądali na niego z obawą i starali się omijać go z daleka. Nawet dwa wielkie, żółte psy pasterskie postanowiły przejść drugą stroną ulicy. Fenorah, ładując na powóz zakupione towary, popatrzył na Gal- lena i mruknął: - Opętało go tylko dwadzieścia demonów, a on już nie daje rady. Kiedy w koszu pełnym jabłek jedno zaczyna gnić, czyż nie należy go odrzucić? - Nie rozumiem... - powiedziała Tallea. Fenorah skinął na Gallena: - Martwię się. On stanowi dla nas wielkie niebezpieczeństwo, być może znacznie większe, niż sam przypuszcza. Gdybyśmy go teraz zostawili, pewnie by się nie zorientował. Tallea zdała sobie sprawę, że Fenorah poważnie rozważa możli- wość pozostawienia Gallena. Czasami wydawało jej się, że każdy, kto nie urodził się w Kaldurii, ma skrzywione wyobrażenie na temat przyjaźni i przywiązania. Dla niej uczucia te były czymś nieomal namacalnym. - W tej chwili jesteśmy mu najbardziej potrzebni - powiedziała, sadowiąc się w wygodniejszej pozycji. - Słudzy Ciemności chcą, abyśmy go odrzucili, a wtedy on poszuka ich towarzystwa. Orick nastawił uszy i przez chwilą siedział w bezruchu. - Masz rację! - krzyknął donośnym głosem, który jak echo odbił się od pobliskich domów. Niedźwiedź zerwał się ze swego miejsca i stanął na tylnych łapach, przednimi opierając się niezdarnie o tylną ścianę powozu. - Nie możemy się od niego odwrócić! Zeskoczył na ziemię. Podbiegł do Gallena, oparł obie łapy na jego ramionach i swoim ciężarem powalił go na ziemię. - Mam już tego dosyć! - powiedział, kładąc potężną łapę na jego piersi. - Zaklinam was, duchy nieczyste, wyjdźcie z tego człowieka, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Amen! Gallen wyszczerzył zęby, wreszcie uśmiechnął się półgębkiem. Zamrugał oczami, jakby właśnie się obudził. - Ach, Oricku, szkoda, że to nie jest takie proste! - Cóż, warto było spróbować - mruknął Orick, rozglądając się na boki, jakby chciał znaleźć bardziej przekonującą odpowiedź. - Posłuchaj, Gallenie, mój przyjacielu! Pamiętasz, co jest napisane w Biblii? Szatan bez trudu może przybrać postać anioła. Nic dziw- nego, że Drononi potrafią udawać naszych przyjaciół. Ale mówię ci: 260 nawet gdybyś miał pusty łeb i brzuch pełen whisky, nie powinieneś stracić rozeznania! Kiedy Drononi przybyli do Clere, nie przywitali nas workami złota ani nie zaprosili do raju. Ucięli za to głowę Johna Mahoneya, a ojca Heany'ego zmienili w garstkę popiołu. Na Fale nie pytali Maggie, czy chce zostać ich niewolnicą; dali jej Przewod- nika i uwięzili ją - a ja walczyłem z nimi zębami i pazurami. Nie możesz stracić rozeznania, nie możesz uwierzyć w to, co ci mówią! - Puść mnie - wykrztusił Gallen. - Nie mogę oddychaćf - Nie puszczę cię, dopóki nie zaczniesz mówić z sensem! - wark- nął Orick. Położył obie łapy na piersi Gallena i jakby na potwierdze- nie swoich słów, nacisnął jeszcze mocniej. - Nic mnie nie obchodzi, czyje wspomnienia krążą po twojej głowie. Twoje własne wspomnie- nia też tam powinny być. Musisz wziąć się w garść! Gallen wpatrywał się w Oricka. Jego oblicze przybrało wyjątko- wo ponury wyraz, a w oczach widać było pustkę. Po chwili jednak przez jego twarz przemknął przelotny uśmieszek, wreszcie Gallen roześmiał się. Nie był to wesoły śmiech, lecz przynajmniej oznaczał ulgę. -Dobrze powiedziane, mój drogi przyjacielu! A zatem -biorę się w garść! - To dobrze - stwierdził Orick. - Nie chciałbym cię zmiażdżyć. - Puścił Gallena i wciągnął powietrze w nozdrza. Potem znów się pochylił, chwycił maskę, którą Gallen miał na twarzy, i zaczął ją ścią- gać na siłę. - .. .1 zdejmij z siebie to świństwo! Gallen zdjął błękitną, świecącą maskę i schował ją do kieszeni tuniki. Następnie odwrócił się na brzuch i z trudem dźwignął się na kolana. Orick chwycił go zębami za kołnierz i zaczął ciągnąć, po- mrukując z rozbawieniem. - Chodź, trzeba wsiadać... - w tym czasie na ulicę wyległo kil- kudziesięciu wieśniaków, żeby obejrzeć to niecodzienne widowisko, więc Orick głośno, tak aby wszyscy usłyszeli, powiedział: - Żebyś mi się więcej tak nie upijał, młodzieńcze! Wskoczył do powozu i za chwilę ruszyli w drogę. Gallen wyglądał, jakby znowu był sobą. Uśmiechał się do swoich przyjaciół, ściskał Oricka z wdzięcznością. Przez chwilę Tallea są- dziła, że odzyskali go na zawsze. Kiedy oddalili się od wioski i jechali cienistą, wysadzaną kaszta- nami aleją, Gallen zwrócił się do Ceravanne: - Powiedziałaś kiedyś, że możesz mi pomóc w zwalczeniu Sił Ciemności. Teraz wiem, że potrzebuję twojej pomocy. 261 Ceravanne, która trzymała lejce, ściągnęła je, zatrzymała bestię i zaciągnęła hamulec. — Oprzyj głowę na ramieniu Maggie - powiedziała - i wpatruj się w jej twarz. Gallen położył się na plecach; jego długie, złociste włosy spły- wały Maggie po ramieniu. Popatrzył jej w oczy. Ceravanne usiadła obok; w tylnej części powozu zrobiło się nagle tłoczno, lecz nikomu to nie przeszkadzało - nawet Tallei, która niespodziewanie przypo- mniała sobie scenę z dzieciństwa: w ochronce, założonej wysoko w Wiatrowych Górach, zawsze kładła się spać, tłocząc się pod jed- nym kocem ze swymi siostrami. - Maggie jest kobietą, którą kochasz - powiedziała łagodnie Ce- ravanne; jej słowom wtórował tylko lekki szmer wiatru w koronach drzew. - Kochałeś ją od dziecka i już dawno oddałeś jej swoje serce. Spójrz jej w oczy i skup się; spróbuj zapamiętać każdy, najdrobniej- szy szczegół jej twarzy. Pamiętaj, że ona jest tą, której postanowiłeś się oddać... - jej głos zadrżał. Gallen wpatrywał się w Maggie, szeptem powtarzając słowa Ce- ravanne. Na niebie pojawiło się kilka białych obłoków, a lekki wiatr rozwiewał dziewczynie jej rude włosy. Głos Ceravanne był cichy i rozmarzony: - Maggie jest tą, którą zawsze będziesz kochał. Powtarzaj to so- bie nieustannie. Sto razy nie wystarczy! Tysiąc razy — to będzie do- piero początek. Musisz powtórzyć to sto tysięcy razy, choćby miało ci to zająć najbliższy rok. Gallen przez długą chwilę wpatrywał się w Maggie, a ona trzy- mała jego głowę. Słońce wyszło zza chmur i Tallea dostrzegła na jego nosie blade ślady po piegach, które musiał mieć w dzieciń- stwie. Gallen miał mocno zarysowany podbródek i jasne, niebie- skie oczy; przez kilka chwil wydawało się, że wszelki ból i oba- wa zniknęły z jego twarzy. Maggie gładziła go po policzku, a on spoglądał jej w oczy. Nie zauważył nawet, kiedy Ceravanne wy- ciągnęła rękę i przejechała mu po ustach swoim serdecznym pal- cem. Tallea wiele słyszała o tym, jak kojący może być dotyk Tharri- nianki. Gallen, czując jej dotyk, musnął palec językiem i pocałował go, sądząc, że jest to palec Maggie. Ceravanne powoli cofnęła rękę, chwyciła dłoń Maggie i wykona- ła nią identyczny ruch. Gallen znów pocałował palec. Nagle jego oczy rozbłysły, a wzrok stał się skupiony; przez kilka chwil patrzył 262 na Maggie, szeroko otwierając powieki, a następnie zasnął. Maggie trzymała go w ramionach. - Co ty mu zrobiłaś, Ceravanne? - zapytała. - Uśpiłaś go? Tharrinianka pokręciła głową. - Nie. Gallen od trzech dni prawie wcale nie spał. Myślę, że uspo- koiłyśmy go na tyle, że zwyciężyło w nim zmęczenie. - Ale co mu zrobiłaś? Ceravanne odparła łagodnie: - Każda kobieta - a Tharrinianka w szczególności -jest w sta- nie zawładnąć mężczyzną za pomocą dotyku. W mojej skórze za- warte są pewne substancje... feromony, których on pragnie, które sprawiają, że może się do mnie przywiązać. Wydzielam je przez cały czas - a zwłaszcza wtedy, gdy grozi mi niebezpieczeństwo. Jest to mechanizm obronny, który odziedziczyłam po swoich przodkach. Gallen posmakował moich feromonów, lecz patrzył na twoją twarz. Od tej chwili będzie do ciebie znacznie mocniej przywiązany. - Zazdroszczę ci tej zdolności - szepnęła Maggie. Ceravanne wzruszyła ramionami. - Nie ma czego. Myślę, że ta zdolność może przynieść tyleż szko- dy, co pożytku. Kilka razy ocaliła mi życie, lecz nie wyszła na dobre mężczyznom, którzy polegli w mej obronie - byli do mnie tak przy- wiązani, że nie mieli wyboru. Zazdroszczę ci jego miłości, ponieważ on właśnie ciebie kocha nade wszystko. - Przez chwilę patrzyła na śpiącego Gallena, wreszcie szepnęła: - Będzie pragnął twojej blisko- ści jak nigdy dotąd. Nie możesz się teraz od niego oddalać. Pamiętaj, że Ciemność nadal na niego oddziałuje. Możliwe, że będzie potrzebo- wał jeszcze kilku podobnych zabiegów, zanim z tego wyjdzie. Tharrinianka przesiadła się na miejsce woźnicy i powóz ruszył z wolna. - Cieszę się, że Gallen odpoczywa - powiedział Orick, spoglą- dając na swego przyjaciela. - Kiedy tylko odzyska jasność myśle- nia, przestanie wątpić w nasze słowa. - Niedźwiedź leżał na brzu- chu, oparłszy pysk na łapach, i swoimi brązowymi oczami spoglądał z zadumą na Gallena. Wyglądał jak olbrzymi pies patrzący na swo- jego rannego pana. Tallea ucieszyła się na ten widok, gdyż ze wszyst- kich cech najwyżej ceniła przywiązanie i instynktownie wiedziała, że Orick nigdy nie zdradziłby Gallena. Niedźwiedź popatrzył na Talleę i powiedział łagodnie: - Dziękuję, że mi przypomniałaś, co to znaczy być czyimś przy- ielem. 263 Tallea i Orick siedzieli tak, że jego krzyż znajdował się pod jej ręką. Kaldurianka pogłaskała go po tylnej łapie, a on polizał jej kostkę swoim szerokim językiem. Tallea doszła do wniosku, że ten przejaw sympatii był dla niej... niesamowicie zmysłowy. Przez chwilę przyglądała się swoim niezwykłym kompanom - przerośnięty Fenorah biegł przed powozem, sadząc potężne, za- maszyste kroki; Ceravanne powoziła w skupieniu; Maggie i Gallen spoczywali obok siebie, z zamkniętymi oczami, a wierny Orick leżał u ich stóp. Godne uwagi wydało jej się to, w jaki sposób ci ludzie zajęli miejsce w jej sercu: piosenką, westchnieniem, dotykiem. Czu- ła, że obudziły się jej kalduriańskie instynkty. Być może działo się tak tylko dlatego, że od dłuższego czasu nie była do nikogo przywią- zana. Nie wiadomo, czy w innych okolicznościach również zdecy- dowałaby się służyć tym ludziom. Jednak teraz czuła, że musi ich chronić. Powóz wyjechał z szerokiej doliny na prostą drogę, biegnącą pomiędzy kilkoma samotnymi wzgórzami, porośniętymi gęstym, dzikim lasem. Było to miejsce, gdzie mogli mieszkać Derrici, Spreesowie i inne dzikie plemiona. Tallea wyciągnęła swój miecz. Jego ostrze było grube przy ręko- jeści, aby dobrze odpierać ciosy, a dalej - wąskie i długie, aby zada- wać zdradliwe pchnięcia. Słońca odbijały się w jego gładkiej po- wierzchni. Ostrze było w całkiem niezłym stanie, lecz przez kilka ostatnich dni Tallea nie była w stanie właściwie o nie dbać. Stępiło się trochę podczas walki na statku, a ona zdołała je na razie tylko powierzchownie oczyścić. Kiedy więc powóz pędził w kierunku Moree, Tallea wyjęła z kieszeni kamień i zaczęła ostrzyć miecz, aby ciął niczym brzytwa. Oczyściła go dokładnie z rdzy i zamyśliła się. Jeśli wybierają się do Moree, potrzebny będzie łuk i strzały. Bestia zaprzęgowa biegła równym kłusem, wdychając ze świstem rozgrzane powietrze i zostawiając za sobą kolejne pagórki. W tym tempie powinni dotrzeć do High Home przed zmrokiem. Tallea mia- ła nadzieję, że będą tam mogli kupić broń. ROZDZIAŁ 23 W= czesnym popołudniem ZelPa Cree dotarł do gór położonych kilka kilometrów na północ od High Home, na skrzyżowaniu z Dro- gą Starokrólewską. Aby się tu dostać, zajeździł na śmierć dwa skradzione konie i przez dwie noce nie zmrużył oka. Jeden but miał przewiązany paskiem grubego sukna, który oderwał od własnej tuniki. Jednak jego wysiłek opłacił się. Na południe od Battyki spotkał pięciu zwolenników Ciemności, którzy dali mu jeszcze jeden egzem- plarz Słowa. Co ważniejsze - zeszłej nocy dojrzał zwiadowcę, krą- żącego wysoko w chmurach. Umówionym gestem ściągnął go na zie- mię i kazał przekazać na południe wiadomość, że zbliża się Lord Protektor. Uczyniwszy to, poczuł ogromną ulgę. Zwiadowca odleciał na południe, aby ostrzec mieszkańców Moree na długo przed tym, gdy Gallen zjawi się wśród nich. Mimo to Zell'a Cree nie spoczął w po- ścigu. Chciał osobiście dopaść swoich wrogów. Marbee krzyżowała się z Drogą Starokrólewską u wylotu niewiel- kiego wąwozu, w miejscu, gdzie nad rzeką rozpięty był stary, drew- niany most, którego bielone deski błyszczały w słońcu. ZelFa Cree stał przez chwilę, węsząc. Choć nie wyczuł odoru bestii zaprzęgo- wej, perfum Tharrinianki ani zapachu pozostałych, nie mógł jednak mieć pewności, czy tędy nie przemknęli. Przy drodze powinien roz- ciągać się sad, posadzony wiele lat temu- Zell'a Cree wiedział o nim ze wspomnień Antone'a Brella, żołnierza który zginął przed sześć- dziesięciu laty. Istotnie, po obu stronach drogi wciąż rosło mnóstwo 265 jabłoni. Powietrze wypełniał zapach zgniłych owoców, które spadły z drzew kilka miesięcy temu. Zell'a Cree miał trudności z rozróżnie- niem jakichkolwiek innych zapachów. Kiedy jednak stał tam dłuższą chwilę, nabrał pewności, że jego wrogowie tędy nie przejeżdżali. Kolejna dobra wiadomość. Jeśli Tharrinianka jeszcze tu nie dotarła, będzie mógł zastawić pułapkę. Żeli'a Cree pospieszył na południe, do High Home. Droga pięła się coraz wyżej. Powietrze było tu rzadsze i Toskeńczyk z tru- dem łapał oddech, mimo to wspinał się, aż dotarł do wioski poło- żonej pod samym szczytem. W okolicy wydobywano rudę żela- za, więc tu i ówdzie widać było jamy, wykopane przez górników w czerwonawej ziemi, stanowiące wejście do długich tuneli. Za miastem pasterze pędzili owce przez zielone, pagórkowate pa- stwiska. Budynki stojące w wiosce nie były tak nowoczesne, jak na pół- nocy. Zbudowane zostały z ciężkich głazów zlepionych białą gliną, a dachy miały pokryte szarym gontem. Takie domy zapewniały chłód w ciągu lata, kiedy to wiatry z pustyni przynosiły gorące powietrze, jednak na zimę mieszkańcy musieli ocieplać ściany grubą warstwą słomy. Latem do wioski napływało też rześkie, górskie powietrze z pobliskich szczytów; dzięki temu High Home miało wśród miesz- kańców okolicznych stepów reputację górskiego uzdrowiska, do któ- rego najbogatsi przyjeżdżali dla „zdrowego klimatu". Teraz była już jesień, zrobiło się znacznie chłodniej i trzy bogate karczmy, stojące w wiosce, świeciły pustkami podobnie jak ulice. Latem roiło się tutaj od kupców, rozkładających swoje stragany, lecz teraz czynnych było tylko kilka sklepów - ich drzwi otwarto na oścież, aby przyciągnąć ewentualnych klientów. Żeli'a Cree wypytywał tu i ówdzie, aż znalazł szewca, który za- oferował mu w miarę tanie i solidne usługi. W warsztacie starszy czło- wiek kazał mu stanąć na płacie grubej skóry, z której robiono pode- szwy; obrysował kształt jego stóp, a następnie pomógł mu wybrać cieńszą skórę na resztę butów. W ciągu kilku chwil wyciął odpo- wiedniej wielkości kawałki i zaczął szyć. Tymczasem Zell'a Cree usłyszał tętent kopyt i turkot kół. Wyjrzał przez okno na szeroką uli- cę i serce zabiło mu mocniej. Do wioski wtoczył się powóz Gallena; bestia zaprzęgowa dyszała ze zmęczenia, a biegnący na przedzie ol- brzym miał tunikę mokrą od potu. Słońca chyliły się ku zachodowi; Tharrinianka i jej kompani rzu- cali długie cienie na brukowanej uliczce. Bielone, kamienne domy 266 lśniły w słonecznym blasku. Zell'a Cree przywarł do ściany i nasłu- chiwał. - Trzeba będzie nakarmić bestię i dać jej nieco odpocząć - oznaj- mił olbrzym, zaciągając hamulec powozu. - Jest wycieńczona i w tej chwili nie dałaby rady ciągnąć was dalej po górskiej drodze. Lepiej zrobimy, jeśli się tu zatrzymamy i coś zjemy - tutejsze karczmy cie- szą się wielką sławą. - Dziękujemy ci - powiedziała Tharrinianka; olbrzym chwycił ją w pasie i pomógł zsiąść z powozu. - Nie wiem, czym mogę odpłacić za twą troskliwość. - Wasze bezpieczeństwo będzie dla mnie wystarczającą zapłatą - stwierdził olbrzym i Żeli 'a Cree omal się nie roześmiał. Pozostali pod- różni wysiedli. Gallen przeciągnął się ospale, spoglądając na niebo. ZelTa Cree przywarł jeszcze szczelniej do ściany, nie chcąc ryzy- kować, że ktoś spostrzeże jego sylwetkę przez otwarte drzwi. Zmrok, opustoszałe miasteczko i beztroski Gallen. A w mojej kie- szeni dwa egzemplarze Słowa... - Zell'a Cree nie mógł uwierzyć we własne szczęście. A jednak coś go niepokoiło. Czuł, że został sam ze swoimi zmart- wieniami. Nowo nawróceni zawsze mieli to błogie poczucie pełni, jakie dawała im łączność z Ciemnością; sądzili, że posiadająogrom- ną wiedzę, byli przepełnieni optymizmem, czuli się jak dzieci oglą- dające świat z wysokości ojcowskich ramion. Jednak po jakimś cza- sie to uczucie mijało. Kiedy przez całe lata nie otrzymywało się żadnego przekazu, można się było poczuć jak samotny rozbitek. Po- dobno wielcy przywódcy mieli ciągłą łączność z Ciemnością- była wśród nich Wendeta oraz dowódcy poszczególnych armii i flot. Lecz ZelFa Cree nie miał takiego przywileju. Od kiedy nawrócono go kil- ka lat temu, ani razu nie usłyszał już słodkiego głosu Ciemności. W tej chwili żałował, że nie ma pewności, jaki wybór będzie właści- wy: mógł pozwolić swoim wrogom, aby dotarli do Moree i aby tam zgotowano im odpowiednie powitanie, albo zabić Gallena już teraz i spróbować nawrócić jego kompanów. Przez kilka długich minut stał w bezruchu, rozważając te dwie możliwości. Potem zaryzykował i wyjrzał przez okno. Jego wrogo- wie weszli do karczmy i na zewnątrz pozostał jedynie olbrzym, zaję- ty wyprzęganiem bestii. Zell'a Cree pochylił się nad kontuarem. - Uszyj mi teraz tylko jeden but - powiedział łagodnie. - Bardzo mi się spieszy. 267 Szewc popatrzył na niego ze zdziwieniem i odparł: - Nie sądzę, abym zdążył go skończyć przed zmrokiem. Wkrótce będę zamykał. - W takim razie jutro rano - zgodził się Zell'a Cree. Wyjrzał przez otwarte drzwi. Olbrzym prowadził bestię do stajni znajdującej się na tyłach karczmy. Słońca szybko opadały za hory- zont; w chłodnym, wieczornym powietrzu rozbrzmiewał donośny koncert świerszczy. Nieliczni mieszkańcy spieszyli do domów. Wi- docznie nawet na takim pustkowiu zdarzało się, że słudzy Ciemno- ści polowali na ludzi. ZelPa Cree naciągnął kaptur swojej tuniki, aby zasłonić twarz, podreptał na drugą stronę ulicy i przystanął w cieniu karczmy. Z tego miejsca widział niewielką stajnię zbudowaną na stoku wzgórza. Ol- brzym otworzył szerokie drzwi i właśnie wprowadzał bestię do środ- ka. Żeli'a Cree wiedział, że musi dopaść Gallena, kiedy będzie sam. Później zajmie się Tharrinianką. Na razie jeszcze nie miał pomysłu, jak pozbyć się olbrzyma, który stanowił dla niego śmiertelne niebez- pieczeństwo. Toskeńczycy byli znacznie niżsi i nieco słabsi od po- tężnych Imów, chociaż posiadali znacznie większą wytrzymałość. Zell'a Cree miał w tej chwili tylko jedną przewagę: nie odczuwał strachu. Pobiegł w stronę stajni i wślizgnął się do środka. Jego oczy nie musiały przyzwyczajać się do ciemności - od razu spostrzegł syl- wetkę olbrzyma pochylonego nad korytkiem, do którego wsypywał ziarno. Bestia była już oporządzona i zaczynała właśnie przeżuwać pokarm. Olbrzym usłyszał kroki Zell'a Cree'ego i odwrócił głowę. - Czy mogę panu pomóc przy bestii, sir? - zapytał ZelFa Cree. Udając chłopca stajennego, miał nadzieję, że olbrzym go nie rozpo- zna. - Mogę pójść po wodę i zgrzebło. - Owszem, parę wiader wody by się przydało - odparł olbrzym, pochylając się znów nad workiem ziarna. - Dobrze, sir. - Zell'a Cree stał o krok za jego plecami. Chwycił za miecz, wyciągnął go bezszelestnie i zagłębił ostrze w ciele olbrzy- ma, tuż pod ostatnim żebrem. Miał nadzieję, że trafi w nerkę, wywo- łując paraliżujący szok, jednak Im krzyknął i odwrócił się. Zamach- nął się workiem ziarna i trafił Zell'a Cree'ego w głowę. Toskeńczyk, padając, zawył z bólu, aż konie zaczęły wierzgać w swoich boksach i kopać w drzwi. Zell'a Cree z trudem dźwignął 268 się na kolana. Tymczasem olbrzym stanął na środku stajni, wyciąg- nął miecz ze swoich pleców i wpatrywał się tępo w długie ostrze. ZelFa Cree zerwał się na równe nogi i skoczył w jego stronę, lecz olbrzym z donośnym rykiem cofnął się o krok. Żeli'a Cree spróbo- wał wyrwać mu miecz z ręki. Przez chwilę szamotali się zawzięcie. Wreszcie Toskeńczyk puścił miecz. Im zachwiał się, zaskoczony, a tymczasem jego przeciwnik wykręcił mu rękę i - odskakując na bok - wbił mu miecz prosto w przeponę brzuszną. Olbrzym zaczął dyszeć, jakby był ogromnie wyczerpany. Nadal trzymał w ręce miecz. Po chwili padł na kolana, puścił ściskaną kur- czowo rękojeść i osunął się na siano. Wszystkie konie szalały z przerażenia, czując zapach krwi. Zell'a Cree wiedział, że hałas szybko zwróci czyjąś uwagę, podczas gdy on zaplanował piękne, cichutkie morderstwo... Niewiele my- śląc, chwycił miecz, leżący obok olbrzymiego ciała, i zadał cios w szy- ję, aby rozerwać kręgosłup, po czym wybiegł ze stajni tylnymi drzwia- mi i przystanął, dysząc ciężko. Zastanawiał się, czy ktoś mógł usłyszeć krzyk olbrzyma. Nie bardzo wiedział, czy ma uciekać, czy też zasta- wić pułapkę na Gallena i jego kompanów. Gallen zajął miejsce w gospodzie i zamówił kolację. W lokalu było niewielu klientów; wszyscy siedzieli pod oknem teatrzyku lal- kowego, w którym kolorowo odziane kukiełki odgrywały sztukę o skąpym królu ograbionym przez zbójców. Gallen nie słyszał wszyst- kich dialogów; dobiegła doń tylko prowadzona przez zabójców w u- stronnym miejscu rozmowa, z której wynikało, że są oni krewnymi króla, usiłującymi w ten sposób wyleczyć go ze skąpstwa. Kiedy tylko poprosił płaszcz o wzmocnienie wszystkich dźwię- ków, aby móc słyszeć toczące się dookoła dialogi, doleciał go prze- raźliwy krzyk Fenoraha. Gallen zerwał się z miejsca, dostrzegając zaskoczenie na twarzach Maggie i pozostałych. W ciągu kilku ostatnich dni usiłował sprawiać wrażenie zupełnie normalnego, więc teraz nie chciał niepotrzebnie wzbudzać niepokoju. - Kłopoty! - wyjaśnił krótko i wymknął się przez tylne drzwi, mijając dwóch kucharzy gapiących się w stronę stajni. - Słowo daję, słyszałem tam czyjś krzyk! -powiedział jeden z nich, lecz żaden jakoś nie kwapił się, aby sprawdzić, co ten krzyk oznaczał. 269 Biegnąc do stajni, Gallen wyciągnął miecz. Otworzył drzwi i za- czekał, aż płaszcz wzmocni jego wzrok. Fenorah leżał na sianie, twarzą do ziemi. Gallen podbiegł do nie- go i zobaczył krew cieknącą z szyi, wsiąkającą w tunikę. Nie spo- strzegł żadnych oznak życia. Na krótką chwilę łzy napłynęły mu do oczu. Olbrzym nigdy nikogo nie skrzywdził, zawsze pragnął czynić dobro. Podzielił się z nimi jedzeniem, a w pewnym sensie też i ma- jątkiem. - Dla ciebie czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Dołącz do nas jak najprędzej - szepnął Gallen do ucha olbrzyma, uświadamiając sobie, iż podświadomie wybrał zwrot pożegnalny, który mieszkańcy Babelu zazwyczaj wypowiadali przy zmarłych. Przygryzł wargę. Próbował się uspokoić. Bał się, gdyż poczuł na sobie ciężar tych wszystkich istnień, które w ostatnich dniach dane mu było obejrzeć. Poczuł, że znów walczy ze sobą, aby opanować głosy, które zaczynaj ą rozlegać się w jego głowie... Oto sam Amvik z Immataru, sławny lekarz i naukowiec, nakazywał Gallenowi do- kładniej zbadać ciało Fenoraha. - Odwróć go na plecy. Spróbuj go reanimować - nalegał doktor, lecz Gallen wiedział, że wszelkie wysiłki są już zbędne. Nawet gdy- by olbrzym na chwilę zdołał odzyskać oddech, stracił już zbyt dużo krwi. Gallen spostrzegł, że ktoś przed chwilą dreptał wokół ciała, zo- stawiając krwawe ślady, które prowadziły w stronę tylnego wyjścia. Pośpieszył tym tropem i otworzył drzwi. Przystanął. Konie i bestia stały spokojnie w swoich boksach, rozglądając się niepewnie. Gallen zlustrował wzrokiem stryszek na siano i długi rząd skrzynek na paszę. Przez chwilę nasłuchiwał, rozglądając się za mor- dercą. Wreszcie zdecydował po raz ostatni spojrzeć na Fenoraha. - To jest dzieło Ciemności - szepnął jakiś głos dochodzący z naj- skrytszego zakamarka jego duszy. Drżąc ze strachu, Gallen zdecydował się wreszcie wyjść na ze- wnątrz. Nagle usłyszał gdzieś z boku cichy szelest i płaszcz kazał mu się natychmiast schylić. Przykucnął w momencie, gdy ze stogu siana wystrzeliło w jego kierunku ostrze miecza. Żeli'a Cree ukrył się w samym rogu stajni i teraz mierzył prosto w twarz swojego prze- ciwnika. Gallen prawie nie zauważył ostrza przecinającego snop siana, lecz na szczęście niósł miecz uniesiony na tyle wysoko, że zdołał ode- przeć cios. Zell'a Cree napierał z taką siłą, że Gallen z trudem utrzy- 270 mał broń. Cofnął się o krok, uciekając poza zasięg ciosów. Czuł, że traci równowagę, jakby za chwilę miał upaść, po czym zatoczył się do przodu i wbił swój miecz w pierś Zell'a Cree'ego, zadając mu błyskawiczne, krótkie pchnięcie, po którym koniuszek ostrza zaczer- wienił się od krwi. Gallen odzyskał równowagę i pochylił się do przo- du, wymachując powoli mieczem przed oczami Zell'a Cree'ego. Toskeńczyk spostrzegł swoją krew na ostrzu; najwyraźniej wy- warło to na nim większe wrażenie niż fakt, iż ostrze niemalże dotyka jego czoła. Wolną rękę podniósł niespiesznie do piersi i jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy zorientował się, że rana jest znacznie poważniejsza, niż w pierwszej chwili przypuszczał. - A niech cię piekło pochłonie! Już ja ci rozpruję brzuch! Bę- dziesz zbierał z podłogi własne bebechy! - wrzasnął, rzucając w Gal- lena pustym wiadrem. Gallen uskoczył bez trudu i stanął w wyczekującej pozie. - No, dalej - syknął - przekonaj się, dlaczego jestem Lordem Protektorem! Zell'a Cree już miał się na niego rzucić, zawahał się jednak i po- patrzył uważnie na swego przeciwnika. Po chwili odwrócił się i wy- biegł tylnym wyjściem, trzaskając drzwiami. Gallen ruszył za nim, lecz kiedy szarpnął drzwi, te nie ustąpiły. Zell'a Cree zdążył zaryglować je od zewnątrz. Gallen zawrócił, okrą- żył stajnię i zatrzymał się, aby popatrzeć na dolinę. Przy dróżce ciąg- nącej się po zboczu wzgórza stało kilkanaście kamiennych domów i bielonych budynków wyłożonych stiukiem. Było tam mnóstwo za- kamarków, w których można się łatwo ukryć. Gwiazdy rozjaśniały niebo w kolorze indygo, a znad horyzontu wychyliły się trzy maleń- kie, tremonthińskie księżyce, połyskując niczym mosiężne krążki. Gallen widział całą okolicę na południe od miejsca, w którym się znajdował - rozległą dolinę aż po ciemne wzgórza, wyrastające ni- czym wyspy z gęstej, wieczornej mgły rozświetlonej księżycowym blaskiem. Na drodze nie było nikogo. Ani śladu ZelFa Cree'ego, jednak w podczerwieni płaszcz Gallena zdołał wykryć cieplne ślady, będą- ce w rzeczywistości plamami krwi. Pochylił się i pobiegł za tropem. Gdzieś w oddali rozległo się ujadanie psów - mniej więcej kilometr przed nim. Gallen zastanawiał się, czyjego przeciwnik dotarł już tak daleko. Przebiegł tak kilkaset metrów, gdy w jego głowie rozległ się głos Fermotha, wielkiego myśliwego, który podszepnął mu, że powinien 271 zwolnić, aby przeciwnik nie słyszał jego kroków. Po chwili, nieopo- dal kamiennej studni, znalazł kałużę krwi. ZelFa Cree musiał się tu zatrzymać na dłuższą chwilę, znacząc to miejsce swoją krwią. Nieco dalej widać było kolejne, świeże ślady. Gallen zaczął prze- mykać wąskimi uliczkami wśród kamiennych murów. Jego przeciw- nik uciekał jak lis - biegł zygzakiem, co chwilę zawracał. Gallen usłyszał szept Fermotha: - Ja też bym tak zrobił. Też skręciłbym w ten zaułek. Szedł, posłuszny głosowi, aż wreszcie zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem przekaz Ciemności nie działa na korzyść Żeli'a Cree'ego. Dotarł wreszcie na skraj miasta i zaczął je okrążać, idąc ścieżką u podnóża wzgórz. W tym momencie już nawet Fermoth nie miał pojęcia, jakie są zamiary Zell'a Cree'ego; Gallen zastanawiał się, czyjego przeciwnik rzeczywiście jest sługą Ciemności. Było jednak oczywiste, że Toskeńczyk popełnia błędy. Być może nie był już w stanie jasno myśleć. Krwawe ślady były coraz cieplej- sze - coraz jaśniej świeciły w podczerwieni. Zell'a Cree zwalniał, gdyż był coraz słabszy, a Gallen nabierał pewności, że jego przeciw- nik - kiedy się spotkają - będzie już całkiem wyczerpany i umiera- jmy. Poczuł się zakłopotany. Wydawało mu się, że zaczyna rozumieć zwolenników Ciemności. Sądził, że wszyscy oni są przyjaciółmi, a przynajmniej każdy z nich uważa się za dobrego człowieka. Żaden z głosów, jakie Gallen słyszał w swej głowie, nie był głosem zła. Słu- dzy Ciemności byli zwykłymi ludźmi, zajmowali się swoimi sprawa- mi, żyli nadziejąna ponowne narodzenie. ZelFa Cree, chociaż zabił Fenoraha, był - tak samo jak Gallen - kimś zainfekowanym wbrew własnej woli. Gallen przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie dał mu Bock: za każdym razem, gdy spotkasz sługę Ciemności, będziesz musiał zdecydować, czy go zabić, czy zostawić przy życiu. Biegnąc w półmroku, Gallen postanowił dobić wycieńczonego przeciwnika. Przypomniał sobie, że Fenorah był niewinnym czło- wiekiem, który nie zasługiwał na śmierć. Gallen nie był w stanie zro- zumieć, dlaczego ludzie, w głębi serca dobrzy i niewinni, potrafią sobie nawzajem wyrządzać takie okropności. Po prawie dwudziestu minutach znalazł zaułek prowadzący na tyły jakiegoś sklepu. Biała, wyłożona stiukiem i lśniąca w blasku księ- życów ściana była zbroczona krwią. Gallen dostrzegł też krwawe plamy na ziemi. Przed sobą usłyszał czyjś spazmatyczny kaszel. 272 Skręcił w zaułek. Znalazł tam zwalistego mężczyznę, oświetlo- nego księżycowym blaskiem, leżącego przy ścianie i spoglądają- cego jasnymi, prawie białymi oczami. ZelFa Cree trzymał rękę na rozciętej piersi i dyszał ciężko; z jego ust wydobywały się krwawe bąbelki. Gallen wyciągnął przed siebie miecz, ostrożnie podszedł do leżą- cego mężczyzny, do sługi Ciemności, i spojrzał mu prosto w twarz. Tak wiele mamy wspólnych wspomnień - pomyślał, patrząc w o- czy Żeli'a Cree'ego. Sługa Ciemności chciał uciekać; poruszył niezdarnie nogami, wreszcie utkwił w ziemi swój niewidzący wzrok. Z trudem łapał od- dech. Jego twarz wykrzywiał potworny grymas, a na czole błyszcza- ły kropelki potu. - Buty... Tam, w środku, są buty... - wyszeptał, jakby to była wyjątkowo pilna wiadomość. Gallen poczuł zapach skór suszących się przed warsztatem szewskim. Zauważył, że prawy but ZelFa Cree'ego był związany szmatą i uświadomił sobie, że jego przeciw- nik zawrócił do miasta, aby zdobyć nowe buty. Gallen zastanawiał się, czy go dobijać, lecz nie miał sumienia tego zrobić. Dzielił z tym człowiekiem wspomnienia dwudziestu ist- nień, z których każde należało do kogoś wyjątkowego, nie do jakie- goś drobnego rzezimieszka. - Niech cię diabli! - powiedział Gallen. - Dlaczego musiałeś za- bić Fenoraha? ZelPa Cree nie odpowiedział. Gallen przypuszczał, że rana jest śmiertelna, jednak wiedział, że nie może sobie pozwolić na litość. Jego przyjaciołom nadal mogło grozić niebezpieczeństwo. Przycis- nął więc ostrze miecza do gardła Żeli'a Cree,ego i zapytał: - Ilu z was prowadzi pościg? Gdzie obozują twoi ludzie? ZelFa Cree nie odpowiedział. Na głos Gallena zdołał tylko nie- znacznie odwrócić głowę. Gallen przycisnął mu miecz do policzka i ponowił pytanie: -Ilu was jest? Toskeńczyk nic nie odpowiedział i Gallen zaczął już sądzić, że nic z niego nie wydobędzie. - Przyłącz się do nas... - wydusił wreszcie ZelFa Cree — ...a przestaniemy cię ścigać. A więc ZelFa Cree jeszcze się nie poddał. Nie zamierzał go o ni- czym informować i Gallen to szanował. Przyjrzał się leżącemu męż- czyźnie. Wyglądał jak człowiek; miał zwalisty tors i blade oczy, ude- 18 - Klucz do Ciemności 273 rzająco podobne do oczu Ceravanne. Mógłby być piekarzem albo właścicielem karczmy w jakimś gościnnym miasteczku. Gallen za- czął żałować, że pragnął jego śmierci. - Co robiłeś, zanim zostałeś nawrócony przez Siły Ciemności? - zapytał Gallen. -Byłem... farmerem -wysapał Toskeńczyk. -Miałem sad. Jabłka... Robiłem... wino jabłkowe... -Umierasz... -oznajmił łagodnie Gallen. -Ani ja, ani ty, ani nikt inny nic już na to nie poradzi. Mogę pozwolić ci umrzeć powoli, kiedy przyjdzie czas, albo dobić cię już teraz... - starał się, aby jego wypowiedź miała pytający ton. - Powoli... - poprosił Żeli'a Cree. - Życie jest słodkie. Nie niszcz go! Gallen był zszokowany tą odpowiedzią. Czy życie mogło być aż tak słodkie, że warto było krztusić się własną krwią o pięć minut dłużej? Lecz chór głosów, jakie rozległy się w jego głowie, powta- rzał: - Tak, tak, życie jest słodkie. Każdy go pragnie, nawet jeśli jest ono tylko krótką chwilą cierpienia. Gallen odwrócił się i popatrzył w stronę, gdzie - jak sądził - znaj- dowała się karczma. Miał ochotę zostawić ZelFa Cree'ego na ulicy i pobiec do swoich przyjaciół, lecz bolała go świadomość, że oto umiera on już po raz drugi: pierwszy raz musiał doświadczyć śmier- ci, kiedy wbrew swojej woli został nawrócony przez Siły Ciemności. Usiadł więc na piaszczystej ziemi, gotów czuwać przy Zell'a Cree'em i być z nim aż do końca. - Przebacz mi - szepnął Zell'a Cree, krztusząc się krwią. - Ni- gdy nie chciałem cię skrzywdzić... ani kogokolwiek innego... Gallen nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, więc tylko wydusił z siebie: - Wiem. W jego głowie rozległy się głosy Ciemności, wołając do niego z zamierzchłych czasów: - Przyłącz się do nas... Gallen czuł się rozdarty. Przez kilka minut ZelFa Cree leżał, od- dychając z coraz większym trudem, coraz bardziej nierównomier- nie; na jego czole pobłyskiwało coraz więcej kropli potu, spływają- cych po twarzy na zakurzoną ziemię. Na początku Gallen obawiał się swego przeciwnika, lecz Toskeńczyk najwyraźniej nie był w sta- nie wykonać już żadnego ruchu. Przez chwilę oddychał ze świstem, wreszcie zaniósł się kaszlem, wypluwając świeżą, spienioną krew. 274 ZelFa Cree zamknął oczy i skoncentrował siana oddychaniu, jęcząc. - Pozwól, przyjacielu, że dobiję cię już teraz - powiedział Gal- len. - Nie pozostało już nic do ocalenia. -Błagam... -wymamrotał po dłuższej chwili Toskeńczyk. - Wody... Chcę się napić... Potem mnie zabij. Gallen rozejrzał się. Jego własna manierka została w powozie, lecz pod okapem szewskiego warsztatu stała beczka na wodę desz- czową. Była prawie pełna. Gallen schował miecz, nabrał wody w dło- nie i pochylił się nad umierającym Żeli'a Cree'em. Przytknął dłonie do jego ust. Umierający człowiek nie zdołał się napić. Leżał, oddychając cięż- ko, pogrążony w śmiertelnej śpiączce. — Obudź się - powiedział Gallen. - Przyniosłem ci wody. - Mhmm... - mruknął Zell'a Cree. Poruszył głową, aby zamo- czyć usta. Gallen pochylił się jeszcze niżej i, ku jego zaskoczeniu Toskeńczyk spróbował usiąść, wspierając się na jego ramieniu. Gallen trzymał ręce przy jego ustach, pozwalając mu się napić. Wreszcie ZelFa Cree oparł się o ścianę. Popatrzył na Gallena sku- pionym wzrokiem. Wydawał się teraz tylko niebieskawym cieniem; jego twarz pobladła i przybrała barwę prochu. Cykady i świerszcze śpiewały wśród ciszy i wiał lekki, chłodny wiatr, który sprawiał, że Gallenowi zjeżyły się włosy na karku. ZelPa Cree uśmiechnął się blado. Wpatrywał się w niebo i Gal- len pomyślał, że to już koniec. - Dziękuję- szepnął ZelPa Cree; sprawiał wrażenie, jakby zwra- cał się do całego wszechświata. Wreszcie popatrzył Gallenowi w oczy. -Od tak dawna... od tak dawna już nie słyszałem głosu Ciemno- ści... ale teraz już wiem, czego Ciemność ode mnie żąda. Gallen przysunął się, zaciekawiony, spoglądając w oczy Toskeń- czyka. - Czego od ciebie żądają? Zell'a Cree błyskawicznie wyciągnął rękę i rozległ się brzęk me- talowych dysków, z których utkany był płaszcz Gallena. Gallen chwy- cił przeciwnika za nadgarstek, lecz Toskeńczyk, podobnie jak Tek- karowie, odznaczał się niewiarygodną siłą- szarpali się przez krótką chwilę, wreszcie srebrzyste dyski wiedzy rozbłysły w księżycowym blasku, kiedy Zell'a Cree zerwał Gallenowi płaszcz. Cisnął go jak najdalej. Płaszcz poszybował w powietrzu i zazgrzytał o ścianę szew- skiego warsztatu. Gallen krzyknął, wyciągnął miecz i błyskawicznie zatopił jego ostrze w szyi Zell'a Cree'ego. 275 Przez chwilą nie odczuwał działania Sił Ciemności. Nie pogrążył się natychmiast w cudzych wspomnieniach i przez kilka sekund miał nieśmiałą nadzieję, że Ciemność postanowi go oszczędzić. Skoczył po swój płaszcz, oświetlony blaskiem księżyców. W tym momencie w jego uszach rozległ się chór kilkudziesięciu głosów, tak jakby nagle zalała go potężna fala przypływu. Nogi się pod nim ugięły; miał wrażenie, jakby ktoś go schwytał w pułapkę. Poczuł się oddzielony od własnego ciała. Odgłosy cykad i świersz- czy nagle umilkły. Padł na ziemię, nie zdając sobie nawet sprawy, że jego twarz uderza o piaszczysty grunt. Czuł, że zjawiają się słudzy Ciemności, aby go schwycić, że nad- ciągaj ą pradawne duchy, aby złapać go w pułapkę swojej nieugiętej woli. Do tej pory obchodzono się z nim łagodnie, bez pośpiechu, lecz teraz poczuł, że przekaz, jaki otrzymuje, jest pełen desperacji, że ma na celu zmiażdżenie go, zanim zdąży stawić opór. Gdzieś w oddali usłyszał przerażony krzyk, jakby wołanie o po- moc; z trudem rozpoznał, że jest to jego własny głos. Upłynęło trzydzieści minut, odkąd Gallen wybiegł z karczmy. Maggie i pozostali poszli do stajni, gdzie znaleźli biednego Fenora- ha, leżącego w kałuży krwi. Ceravanne wciąż jeszcze pochylała się nad jego ciałem, szlochając, podczas gdy Maggie starała sięjąuspo- koić. Orick i Tallea wybiegli na ulicę; niedźwiedź węszył za Galle- nem. Wreszcie i Maggie wyszła przed stajnię, mając nadzieję, że zobaczy gdzieś cień Gallena przemykającego pomiędzy wyłożony- mi białym stiukiem murami. Z karczmy rozległ się głos kucharza: - Wracajcie do środka, tutaj będziecie bezpieczni! I wtedy Maggie usłyszała przerażający krzyk Gallena. Jego głos odbijał się echem po całym miasteczku, rozbrzmiewał wśród oko- licznych wzgórz i Maggie nie była pewna, skąd dochodził. Wyda- wało jej się, że krzyk wydobywa się spod ziemi, lecz po chwili zasta- nowienia doszła do wniosku, że Gallen musi znajdować się gdzieś na zachodnim skraju osady. Poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Rozejrzała się przerażona. Zastanawiała się, czy aby na pewno był to głos Gallena- echo zdo- łało go mocno zniekształcić - lecz w głębi duszy wiedziała, że to jego głos. Podobny był do krzyku, jaki człowiek może wydać po otrzymaniu śmiertelnej rany. Przez chwilę Maggie biegła w stronę, 276 z której - j ak sądziła - dochodził krzyk, wreszcie rozejrzała się w pa- nice. Zdała sobie sprawę, że ktoś, kto ugodził Gallena, równie do- brze mógł zabić i ją, choć nie miało to znaczenia. Jeśli Gallen został zabity, nie troszczyła się już dłużej o własne życie. Biegła więc pod górę, w stronę zachodniego krańca osady. Kiedy tam dotarła, zaczęła szukać. Sprawdzała każdy zaułek, wreszcie spot- kała Oricka i Talleę wracających z południowej części miasteczka. - Maggie, dziewczyno, co ty tutaj robisz? - jęknął Orick. - Usłyszałam krzyk Gallena - wyjaśniła. Orick i Tallea popatrzyli na siebie. - Jakiś czas temu słyszeliśmy czyjś wrzask- stwierdził Orick- ale trudno powiedzieć, czy to głos Gallena. Wydawało nam się, że krzyk dochodzi z północy. - Ani śladu Gallena? - spytała Maggie. - Nie wiem, kogo ścigał - powiedział Orick. - W każdym razie wiedział, jak maskować swój trop. Przeczesaliśmy całą okolicę, lecz nigdzie go nie wywęszyłem. Gallen miał na sobie tę cholerną pelery- nę, która widocznie potrafi pochłaniać zapachy. Tak więc zgubili- śmy jego ślad. Maggie nie pomyślała o tym wcześniej, choć wiedziała przecież, że płaszcz Lorda Protektora posiada funkcję tłumienia zapachów. - Może Gallen wrócił do karczmy - stwierdziła Tallea. Maggie zdała sobie sprawę, że minęła już godzina, odkąd wyszli z gospody. Jeśli Gallen został ranny, prawdopodobne było, że spró- buje wrócić do swoich przyjaciół. Była to, jak się zdaje, ich ostatnia nadzieja, wrócili więc do karcz- my i jeszcze raz weszli do stajni. Fenorah został w tym czasie umyty i odwrócony na plecy. Przykryto go czystym prześcieradłem, lecz było ono za krótkie dla olbrzyma, toteż jego twarz pozostała odkryta. Drżąc od lodowatego wiatru, który zaczynał wiać z okolicznych szczytów, przyjaciele usiedli w stajni i przez kilka minut czekali w milczeniu na powrót Gallena. Wreszcie odezwała się Ceravanne: - Wszystko kiedyś przemija. Myślę, moi drodzy, że już czas, aby rozważyć możliwość, że Gallen nie wróci. W związku z tym będzie- my musieli nieco zmienić plany naszej wyprawy. - Tharrinianka sta- ła obok Fenoraha, a na jej twarzy odbijało się mdłe światło stajennej latarni. W jej blasku Ceravanne wydawała się dziwnie blada, wręcz nierealna. - Chcesz powiedzieć, że mamy jechać bez niego? - warknął Orick, stając na czterech łapach. Wciągnął w nozdrza powietrze, 277 jakby węszył czyjś trop - robił to odruchowo, kiedy był zdenerwo- wany. - Waham się przed powiedzeniem tego - odparła Tharrinianka. - Gallen nie wraca już od dwóch godzin. Wątpię, czy zdecydowałby się tak długo krążyć po okolicy, gdyby był w stanie do nas wrócić. - A jeśli zginął, jego zabójcy już na nas czekają - wymamrotała Tal- lea, opierając koniuszek obnażonego miecza na drewnianej podłodze stajni. - To oznacza, że nie mamy wyboru: musimy uciekać najszybciej jak to możliwe - szepnęła Ceravanne. - Jednak jest jeszcze coś, co musimy wziąć pod uwagę. Jeśli Gallen nie żyje, zabójcy mogli za- brać jego płaszcz. W takim przypadku nasi przeciwnicy posiądą moc Lorda Protektora i otrzymaj ą dostąp do wspomnień Gallena. Dowie- dzą się z nich, dokąd się udajemy i co zamierzamy zrobić. - A więc chcesz, żebyśmy tu zostali i poszukali ciała Gallena po to, by mieć pewność, że nikt nie zabrał jego płaszcza - podsumowa- ła Maggie. Jednak wiedziała, że Ceravanne ma rację. Wiedza jest wielką siłą; płaszcz Lorda Protektora mógłby się okazać zabójczą bronią w rękach Sił Ciemności. - A ja myślę - mruknął Orick - że niepotrzebnie się martwicie. Jeśli Gallen nie żyje, a jego wrogowie zabrali mu broń, to dlaczego jeszcze po nas nie przyszli? Gallen miał przy sobie płaszcz, strzelbę zapalającą i ten dziwaczny miecz. Maggie słuchała j ego słów, wiedząc, że nie są całkowicie pozba- wione sensu, i w nadziei, że Orick ma rację. - Możliwe, że Gallen nadal ściga mordercę - powiedziała wresz- cie. - Jest nieustępliwy wobec złoczyńców. Żadnemu z nich nie po- zwoli tak łatwo uciec. - Tak, to całkiem możliwe - podchwycił Orick. - Kiedyś w hrab- stwie Toorary Gallen tropił skrytobójców przez dwa tygodnie, prze- jechał za nimi ponad dwieście mil. Ceravanne oblizała usta i przez otwarte drzwi popatrzyła na po- łudnie. - Możliwe, że powinniśmy zaczekać - powiedziała. - Ale sytu- acja równie dobrze może wyglądać inaczej. Gallen był bardzo... pogrążony we własnych myślach przez ostatnie dwa dni. Wszyscy wiemy, że jego lojalność została zachwiana. Mógł przyłączyć się do Sił Ciemności albo poszukać sobie ustronnego miejsca, gdzie mia- łby warunki do zastanowienia się nad wyborem swojej drogi. Maggie chciała temu zaprzeczyć, miała ochotę uderzyć Tharri- niankę w twarz tylko za to, że przyszła jej do głowy taka ewentual- 278 ność. Jednak wiedziała, że to, co mówi Ceravanne, jest bardzo praw- dopodobne. - Nie sądzą, aby mógł mnie opuścić - powiedziała Maggie. Jej cichy głos był ledwie słyszalny wśród stajennych szmerów. - Mam nadzieję, że tak się nie stało - odparła Ceravanne. Chwy- ciła Maggie za rękę, chcąc ją pocieszyć. - Ale pamiętajmy, że Gal- len odczuwa straszną presją. Musi żyć, nieustannie słysząc głosy in- nych ludzi, przeżywając ich wspomnienia tak, jakby były jego własne. Ci, którzy zostali zainfekowani Słowem, czasami gubią się w... hi- storiach, jakie podsuwa im Ciemność. Ich własny głos zostaje stłu- miony argumentami pełnymi goryczy. Obawiam się, że Gallen może sobie z tym wszystkim nie poradzić. Najbardziej podatni na propa- gandę Ciemności są ludzie, którzy nie do końca wierzą w siebie i w to, co robią, a także młodzi, którym po prostu brak doświadczenia. Gal- len wierzy w to, co robi i nie jest tchórzem, ale... jest młody. - Zapominasz - odezwał się głośno Gallen z drugiego końca stajni - o innych, którzy są równie podatni na przekaz Ciemności. Maggie odwróciła się. Gallen stał w drzwiach, odziany w czarną tunikę Lorda Protektora. Jednak coś się tu nie zgadzało. Sposób, w jaki stał -zdradzający zuchwałą pewność siebie -był całkiem odmienny od jego zwykłego sposobu bycia. Na twarzy znów miał maskę Fale'a, pod którąjego bladoniebieskie oczy zdawały się świecić niesamowitym blaskiem. Lecz najdziwniejszy w tym wszystkim był jego głos - znacznie głębszy, z mocniejszym rezonansem, zupełnie pozbawiony akcentu. Jeszcze kilka tygodni temu Gallen był czarują- cym chłopakiem z hrabstwa Morgan, a dziś zmienił się w zmęczo- nego życiem starca. Maggie miała wrażenie, że w ciele Gallena za- mieszkał ktoś obcy, ktoś, kto nic sobie nie robi z ich obaw. - Kto jeszcze jest podatny na przekaz Ciemności? - spytała Ce- ra vanne. Gallen wskazał na nią. -Łatwowierni -wycedził. Wskazał na Oricka. -Naiwni. Poza tym ci, którzy z natury są źli. Sięgnął za połę tuniki i wyciągnął zwinięty płaszcz, którego me- talowe krążki srebrzyły się w blasku księżyców. Narzucił płaszcz na plecy. - A więc teraz jesteś sługą Ciemności - szepnęła Ceravanne. Mag- gie poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - Ale przecież nigdy nie byłeś jednym z tych, o których mówisz: łatwowiernym, naiwnym czy z natury złym. 279 Gallen stanął wyprostowany; nagle wydał się wyższy i groźniej- szy. Przeszedł przez stajnię, spoglądając przez otwarte drzwi na po- łudnie, gdzie szeroka dolina tonęła w powodzi gęstej mgły, rozświet- lonej srebrzystą poświatą. - Owszem - powiedział Gallen, nadal wpatrując się w krajobraz za drzwiami. - Ciemność chciała uczynić mnie swoją własnością... - Przez chwilę wyglądało na to, że stracił równowagę i za chwilę upadnie, jednak złapał się drewnianego słupa i po chwili odzyskał kontrolę nad swoimi ruchami. Przez moment Maggie widziała w nim dawnego Gallena. -Tak, moi drodzy... dobrze, że Siły Ciemności zdołały dokończyć swoje dzieło. W przeciwnym razie nie znaliby- śmy ich planów i moglibyśmy wpaść w zastawioną na nas pułapkę... Chodź do mnie, Maggie. Dziewczyna podeszła do niego i popatrzyła w tym samym kie- runku co on. Gallen zdjął swój płaszcz i przypiął go do jej ramion. - Przesłuchaj sygnały radiowe na najwyższych częstotliwościach dostępnego zakresu - powiedział. - Popatrz na południe, na Prze- łęcz Berna, za tamtą górą na horyzoncie, mniej więcej czterysta kilo- metrów stąd. - Czterysta kilometrów? - zdziwiła się w duchu Maggie. Nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób można coś dojrzeć z takiej odległości. Kiedy się skupiła, zdołała usłyszeć stłumione piski - płaszcz odbierał wiązkę sygnałów radiowych niosących zakodo- waną, niezrozumiałą informację. Po chwili przedjej oczami ukazały się odległe góry, a płaszcz Gallena maksymalnie powiększył obraz. Po stromym zboczu pełzł jakiś czarny kształt. - Kroczące ule Drononu - stwierdziła Maggie. - Posuwają się w naszym kierunku. - Owszem - powiedział Gallen. - Są jeszcze bardzo daleko, ale zbliżają się z każdą chwilą. Część wspomnień, które otrzymałem od Sił Ciemności, należała do jednego z techników Drononu. Każdy, kto przyłącza się do Ciemności, jest obeznany z technologią. Kiedy Dronon był zmuszony wycofać się z tego świata, zostawił tutaj swo- je ule, które teraz zostały przejęte przez armię Ciemności. Dzięki nim armia wyruszy na pomoc. Kroczące ule są w stanie przepłynąć przez ocean. Te, które pozostawiono w Babelu, nie zostały rozbro- jone.. . Dronon nie dotrzymał umowy. Zostawił po sobie broń, która teraz służy Siłom Ciemności. - Gallen wziął głęboki oddech. - Ce- ravanne, twój lud jest w znacznie większym niebezpieczeństwie, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałaś! 280 Kiedy Maggie patrzyła na oddalony o setki kilometrów kro- czący ul, schodzący z górskiego zbocza niczym olbrzymi, czarny pająk, na krawędzi górskiego grzbietu pojawiła się druga, iden- tyczna maszyna. Potem Maggie zobaczyła coś jeszcze: stado ol- brzymich ptaków szybujących w mroku; ich ciała świeciły w pod- czerwieni, kiedy przemykały wśród ciasnych wąwozów. Maggie zastanawiała się, jaka odległość mogła ją od nich dzielić; po chwili płaszcz wyświetlił dokładne dane: dwieście dwadzieścia kilome- trów. - Gallenie, w naszą stronę lecą setki zwiadowców. - Wiem. Siły Ciemności wkrótce was dopadną. Wiedzą, gdzie jesteście, a dzięki oporowi, jaki stawiał mój płaszcz, zapewne do- myślają się, co zamierzacie zrobić. - Dzięki nadajnikowi umieszczonemu w twojej głowie mogli je- dynie ustalić, gdzie się znajdujemy - sprostowała Maggie, posyłając Gallenowi oburzone spojrzenie. - Wiem - przyznał Gallen. - Jednak Ciemność zdołała przesłać Zell'a Cree'emu wiadomość w ostatnim momencie jego życia. Na- kazano mu zerwać mój płaszcz, aby można było dokończyć przesy- łanie informacji. Taka wiadomość mogła zostać nadana tylko pod warunkiem, że Siły Ciemności znały dokładnie nasze położenie i wie- działy, że ZelPa Cree nas znalazł. - Oczywiście - szepnęła Ceravanne. - Skoro Ciemność potrafi określić twoje położenie - stwierdziła Maggie - wystarczy, że będzie cię śledzić, a znajdzie nas bez pro- blemu. Gallen rozejrzał się bezradnie i rozłożył ręce. - Jeśli Maggie nie usunie nadajnika albo w jakiś sposób go nie unieszkodliwi, będziecie musieli mnie zostawić. Chwycił Maggie za rękę, popatrzył jej spokojnie w oczy i przyło- żył jej dłoń do swojej potylicy. - w tym miejscu tkwi Słowo Ciemności. Wyczuwam tu niewielki guzek. Wydaje mi się, że nadajnik nadal znajduje się poza czaszką; trudno byłoby mu odbierać sygnały spod grubej warstwy tkanki kost- nej. Być może Słowo zostawiło za sobą coś w rodzaju ogona zawie- rającego nadajnik. Maggie już wcześniej brała tę możliwość pod uwagę, lecz nawet nie śmiała przypuszczać, że tak może być w rzeczywistości. Konsek- wencje tego były zbyt przerażające. Nie czuła się na siłach, aby wy- ciąć całe urządzenie z czaszki Gallena. 281 - Wiem, o co chcesz mnie poprosić - stwierdziła. - Niestety, nie mogę tego zrobić. Słowo zakorzeniło się w twoim mózgu, nie mogę go tak po prostu stamtąd wyciągnąć! Przed oczami Maggie mignął widok pękających wiązek neurono- wych, wyrywanych jej ręką z głowy Gallena. - Musimy coś zrobić - powiedział Gallen. - Chcę, żebyś jak naj- szybciej spróbowała odciąć część urządzenia znajdującą się poza czaszką. Jeśli to nie poskutkuje, będziesz musiała wyrwać Słowo w całości. Wiem, że to niebezpieczne, ale tylko w ten sposób bę- dziemy mogli zostać razem. Jeśli tego nie zrobisz, równie dobrze możesz mnie zabić. Maggie popatrzyła nerwowo na południe. - A co ze zwiadowcami? - Dotrą tu dopiero za kilka godzin. Zdążymy się przed nimi ukryć. - Kiedy po chwili Gallen znów się odezwał, nie był już sobą, lecz - ponownie - sługą Ciemności. - Od sześciu tysięcy lat zamieszkuję tę krainę. Mogę poprowadzić was do Moree jak nikt inny, z wyjąt- kiem tych, których nawróciła Ciemność. Lecz nie pomogę wam, je- śli nie zrobicie tego, o co proszę. Zdaję sobie sprawę, że taki zabieg może nie przynieść żadnej korzyści. Maggie spojrzała na Ceravanne. - Myślę, że nie potrafię tego zrobić. - Możliwe, że ja bym potrafiła - stwierdziła Ceravanne. - Wiele razy zajmowałam się leczeniem ciężkich ran, mam wprawę w posłu- giwaniu się nożem. Jednak nie bardzo wiem, czego ode mnie ocze- kujecie. - Masz jeszcze glinkę leczniczą? - Najwyżej szczyptę- stwierdziła Ceravanne. - Mogę też służyć kilkoma kroplami swojej krwi. Maggie zastanawiała się, gdzie przeprowadzić zabieg. Stajnia nie była najlepszym miejscem, gdyż jedyne oświetlenie stanowiła tu mała lampka stojąca przy ciele Fenoraha. Dawała za to doskonałe schro- nienie przed lodowatym wiatrem i oczami ciekawskich.. Maggie ro- zejrzała się za czystym sianem. Kilka koni zaczęło dreptać nerwo- wo, kiedy wyciągnęła słomę z ich żłobów i rozłożyła ją na podłodze. Ceravanne przyniosła lampkę, a Tallea wyciągnęła najostrzejszy ze swych sztyletów. Ceravanne przygryzła dolną wargę. Ręce jej drżały, kiedy roz- cinała skórę na szyi Gallena, aż jej oczom ukazały się niebieska- we kości. Pociągnęła delikatnie za włosy, rozsuwając płaty skóry, 282 żeby lepiej widzieć. Maggie wyjęła z plecaka bandaż, aby tamo- wać krew. W czaszce znajdował się mały, idealnie okrągły otwór, z które- go wystawały dwa druciki, będące niegdyś tylnymi odnóżami Sło- wa. Maggie nie była pewna, do czego służą owe druciki. Pobiegła więc do powozu stojącego przed karczmą i założyła swój płaszcz technologa. Wróciła i zbadała dokładniej wystające urządzenie. Sensory umieszczone w płaszczu powiększyły widziany przez nią obraz. Z tylnych odnóży Słowa, będących misternie skonstruowa- nymi teleskopami, wyrastały drobne druciki, niczym żyłki tworzą- ce razem szarą siatkę oplatającą czaszkę Gallena. Nie był to zbyt efektywny nadajnik czy odbiornik, lecz kości czaszki służyły mu do skupiania sygnałów. - Mam ją- stwierdziła Maggie. - To musi być antena. Jest dużo bardziej skomplikowana, niż się spodziewałam, ale łatwo będzie ją zniszczyć. Myślę, że to wystarczy, aby uniemożliwić śledzenie nas. - Zrób to -jęknął Gallen. Ku swemu zdziwieniu Maggie była w stanie wziąć sztylet z ręki Ceravanne. - To zbyt precyzyjny zabieg, żeby wykonywać go bez płaszcza — wyjaśniła. Poprzecinała siatkę drutów, zataczając szerokie koło, i zaczęła je wyciągać. Starała się nie myśleć o niczym, tylko skupić się na tym, co robi. Przez kilka sekund patrzyła, czy siatka nie zacznie odrastać, lecz najwyraźniej ten komponent broni nanotechnicznej miał zbyt uproszczoną konstrukcję, aby mógł się regenerować. Po trzydziestu sekundach rana wypełniła się krwią do tego stopnia, że Maggie nic już nie widziała. Jeszcze raz przytknęła bandaż. - To wszystko, co mogę zrobić - szepnęła. - Wyciągnij Słowo -jęknął Gallen. - Nie ma potrzeby - odparła Maggie, wyobrażając sobie siatkę metalowych drucików przecinającą włókna nerwowe, kiedy tylko ktoś próbuje je wyciągnąć. - Zdołałam już unieszkodliwić antenę. - Wyciągnij to ze mnie! - krzyknął Gallen. Leżące na podłodze siano stłumiło jego głos. -Wytnij to! Wyciągnij chociaż kawałek! Włóż sztylet i przetnij to na pół! Maggie dyszała ciężko, rozmyślając nad możliwymi konsekwen- cjami: infekcją i uszkodzeniem mózgu. Dotknęła sztyletem wystający koniuszek Słowa, zastanawiając się, czy można je będzie wydobyć. 283 W tej samej chwili Słowo uciekło jak oparzone, wgryzając się głębiej w mózg. Z otworu, jaki pozostał, natychmiast polała się krew. - O Boże! - krzyknął przerażony Orick. - Co się stało? - spytał Gallen, przechylając nieznacznie głowę. - Nic - stwierdziła Maggie. Drżała ze strachu; czuła, jak nogi się pod nią uginają. - Kończymy operację. Ceravanne wyciągnęła palec, a Maggie nacięła go, aby kropla nieśmiertelnej krwi dostała się do rany. Po chwili rozcięcie zaczęło się zabliźniać. Gallen leżał spokojnie, podczas gdy Maggie zaczęła przemywać mu szyję. Kiedy Gallen wreszcie usiadł, naciągnął swój płaszcz i zapytał Maggie: - Wyciągnęłaś je? -Nie mogłam wydostać Słowa -odparła. -Zaszyło się głębiej. Ale zdążyłam przeciąć wszystkie końcówki anteny i zniszczyłam dru- cik nadajnika. Sądzę, że Słowo zostało unieszkodliwione na dobre. Gallen rozmyślał przez chwilę, wreszcie wstał i zaczął spoglądać na południe. - Obawiam się, że moja obecność nadal może być dla was nie- bezpieczna. Nie poprowadzę was na południe, chyba że będziecie się tego jednogłośnie domagać. Ostrzegam was jednak, że możemy nie być w stanie pokonać Sił Ciemności. Zdołano już zebrać olbrzy- mią armię. Podejrzewam, że te kroczące ule wysłano przeciwko nam, podobnie jak zwiadowców. Nasi wrogowie atakująz lądu i z powie- trza. Odwrócił się do pozostałych i popatrzył na Oricka, Talleę i Cera- vanne. - Chcecie, żebym dalej szedł z wami? Maggie popatrzyła w twarz Gallena, w twarz sługi Ciemności, i po- kiwała głową. Pozostali po kolei powiedzieli: tak, a Tallea dodała: - Przynajmniej na razie... w^' ROZDZIAŁ 14 W. środku nocy, po skromnej kolacji zjedzonej w karczmie w High Home, Ceravanne umówiła się. z właścicielem gospody, aby odesłał ciało Fenoraha do Battyki. Potem Gallen kazał wszystkim wsiąść do powozu i bestia ruszyła na południe, po łagodnie opadającym wzgó- rzu pogrążonym w gęstej mgle. Chociaż bestia doskonale widziała w podczerwieni, jednak w ta- kich warunkach niewiele była w stanie zobaczyć, więc Gallen mu- siał ją prowadzić za uzdę. O świcie skręcili z głównej drogi na za- chód i jechali leśną ścieżką, z której kiedyś korzystały wozy wywożące siano z pól rozciągających się po drugiej stronie lasu. Teraz szlak był całkiem opustoszały; przez długie godziny powóz toczył się przez głuchą puszczę, tylko kilka razy mijając szałasy należące do leśnych koczowników. Przez cały ranek Maggie z przerażeniem przyglądała się Galle- nowi, dostrzegając zmiany, które w nim zaszły. Prawie wszystko było w nim inne, obce: szedł kocim krokiem, prawie bezszelestnie, co ja- kiś czas unosił głowę, tak jakby zaczynał węszyć, a jego nowy spo- sób mówienia w niczym nie przypominał starego. Dwukrotnie, kie- dy mijali maleńkie, krystalicznie czyste źródła, Gallen przystawał, aby dokładnie umyć ręce, a następnie przyglądał się swoim dłoniom przez dłuższą chwilę. Zawsze lubił czystość, ale nigdy nie zachowy- wał się w ten sposób. - Co on robi? - spytała wreszcie Maggie łamiącym się głosem. Ceravanne szepnęła jej do ucha: 285 - Ludzie z plemienia Faylanów majązmysł węchu umiejscowio- ny w dłoniach. Musząje bardzo często myć. Myślę, że Gallen prze- jął ten nawyk z życia, które mu przedstawiono. Za jakiś czas powi- nien o nim zapomnieć. Ponieważ Gallen i Tallea obawiali się mieszkających w lesie Der- ritów, powóz nie rozwijał maksymalnej prędkości; bestia biegła tyl- ko trochę szybciej niż zwykły koń, ale za to przez cały dzień nie potrzebowała odpoczynku. Dwa razy powóz ugrzązł w błocie i trze- ba go było pchać; raz zmuszeni byli przeprawić się przez dość szero- ką rzekę, lecz późnym popołudniem wydostali się wreszcie z mokra- deł i zaczęli podjeżdżać na niewielkie wzgórze, na którego szczycie stała forteca. Kiedy dotarli do ruin, Gallen nakazał przewrócić powóz na bok i odkręcić koło, żeby wyglądało na to, że pojazd jest opuszczony. - Zwiadowcy zaczną nas szukać, kiedy tylko zapadnie zmrok - powiedział. - Lepiej, żeby nie widzieli nic podejrzanego. - Mag- gie zorientowała się, że nowy Gallen jest znacznie sprytniejszy od poprzedniego. Forteca była nieduża - do wieży, z której rozciągał się widok na okoliczne lasy i bagna, przylegało kilka mniejszych budynków. Gal- len nakarmił bestię i zaprowadził ją na noc do komórki wydrążonej w ziemi, w pewnej odległości od budynków. O zmroku Maggie wdrapała się na wieżę i przez chwilę stała, roz- glądając się. Miała nadzieję, że Gallen przyjdzie do niej na górę, żeby ją przytulić. Stado gołębi przysiadło na zrujnowanym dachu; kilka ptaków stłoczyło się na kamiennym parapecie przegniłego okna. Maggie nie widziała odległych gór, za którymi kryło się High Home. Wydawało jej się niemożliwe, aby zwiadowcy w ciągu jednej nocy mogli przeszukać tak rozległy teren. Jednak Gallen mówił o tym z ca- łym przekonaniem. Kiedy zeszła na dół, Gallen i pozostali krzątali się po dziedzińcu. Tallea znalazła loch, z którego wyniosła olbrzymi, długi na metr ka- wałek zasuszonego łajna nadziany na kij. Wręczyła go Gallenowi. - To chyba ślad Derritów - powiedziała. Słysząc o Derritach, Maggie poczuła, jak na plecach robi jej się gęsia skórka. Nawet Imowie się ich obawiali, lecz Gallen najwyraź- niej nic sobie z tego nie robił. - Świetnie - stwierdził. - Trzeba to będzie zmoczyć, żeby wy- glądało i pachniało jak świeże. Powiesimy to na wieży. Zwiadowcy będą woleli omijać to miejsce, widząc ślad Derritów. 286 Gallen osobiście zaniósł odrażające znalezisko na górę, a w tym czasie pozostali, siedząc w lochu, zjedli kolację na zimno. Maggie nie mogła znaleźć miejsca, które nie byłoby przesiąknięte przy- krym, nieco czosnkowym zapachem Derritów. W lochu było ciem- no - jedyne światło dochodziło z otwartych drzwi prowadzących na wieżę. Zanim je zamknęli, Maggie przyniosła trochę świeżego siana na posłanie. Kiedy Gallen uporał się ze swoim niewdzięcznym zdaniem, zszedł na dół i zamknął drzwi na noc, ryglując je od wewnątrz ma- sywną, żelazną sztabą. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Jedyne oświetlenie stanowiła maska Gallena, lśniąca niczym gwiazda. Maggie przeszka- dzało, że mąż siedzi z dala od niej, jakby był dla niej kimś zupełnie obcym. Zaczęła się denerwować, lecz Gallen zaśpiewał rzewną pieśń, którą śpiewano w ich rodzinnym Tihrglas. Po chwili Maggie odzy- skała dobry humor, delektując się wspomnieniami. Wszystko wy- mykało im się spod kontroli. Wszystko wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażała. Marzyła więc o czystych, górskich strumieniach szumiących wśród gęstych sosen i o niebie tak błękitnym, że nie po- trafiła sobie wyobrazić jego koloru. Kiedy wszyscy pozostali zasnęli, Maggie przyczołgała się do Gallena, chwyciła go za rękę i popatrzyła mu w oczy. - Gallenie - szepnęła. - Chcę cię przeprosić. - Za co? - spytał, nie odwracając głowy, żeby na nią spojrzeć. - Ja... długo nad tym myślałam i... i jestem prawie pewna, że mo- głam powstrzymać Siły Ciemności przed przesłaniem ci ich przekazu. - W jaki sposób? - Gdybym wcześniej odcięła antenę, choćby wczoraj rano, to Siły Ciemności nie zdołałyby się z tobą skontaktować. Nigdy nie otrzy- małyby sygnału od urządzenia, które tkwi w twojej głowie. - W takim razie dlaczego tego nie zrobiłaś? - zapytał chłodno Gallen. Nadal nie odwracał głowy, żeby popatrzeć na Maggie. -Ja... nie byłam pewna, czy uda mi się dotrzeć do nadajnika. Miałam nadzieję, że nasze płaszcze zdołają zagłuszyć sygnały. Nie chciałam wbijać noża w twój kark! - Chciałaś mi oszczędzić bólu? - Tak! - powiedziała Maggie, ściskając jego dłoń. Gallen uśmiechnął się i nieznacznie obrócił głowę w jej stronę. - A więc przepraszasz mnie za to, że masz dobre serce? - Przepraszam cię za swój błąd. Za swoją słabość. 287 - Przeprosiny przyjęte. - Gallen odwrócił głowę. Maggie miała na- dzieję, że ją przytuli, lecz on siedział wyprostowany, jakby był kimś całkiem obcym. - Możliwe, że twój „błąd" doprowadzi Siły Ciemności do upadku - powiedział. - Znamy teraz ich plany, ich mentalność, więc mamy większą szansę, aby je pokonać. Idź spać, aja będę czuwał. Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po dłoni, jakby była dzieckiem. Maggie wyciągnęła się na sianie i próbowała zasnąć. Przeszkadzało jej nieustanne kapanie wody z wilgotnych murów lochu. Po jakimś czasie zdołała na chwilę zasnąć. Obudził ją odgłos przy- pominający skrobanie. W pierwszej chwili pomyślała, że to tylko szczury. Kiedy skrobanie zaczęło się powtarzać w regularnych od- stępach, rozejrzała się. W mdłym świetle maski Gallena nie było wi- dać zbyt wiele, lecz Maggie zorientowała się wkrótce, że skrobanie dochodziło od strony zaryglowanych drzwi. Wstała po cichu, zastanawiając się, co zrobić. Wiedziała, że za drzwiami stoi coś znacznie większego niż szczur. Podeszła do śpiące- go Gallena i szturchnęła go lekko. Miała nadzieję, że mąż nie obudzi się z krzykiem. Odczuła ulgę, kiedy powoli uchylił jedną powiekę. Popatrzył na Maggie i usiadł, nasłuchując przez chwilę. Nagle otworzył usta i wydał z siebie przeciągłe pohukiwanie. Był to głos jakiegoś dzikiego zwierzęcia; słysząc to, Maggie zesztywniała. Po chwili Gallen krzyknął chrapliwym głosem: - Ghisna, ghisna... siisum. - Wbiegł po schodach i zaczął szamotać się z żelaznym ryglem. Za drzwiami rozległ się krzyk, a chwilę później - czyjeś kroki i łopot skrzydeł. A potem... zaległa cisza. Ceravanne, Orick i Tallea obudzili się. - Co się stało? - spytała Ceravanne. - Był tu zwiadowca - szepnął Gallen. - Myśli, że mało co nie został zjedzony przez plemię Derritów. Dziś w nocy już tu nie wróci. Nic nie mówcie. Chodźmy spać. Maggie położyła się, lecz Gallen nie posłuchał własnej rady. Kie- dy Maggie zasypiała, widziała go, jak stoi na schodach i nasłuchuje, a tuż obok, z wilgotnej ściany, monotonnie kapie woda... Tuż przed świtem Gallen obudził pozostałych i zaczęli zwijać obóz. Gallen wyszedł na zewnątrz, z pomocą Oricka postawił po- wóz na kołach i zaprzągł do niego bestię. Pojechali dalej na zachód i w południe wydostali się z doliny na szeroką, brukowaną, starożytną drogę. Wiał pory wisty, gorący wiatr. 288 Droga prowadziła na południe, wśród wyblakłych od słońca traw nie dających żadnego schronienia. Bestia mknęła jak strzała; Gallen postanowił nie zwalniać, chociaż Tallea kilka razy ostrzegała go przed pułapkami Derritów. Kiedy tak jechali, Maggie spytała Gallena, skąd tak dobrze zna fortecę, w której nocowali, a on odpowiedział: - Bawiłem się tam w dzieciństwie. Moja matka przychodziła tam codziennie, przynosząc prowiant ojcu, który był uwięziony w lo- chu. Maggie nie pytała, do kogo należały te wspomnienia, a on nie udzielił żadnych wyjaśnień. Tuż przed zmierzchem Gallen zjechał z drogi, ponownie prze- wrócił powóz i zdjął koło, a następnie poprowadził całą grupkę wzdłuż wąskiego wąwozu, do skalnej rozpadliny głębokiej na dwa- dzieścia metrów. Potężny dąb tak szczelnie zasłaniał wejście, że kie- dy weszli do środka, nie mogli wyjrzeć na zewnątrz. Mimo to Gallen nalegał, aby zatarasować wejście głazami. Przenosząc ciężkie kamienie, stwierdził: - Gdybym znał to miejsce, słudzy Ciemności również mogliby sobie o nim przypomnieć. Myślę, że tutaj będziemy bezpieczni, jed- nak mimo wszystko musimy być czujni! - Moim zdaniem to miejsce może się okazać bardziej niebezpiecz- ne niż jakiekolwiek inne - ostrzegła Ceravanne. - Możliwe - odparł Gallen. -Ale zeszłej nocy czegoś się na- uczyłem. Nocowaliśmy w miejscu, które dobrze znam, i okazało się, że zwiadowcy również je znają. Mam nadzieję, że tym razem to się nie powtórzy. W moich poprzednich wcieleniach nigdy nie byłem w tej grocie. Tylko raz mi o niej opowiedziano, lecz nigdy przedtem jej nie znalazłem. Dopiero jakiś czas później odgadłem, jak tu trafić. Nie mam żadnych konkretnych wspomnień związa- nych z tym miejscem. Liczę, że słudzy Ciemności nie wpadną na to, aby zajrzeć do tego zapomnianego zakątka. Zjedli kolejną kolację na zimno i Orick położył się na straży przy wejściu do groty; Gallen przysiadł obok niego i pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Maggie dziwiła się jego zachowaniu; od dwóch dni ani razu jej nie dotknął i czuła, że, w swoim nowym wcieleniu jej mąż jest dla niej kimś zupełnie obcym. Przez dłuższy czas siedziała z rękami splecionymi na kolanach, dokładając do ognia, spoglądając na ciemną sylwetkę śpiącego Gal- lena i rozmyślając. 19 - Klucz do Ciemności 289 Ceravanne i Tallea rozmawiały szeptem. Tallea najwyraźniej spo- strzegła, w jaki sposób Maggie patrzy na Gallena. - Nie martw się - powiedziała. - On nie zapomniał, że cię kocha. - Jesteś pewna? - spytała głośno Maggie. Nie obawiała się wca- le, że Gallen może ją usłyszeć; był tak zmęczony, że spał jak zabity. - Gdyby było inaczej, nie próbowałby nam pomóc. - To prawda- stwierdziła Ceravanne. - Zwalczanie w sobie gło- su Ciemności wymaga ogromnego wysiłku woli. Skoro Gallen zdo- był się na taki wysiłek, jest to dowód jego poświęcenia i przywią- zania. Maggie przygryzła wargę, czując, że coś tu sięjeszcze nie zgadza. - Owszem, widać, że walczy z głosem Ciemności, ale czegoś tu brakuje. Przestał mnie dotykać. Przestał mnie całować. Trzyma się ode mnie z daleka. Ceravanne zmarszczyła brwi; widocznie uznała to za złą wiado- mość. - Widzisz, Maggie, Gallen kocha cię o wiele bardziej, niż sądzisz. W sposobie mówienia, w jej drżącym głosie było coś, co wzbu- dziło w Maggie ciekawość. - Dlaczego mi to mówisz? Ceravanne wzięła głęboki oddech: - Muszę ci się do czegoś przyznać. Dwukrotnie prosiłam Galle- na, aby oddał mi swoje serce. Chciałam, żeby oddał mi się całkowi- cie na wypadek, gdyby został zainfekowany. Chciałam, żeby przy- wiązał się do mnie silniej, niż jest w stanie przywiązać się do Sił Ciemności... Maggie popatrzyła na Tharriniankę i zrozumiała, że Ceravanne mówi o czymś więcej, niż tylko emocjonalnym przywiązaniu. Przy- znała wszak, że żądała od Gallena dozgonnej miłości i oddania. Pró- bowała go usidlić. - Lecz Gallen - ciągnęła Ceravanne - oddał już swoje serce to- bie. To z twojego powodu walczy teraz z Ciemnością. Jeśli jednak nie pragnie twojego towarzystwa, jeśli cię nie dotyka, to ty.sama musisz wyjść mu naprzeciw. W jego mniemaniu dzielą was całe ty- siąclecia. Dronon usiłował maksymalnie zdystansować go do ciebie. Gallen musi się w tobie zakochać od nowa. Musisz mu przypomnieć, dlaczego kochał cię do tej pory. Maggie przygryzła wargę i rozejrzała się bezradnie po jaskini. Łzy napłynęły jej do oczu. Tallea podeszła do niej i położyła jej rękę na ramieniu. 290 - Czemu płaczesz? - spytała. Maggie pokręciła głową. - To już nie jest Gallen. To już nie jest człowiek, którego poślu- biłam. On nie mówi tak jak Gallen, nie porusza się tak jak on. W do- datku jest taki stary... ma sześć tysięcy lat! - Maggie nie ośmieliła się powiedzieć tego, co dręczyło ją najbardziej. Ceravanne miała Gallenowi do zaoferowania znacznie więcej niż ona. Ceravanne była od niej piękniejsza, a zapach jej feromonów był w stanie zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. Ceravanne, tak jak Gallen, żyła od kilku tysięcy lat, a zatem - znacznie lepiej do niego pasowała. Mag- gie zastanawiała się, czy przypadkiem Tharrinianka nie usiłowała usidlić Gallena z czystego wyrachowania. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała z goryczą. - Dlaczego chcia- łaś, żeby Gallen cię pokochał, skoro wiedziałaś, że wcześniej poko- chał mnie? Ceravanne usiadła przy ognisku i oblizała usta, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Pierwszy raz zrobiłam to, kiedy Bock przyprowadził go do mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Gallen cię kocha. - A drugi raz? Ceravanne odetchnęła głęboko. - To było trzy noce temu. Maggie rozmyślała nad tą zdradą. Miała wielką chęć wyciągnąć nóż i pokroić nim Tharrijiiankę, lecz Ceravanne, przyznając się do winy, obiecywała tym samym, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Jednak Maggie przypomniała sobie, jak miesiąc temu Lady Everyn- ne próbowała zwabić Gallena do swojej sypialni. Teraz Ceravanne usiłowała zrobić to samo. Maggie zastanawiała się, czy wszyscy Tharrinianie są tak bezwzględni. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała. - Dlaczego wy, Tharrinianie, musicie tak postępować? Ceravanne oddychała ciężko. Odwróciła głowę, lecz wiedziała, że musi coś odpowiedzieć. - Mogłabym ci powiedzieć, że to z powodu Beloriana, którego wciąż kocham; Gallen jest do niego uderzająco podobny. Wtedy, tamtej nocy, było ciemno, byłam samotna i przerażona- bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciuset lat. Gallen, ze zwykłej do- broci, chciał mnie pocieszyć. Była to dla mnie wystarczająca poku- sa, aby zrobić to, co zrobiłam... Tak... -westchnęła Ceravanne, .wyrzuciwszy z siebie prawdę. - Jeśli my, Tharrinianie, mamy jakieś 291 słabostki, to zawdzięczamy je ludziom, którzy nas stworzyli. Wiesz, że wydzielamy feromony, które przyciągają was, ludzi. Wiesz, że nieustannie dbamy o swój wygląd, że mamy tysiące sposobów, aby wami manipulować. Ale jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć: tak samo jak ludzie odczuwaj ą potrzebę służenia nam, tak i my od- czuwamy potrzebę rządzenia nimi. Ja... potrzebuję waszego odda- nia tak samo, jak wy potrzebujecie powietrza. Czasami żałuję, że nie jest inaczej, że nie mogę się tego pozbyć; żałuję, że w ogóle się uro- dziłam. Nagle Maggie odnalazła w tym wszystkim sens. Tharrinianie zo- stali stworzeni na przywódców. Dano im mądrość, urodę i zdolność kierowania ludźmi. Jednak wszystkie te cechy byłyby bezwartościo- we, gdyby Tharrinianie - przynajmniej do pewnego stopnia - nie byli żądni władzy. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła Ceravanne. - Je- steśmy zamknięci w klatce ze skóry i kości, która czasami zmusza nas, abyśmy myśleli i zachowywali się inaczej, niż tego chcemy. Ty, ja, Gallen, słudzy Ciemności... Widzisz, Maggie... nienawidzę samej siebie za to, co próbowałam zrobić. Jestem wdzięczna Gallenowi, że mi nie uległ. Nie dopuszczę, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Maggie potarła oczy zaciśniętymi pięściami. Było późno i wszyst- ko zaczynało jej się mieszać. Chciała być wściekła, ale widocznie albo była na to zbyt zmęczona, albo Ceravanne umiejętnie nią mani- pulowała, albo też rzeczywiście nie było powodów do złości. W każ- dym razie Maggie pokręciła głową. - Dajmy temu spokój - powiedziała i poszła położyć się u boku Gallena. - Mój mąż - pomyślała. - Mój. I nie pozwolę żadnym choler- nym Tharrinianom albo sługom Ciemności, żeby mi go zabrali! Tej nocy spała spokojnie, nie zbudzili jej żadni niespodziewani goście. Następnego dnia Gallen okazał się doskonałym przewodni- kiem. Przez całą drogę nie spotkali ani jednego żywego stworzenia. Jedynym dowodem na to, że okolica nie jest całkiem nie zamieszka- na, były olbrzymie ślady stóp pozostawione w mule. Zobaczyli je, przeprawiając się przez rzekę. Tallea powoziła, a obok niej siedział Orick. Kiedy spytał, do kogo należą te ślady, Kaldurianka tylko po- spieszyła bestię i szepnęła: - Lepiej nie pytaj. Maggie siedziała w tylnej części powozu, trzymając Gallena za rękę. Kiedy mijali olbrzymie ślady, ścisnęła jego dłoń, a on odwza- 292 jemnił jej uścisk. Przez dłuższą chwile. przygiądał si je: wreszcie pocałował ją ostrożnie, tak jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Wieczorem, trzeciego dnia po wyruszeniu z High Home Gallen zjechał ze starożytnej drogi i powóz zaczął się wspinać na stromą przełęcz, mijając ruiny tak stare, że wśród nich ani jeden budynek nie zachował się w całości. Po raz pierwszy Ceravanne nie była pewna, gdzie się znajdują. - Dokąd jedziemy? - zapytała. - Do Ophat? Przełęcz Nigangi jest niżej, nieco bardziej na wschód. - Możemy się przez nią nie przedrzeć - stwierdził Gallen. - Le- piej pojechać do Ophat. Musimy nabrać wysokości. Z tej góry po- winniśmy zobaczyć całą drogę prowadzącą do Moree. Powóz jechał po wyboistym szlaku, mijając ruiny wystające spo- między drzew. Bestia wspinała się długo, aż wreszcie stanęła ze zmęczenia; piana pociekła jej z pyska. W kilku miejscach droga była zrujnowana; olbrzymie fragmenty oderwały się od prawie pionowe- go urwiska i spadły w przepaść. Droga pięła się dalej, obok kolejnych ruin, w których pogwiz- dywał wiatr. Wreszcie dotarli do osłoniętej, skalnej niszy, ukrytej pomiędzy dwoma grzbietami góry. Stało tam nadal kilka starożyt- nych, wyciosanych w kamieniu budynków; miejsce to było odda- lone od drogi zaledwie o sto metrów. Jeden z budynków otoczony był kolumnami, a nad każdym z masywnych portali znajdował się ponury posąg olbrzyma zakutego w lekką zbrój ę, w jednej ręce trzy- mającego włócznię, a w drugiej - berło. Na szerokim dziedzińcu, skąpo porośniętym trawą, porozrzucane były kamienne kostki bru- kowe. Mury wydawały się wyjątkowo stare - starsze niż jakakolwiek budowla, którą Maggie do tej pory widziała. - Nie powinniśmy zmuszać bestii do dalszej wspinaczki - stwier- dził Gallen. - Nie mamy już dla niej wiele paszy. Możemy rozbić obóz w jednym z budynków, a nawet rozpalić niewielkie ognisko. Dziś w nocy nie odwiedzą nas zwiadowcy. - Jak to? - zdziwił się Orick. - Przez kilka ostatnich dni cały czas jechaliśmy pod górę. W tej chwili powinniśmy znajdować się na wysokości prawie trzech tysię- cy metrów. Skrzydła zwiadowców nie na wiele się zdadzą w tak roz- rzedzonym powietrzu. Mogą co najwyżej przyjść tu na piechotę, ale wątpię, aby w ten sposób zdołali nas dogonić. Poza tym -jest to ostatnie miejsce, w którym będą nas szukać. 293 Gallen nakazał rozładować powóz i pozwolił bestii paść się na dziedzińcu. Stojące tam kamienne cysterny były pełne i chociaż ich mury porastał gruby mech, woda wyglądała na zdatną do picia. Maggie weszła do wiekowego pałacu i zorientowała się, że nie- które korytarze prowadzą do jaskiń, ciągnących się daleko w głąb góry. Na posadzce leżało trochę śmieci pozostawionych przez Derri- tów, lecz były już prawie całkiem przegniłe, widocznie leżały tu od paru lat. Mimo to Gallen nalegał, aby rozbić obóz w pomieszczeniu, w którym można się bronić, i postawił Talleę na straży. - Dziś w nocy sam muszę się zabawić w zwiadowcę - oznajmił oschle. - Muszę się wspiąć trochę wyżej. Powinniście tu być bez- pieczni. - Idę z tobą- powiedziała Maggie. - To nie będzie konieczne. - Gallen popatrzył jej w oczy z ulgą, jakby chciał ją błagać, żeby z nim poszła, lecz obawiał się, że ona odmówi. - Na szczycie będzie bardzo zimno. Nie wiem nawet, czy znajdę tam jakieś schronienie. - Nie idę dlatego, że to konieczne. Idę, bo tego pragnę - stwier- dziła Maggie. Chwyciła go za ręce. -1 wierzę, że zadbasz o to, aby mnie rozgrzać. Zanim wyszli, Maggie pocałowała Oricka w pysk, a Gallen po- głaskał go po głowie. Potem wymknęli się tylnymi drzwiami, kieru- jąc się w stronę wieży stojącej na szczycie góry. Ich pośpiech zaniepokoił Oricka. Wyglądało to tak, jakby Gallen i Maggie byli nowożeńcami wymykającymi się spiesznie na swój miodowy miesiąc. W pewnym sensie manifestowali całemu światu, że chcą być sami. Orick poczuł w sercu przejmującą pustkę. Gallen był jego najlepszym przyjacielem i niedźwiedź w pewnym sensie po- czuł się porzucony. Wyciągnął się na podłodze, pogrążony w swoim smutku. Ceravanne najwyraźniej wyczuła jego nastrój, bo podeszła do niego po chwili i objęła go swoimi szczupłymi ramionami. - Jak myślisz, dlaczego on to zrobił? Dlaczego poszedł beze mnie? - Możliwe, że zrobił to pod moim wpływem - szepnęła Ceravan- ne. - Wzmocniłam jego przywiązanie do Maggie, kiedy dotknęłam go swoim palcem. Siły Ciemności próbowały to przywiązanie zer- wać, ale wydaje mi się, że Maggie zdołała je na nowo rozbudzić. Samotność jest najokropniejszą rzeczą, kiedy ktoś tak bardzo się 294 przywiązuje. Gallen potrzebuje teraz Maggie tak samo, jak wody czy powietrza. Podejrzewam, że przez cały ten czas ona potrzebo- wała go równie mocno. Powinniśmy się cieszyć, że w końcu się od- naleźli. Orick słuchał z uwagą, lecz nie znalazł w tych słowach żadnego pocieszenia. - Możliwe też, że Gallen obawia się bitwy - dodała na koniec Ceravanne. - Wkrótce przekroczymy góry Telgood i znajdziemy się na pustyni Moree. Nikt z nas nie wie, co przyniesie przyszłość. Być może Gallen chce okazać Maggie swoją miłość na wypadek, gdyby wkrótce miał zginąć. Orick nic nie powiedział, tylko chrząknął. Ceravanne wróciła do ogniska. Kamienne mury stały się lodowato zimne, lecz Orick na to nie zważał. Po minucie przyklęknęła przy nirri Tallea. - Kiedy byłam mała, mieszkałam w ochronce - szepnęła mu do ucha. - Spałam z siostrą, razem walczyłyśmy przez wiele lat. Kiedy dorosłyśmy, ona wyszła za mąż, a ja poszłam na wojnę. Bolało mnie, że śpi z kimś innym. Orick nic nie odpowiedział, lecz Tallea ciągnęła dalej. - Któregoś dnia znajdziesz niedźwiedzicę, z którą będziesz spał... - powiedziała to trochę na pocieszenie, lecz było to zara- zem pytanie. - Nie - szepnął Orick. - Niedźwiedzice nie kochają tak jak lu- dzie. - Och, to straszne - powiedziała Tallea i ku zaskoczeniu Oricka położyła się przy nim, wtulając się w jego grube futro. Obejmowała go jak przyjaciel, dopóki niedźwiedź nie zasnął. Gallen poprowadził Maggie wśród antycznych ruin, niosąc na plecach kilka koców i drewno na opał. Na szczycie wzgórza jego świeże wspomnienia podpowiedziały mu, że stojącą tam wieżę zbu- dowało pewne starożytne plemię obdarzone doskonałym wzrokiem, aby pilnować całej okolicy. Rzeczywiście, wieża stała dokładnie w tym miejscu, o którym mówiła legenda, lecz cała budowla była w zasadzie tylko okrągłą chatką, stojącą na skalnym występie. W środku znajdowały się dwa łóżka wykute w kamieniu oraz nieduży kominek w kształcie kopuły. Gallen rozpalił ogień i wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się zdumie- wająco ciepło. 295 Właśnie wtedy, przy blasku ognia, owinięty w grube koce, Gal-1; len kochał się ze swoją żoną, a potem leżał przy niej, obejmując ją czule jeszcze długo po tym, jak zasnęła. W pewnej chwili, zanim jeszcze zamknęła oczy, zapytała go: - Kiedy Ciemność zakończyła nadawanie, a ty przyszedłeś do nas do stajni, ile czasu minęło, zanim postanowiłeś zostać z nami? - Zdecydowałem się, kiedy tylko spostrzegłem, że się mnie boicie - powiedział szczerze. — Wcześniej nie byłem pewien, z kim mam utrzymać kontakt. Ale potem nie mogłem znieść tego, że się mnie obawiacie. - Aha... - szepnęła Maggie i zasnęła, nie domyślając się nawet, ile trudu kosztowało go podjęcie tamtej decyzji. Co jakiś czas w je- go głowie odzywał się chór głosów; jego świeże wspomnienia nie dawały mu spokoju. Jednak za każdym razem znajdował w swym umyśle jeden jasny kącik, do którego mógł wrócić. Jego własne wspomnienia były tam nadal żywe; pamiętał, co Dronon zrobił w je- go rodzinnym świecie i na innych planetach, w ten sposób zyskując jawny dowód fałszu jego propagandy. W pewnym stopniu pomagało mu to. Głosy milkły jeden po dru- gim niczym świeczki gaszone dotknięciem palców. W ciągu kilku ostatnich dni czuł, że zamęt w jego głowie stopniowo ustępuje. Mimo to nadal obawiał się, że w jakiś sposób może znów pogrążyć się w mrocznej części swojego umysłu. Bał się tego i wiedział, że po- trzebuje Maggie, aby nie stracić sił. Leżał więc przez dłuższy czas, przypominając sobie kosmiczne miasta Drononu i robiąc plany na najbliższe dni. Czekało go jeszcze spotkanie z Wendetą. O ile dobrze się domyślał, była to pradawna maszyna służąca do zabijania. Zaczął więc przeglądać zawarte w płaszczu informacje o jej uzbrojeniu i systemach obronnych. Później, mimo iż noc była chłodna, otulił się czarną tuniką, zało- żył płaszcz i wyszedł na zewnątrz, pod rozgwieżdżone niebo. Było wyjątkowo zimno, polecił więc swojemu płaszczowi, aby ten odbijał uciekające ciepło z powrotem do jego ciała. Wspiął się na szczyt niewielkiej wieży i przysiadł na płaskim, kamiennym podeście. Pomyślał, że nawet jeśli ktoś spostrzeże go z oddali, odzianego w czarną tunikę, z pewnością uzna go za posąg. - . Był idealnie nieruchomy. Zamknął oczy, zdając się wyłącznie na sensory umieszczone w płaszczu. Niebo było bezchmurne. Przez jakiś czas Gallen siedział, pozwa- lając aby sensory dostarczały mu kolejnych, powiększonych obra- 296 zów. Nakazał płaszczowi przesłuchać wszystkie częstotliwości ra- diowe, aby dowiedzieć się, o czym mówią odległe komunikaty Sił Ciemności. To, co usłyszał i zobaczył, zaniepokoiło go. W dole, na przełęczy Nigangi, zaledwie czterdzieści kilometrów na zachód, pełzły trzy ule Drononu. Pomiędzy nim przesyłano informacje, z których wynika- ło, że szukają Gallena. W całej dolinie, którą zostawili za sobą, wi- dać było stada zwiadowców. Potężne nietoperze wirowały w powie- trzu, co jakiś czas spadając na ziemię, żeby splądrować jakąś fortecę, jaskinię czy zatłoczoną gospodę. Na południu, na skraju pustyni Moree, Gallen zobaczył siedem- naście kroczących uli, sunących niczym wielkie pająki kierujące się na pomoc. Widział czerwony blask ich plazmowych silników i ma- leńkie sylwetki ludzi krzątających się na górnym pokładzie bojo- wym. Gallen nie przypuszczał, że Dronon zostawił po sobie aż tak śmier- cionośny arsenał. Jeszcze bardziej zaniepokoił go widok zebranych armii. Z południa Babelu musieli ściągnąć wszyscy rycerze, gdyż ich tłum rozciągał się na całą szerokość pustyni. Gallen dostrzegł wielkie obozowiska ubranych na czerwono olbrzymów, którzy spali przy ogniskach, pod gołym niebem. Za nimi znajdowały się obozy błękitnoskórych wojowników Adare, którzy zebrali się w liczbie kil- kuset tysięcy. Prężna armia Tekkarów, odzianych w czarne tuniki, maszerowała płynnym krokiem, nie zważając na mrok. Wszystkie wojska kierowały się na północ i północny wschód, do portów, z k- tórych można było wypłynąć na ocean. Ten olbrzymi pochód wzbudził panikę wśród dzikich, pustynnych plemion. Dwanaście kilometrów dalej, u podnóża góry, cały naród Derritów zebrał się w jednym miejscu, aby bronić się przed wkro- czeniem wrogiej armii. Uważano, że Derrici są samotnikami, rzadko podróżującymi w większych siadach. Jednak tym razem Gallen do- ; strzegł ich ponad stu, tworzących zwarty, zorganizowany oddział. *ł Górską ścieżką, tuż za zakrętem, posuwała się jakaś postać, lśniąca f w podczerwieni. Gallen rozpoznał zwiadowcę, idącego ze złożony- A mi skrzydłami, stawiającego małe, energiczne kroki, odpoczywają- .'i, cego co chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza. Kiedy tylko zwiadowca jf' spoglądał na świeże ślady powozu, od razu robiło mu się raźniej i przyspieszał marsz. Gallen zastanawiał się, dlaczego stwór go jesz- cze nie dostrzegł - znajdował się w odległości zaledwie sześciu ki- lometrów. Wreszcie przypomniał sobie, że nakazał płaszczowi wy- 297 chwytywać uciekające ciepło, dzięki czemu był niewidoczny dla ko- goś, kto widział wyłącznie w podczerwieni. Jednak najbardziej zaniepokoił Gallena widok ogromnego mia- sta położonego w środku Moree, osiemset kilometrów dalej. Przy tak wielkiej odległości jego płaszcz nie mógł wiele odkryć - para wodna zawarta w powietrzu stanowiła zbyt silną barierę. Jednak skrawki widoków, jakie płaszcz zdołał zebrać, mówiły Gallenowi jedno: wokół miasta rozstawiono w równych odstępach pięć olbrzy- mich, srebrzystych kopuł. Gallen widział już kiedyś coś takiego na Fale, więc natychmiast zorientował się, co to jest. Siły Ciemności budowały statki kosmiczne. Westchnął ciężko, zsunął się z wieży i zaczął schodzić na dół, żeby zabić zwiadowcę. ROZDZIAŁ i5 l ie podoba mi się to - powiedziała następnego ranka Ceravanne, stojąc na środku olbrzymiej sali. - Podziemna Droga jest naszą jedyną szansą- nalegał Gallen, sto- jąc nad ciałem martwego zwiadowcy. - Słudzy Ciemności niewiele o niej wiedzą. W moich wspomnieniach był to niebezpieczny szlak, miejsce pełne grozy - nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby sią tam zapuścić. Pamiętam, jak kiedyś przez wiele dni błądziłem po pod- ziemnych tunelach pewnego indaliańskiego miasta- myślę, że słudzy Ciemności wolą unikać takich miejsc. Ale ty, Ceravanne, powinnaś znać tę drogę. Byłaś przecież królową tej krainy. - To było pięćset lat temu - stwierdziła Ceravanne. - Wtedy Pod- ziemna Droga, ciągnąca się przez Puste Wzgórza, uważana była za istny labirynt. Mało kto ważył się nią chodzić bez przewodnika. A te- raz - nie mam pojęcia, kto tam może mieszkać. Prawie na pewno w tamtejszych jaskiniach kryją się Derrici, lecz wiele innych ple- mion jest przyzwyczajonych do ciemności. Co będzie, jeśli spotka- my Tekkarów? Poza tym droga w kilku miejscach wychodzi na po- wierzchnię, a tam będziemy musieli uważać na ludzi-ptaków - są wyjątkowo krwiożerczy. - Ależ wszystkie doliny Moree są pełne wojsk Ciemności - po- wiedział Gallen. - Rozeszła się wieść, że Lord Protektor udaje się do Moree. Wszędzie krążą setki zwiadowców. Co gorsza, wiele ar- mii maszeruje także w nocy. Nie będziemy w stanie przedrzeć się żadną drogą. Jeden ze zwiadowców znalazł już ślady naszego powo- zu. Przecież musimy się jakoś dostać do Moree! 299 - Myślisz, że lepiej mieć do czynienia z nieznanym niebezpie- czeństwem, niż wiedzieć, co nam grozi? - Owszem, skoro wiemy, że to zagrożenie nas przerasta - odparł Gallen. - Nie rozumiem - wtrącił Orick. - O co wy się kłócicie? Gallen, przeprowadziwszy zeszłej nocy rekonesans, postanowił wykorzystać stary szlak prowadzący do Moree, zwany Podziemną Drogą. Wszyscy bez zastanowienia przystali na jego propozycję, oprócz Ceravanne, która była wstrząśnięta jego decyzją. - Podziemna Droga- powiedziała Ceravanne -jest starożyt- nym szlakiem łączącym Ophat z podziemnym miastem Indalii, które leży na zachód stąd, pod Pustymi Wzgórzami. Stamtąd dro- ga biegnie jeszcze dalej na zachód, przez góry Telgood, aż na sam skraj Moree. - Nie rozumiem - stwierdził Orick. - Myślałem, że już jesteśmy w Indalii. Indalia to miasto czy kraj? - Jedno i drugie - wyjaśniła Ceravanne. - Kiedyś w tej części świata istniało wiele miast-królestw, a nazwa stolicy była zwykle nazwą całego państwa. Znajdujemy się już w granicach starożytnej Indalii, a Gallen zamierza nas teraz zaprowadzić do miasta leżące- go pod Pustymi Wzgórzami. Jednak Fenorah ostrzegał, że to miej- sce od wieków jest bardzo niebezpieczne. Nikt już dziś tam nie jeździ. Ceravanne rozejrzała się po twarzach zebranych osób. - Możemy iść tą drogą - westchnęła. - Jednak pamiętajmy, że większa jej część - ponad czterdzieści kilometrów - prowadzi pod ziemią. Talleo, co ty na to? - Indalia jest dla mnie tylko legendą. Nie znam jej niebezpie- czeństw. .. - powiedziała Tallea. W gruncie rzeczy jednak obawiała się tamtędy podróżować. Pod ziemią mieszkało wiele plemion widzących w ciemności. Podobnie jak na powierzchni, pokojowo usposobione narody ustępowały miej- sca wojowniczym. Gdyby Tallea miała walczyć pod ziemią, nie mia- łaby większych szans. Jej rany jeszcze się do końca nie zagoiły, cho- ciaż była już w stanie władać mieczem. - Dla mnie to nie jest legenda - stwierdziła Ceravanne. - Przez osiem tysięcy lat do podziemnego miasta ściągały różne plemiona, a Puste Wzgórza zostały poprzecinane setkami tuneli. Przez długi czas było to spokojne miejsce, gdzie mieszkańcy podziemi żyli ze sobą w zgodzie. Potem odkryto tam złoża szmaragdów, co ściągnęło 300 jeszcze liczniejsze rzesze. Jednak nawet w okresie największej świet- ności, pod moim panowaniem, Indalia zwana była „krainą tajem- nic", ponieważ nikt w ciągu jednego życia nie był wstanie przebyć wszystkich jej tuneli. Już wtedy krążyły plotki o wrogich plemio- nach zamieszkujących niektóre zakątki podziemnego labiryntu... Poza tym będę z wami szczera - dodała. - Boję się tego miejsca! - Mówiąc to, drżała. - A jednak trzysta lat temu - stwierdził Gallen - słyszałem po- głoski, że Podziemną Drogą można przejechać pięćset kilometrów, z Ophat do White Reed. Jeśli to prawda, byłby to dla nas ogromny krok naprzód. Pamiętajcie też, że góry Telgood stanowią doskonałą barierę. Żadne wojsko - nawet armia Tekkarów - nie jest w stanie przejść przez nie na piechotę, a więc góry będą dla nas doskonałą osłoną. - To dlatego przywiodłeś nas do miejsca, gdzie zaczyna się Pod- ziemna Droga - stwierdziła Ceravanne, spoglądając za siebie na długi ciąg korytarzy. - Tak podejrzewałam. Ale nie zapominaj, jak trudno jest przebyć ten szlak. Na powierzchni zdążył już w wielu miejscach zarosnąć, a pod ziemią wiele grot zostało zasypanych albo zawaliła się podłoga dzieląca je od położonych niżej korytarzy. Nie bez po- wodu nikt tam nie zagląda od wieków. Poza tym w jaki sposób za- mierzasz oświetlić drogę? Gallen sięgnął do kieszeni tuniki, wyjął niewielką, kryształową kulę i ścisnął ją w dłoni. Całą salę zalało jaskrawe światło. - Rozumiem - westchnęła Ceravanne. - Technologia z innego świata. Czy postanowiłeś zostawić bestię zaprzęgową? - Tak - odparł Gallen. - Im bliżej jesteśmy Moree, tym bardziej jawne podróżowanie nie wchodzi w grę. Bestia w każdej chwili może zdradzić naszą obecność. Jak sądzisz, będziesz umiała nas poprowa- dzić? - Być może - Ceravanne westchnęła głęboko. - Na powierzchni nie sposób zgubić drogę; znam też kilka podziemnych korytarzy, jed- nak nie mam pewności, czy jeszcze da się nimi przejść. Po tych słowach zaczęli się zbierać. Gallen uwolnił bestię i szep- nął jej coś do ucha, wskazując na północ. Zwierzę pokiwało kudła- tym łbem i pobiegło przed siebie. Spakowali się i skierowali do kamiennego korytarza, do które- go prowadziły'masywne drzwi, strzeżone przez posąg olbrzyma. Kiedy Gallen z całej siły pociągnął za klamkę, z korytarza powiało chłodne powietrze, niosące zapach wilgoci i minerałów. Ceravan- 301 ne chwyciła świecącą kulę Gallena, popatrzyła na schody, których koniec ginął w mroku, i wszyscy ruszyli w dół. Tallei wydawało się, że Tharrinianka jest boginią niosącą w ręce najprawdziwszą gwiazdę. - Zaczekajcie - powiedział Gallen, a jego głos odbił się wielo- krotnie echem od ścian korytarza. Wrócił do komnaty i zarzucił so- bie na plecy ciało zwiadowcy. - Zostawimy go na dole, żeby jego koledzy nie mogli go znaleźć. Zaczęli schodzić. Schody ciągnęły się w nieskończoność, a Ce- ravanne niemalże biegła. Odgłos kroków rozlegał się prawie w ca- łym tunelu. Tallea zdawała sobie sprawę, że robią zbyt wiele hałasu i wśród echa kroków usiłowała wychwycić głosy ewentualnych miesz- kańców groty. Dwukrotnie minęli niezdarnie wydrążone, boczne tunele, które musiały powstać całkiem niedawno. Z jednego z nich dochodził gorz- kawy zapach Derritów. Gallen otworzył drzwi prowadzące do bocznego korytarza i zo- stawił tam zwiadowcę jako pożywienie dla dzikich stworów. Tallea po raz kolejny zauważyła jego spryt. Derrici będą woleli pożywić się padliną, niż polować na grupkę ludzi uzbrojonych w ostre miecze i niosących przed sobą oślepiające światło. Tunel zdawał się nie mieć końca. Zimno bijące od wilgotnych skał przenikało wszystkich do szpiku kości. Tallea, chociaż biegła, nie była w stanie tego zimna przezwyciężyć. Po dwóch godzinach dotarli do wyjścia z jaskini, leżącego w cieniu góry, i znaleźli się na szerokiej, oświetlonej słońcem drodze. Przez stulecia wiele kamieni stoczyło się w przepaść, to- też że droga była nie do przebycia konno, lecz pieszo szło się całkiem dobrze. Talleę bolały nie zagojone rany. Czuła, że słońce ją rozgrzewa, lecz nie jest w stanie rozgrzać jej rany, która na całej swej długości paliła jąniczym przytknięty do ciała sopel lodu. Mimo to biegli przez następnych kilka godzin, mijając kolejne tunele. Gallen szedł na przo- dzie; dwa razy ostrzegł pozostałych o pułapkach zastawionych przez Derritów - były to głębokie j amy, przykryte wiklinową siatką i war- stwą szarej gliny. Tallea cieszyła się, że Gallen ma bystre oko. Kiedy szli na powierzchni, wypatrywała na niebie ludzi-ptaków i w pew- nym sensie cieszyła się, gdy droga wracała pod ziemię. Cały dzień spędzili w marszu. O zmierzchu rozbili obóz w jed- nym z tuneli. Tallea czuła, że jej rany nabrzmiały, jakby wdała się 302 infekcja. Nie mogła zasnąć, mimo to z samego rana znów zmuszo- na była biec. Przez cały dzień droga wznosiła się równomiernie po szarym sto- ku skutej lodem góry. Powietrze było mroźne, a stok wyjątkowo sze- roki i stromy. Góra wznosiła się po ich lewej stronie, a po prawej ciągnęła się pięćsetmetrowa przepaść. Tu i ówdzie wzdłuż drogi wi- dać było ślady kozic górskich, lecz poza nimi najwyraźniej nikt tędy nie chodził. Tego dnia minęli dwie starożytne wartownie stojące przy dro- dze. W jednej z nich, na szczycie warownej wieży, ujrzeli wystają- ce liście i gałęzie tworzące coś na kształt szerokiego na trzy metry gniazda. Tylko człowiek-ptak mógł zbudować takie gniazdo na tej wysokości. Gallen kazał się wszystkim zatrzymać i wślizgnął się po scho- dach na szczyt wieży. Tallea i Orick podążyli za nim. Gniazdo oka- zało się bardzo stare; gałęzie zbielały i częściowo przegniły, tak że nie były w stanie utrzymać dużego ciężaru, co świadczyło o tym, iż od dawna jest ono opuszczone. Jednak wśród pożółkłych, owczych kości Gallen znalazł ludzkie ramię i czaszkę, przykryte kawałkiem zakrwawionej, wełnianej tuniki. Zeszli na dół i ruszyli w drogę, bacznie spoglądając na niebo. Kiedy Gallen dotarł na grzbiet góry, padł na ziemię i dał pozostałym znak, aby się schowali. Tallea również przypadła do ziemi i przyczołgała się do Gal- lena. Oboje wyjrzeli zza skalnego grzbietu. Daleko w dole płynę- ła spieniona rzeka, wokół której skupiły się na wpół karłowate sosny. Zataczając nad kanionem szerokie, leniwe kręgi, człowiek-ptak machał swoimi pokrytymi skórą skrzydłami. Tallea przyjrzała mu się. Jego brzuch był bladoniebieski, więc z dołu trudno go było za- uważyć, lecz grzbiet miał zielono-szary. Gdyby człowiek-ptak sie- dział na gałęzi, ze złożonymi skrzydłami, trudno byłoby go wypa- trzeć. Jednak w locie był doskonale widoczny. - Rozgląda się po dolinie - powiedział Gallen. - Pewnie poluje na wilki albo jelenie. Marny szczęście, że jesteśmy wyżej niż on. - Wyżej nic by nie upolował - stwierdziła Tallea. Rzeczywiście, człowiek-ptak nie trudził się, żeby polować na tej opustoszałej, skalistej drodze. Kaldurianka przyglądała mu się, rozmyślając. Wiadomo było, że wszystkie podgatunki zamiesz- kujące Tremonthin zostały stworzone, aby zasiedlić inne światy. 303 Jednak spośród wszystkich plemion Babelu ludzie-ptaki wyda- wali jej się najdziwniejsi. W gruncie rzeczy niczym nie przypo- minali ludzi. Były to olbrzymie stwory, o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do dziesięciu metrów, znacznie większe od zwia- dowców. Miały szeroki ogon, który w locie służył im za ster. Ich skrzydła zakończone były ostrymi, krwistoczerwonymi hakami. W długich, płaskich szczękach znajdowały się potężne zęby, któ- re Tallea mogła dostrzec nawet z tak dużej odległości. Całe ciało pokryte było grubą skórą, której nie przebiłoby żadne ostrze. Mówiło się, że stwory te nie uważają człowieka za swojego towa- rzysza, a jedynie za kawałek mięsa nadający się do zjedzenia. Czasami można się było dogadać z Derritami, ale nigdy z czło- wiekiem-ptakiem. Gallen i Tallea patrzyli na stwora krążącego nad doliną. Nie prze- suwał się ani na wschód, ani na zachód, ani też nie usiłował wzbić się wyżej. - Myślę - szepnął Gallen - że musiał gdzieś w dole wypatrzyć zwierzynę. Pewnie czeka, aż ofiara znajdzie się na otwartej prze- strzeni. Może tak krążyć przez cały dzień. - Owszem — zgodziła się Tallea. - Nie możemy się wychylać zza skał. Jeśli trzeba, będziemy się czołgać. Do bram miasta Indalii zostało nam już tylko osiem kilo- metrów. Tallea popatrzyła triumfalnie przed siebie. Przez ostatnie dwa dni szli szybkim tempem, prawie bez odpoczynku. Droga prowadziła dalej po zboczu; nad nią i poniżej ciągnęło się pionowe urwisko, zakrzywione tak samo jak grzbiet. Jednak Gallen miał rację - w od- dali droga kończyła się wielkimi, żelaznymi drzwiami prowadzący- mi pod ziemię. Drzwi były zamknięte. - To szaleństwo - stwierdziła Tallea. - Nie mamy nawet łuku. - Jest tu tylko jeden człowiek-ptak - odparł Gallen - a nie całe stado. A ja mam swoją strzelbę zapalającą. Tallea pamiętała, jak wielkich zniszczeń dokonała ta broń na stat- ku. Wiedziała, że człowiek-ptak nie miałby żadnych szans: natych- miast zamieniłby się w kulę ognia. - Ile ognistych strzał ci zostało? - spytała Tallea. - Sześć - szepnął Gallen. - Prawdopodobnie dwie powinienem zachować: jedną dla Wendety, drugą dla Sił Ciemności. Tallea ponuro pokiwała głową. Tylko jeden człowiek-ptak, o ile dobrze widzieli. Jednak za grzbietem góry mogły na nich czyhać 304 dziesiątki, ba, całe stado mogło gnieździć się wśród rosnących w do- le drzew. Była jesień - pora, kiedy ludzie-ptaki zbierali się w stada, żeby odlecieć na południe. - A co z drzwiami? - spytała Tallea, wskazując na żelazną płytę lśniącą w oddali. - Co będzie, jeśli są zamknięte? Gallen przygryzł wargę i nic nie odpowiedział. Tallea wiedziała, że od leżenia na skale jej rana zrobiła się lodo- wato zimna. Kaldurianka czuła się fatalnie. Przypomniała sobie, jak zimny miecz olbrzymiego marynarza przeszył jej brzuch, i odniosła wrażenie, jakby jej rana żyła własnym życiem i za wszelką cenę do- magała się odpoczynku. Popatrzyła przed siebie. Droga na całej długości oświetlona była blaskiem popołudniowego słońca. Tylko w kilku miejscach skały rzucały cień, w którym można się było ukryć. Tunika Gallena zmieniła barwę na stalowoszarą, identyczną jak kolor skał. Tallea żałowała, że nikt oprócz niego nie ma takiej tuniki. - Dobrze — powiedziała. — Będziemy się czołgać. Gallen dał znak pozostałym, żeby pochylili się jak najniżej, i prze- czołgał się na drugą stronę drogi, pod skalną ścianę. Pozostali ruszyli za nim. Tallea szła na końcu. Rozpoczęła się żmudna wspinaczka. Skalne ściany miały w tym miejscu dziwny, mdły zapach; kamienie, z których zbudowana została droga, były zimne i nierówne. Tallea poobcierała sobie dłonie i kolana, a przejmujący chłód był dla niej nie do zniesienia. Kaldurianka obliczyła, że słońce musiało oświetlać drogę od kilkunastu godzin, a mimo to nie zdołało rozgrzać lodowatych głazów. Widocznie skały były przemarznięte na znaczną głębokość. Orickowi wędrówka nie sprawiała większych problemów. Szedł spokojnie, kołysząc swoim masywnym karkiem. Po dwóch kilometrach Tallea dostrzegła na skale ślady krwi. Maggie skaleczyła się w rękę o wystający kamień. Mówiło się, że ludzie-ptaki potrafią wyczuć zapach krwi z ogromnej odległości. Rana była niegroźna, lecz Tallea poczuła się nieswojo. Kilometr dalej dostrzegli na drodze świeże ślady Derritów. Tal- lea nie widziała takich śladów od dwóch dni. W innych okoliczno- ściach ich widok nie wprawiłby jej w takie przerażenie, lecz teraz, kiedy szła pochylona, trzymając się jak najbliżej skalnej ściany, aby ukryć się przed człowiekiem-ptakiem, wolała sobie nie wy- obrażać, co by było, gdyby w tym momencie przyszło im walczyć z Derritami. 20 - Klucz do Ciemności 305 Kaldurianka nie miała wyboru; musiała czołgać się dalej. Gdzieś w dole piskliwy krzyk odbił się echem od ścian kanionu. Były to nawoływania ludzi-ptaków. Gallen uniósł rękę, nakazu- jąc pozostałym, aby się zatrzymali. Wychylił się za krawędź prze- paści. Widząc jego minę, wszyscy zrozumieli, że sytuacja jest groźna. Gallen cofnął się o krok i pokazał trzy palce. Trzech ludzi-pta- ków. Tallea popatrzyła na rękę Maggie. Świeża krew sączyła się z głę- bokiego rozcięcia na dłoni. Tallea skinęła dłonią, potem wskazała na swój nos i szepnęła: - Zapach krwi... Oni potrafią wywęszyć zapach krwi... Maggie zbladła. Ścisnęła ranę dłonią. Ceravanne wyjęła z pleca- ka kawałek białego materiału, który posłużył za bandaż. Po chwili wszyscy znów czołgali się wzdłuż drogi, tym razem jeszcze szybciej niż poprzednio. Minęli zakręt. Przeszli prawie pięć kilometrów, kie- dy nagle Gallen zatrzymał się. Z przepaści wyskoczył samotny czło- wiek-ptak, niesiony ciepłym prądem powietrza wiejącym z dna ka- nionu. Tallea i pozostali zamarli z przerażenia i przywarli do skały. Czło- wiek-ptak wzbił się w górę. Podobnie jak większość zwierząt, re- agował przede wszystkim na ruch. W pierwszej chwili nie zauważył czołgających się ludzi, gdyż znajdowali się w cieniu, a on - w peł- nym słońcu. Serce Tallei zabiło mocniej. Próbowała uspokoić swój od- dech, przywrócić normalne tętno, gdy tymczasem człowiek-ptak minął ich i pofrunął wzdłuż grzbietu góry, węsząc za zapachem krwi. Wtedy Gallen zerwał się na równe nogi i skinął na pozostałych. - Biegniemy! Orick ruszył pierwszy. Biegł w stronę żelaznych drzwi szybciej niż jakikolwiek człowiek. Tuż za nim pospieszyły Maggie i Cera- vanne. Tallea skoczyła naprzód tak gwałtownie, że naciągnęła jeden z go- jących się mięśni brzucha. Poczuła przeszywający ból, mimo to uda- ło jej się dobiec do celu w niecałe dwie minuty. Kiedy byli już blisko drzwi, Gallen krzyknął. Pociągnął Talleę w dół i wystrzelił tuż nad jej głową. Trzy metry nad nimi rozbłysła ognista kula, gorętsza niż jakikolwiek piec, i rozległ się przeraźliwy krzyk. Kiedy Kaldurianka odwróciła się, zobaczyła człowieka-ptaka z rozdziawioną paszczą, w której płonęła rozgrzana do białości plaz- 306 ma ze strzelby Gallena. Człowiek-ptak spadł na drogę pięć metrów dalej i stoczył się w przepaść. Wszyscy pobiegli do drzwi. Tallea wychyliła się i zobaczyła na- stępnych ludzi-ptaków, frunących w górą i szukających przyczyny zamieszania. Było ich pięciu. Gallen przeskoczył nad rumowiskiem kamieni, lecz Ceravanne potknęła się o nie i przewróciła na swoich towarzyszy. Maggie chwyciła ją i niemalże poniosła dalej. Tharrinianka jęczała z bólu. Orick dopadł żelaznych drzwi i stanął, wpatrując się w nie. Tallea dostrzegła jakiś ruch. Przykucnęła, wyciągnęła miecz i za- machnęła się. Człowiek-ptak spadał prosto na nią, wprost z rozcią- gającego się w górze urwiska. Wyciągnął swoje długie szpony na końcach skrzydeł, chcąc porwać Talleę. Kaldurianka zadała cios, mając nadzieję, że miecz przetnie ciało wraz z kością. Jednak ostrze utkwiło w grubych fałdach skóry; Talłea, ku swemu zaskoczeniu, nie była w stanie utrzymać miecza. Człowiek-ptak zawył z bólu i przemknął obok; po chwili zawrócił i przysiadł na drodze. Miecz stoczył się w przepaść. Tallea wyciągnę- ła sztylet i rzuciła nim w potwora, który usiłował wstać. Stwór ryknął z wściekłością; był to krzyk tak głośny, że poruszył każdy kamień stro- mego urwiska. Człowiek-ptak ruszył za Tallea, kołysząc się niezdar- nie na cienkich nogach i wlokąc za sobą rozcięte skrzydło. Tymczasem Gallen i Orick dopadli drzwi. Ciągnęli razem za po- tężne klamki, lecz bez rezultatu. Dołączyła do nich Maggie, a potem Ceravanne i ciągnęli wspólnymi siłami. Kolejny człowiek-ptak wyłonił się zza skraju przepaści. Stanął przed Tallea, chcąc odciąć jej drogę do drzwi. Jednak Kaldurianka zdołała przemknąć pod jego skrzydłem i błyskawicznie dołączyła do pozostałych. Gallen wymierzył strzelbę zapalającą w ludzi-ptaków, stojących na drodze, zaledwie osiem metrów dalej. Kiedy wycelował, stwory zamarły w bezruchu. - Nie chcecie umierać! - krzyknął Gallen. Człowiek-ptak krzyknął piskliwie, wyciągając długą szyję i ob- nażając zęby. Przyglądał się Gallenowi inteligentnymi, czerwonymi jak rubiny oczami. - Odejdźcie natychmiast albo zginiecie! Stwory przyglądały mu się przez chwilę, posyłając wściekłe spoj- rzenia. Wreszcie podreptały niezdarnie na skraj przepaści, podnio- sły skrzydła i odleciały. 307 - Kto powiedział, że nie można się dogadać z człowiekiem-pta- kiem? - zapytał Gallen, uśmiechając się do Ceravanne. W tym sa- mym momencie potężny głaz spadł i rozbił się u jego stóp. Tallea podniosła wzrok. Człowiek-ptak szybował w powietrzu, dwieście metrów nad nimi. Obok niego pojawił się drugi, niosąc ol- brzymi głaz. - Kryć się! - zawołał Gallen. Tallea rzuciła się do drzwi i pociągnęła za klamkę. - Zamknięte! - krzyknęła Ceravanne. - Potrzebujemy klucza. - Ale kto mógł je zamknąć? - zdziwiła się Maggie. Tallea przyjrzała się drzwiom. Zamek był zupełnie przerdze- wiały. Nad wejściem, na portalu, wyryta była płaskorzeźba przed- stawiająca krajobraz: bliźniacze słońca wschodzące nad polem psze- nicy. Kiedyś każde ze słońc musiało być ozdobione szlachetnym kamieniem, lecz widać ktoś połaszczył się na klejnoty. Gallen zastanawiał się przez pół sekundy. - Wszyscy chwytamy za klamkę i ciągniemy! - rozkazał. - Ten zamek musi puścić. Jednak mimo wielkich wysiłków drzwi nie ustąpiły. - Uwaga! - krzyknęła Ceravanne, odsuwając Talleę. Kaldurian- ka spojrzała w górę na nurkującego człowieka-ptaka, na wirujący w powietrzu kamień i zdziwiła się, że śmiercionośny deszcz głazów spada na nich z tak pięknego, błękitnego nieba. Tallea uskoczyła, a głaz z głuchym brzękiem uderzył w żelazne drzwi, odbił się od nich i roztrzaskał na skalistej drodze. Z żelaznej futryny wzbiły się kłęby rdzawego pyłu. - Czekajcie - warknął Orick. - Skoro nie możemy otworzyć tych drzwi, może uda sieje wyważyć! Niedźwiedź odsunął się na skraj przepaści, rozpędził się i całym swoim ciężarem naparł na drzwi. Żelazna płyta zaskrzypiała. Kiedy Orick odsunął się, oszołomio- ny uderzeniem, zobaczył, że drzwi ustąpiły na centymetr. Nad ich głowami przemknęło trzech ludzi-ptaków, upuszczając kamienie jeden po drugim. Gallen popatrzył za nimi i podniósł strzel- bę, zastanawiając się, w którego z nich wycelować najpierw. Orick .znów się odsunął i z rozpędem naparł na drzwi. Zamek zazgrzytał i drzwi ustąpiły, otwierając się do połowy. Niedźwiedź wstał na cztery łapy i otrząsnął się. Ludzie-ptaki wzbili się ponad szczyt góry i nawoływali się nie- spokojnie. Tallea nie była pewna, lecz wydawało jej się, że wśród 308 piskliwych krzyków jest w stanie rozróżnić pojedyncze słowa. Wy- soko w górze wszystkie cztery stwory machały skrzydłami, nabie- rając prędkości. Wiedziały, że to ich ostatnia szansa - Do środka! - krzyknął Gallen i dwie postacie zniknęły w drzwiach. Gallen jednak stanął na skraju przepaści i wycelował strzelbę. Tallea podbiegła do niego. - Weź mój miecz - krzyknął Gallen. Kaldurianka sięgnęła po broń, którą miał przytwierdzoną do pasa. Spostrzegła, że ostrze wiruje w zawrotnym tempie, a z rękojeści roz- lega się ciche brzęczenie. Spojrzała za siebie. Ceravanne i Maggie były już za drzwiami, lecz Orick wciąż próbował przecisnąć swój masywny tułów przez wąską szczelinę, machając tylnymi łapami i wy- ry wając pazurami odłamki skał. Gallen wycelował w czterech ludzi-ptaków lecących luźnym szy- kiem. Wydawało się, że z jego strzelby wystrzeliło słońce. Gorący podmuch uderzył Talleę w twarz. Stwór lecący na przodzie spadł w przepaść, zmieniwszy się w ognistą kulę. Pozostali dwaj odsko- czyli na boki, lecz trzeci nadal leciał prosto. Gallen wystrzelił jesz- cze raz. Człowiek-ptak próbował zanurkować, aby uciec z linii strzału. Ognista kula przemknęła tuż nad nim, lecz był zbyt blisko. Gorący podmuch sprawił, że na jego grzbiecie pojawiła się wielka, dymiąca rana. Stwór krzyknął z bólu i sfrunął w dół, wprost do połyskującej, błękitnej rzeki. Tallea znów obejrzała się za siebie. Orick wciąż jeszcze usiłował przecisnąć się przez drzwi. - Szybciej! - krzyknął Gallen. Rozpędził się i naparł na Oricka całym ciężarem. Odbił się od masywnego tułowia, lecz niedźwiedź w tej samej chwili zdołał się przecisnąć. Zza grzbietu wyłoniło się dwóch ocalałych ludzi-ptaków. Tallea minęła Gallena i po chwili zniknęła w drzwiach. Potężny głaz zazgrzytał o drzwi i potoczył się w przepaść. Gallen odczekał sekundę i przecisnął się przez wąską szczelinę. Cała piątka stała przy drzwiach przez dłuższą chwilę, drżąc i spoglądając na siebie nawzajem. Maggie była ranna w rękę, a Orick zdarł sobie spory kawałek futra. Ceravanne prawdopo- dobnie miała zwichniętą kostkę, lecz nie przejmowała się tym, gdyż u Nieśmiertelnych drobne urazy mijały błyskawicznie. Odłamek skalny trafił Gallena w policzek; z rany sączyła się krew. 309 Na zewnątrz słychać było wściekłe zawodzenie ludzi-ptaków. Na drzwi posypał się grad kamieni, lecz żaden ze stworów nie ważył się usiąść na skalnej drodze. Gallen przez chwilę siedział, drżąc, wresz- cie dał Ceravanne świecącą kulę. - Witamy w mieście Indalii - powiedziała Tharrinianka rozgo- rączkowanym głosem. - Już dawno nie widziałam tak gorącego po- witania. Tallea podniosła wzrok. Kula trzymana przez Tharriniankę da- wała wystarczająco jasne światło. Znajdowali się w niewiarygodnie wielkiej komnacie, od podłogi do sufitu ozdobionej rzeźbami. Ścia- ny miały barwę kremową, a każdy z wykutych w skale kwiatów po- malowany był na inny kolor. Z sufitu zwisały trzy wspaniałe żyran- dole; każdy z nich mógł pomieścić kilkaset świec. Rozwieszone przy świecznikach kryształy odbijały światło na wszystkie strony i na ścia- nach wirowały pryzmatyczne, świetliste plamy. Pod każdym z ży- randoli znajdowało się sklepione wejście do korytarza prowadzące- go w głąb góry. W komnacie unosił się zapach kurzu i ziemi. Tallea chwilowo zapomniała o przenikliwym chłodzie; chociaż brzuch bolał ją pot- wornie, cieszyła się, że uciekli przed ludźmi-ptakami. Jednak czuła, że otwierające się przed nimi tunele są inne od tych, którymi szli dotychczas. Wiało z nich zapachem ludzi, potu, drewna i wilgotne- go płótna. - Czekajcie - mruknął Orick. - Jesteście pewni, że nikogo tu nie spotkamy? - Wielka jest sława tego miasta - szepnęła Ceravanne. - Przy- puszczam, że wielu ludzi może tu nadal mieszkać. Być może wciąż ściągają tu poszukiwacze szmaragdów .. .i nie tylko. - Zamek był zardzewiały - powiedział Orick - ale drzwi nie były zamknięte od wieków. Co najwyżej trzydzieści, może pięćdziesiąt lat. - W takim razie ci, którzy zamknęli miasto, pewnie już dawno pomarli albo się stąd wynieśli - powiedziała Maggie z nadzieją. - Nie byłabym taka pewna - stwierdziła Ceravanne. - Niektóre plemiona są długowieczne. Nawet prymitywni Derrici dożywaj ą cza- sem trzystu-czterystu lat. - Ale czy Derrici byliby na tyle sprytni, żeby zamknąć drzwi na klucz? — spytała Maggie. - Nie daj się zwieść pozorom - odparła Tharrinianka. - Derrici nie są głupimi zwierzętami. Są obrzydliwi, znaczą swoje terytorium kałem, zjadają ludzi, ale zarazem potrafią być sprytni i przebiegli. 310 Zostali stworzeni na robotników w świecie, gdzie niełatwo jest prze- trwać. - Dlaczego takimi ich stworzono? - zapytał Orick. - Nie mogę mówić za ich twórców, ponieważ Derrici powstali na długo przed moim narodzeniem - odparła Ceravanne. - Sądzą jed- nak, że nikt nie miał zamiaru stworzyć tak odrażających istot. Lu- dzie, którzy powstali dzięki inżynierii genetycznej, zazwyczaj nie sprawdzają się jako gatunek. Ich miłość jest zbyt krucha. Nie potra- fią dostatecznie hamować swoich impulsów. Takie gatunki zwykle wymierają po jakimś czasie. Jednak Derrici, chociaż zawiedli jako gatunek, bo nie potrafili lub nie chcieli przejąć ludzkiej kultury, oka- zali się godnymi podziwu jednostkami. — Moim zdaniem to za mało powiedziane - wtrącił Gallen. - Przez cztery tysiące lat polowali na nich mieszkańcy Babelu, chcąc się ich pozbyć raz na zawsze. Jednak Derrici udowodnili, że potrafiąc sie- bie zadbać. - A więc są zmuszeni mieszkać na tym pustkowiu? - spytała Maggie. - Zimą, kiedy spadnie śnieg, przenoszą się niżej, w doliny - wy- jaśnił Gallen. - Kradną owce albo porywają dzieci z kołysek... - Nie mówmy już o nich - szepnęła Ceravanne. - Owszem - przyznał Gallen. - To nie jest przyjemny temat. Ceravanne podniosła świecącą kulę i ruszyła środkowym koryta- rzem, nieznacznie utykając. - Nic ci nie jest? - zapytał Gallen, podając jej rękę. - Trochę boli, ale nic mi nie będzie - odparła Ceravanne, uśmie- chając się. Tallea szła na końcu, trzymając się za brzuch. Ból był dotkliwy, lecz Kaldurianka znosiła go w milczeniu. Przez długi czas szli w głąb miasta Indalii. Tallea była przekona- na, że na zewnątrz już zapadł zmrok, lecz Ceravanne nie ustawała w marszu. Kilka razy zdarzało się, że korytarz zasypany był rumo- wiskiem kamieni. W pewnej chwili musieli ominąć wielką dziurę w podłodze, w której ukazała się olbrzymia, wydrążona poniżej kom- nata. Ceravanne nieustannie musiała omijać jakieś przeszkody, skrę- cając co chwila w boczny korytarz. Wreszcie podniosła ręce i za- wołała: 311 - Tędy nie da się przejść! Szli właśnie korytarzem o gładko ociosanych ścianach i nagle znaleźli się w wielkiej, nieregularnej jaskini, z której najwyraźniej nie było wyjścia. Ceravanne przeszła jeszcze sto metrów i spostrzegła wąski, boczny korytarz. Wcześniej go nie widzieli, ponieważ wej- ście zasłaniał potężny głaz. Po raz kolejny zmienili kierunek; Cera- vanne zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zgubili drogi. Wreszcie zarządziła postój. Tallea zrzuciła plecak i wszyscy usiedli zmęczeni. Zjedli skrom- ną kolację, złożoną z jabłek i jeżyn. Zapasy żywności zaczynały się kurczyć. Tallea obliczyła, że jedzenia wystarczy im jeszcze na naj- wyżej dwa-trzy dni. Ceravanne popatrzyła z obawą w głąb korytarza, którym dotąd szli. - Może powinniśmy pójść na zwiady, kiedy oni będą odpoczy- wać - szepnął jej do ucha Gallen. Ceravanne przygryzła wargę, nie odrywając wzroku od ciemne- go korytarza: - Może... Maggie wyjęła z plecaka dwie świece i zapaliła je. Po chwili Gallen i Ceravanne ruszyli w drogę. Orick, narzekając na skromną kolację, położył się w kącie. Tallea podeszła do niego. - Możesz zjeść ogryzki z moich jabłek - zaproponowała. — Ach, nie, przecież mam wielki zapas tłuszczu na zimę... - wy- mamrotał Orick, lecz kiedy Tallea podsunęła mu ogryzki pod nos, złapał je chciwie w zęby i połknął. Tallea położyła się obok niego. Kiedy zasypiała, niedźwiedź za- czął odmawiać swoje wieczorne modlitwy. Kaldurianka czuła, jak chłód skał przenika całe jej ciało. Zastanawiała się, dlaczego słu- dzy Ciemności uważali te korytarze za miejsce napawające grozą. Napięła mięśnie. Miała nadzieję, że wkrótce będzie mogła ćwi- czyć fechtunek. Chciała pobierać lekcje u Gallena, chciała, żeby jej ciało było już w pełni sprawne, lecz wciąż brakowało jej sił. - Może za kilka dni poczuję się lepiej - pomyślała. Nasłuchiwała długo, zanim zdała sobie sprawę, że z oddali do- ciera dźwięk podobny do szumu wiatru w gałęziach drzew. Był to odgłos wody, spadającej kaskadami do podziemnego jeziorka. Przez chwilę Tallea zastanawiała się, skąd dochodzi dźwięk. Chciała tam pójść i uzupełnić zapasy wody, postanowiła jednak, że zrobi to rano, i zapadła w głęboki sen. 312 Kilka godzin później obudziły jąkroki Gallena i Ceravanne. Thar- rinianka była zdecydowanie weselsza. Kiedy Tallea usiadła, Gallen wyjaśnił: - Zgubiliśmy się w bocznych korytarzach, ale Ceravanne udało się odnaleźć główny szlak. Tallea położyła się. Gallen poszedł spać u boku Maggie, a Cera- vanne wyciągnęła się obok Kaldurianki. Tallea zamknęła oczy i le- żała przez dłuższą chwilę. Czuła, że coś jest nie tak. Rozejrzała się, policzyła śpiących towarzyszy. Wszyscy byli na miejscu. Świece nadal się paliły. Wciągnęła powietrze w nozdrza, lecz nie wyczuwała żadnych obcych zapachów. Wstrzymała oddech. Oprócz cichego chrapania Oricka, w korytarzu panowała zupełna cisza. I wtedy zrozumiała: ci- sza! Nie było słychać szumu wody. Oznaczało to, że podziemne źró- dełko wyschło w ciągu kilku godzin albo że... ktoś zaniknął drzwi, tłumiąc szmer wody. Tallea wyciągnęła sztylet i przez resztę nocy leżała w bezruchu, z otwartymi oczami. W pewnej chwili usłyszała głuche dudnienie, podobne do stąpania olbrzymich stóp, lecz odgłos ten więcej się nie powtórzył. Mimo to kiedy tylko Gallen się obudził, szepnęła mu do ucha: - Uważaj! Możemy mieć gości. Kiedy po cichu oddalali się z miejsca noclegu, Tallea w każdym bocznym korytarzu nasłuchiwała szmeru wody. Przez następnych kilka godzin szli spiesznie korytarzem, nie na- potykając po drodze żadnych przeszkód. Mijali wielkie magazyny i stare domy, w których niegdyś mieszkały tysiące ludzi. Wkraczali w tę część Indalii, która była czymś więcej niż tylko plątaniną górni- czych tuneli, rozciągającą się w okolicach zachodniego wejścia. Było to prawdziwe miasto, którego sława dawno minęła. Często przecho- dzili przez olbrzymie komnaty, do których światło słoneczne wpada- ło przez wydrążone w skalnym dachu świetliki. Tu i ówdzie stały zmurszałe, drewniane słupy - pozostałości po straganach. Tam, gdzie sufit upstrzony był świetlikami i otworami wentyla- cyjnymi, świecąca kula Gallena była prawie całkiem nieprzydatna. Ceravanne, pełna entuzjazmu, nieomal biegła. - Jesteśmy w dzielnicy zwanej Westfall - powiedziała, kie- dy mijali komnatę, w której podziemna rzeka płynęła kamien- 313 nym korytem, lśniąc w blasku świetlików. - Kiedyś dzieci przy- chodziły się tu kąpać, ich śmiechy unosiły się nad lodowatą wodą... W następnej komnacie stały obok siebie potężne, murowane piece. - Tutaj piekarze pracowali dzień i noc, aby nikomu nie zabrakło chleba. Kolejna komnata była większa i wyższa od pozostałych. Świa- tło słoneczne wpadało przez pięć otworów w suficie; dwa z nich umieszczone były w jednym końcu sali, a trzy - w przeciwleg- łym. Pod każdym ze świetlików znajdowało się okrągłe zwier- ciadło, odbijające światło na wszystkie strony. Na całej długo- ści komnaty stały posągi pradawnych rycerzy - niskich, korpulentnych szermierzy z plemienia Poduni, olbrzymich Ta- cianów, władających młotem; wojowników Boonta, z długimi włóczniami i szerokimi tarczami, i wielu innych, po jednym z każdego narodu. Na końcu komnaty stały dwa trony. - To właśnie jest miejsce - powiedziała drżącym głosem Cera- vanne - w którym sprawowałam rządy u boku mojego dzielnego Beloriana. Przystanęła i rozejrzała się nieśmiało. Za tronami stały dwa mar- murowe posągi. Niegdyś pokryte były szczerym złotem, lecz zło- dzieje już dawno zerwali drogocenny metal. Maggie westchnęła i wraz z innymi ruszyła w stronę pomników. Figurka po prawej stronie przedstawiała Ceravanne, tak jak zapew- ne będzie wyglądać za kilkanaście lat. Tymczasem rzeźba po lewej stronie... - Gallen? - krzyknęła Maggie. Popatrzyła na męża z przeraże- niem i niedowierzaniem. Ceravanne postąpiła naprzód, podniosła świecącą kulę i ścisnęła ją, rzucając jaskrawe światło na marmurową figurę. Pomnik był już trochę nadgryziony zębem czasu. Wyrzeźbiona postać miała krótsze włosy niż Gallen, a brodata twarz była twarzą starszego mężczyzny. Jednak nie mogło być mowy o pomyłce: oczy, policzki, nos - wszyst- ko było identyczne jak u Gallena. - Belorian? - zapytała Maggie, nadal spoglądając z niedowierza- niem. - Kiedy Rodimowie go zamordowali - wyjaśniła spokojnie Ce- ravanne - udało im się zniszczyć jego pamięć, tak aby nigdy nie mógł się odrodzić z własną świadomością. Jednak nie udało im się unice- 314 stwić jego ciała. Posiadaliśmy zapis jego kodu genetycznego, więc jego ciało mogło powstać na nowo. Tallea usłyszała ciężkie dyszenie Gallena. - Chcesz powiedzieć, że jestem... Ale jak to możliwe? - Kiedy zjawił się Dronon, nastały ciężkie czasy. W całej ga- laktyce rozlegało się wołanie: „Potrzebujemy Lorda Protektora!". Ze wszystkich Protektorów żyjących w naszym świecie, Belorian został uznany za najdzielniejszego. Uznano, że to właśnie on po- winien zostać sklonowany... Wtedy Lady Semmaritte przysłała na nasz świat techników, którzy zabrali to, co było im potrzebne: mia- ło to być ziarno naszej przyszłości; podobno takie samo zebrano też z innych planet. Ceravanne popatrzyła na Gallena; w jej oczach błyszczały łzy. - Nie wiem, w jakich okolicznościach się narodziłeś, ale mogę zgadnąć: przyszedłeś na świat na jakiejś zacofanej planecie, podob- nej do tej. Twoi rodzice nie mieli innych dzieci, a ludzie mówili, że podobno zostałeś spłodzony po wielu trudach. - Nigdy o tym nie słyszałem - szepnął Gallen. - Ale ja słyszałam - wtrąciła Maggie. - Moja matka mówiła mi o tym, kiedy byłam mała. - Tak więc - ciągnęła Ceravanne - kiedy się urodziłeś, nikt się nie przejmował tym, że nie jesteś wcale podobny do swoich rodzi- ców; byłeś uważany za dar niebios. I byłeś sprytnym chłopcem, mądrym i rezolutnym, silnym i wyjątkowo niezależnym. Taka zwy- kle była kolej rzeczy... w czasach pokoju może zostałbyś handlow- cem - wyjątkowo ambitnym. Ale urodziłeś się w niespokojnych cza- sach.. . Gallenie, to nie przypadek, że zostałeś Lordem Protektorem. Maggie opowiedziała mi o tym, jak Yeriasse znalazł cię kilka tygo- dni temu, jak „przypadkiem" spotkał cię w gospodzie. To wspania- le, że cię znaleźliśmy, ale podejrzewam, że nie było to dziełem przypadku. Yeriasse musiał wiedzieć, że klon Lorda Protektora miał się odrodzić w Clere, więc zaczął poszukiwanie w twoim rodzin- nym mieście... Jestem wdzięczna, że Lady Everynne - kiedy do- wiedziała się prawdy - postanowiła odesłać cię nam w chwili, kie- dy najbardziej cię potrzebujemy. - A więc jestem klonem? - zapytał Gallen. W jego oczach wciąż widać było niedowierzanie. - Ach - mruknął Orick, przyglądając się Gallenowi. - Teraz ro- zumiem. To dlatego Bock nie chciał potwierdzić, że Gallen jest czło- wiekiem! 315 - On... niezupełnie jest człowiekiem - powiedziała Ceravanne. - Belorian pochodził z ludu zwanego Denarami... - Denarowie? - spytał Gallen. - Byli to ludzie stworzeni na Lordów Protektorów - wyjaśniła Ceravanne. - Było to pierwsze z plemion stworzonych do tego celu. Nie przez przypadek masz tak zwinne ręce i sprawny umysł. Urodzi- łeś się z wielkim talentem i masz wrodzoną potrzebę służenia swoim bliźnim. Gallen złożył ręce na piersi i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w marmurową figurę. Potem zwrócił się do Ceravanne głosem peł- nym urazy: - Znasz doskonale te korytarze. Przyprowadziłaś mnie tutaj celo- wo; mogliśmy przecież ominąć tę komnatę. - Przez ostatnich kilka dni - odparła spokojnie Ceravanne - wspomnienia przesyłane przez Ciemność mówiły ci, kim masz się stać. Uznałam, że najlepiej będzie, kiedy dowiesz się, kim jesteś. - Sądzę, że raczej chciałaś mi pokazać, kim według ciebie powi- nienem być - stwierdził obojętnie Gallen, tak jakby nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Skinął głową. - Chodźmy. Ceravanne wyprowadziła ich z olbrzymiej komnaty i szła długim korytarzem. Zbliżali się do granic miasta, kierując się w stronę wschodniego wejścia, odległego o kilkanaście kilometrów. Gallen obejrzał się za siebie. Łzy napływały mu do oczu. Tallea współczuła mu, że stał się pionkiem w rozgrywkach o wielką staw- kę. Sprawiał wrażenie, jakby szedł przed siebie na oślep, więc wy- przedziła go na wypadek niebezpieczeństwa. Minęli właśnie korytarz i znaleźli się w przestronnej komnacie, kiedy Tallea poczuła czosnkowy zapach Derritów, duszący jak dym. Przystanęła i rozejrzała się. Trzy stwory leżące w cieniu po chwili wstały i zaczęły ryczeć; każdy z nich był przeszło dwa razy wyższy od człowieka. - Uciekajmy! - krzyknął Gallen, wyciągając miecz. Tallea chciała zostać z nim, lecz nie miała miecza, a jedynie sztylet i trójząb, któ- rymi nie mogła wyrządzić krzywdy Derritom. Pobiegła w stronę najbliższego korytarza, prowadząc za sobą Ceravanne. Derrici ruszyli pędem; ich cienie przemykały po ścia- nach komnaty. Mieli wielkie, żółte oczy i żylaste ciało, porośnięte szarą sierścią. Wyróżniał się wśród nich potężny, szaro-żółty samiec. Miał na sobie kamizelkę splecioną z żelaznych łańcuchów odebra- nych pokonanym rycerzom. Chwycił masywne drzwi, aby użyć ich 316 jako tarczy. W drugiej ręce trzymał wiekową halabardę. Ryknął, pod- nosząc broń. Tymczasem Orick stanął obok Gallena i wspiął się na tylne łapy. Obaj wyglądali jak dzieci łudzące się, że pokonają ol- brzyma. Tallea zatrzymała się, wreszcie pobiegła w stronę Gallena. Kal- duriańska krew wzięła górę nad rozsądkiem; nie mogła zostawić przy- jaciół w niebezpieczeństwie. Ceravanne i Maggie biegły najszybciej, jak mogły, lecz po chwili również przystanęły. Dotarły dopiero na środek komnaty. Ceravanne chwyciła świecącą kulę i ściskała ją coraz mocniej, aby światło było jak najintensywniejsze. Tallea podziwiała jej odwagę, gdyż Tharri- nianka pozostała praktycznie bez żadnej ochrony. Zatrzymała się tylko po to, aby wspomóc walczących. Derrici zawyli z bólu, zasłaniając oczy rękami i obnażając błysz- czące, żółte zęby. Potężny samiec podniósł tarczę, żeby osłonić się przed światłem. Wszyscy troje drżeli, jakby za chwilę mieli zaatako- wać. Tallea nie ośmieliła się odwrócić do nich plecami. Wyciągnęła sztylet i trójząb i trzymała je w rękach. Nie była to groźna broń, lecz Tallea naostrzyła ją najlepiej jak umiała. Potężny samiec ryknął i ruszył naprzód, odpychając Oricka tar- czą. Niedźwiedź poszybował niczym szmaciana lalka i wyjąc z bó- lu, upadł na ziemię tuż za Tallea. Samiec uniósł halabardę, chcąc nią uderzyć jak toporem, wówczas Gallen skoczył do przodu, ugodził olbrzyma poniżej żeber i odskoczył; z jego miecza kapa- ła krew. Derrit wziął ogromny zamach. Halabarda uderzyła w kamień z ta- ką siłą, że pękła na pół. Derrit podniósł głowę i zawył do sufitowych świetlików, nie odrywając wzroku od Gallena, po czym naparł tar- czą na Talleę. Dziewczyna odskoczyła; poczuła tylko jak masywne drzwi przelatują jej nad głową. Wiedziała, że gdyby została trafiona, miałaby połamane wszystkie kości. Derrit znów zawył i widocznie rzucił jakąś komendę, gdyż oby- dwie samice jak na zawołanie wyskoczyły zza jego pleców. Jedna z nich pobiegła w stronę Oricka, a druga usiłowała ominąć Gallena i dopaść Ceravanne. W tym samym momencie potężny samiec ryknął i rzucił się na Gallena, wymachując złamanym kijem od halabardy. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Tallea zobaczyła Oric- ka leżącego na ziemi, oszołomionego; pochylała się nad nim Der- ritka i już tylko sekundy dzieliły go od śmierci. Gallen walczył za- 317 wzięcie, rozciął samcowi pysk, kiedy ten próbował go ugryźć. Tym- czasem samica ominęła go i popędziła w stronę Ceravanne i Mag- gie. Tallea musiała zdecydować, kogo ocalić. Sztylet i trójząb wy- glądały żałośnie w walce z Derritami, lecz było to wszystko, co miała. Ceravanne znajdowała się w drugim końcu komnaty, lecz przecież to dzięki niej Kaldurianka odzyskała zdrowie. Tallea czu- ła się rozdarta: Ceravanne czy Orick? Nie była w stanie dokonać wyboru, modliła się więc, żeby zdążyć uratować ich oboje. Derritka chwyciła Oricka pazurami i podniosła go z ziemi, żeby zagłębić zęby w jego ciele. Wydawszy z siebie dziki okrzyk, Tallea rzuciła się na nią, wbiła trójząb w jej czoło, aby użyć go jako kotwi- cy, a następnie wbiła sztylet w ogromne, żółte oko - w jedno, potem w drugie. Z pustych oczodołów trysnęła krew. Derritka odtrąciła Talleę. Kaldurianka upadła na ziemię w przeciwległym końcu komnaty. Stra- ciła trójząb, który utkwił w czole potwora. Padając na ziemię, Tallea poczuła piekący ból w jednej z niezagojonych ran, po chwili jednak dźwignęła się na kolana. Ceravanne zaczęła krzyczeć i wymachiwać świecącą kulą. Tallea podniosła wzrok i zobaczyła drugą Derritkę, stojącą zaledwie trzy metry odCeravanne. Sami ca jedną ręką wymachiwała w powietrzu, a drugą zasłaniała oczy. Tharrinianka, chociaż nie miała broni, nie była w stanie zostawić walczących przyjaciół. Gallen rozciął potężnemu samcowi brzuch i ramię. Derrit był już cały zakrwawiony, lecz nadal rwał się do walki. Trzymając oburącz masywne drzwi, wymachiwał nimi przed sobą. Samotny tryb życia Derritów sprawił, iż nie byli oni sprawnymi szermie- rzami. Samica zraniona przez Talleę zaczęła krzyczeć piskliwie. Kal- durianka obejrzała się za siebie i ku swemu zdziwieniu zobaczyła Oricka, ciągnącego Derritkę za lewą nogę. Gryzł ją z całej siły, rozrywając ścięgna, a ona bezskutecznie próbowała mu się wyr- wać. - Szybko! - krzyknął Gallen, oglądając się na Talleę. - Zapro- wadź Maggie w bezpieczne miejsce! Tallea wstała, czując, jak przeskakują jej żebra. Pobiegła w stronę Ceravanne i Maggie, wznosząc dziki, bojowy okrzyk, a tymczasem oślepiona Derritka wyciągnęła po omacku łapę, aby sięgnąć po stojącą w kącie Ceravanne. Tallea dopadła samicę, 318 pociągnęła ją za włosy rosnące w pobliżu ogona i wbiła jej szty- let w nogę, tuż pod pośladkiem, chcąc trafić w tętnicę udową. Cięcie nie było zbyt głębokie, ale bardzo bolesne. Derritka od- skoczyła z wrzaskiem. Chciała się odwrócić i odepchnąć Talleę, lecz dziewczyna uparcie zadawała kolejne ciosy. Samica krzyk- nęła z przerażenia. Oddała mocz o kwaśnym, gryzącym zapachu, odwróciła się w drugą stronę i zaczęła uciekać w stronę Gallena. Tallea nie była w stanie jej powstrzymać, lecz przywarła do jej nogi, aby opóźnić jej bieg. Krzyknęła, żeby ostrzec Gallena, po czym wbiła sztylet w kolano Derritki, chcąc ją okulawić. W tej samej chwili jej ręce osłabły, puściła sierść samicy i upadła na ziemię. Kaldurianka podniosła wzrok i zobaczyła Gallena skaczącego wokół potężnego samca. Gallen wziął wielki zamach i ugodził Der- rita w czoło, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że samica usiłuje zajść go od tyłu. Nagle jednak odwrócił się i zadał jej potężny cios w nogę. Derritka wpadła na samca i oboje upadli na ziemię. Gallen popę- dził do Oricka, krzycząc do Tallei: - Uciekajcie! Kaldurianka pobiegła z ciężkim sercem, lecz wiedziała, że to najlepsza rzecz, jaką może zrobić. Nie miała odpowiedniej broni, aby walczyć z Derritami; jedynie Gallen był dostatecznie uzbrojo- ny. Rzadko się zdarzało, aby człowiek pokonał Derrita, tymczasem Gallen i Orick mieli przeciwko sobie aż trzech. Tallea poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Przypomniała so- bie, co mówili jej nauczyciele w ochronce: „Żołnierz nigdy nie pła- cze na polu bitwy, żeby nie dać przewagi wrogom". A potem bili ją, dopóki nie nauczyła się powstrzymywania łez. Lecz teraz łzy stanęły jej w oczach, gdyż jej przyjaciel Orick bił się bez niej. Tallea wie- działa, że kiedy wszystko to się skończy, będzie musiała sprawić sobie nowy pas, gdyż - mimo swych zobowiązań - najbardziej przy- wiązała się do niedźwiedzia. Minęła komnatę, w której wiał przenikliwy, zimny wiatr z otwo- rów wentylacyjnych. Ceravanne biegła tuż za nią, obok Maggie, trzy- mając wysoko świecącą kulę na wypadek spotkania kolejnych Der- ritów. Cienie trzech kobiet przemykały po ścianach korytarza, aż wresz- cie korytarz zmienił się w przestronną komnatę. Nagle pod Tallea zapadła się podłoga. 319 Pociemniało jej w oczach i poczuła, że spada. Na jej głowę posy- pał się pył i połamane gałęzie, a potem poczuła wstrząs, kiedy ude- rzyła o ziemię. Plecy i ramię przeszył piekący ból. Przez chwilę le- żała nieruchomo, spoglądając w górę. - O, mój Boże! - krzyknęła Maggie, kiedy zajrzała do skalnej jamy. Tallea leżała pięć metrów niżej. - Nic ci nie jest? - zawołała Ceravanne. Tallea wahała się, co odpowiedzieć. Nad sobą widziała światło. Dzwoniło jej w uszach. Dyszała ciężko, drżąc na całym ciele, a na czole wystąpił jej obfity pot. Miała wrażenie, że upadła na skałę, że coś wbiło jej się w plecy. Kiedy spróbowała się poruszyć, coś trzy- mało ją w miejscu. Chciała odpowiedzieć, ale nie była w stanie wy- dobyć głosu. — Nic ci nie jest? - powtórzyła Ceravanne. Uniosła świecącą kulę nad głową, aby móc zajrzeć do wgłębienia w skale. - Pułapka... pułapka Derritów - wydusiła z siebie Tallea. Czu- ła, że ma szczęście, iż udało jej się powiedzieć cokolwiek. Chciała jeszcze dodać, że wszystko jest w porządku, kiedy w świetle kuli spojrzała na swoje nogi. Zaostrzony, kamienny szpic, grubszy niż jej ramię, wystawał prosto z jej brzucha, drugi, identyczny - z pra- wej dłoni. Trzeci przebił nogę tuż poniżej biodra, lecz zupełnie go nie czuła. Była sparaliżowana poniżej pasa. Miała złamany kręgosłup. Zam- knęła oczy, nasłuchując. W sąsiedniej komnacie rozległ się ryk Der- ritów. Byli coraz bliżej. Gallen coś krzyknął, a Orick mu odpowie- dział. Tallea odczuła ulgę. Przynajmniej Orick przeżył. Otworzyła oczy i popatrzyła na pochylone nad nią kobiety. - Zostawcie mnie - powiedziała; jej głos był już tylko ledwie dosłyszalnym rzężeniem. Rozległy się kolejne piskliwe krzyki i wreszcie pojedynczy, ostatni wrzask. Chwilę później zjawili się Gallen i Orick i pochylili się nad skalną pułapką. Obaj byli umazani krwią, lecz nie była to ich własna krew. — Trzech Derritów? - spytała szeptem Tallea, ujrzawszy Gallena. -To chyba rekord... Gallen posmutniał. Tallea nagle poczuła się dziwnie lekka, tak jakby unosiła się w powietrzu. Miała ochotę zbliżyć się do swoich przyjaciół i powiedzieć im, że jest cała i zdrowa. - Co możemy dla ciebie zrobić? - zapytał Gallen. Tallea zasta- nawiała się nad odpowiedzią. 320 - Na pewno możemy ci jakoś pomóc - dodała Maggie, lecz na- wet Ceravanne, która zawsze starała się być delikatna, pokręciła głową. - Ona umiera... - szepnęła Maggie. - Ratujcie mnie! - zaczęła błagać Tallea. - Nic już nie możemy zrobić - oznajmił z powagą Orick. W jego oczach pojawiły się łzy. Tallea zakrztusiła się, próbując mówić: - Podobno w Mieście Życia... Nieśmiertelni... w płaszczach... mogą ratować ludzi... Ratujcie mnie! Maggie spoglądała na nią szeroko otwartymi oczami. Tallei wy- dawało się, że nawet Gallen, posiadający w płaszczu niezwykłe czuj- niki, nie jest w stanie usłyszeć ani zrozumieć jej prośby. - Nie każdy płaszcz posiada taką zdolność — stwierdziła Cera- vanne. - Ależ tak... - zawołała Maggie. - Możemy odczytać jej pamięć i przechować ją w płaszczu Gallena! - Tak... - jęknęła Tallea. Gallen zdjął płaszcz. Metalowe dyski lśniły w jaskrawym świetle. - Złapiesz go? Tallea skinęła głową i Gallen rzucił jej płaszcz. Z trudem chwy- ciła go lewą ręką i przykryła się nim. Maggie zawołała: - Poleć mu, żeby cię zapisał. - Zapisz mnie -jęknęła Tallea. - Zapisz mnie! Srebrzyste krążki leżały nieruchomo na jej ciele. Nie czuła, żeby cokolwiek się działo. Na chwilę zapadła w sen i jej oczom ukazało się mnóstwo wyrazistych obrazów: pikniki z czasów beztroskiego dzieciństwa; jej pierwszy miecz, kiedy uczyła się go ostrzyć; olbrzy- mi, spadający meteor, który kiedyś przez kilka minut obserwowała na niebie. A potem Gallen był już przy niej, głaskał ją po głowie. Musiał jakoś zejść na dół, lecz nie miała pojęcia, jak mu się to udało. Pod- niósł płaszcz i pokazał jej błyszczący krążek. - Tutaj są wszystkie wspomnienia, które tworzą twoją świado- mość. Wszystkie twoje pragnienia i nadzieje. Teraz wezmę włos z twojej głowy, aby można było odbudować twoje ciało. Tallea chciała mu podziękować, lecz nie była w stanie wydobyć głosu. - A teraz śpij - powiedział i pocałował ją delikatnie w czoło. - Dla ciebie czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Dołącz do nas jak najprędzej! 21 - Klucz do Ciemności 321 Zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę nie była w stanie złapać tchu. Pomyślała o pewnej rzeczy, którą koniecznie chciała podaro- wać Orickowi. Lecz Gallen widać już się oddalił, bo kiedy znów otworzyła oczy, wszędzie panował nieprzenikniony mrok. Tallea czuła pod sobą przeraźliwie zimną skałę; miała wrażenie, że ten chłód wysysa z niej resztkę życia. ROZDZIAŁ 26 G „hociaż dalszy marsz korytarzami Indalii trwał zaledwie kilka go- dzin, dla Maggie podróż ciągnęła się w nieskończoność. Gallen szedł na przedzie, wypatrując pułapek Derritów, a Ceravanne trzy- mała się tuż za nim, mówiąc mu, którędy ma iść. Jeszcze raz usłysze- li w oddali ryk Derritów, lecz zdołali uciec, przechodząc przez cia- sny korytarz, do którego olbrzymie stwory nie mogły się zmieścić. Kiedy zatrzymali się na krótki odpoczynek w wiekowej komna- cie, na której ścianach wciąż jeszcze wisiały resztki arrasów, Gallen powiedział: - Miałem nadzieję, że nie spotkamy tu aż tylu Derritów. Widzia- łem całe ich stado na przełęczy Nigangi. Sądzę, że to ruchy wojsk zmusiły ich do zejścia pod ziemię. - Od kilku tygodni mogli żywić się tylko piaskiem - stwierdzi- ła Ceravanne. - Na pewno będą wygłodniali. Ilu ich było na prze- łęczy? - Co najmniej stu. Ceravanne zamknęła oczy, a jej usta utworzyły idealne kółko. - Aż tylu? Derrici zbierają się w stada tylko w ostateczności. Maggie zastanawiała się, czy Derritów rzeczywiście mogło być aż tylu. Do tej pory zabili trzech, a jeszcze kilku usiłowano ich ści- gać. Może jednak Ceravanne niepotrzebnie się niepokoiła... - Będziemy musieli uważać - szepnęła Tharrinianka. - Możli- we, że jesteśmy jedynym kąskiem, jaki Derrici zobaczą aż do na- stępnej wiosny. Podobno w razie skrajnego głodu Derrici zjadają swoje dzieci. 323 - Co takiego? - zdziwił się Orick. - Prawdopodobnie nie zdecydują się ścigać nas w pełnym słońcu - powiedziała Ceravanne- lecz możemy być pewni, że ruszą za nami, kiedy tylko zapadnie zmrok. Możliwe, że będą za nami węszyć przez najbliższych kilka dni. Możemy tylko mieć nadzieję, że na przełęczy Nigangi jest ich mniej, niż twierdzi Gallen. - A więc musimy zachować maksymalną ostrożność - podsumo- wał Gallen. Ceravanne chwyciła świecącą kulę i ruszyli dalej. Wyszli z miasta Indalii o zachodzie słońca i znaleźli się na pro- stej, szarej drodze. Wciąż jednak byli dość blisko legowisk Derri- tów, więc przez kilka godzin niemalże biegli, aż Maggie poczuła, że plecak wrzyna j ej siew ciało, a nogi odmawiaj ą posłuszeństwa. Było już po północy, kiedy stwierdzili, że nie są w stanie iść da- lej. Znaleźli wiekową strażnicę, położoną na stoku góry, i rozbili w niej obóz. Było to doskonałe miejsce; stok był w tym miejscu tak szeroki, że z wieży widać było w obu kierunkach drogę na odległość czterech-pięciu kilometrów. Derrici nie będą w stanie ich zaskoczyć, o ile ktoś będzie czuwał przez cały czas. Maggie zrzuciła plecak, kiedy tylko znalazła się w sieni. Położy- ła się na podłodze - było jej wszystko jedno, na czym będzie spać. Ze zmęczenia pociemniało jej w oczach; nadal była oszołomiona śmiercią Tallei. Jednak Gallen chwycił ją za łokieć i podniósł z ziemi. - Chodź - szepnął. - Jeszcze kawałek. - Nie... -jęknęła, lecz była zbyt zmęczona, żeby się sprzeczać, więc pozwoliła się zaprowadzić do ciasnego pokoiku, który kiedyś służył jako zbrojownia. Gallen zdjął plecak i zaczął układać koce, Maggie zaś stała przez chwilę, przyglądając mu się bezmyślnie i za- stanawiając się, po co Gallen się trudzi. Wreszcie powiedziała: - Poczekaj, pomogę ci... - Nie trzeba - odparł, układając ostatni koc. Potem zaczął wyj- mować żywność i wino. Przyglądając się temu, Maggie zdała sobie sprawę, że do tej pory za każdym razem, kiedy się zatrzymywali, Tallea bez słowa przygotowywała posiłki. Uznała to za swój obo- wiązek. A teraz -już jej nie było... Maggie pomyślała, że to nie- sprawiedliwe: Tallea nie żyje, a oni wszyscy chodzą sobie po świe- cie jak gdyby nigdy nic. - Usiądź i zjedz coś - powiedział Gallen. - Jutro będziesz po- trzebowała wiele energii. - A co będzie, jeśli w nocy przyjdą Derrici? - spytała Maggie. 324 - Będę stał na straży - szepnął Gallen, spoglądając na nią. Wiedziała, że nie można biec przez cały dzień, a potem czuwać przez całą noc. Gallen miał już mocno podkrążone oczy; Orick w o- statnich dniach również niewiele spał. Ceravanne, chociaż bystra i in- teligentna, była tak wątła, że prawdopodobnie nie na wiele zdałaby się w walce.... a to oznaczało, że Maggie musi przejąć część obo- wiązków Tallei. Strata Kaldurianki sprawiła jej dotkliwy ból, dławi- ła oddech. Maggie zdała sobie sprawę, że po śmierci Tallei musi wziąć na siebie większą odpowiedzialność. Tallea kilka razy urato- wała im życie. Maggie czuła się bezpiecznie, kiedy Kaldurianka co noc stała pod drzwiami ich kajuty. Gallen nie pokonałby ani Derri- tów, ani ludzi-ptaków, gdyby nie jej pomoc. Do tej pory Maggie są- dziła, że Gallen i Orick stanowią niepokonany duet, jednak nigdy wcześniej nie przyszło im walczyć z przeciwnikiem tak wielkim jak Derrici ani tak zwinnym jak Tekkarowie. Na chwilę zamknęła oczy i poczuła lekkie oszołomienie; miała wrażenie, że spada w nie kończącą się przepaść. I nagle znalazła się w ulu Drononu. Dziesięć tysięcy owadokształrnych wojowników sie- działo wokół areny położonej w samym sercu miasta-ula, klekocząc unisono swoimi chitynowymi wargami. Powietrze wypełniał gryzą- cy zapach kwasów żołądkowych, a jedynym źródłem światła była pobłyskująca czerwono kula, zawieszona wysoko pod sufitem. Gallen walczył z Lordem Yanąuisherem, który właśnie plunął mu w twarz swoim kwasem żołądkowym. Ciało Gallena zaczęło się roz- puszczać; stał oślepiony, tak jak Yeriasse w ostatniej walce, a tym- czasem Yanąuisher skoczył na niego, tnąc bezlitośnie swoimi bojo- wymi odnóżami. Gallen nasłuchiwał kroków Dronona; podskoczył nieprawdopodob- nie wysoko i kopnął Lorda Vanquishera po raz ostatni. Ich ciała złą- czyły się na chwilę i trysnęła krew - zarówno zielona, jak i czerwona - i Gallen upadł na ziemię. Na jego twarzy nie było już ani kawałka skóry, tylko blada, połyskująca na niebiesko maska. Nie oddychał. Lord Yanąuisher upadł na ziemię tuż za nim, dotkliwie zraniony. Egzoderma jego czaszki była straszliwie porozrywana; wylewała się z niej biała, lepka substancja. Lewe przednie oko było zmiażdżone, a jeden z czułków wyrastających przy ustach - ucięty. Lord Yanąu- iusher był już prawie martwy. Spróbował machnąć swoimi żółtymi skrzydłami, lecz nie zdołał oderwać się od ziemi. W całej sali rozległ się gorączkowy klekot Drononów, przypo- minający odgłos kamieni spadających na blaszaną płytę. Lord Yan- 325 ąuisher odwrócił się do Maggie, podniósł swoje ząbkowane, bojo- we odnóża i, szykując się do zadania śmiertelnego ciosu, z wolna zaczął sunąć w jej stronę. Maggie patrzyła na niego bezradnie, wie- dząc, że za chwilę zostanie pokonana, tak jak Złota Królowa Dro- nonu została pokonana przez Gallena po stracie swojego Lorda Vanquishera. Wojownik Drononu szedł, aby ją zabić, i dziewczyna nagle usłyszała szept dochodzący z mrocznego zakamarka jej du- szy: — Oto przyszły Władca Roju. Przygotuj się! Serce Maggie biło jak szalone. Rozejrzała się i nagle zdała sobie sprawę, że zasnęła na stojąco i że przyśnił jej się koszmarny sen, który dręczył ją przez kilka ostatnich nocy, mimo iż usiłowała wy- mazać go z pamięci. Być może odezwało siew niej głęboko skrywa- ne poczucie bezradności. Kiedy zabrakło Tallei, Maggie uświado- miła sobie, że sama musi nauczyć się walczyć. Zjedli skromną kolację i Gallen kazał Maggie położyć się. - Ty idź spać - szepnęła Maggie. - Tym razem ja będę czuwać. - Jesteś pewna? - Gallen przyjrzał jej się uważnie. - Po jedzeniu poczułam się lepiej. Chciałabym tylko, żebyś mi pożyczył płaszcz i broń - powiedziała. Gallen dał jej swój miecz i strzelbę zapalającą, Maggie założyła też jego płaszcz. - Jesteś pewna? - powtórzył. Skinęła głową. - Kiedyś trzeba zacząć - stwierdziła i poszła na górę, do komna- ty, z której można było obserwować okolicę przez szczeliny wykute w murze. Księżyce dopiero wzeszły i droga pogrążona była w głę- bokim cieniu. Maggie żałowała, że nie widzi w podczerwieni. Nagle obraz przed jej oczami rozbłysł, kiedy płaszcz spełnił jej życzenie. Spoglądała na błyszczącą drogę. Nie było na niej ani jednego żywe- go stworzenia, z wyjątkiem polującej na myszy sowy, przemykają- cej bezszelestnie nad stepem. Przez chwilę słyszała Gallena i Ceravanne układających się do snu. Potem rozległ się pisk i warknięcie Oricka - odgłosy, które nie- dźwiedzie wydają, kiedy zbiera im się na płacz. Maggie zeszła na dół, aby sprawdzić, co się stało. Niedźwiedź siedział oparty o drzwi. Drżał. Maggie dostrzegła łzy w jego oczach. Zdała sobie sprawę, że Orick musiał darzyć Talleę znacznie większym uczuciem, niż wszy- scy sądzili. Nikt więc nie próbował go pocieszać. 326 - Rozmyślasz o Tallei? - szepnęła Maggie. Orick skinął głową. Maggie pogłaskała go i podrapała za uszami. - Zrobiła dla nas wiele dobrego. Będzie nam jej brakowało. - Wiem - mruknął Orick. W drugim końcu komnaty rozległ się szelest: Gallen i Ceravanne obudzili się. - Nie spieszcie się z opłakiwaniem Tallei - powiedziała Tharri- nianka. - Dla wielu ludzi śmierć jest tylko stanem przejściowym. Tallea poświęciła się służbie innym; zginęła, ratując nam życie. Nie- śmiertelni władcy nie powinni odmówić jej ponownego narodzenia. - Aleja czuję, że ona nie żyje - mruknął Orick. - Pomyśl o niej jak o przyjacielu, który zasnął, aby za jakiś czas się obudzić. - Tak... Ale kiedy się obudzi, będzie chciała zostać Wędrowni- kiem. Będzie całkiem inna... - Myślę, że nie sprawi ci to różnicy - stwierdziła Ceravanne. - Wędrownicy mają futro, są nawet trochę podobni do ciebie. Zoba- czysz, zostaniecie dobrymi przyjaciółmi. Kiedy Tallea przybierze nową postać, będziecie sobie bliżsi. - Cóż, może mnie przypominać z wyglądu - powiedział Orick - ale nie będę wiedział, jakie myśli krążą w jej głowie. Z pewnością nie będą to ludzkie myśli. A co będzie czuło jej serce? Nie, Tallea odeszła na zawsze... Maggie pogładziła Oricka po głowie. - Odeszła tak, jak tego pragnęła. Zginęła, broniąc swoich przyja- ciół. To dla niej wielki honor. Gdyby mogła, pewnie cieszyłaby się z tego. Myślę, że całe jej życie przepełnione było smutkiem. Za bar- dzo pragnęła, żeby ktoś na niej polegał, żeby ktoś darzył ją zaufa- niem. To był jej dramat. - Miłość bliźniego była jej dramatem? - oburzył się Orick. - A ja powinienem się cieszyć, że ten dramat się skończył?! Przez chwilę nikt nic nie mówił, wreszcie Gallen odezwał się spo- kojnie: -Kiedyś, w jednym ze swoich wcieleń, byłem Wędrownikiem. Masz rację, Oricku, że rozpaczasz po Tallei. Wędrownicy potrafią odczuwać przywiązanie, ale to nie jest miłość. Tallea straci część swojego człowieczeństwa. Mimo to prawdopodobnie będzie szczę- śliwsza. Wędrownicy cieszą się swoją wolnością; ich dni płyną spo- kojnie, pozbawione jakichkolwiek obowiązków. Tallea nauczy się zbierać ziarna traw na stepie, będzie nocowała pod drzewami, nie 327 rozpalając ogniska, i będzie robiła, co tylko dusza zapragnie... Roz- paczając po niej, nie rozpaczajcie zbyt długo. Tallea otrzyma nagro- dą, jakiej pragnęła. Jeśli kiedykolwiek dostrzegliście jej zmienny humor, z pewnością zrozumiecie, że właściwie wybrała swoje przy- szłe wcielenie. Orick długo rozmyślał, wreszcie poczuł, że robi mu się trochę lżej na sercu. Maggie pocałowała go w pysk. Kiedy stwierdził: - Wiesz co, jestem bardziej głodny, niż ci biedni Derrici... - Mag- gie zorientowała się, że niedźwiedź zaczął odzyskiwać humor. Jed- nocześnie przypomniała sobie o swoich obowiązkach. Wróciła na wieżę i zaczęła obserwować drogę. Jej przyjaciele, po raz pierwszy od kilku nocy, spali jak susły. Stojąc na straży, za- częła rozgrzewać nadgarstki, tak jak robił to Gallen. Wreszcie szep- nęła do płaszcza: - Ucz mnie! Przez resztę nocy skakała w ciemności, ćwicząc intensywnie, wymachując mieczem Gallena, podczas gdy płaszcz przedstawiał jej widok wirtualnych przeciwników. Co jakiś czas rozglądała się po okolicy. Tylko raz zobaczyła Derrita — olbrzymi samiec schodził po stromym stoku, na przeciwległym końcu kanionu; w jednej ręce niósł długi miecz, a w drugiej - olbrzymi, bojowy młot. ROZDZIAŁ 27 wie godziny przed świtem Gallen szturchnięciem obudził Oric- ka. Niedźwiedź leżał na podłodze, podczas gdy Ceravanne pako- wała swoje rzeczy, a jej przyjaciele rozmawiali w sąsiedniej kom- nacie. Maggie odważyła się rozpalić niewielkie ognisko i przygotowała skromne śniadanie, złożone z gotowanego owsa z cynamonem. Był to ich pierwszy gorący posiłek od kilku dni, nie ryzykowaliby jednak rozpalania ognia, gdyby mieli cokolwiek in- nego do jedzenia. Skończył sięjuż ser, podobnie jak wino, kukury- dza, śliwki i brzoskwinie. Został tylko owies i jabłka. Nie mieli po- jęcia, kiedy będą mogli znowu się posilić, postanowili więc zjeść owies. Orick od kilku dni zużywał swoje zapasy tłuszczu zgromadzone na zimę. Zaczynał go dręczyć głód; wiedział, że już wkrótce pozo- stali zaczną odczuwać to samo. Jednak niedźwiedzie są wytrzymałe; Orick wiedział, że z całej czwórki jemu najłatwiej przyjdzie zigno- rowanie głodu. Leżał na podłodze, rozmyślając o tych wszystkich sprawach, kie- dy Gallen wrócił i znów go szturchnął. -Wstawaj, śpiochu! —powiedział, śmiejąc się. Orick miał wrażenie, że prawie wcale nie spał, więc warknął na Gallena: - Czy musisz mnie budzić tak wcześnie? Umieram ze zmęczenia! - Lepiej być umierającym ze zmęczenia niż martwym - odparł Gallen, pochylając się nad niedźwiedzim uchem. - Wczoraj wieczo- rem zrobiliśmy niezły kawałek drogi, jednak przez następne kilka- 329 naście kilometrów będziemy nadal iść na powierzchni. Kiedy się rozwidni, droga stanie się niebezpieczna z powodu ludzi-ptaków. Będziemy musieli się spieszyć. Obawiam się, że następnej nocy Der- rici mogą urządzić na nas polowanie. - Jak to? - warknął Orick. - Myślałem, że zostawiliśmy ich dale- ko w tyle. - Te góry należą do Derritów i ludzi-ptaków. Stada ludzi-pta- ków krążą po całej okolicy. Jeśli chodzi o Derritów, widziałeś, jacy są olbrzymi. Widziałeś, jak szybko się poruszają- powiedział Gal- len. - Potrafią w ciągu jednej nocy przebiec sto kilometrów, nie czując najmniejszego zmęczenia. Mają węch czulszy niż wilki. Zeszłej nocy biegliśmy przez sześć godzin. Derrici, kiedy tylko zbiorą się w stada, będą w stanie przebyć tę samą odległość w dwie godziny. - Sądzisz, że będą nas gonić? - Myślę, że już zeszłej nocy nas gonili, tyle tylko, że zdołali- śmy ich rozgromić. Jednak nie sądzę, aby Derrici zadowolili się zjedzeniem ciał, które pozostawiliśmy. - Gallen przysunął się bli- żej i zaczął mówić szeptem, żeby Maggie i Ceravanne nie mogły go usłyszeć. - Powiedziałem wam już, że ta droga budzi przeraże- nie wśród sług Ciemności. Żaden z nich nie odważyłby się zapusz- czać tu o tej porze roku. Jesienią Derrici polują, żeby zrobić zapa- sy na zimę. Zabijają ludzi i zwierzęta. Potem zakopują swoją zdobycz, żeby później ją zjeść. W jednym ze swoich poprzednich wcieleń byłem żołnierzem, który w tej okolicy polował na Derri- tów. Miałem pod swój ą komendą trzydziestu dwóch ludzi. Wszy- scy zginęli, kiedy kilkunastu Derritów urządziło na nas zasadzkę. Moi ludzie zostali wrzuceni do ogromnego dołu i zasypani piachem. Byłem poważnie ranny, lecz zakopano mnie wraz z nimi. Po czte- rech dniach zdołałem wygrzebać się z piasku i przez następny ty- dzień wlokłem się jedną z tych kamienistych ścieżek. Próbowałem uciec, lecz Derrici znów ruszyli w pościg. Tylko przypadek spra- wił, że zgubili mój trop. Minęli miejsce, gdzie ukryłem się na noc. Następnego dnia zdołałem dotrzeć nad rzekę. Przez wiele godzin płynąłem w lodowatej wodzie, aż nabrałem pewności, że Derrici nie będą w stanie odnaleźć mojego tropu. Myślę, że strach przed tym miejscem musi być głęboko zakorzeniony w głowie każdego sługi Ciemności. - A więc sądzisz, że Derrici będą nas ścigać? Jak dotąd słyszeli- śmy tylko jednego. 330 Gallen przysunął się jeszcze bliżej. Przez otwarte drzwi spoglą- dał na Ceravanne i Maggie, pochylające się nad ogniskiem. - Nie chciałem wam o tym mówić, ale dwukrotnie nakazywa- łem Ceravanne, aby skręciła w boczny korytarz, ponieważ mój płaszcz wykrył zapach Derritów. Słyszeliśmy tylko jednego z nich, lecz ja wywęszyłem ich całe tuziny. Wierz mi, nie uciekniemy im tak łatwo. - Zamierzasz o tym powiedzieć kobietom? - spytał Orick. - Myślę, że Ceravanne zdążyła się już zorientować, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie, lecz wolałbym nie martwić tym Maggie. Co będzie, to będzie. Możliwe, że wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne. A teraz, mój drogi, bądź łaskaw pod- nieść z ziemi swój kudłaty zadek..Zjedzmy coś prędko i ruszaj- my natychmiast. Orick posłuchał i już wkrótce wszyscy szli dalej, prawie o pu- stych żołądkach, przedzierając się kamienistą drogą przez plątaninę szarych kanionów, oświetlonych jedynie blaskiem gwiazd i księży- ców. Po jakimś czasie droga opadła stromo w dół, prowadząc dalej przez głęboki wąwóz. Zanim zeszli na dół, Gallen zatrzymał się. Wszyscy stali, drżąc, a on tymczasem rozejrzał się po okolicznych wzgórzach. Wierzchołki gór przykrył śnieg, srebrzący się w księżycowym blasku, a stoki porośnięte były gęstym, sosnowym borem. Lecz Gallen patrzył na ciągnące się przez środek nieco niższe szczy- ty, prawie niedostrzegalne w mroku, wśród których biegła dro- ga z jednej strony ograniczona przepaścią, a z drugiej - piono- wą, czarną ścianą. Łańcuch górski przybrał w tym miejscu kształt olbrzymiej litery S. Chociaż zeszłej nocy udało im się przebyć czterdzieści kilometrów, to w linii prostej od bram podziemne- go miasta dzieliło ich tylko piętnaście kilometrów. Dzięki swo- jemu płaszczowi Gallen widział teraz prawie całą drogę, którą przebyli. Stał tak przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wstrzymał oddech, a je- go twarz przybrała kamienny, niewzruszony wyraz. Orick wiedział, co to oznacza. - Co się stało? - spytała Ceravanne, drżąc. - Co takiego zoba- czyłeś? Gallen popatrzył na niebo. Robiło się coraz widniej. Gwiazdy nad horyzontem wydawały się coraz bledsze. - Gonią nas - powiedział wreszcie. l 331 - Jak wielu ich się zebrało? - zapytała Ceravanne, wpatrując się w drogę skrytą w mroku. - Dwudziestu... albo więcej. - Gallen wyciągnął strzelbę zapa- lającą i sprawdził ładunki. Wszyscy wiedzieli, że zostały mu już tyl- ko dwa. - Aż tylu? - przeraziła się Ceravanne. - Jeśli nas złowią, żaden z nich nie będzie najedzony. - Są głodni - odparł Gallen, chowając strzelbę do kabury. - Chodźmy. W ciągu dnia Derrici będą musieli skryć się przed słoń- cem, ale w nocy znów za nami ruszą. Odwrócił się i poszedł przed siebie, w głąb wąwozu, ponad którym wznosiły się potężne pnie sosen. Wąwóz osłonięty był od góry bujnymi winoroślami i bluszczem. Okoliczne wzgórza sprawiały wrażenie całkiem opustoszałych. Orick był zaskoczo- ny, widząc w dole mnóstwo skaczących królików i wiewiórek. Były one zbyt małe, aby Derrici mogli się nimi zainteresować. Wszystkie uwijały się w zaroślach, szukając czegoś na poranny posiłek. Czwórka wędrowców biegła przez cały dzień, przemykając wśród zarośli niczym myszy. Przez cały czas Gallen wypatrywał ludzi-ptaków. Kiedy zaczął zbliżać się zmierzch, Gallen zaprowadził pozo- stałych do lasu rosnącego wzdłuż rzeki. Orick widział wcześniej tę rzekę na dnie kanionu; wtedy wyglądała jak cienka, srebrzysta nitka, lecz teraz okazała się znacznie większa, niż przypuszczali. Jak zawsze na początku jesieni, lodowaty nurt mknął po kamieni- stym dnie, szumiąc donośnie w skalnych załomach. Strome brze- gi usłane były potężnymi pniami drzew, przyniesionymi na wios- nę przez wezbrane wody. W wielu miejscach rzeka przepływała wąskimi przesmykami lub rozlewała się szeroko, nanosząc ogrom- ne ilości mułu. Czwórka wędrowców przedzierała się długo wzdłuż brzegu. Było już dwie godziny po zmierzchu, kiedy postanowili wejść do wody. Potem brnęli kilka kilometrów w górę rzeki, co chwila przechodząc głębokie rozlewiska, w których woda sięgała im po szyję, aż wresz- cie minęli miejsce, gdzie wcześniej po raz pierwszy znaleźli się nad rzeką. Woda nie wydawała się Orickowi zbyt zimna, lecz jego przyja- ciele nieustannie na nią narzekali, a Ceravanne co chwila potykała się na mokrych kamieniach. Kiedy kobiety nie mogły już dalej iść, Orick pozwolił im wsiąść na swój grzbiet i niósł je bez słowa aż do ujścia niewielkiego, okre- sowego strumienia, który o tej porze roku wydawał się jedynie nie- pozorną strużką wody. Na wiosnę strumień ten musiał przybierać potężne rozmiary, gdyż jego wody wyżłobiły w stoku góry głęboki wąwóz. - To nam powinno wystarczyć na nocleg - szepnął Gallen, kiedy wreszcie zatrzymali się w ocienionej, skalnej niszy. Wy- ciągnęli z plecaków koce i rozbili pod drzewem prowizoryczny obóz. Orick rozglądał się po wąwozie. Oszacował, że jego głębokość musiała w tym miejscu wynosić około stu stóp, a szerokość - około dwunastu. - Nie bardzo rozumiem twoją strategię, Gallenie - szepnął. - Je- stem pewien, że Derrici bez problemu przecisnęliby się tym wąwo- zem. - Owszem - przyznał Gallen - bez problemu. Jednak mam na- dzieję, że pomyślą, iż poszliśmy drogą prowadzącą w dół strumie- nia, na południowy wschód. Mam nadzieję, że uwierzą, iż wciąż idzie- my w tym samym kierunku. Jeśli stracą czas, szukając nas tam w dole, zdołamy przetrwać noc i polowanie odwlecze się do jutra. Lecz na- wet jeśli się na to nie nabiorą, będą przynajmniej musieli się rozdzie- lić, żeby sprawdzić, w którą stronę poszliśmy. Nie wiedzą, na któ- rym brzegu się znajdujemy. A zatem w najgorszym razie możemy mieć przeciwko sobie jednocześnie pięciu czy dziesięciu, ale już nie dwudziestu. - Sądziłem, że tamtych troje, których spotkaliśmy, mogłoby nas bez trudu pokonać - mruknął Orick. - Naprawdę, wolałbym ich już więcej nie spotykać. - Cóż, lepiej idź spać - powiedział Gallen. - Być może twoje życzenie się spełni. Orick nie chciał się położyć, lecz po jakimś czasie łapy odmówi- ły mu posłuszeństwa. Serce biło mu mocno; był zmarznięty, głodny i przygnębiony, jednak nie dawała mu spokoju myśl o Tallei leżącej w jednym z korytarzy Indalii. Jej ciało już wkrótce stanie się poży- wieniem dla Derritów. Chociaż Orick boleśnie odczuwał stratę przy- jaciółki, to jednocześnie cieszył się, że sam zdołał ujść z życiem. -Gallenie... -szepnął, kiedy Maggie i Ceravanne zasnęły na dobre i zaczęły lekko pochrapywać. - Tak? 333 - W twoim płaszczu jest zapisana pamięć Tallei, prawda? - Owszem. - A... - Orick zawahał się. - Jak wielu ludzi może zapisać swoją pamięć w twoim płaszczu? - Tylko jedna osoba. - A co byś zrobił, gdyby, dajmy na to, Derrici złapali cię dziś w nocy? Nie mógłbyś ocalić samego siebie tak, jak ocaliłeś Talleę, prawda? - Nie, o ile nie wymazałbym jej pamięci - odparł Gallen. - Kryształy płaszcza są pojemne, lecz teraz noszę w sobie przekaz Ciemności i prawdopodobnie cała moja pamięć nie zmieściłaby się w jednym krysztale. - A więc - co byś zrobił? Wymazałbyś jej pamięć, żeby ocalić siebie? Gallen rozmyślał przez chwilę. - Jako sługa Ciemności tak właśnie bym postąpił. Oni są niesa- mowicie spragnieni życia. Każda chwila jest dla nich cenna. Jed- nak jako Gallen O'Day nigdy bym się na to nie zdecydował. Orick chrząknął. - Myślę, że w razie konieczności powinieneś to zrobić. Powinieneś żyć dla Maggie. Myślę, że Tallea zrozumiałaby to i wybaczyłaby ci. — Nie jestem pewien, czy sam bym sobie wybaczył - szepnął Gallen. - Nie jest to najprzyjemniejszy temat do rozmyślań. Idź spać, Oricku. - Nie, to ty idź spać - powiedział Orick. - Teraz ja będę czuwał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zeszłej nocy Maggie peł- niła wachtę, więc Orick miał nadzieję, że dziś będzie mógł się zmieniać z Gallenem. Spostrzegł jednak, że jego przyjaciel jest potwornie zmęczony; więc postanowił, że następnej nocy bę- dzie się zmieniał z Maggie, aby Gallen nareszcie mógł się wy- spać. Przez długi czas niedźwiedź wpatrywał się w wylot wąwozu. Je- dynym odgłosem było monotonne skrzeczenie żaby. Zamknął więc na chwilę oczy, aby wzrok mógł trochę odpocząć. Kiedy się obudził, cały wąwóz wypełniony był wyciem porywistego wiatru. Jednak wędrowcy, skryci pod plątaniną gałęzi, nie odczuwali lodowatych podmuchów. Niedźwiedź popatrzył na Gallena, który siedział i rozglądał się czujnie. - Ani śladu Derritów?- zapytał. Gallen zlustrował go wzrokiem. 334 - Jakąś godzinę temu słyszałem, jak pięciu czy sześciu z nich szło w górę rzeki - powiedział. - Jednak wiatr musiał rozwiać nasz za- pach. Śpij dalej. Wkrótce się rozwidni. Orick nie mógł spać dalej, gdyż czuł się winny, że zasnął na war- cie, więc poprosił Gallena, aby ten zdrzemnął się trochę, zaś on sam czuwał i godzinę później obudził pozostałych. Zjedli zimne śniada- nie złożone wyłącznie z jabłek. - Udało ci się wyprowadzić ich w pole - powiedział Orick, zjadł- szy dwa owoce, które przypadły mu w udziale. Mówiąc, spoglądał łakomie na ogryzki pozostawione przez resztę wędrowców. Wiedział, że nie mają już nic więcej do jedzenia, więc starał się zwrócić ich uwagę ku weselszym tematom. - Wiedziałeś, że w nocy zerwie się wiatr, który rozwieje nasz zapach? - Miałem taką nadzieję - przyznał Gallen. - Byłem w tej okolicy wiele razy. Często się zdarza, że w nocy zimne powietrze opada wzdłuż stromych stoków. To była nasza jedyna szansa. - Cóż - powiedział Orick. - Przetrwaliśmy tę noc, ale co będzie l z następną? - Niedźwiedź miał nadzieję, że Gallen przygotował już ;: jakiś plan. - To nie będzie łatwe - odparł Gallen. - Farra Kuur? - zapytała Ceravanne, podając Orickowi ogryzek. - Tak - powiedział Gallen. - Właśnie na to liczę. - To ładny kawałek drogi stąd - rozważała Ceravanne. - Będzie- |;my musieli bardzo się spieszyć, żeby tam dotrzeć. - Farra co? - spytała Maggie. - Farra Kuur - powiedział Gallen. - Kilka kilometrów na połud- nie stąd znów zaczynają się wąskie wąwozy. Idąc drogą, po pięć- dziesięciu czy sześćdziesięciu kilometrach trafimy na fortecę zwaną Farra Kuur. Stanowi ona niezdobytą twierdzę; jeśli most jest opusz- czony, dostaniemy się do środka i będziemy mogli ukryć się przed Derritami na kolejną noc. - Jeśli most jest opuszczony? - zdziwił się Orick. - Są tam mosty zwodzone - wyjaśnił Gallen. - Farra Kuur zo- stała zbudowana na samotnej skale, otoczonej dwoma głębokimi wąwozami. Z potężnych, kamiennych bloków wykuto pomosty, aby połączyć brzegi wąwozów, zaś Twórcy opracowali system gigan- tycznych przekładni pozwalających opuszczać i podnosić każdy z pomostów. - Jestem pewna, że te przekładnie już nie działają- stwierdziła Ceravanne. 335 — Działały jeszcze trzysta lat temu - powiedział z nadzieją Gal- len. - Wszystkie koła i łańcuchy były wtedy doskonale naoliwio- ne. Dzieła Twórców z założenia miały przetrwać tysiąclecia. Jeśli jednak przekładnie nie działają, wystarczy, że mosty są opuszczo- ne, abyśmy mogli dostać się do Farra Kuur. Kiedy już tam będzie- my... cóż, wtedy zobaczymy, co da się zrobić. Orick wolał, aby nie rozmawiali o bitwie, którą musieliby sto- czyć najbliższej nocy, gdyby nie zdołali się ukryć w Farra Kuur, więc powiedział: - Ta forteca wydaje się całkiem niezłym rozwiązaniem, ale nie na wiele nam się zda, jeśli będziemy głodować. Nie wiecie przypad- kiem, gdzie w tej okolicy możemy znaleźć coś do jedzenia? - Wypatruj grzybów, jagód i orzeszków - powiedział Gallen. - Zbieraj wszystko, co znajdziesz. Cały dzień będziemy szli przez las. Może jakiś jeleń przypadkiem nadzieje się na mój miecz... - zażartował. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł jeść te dziwaczne jagody? - zapytał Orick. Poprzedniego dnia widział owoce podobne do po- ziomek, jednak bał sieje zrywać, nie wiedząc, czy przypadkiem nie są trujące. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby spróbować grzy- bów rosnących przy drodze, gdyż żadne z nich nie przypominały mu jakichkolwiek znanych gatunków. - Wszelkie grzyby, orzeszki i owoce, jakie znajdziesz na Tremon- thin, sąjadalne - wyjaśniła Ceravanne. - Z wyjątkiem jednego. Tru- ciciel rośnie na krzewach, przy samej ziemi; jest ciemnopurpurowy, ciemniejszy od śliwki. Jedzą go tylko śmiertelnie chorzy albo po- ważnie ranni - ci, którzy pragną przyspieszyć swoją śmierć. Orick zastanowił się nad tym, co usłyszał, po czym ruszyli w dro- gę. Wspięli się w górę wąwozu i przez cały dzień szli przez las. Orick zatrzymywał się co chwila, żeby zjeść ślimaka, połknąć garść żołę- dzi czy przekąsić parę grzybków. Droga prowadziła przez łagodnie zaokrąglone wzgórza, wśród których wiła się rzeka. Za którymś razem, kiedy wyszli na brzeg, ich oczom ukazał się skrawek niebieskawej ziemi. Ceravanne zebrała kilka garści leczniczej glinki. Ruszyli dalej, lecz wkrótce droga skoń- czyła się - drzewa i pnącza porosły ją tak dokładnie, że wydawało się, iż nigdy nie było tu żadnego szlaku. Mimo to Gallen nadal szedł pewnie przed siebie. Wkrótce wśród pobliskich wzgórz odnaleźli pozostałości brukowanej dro- gi. Kamienie były starte i popękane, lecz po jakimś czasie, kiedy 336 było już dobrze po południu, szlak doprowadził wędrowców do pradawnej fortecy, prawie doszczętnie zrujnowanej. Zachowała się tylko jedna ściana, wznosząca się na imponującą wysokość ponad dwustu stóp. - Wieża Druina - oznajmił Gallen. Wraz z Ceravanne stanął na szczycie wzgórza i zaczął uważnie rozglądać się po okolicy. - Kim był Druin? — spytała Maggie. - Druin był wielkim naukowcem, który zyskał sobie wielu zwo- lenników - wyjaśniła Ceravanne. - Zbudował tę wieżę, aby badać gwiazdy. Sięgnął po zakazane technologie, mając nadzieję, że przeniesie siebie i swoich uczniów do innego świata. Lecz na starość stał się zgorzkniały, zrezygnował ze swych pokojowych ideałów i poświęcił się tworzeniu machin wojennych. - On wcale nie konstruował broni - mruknął Gallen, spoglądając na Ceravanne nieustępliwie, jakby przez jego usta mówił ktoś inny. Wspomnienia przesłane przez Siły Ciemności były tak silne, że przez chwilę to Druin przemawiał przez Gallena. - Robotnicy z plemienia Fengari zbuntowali się i zaczęli produkować amunicję bez mojej wiedzy. Ceravanne przyglądała się przez chwilę Gallenowi. - Nieśmiertelni władcy uważnie prześledzili twoje wspomnienia, Druinie. Nie byłeś bez winy w tej całej aferze. - Byłem niewinny! - krzyknął Gallen. Przez chwilę widać było, że usiłuje nad sobą zapanować. Wreszcie powiedział swoim włas- nym głosem: - Ale to było dawno temu. - Wspomnienia zmarłych można w prosty sposób przerobić - po- wiedziała łagodnie Ceravanne. - Wspomnienia Druina znajdują się w archiwum w Mieście Życia. Być może kiedyś będziesz miał oka- zję obejrzeć je w autentycznej wersji. Druin był wielkim człowie- kiem, przez większość swego życia miłował pokój, lecz jego dobroć wygasła, zanim sam umarł. - A jeśli ponownie odczytacie jego wspomnienia i dojdziecie do wniosku, że źle go osądziliście? - zapytał Gallen. - Możemy ponownie prześledzić cały zapis i jeśli okaże się, że Druin zasługuje na kolejne życie, otrzyma je. Musisz jednak zrozu- mieć, Gallenie, że Druin złamał nasze najświętsze prawo. W naszym świecie pewne technologie są zakazane, a on mimo to postanowił je wykorzystać. Być może popełnił to przestępstwo w dobrej wierze, niemniej jednak - popełnił je. 22 - Klucz do Ciemności 337 Gallen odwrócił się, nie chcąc o tym dłużej rozmawiać. Stalo- woszara rzeka, wzdłuż której szli przez cały czas, płynęła teraz w dole, na dnie zielonej doliny, i nieco dalej wpadała do szerszej, zamulonej rzeki płynącej z północy. Wędrowcy usiedli na chwi- lę, żeby odpocząć. Nigdzie nie było widać dróg, domów ani żad- nych innych oznak ludzkiej działalności. Wszystko dawno temu zniknęło. Gallen spostrzegł krążącego w oddali człowieka-ptaka, więc wszyscy czworo ruszyli dalej, pod osłoną gęsto rosnących drzew. Prawie przez cały czas Orick wyczuwał czosnkowy zapach Der- ritów, którzy w nocy musieli wyprzedzić ich o wiele kilometrów. Kiedy jednak wędrowcy, wspinając się na strome wzgórze, mijali stary, opuszczony tunel kopalni, wydrążony w urwisku wznoszą- cym się nad drogą, zapach Derritów stał się tak intensywny, że na- wet Maggie i Ceravanne mogły go poczuć. Słońca znajdowały się wysoko na niebie, przysłonięte jedynie lekką mgiełką. Wszyscy czworo przemknęli po cichu obok starej kopalni, lecz kiedy zostawili ją już daleko w tyle, Gallen zatrzymał się i zaczął spoglądać na nią z namysłem. - Daj mi świecącą kulę - powiedział do Ceravanne. > - Chyba nie zamierzasz tam wchodzić? - wysapała Maggie, chwy-> tając go za rękę. Twarz Gallena była blada, bez wyrazu. ; - Idziemy tą samą drogą, co oni - powiedział. - Nie chcę, żeby zbytnio się do nas zbliżyli. - Cóż to za plan chodzi ci po głowie? - spytała Maggie. - Pomyślałem, że warto byłoby sprawdzić, czy Derrici zostawili straże. Normalnie tego nie robią. Myślę, że zdążyłbym zabić dwóch czy trzech, zanim pozostali się obudzą. - Nie! -jęknęła Maggie. - Nie warto podejmować takiego ryzyka! Gallen oblizał wargi. - Derrici jeszcze nie dorośli do tego, żeby nie zjadać własnych współplemieńców. Jeśli zabiję kilku z nich, pozostali będą mogli się najeść. Ceravanne wyciągnęła z plecaka świecącą kulę i podała ją Galle- nowi. - On ma rację - powiedziała. - Najedzony Derrit nie jest tak krwiożerczy jak wygłodniały. - Idźcie dalej drogą- polecił Gallen Orickowi. - Derrici boją się słońca, lecz jeśli wpadną w złość, mogą próbować nas gonić. 338 Nie ma sensu, żebyście pchali im się w łapy, skoro macie inne wyjście. - Pójdę z tobą - szepnął Orick. - Nie, ale dziękuję ci za dobre chęci — westchnął Gallen. - Mój płaszcz tłumi mój zapach i pozwala mi walczyć w ciemności, więc powinienem zaskoczyć Derritów. Wolę mieć nad nimi tę przewa- gi- Orick poczuł gorycz, że nie może iść ze swoim przyjacielem, lecz wiedział, że nie byłoby to rozsądne, więc ustąpił. Poprowadził Maggie i Ceravanne wzdłuż drogi, kilka kilometrów dalej, gdzie skręcił w jakąś boczną ścieżkę i wszyscy troje ukryli się w krza- kach. Gallen czekał, aż odejdą, a potem zakradł się do olbrzymiego wejścia do kopalni. Nim zdążył wejść do środka, usłyszał mrożący krew w żyłach ryk Derritów. Odskoczył od wejścia. W jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej świecącą kulę. Tuż za nim z kopalni wy- padł potężny, żółty Derrit; z jego rozdziawionej paszczy ciekła krew. Gallen schylił się, rozciął mu brzuch, po czym odwrócił się i za- czął uciekać. Derrit zatoczył się jak pijany i po chwili padł na zie- mię. Gallen nie mógł tego zobaczyć - nie odwracał się, gdyż czte- rech innych Derritów stłoczyło się przy wejściu do kopalni. Jeden z nich zatrzymał się, oślepiony słońcem, podniósł swój podłużny pysk i zawył z wściekłości, zaś trzej pozostali ruszyli w pościg za Gallenem. Byli tak zwinni, że nie miał szans, żeby im uciec. Przebiegł jesz- cze sto jardów; schował do kieszeni świecącą kulę, sięgnął do pasa, wyciągnął strzelbę zapalającą, odwrócił się i wystrzelił. Kula białej plazmy uderzyła pierwszego z Derritów prosto w twarz, rozbryzgu- jąc się dalej na jego towarzyszy. Jej płomień lśnił niczym słońce i nawet Derrici siedzący w jaskini musieli zasłonić oczy, krzycząc z bólu jak oszalali. Pojedynczy strzał zdołał spalić dwóch Derritów, a trzeciemu uciąć nogę. Pozostali przeżyli, kryjąc się w korytarzu kopalni. Po chwili Gallen dołączył do swoich przyjaciół. Po twarzy lał mu się pot, a cała tunika była poplamiona świeżą krwią. Za jego plecami nadal płonęła plazma, którą wystrzelił ze swej broni. - Wystawili straże - powiedział Gallen, kręcąc głową. Przysta- nął, żeby złapać oddech. Obejrzał się za siebie. - Najwyraźniej boją się strzelby zapalającej. Szkoda, że został nam już tylko jeden po- cisk. 339 - Może to, co im teraz pokazałeś, sprawi, że na drugi raz dobrze się zastanowią, zanim zaczną nas ścigać - powiedział Orick z na- dzieją w głosie. Ceravanne pokręciła głową. - Derrici nie zniechęcają się tak łatwo. To mściwe plemię. Będą próbowali nas przechytrzyć. Gallen chrząknął. - Najpierw będą musieli nas znaleźć - powiedział i ruszyli w drogę. Przez całe popołudnie przedzierali się wśród stromych wzgórz, przez dziką okolicę, prawie zupełnie nie zamieszkaną przez zwie- rzęta. Tylko kilka razy udało im się dostrzec królika, a raz zobaczyli trzy czarne wilki znikające w leśnym gąszczu. Wszyscy oprócz Oricka cierpieli z powodu szybkiego marszu i pu- stych żołądków, więc niedźwiedź podjął się wyszukiwania jadalnych owoców. Wiele razy wyobrażał sobie, że jest na miejscu Gallena, że gra rolę bohatera. Jednak zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie tym, kimjest Gallen, i że w tej chwili najważniejsze jest znalezienie pożywienia. Kiedy Gallen wypatrywał Derritów i ludzi-ptaków, Orick roz- glądał się za grzybami, szyszkami sosen, dzikim czosnkiem i jago- dami. Przez całą drogę zdołał zgromadzić kilka przysmaków, a tuż przed zmierzchem, kiedy minęli kamienny most, rozpięty nad sze- roko rozlaną rzeką, niedźwiedź wyczuł zapach borówek. Poprowa- dził swoich przyjaciół sto metrów w górę rzeki, gdzie znajdowała się polana pełna borówkowych krzewów. Zerwali, ile mogli, wrzu- cili do ust, ile tylko się dało, i po kilku minutach ruszyli dalej, znów pełni wigoru. O zmierzchu droga oddaliła się od rzeki i zaczęła kluczyć pomię- dzy ciemnymi wzgórzami, gdzie z gęstych zarośli wyłaniały się ruiny pradawnych budowli. Gallen prowadził ich jeszcze długo po zmierzchu. Na niebie zaczęły gromadzić się chmury i wyglądało na to, że wkrótce zacznie padać. Godzinę po zachodzie słońca wspięli się na strome wzniesienie i znów znaleźli się na skraju wąwozu. Gal- len zwołał wszystkich na naradę. - O ile się domyślam - oznajmił - Derrici są już blisko. Może- my albo zejść z drogi i spróbować się ukryć, albo mieć nadzieję, że most w Farra Kuur jest opuszczony i próbować się tam dostać. Każdy z tych planów może zawieść, więc pytam was, który z nich wolicie? 340 Orick popatrzył na rzekę płynącą po dnie wąwozu, potem na nie- bo. Wiedział, że zostawili za sobą wyraźne ślady, a deszcz jeszcze nie spadł i mógł nie spaść przez najbliższych kilka godzin. Ukryć się, mając nadzieję, że Derrici zgubią ich ślad, wydawało się niedo- rzeczne. Lecz nie wiadomo, co ich czeka, jeśli postanowią iść dalej. Czy most jest opuszczony, czy też w ciągu wieków uległ zniszcze- niu? A co będzie, jeśli fortecę zamieszkują Derrici? Wyglądało na to, że trudno będzie podjąć decyzję. - Rzeka nie płynie tutaj tak szerokim korytem, jak tam, gdzie byliśmy wczoraj. Jest tu też mniej możliwych kryjówek -powie- działa Ceravanne. - Gallen nadal ma jeden pocisk w swojej strzel- bie, zaś Derrici nie zaatakująnas, dopóki wiedzą, że mamy taką broń. Myślę, że powinniśmy iść dalej. - Nie jestem pewien - mruknął Orick. - Jak długo most w Farra Kuur mógł przetrwać w stanie nienaruszonym? Jeśli teraz się ukry- jemy, przynajmniej wiemy na co się narażamy! Gallen popatrzył na Maggie, która tylko wzruszyła ramionami. - W takim razie jestem za Farra Kuur - powiedział Gallen. - Na- wet jeśli damy się zapędzić w ślepą uliczkę, droga będzie na tyle wąska, że Derrici nie będą mieli wielkiego pola do manewru. Wyda- je mi się, że gdy dotrzemy na miejsce, będę w stanie powstrzymać ich przed atakiem aż do rana. Wskazał na drogę. Tymczasem Orick wciąż nie był zdecydo- wany. Zeszłej nocy Gallen prawie wcale nie spał, nie miał więc odpowiedniej kondycji, aby toczyć walkę. Miał za to doświad- czenie, jak przetrwać na tej planecie. Było to doświadczenie zgro- madzone w ciągu sześciu tysięcy lat, podczas gdy Orick był tu dopiero od kilku tygodni. Musiał więc ugiąć się przed mądrością Gallena. Ruszyli. Krzewy borówek chrzęściły im pod stopami - widocz- nie nawet zwierzęta nie uczęszczały już tą drogą. Przed nimi od cza- su do czasu rozlegało się pohukiwanie sowy polującej na myszy, które wypłoszyli s woj ą wędrówką. Księżyce były na tyle wysoko, że oświetlały całą okolicę. Węd- rowcy biegli co sił, aż wreszcie, pokonawszy ostry zakręt, zoba- czyli potężne urwisko przecinające górski stok. Na skraju przepa- ści stały zrujnowane wieże, podziurawione czarnymi otworami, które kiedyś służyły jako okna. W pierwszej chwili trudno było zo- baczyć cokolwiek poza nimi, ponieważ blask księżyców oświetlał jedynie górne piętra budowli, podczas gdy cała dolina skryta była 341 w głębokim cieniu. Wieże wyglądały z daleka jak żywe istoty, jak olbrzymi rycerze gotowi do walki. Orick zdał sobie sprawę, że całe urwisko ozdobione było rzeźbionymi postaciami. Czterech kamien- nych, brodatych olbrzymów, których oczy dawno już skruszały na wietrze, stało w pełnej gotowości, trzymając w rękach potężne to- pory. Kiedy wędrowcy biegli w ich stronę, Gallen krzyknął triumfalnie: -Most jest opuszczony! Szybko! Tymczasem Orick usłyszał za swoimi plecami ryk Derritów. Gallen odwrócił się i krzyknął do Maggie: - Weź świecącą kulę! Ja ich powstrzymam! Wyciągnął kulę z kieszeni. Maggie chwyciłająi ścisnęła; dolinę zalało tak jasne światło, jakby nagle wzeszło słońce. Ceravanne i Mag- gie popędziły przed siebie, biegnąc jeszcze szybciej niż dotychczas. Ich brudne tuniki łopotały na wietrze, lecz najważniejsze było, że niosą ze sobą kawałek słońca, który oświetla im drogę do bezpiecz- nego schronienia. Orick został z Gallenem. Czarne chmury zasnuły niebo, lecz było dostatecznie widno, aby niedźwiedź mógł wszystko widzieć. Derrici biegli w ich stronę w nierównym szyku, warcząc i dy- sząc. Poruszali się dziwacznym krokiem, co chwila pochylając się do przodu i podpierając łapami, lecz mimo to posuwali się niesa- mowicie szybko. Odcinek drogi, którego pokonanie zabrało Oric- kowi dwadzieścia minut, Derrici przebyli w dwie. W półmroku ich chód przypominał niedźwiedziowi chód wydry, która biegnąc na przemian podnosiła i pochylała łeb. Orick doliczył się siedemna- stu olbrzymów. Kiedy Derrici zbliżyli się na odległość stu jardów, Gallen krzyk- nął do nich: - Siisum, gasht! Gasht! Derrici zatrzymali się i stali, wpatrując się w Gallena i Oric- ka. Ci, którzy stali na przedzie, nie śmieli zbliżyć się o krok, lecz ci, którzy znaleźli się z tyłu, przepychali się, żeby zobaczyć swo- ją ofiarę. - Siisum s gasht! Ooongu s gasht! - krzyknął Gallen. Jego głos był charczącym rykiem, przypominającym dźwięki wydawane przez Derritów. Jeden z olbrzymów krzyknął coś do Gallena. Była to dziwna mie- szanina pomruków i świstów, mimo to Orickowi zdawało się, że jest w stanie rozróżnić poszczególne słowa. 342 - Powiedziałem im, że mają się zatrzymać albo zginą- wyjaśnił Gallen - ale ich przywódca mówi, że jesteśmy wojownikami obda- rzonymi wielką mocą i że oni chcą nas zjeść, aby ta moc, po naszej śmierci, mogła odżyć w nich. Mówi, że może mnie ocalić, jeśli tylko pozwolę mu zjeść ciebie i którąś z kobiet. Orick warknął i stanął na tylnych łapach. - Siisum s gasht! - po- wtórzył za Gallenem. Derrici postąpili naprzód o krok, jakby coś ich nagle rozzłościło. Gallen wystrzelił w ich stronę ostatni pocisk. Plazma pomknęła w m- roku i rozprysła się tysiącami drobnych kropli. Na całym urwisku zrobiło się jasno jak w południe. Niektórzy Derrici, krzycząc prze- raźliwie, zaczęli uciekać drogą, podczas gdy inni szamotali się, usi- łując otrzepać się z płonącej plazmy. W jaskrawym świetle rozbły- sły nagle ich żółte szkielety i białe, ostre kły. - Gasht! - krzyknął Gallen, wymachując groźnie pustą strzelbą. Ci, którzy mogli, zbiegli czym prędzej ze wzgórza, lecz czte- rech Derritów zginęło w płomieniach, a ich ciała osunęły się w przepaść. Orick i Gallen odwrócili się i pospieszyli w stronę Farra Kuur. W blasku płonącej plazmy Orick dostrzegł olbrzymi, kamienny most, łączący brzegi wąwozu, i wiekowe wieże, strzegące dostępu do twier- dzy, które wciąż stały nienaruszone. Orick przyspieszył kroku, lecz Gallen szepnął rozgorączkowany: - Nie biegnij! Nie pozwól, żeby Derrici zobaczyli jak bieg- niesz! Jeśli zobaczą, że się ich boisz, wrócą tu, żeby na ciebie zapolować. Tak więc Gallen i Orick szli spokojnym krokiem w stronę twier- dzy. Niedźwiedź czuł, że wielki ciężar spadł mu z serca. Kiedy tylu Derritów spłonęło, pozostali - jak twierdził Gallen - nie odważą się zaatakować. Zobaczyli przed sobą światło, pobłyskujące gdzieś wewnątrz Farra Kuur. Maggie i Ceravanne musiały zapuścić się w głąb fortecy, gdyż światło dochodziło od strony przeciwległej bramy. Kiedy Orick znalazł się na moście, usłyszał w dole szmer wody płynącej w dole wąwozu. Poczuł zapach górskiego strumienia, ale oprócz niego jeszcze coś: dziwną, duszącą, oleistą woń, którą jakby skądś znał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, kiedy nagle jakiś cień wyłonił się zza muru. Była to postać ubrana tak jak Tekkarowie w wy- sokie, czarne buty i czarną, sięgającą nieco za kolana tunikę z kaptu- rem. 343 Nieznajomy wyciągnął dziwaczne, metalicznie połyskujące urzą- dzenie i wycelował je w Gallena, który widząc to - wstrzymał od- dech. Orick domyślał się, że jest to jakiś rodzaj strzelby, którą trzy- mało się przed sobą, opierając jedną rękę na spuście, a drugą - na dziwacznym magazynku. - Dobra robota, Lordzie Protektorze! - Głos Tekkara był łagod- ny, choć przypominał świst. W półmroku Orick dostrzegł, że cała twarz nieznajomego pokryta jest tatuażem przedstawiającym blado- żółtą czaszkę. - Czekaliśmy tu na was. Dzięki wam uniknęliśmy spo- tkania z Derritami i za to jesteśmy wam wdzięczni. A teraz - rzuć broń albo rozstrzelamy kobiety. Orick poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Zastanawiał się, co zrobić. Za wszelką cenę chciał rzucić się na nieznajomego i ro- zerwać go na strzępy. Lecz Tekkar tylko skinął głową i z komnaty, w której paliło się światło, wyszło ostrożnie siedmiu jego towarzyszy, trzymając przed sobą Maggie i Ceravanne. Jeden z nich przystawił strzelbę do skroni Maggie. ROZDZIAŁ 28 O, "rick warczał, przestępując z nogi na nogą, jakby za chwilą miał skoczyć naprzód. Maggie stała ze strzelbą przystawioną do skroni. Nie mogła się ruszyć, gdyż jeden z Tekkarów boleśnie wykręcił jej szyję. Maggie pamiętała kilka podstawowych chwytów i pchnięć, których dwie noce temu nauczył ją płaszcz Gallena, lecz wokół niej stało jeszcze trzech Tekkarów. Wiedziała, że w tej chwili nic nie może zrobić. - Poczekaj! - Gallen ostrzegł Oricka, który już się zbierał do ata- ku. Maggie współczuła niedźwiedziowi, który niczego nie był świa- dom. - To są strzelby miażdżące Drononów, które są w stanie prze- bić ich egzodermę. Lepiej nie wiedzieć, jakie zniszczenia mogą spowodować. Orick stał na tylnych łapach i dyszał, kłapiąc zębami w powie- trzu. Nie wiedział, co robić. Maggie zdawała sobie sprawę, jak bar- dzo Orick chce jąocalić, i bała się, że niedźwiedź za chwilę ruszy do walki, w której nie ma żadnych szans. - Błagam, Oricku, stój spokojnie! - zawołała. Niedźwiedź ryk- nął donośnie i stanął z powrotem na czterech łapach. - Rozsądne zwierzę - syknął Władca Tekkarów. - A teraz, Lor- dzie Protektorze, ściągnij płaszcz i rzuć mi go pod nogi. Zdejmij też pas z bronią, oddaj miecz i sztylety. Gallen popatrzył na kamienne postacie olbrzymów pochylające się nad jego głową, a potem przez chwilę stał z zamkniętymi oczami jakby medytując i zastanawiał się, czy powinien podjąć walkę, lecz wreszcie postanowił nie stawiać oporu i rzucił płaszcz na ziemię. 345 Maggie zdała sobie sprawę, że Tekkarowie nie mają pojęcia, że strzelba Gallena jest pusta. Gdyby teraz Maggie zaczęła im uciekać, być może nie goniliby jej, bojąc się odwrócić plecami do Gallena. Zastanawiała się, czy mogłaby się wymknąć i uciec ciemnymi tune- lami Farra Kuur, lecz wiedziała, że Tekkarowie są niesamowicie szyb- cy i -jak twierdził Gallen - potrafią widzieć w ciemności. Dla nich rozgrzane ciało wygląda jak świecąca pochodnia. A więc ucieczka nie wchodziła w grę. Gallen odpiął pas z bronią i wyciągnął ukryte sztylety, rzucił wszystko na ziemię i cofnął się o krok. W ostatniej chwili Maggie miała jeszcze nadzieję, że Gallen podniesie miecz i zacznie walczyć, lecz było już oczywiste, że opór nie ma najmniejszego sensu. Gallen został rozbrojony. Wyciągnął rękę do Władcy Tekkarów i wykonał gest, jakby go przyzywał. Maggie rozpoznała, że był to ten sam gest, który jakiś czas temu Gallen pokazał Zell'a Cree'emu. Jednak Tekka- rowie zignorowali gest Ciemności i nadal mierzyli w Gallena ze swoich strzelb. Dopiero kiedy Gallen odsunął się kilka kroków, Władca Tekkarów wysunął się naprzód i ostrożnie podniósł płaszcz. Kiedy już trzymał go w rękach, jego ludzie zbliżyli się; jeden z nich nadal celował w Gallena i Oricka, a pozostali patrzyli, jak ich przywódca chowa płaszcz za połę tuniki. Władca Tekkarów kazał Gallenowi odwrócić się. Dwaj ludzie wyszli z szeregu i zaczęli go wiązać. - Czemu to robicie, bracia? - Gallen zwrócił się do Tekka- rów. - To całkiem zbędne. Prowadziłem Tharriniankę do Moree - miało to służyć zarówno mnie, jak i Wendecie, tyle że w róż- ny sposób. Planowałem dostarczyć ją prosto w ręce Sił Ciem- ności. W głębi duszy Maggie przeraziła się, że Gallen może mówić praw- dę. Być może przez całą drogę był tylko sługą, ślepo spełniającym rozkazy Ciemności. Przez ostatni tydzień Maggie wyczuwała ogrom- ny dystans między sobą a Gallenem. Siły Ciemności stworzyły po- między nimi barierę nie do pokonania. - w takim razie dziękujemy ci, że ich do nas przyprowadziłeś - odpowiedział Władca Tekkarów. Kiedy Gallen był już dokładnie związany, jeden z Tekkarów wy- ciągnął rękę, rozgarnął mu włosy i powiedział: - Słuchajcie, on ma bliznę po Słowie! 346 Ceravanne miała jeszcze dość rozsądku, żeby jęknąć i rozejrzeć się z zaskoczeniem. - Nie! - krzyknęła, tak jakby ta wiadomość bardzo ją przera- ziła. Ponieważ przez prawie sześć tysięcy lat uczyła się, jak ma- nipulować innymi, jej krótki występ wypadł niezwykle przekonu- jąco. Wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku; nawet Władca Tek- karów spojrzał na nią przelotnie. Dzięki temu Orick i Maggie mieli czas, aby wydać z siebie podobne okrzyki zdziwienia. Władca Tekkarów przyjrzał im się, a następnie powiedział do Gallena: — Jeśli prowadziłeś ich do Moree, dlaczego tak kluczyliście? Mogliście wybrać znacznie prostszą drogę. Gallen popatrzył na niego spokojnie. - Chciałem ich tu przyprowadzić osobiście. Miał to być mój pierw- szy i najznamienitszy czyn, jakim przysłużyłbym się Siłom Ciemno- ści. Każdy z nas służy na swój własny sposób. Ja wolę używać pod- stępu niż siły. Władca Tekkarów sięgnął do kieszeni i wyciągnął niedużą kulę. Maggie zorientowała się, że jest to kokon informacyjny. Podobnie jak broń, którą mieli Tekkarowie, było to urządzenie pozostawione przez Dronon. - Schwytaliśmy Lorda Protektora i jego kompanię w Farra Kuur. Jest ich czworo. Prosimy o transport do Moree dla dwunastu osób - syknął Władca. Rzucił kokon w powietrze i maleńki przedmiot, wydając z sie- bie syczący dźwięk, pomknął na południowy zachód, kierując się w stronę Moree. Maggie widziała już wcześniej kokony in- formacyjne Drononu, studiowała dość dokładnie kilka zniszczo- nych egzemplarzy, lecz jeszcze nigdy nie widziała z bliska, jak funkcjonuje takie urządzenie. Żałowała, że nie może rozebrać go na części, żeby zobaczyć, jak działa miniaturowy system an- tygrawitacyjny. - Możliwe, że faktycznie jesteś sługą Ciemności - zwrócił się do Gallena Władca Tekkarów. — Jeśli tak, witamy cię wśród nas. Rozu- miem, że skoro jesteś sługą Ciemności, nie będziesz próbował się uwolnić i z przyjemnością popatrzysz, jak objawiamy twoim przyja- ciołom tajemnicę Słowa. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrzystego owada, który sza- motał mu się w palcach. Tekkar podszedł do Ceravanne i spojrzał 347 jej w oczy. Maggie poznała po jego spierzchniętych wargach i po- dekscytowanym oddechu, że znęcanie się nad innymi sprawiało mu przyjemność. Jednak Ceravanne nawet nie drgnęła, nie pozwala- jąc, aby zobaczył jej strach. W ten sposób odebrała mu całą przy- jemność. - Zaczekaj! - krzyknął Orick, który wciąż jeszcze stał na mo- ście. - Nie możecie jej tego zrobić! To jest Jaskółka, która przy- była, aby odnowić Wielki Rozejm! - Rzecz jasna, niedźwiedź miał nadzieję, że te słowa w jakiś sposób wpłyną na Tekkarów. Być może nawet łudził się, że padną na kolana, tak jak to uczy- nili dobroduszni Imowie. Ale Władca Tekkarów tylko się roze- śmiał: - To wy nic nie wiecie? Jaskółka jest już w Moree, właśnie zbie- ra swój ą armię. Postanowiła dokonać krwawej wendety za wszystkie krzywdy, które wyrządził nam wszechświat. Rozłożył ręce, wskazując na rozgwieżdżone niebo nad twierdzą i na ciemne ściany wąwozu; wreszcie odwrócił się do Maggie. - To będzie dla ciebie, moja droga - szepnął i wrzucił Słowo do kaptura jej tuniki. Maggie krzyknęła. Próbowała uwolnić się od trzymających ją Tekkarów, lecz dwaj z nich boleśnie wykręcili jej ręce i zmusili ją, żeby uklęknęła na zakurzonej ziemi. Gallen nadal stał po drugiej stronie mostu, ze związanymi rękami. Nie był w stanie nic zrobić - mógł jedynie patrzeć. Orick nie pospieszył na pomoc, gdyż jeden z Tekkarów mierzył do niego ze swej strzelby. Gallen stał i przyglądał się. Chwilowo był bezradny. Jego twarz stała się nieprzeniknioną maską. Nikt się nie poruszał, a ciszę prze- rywał jedynie szmer wody płynącej po dnie wąwozu. Maggie oddychała ciężko i krztusząc się, czekała w napięciu na nadejście Słowa. Po chwili poczuła dotkliwy ból w okolicy karku, a potem nagłe pchnięcie, kiedy Słowo wbiło się pod skórę, tuż pod podstawą czaszki. Krzyknęła. Przez łzy widziała postać Gallena. Stał trzydzie- ści metrów dalej, w półmroku, tak jakby znajdował się na dru- gim brzegu rozległej zatoki, i nagle uświadomiła sobie, że w cią- gu ostatniego tygodnia ani razu nie była blisko niego. Odkąd Słowo zagnieździło się w jego głowie, nie potrafiła się do niego zbliżyć. - A teraz i ja znajdę się po tamtej stronie - pomyślała. Napełniło ją to mieszaniną nadziei i przerażenia. - Będę mogła przeżyć to 348 wszystko, co on przeżył, poczuć to, co on odczuwał. Może wreszcie przestaniemy być sobie obcy. Ale tylko pod warunkiem, że zdołam pokonać Słowo. Przypomniała sobie rządy Drononu na Fale i jak ją torturowano, aż wreszcie wściekłość do reszty wypaliła w niej wszelki strach. Usłyszała dźwięk pękającej czaszki. - Gallenie! - krzyknęła. Świat nagle zawirował jej przed oczami i poczuła, że pada na ziemię. Obudziwszy się, Maggie leżała bezwładnie przez dłuższą chwilę i spoglądając spod uchylonych powiek, zastanawiała się, czy jest jesz- cze wśród żywych. W komnacie było ciemno, jedynie niewielkie ognisko dawa- ło trochę światła. Maggie pamiętała swoje poprzednie wciele- nia, w których miała bystrzejszy wzrok, mogła wyczuwać zapa- chy dłońmi, słyszała skrobanie myszy za grubą, kamienną ścianą. Jej własne ciało wydawało jej się teraz wyjątkowo powolne, a zmysły - przytępione. Pamiętała poczucie mocy, jakie miała żyjąc jako Djudjanit na dnie oceanu i pływając szybciej niż ja- kakolwiek ryba. Pamiętała, że jako Entreak d'Suluuth mogła całymi dniami latać, unosząc się na ciepłych, wstępujących prą- dach powietrznych i nigdy nie potrzebując odpoczynku. Teraz jej ciało wydawało się niezmiernie słabe. Była to pierwsza in- formacja, jaką wpoiły jej Siły Ciemności: że być człowiekiem oznacza - być gorszym. Przez chwilę rozmyślała o tym, jak niegdyś przesiadywała wpa- trując się w ognisko, jak kochała i porzucała w ciągu swoich stu poprzednich wcieleń; myślała o bitwach i zdradach. Zrozumiała, że wszystkie, zabarwione emocjonalnie istnienia, które jej poka- zano, składały się na nieustanny cykl gniewu, rozpaczy i złud- nych nadziei. Ludzie często padali ofiarą swoich niedoskonałości albo stawali się pionkami w grze, o której nie mieli pojęcia. My- śląc o swoich poprzednich wcieleniach, Maggie widziała je ni- czym różnobarwną paletę, na której każdy kolor miał swój niepow- tarzalny odcień. To doświadczenie sprawiło, że poczuła się niesamowicie wzbo- gacona wewnętrznie, pełna optymizmu i mądrości, a zarazem stara z powodu tysięcy przeżytych lat. To była druga informacja, wpojo- 349 na jej przez Siły Ciemności: bądź nam wdzięczna za to, co otrzy- małaś. Losy, zwyczaje, myśli i ideały stu różnych osób całkowicie za- przątnęły jej myśli. Maggie zrozumiała, że dzięki przekazowi Ciem- ności wiele się nauczyła. Czuła się, jak ktoś, kto do tej pory bez- myślnie wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, a dopiero teraz ujrzał na nim poszczególne gwiazdozbiory. Ci, których losy zostały jej pokazane, prawie bez wyjątku byli ludźmi wielkiego serca, którzy kochali życie i chcieli żyć w nie- skończoność. Dopiero teraz Maggie zrozumiała, jak cennym da- rem jest życie, i chciała przeżywać je ciągle na nowo, za każdym razem doświadczając go pod inną postacią. W jej głowie rozległ się szept Ciemności: - Idź za mną, a twoje życie nie będzie miało końca. Przypomniała sobie sto ludzkich, bezsensownie zakończonych żywotów i wiedziała, że każdy z tych ludzi uważał swoją śmierć za coś niesprawiedliwego. I wtedy Ciemność szepnęła: - Poddani Thar- rinian to twoi wrogowie. Jednak, pogrążając się w swoich ostatnich wspomnieniach, Maggie pamiętała jednocześnie o tysiącach ludzi, którym przyz- nano prawo do ponownego narodzenia. Zastanowiła się więc jeszcze raz nad każdym ze swych poprzednich wcieleń i przy- pomniała sobie, że każda z postaci posiadała nieposkromione pasje, które mogły spowodować utratę prawa do ponownych narodzin. W przypadku Entreaka d' Suluutha mogła to być po- garda dla „nieuskrzydlonych", inni zgrzeszyli dumą, a jeszcze inni - chciwością. Maggie nie była więc pewna, czy Nieśmiertelni Władcy rzeczy- wiście źle osądzili tych ludzi. Być może postąpili słusznie, skazu- jąc ich na zapomnienie. Jednak Ciemność w jej głowie sprzeciwia- ła się takim myślom i usiłowała podsunąć jej swoje własne argumenty. Wtedy Maggie przypomniała sobie, jak została schwytana przez Drononów, i wybuchł w niej ogromny gniew. Przez chwilę czuła się zdezorientowana, kiedy Ciemność usiłowała przejąć nad nią kontro- lę, lecz z całej siły skupiła się na swoich wspomnieniach. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że przekaz, który otrzymała, był tylko mocno ubarwioną, wzbudzającą emocje opowieścią dla naiwnych i niedoświadczonych. Jej własne doświadczenia z Drononami wy- kluczały jakąkolwiek możliwość przejścia na ich stronę, a chęć uni- 350 cestwienia Sił Ciemności ani trochę nie osłabła. Słowo nie było w sta- nie zmienić jej światopoglądu. Była zaskoczona, że Gallen tak łatwo poddał się przekazowi Ciemności. Wydawało jej się niemalże, że to jakiś straszny defekt charakteru sprawił, że Gallen tak bardzo dał się zwieść, jednak przypomniała sobie słowa Ceravanne: niektórym ludziom zwalczenie przekazu Ciemności przychodziło znacznie łatwiej niż innym. Pamiętała, że Bock wcale się nie obawiał, iż Orick może zostać zarażony, uznała zatem, że to jakieś predyspozycje genetyczne musiały ułatwić jej przezwyciężenie Słowa. Uchyliła powieki i rozejrzała się. Leżała na podłodze w prze- stronnej komnacie - tej samej, w której Tekkarowie schwytali ją i Ceravanne, kiedy tylko weszły do Farra Kuur. Komnata prawdo- podobnie służyła kiedyś za gospodę. Była wystarczająco duża: sze- roka na dwadzieścia metrów, długa na trzydzieści. Na ścianie przed nią stał potężny piec, a po obu stronach znajdowały się rzędy drzwi, które niegdyś mogły prowadzić do pokoi gościnnych. Maggie spo- czywała na plecakach, które wcześniej niosła wraz z Gallenem i Ce- ravanne. W przeciwległym końcu komnaty dwóch Tekkarów rozpaliło ogień w wiekowym piecu i zajęło się przyrządzaniem zapiekanek z fasolą, przyprawionych pustynnymi ziołami. Ich woń sprawiła, że Maggie poczuła głód. Ręce i nogi miała nie związane, widocznie więc Tekkarowie wie- rzyli, że kiedy się obudzi, będzie nawrócona, a przynajmniej nie bę- dzie stanowiła zagrożenia. Maggie rozejrzała się za swoimi przyjaciółmi. W samym rogu kom- naty dwóch Tekkarów pilnowało Gallena, trzymając go cały czas na muszce. Tekkarowie raczej się nie odzywali, od czasu do czasu tylko coś szepcząc do siebie. Ich działania były wyjątkowo zorganizowane; każdy z nich miał swoje zajęcie - gotowanie, pakowanie rzeczy, pil- nowanie więźniów. Maggie zauważyła jednak coś dziwnego w ich za- chowaniu: Tekkarowie tak zorganizowali swojąpracę, aby żaden z nich nie zbliżał się zbytnio do pozostałych. Żadnej czynności nie wykony- wali wspólnie. Poruszali się spokojnie, z gracją, lecz zawsze starali się zachować jak największy dystans od swoich towarzyszy. Było to za- chowanie zupełnie niepodobne do ludzkiego. W przeciwległym kącie siedziała Ceravanne. Miała związane ręce. Obok niej leżał Orick - oboje byli pilnie strzeżeni. Maggie zdziwiła się, że do tej pory jeszcze nie zostali zainfekowani Słowem. 351 Władca Tekkarów trzymał w ręce płaszcz Gallena. Obracał go na wszystkie strony, przyglądając mu się uważnie. Wreszcie, po dłuż- szej chwili założył go sobie na plecy i uśmiechnął się do swoich lu- dzi. Wziął głęboki oddech i oznajmił: - Cóż, teraz ja jestem Lordem Protektorem. Maggie wiedziała, że musi odzyskać płaszcz. Było to zbyt nie- bezpieczne narzędzie, aby zostawić je w rękach Sił Ciemności. Usiad- ła, przeciągnęła się i uśmiechnęła pogodnie do Tekkarów. Zobaczył to ich przywódca i podszedł do niej, pobrzękując kryształami pa- mięci, z których zbudowany był płaszcz. Maggie wskazała na Ceravanne: - Nie mamy już Słowa dla naszej siostry i dla niedźwiedzia? — Jej głos był pełen żalu. Władca Tekkarów spojrzał jej w oczy. Jego purpurowe źrenice wyglądały jak małe żaróweczki na tle jego ciemnej skóry. - Niestety. Ani jednego- szepnął. Ludzie obdarzeni wyjątkowym słuchem zawsze mówili szeptem. - Wkrótce przyślą po nas autolot. Być może wtedy coś się znajdzie. Maggie rozejrzała się po komnacie, wciąż zastanawiając się nad wyjściem z sytuacji. - Ja... chciałabym służyć Siłom Ciemności - powiedziała. - Tylko nie bardzo wiem, jak. Tekkar pokiwał głową ze zrozumieniem. - Życia, które ci pokazano, miały wyszkolić cię w zakresie tech- nologii, strategii, historii i posługiwania się bronią. Musisz już tylko zostać przypisana do odpowiedniej jednostki. Maggie zastanowiła się. Miała w pamięci wspomnienia czterdzie- stu jeden ludzi, którzy brali udział w rozmaitych wojnach - byli to szermierze, łucznicy, taktycy, zwiadowcy, giermkowie, królowie, kucharze. Pamiętała losy kupców, którzy rozumieli ekonomiczne aspekty wojny; pamiętała wspomnienia technika Drononu, który pra- cował w Mieście Życia. Nie myślała o tym wcześniej, lecz była przy- gotowana na każdą praktycznie sytuację, w jakiej mogła się znaleźć. Zdała sobie sprawę, że to, czego ją nauczono, zostało opracowane, aby ułatwić dopasowanie się do osobników z innych gatunków. Ozięb- li Wydeemowie mogli siew ten sposób nauczyć pasji i zaangażowa- nia. Uprzejmi i nieśmiali Foglarenowie mogli zrozumieć, co to zna- czy mieć zaufanie do otwartych przestrzeni, mogli poczuć dreszcz, jaki czuje się przed walką. Wędrownicy mogli nauczyć się zasad handlu i ekonomii. 352 - Tak... - po raz pierwszy Maggie także odezwała się szeptem. - Rozumiem, co masz na myśli. Czy od tej chwili mogę służyć pod twoim dowództwem? - Oczywiście - syknął Tekkar. - To wielki zaszczyt praco- wać z nowo nawróconą osobą, której dopiero co otworzyły się oczy. Maggie wyciągnęła rękę, aby Tekkar pomógł jej wstać. Skinęła na miski zjedzeniem. - Mogę? Od kilku dni nic nie jedliśmy. - Oczywiście - odparł Władca. - Ale musisz się pospieszyć. Wkrótce nadejdzie transport. Maggie nałożyła sobie pokaźną porcję, a Władca Tekkarów przy- kucnął obok niej i obserwował każdy jej ruch. Maggie wskazała na Ceravanne. - Właściwie to im zazdroszczę. - Dlaczego? - spytał Tekkar. - Bo już wkrótce usłyszą głos Ciemności i poczują to, co ja po- czułam, kiedy się obudziłam. To jest jak pierwsza chwila życia. - Taaak... - mruknął Władca z zadowoleniem. Maggie siedziała i jadła, zastanawiając się, co może zrobić, żeby uwolnić swoich towarzyszy. Prawdopodobnie nic. Zauważyła, że Tekkarowie co chwila spoglądali na nią ukradkiem. Przyglądali jej się uważnie i jak dotąd nie dali jej żadnej broni. Wiedziała, że tego nie zrobią, dopóki wszyscy nie dotrą do Moree. Właśnie skończyła jeść, kiedy cała budowla zaczęła drżeć od fal grawitacyjnych, które emitował autolot Drononu. - Mamy transport - stwierdził Władca Tekkarów. Jego ludzie zaczęli zbierać swoje rzeczy. Mieli mnóstwo koców i żywności, a wszystko to musieli nieść w rękach. Na kamiennym moście wiodącym do Farra Kuur wylądował sa- motny autolot. Był to średniej wielkości transporter wojskowy - obły, błękitny krążek, z rzędami okien po bokach. Przy lądowaniu auto- matycznie otworzył się jeden z włazów. Pojazd był na tyle duży, że mieściło się w nim dwudziestu ludzi. Na przednim panelu zamoco- wane były dwa działka plazmowe i kilka pocisków samosterujących. Nikt nie wysiadł na powitanie, a więc autolot był sterowany przez sztuczną inteligencję. Maggie nie miała na sobie swojego płaszcza, lecz zorientowała się, iż jest to całkiem nowy pojazd. Musiał zostać zbudowany nie dalej jak tydzień temu i był zaprojektowany dla lu- dzi, a więc nie stanowił kolejnej pozostałości po rządach Drononu. 23 - Klucz do Ciemności 353 A zatem Siły Ciemności budowały swój własny arsenał. Tekkarowie zebrali swoje rzeczy i wyszli przed fortecą. Za- trzymali się, żeby popatrzeć na drogą. Derrici wrócili, żeby po- mścić swych towarzyszy. Na drugim krańcu drogi zebrało sią całe ich stado, rycząc donośnie. Wyglądało jednak na to, że nie ośmielają sią iść dalej, widząc wojskowy transporter i oddział Tekkarów. Gallen, Orick, Maggie i Ceravanne szli prowadzeni przez Władcą Tekkarów, który wymachiwał jedną ze strzelb. Drugą wcisnął sobie za pas. Kiedy Maggie znalazła sią w cieniu kamien- nej bramy Farra Kuur, Gallen odwrócił sią i popatrzył na Władcą Tekkarów. - Yeriasse, zabij ich! - szepnął. Władca Tekkarów nagle zaczął przewracać oczami, odwrócił sią i wystrzelił ze strzelby Drononu. Rozległ sią głośny bulgot i Mag-^ gie zobaczyła, jak jeden z Tekkarów został trafiony w głową. Twarz spuchła mu do nieprawdopodobnych rozmiarów, rozciągniąta przez eksplodujące kości, aż wreszcie rozerwała sią na strząpy. Resztki; głowy skurczyły sią niesamowicie i martwy Tekkar osunął sią na, ziemią. j" Nastąpny Tekkar został trafiony w brzuch. Lewa strona klatki piersiowej nadała sią i eksplodowała; cały transporter został za*- chlapany krwią zmieszaną ze strząpami płuc i odłamkami kości. ••'< Jeden z Tekkarów zdołał wyciągnąć nóż i rzucił nim w swego władcą, lecz ten uchylił sią bez wielkiego wysiłku, po czym roz- strzelał resztą swoich ludzi. Następnie wyciągnął zza pasa drugą strzelbą, rzucił obie na ziemią i stanął w bezruchu. Maggie pa- trzyła na niego z niedowierzaniem, zastanawiając sią, dlaczego Władca nagle przeszedł na ich stroną. U stóp góry Derrici pod- nieśli krzyk; widocznie nie mogli sią zdecydować, czy mają za- atakować już teraz. - Szybko! - krzyknął Gallen. - Uwolnij nas! Nie wiadomo, jak długo jeszcze mój płaszcz bądzie w stanie go kontrolować! Maggie chwyciła nóż, który upadł na ziemią, podeszła do Galle- na i rozciąła mu wiązy. Zanim zdążyła uwolnić Ceravanne, Gallen podszedł do władcy Tekkarów, wziął jego sztylet i wbił mu go pro- sto w serce. Tekkar upadł z jakiem. Gallen chwycił strzelby i płaszcz. Po chwili biegł już do autolotu; zaczął wrzucać do środka całe zapa- sy żywności, jakie mieli Tekkarowie. Wszedł na pokład jako ostatni i zamknął drzwi w momencie, kiedy Derrici pojawili sią na drodze. 354 - Wznieś się na osiemdziesiąt jardów i trzymaj pozycję! - Mag- gie wydała polecenie pokładowej sztucznej inteligencji. Autolot uniósł się i zawisł w powietrzu. - Nie rozumiem - mruknął Orick. - Co się właściwie stało? Gallen, który zdążył już założyć swój płaszcz, szepnął: - Nie każdy może korzystać z mocy, jaką daje płaszcz Lorda Protektora. Jest on żyjącą maszyną, potrafiącą odpowiadać na potrzeby i życzenia swojego użytkownika. Podobnie jak Prze- wodnik, do pewnego stopnia potrafi też sprawować kontrolę nad tym, kto go zakłada. Przez większość czasu płaszcz spełnia po prostu moje życzenia, lecz zdarzało się już, że czułem, jak ste- ruje moim ciałem, jak posługuje się mną w walce, tak jak ja po- sługuję się nim na co dzień. Tak więc kiedy Tekkar kazał mi oddać płaszcz, zapytałem go, czy może mnie nadal chronić. Płaszcz odpowiedział, że nie będzie służył tym, którzy służą Ciemności. Powiedział mi, że będzie w stanie pokonać Tekka- rów, jeśli tylko któryś z nich spróbuje go założyć. Wiedziałem, że mój płaszcz wzbudzi ciekawość Tekkarów i że będą chcieli zobaczyć, w jaki sposób on funkcjonuje, więc czekałem tylko na stosowną okazję. Maggie spojrzała przez okno na ciała Tekkarów rozrzucone na moście. Przypomniała sobie, jak ich Władca odebrał drugą strzelbę swojemu człowiekowi, i zdała sobie sprawę, że płaszcz już wtedy musiał na niego oddziaływać. Wiedziała, że jej własny płaszcz został zaprojektowany do nieco innych celów, że potrafił przede wszystkim spełniać jej życzenia i udzielać jej wyczerpujących informacji. Czuła, że płaszcz w pe- wien sposób na nią oddziałuje, wzbudzając w niej ciekawość, lecz nie zdawała sobie sprawy, że związek człowieka z płaszczem może przybrać tak symbiotyczny charakter. Doszła do wniosku, że będzie musiała dokładnie poznać zasadę działania tych urządzeń - ich bu- dowę, zdolności i dążenia. W dole, na drodze, Derrici rzucili się na ciała poległych Tekka- rów. Zebrali je i zaczęli ciągnąć w stronę swojej kryjówki. Zdobyli pożywienie dla swoich dzieci - pomyślała Maggie. - Dokąd teraz? - zapytała. Gallen popatrzył na nią podejrzliwie. Zielone światła kontrolek odbijały się na jego twarzy. Maggie uśmiechnęła się. - Nie jestem sługą Ciemności, jeśli jeszcze tego nie wiesz, Galle- nieO'Dayu! 355 - Nie wyobrażam sobie, że mogłabyś być - odparł Gallen. - Ale nigdy nic nie wiadomo. Po chwili namysłu dodał: - Mamy transport i zapas żywności. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy udali się do Moree. - Z pewnością nie możemy wylądować w środku miasta - stwier- dziła Ceravanne. - Będą tam na nas czekać. - Możemy wylądować na przedmieściach - powiedział Gallen. - Blisko miasta, byle tylko nie za blisko. Ceravanne zamknęła oczy i rozmyślała przez chwilę. - Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że znam doskonałe miejsce. ROZDZIAŁ 29 D< okąd polecimy? -Maggie powtórzyła pytanie, wpatrując się w Ceravanne. Tharrinianka wciąż jeszcze rozmyślała; nie miała pewności, czy jej pomysł jest dobry. - O ile się orientuję- powiedziała wreszcie - nie możemy lecieć tym pojazdem prosto do Moree. Będziemy musieli wylądować za miastem. Czy tak? Gallen ze zniecierpliwieniem pokiwał głową. - Widziałam już autoloty Drononu przelatujące po niebie niczym meteory — ciągnęła Ceravanne. - Domyślam się, że przebycie tysią- ca kilometrów zajęłoby nam nie więcej niż godzinę. - Około sześciu minut - sprostowała Maggie. - Przed wyruszeniem do Moree trzeba będzie odpocząć i zebrać zapasy żywności. Potrzebne będzie jakieś bezpieczne miejsce - po- wiedziała Ceravanne. — Czy moglibyśmy na jeden dzień wrócić na północ, do doliny Boćków u stóp góry Starboume? Maggie i Orick wytrzeszczyli oczy. Droga do Moree kosztowała ich tyle wysiłku, że oboje myśleli już tylko o tym, żeby dostać się tam jak najprędzej. - Może to i niezły pomysł - stwierdziła Maggie. - Kiedy autolot nie wróci na czas, Tekkarowie w Moree zaczną coś podejrzewać. Wzmoc- nią straże i będą nas szukać. Dobrze by było oddalić się na jakiś czas. Gallen wyglądał przez okno i rozmyślał. - Ale każda chwila, którą stracimy, pozwoli Siłom Ciemności wzmocnić swojąpozycję. Ciemność zagarnęłajuż ule Drononu i właś- 357 nie buduje całą flotę wojenną. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej ' lecieć do Moree. - Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin - stwierdziła Ceravan- ne. - Tekkarowie są teraz najczujniejsi, lecz w dzień większość z nich pójdzie spać. Powinniśmy zaczekać i zakraść się do miasta za dnia. Gallen pokiwał głową na zgodę i Maggie nakazała autolotowi zabrać ich na północ, na górę Starbourne. Autolot nie znał współ- rzędnych, więc Ceravanne podała mu przybliżone dane; a pojazd wzbił się w górę i odleciał. Ceravanne wyglądała przez okno; wi- działa światła ognisk płonących w wioskach, które mijali, patrzy- , ła na chmury, podobne do brył lodu niesionych przez wiosenną i odwilż. Wszystko to oddalało się w zaskakującym tempie. Cera- t, vanne jeszcze nigdy nie podróżowała autolotem. Chociaż pojazd z zewnątrz wydawał się hałaśliwy, w środku było zadziwiająco l cicho. Gallen westchnął i powiedział: - Nie rozumiem, dlaczego mając takie uzbrojenie, słudzy Ciem- ności do tej pory nie zaatakowali Pomocnego Kontynentu. - Być może sądzą, że Północ dysponuje większymi siłami niż oni - powiedziała Ceravanne. - w Mieście Życia przez długi czas pozwa- lano strażom nosić broń, która na całej naszej planecie była zakazana. Członkowie naszego ruchu oporu stali się mistrzami w posługiwaniu się tą bronią. Potrafili za jej pomocą unieszkodliwiać ule Drononu. - Mimo wszystko - odparł Gallen, unosząc brew - podejrzewam, że Siły Ciemności posiadają wystarczające uzbrojenie, żeby rozgro- mić obrońców Północnego Kontynentu. Coś jeszcze musi je przed tym powstrzymywać. Zapadło długie milczenie. Wreszcie odezwała się Ceravanne: — Czy to może być współczucie? Gallen przez chwilę przyglądał jej się z namysłem. - Czemu tak sądzisz? Ceravanne wzruszyła ramionami. - Pamiętasz, co powiedział tamten Tekkar, kiedy Orick oznajmił, że jestem Jaskółką? Powiedział, że Jaskółka wróciła do Moree i że zbiera już swoją armię. -1 że zamierza dokonać krwawej wendety za wszystkie krzyw- dy? - szepnął Gallen. Ceravanne skinęła głową. Gallen był tak pewien, że Wendeta jest maszyną, że w pierwszej chwili nie pojął, co Ceravanne chciała za- sugerować. 358 - Czy to możliwe, Ceravanne, że Dronon przysłał kogoś, kto się pod ciebie podszywa? - spytała Maggie. - Kogoś, kto wykorzystuje twój ą reputację? Gallen parsknął. - Po co mieliby to robić, skoro mogli przysłać prawdziwą Jaskół- kę? Wystarczy, żeby sklonowali Ceravanne, wypełnili jej świado- mość przekazem Ciemności - i już mieliby swoją Wendetę! - Gal- len wypowiedział tę myśl, zanim jeszcze do końca zdołał ją sobie uświadomić. Po chwili widać było, że zrozumiał. Orick sapnął z wrażenia. Maggie sprawiała wrażenie zbitej z tro- pu. Nie przypuszczała, że to wszystko może okazać się takie proste. Ceravanne odwróciła się, nie potrafiąc spojrzeć w twarz swoim to- warzyszom. Gallen podszedł do niej, spojrzał jej w oczy i odezwał się nieco łagodniejszym tonem: - To dlatego nalegałaś, żeby jechać z nami, prawda? Wiedziałaś, że Wendeta nie jest maszyną. Pojechałaś, żeby stanąć twarzą w twarz ze swoim drugim „ja"? Ceravanne wahała się, co odpowiedzieć. Maggie pokręciła głową. - Jestem pewna, że Dronon nie zdołałby przeciągnąć Tharrinian- ki na swoją stronę - nawet za pomocą Słowa. Przecież nie był w sta- nie przekonać nawet mnie! Ceravanne rozmyślała, tak jak robiła to wcześniej przez wiele nocy. Zastanawiała się nad tym, jak podatna musiała być na przekaz Ciemności. Słudzy Ciemności ścigali jaz niewiarygodnym uporem. Za każdym razem udawało jej się popełnić samobójstwo, aby unik- nąć zarażenia. Jednak nie była w stanie obronić swojego martwego ciała. Dronon miał niezliczone okazje, aby odczytać jej kod gene- tyczny, sklonować ją i napełnić jej świadomość swoimi własnymi wspomnieniami i myślami. Ceravanne spojrzała prosto w czarne oczy Maggie. Dziewczyna schudła od trudów podróży i po raz pierwszy Ceravanne zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo wszyscy są zmęczeni. - Nigdy dotąd nie miałam zamiaru rozmawiać z wami o tych spra- wach - powiedziała. - Nie chciałam zdradzać, jak wiele wiem na temat Sił Ciemności, ani ujawniać, co zamierzam zrobić, kiedy dotrzemy do Moree. Wiecie, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że któreś z was zostanie przeciągnięte na stronę Ciemności. Ale teraz tylko ja i Orick nie nosimy w sobie Słowa. Ty, Maggie, wraz z Gallenem będziesz mu- siała kontynuować moją walkę beze mnie, jeśli przyjdzie mi zginąć. 359 Nie przestając patrzeć Maggie prosto w oczy, Ceravanne wzięła głęboki oddech i powiedziała: - Jesteś w błędzie, jeśli sądzisz, że Tharrinianie potrafią oprzeć się Słowu. Niestety, prawda jest taka, że Słowo Ciemności jest bro- nią, która przeciwko moim rodakom okazała się najskuteczniejsza. . Zostało ono tak zaprojektowane, aby przeciągnąć Tharrinian na stronę Drononu. Właściwie tylko przez przypadek Słowo zdołało podzia- łać na Tekkarów i inne plemiona. - Och, Ceravanne - szepnęła Maggie. Podeszła do niej, objęła ją i przez jedną, krótką chwilę Tharrinianka szlochała, wtuliwszy gło- wę w ramię dziewczyny. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła Ceravanne do ucha Maggie. - Widzisz, Tharrinianie zostali stworzeni, aby służyć ludzkości, zaś ludzie, dzięki swojej naturze, są skłonni poddać się ich władzy. Dronon zrozumiał, że gdyby potrafił nas kontrolować, zyskałby możliwość rządzenia całą ludzkością. Nikt z nas nie może wyrzec się swojej natury. Czasami nie można się wyrzec tego, co się czuje i tego, co się musi zrobić. Ceravanne otarła łzy, odsunęła się i popatrzyła na Maggie. - Ciemność domaga się litości dla swoich poddanych. Takie ar- gumenty przekonująnas, Tharrinian, ponieważ w sprawowaniu wła- dzy zawsze kierowaliśmy się przede wszystkim zasadą litości. Tak więc Dronon postanowił wykorzystać nasze najbardziej pierwotne potrzeby, aby nas przekonać. Jednak Słowo potrafi zdziałać znacz- nie więcej - zawsze próbuje manipulować podświadomością swo- ich ofiar. Przekonuje ludzi, że mogą służyć innym tylko wtedy, jeśli wyrzekną się własnej wolności. Gallen i Maggie bez zastanowienia powiedzieli chórem: — Służąc wyższym racjom, służymy ludzkości! - Popatrzyli so- bie w oczy i zorientowali się, że nie była to ich własna idea, ale hasło zaszczepione im przez Siły Ciemności. - No właśnie... - powiedziała Ceravanne. - Oczywiście, kiedy „wyższe racje" stawia się ponad wszystko, szybko zatracają one swój sens. Chcąc służyć wszystkim, tak naprawdę nie służy się nikomu. Widzieliście, jak bezwzględni potrafią być Tekkarowie. A zarazem są przekonani, że ich bezwzględność służy wyższym racjom... .. .Drononi nie przejmują się tą luką w swoim systemie, ponie- waż są bezgranicznie podporządkowani swojej Złotej Królowej i poza służeniem jej nie majążadnych innych ideałów. Jednak nam, Tharri- nianom, ten problem spędza sen z powiek. Mamy nawyk ciągłego 360 zastanawiania się nad swoim postępowaniem, żeby pozostawić lu- dziom jak najwięcej swobody wyboru... -Ale nigdy nie pozwolicie nam na nieograniczoną wolność! - powiedziała Maggie. - Zawsze będziecie mieli potrzebę manipu- lowania nami. Widziałam, jak postępowałaś względem Gallena. - Popełniłam błąd, próbując zdobyć nad nim kontrolę- przyzna- ła Ceravanne. - Nie zrobiłabym tego, gdyby nie to, że mojemu świa- tu grozi zagłada. Ja... tak się bałam, że mogę być w błędzie. To, co zrobiłam, było podłe. Proszę, wybaczcie mi! Maggie spoglądała na Ceravanne; jej twarz wyrażała współczu- cie, lecz w oczach widać było zawziętość. Mogła wybaczyć Cera- vanne, ale już nigdy nie będzie w stanie zaufać jej do końca i nigdy nie zapomni jej tego, co zrobiła. - Czasami się zastanawiam... - powiedziała Maggie. - Skąd mam wiedzieć, że teraz nie próbujesz mną manipulować? Ceravanne popatrzyła na Maggie, zastanawiając się, w jaki spo- sób może odpowiedzieć najej pytanie. Mogła powiedzieć coś, co ją uspokoi, jednak nie chciała ukrywać bolesnych faktów pod płasz- czykiem słodkich półprawd. - Oczywiście, że próbuję tobą manipulować - powiedziała. - Po- kazałam wam, co dręczy mieszkańców mojego świata, a dopiero potem poprosiłam was, abyście mi służyli z narażeniem życia. Jed- nak nie ukrywałam przed wami, jakie grożą wam niebezpieczeństwa. Chciałam, żebyście mieli świadomość, na co się decydujecie... - Rzecz jasna - ciągnęła Ceravanne - traktując twoje pytanie sze- rzej, muszę powiedzieć ci o twojej wrodzonej potrzebie, która w tej chwili cię motywuje. Jest to potrzeba służenia innym. Właśnie dlatego tu teraz jesteś. Prawdę mówiąc, Maggie, podejrzewam, że to, czy je- stem Tharrinianką, czy nie, nie robi w tym momencie wielkiej różnicy. Gdybym, prowadząc was na swoją wyprawę, była Derritem, myślę że mimo to szłaby ś ze mną, nie zważając na mój przykry zapach i odra- żający wygląd... A wracając do tego, co mówiłaś o wolności - to praw- da, że nie możemy kierować ludźmi, którzy są bezgranicznie wolni, ponieważ żaden człowiek nie jest wolny od swoich elementarnych potrzeb, które go określają. Tak naprawdę nikt z nas nie jest bezgra- nicznie wolny i zawsze musimy brać na siebie część odpowiedzialno- ści za to, co dzieje się pomiędzy nami i innymi ludźmi... .. .Być może musiałabyś być Tharrinianką, żeby móc w pełni zro- zumieć, jak bardzo ludzie są od siebie zależni i jak wielką odpowie- dzialność czuje władca za swoich poddanych: jeśli zwołam ludzi na 361 wojnę i wygram ją, zawsze muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czy postąpiłam słusznie i czy nasi wrogowie zasługiwali na śmierć. Lecz eśli przegram, a ludzie, których zwołałam - zginą, wtedy staję przed problemem własnej odpowiedzialności... - Ceravanne chwy- ciła Maggie za rękę i dziewczyna usiadła obok Tharrinianki na mięk- kim, zielonym siedzeniu. - ...Zadaję sobie wtedy pytanie: czy moi ludzie zginęli dlatego, że nasi wrogowie byli zbyt silni? Czy zginęli dlatego, że byli zbyt słabi i nie przygotowani? A może zginęli, bo wcześniej nie zdołałam rozstrzygnąć tego konfliktu na drodze poko- jowej...? . .Kiedy dochodzi do klęski, zawsze istnieje możliwość, że to ja jestem wszystkiemu winna. Zawsze może być tak, że moi ludzie zgi- nęli wyłącznie z powodu moich błędów. Tak więc my, Tharrinianiej kied) chcemy rozpętać wojnę, zawsze musimy mieć pewność, że ją wygramy; w przeciwnym wypadku spadłoby na nas poczucie winy, którego nie potrafilibyśmy znieść... l ..Właśnie dlatego wolimy wszelkie konflikty rozwiązywać na? drodze pokojowej. Możemy zaakceptować odpowiedzialność zwią* • zanąz rządzeniem ludźmi pod warunkiem, że nie jesteśmy odpowie* dzialni za ich śmierć... j . ..Jest to w nas tak głęboko zakorzenione, że kiedy moi rodacy -y z Tremonthin zobaczyli, co knuje Dronon, udali się do Miasta Życiai^ usunęli zapisy swoich wspomnień i kodów genetycznych i jak naj<-?< szybdej unicestwili samych siebie. Musieli mieć pewność, że nii? staną się narzędziem w rękach Drononu. 'f Orick, który dotąd leżał spokojnie na podłodze i odpoczywaj nagle podniósł głowę i popatrzył pytająco na Ceravanne. '* jl. -Przecież mówiłaś, że to Dronon zabił twoich braci? ' | -Nigdy nie mówiłam: zabił. Zawsze mówiłam, że zniszczył mo- ich ndaków - poprawiła go Ceravanne. - Ci, których Dronon prze- ciągnął na swoją stronę, stali się... potworami, które w niczym nie przypominają Tharrinian. To już nie są moi bracia. Pozostali woleli się unicestwić, zanim to samo stanie się z nimi. Nie skłamałam mó- wiąc, że Dronon nas zniszczył. - Ilu Tharrinian znajduje się pod kontrolą Sił Ciemności? - spy- tał Gallen. - Ruch oporu zdołał już wszystkich zabić. Co do Wendety - na- dal rie mam pewności, czy to Tharrinianka, jednak podejrzewam, że tak właśnie jest. Niewykluczone, że jeśli zostałam sklonowana, to Wendeta może się okazać... moją siostrą-bliźniaczką. 362 Gallen zamyślił się na chwilę, kołysząc się na fotelu. Autolot był wyposażony w bardzo wygodne siedzenia, pokryte miękkim, zielo- nym materiałem. Gallen wyciągnął się swobodnie i zapytał: - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, obawiałaś się, że będę musiał zabić twoją siostrę? Ceravanne skinęła głową. Wiedziała, że w oczach swoich przyja- ciół wciąż jeszcze miała w sobie coś z dziecka. Wiedziała, że kryjąc się w młodym ciele, będzie w stanie uniknąć złego osądu. Stary czło- wiek sprawujący władzę nie byłby w stanie ukryć, że nie liczy się z młodszymi. Poza tym Ceravanne wiedziała, że chce wzbudzać w Gallenie seksualne pożądanie. - Kiedy się spotkaliśmy - powiedziała - wiedziałam, że walcząc z Siłami Ciemności możesz być zmuszony do zabicia mojej siostry- -bliźniaczki. Był to jedyny powód, dla którego pragnęłam twojego bezgranicznego oddania. Ceravanne nie przyznała, że pragnęła tego, ponieważ od pierw- szej chwili wiedziała, że Gallen jest klonem jej ukochanego Beloria- na, że ona sama wciąż jeszcze jest zakochana we wspomnieniu tam- tego człowieka i że miała nadzieję, iż w Gallenie tamte wspomnienia w jakiś sposób odżyją. Możliwe, że Maggie i Gallen domyślali się tego, lecz Ceravanne nie miała odwagi, żeby im o tym powiedzieć otwarcie. Wolała o tym nie wspominać, gdyż patrząc na Gallena wi- działa, jak bardzo jest związany z Maggie. Z tym przywiązaniem jesz- cze bardziej przypominał Beloriana. Możliwe, że odrodził się w nim duch dawnego władcy, lecz Ceravanne nie byłaby w zgodzie z włas- nym sumieniem, gdyby teraz próbowała rozbudzić w nim dawne uczu- cia. Jego bliskość sprawiała jej straszliwy ból, postanowiła zatem, że rozwiąże sprawę za pomocą kłamstwa. - Cóż... - powiedział Gallen. - Maggie i ja mieliśmy okazję prze- konać się na własnej skórze, jak działają Siły Ciemności. Jednak wygląda na to, że ty, Ceravanne, wiesz o naszych wrogach znacznie więcej. Jak sądzisz, jaki będzie następny krok Wendety? - Nie jestem pewna. Nie wiadomo, jakie wspomnienia otrzymał mój klon; te wspomnienia mogą sprawić, że jego reakcje staną się dla mnie zupełnie nieprzewidywalne - stwierdziła Ceravanne. - Oba- wiam się jednak, że moja siostra może posiadać wszystkie moje wspo- mnienia, a oprócz tego - wspomnienia wpojone jej przez Ciemność. Lecz nawet gdyby tak nie było, to - jak mawia Bock - jesteśmy tym, czym jest nasze ciało. Wiem, co ona czuje. Prawdopodobnie wiem, w jaki sposób myśli. Mogę sobie wyobrazić siebie w jej położeniu... 363 Na miejscu Wendety starałabym się zmniejszyć do minimum liczbą ofiar. Wolałabym nawracać niż zabijać. - W jaki sposób mogłabyś to osiągnąć? - Próbowałabym wpłynąć na każdego mieszkańca tej planety, wszczepiając mu Słowo. Gdyby ktoś chciał potem zachować neu- tralność, mogłabym to zaakceptować. Gdyby jednak stanowczo opie- rał się mojej ideologii, nie zrobiłabym nic... po prostu pozwoliła- bym Tekkarom, żeby się nim zajęli, tak samo jak... wstyd się przyznać, ale kilkaset lat temu tak samo pozwoliłam moim podda- nym, żeby rozprawili się z Rodimami. Wszystko wskazuje na to, że właśnie taką drogę wybrała Wendeta. - A więc nie sądzisz, żeby Wendeta chciała rozpętać wojnę? - zapytał Gallen. - Mogę jedynie zgadywać. Nie wyobrażam sobie, żeby mogła to zrobić. Jednak muszę się liczyć z tą ewentualnością, dlatego na pół- nocy trwają przy gotowania do obrony. - Cel w pobliżu - rozległ się basowy głos pokładowej sztucznej inteligencji. Ceravanne musiała usiąść z przodu i wyjaśnić, jak trafić do Doliny Boćków. Po chwili autolot wylądował u podnóża góry. Ceravanne wyjrza- ła przez okno. Górskie szczyty przykrywał śnieg, srebrzący się w księ- życowym blasku. W dole lśniło okrągłe jeziorko, którego toni nie przecinała ani jedna fala. Nad wodą unosiła się jedynie lekka mgieł- ka - było to dość niezwykłe, gdyż o tej porze roku nad gorącymi źródłami zwykle kłębiła się para. Widocznie wieczór był wyjątkowo ciepły, zupełnie jakby to był dopiero środek lata. Wokół jeziorka stali Bockowie - nieruchomo, z uniesionymi rękami; wyglądali zupełnie jak drzewa o poskręcanych pniach. Na łagodnie ukształtowanym wzgórzu wznosiła się świątynia zbu- dowana z białych głazów, które wydawały się żółte w świetle ognisk płonących pod sklepieniem portali. Kapłanki Riallny, któ- re opiekowały się Boćkami, zamknęły się w niej na noc. Ceravan- ne wiedziała, że widok wojskowego transportera może wystra- szyć kapłanki, postanowiła więc jak najszybciej poinformować je, kto przybył. Wybiegła na rześkie, nocne powietrze, przyświecając sobie kulą Gallena, i pospieszyła do świątyni. Zastukała do drzwi. Po chwili, ku zaskoczeniu Ceravanne, kapłanka Riallny z przerażeniem uchyli- ła drzwi. Była to korpulentna kobieta w średnim -jak na swoje ple- mię - wieku. Nazywała się Alna i Ceravanne znała ją od setek lat. 364 - Nie bój się - szepnęła Ceravanne. - Byłam w Moree i udało nam się ukraść autolot. Wróciłam na jedną noc, żeby porozmawiać z Boćkiem. Prześpimy się w transporterze i rano odlecimy. Dobroduszna Alna popatrzyła ze zdziwieniem, nie zdając sobie sprawy, że Ceravanne mogłaby być sługą Ciemności. - Nie ma mowy - powiedziała. - Zapraszam was na kolację przy muzyce i nocleg. - Otworzyła drzwi na oścież i uściskała Ceravanne. - Och, dziękuję - powiedziała Tharrinianka. - Ale najpierw - wtrąciła Alna - tobie i twoim przyjaciołom na- leży się porządna kąpiel. My w tym czasie przygotujemy kolację. - Ceravanne wyczuła w jej tonie głosu, że nie jest to propozycja, lecz naleganie. Wróciła do autolotu, gdzie zastała Maggie i Gallena rozpakowujących zapasy żywności. - Jedna z kapłanek powiedziała mi, że jeśli mamy ochotę na po- rządną kolację i nocleg, wystarczy tylko, abyśmy wzięli kąpiel i uprali swoje rzeczy. Noc będzie ciepła, a tutejsze jeziorko jest podgrzewa- ne przez gorące źródła - dlatego właśnie Bockowie przenoszą się tu na zimę. Macie ochotę pójść ze mną? Od dłuższego czasu wszyscy czworo kąpali się wyłącznie w lo- dowatej wodzie górskich potoków, więc Ceravanne nie była zdzi- wiona, kiedy jej przyjaciele z radością rozebrali się i wskoczyli do gorącego jeziora. Orick zaczął chlapać na Ceravanne, ona odpłaciła mu tym samym i już za chwilę gonili się po całym jeziorku, przepeł- nieni dziecięcą radością. Potem wrócili do autolotu po swoje rzeczy. Gallen zapytał: - Ceravanne, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, prosiłaś, żeby nie pytać o twoje plany. Chciałaś, żebyśmy po prostu ci zaufali. Tak właśnie zrobiłem. Ale jutro lecimy do Moree. Chcę zniszczyć Siły Ciemności, chcę unicestwić sztuczną inteligencję, która nimi kieru- je. Lecz ty masz pewnie nadzieję, że uda ci się przekonać Wendetę. Czy taki jest twój plan? - Jeśli będę mogła porozmawiać z moją siostrą-bliźniaczką... tak, chciałabym ją przekonać. Ale mam też nadzieję, że uda mi się osiąg- nąć znacznie więcej. Ceravanne sięgnęła do swojego plecaka. Był to mały, brązowy, skórzany plecak; do tej pory jakoś nikt nie był ciekaw, co - oprócz grzebienia i brudnej tuniki — może się w nim znajdować. Ceravanne nigdy się z tym nie zdradziła. Wyciągnęła nieduży, lecz ciężki pakunek i zaczęła go rozwijać. Rozległ się brzęk złotych łańcuchów i nagle oczom zebranych uka- 365 zały się lśniące kryształy pamięci, podobne do maleńkich diamen- tów. Ceravanne rozłożyła na podłodze olbrzymi płaszcz, niczym skarb jakiegoś pradawnego władcy. - Tak wyglądają Siły Ciemności - stwierdziła Ceravanne. - To jest dokładna replika. Przez ostatnie dwa lata zbieraliśmy informa- cje od wszystkich techników, którzy pracowali nad oryginałem, w Mieście Życia nasi specjaliści nie mają zbyt wiele doświadczenia w budowaniu takich urządzeń, więc było to wielkie ryzyko. Dowie- dzieliśmy się jednak, czyje wspomnienia są zmagazynowane w praw- dziwych Siłach Ciemności, więc odczytaliśmy te wspomnienia - w prawdziwej, nie przeredagowanej wersji - z naszych archiwów. Zostały one umieszczone w tym właśnie płaszczu. Niestety, nie wszystkie. Dronon nie dbał o ludzkie życie i część wspomnień zagi- nęła na zawsze. W takich przypadkach zastąpiliśmy utracone krysz- tały pamięci nowymi, aby uwzględnić również wspomnienia ludzi, którym udało się otrzymać prawo do ponownego narodzenia... Nasi technicy opracowali też program, który jest w stanie unieszkodliwić przekaz podprogowy, poprzez który Siły Ciemności wpływają na podświadomość swoich ofiar. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz wykorzenić z ludzi propa- gandę Ciemności? - zdziwiła się Maggie, która - podobnie jak Gal- len - sądziła, że ich ostatecznym celem jest zniszczenie wrogiego urządzenia. - Zrobimy, co będzie w naszej mocy — stwierdziła Ceravanne. - Jeśli uda nam się tylko zniszczyć Siły Ciemności, unicestwić je na zawsze - i tak wiele osiągniemy. Jednak obawiam się, że gdyby do tego doszło, mojemu światu grozi wojna domowa. Widzieliście, jaką broń pozostawił Dronon; jeśli dojdzie do wojny, nasz świat ulegnie zagładzie. Jednak lepsze to, niż pozwolić Siłom Ciemności, aby roz- przestrzeniły się na całą galaktykę... Na szczęście Rada Nieśmiertelnych ma nadzieję, że propagandę Ciemności można zniweczyć. Chcemy pokonać Ciemność jej włas- ną bronią; chcemy zastąpić jej kłamstwa - prawdą. -Jak to?! -warknął Orick. -Nie będziecie wcale lepsi od Sił Ciemności, jeśli zaszczepicie Maggie kolejne, tym razem swoje włas- ne Słowo! Ceravanne stanowczo pokręciła głową. - Nie do końca rozumiem, na jakiej zasadzie działa to urządzenie - powiedziała. - Wiem tylko tyle: każdy, kto kiedykolwiek został zainfekowany przez Ciemność, nosi w swojej czaszce odbiornik sy- 366 gnałów. Ten płaszcz potrafi takie sygnały wysyłać, lecz w tej chwili nie możemy się nim posłużyć. Gdyby tak było, już dawno zaczęliby- śmy nadawać. - Co jeszcze jest potrzebne? - spytała Maggie. - Może mój płaszcz mógłby w czymś pomóc? - Musimy zdobyć klucz do Ciemności - odparła Ceravanne. - Kiedy Słowo wgryza się w czaszkę swojej ofiary, wysyła zakodowaną infor- mację, dzięki której Ciemność wie, w jaki sposób ma nadawać swój przekaz. Wtedy zostaj ą przesłane wszystkie wspomnienia, jednak w ta- ki sposób, aby tylko to jedno Słowo było w stanieje odczytać. - A więc ten „klucz" jest czymś w rodzaju programu dekodują- cego? - spytała Maggie. Zabrzmiało to, jakby nagle odezwał się je- den z techników z Miasta Życia; Ceravanne aż zadrżała. — Tak. Tak właśnie określili to nasi specjaliści. - Nie mogli po prostu złamać kodu? Ceravanne pokręciła głową. - Klucz został opracowany przez Dronon przy użyciu ich włas- nej technologii. Nie jesteśmy w stanie stworzyć duplikatu. Wiemjed- nak, że płaszcz Ciemności bez klucza staje się bezużyteczny, gdyż klucz ten stanowi zarazem źródło zasilania dla kryształów pamięci. - A więc, zakładając najbardziej optymistyczny scenariusz, za- mierzasz zdobyć ten klucz w stanie nienaruszonym - podsumował Gallen. - Czy na to właśnie liczysz? Ceravanne skinęła głową. - Jeśli porozmawiam z Wendetą, mam nadzieję, że namówię ją, aby oddała mi klucz. Jeśli mi się nie uda, będziemy musieli ją zabić, aby zdobyć klucz do Ciemności. Gallen z namysłem podrapał się po brodzie. Do tej pory wyobra- żał sobie, że wkroczy do pałacu Wendety, zabije kogo trzeba - i ro- bota skończona. Ceravanne pierwsza zrozumiała, że to nie wystar- czy. Na początku sądziła, że podróż do Moree będzie tylko czymś w rodzaju przejażdżki, urozmaiconej jedynie tajemniczością samej wyprawy. Nie sądziła, że oznacza to niekończący się bieg, nieustan- ną ucieczkę przed śmiertelnym zagrożeniem. Teraz zrozumiała, że kradzież klucza do Ciemności nie będzie tylko drobną potyczką. Gallen i Maggie - sądząc po ich zmarszczonych czołach - najwy- raźniej myśleli o tym samym. Gallen wstał, podszedł do okna i popatrzył na południe, w stronę Moree. Nie zobaczył jednak nic oprócz łagodnego, górskiego stoku. Zatarł ręce, jakby chciał je rozgrzać. 367 - Moree jest piekłem stokroć gorszym od miasta Indalii. Jego strażnicy są groźniejsi niż jakiekolwiek stado Derritów. Czy wiemy chociaż, gdzie w tym labiryncie można znaleźć Wendetę? Ceravanne znów sięgnęła do plecaka. - Wielu kupców jeździ do Moree. Niektórzy z nich dostąpili za- szczytu obejrzenia królewskiej sali tronowej. Sala jest pilnie strze- żona i sądzimy, że zazwyczaj można w niej znaleźć Wendetę. Tak przynajmniej twierdzą nasi szpiedzy. - Ceravanne wyciągnęła mapę narysowaną na grubym, szarym papierze. Były na niej zaznaczone drogi prowadzące do miasta oraz komnaty i korytarze, które należy przejść, żeby dotrzeć do sali tronowej. Gallen przez chwilę przyglądał się mapie, po czym zmarszczył czoło z przerażeniem. Znaczną część mapy zajmowały białe plamy stanowiące obszary, gdzie mogły zamieszkiwać niezliczone rzesze wojowników. Było jednak widać, że wzdłuż każdej z dróg prowa- dzących do miasta stoją niezliczone fortyfikacje. Tekkarowie byli walecznym narodem, stworzonym po to, by żyć w świecie, w któ- rym przetrwanie graniczyło z cudem; ich wrodzona potrzeba bronie- nia się znalazła swój wyraz w wyglądzie miasta. Gallen zrozumiał, że przedarcie się przez okopy Tekkarów jest niemożliwe. ROZDZIAŁ 30 T, ego wieczora Gallen poczuł ulgę, kiedy zamiast kłaść się do snu na zimnych kamieniach, mógł cieszyć się towarzystwem kapłanek Riallny, goszcząc w ich świątyni w Dolinie Boćków. Kapłanki miały śniadą cerę i długie, mocne, brązowozłote włosy; chociaż każda z nich miała kilkaset lat, wyglądały jak zwyczajne, zadbane kobiety w średnim wieku. Wiodły proste, spokojne życie, na swój sposób poświęcając się przekształcaniu świata w królestwo piękna - tak jak czynili to wszyscy Twórcy. Z zewnątrz świątynia zdawała się zwyczajnym, prostokątnym budynkiem z kamienia w kolorze kości słoniowej. Na czterech kamiennych, żłobkowanych kolumnach wspierał się masywny por- tyk, ozdobiony prostą, gustowną płaskorzeźbą przedstawiającą krajobraz charakterystyczny dla tej deszczowej okolicy. Jednak wewnątrz świątynia była arcydziełem funkcjonalności i komfortu. Ściany pokryte były złocistą tapetą lub jesionową bo- azerią z delikatnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi wschód słońca w górskiej dolinie. Na podłodze, na grubych dywanach, sta- ły niskie sofy, otaczając kominek w kształcie stożka, posiadający przy podstawie kilkanaście otworów, dzięki którym w pomieszcze- niu było ciepło i widno, a dym swobodnie ulatywał przez komin. Dookoła było mnóstwo rozmaitych lamp naftowych, które dosko- nale oświetlały wnętrze, jednak krwistoczerwone sofy i ciemnozie- lone dywany sprawiały, że światło było przyćmione, zupełnie jak w lesie o zmierzchu. 24 - Klucz do Ciemności 369 Widać też było, że kapłanki są obdarzone doskonałym węchem. Gallen zauważył wszędzie wyjątkową czystość i świeżość, którą rzad- ko spotykało się wśród innych ludów. W powietrzu nie unosił się ostry zapach perfum, lecz delikatna woń przypraw, przez co wnętrze - pomimo swoich rozmiarów - stało się przytulne. Po chwili kapłanki zaczęły krzątać się w milczeniu; najpierw przyniosły gorącą wodę do umycia rąk, a zaraz potem półmiski pełne potraw. W przeciwległym końcu komnaty kilka kobiet za- częło grać na fletach i cymbałach; powietrze wypełniło się dźwię- kiem podobnym do śpiewu ptaków o poranku. Przyjaciółka Ce- ravanne, Alna, usiadła obok gości, pilnując, czego im potrzeba; chciała, by rozmowa toczyła się tak, jak tylko sobie tego zaży- czą. Wkrótce okazało się, że kapłanki postanowiły całkowicie pod- porządkować się swoim gościom, służąc im w sposób, jakiego Gallen nigdy dotąd, nawet we wspomnieniach, jakie otrzymał od Sił Ciemności, nie widział. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Wiedział, że tego wieczora może robić, co tylko mu się podoba -jeść, spać, słuchać opowieści, rozmawiać w cztery oczy; to uświa- domiło mu, jak płytkie i powierzchowne było wszystko, czego na- uczyła go Ciemność. We wspomnieniach, które stały się jego udziałem, nie było ani jednej osoby równie hojnej, jak kapłanki Riallny. Tamci ludzie byli w porównaniu z nimi zachłanni i egoistyczni - cechy te nie zawsze się ujawniały, lecz wyczuwało sieje we wszystkich działaniach. Na- wet najlepsi spośród nich... zupełnie nie dbali o kogokolwiek spoza swojego plemienia. Kiedy Gallen zastanowił się, gdzie chciałby teraz być - w domu, na Tihrglas, słuchając dźwięku skrzypiec; wśród Suluuthów, nucąc starą pieśń skrzydlatych ludzi, czy wśród Wędrowników, śpiewając razem z nimi pod rozgwieżdżonym niebem - doszedł do wniosku, że najbardziej odpowiada mu miejsce, w którym jest teraz. Ogarnął go niesłychany spokój. Zasnął na sofie obok Maggie, nie zdając sobie nawet sprawy, kiedy muzyka ucichła. Wkrótce po wschodzie słońca obudziły go głosy kobiet krząta- jących się w kuchni. Orick spał na sąsiedniej sofie; leżał na grzbie- cie, wyciągnąwszy do góry łapy. Gallen zaczął ostrożnie wypląty- wać się z objęć śpiącej u jego boku Maggie. Ceravanne gdzieś 370 zniknęła; pomyślał, że pewnie poszła nad jezioro, żeby jeszcze raz się wy kąpać. Wstał. Chciał przygotować plan bitwy, która tego dnia miała się rozegrać, poszedł więc do autolotu. Słońca właśnie ukazały się nad górami i w dolinie poniżej świą- tyni Bockowie zebrali się wokół jeziorka, aby zamoczyć stopy w je- go wodach. Wśród nich siedziała Ceravanne, odziana w czystą, zie- loną tunikę, którą otrzymała od kapłanek. Prowadziła ożywioną rozmowę z tym samym Boćkiem, którego Gallen miał okazję po- znać. Jego widok wprawił jednak Gallena w zdziwienie. Kilka tygo- dni temu, kiedy się poznali, Bock miał skórę ciemnozieloną, teraz natomiast stał się szaro-brązowy niczym łodyga więdnącej rośliny. Gallen podszedł do nich. Bock mówił do Ceravanne powoli, zaspanym głosem: - Za późno... Już za późno, żebym jechał z wami. Nadchodzi zima... musisz sobie poradzić beze mnie. Gallen zatrzymał się przy nich na chwilę i popatrzył na podobną do drzewa postać, na jej wystające sęki i długie ręce wyciągnięte do słońca. - Wszystko w porządku? - zapytał Ceravanne. Popatrzyła na niego. - Bock jeszcze się nie obudził. O tej porze roku jest to dla nie- go bardzo kłopotliwe. Kiedy słońce wzejdzie wyżej i rozgrzeje krew w jego żyłach, będzie z nim łatwiej rozmawiać. - Nie mogę... nie mogę jechać... - powiedział Bock głosem sta- rego, zmęczonego człowieka. - Zostawię was samych - zdecydował Gallen. Poszedł do transportera i wyciągnął mapę, którą dostał od Cera- vanne. Rozłożył ją na podłodze i próbował wyobrazić sobie drogi wiodące w głąb twierdzy Tekkarów, które mogły znajdować się na terenach nie zaznaczonych na mapie. Kilka minut później przyszła do niego Maggie. - Kapłanki przygotowują dla nas śniadanie - szepnęła, przy- kucnąwszy obok Gallena. - Powiedziałam im, że zaraz przyj- dziemy. - Miała na sobie płaszcz i nową, zieloną tunikę. Usiadła tuż za Gallenem, nieco na prawo od niego. Gallen poczuł jej świeży za- pach i delektował się wonią jej egzotycznych perfum z Fale. Uświa- domił sobie, że Maggie przytula się do jego ramienia tak samo jak dawniej. W pewnym sensie poczuł się stary. Powinien teraz spę- 371 dzać z nią miesiąc miodowy, powinien z nią świętować, a zamiast tego - gotował się do wojny. Postanowił jednak odpędzić od siebie tę myśl. Niespodziewanie Maggie przesunęła kantem dłoni wzdłuż jego kręgosłupa - aż poczuł dreszcz przeszywający całe ciało. Była to dość niezwykła pieszczota, którą obdarzały swoich kochanków ko- biety z plemienia Worrenów. Byli oni ludźmi niezwykle zmysłowy- mi; Gallen uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie wspomnienia jednego z nich. - Uwielbiam, kiedy śmiejesz się z takich niewinnych prowoka- cji jak ta - powiedziała Maggie. Zarzuciła mu ręce na ramiona, po- chyliła się i ugryzła go w ucho. - Wiesz, kochanie... - zamruczała. - Znam więcej sztuczek, niż jakakolwiek kobieta z Baille Sean. Za- łożę się, że Ciemność nauczyła mnie więcej, niż potrafią wszystkie one razem wzięte. Gallen oblizał wargi, zastanawiając się, co to znaczy - mieć za kochankę kobietę, która poznała wspomnienia stu innych ko- biet. - No widzisz? - odparł. - Przynajmniej będzie jakiś pożytek z na- szej wyprawy. Maggie zachichotała i przewróciła go na podłogę; usiadła na nim i rozkazała pokładowej sztucznej inteligencji zamknąć wszystkie włazy do autolotu. Potem uśmiechnęła się do Gallena i zalotnie prze- krzywiła głowę. - Lepiej będzie, jeśli nie będziemy nikomu zakłócać spokoju na- szymi jękami i krzykami, nieprawdaż? Gallen skinął głową. Maggie pochyliła się i pocałowała go; jej piersi otarły się o jego tors. Przez chwilę siedziała w bezruchu, wpa- trując się w jego oczy, a potem zaczęła powoli rozwiązywać Galle- nowi tunikę, od czasu do czasu muskając jego twarz albo całując go. Przypominała sobie ruchy i gesty, które pamiętała ze stu po- przednich wcieleń. Gallen wiedział, że z nikim innym nie byłoby mu tak dobrze, gdyż zobaczył, że Maggie znała wszystkie kobiety, które kiedykolwiek kochał, i widać było, że chciałaby stać się jed- nocześnie każdą z nich, że chciałaby dać mu to, co od każdej z nich otrzymał. Wyciągnął rękę i zaczął rozwiązywać dekolt jej tuniki. Maggie pokręciła głową; zrobiła to za niego i ściągnęła ubranie. Przez następne pół godziny pogrążeni byli w cudownej pod- róży; to, co wspólnie przeżywali, było piękniejsze i wspanial- 372 sze niż wszystko, co spotkało ich do tej pory. Kiedy się kochali, Gallen zaczął przypominać sobie, czego nauczył się o kobie- tach w ciągu ostatnich sześciu tysięcy lat, i zaczął dawać z sie- bie, ile tylko mógł, aż w chwili największej rozkoszy Maggie krzyknęła: - Dzięki niech będą Panu naszemu i Gallenowi O'Day! Lecz kiedy później z tego zażartował, nie mogła sobie przypo- mnieć, żeby coś takiego powiedziała. Kiedy skończyli, trzymał ją długo w ramionach. Leżeli wyciąg- nięci na miękkim siedzeniu. Gallen zdał sobie sprawę, że po raz pierw- szy od kilku tygodni był w stanie zupełnie zapomnieć o Siłach Ciem- ności i o całym świecie, tylko cieszyć się z tego, że jest z kobietą, którą kocha. Przez dłuższą chwilę nic nie mówili, aż wreszcie słońce wze- szło wyżej i pojawiło się w oknie autolotu. Wtedy Maggie powie- działa: - Miałam cię spytać: dlaczego właściwie tu przyszedłeś? — Oglądałem mapę Moree - odparł Gallen. - Chciałem zobaczyć, jak się tam dostać, ale stwierdziłem, że nie ma łatwiejszej drogi. Maggie uśmiechnęła się. - To dlatego, że patrzysz na niewłaściwą mapę. Spojrzała na sufit, na siatkę kryształów wystającą z zasobnika umieszczonego nad włazem. - Widzisz tę mapę rozłożoną na podłodze? - Tak - odparła sztuczna inteligencja autolotu. - Pokaż nam hologram okolic Moree, tak jak wyglądały wczoraj wieczorem, i dopasuj obraz do mapy. Na podłodze pojawił się hologram przedstawiający dosko- nałą miniaturę górzystej równiny. Kiedy Gallen usiadł, jego sto- py zapadły się w hologram i wyglądał jak olbrzym, który wrósł w ziemię. Wokół Moree rozciągała się żółtawa pustynia, przez którą przepływała tylko jedna, mała rzeczka. Gallen widział po- jedyncze drzewa oliwkowe, krzaki jałowca ukryte wśród skał i gąszcz trzcin rosnących w wyschniętym korycie rzeki. Patrząc z bliska dostrzegł otwory wentylacyjne wykute w skale, oraz kilka wejść do podziemnego miasta, które stanowiły zarazem jego jedyne oświetlenie. Większość terenów, pod którymi znaj- dowała się twierdza, zajmowały farmy, które na noc były sta- rannie zamykane. Lotnisko otaczało Moree z trzech stron. W równych odległo- ściach stało na nim pięć statków kosmicznych, lśniących niczym 373 srebrne kule. Na południowym, północnym i zachodnim krańcu hologramu widać było kroczące fortece Drononu, podobne do gi- gantycznych krabów strzegących kawałka pustynnej ziemi, zaś na południe od Moree stało zaparkowanych siedem autolotów - pojazdów w kształcie spodka, identycznych jak ten, w którym się znajdowali. - Poczekaj chwilę - powiedział Gallen, wskazując na hologram. — Czy to wszystkie jednostki latające, jakie zbudowano? - Tak - odparł autolot. Gallen popatrzył z bliska na hologram. Lotnisko w Moree było strzeżone jedynie przez garstkę ludzi - wszyscy byli przygotowani wyłącznie na atak z lądu. - Czy widzisz to co ja? - Gallen zapytał Maggie. Popatrzyła na niego z błyskiem w oku, więc domyślił się odpowiedzi. - Tekkaro- wie są gotowi do walki na ziemi, ale nie będą w stanie odeprzeć ataku z powietrza. - Oczywiście - przyznała Maggie. - To są pierwsze autoloty, jakie kiedykolwiek posiadali. Zdają sobie sprawę, że Północ nie posiada sił powietrznych. Myślę, że zupełnie nie brali pod uwagę takiego ataku. Słudzy Ciemności ufają strategiom, których nauczy- li się przez ostatnie sześć tysięcy lat, ale nie znają tych, które zna twój płaszcz. Gallen zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał płaszcz, w jaki sposób najlepiej będzie zaatakować miasto za pomocą jed- nego transportera. Wojskowe autoloty były zaparkowane zbyt bli- sko siebie; wystarczył jeden strzał, aby wszystkie zamienić w pył. Kroczące fortece nie będą w stanie obronić lotniska przed poje- dynczym pociskiem, wystrzelonym z odległości kilkuset kilome- trów. Rozważał też możliwość strzelania do kroczących fortec, lecz ppkręcił głową. Ze wspomnień Tkintita, jednego z techników Dro- nonu, wiedział, że fortece posiadają pancerz, którego nie zdoła prze- bić, a także wystarczającą siłę ognia, żeby unicestwić jego maleńki autolot. Jednak Maggie zauważyła, że statki kosmiczne były usta- wione w dość dużej odległości od Moree tylko po to, aby uniknąć zniszczenia miasta w przypadku, gdyby ciecz wypełniająca ze- wnętrzne tarcze chłodzące wyciekła i zapaliła się. W przestrzeni kosmicznej ciecz ta ochładzała się poniżej temperatury krzepnię- cia i nie było niebezpieczeństwa eksplozji, jeśli następowało zde- rzenie z meteorem. Jednak dopóki statki znajdowały się na ziemi, 374 stanowiły doskonały ładunek zapalający. Wystarczyłby jeden po- cisk, aby spowodować eksplozję, która zmiecie co najmniej jedną z fortec. W tej chwili Gallen zrozumiał, w jaki sposób może doko- nać spustoszenia wśród Tekkarów. Cztery pociski, które miał, mu- siały wystarczyć: jeden na lotnisko, a pozostałe trzy - po jednym na każdy ze statków. - Wiesz co - powiedział Gallen. - Jeśli przekonamy Tekka- rów, że celem naszego ataku jest zniszczenie ich arsenału, mo- żemy skorzystać z zaskoczenia i wylądować w pobliżu sali tro- nowej. Przyglądając się mapie Gallen doszedł do wniosku, iż we- dług wszelkiego prawdopodobieństwa jedno ze skalistych wzgórz kryje w sobie komnatę Wendety. Wzgórze to znajdowa- ło się nad samym centrum miasta; z powietrza wyglądało cał- kiem zwyczajnie, lecz - jeśli wierzyć mapie - tuż pod powierzch- nią, gdzieś na północnym stoku, musiała znajdować się sala tronowa. Gallen sądził, że jeśli uda im się wybić w skale otwór, znajdą się w samym sercu miasta. Jednak po chwili pokręcił gło- wą z rezygnacją. -Nie jestem pewien... Ten transporter ma wystarczającą siłę ognia, żeby zniszczyć lotnisko i statki kosmiczne, ale może nam nie wystarczyć rakiet, żeby przebić się do podziemnej komnaty. Maggie pokręciła głową. - Wciąż myślisz jak chłopak z prowincji. Powiedz mi, co spra- wia, że ten autolot unosi się w powietrzu? - Reaktor termojądrowy? - Nie - to jest tylko źródło zasilania. Autolot porusza się dzięki falom ukierunkowanej antygrawitacji. Gallen popatrzył na Maggie i jego płaszcz zaczął zastanawiać się, co dziewczyna planuje. Maggie miała jednak płaszcz technika, po- siadający znacznie większą wiedzę z zakresu technologii, więc Gal- len pozwolił jej wszystko wyjaśnić. - Przez większość czasu antygrawitator generuje słabe impul- sy, ale można to zmienić, uzyskując dużo silniejsze fale o regular- nej fazie. Zapewniam cię, że żaden z podziemnych korytarzy na Tremonthin nie był projektowany tak, żeby wytrzymać obciążenie, które wywołamy! Jeśli przelecimy nad całym podziemnym mia- stem, wysyłając harmoniczną anty grawitację... cóż, wtedy Tekka- rowie będą zaskoczeni widząc, jak łatwo ich skalne twierdze zmie- niaj ą się w pył. 375 Gallen popatrzył jej w oczy. — Czy ty wiesz, co mówisz? Wiesz, ile ludzi wtedy zginie? W mie- ście prawdopodobnie mieszka przeszło pół miliona Tekkarów. Maggie odchyliła się do tyłu; włosy opadły jej na ramiona, odsła- niając zniecierpliwione czoło. - Gallenie, kiedy rozmawiasz z Ceravanne, musisz brać pod uwa- gę, że ona nie ma pojęcia o prowadzeniu wojny. Ona chciałaby pole- cieć do Moree i „porozmawiać" z Wendetą! Na litość boską! To nie jest sposób, w jaki my załatwilibyśmy tę sprawę! Dronon sprowa- dził tu technologię pozwalającą wygrać każde starcie, a Siły Ciem- ności sprawiły, że ludzie rwą się do walki. Myślę, że musimy ode- brać im broń i pokazać, jak straszna może być wojna. -Ale to by oznaczało, że zabijemy tysiące niewinnych kobiet i dzieci - zaprotestował Gallen. Zdziwił się, kiedy wypowiedział sło- wo: „zabijemy", ponieważ nagle zrozumiał, że nie tylko Maggie myśli o takim rozwiązaniu. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Musimy uderzyć tam, gdzie się tego najmniej spodziewają. Musimy wykorzystać niezdecydowanie Wendety i brak doświad- czenia Ciemności. Nie możemy sobie pozwolić na uprzejmość. Nie możemy sobie pozwolić na czystą grę. Ciągle... ciągle przypomi- na mi się coś, co wuj Thomas powiedział mi przed opuszczeniem Tihrglas. Kiedy zjawił się w mojej karczmie, miał zamiar pokrzy- żować wszystkie moje plany. Położył się na łóżku w pokoju go- ścinnym, nie zdejmując ubłoconych butów, i powiedział coś w ro- dzaju: „Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci grać w czyimś życiu rolę złośliwego chochlika, graj ją najlepiej, jak umiesz. Delektuj się nią. Jest to jedna z największych przyjemności, jaka spotyka nas w życiu". Krótko mówiąc, jeśli już musisz wbić komuś nóż w ple- cy, rób to z radością... Cóż, Siły Ciemności robiły wszystko, żeby ostatnie dwa tygodnie stały się dla nas piekłem. Myślę, że nie możemy im tego puścić pła- zem! Kiedy zobaczysz Wendetę, Gallenie O'Day, nie próbuj stroić do niej słodkich min tylko dlatego, że jest klonem Ceravanne. Jeśli nie utniesz jej głowy, zrobię to za ciebie! Gallen popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Na litość boską, ależ wy, Flynnowie, macie charakter! To dziw- ne, że księża nie każą was topić, kiedy tylko się urodzicie! - Gallen odchylił się do tyłu, lecz jego płaszcz opracowywał już plan ataku. W wyobraźni Gallen śledził krok po kroku całą strategię. 376 Rozmyślając o zniszczeniach, jakich mogą dokonać w Moree, zastanawiał się, czy istnieje inne wyjście. Maggie miała rację. Jej diaboliczny pomysł gwarantował największe prawdopodobieństwo sukcesu, jednak ĆJallenowi trudno było się z nim oswoić. Wiedział, że pod pewnymi względami Maggie jest dużo silniejsza od niego. To ona pierwsza zaryzykowała życie w walce z Drononem; teraz była zdecydowana wydać Tekkarom bezwzględną walkę. Popatrzył jeszcze raz na hologram umieszczony nad leżącą na podłodze mapą. Jego nogi wystawały z hologramu niczym gigan- tyczne pnie drzew. Patrząc na obraz okolicy naniesiony na mapę, Gallen wpadł na pewien pomysł. ROZDZIAŁ 31 T. ego ranka, kiedy Gallen i Maggie ogłosili swój plan bitwy, Cera- vanne wzięła Gallena na bok i sprzeczała się z nim długo i zawzię- cie. Ani ona, ani Bock nie byli w stanie zgodzić się na atak, jaki zaproponowano. Znajdowali się w samym sercu Doliny Boćków, nieopodal gorącego jeziora, którego wody lśniły w porannym słoń- cu. Dzień był tak pogodny i ciepły, że Maggie nie mogła pojąć, jak w taki dzień można rozmawiać o zabijaniu. Wokół czwórki przyja- ciół zgromadzili się wszyscy Bockowie; stali w zupełnym bezruchu, wznosząc ręce niczym księża podczas błogosławieństwa albo kapła- ni modlący się do bliźniaczych, temonthińskich słońc. Jeden z Boć- ków - przyjaciel Ceravanne - stał pomiędzy nią a Gallenem, pełniąc rolę sędziego rozstrzygającego spór. - Pamiętaj, Gallenie - nalegała Ceravanne głosem drżącym z emo- cji - Nie życzę sobie przemocy, o ile można jej uniknąć. Nie każdy, kto został zainfekowany przez Ciemność, jest zły. To są zwykli lu- dzie, tacy sami jak ty - tylko że zostali podporządkowani czemuś, czego nie rozumieją i z czym nie potrafią walczyć! W oczach Ceravanne pojawił się niecodzienny błysk; Maggie była zdziwiona, bo jeszcze nigdy nie widziała, żeby Tharrinianka otwar- cie wyrażała swój ą złość. - Jeśli dzisiaj przegramy, ten świat może już nie mieć następnej szansy na odzyskanie wolności - odparł Gallen. - Wolę poświęcić swoją wolność, niż zniszczyć choćby jed- no niewinne życie! - nie ustępowała Ceravanne. Wyglądała jak mała dziewczynka, spoglądając bladozielonymi oczami spod zło- 378 cistych włosów. Po raz pierwszy Maggie poczuła, że Ceravanne traci panowanie nad sobą i otwarcie wyraża swoje najszczersze uczucia. - Ale nie możesz tej decyzji podejmować za innych! - krzyk- nął Gallen. - Nie pozwolę, ci na to! Zrobiłem już poprawki w na- szym planie, żeby oszczędzić tylu Tekkarów, ilu tylko zdołamy. Jeśli to cię nie zadowala, będę musiał cię rozczarować! Może lepiej będzie, jeśli wezmę twój płaszcz i wyruszę do walki bez ciebie! - Nie, błagam! -jęknęła Ceravanne. Jej głos załamał się, jak- by nigdy dotąd nie brała pod uwagę, że Gallen może sam rozpra- wić się z Siłami Ciemności. Muszę lecieć z wami - powiedziała błagalnie. -Nie odmawiajcie mi tego. Widziałam już, jak ten konflikt zniszczył życie wszystkich moich rodaków. Zbyt wielu ludzi z innych plemion zostało zamordowanych. Jeśli będę w sta-> nie ocalić choć jedno życie — warto, żebym była z wami. Namó- wiłam Boćka, żeby z nami poleciał. On też będzie mógł w czymś pomóc. Głos Gallena stał się łagodniejszy. - Twoja tharriniańska dobroć jest ogromną zaletą, ale jednocze- śnie twoją największą słabością. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała. - Ten świat jest moją ojczyzną- powiedziała Ceravanne, pochy- lając się przed Gallenem, jakby składała mu pokłon. - Muszę mu służyć najlepiej, jak potrafię. W jaskiniach Tekkarów mieszkaj ą dzie- ci. Są tam niewinni ludzie. Nie traktuj ich brutalnie! Proszę cię, po- zwól mi porozmawiać z Wendetą. Może będziemy w stanie rozstrzy- gnąć ten problem między sobą. Maggie przyglądała się Gallenowi. Chociaż oboje wiedzieli, że Ceravanne będzie o to prosić, i oboje zgadzali się, że należy jej od- mówić, to jednak ton jej głosu i dar przekonywania sprawiły, że Maggie nie była w stanie się z nią sprzeczać. Istotnie, zniszczenie całego miasta byłoby zbyt okrutne. Maggie zdawała sobie sprawę, że to kombinacja feromonów, gestów i odpowiednio dobranych słów spowodowała zmianę jej decyzji. Możliwe, że Ceravanne umiejętnie zagrała na uczuciach swoich rozmówców. Lecz kiedy Tharrinianka pochyliła się do przodu, kiedy słońce oświetliło jej złote włosy i dziewczęcą twarz, słowa, które wypowiadała, wydały się jakimś magicznym zaklęciem, na tyle silnym, że Gallen zamilkł w połowie zdania. Nagle Maggie zrozumiała, dlaczego Ceravanne przez całe ty- 379 siąclecia była wielbiona na tym świecie. Tharrinianka zawsze potrafiła pogodzić skłóconych. Jej wpływ był tak silny, że Mag- gie bez namysłu odpięła od paska strzelbę miażdżącą i rzuciła jąna ziemię. Ceravanne chwyciła Gallena za rękę. - Nie domyślasz się, że Wendeta odciąga Tekkarów od wojny tak samo, jak ja próbuję odciągnąć was? Jak sądzisz, dlaczego jeszcze nas nie zaatakowali? Widzieliśmy przecież, że są do tego w pełni przygotowani - stwierdziła. Maggie wiedziała, że to prawda. Dwa tysiące kilometrów stąd siostra-bliźniaczka Ceravanne walczyła o pokój. - Kiedy dotrzemy do jej komnaty, nie trzeba będzie sięgać po broń. Wendeta nie pozwoli, aby jej ludzie zrobili wam krzywdę, jeśli zobaczy, że przybyliście w towarzystwie moim i Boćka. Jestem tego pewna; daję głowę, że tak właśnie się stanie. — Ceravanne ma rację - powiedział z wysiłkiem Bock; jego po- żółkłe liście szumiały na wietrze. - Ona potrafi porozumieć się z każ- dym narodem, nawet z Tekkarami. Nie wahałbym się powierzyć ży- cia w jej ręce. Gallen popatrzył na Boćka z tą samą zawziętością, co na Cera- vanne. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Dam wam chwilę na rozmo- wę z Wendetą. Jeśli nie zdołacie jej przekonać, będę musiałjązabić. Ceravanne zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Chwyciła rękę Gallena i pocałowała ją. -Dziękuję... dziękuję ci -powiedziała, zbyt wzruszona, by dodać coś więcej. Maggie pomyślała, że nie poddali się zbyt łat- wo. Kiedy powtórnie przedyskutowali plan ataku, zobaczyli kap- łanki Riallny schodzące ze wzgórza, niosące śniadanie złożone z serów i świeżych bułeczek nadziewanych owocami. Rozłożyw- szy prowiant, usiedli dokoła i jedli, spoglądając na siebie w bla- sku porannego słońca. Serce Maggie przepełnione było radością. Orick połykał kolejne bułeczki z owocami, zlizując nadzienie z no- sa z takim zapałem, że język niemalże owijał mu się wokół py- ska. Gallen i Maggie trzymali się za ręce i od czasu do czasu wymie- niali ukradkowe spojrzenia. Bockowie zgromadzili się nad brzegiem jeziora, aby zmoczyć nogi, zaś kapłanki myły im stopy za pomocą użyźniającej pasty. 380 Kiedy skończyli jeść, na łące rozległ się śpiew polnych skow- ronków. Orick zaczął mówić powoli i z powagą. Maggie wiedzia- ła, że niedźwiedź chciał zostać księdzem; zawsze wyobrażała go sobie jako ascetycznego mnicha-pustelnika mieszkającego w le- śnych ostępach. Nigdy nie przypuszczała, że Orick ma zadatki na misjonarza, tymczasem on mówił do Ceravanne z głębi serca: - Wiesz, zauważyłem, że nie posiadacie tu odpowiednich świątyń. - Kapłanki Riallny budują wspaniałe świątynie. Boćkom wystar- czy słoneczna polana - powiedziała Ceravanne. - Inne narody rów- nież mają swoje miejsca kultu. - A kościoły katolickie? - zdziwił się Orick. - A chrześcijań- stwo? - Co to takiego? - spytała Ceravanne. Maggie domyślała się, że Tharrinianka szanuje Oricka i pyta o to ze szczerej ciekawo- ści. — Od dawna miałem ochotę ci to wyjaśnić - odparł Orick i opo- wiedział jej o młodym człowieku imieniem Jezus, który przed tysią- cami lat - podobnie jak ona - walczył o pokój między ludźmi, a po- tem oddał za nich życie. Orick opowiedział, jak Jezus przed śmiercią został zdradzony przez swego przyjaciela i jak ostatniej nocy dzielił i błogosławił chleb i wino, prosząc swoich uczniów, aby czynili to samo na pamiątkę jego męki. Potem, ku zaskoczeniu Maggie, niedźwiedź dodał: - W normalnych okolicznościach nie miałbym uprawnień, aby to zrobić, lecz sądzę, że w tej chwili - powinienem. Dziś udajemy się do Moree... - Po tych słowach odśpiewał modlitwę eucharystyczną, wziął kilka bułek i rozdał je wszystkim zebranym, zaś Gallen wyciąg- nął manierkę z winem, aby każdy się napił. Potem Orick odmówił jeszcze krótką modlitwę, prosząc Boga, aby błogosławił im w podróży i uchronił ich przed nieszczęściem. Maggie wzruszyła się tą podniosłą chwilą. Po komunii poczynili ostateczne przygotowania do bitwy. Kiedy Gallen sprawdzał broń, Bock stał nieruchomo i wpatrywał się w nie- bo. Ceravanne rozłożyła swoje rzeczy na trawie. Sięgnęła do pleca- ka i wyjęła z niego szarą, jedwabną tunikę z obszernym kapturem. Następnie rozłożyła swój płaszcz i narzuciła go na ramiona, dzwo- niąc złocistymi kryształami. 381 Maggie zauważyła, że Orick drepcze nerwowo, lecz Ceravanne podrapała go po krótkiej, ostrej sierści na karku i szepnęła: - Czas na nas. Ruszajmy bez pośpiechu i bez laku. Jeśli przyj- dzie nam zginąć, pamiętajmy, że śmierć jest tylko przelotnym snem. Te słowa nie były pocieszające ani dla Gallena, ani dla Oric- ka czy Maggie. Płaszcz Maggie nie był w stanie przechować jej wspomnień, zaś Gallen miał już w swoim płaszczu zapisane wspomnienia Tallei. Orick popatrzył na nich z rezygnacją. Jego wiara była jedyną rzeczą, jaka go jeszcze podtrzymywała na duchu. Maggie wiedziała, że niedźwiedź pragnął miłości i spo- kojnego życia, lecz cokolwiek robił, los sprawiał mu przykre niespodzianki. Nagle Ceravanne wstrzymała oddech. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę te słowa pocieszenia były dla jej przyjaciół tylko przypomnieniem bolesnej prawdy; nikt z całej trójki nie miał za- pisanych wspomnień i nikt nie mógł, tak jak ona, narodzić się po raz drugi. Orick mruknął żałośnie i podreptał do autolotu; Ceravanne, Bock, Gallen i Maggie ruszyli za nim. Maggie zasiadła w kokpicie i przetestowała wszystkie układy. Potem zorientowała się, że Gallen stoi obok niej. Wstała i przytuliła się do niego. Trzymali się w ramionach przez dłuższą chwilę. Gallen pocałował ją, muskając ustami jej czoło, a ona przywarła do jego piersi. - Obiecaj mi - szepnął rozgorączkowany - że kiedy nas wysa- dzisz, odlecisz stamtąd jak najszybciej. Nie chcę, żebyś tam tkwiła, wystawiając się na strzał z fortecy Drononu. - Być może jestem odważna, ale nie jestem głupia - Maggie uśmiechnęła się promiennie. - A ty obiecaj mi, że wrócisz cały i zdrowy. - Oczywiście. Przecież zamierzam się przy tobie zestarzeć - szep- nął Gallen. Potem całowali się długo i czule, aż Maggie była pewna, że po- zostali tracą już cierpliwość. Gallenowi nie spieszyło się do drogi. Dopiero po dłuższej chwili poszedł zamknąć główny właz, Maggie zajęła miejsce pilota i kazała swojemu płaszczowi połączyć się z po- kładową sztuczną inteligencją, aby autolot mógł odbierać rozkazy, zanimjeszcze zostaną wypowiedziane. 382 Lot miał być krótki: wystarczyło tylko przeskoczyć ocean na mi- nimalnej wysokości, przy wszystkich systemach antyradarowych pra- cujących z maksymalną mocą. Kiedy dotrą do Gór Telgood, zostaną wystrzelone inteligentne pociski, które powinny osiągnąć swój pierw- szorzędny cel. Gdyby okazało się to niemożliwe, Maggie wskazała też drugo- i trzeciorzędne cele dla rakiet. Przez następnych kilka minut mknęli bezszelestnie nad oceanem, zaś płaszcz Maggie wyświetlał jej widok krainy, do której się zbliża- li. Niebo było bezchmurne, dopóki nie dotarli do wybrzeży Babelu, gdzie powitały ich skłębione na horyzoncie czarne chmury, wróżące nadejście burzy. - Zapnijcie pasy i przygotujcie się do szybkiego nurkowania - zawołała Maggie do pozostałych. Autolot runął w dół, a potem zaczął przemykać tuż nad wierz- chołkami drzew, utrzymując prędkość 9 machów. Deszcz i chmury ograniczały widoczność, więc Maggie kierowała się wyłącznie ho- logramem wyświetlanym przez jej płaszcz. Widać było na nim po- strzępioną linię gór, podobną do białych, ostrych zębów. Maggie wystrzeliła inteligentne pociski; otworzyła na chwilę oczy i wyj- rzała przez okno, żeby sprawdzić, czy rakiety zostały prawidłowo odpalone. Pociski pomknęły przed siebie, napędzane potężnym polem antygrawitacyjnym, zostawiając za sobą błysk rozgrzanego do białości powietrza. Autolot zawirował i wpadł w labirynt wąskich kanionów. Pokła- dowa inteligencja wystrzeliła serię pocisków zapalających, zmiata- jąc z drogi jakiegoś zabłąkanego człowieka-ptaka. Potem maszyna wzbiła się nieprawdopodobnie szybko, aby przeskoczyć górski łań- cuch, a następnie opadła na pustynną równinę Moree. Na ekranie sztucznej inteligencji pojawił się zapisany czerwony- mi literami komunikat: „cztery cele trafione, trzy zniszczone" wraz z hologramem przedstawiającym pole walki. Trzy z pięciu statków kosmicznych zmieniły się w dymiące chmury w kształcie grzyba. Czwarty z nich został trafiony, lecz nie eksplodował. Maggie wyj- rzała przez szybę i mimo ulewnego deszczu ujrzała w dole ogromną kulę ognia, o którą autolot niemalże się otarł. Eksplozja spowodowała, że dwie fortece Drononu stanęły w pło- mieniach. Jedna rozleciała się na kawałki; jej pancerz wygiął się pod dziwacznym kątem, miotany nieustannymi wybuchami amunicji. Druga forteca usiłowała wydostać się z kuli ognia, która jeszcze przed chwilą była statkiem kosmicznym; zostawiała za sobą ognisty ślad, 383 mimo to sunęła naprzód, przypominając olbrzymiego, czarnego pa- jąka, wijącego się w agonii. Z trzeciej, stojącej na południu fortecy wystrzelono pocisk samo- sterujący. Maggie niemalże bez udziału świadomości nacisnęła spust obu dział plazmowych i pocisk eksplodował w powietrzu, oślepia- jąc ją niesamowitym blaskiem. Autolot przez cały czas tracił wysokość - kierował się w stronę sterczącej pionowo skały, wewnątrz której powinna znajdować się sala tronowa Wendety. Nagle na głównym ekranie pojawił się komu- nikat: „Zezwolić na przerwanie misji?". Maggie z przerażeniem patrzyła na to, co działo się w dole, za- stanawiając się, dlaczego pokładowa inteligencja zadaje takie pyta- nie i dlaczego jedna z rakiet zamiast w lotnisko uderzyła w statek kosmiczny, który był jej drugorzędnym celem. Kiedy popatrzyła na rozciągającą się w dole pustynię, zrozumiała, co się stało: na lotni- sku nie było ani jednego transportera; widocznie wszystkie znajdo- wały się w powietrzu. - Nie! - krzyknęła zdesperowana Maggie. Tymczasem pokłado- wa inteligencja odebrała to jako brak zezwolenia na przerwanie mi- sji i pół sekundy później autolot znalazł się na ziemi, wysyłając har- moniczne wiązki fal antygrawitacyjnych. Maggie wyjrzała przez okno i krzyknęła: - Gallenie! Lotnisko jest puste! Tekkarowie musieli wysłać wszyst- kie autoloty na poszukiwania! Tymczasem Gallen już otwierał właz, a tuż za nim tłoczyli się Orick, Bock i Ceravanne. Maggie poleciła swojemu płaszczowi, aby połączył się przez radio z płaszczem Gallena. - Odebrałem wiadomość - odpowiedział Gallen w ten sam spo- sób. - Ale teraz nie możemy się zatrzymać. Zrób, co możesz, a po- tem uciekaj! Maggie zawahała się. Wiedziała, że nie może zostawić Galle- na w środku Moree, lecz była pewna, że statki Tekkarów, rozwi- jające prędkość 10 machów, będą tu za chwilę. Nawet jeśli były oddalone o sto kilometrów, dotarcie tutaj zajmie im trzydzieści sekund. Maggie przygryzła wargę i rozejrzała się. Ich autolot był w tym momencie ukryty w cieniu pionowej skały, która osłaniała go od południa. Na pomocy i wschodzie, nad eksplodującymi statkami kosmicznymi, wznosiły się coraz czerwieńsze chmury dymu. Słup ognia sięgał na nieprawdopodobną wysokość. Spowodowane eks- 384 plozj ą wyładowania statyczne, podobne do gigantycznych fajerwer- ków, rozjaśniły na chwilę niebo. Właz autolotu zamknął się bezsze- lestnie. Maggie uświadomiła sobie niejasno, że zdołała wybić w skal- nej ścianie olbrzymią dziurę. Jednak do wnętrza autolotu nie docierały żadne dźwięki; Maggie widziała tylko potężną, osuwającą się skalną masę. Gallen, Ceravanne, Orick i Bock biegli przed siebie. Tymczasem autolot zaczął emitować Czarną Mgłę - nieszkodliwy barwnik po- wietrzny, który całkowicie pochłaniał światło. W tym momencie Maggie miała okrążyć autolotem salę tronową i zniszczyć otaczające jąkorytarze, aby Wendeta wraz z Siłami Ciem- ności nie mogła z niej uciec i aby nie mogła liczyć na pomoc z zew- nątrz. Autolot zaczął zataczać szeroki łuk. W ciągu kilku sekund po- konał cały kilometr. Maggie patrzyła, jak fale antygrawitacyjne burzą podziemne tunele, odsłaniając regularny układ skalnych komnat. Zdążyła zrobić prawie pół okrążenia, kiedy usłyszała sygnał alarmowy. Inteligencja pokładowa przedstawiła obraz dwóch zbliżających się statków, z których wystrzelono pociski samo- sterujące. Maggie nie miała amunicji, żeby się bronić. Było też za późno na ucieczkę. Orick biegł pod górę za Ceravanne i Boćkiem. Gallen szedł pierwszy. Co chwila spadał na nich deszcz popiołów, kiedy tu i ówdzie wystrzelały w niebo olbrzymie słupy ognia. Dookoła nich ziemia zapadła się, odsłaniając zrujnowane komnaty i korytarze. Gdzieniegdzie Orick widział odłamki skalne wystające z zapa- dliska, z którego buchał ogień i wydobywały się chmury pyłu. Apokalipsa. To, co widział, przywodziło mu na myśl wizję apo- kalipsy. Orick zorientował się, że zniszczenie dokonało sięjeszcze przed ich lądowaniem - widocznie architekci podziemnego miasta nie prze- widzieli tak wielkiego nacisku, jaki wywarły gigantyczne eksplozje statków kosmicznych. Biegł co sił, kiedy nagle ziemia zaczęła się pod nim zapadać. W ostatniej chwili skoczył przed siebie; tuż za nim odsłonił się pod- ziemny tunel. Tymczasem sto jardów przed nim rozległ się zgrzyt 25 - Klucz do Ciemności 285 pękającej skały i prawie cała pionowa ściana osunęła się niczym za- mek z piasku zgnieciony nogą dziecka. Odgłosy spadających kamieni, huk ognia w płonących statkach, ośle- piające błyski, przeraźliwe krzyki Tekkarów, drżenie ziemi - wszystko to stapiało się w jeden nieopisany tumult. Orick stanął na chwilę i w- strzymał oddech, patrząc jak jeden ze statków kosmicznych - ogromna półkula o średnicy prawie pół mili - wznosi się bezgłośnie w powietrze i znika gdzieś na zasnutym dymem niebie. Gallen przystanął. Orick poczuł, że ziemia kołysze się i faluje pod jego stopami. Ten dziwny ruch jeszcze bardziej zaniepokoił Ceravanne i Boćka, którzy chwiali się, próbując złapać równo- wagę. W miejscu, gdzie runęła skalna ściana, ukazało się co najmniej sześć kondygnacji komnat, stanowiących część miasta Tekkarów. Na najwyższym piętrze znajdowała się olbrzymia, wysoka na czterdzieści stóp komnata. Była to sala tronowa Wendety. Jednak żeby tam dotrzeć, trzeba było wspiąć się po stromym, skalnym rumowisku. - Tędy! - krzyknął Gallen, wskazując ścieżkę wśród głazów. Wszędzie unosił się zapach ognia, dymu i zmiażdżonych skał. Orick niemal zapomniał o obecności Tekkarów w zrujnowanych komnatach, zdawał się nie słyszeć przeraźliwego krzyku rannych. Po chwili wszystko zniknęło w Czarnej Mgle, kiedy Maggie zrobiła użytek z kamuflażu. Cała czwórka pogrążyła się w nieprzeniknio- nych ciemnościach. Ceravanne wyjęła z kieszeni świecącą kulę, lecz nawet jej oślepiający blask oświetlał drogę w promieniu zaledwie pięciu metrów. Autolot wydał z siebie ogłuszające dudnienie i odleciał na połud- niowy wschód. Gallen krzyknął do pozostałych, żeby wspinali się w zwar- tym szyku. Nie czekał nawet, aż ziemia przestanie drżeć, aż ka- mienie przestaną spadać z rumowiska. Orick miał nadzieję, że kiedy tylko Maggie odleci, wspinaczka stanie się bezpieczniej- sza. Nagle niedźwiedź usłyszał huk rakiet przelatujących tuż nad ich głowami. Pociski pomknęły w stronę autolotu i uderzyły w niego z brzękiem. Potężna eksplozja zatrzęsła ziemią i zwaliła wędrow- ców z nóg. Orick nie widział nic poza nagłym błyskiem rozświetla- jącym mrok. Po chwili spadł na nich deszcz stalowych i skalnych odłamków. 386 - Maggie! - krzyknął Orick. Gallen stał nieruchomo, wpatrując się w ciemną przestrzeń. Na jego twarzy malował się wyraz bezbrzeż- nej pustki. - Maggie! - krzyknął jeszcze raz Orick i zaczął biec w stro- nę autolotu. - Stój! - krzyknął Gallen. Kiedy Orick się obejrzał, Gallen spu- ścił wzrok. - Ona nie żyje - powiedział. - Nie żyje, nic na to nie poradzimy. Przez krótką chwilę wydawało się, że wewnątrz Gallena coś pęk- ło. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś nagle zabrał mu jedyne oparcie, jakie miał. Padł na kolana, lecz zaraz wstał i zaczął wspinać się dalej. Orick usłyszał jego stłumione łkanie i dostrzegł, jak chłopak ociera łzy rękawem. Po chwili Gallen wyciągnął strzelbę miażdżą- cą, a jego tunika zmieniła barwę, tak że zupełnie zniknął w ciem- nościach. Orick poczuł, że zupełnie nie był przygotowany na to, co się sta- ło. Dotąd wyobrażał sobie, że jeśli ktokolwiek zginie w tej bitwie, będzie to wątła Ceravanne albo powolny Bock, a może nawet Gal- len, jeśli podejmie zbyt wielkie ryzyko - ale w żadnym wypadku Maggie. - Gallenie! - krzyknął Orick. - Ona nie żyje! - odkrzyknął Gallen, który, przeskakując z ka- mienia na kamień, piął się błyskawicznie w górę, nie zważając na głazy, które wciąż spadały z urwiska. Ceravanne pobiegła za nim, prosząc, żeby zwolnił, lecz wkrótce zgubiła go w mroku. Zatrzymała się więc i poczekała, aż Orick i Bock do niej dołączą. Mając płaszcz, Gallen widział w zupełnych ciemnościach znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Po kilku chwilach oddalił się na tyle, że nie było już nawet słychać jego kroków. Orick przystanął obok Ceravanne, czekając, aż Bock wdrapie się na potężny głaz. Ceravanne wskazała miejsce, w którym zniknął Gallen, i wymamrotała: - Gallen wpadł w straszną złość. Czy jesteś w stanie rozpoznać jego trop? - Niestety, Gallen ma na sobie tę przeklętą pelerynę, która tłumi jego zapach - mruknął Orick. - W tej chwili zupełnie go nie wyczu- wam. - W takim razie poznamy jego ślad wyłącznie po trupach, które pozostawi na swej drodze -jęknęła Ceravanne z obrzydzeniem. Ruszyli dalej, wspinając się po rumowisku utworzonym z obsu- niętych skał. Wydawało się, że idą tak bez końca, wcale nie posuwa- 387 jąć się naprzód. Kiedy dotarli na szczyt rumowiska, wciąż jeszcze słyszeli odgłosy spadających kamieni, lecz nic nie widzieli. Ogrom- ne chmury dymu, Czarna Mgła i głęboki cień, jaki rzucała przepoło- wiona skała, sprawiały razem, że dookoła było ciemniej niż w naj- ciemniejszą noc. Kiedy zaczęli biec przez labirynt komnat, Orick poczuł przed sobą zapach krwi. Wygląd komnat przerastał jego najśmielsze wyobraże- nia: podłogi, sufity i ściany każdego z pomieszczeń pokryte byłe nie- przyjemnie lepką, białą masą. Orick miał wrażenie, że znajduje się wewnątrz jakiegoś olbrzymiego, żywego organizmu; wreszcie zdał sobie sprawą, że masa pokrywająca ściany kojarzy mu się z kością, tak jakby korytarze były gigantycznymi kośćmi, z których wydrążo- no szpik. Tu i ówdzie leżały porzucone latarki, ciała przygniecione gła- zami, sterty dywanów, pękate, srebrne naczynia na wino lub wodę. Wzdłuż ścian stały setki glinianych garnuszków na wysokich sto- jakach. Niektóre z nich spadły i rozbiły się, ukazując proch lub kości. - Co to jest? - spytał Orick, nie przestając biec. - Szczątki - odparła Ceravanne. - Podobno już od wieków du- chy zmarłych bronią dostępu do władców Moree. - Usłyszawszy to, Orick zrozumiał, że słudzy Ciemności muszą darzyć swoich przod- ków ogromnym szacunkiem. Minęli tekkarską kobietę, której głowa została straszliwie zmiażdżona; jej twarzy brakowało jednego policzka. Wydobyła ża- łosny jęk z opuchniętych ust i chwyciła Oricka za nogę, błagając o po- moc. Orick popatrzył w jej purpurowe oczy; zobaczył, że wzrok nie jest skupiony - i już wiedział, że kobieta umrze bez względu na to, czyjej pomoże, czy nie. Dotarli do gładko wypolerowanych schodów. Do ścian przytwier- dzone były złote poręcze, ozdobione rzeźbionymi głowami psów. Wspięli się kilka pięter w górę, potykając się o gruz, aż wreszcie Orick dostrzegł ślady Gallena na zakurzonej podłodze. Po chwili dotarli na następne piętro, gdzie znaleźli ciało Tekkara rozcięte na pół. Z góry dobiegły ich krzyki, a potem huk strzelby i eksplozja pocisku. - Tędy! - krzyknęła Ceravanne, przeskakując nad ciałem straż- nika. Kiedy usłyszała odgłosy bitwy, przyspieszyła kroku. Orick nagle zdał sobie sprawę, że Gallen radził sobie bez niego, że pobiegł pomścić Maggie, zabić Wendetę i zniszczyć Ciemność. 388 Orick znów pozostawał w cieniu Gallena, któremu zawsze przypa- dała cała zasługa za wygrane bitwy. O niedźwiedziu nikt w takich chwilach nie pamiętał. Jednak Orick w ciągu ostatnich kilku tygodni stracił troje przyja- ciół. Najpierw Grits została na Tihrglas, potem Tallea wpadła w pu- łapką Derritów, a teraz Maggie zmieniła się w garstkę pyłu. Orick doszedł do wniosku, że tym razem wolałby się smażyć w piekle, niż całą zemstę pozostawić Gallenowi. Dotarli do olbrzymich, podwójnych drzwi, wysokich na dwa- dzieścia stóp i szerokich na dziesięć, wykonanych z grubych, dę- bowych bali, do których przytwierdzono żelazne okucia. Drzwi były uchylone na tyle, że mógł się przez nie przecisnąć tylko ktoś szczupły. Pod drzwiami, w kałuży krwi leżało jedenastu czy dwunastu Tek- karów. Orick chwycił zębami mosiężną klamkę i otworzył drzwi odro- binę szerzej. Ceravanne wyciągnęła przed siebie świecącą kulę i zajrzała do środka. Za drzwiami znajdowała się ogromna komnata, długa na sześćdziesiąt stóp, wysoka na czterdzieści. Przez otwór w ścia- nie padał słaby, czerwony blask płonącej fortecy Drononu. Poni- żej stał szeroki tron ze szczerego złota, na którym siedziała wą- tła, przygarbiona kobieta w złotym płaszczu przypiętym do ramion. Gallen klęczał przed tronem, rozłożywszy przed sobą swój płaszcz i odłożywszy strzelbę na bok. Orickowi zamarło serce. Gallen przybył tu, żeby ich chronić, żeby walczyć w ich obronie, a teraz - klęczał bezradnie przed Wendetą, której feromony uno- siły się w powietrzu, wypełniając je słodkim, nieco mdłym zapa- chem. Wendeta najwyraźniej wpatrywała się w twarz Gallena. Kiedy weszli, podniosła wzrok i popatrzyła na nich smutnymi, zielonymi oczami, tak bardzo podobnymi do oczu Ceravanne. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy drzwi do bocznych korytarzy; przy każdych stał Tekkar odziany w czarną, nieco dłuższą niż zwy- kle tunikę, opierając dłonie na długim, wąskim mieczu. Tuż przy drzwiach, na dywanie, leżało czterech strażników, który Gallen przed chwilą zabił. Wendeta wyciągnęła rękę do przybyszów, wykonała gest ozna- czający podziękowanie i powiedziała łagodnie: - Czekaliśmy na was. 389 Blask ognia rozświetlił złote włosy Ceravanne, ożywił spojrzenie jej bladozielonych oczu. Tharrinianka popatrzyła na Wendetę, na swoje drugie ja. Wendeta spoglądała nerwowo to na nich, to na Gallena. - Wystarczyło was czworo, żeby dokonać takiego spustoszenia? Ceravanne skinęła głową i poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Rozejrzała się po sali. Powietrze nadal przepełnione było zapachem wystrzałów ze strzelby miażdżącej, lecz wyczuwało się też jakąś inną, nieokreśloną, nieco trupią woń. Kiedy Ceravanne rozejrzała się po sali, zorientowała się, skąd ta woń pochodzi. Tekkarowie stojący na straży pod ścianą byli w rzeczywistości martwymi mumiami, któ- rych ciała zasuszono, a twarze pomalowano ochronnym lakierem. Gallen zabił już prawdziwych strażników, mimo to klęczał nierucho- mo przed tronem. Ceravanne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - Co ty wyrabiasz? - warknął Orick na Gallena, lecz ten nie od- powiedział ani nie poruszył się. - Zniszczyliście go — powiedziała Wendeta, schylając się po płaszcz Gallena. - Ktoś usiłował usunąć z niego Słowo, ale na szczę- ście większa część urządzenia pozostała nienaruszona. Gallen wciąż jest sługą Ciemności i tu, w Moree, nie jest w stanie wyrządzić mi krzywdy. Ceravanne popatrzyła na Gallena z przerażeniem. Zobaczyła, że chłopak oddycha z trudem. Kiedy zakrztusił się i jęknął bezgłośnie, widać było, że powstrzymanie się od jakichkolwiek działań kosztuje go wiele wysiłku. Widać było, że Ciemność nad nim panuje. - Kim on jest? - spytała Wendeta, spoglądając na twarz Gallena. - Nie wiesz? - odparła Ceravanne. - Przecież to Belorian. - Nieprawda! - rozłościła się Wendeta. - Belorian nie żyje. Jego pamięć została zniszczona. -Ale żyje jego ciało. Wiesz o tym doskonale. Ten człowiek uro- dził się w takim samym świecie jak nasz. Odziedziczył po Beloria- nie wszystko z wyjątkiem imienia. Wendeta przyjrzała mu się z namysłem. - W takim razie powinnam go sobie zatrzymać na własność. Siostry-bliźniaczki patrzyły na siebie w wielkim, nieznośnym napięciu. Przez wiele lat Ceravanne zastanawiała się, czy Siły Ciem- ności mogłyby przeciągnąć ją na swoją stronę. Teraz znała już od- powiedź. Jeśli Wendeta pamiętała Beloriana, nie mogła być jedy- nie bezrozumnym klonem stworzonym przez Dronon. Musiała być 390 starszym wcieleniem Ceravanne, które zginęło rok temu. To była prawdziwa Ceravanne, obdarzona wszystkimi swoimi wspomnie- niami. Czyżby więc prawdziwa Tharrinianka chciała zmienić miesz- kańców swojego świata w niewolników? Uczynić z Gallena swoją maskotkę? Coś tu się nie zgadzało. Ceravanne i Wendeta były z tej samej krwi. Jak to możliwe, że stały się tak zupełnie inne? Chociaż Ceravanne miliony razy czuła potrzebę podporządkowania sobie innych ludzi, zawsze odmawiała sobie jej zaspokojenia. Czuła, że gdzieś w głębi duszy musi istnieć jakieś podobieństwo między nią a jej siostrą, jakaś odrobina wrodzonej przyzwoitości, którą obie posiadają. - Mamy ze sobą wiele wspólnego - powiedziała Ceravanne. -Ale nie podzielam twojego przekonania, że można posiadać drugiego człowieka na własność. Przybyłam, aby cię nawrócić, siostro. Spodziewałam się, że nie zginiesz wśród Tekkarów. Cho- ciaż byłaś ich zakładniczką, szybko udało ci się zostać ich kró- lową. - Nie masz mnie do czego nawracać - szepnęła beznamiętnie Wendeta. - Jestem teraz sługą Ciemności. - Jesteś wielbicielką wojny? - odparła Ceravanne. - Jeśli tak, to dlaczego Tekkarowie jeszcze nie wyruszyli na pomoc? Zamiast po- zwolić im na to, wolisz wysyłać szpiegów, rozpowszechniać swoje Słowo. Ktoś, kto nie liczy się z ludzkim życiem, nie prowadzi wojny w ten sposób. Ale ty nie potrafisz być bezwzględna; troszczysz się o każdego, kogo sobie podporządkujesz... .. .Podejrzewam, że w tej sali sąjeszcze ukryci prawdziwi straż- nicy. Jeśli jesteś w stanie, każ im nas ściąć. Ale nie - wiem, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Bez względu na to, czego nauczyła cię Ciemność, bez względu na to, w jakim stopniu cię kontroluje - wiem, że ty i ja wciąż posiadamy coś wspólnego... - Ceravanne wskazała na serce. Dwóch tekkarskich wojowników wyłoniło się bezszelestnie zza tronu. A więc przypuszczenia Ceravanne były słuszne. - Uśmiechasz się fałszywie, kiedy mówisz o naszym podobień- stwie - powiedziała Wendeta. -W twoim głosie brakuje przekona- nia. - Posiadanie niewolników nie leży w naturze Tharrinian - stwier- dziła Ceravanne. - To ludzie stworzyli nas na swoich niewolników - nie ustępo- wała Wendeta. - Ukochani władcy, sprawiedliwi sędziowie - tak nas 391 nazywano. Ale zostaliśmy stworzeni po to, żeby służyć. Jesteśmy niewolnikami ludzi. - A więc to tego nauczyła jąCiemność? - zastanawiała się Ce- ravanne. - Pogardy dla ludzi? - Oni nas kochają, a my odwzajem- niamy ich miłość - powiedziała. - Czy to jest niewolnictwo, czy może coś więcej? Ty i ja - zawsze poświęcałyśmy się służbie do- browolnie. - A co otrzymywałyśmy w zamian? - Miłość. Wierność. — Ceravanne skinęła na swoich przyjaciół. - Kiedy ujawniłam, kim jestem, troje ludzi poświęciło życie, abym mogła wypełnić swoją misję. Czego więcej mogłabym oczekiwać? Co więcej mogłabym dać im w zamian? - Osąd! - odparła Wendeta. - Kontrolę! Przez wieki pragnęłaś przy- wrócić pokój tej krainie. Przez setki lat starałaś się, żeby narody Babe- lu żyły ze sobą w zgodzie! I nic z tego nie wyszło! Przegrałaś, kiedy tylko zjawili się Rodimowie, a potem przez setki lat dręczyły cię wy- rzuty sumienia. Chciałaś zaprowadzić pokój między narodami, ale jak można ustanowić pokój, kiedy nie ma się nad niczym kontroli?! Nie- śmiertelni Władcy z Miasta Życia stworzyli Rodimów. Stworzyli Tek- karów. Stworzyli Derritów, Andwenów i Fyyrdokenów - i za każdym razem nie zdawali sobie sprawy, ile nieszczęść mogą przynieść te na- rody. Przez całe tysiąclecia Nieśmiertelni Władcy zapełniali nasz świat potworami, ignorując twoje rady, o ile w ogóle się o nie zwracali. Wiesz doskonale, że oni w porównaniu z tobą są co najwyżej średnio rozgar- niętymi dziećmi. Nie pozwoliłabyś nigdy dziecku bawić się brzytwą, ale pozwoliłaś ludziom na pełną swobodę, wiedząc, że ta swoboda doprowadzi ich w końcu do samozagłady... ...Ja postanowiłam skuteczniej walczyć o pokój. W ciągu roku osiągnęłam więcej niż ty w ciągu sześciu tysięcy lat! - Ale za jaką cenę? - wydusiła z siebie Ceravanne. - Wzięłaś w niewolę miliony, żeby móc kontrolować nieliczną garstkę. Posta- nowiłaś ubezwłasnowolnić całą ludzkość tylko po to, żeby niektó- rym jednostkom odebrać możliwość czynienia zła? Czy jedno było warte drugiego? - Tak! - krzyknęła Wendeta. - Oczywiście, że było warte! Na- stępne pokolenie będzie od urodzenia żyć w pokoju. Nigdy się nie dowie, co to cierpienie albo nienawiść! Te słowa poruszyły Ceravanne do żywego. Tak bardzo pragnęła osiągnąć to, co osiągnęła jej siostra! Przez całe tysiąclecia dręczyła jąpokusa, żeby zdobyć nad ludźmi pełną kontrolę i tym samym ukró- 392 cić wszelkie spory. Ludzie niewiele zyskali na stworzeniu sobie wład- ców - Tharrinian, skoro nadal toczyli swoje barbarzyńskie wojny, skoro zabijali się nawzajem, jak gdyby nic się nie zmieniło. Jednak Tharrinianie ciągle mieli nadzieję, że nastanie złota era pokoju i że nie będą musieli pilnować swoich podwładnych tak, jak pilnuje się niegrzecznych dzieci. Jednak mimo wszystko Ceravanne zdawała sobie sprawę, że jeśli zdobędzie nad ludźmi kontrolę - nawet jeśli zrobi to tylko po to, żeby ustanowić pokój - wówczas odbierze swoim podwładnym ich najbardziej ludzką, najbardziej wartościową cząstkę. Wskazała na Gallena i Boćka. - Udajesz złą i nieustępliwą- powiedziała do swojej siostry- ale ja cię znam lepiej. Przyprowadziłam ci dwóch ludzi, których najbar- dziej kochałaś: Beloriana i Boćka. Są to ludzie, którzy w życiu naj- wyżej cenią sobie własną wolność. Oni tu przybyli, żeby cię powstrzy- mać. Jeśli nadal ich kochasz, miej dla nich litość. Skoro chcesz ich pozbawić człowieczeństwa, pozwól im umrzeć zgodnie z ich wolą, zamiast czynić z nich niewolników! Mówię ci po raz drugi -jeśli chcesz się nas pozbyć, każ nas ściąć, a potem ponieś tego konse- kwencje! Wendeta zaczęła drżeć. Spuściła wzrok i zamyśliła się; po napię- ciu na twarzy widać było, że wewnątrz niej toczy się zaciekła walka. Bezwiednie otworzyła usta, zacisnęła pięści i wskazała na Boćka, tak jakby nakazywała strażnikom, żeby go ścięli, lecz zaraz cofnęła rękę i spuściła głowę. - To wszystko przez płaszcz! - krzyknął Orick. - On ją kontrolu- je! Trzeba go z niej zdjąć! Gallen podniósł głowę. Trząsł się jak w gorączce, a jego mięśnie były napięte do granic możliwości. Ceravanne wyobraziła sobie, że jej siostra ma w głowie - tak samo jak Gallen - dziwną plątaninę drucików. Możliwe, że Siły Ciemno- ści kontrolowały każdąjej myśl, każdy ruch, aż stała się jedynie ku- kiełką, którą ktoś inny pociąga za sznurki. Ale gdyby tak było, Cera- vanne i jej przyjaciele już by nie żyli. A więc Ciemność nie była w stanie sprawować pełnej kontroli. Z trudnością udawało jej się ste- rować jednocześnie Wendetą i Gallenem. Orick ruszył przed siebie. - Nie! - krzyknęła Wendeta. Jeden z Tekkarów skoczył, żeby powstrzymać niedźwiedzia. Gallen chwycił strzelbę miażdżącą i wystrzelił do biegnącego strażnika, trafiając go prosto w prawe oko. Czaszka w okamgnie- 393 niu spuchła do nieprawdopodobnych rozmiarów, aż kości zaczę- ły rozrywać skórę. Purpurowe oczy wypłynęły na wierzch, a z czar- nych oczodołów zaczął wydobywać się dym. Wyszczerzone zęby wypadły i posypały się na podłogę. Wreszcie odłamki czaszki roz- sadziły skórę i krew trysnęła prosto na twarz Ceravanne. Ciało strażnika rozsypało się w drzazgi. Ceravanne krzyknęła przera- żona. Miała wrażenie, że wszystko to dzieje się w zwolnionym tempie. Gallen wrzasnął jak oparzony i cisnął strzelbę - najwyraźniej Ciemność odzyskała nad nim kontrolę, gdyż po chwili upadł na kolana. Orick stanął jak wryty, kiedy w jego stronę ruszył drugi strażnik, wymachując długim, wąskim mieczem. Wendeta po prostu stała, przyglądając się temu wszystkiemu obojętnie. Ceravanne śledziła każdy jej gest, każdy nieświadomy ruch jej oczu. Wendeta nie przeraziła się wcale widokiem swoje- go strażnika zmieniającego siew garść popiołu. Ceravanne czuła się dotknięta do żywego, a tymczasem jej siostra po prostu stała i patrzyła. Nagle Ceravanne poczuła się nieswojo. Przybyła tutaj sądząc, że ona i jej siostra są tym samym organizmem, który wy- brał dwie różne drogi. Teraz zrozumiała, że te drogi zbytnio się różniły. Wendeta stała sztywno, drżąc na całym ciele, lecz widać było, że śmierć podwładnego nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Ceravanne wiedziała, że Ciemność zaszczepia swoim ofiarom wspomnienia rycerzy, którym nie raz przyszło zabijać. Zastana- wiała się, jakie to musi być uczucie, jak bardzo człowiek musi się zmieniać, mając świadomość popełnienia tych wszystkich okrop- ności. Kilkaset lat temu Ceravanne przestała troszczyć się o Rodimów i pozwoliła, aby ich ród zniknął z powierzchni ziemi. Nie czuła, że popełnia jakąkolwiek zbrodnię. Żadnego z nich nie zabiła osobi- ście, nawet nie przyglądała się ich śmierci. Jednak nie zaprotesto- wała, kiedy zaczęła się rzeź. Zmusiła się do tego ogromnym wysił- kiem woli, kosztowało ją to tysiące nieprzespanych nocy. Nie wyobrażała sobie popełnienia zbrodni straszliwszej niż ta, którą sama popełniła. Tymczasem Wendeta nosiła w sobie wspomnienia niejednej woj- ny, niejednego człowieka, którego zabiła własnymi rękami. Cera- vanne sądziła, że jej siostra zdoła w jakiś sposób odciąć się od tych 394 wspomnień, że zrozumie, iż w gruncie rzeczy to nie ona popełniła te wszystkie zbrodnie. Ceravanne wiedziała przecież, jak to było naprawdę. Mieszkań- cy Babelu zostali stworzeni na skutek bezczynności Tharrinian i z po- wodu ich niechęci do sprawowania władzy nad ludźmi. Gdyby Thar- rinianie mieli większe wpływy, mogliby ukrócić całe to szaleństwo. Brakowało im jednak pewności siebie, przez co ludzkość zaczęła dążyć do samozagłady. Ceravanne czuła się splamiona. Splamiona krwią wszystkich lu- dzi, którzy kiedykolwiek zginęli od miecza. Splamiona winą wszyst- kich tych, którzy kiedykolwiek musieli zabijać w obronie własnej. Splamiona od wieków. Wciąż słyszała karcący głos sumienia, mimo iż nieustannie usiłowała go zagłuszyć. O ileż gorsze musiało być zobaczenie na własne oczy prawdzi- wych nieszczęść i cierpień, przeżycie samemu tego wszystkiego, co przeżywa każdy morderca, odczucie na własnej skórze wszystkich okropności, jakie popełniają ludzie! Gdyby Siły Ciemności pokazały Ceravanne cierpienia wszystkich jej poddanych, czy byłaby w stanie to znieść? Jak to się dzieje, że Wendeta potrafi stać spokojnie, zamiast ugiąć się pod ciężarem swojej winy? Ceravanne nie bała się kłamstw rozpowszechnianych przez Ciemność. Bała się przerażającej prawdy. Czy będzie w stanie żyć, zdając sobie sprawę ze swojej winy? Tymczasem Wendeta stała drżąc z napięcia i nerwowo zaciska- jąc usta. Oddychała płytko, rozglądając się z przerażeniem po sali. Widać było, że próbuje się opanować, że usiłuje pokonać w sobie głos Ciemności. Gallen wstał, odwrócił się i popatrzył na Ceravanne. Przewrócił oczami, wreszcie powoli, z wielkim trudem wydusił: -Zostawcie nas! - Gallenie! - krzyknął Orick, wpatrując się w jego oczy. - Jesteś tu? Gallen odpowiedział jakimś nieartykułowanym bełkotem. Cera- vanne spojrzała na jego płaszcz leżący na podłodze i zrozumiała, że to inteligentne urządzenie nadal toczy walkę i starając się zagłuszyć sygnał Ciemności, usiłuje pomóc Gallenowi w jego zmaganiach. Ceravanne zbliżyła się o krok. Strażnik natychmiast zagroził jej mieczem. Tharrinianka wiedziała, że trudno mu będzie powstrzy- mać jednocześnie jąi Oricka. Wiedziała, że tylko ona ma w tej chwili szansę zbliżenia się do Wendety. Przeszła na drugi koniec komnaty i zdjęła kaptur tuniki. Tekkar stał bez ruchu, podziwiając jej złote włosy. Zatrzymała się chwilę, 395 czekając, aż zapach jej feromonów rozejdzie się po sali i podziała na zdezorientowanego Tekkara. Ceravanne od urodzenia umiała mani- pulować innymi. Ton jej głosu, zapach, gesty - wszystko to mogło działać na jej korzyść. Strażnik przestał wymachiwać mieczem i zamyślił się. Cera- vanne popatrzyła w jego purpurowe oczy, które rozszerzyły się na moment, jakby Tekkar był zdziwiony, że Tharrinianka się go nie obawia. Nie wpatrywał się przy tym w dal, jak czynią to zwy- kle ludzie zdecydowani na morderstwo. Ceravanne złożyła dło- nie i pochyliła ramiona, przez co wydała się mniejsza niż była w rzeczywistości. Poza ta podkreślała jej kruchość i niewinność. W połączeniu z zapachem feromonów był to doskonały sposób na zjednanie sobie strażnika. Ceravanne już nie raz godziła ze sobą zaciekłych wrogów, lecz mimo tysiącletniego doświadcze- nia nadal nie miała pewności, czy jej dar przekonywania okaże się skuteczny wobec Tekkara. - Przepuść mnie - powiedziała łagodnym tonem, który zawsze sprawiał, że ludzie poddawali się jej władzy. - Nie zrobię ci krzyw- dy i wierzę, że ty również nie zamierzasz zrobić mi nic złego. Zbyt wiele zbrodni zostało już popełnionych. Tekkar otworzył usta i popatrzył zdezorientowany na Wendetę. Ten moment wystarczył, żeby Ceravanne zdążyła przemknąć obok niego. Stanęła obok Gallena, położyła mu rękę na ramieniu i popa- trzyła Wendecie prosto w oczy. Jej siostra stała w napięciu, drżąc, a po jej czole spływał obfity pot. - Zwalczcie to! - powiedziała Ceravanne do Gallena i Wendety. - Musicie to w sobie zwalczyć! Zbliżyła się o krok. Wendeta sięgnęła po sztylet przypięty do pasa. - Proszę, nie zabijajcie się więcej! - odezwał się Bock, podno- sząc swoje rozłożyste ramiona. - Błagam cię, dawna Ceravanne, nie pozwól Ciemności, aby zmusiła cię do popełnienia kolejnej zbrodni! Wendeta zamarła w bezruchu; pot z jej czoła lał się strumie- niami. -Nie... nie mogę przestać... Nie mogę... nie mogę tego po- wstrzymać! Ceravanne odpięła swój płaszcz. - Owszem, możesz. Tylko na krótką chwilę. Ale ta chwila wy- starczy. Będziesz wolna. Rozmawiałam z technikami, którzy zbudo- wali Ciemność. Wspomnienia, które zobaczyłaś, były sfałszowane, a wnioski, które ci podsunięto - to kłamstwa. Nie jesteś odpowie- 396 dzialna za wszystkie nieszczęścia ludzkości. Przybyłam, abyś mogła poznać prawdę. Załóż mój płaszcz, a on cię nauczy, czym jest praw- dziwy pokój. On cię oswobodzi. Ceravanne ruszyła powoli w stronę Wendety. Bała się, że jej sio- stra może rzucić się do ucieczki i zniknąć w plątaninie korytarzy. Tymczasem strażnik dreptał nerwowo, gotów w każdej chwili po- wstrzymać Ceravanne. Bock, tak jak Tharrinianka, również zbliżał się do tronu. Wendeta podniosła ręce, jakby chciała odstraszyć swoją siostrę. - Nie... - szepnęła. - Odejdźcie! Zapewniam, że nie stanie wam się krzywda! - Aja cię zapewniam, że tobie również nie stanie się nic złego -odparła łagodnie Ceravanne. W jej głosie nie było nawet cienia fałszu. Wendeta rozpoznałaby najdrobniejsze kłamstwo. Tekkar podbiegł, aby zatrzymać Boćka. Wendeta krzyknęła: - Stój! - i Bock stanął obok Oricka, nie ośmielając się iść dalej. Wendeta wyciągnęła sztylet, którego ostrze rozbłysło przerażają- co w blasku ognia. Ceravanne pamiętała, jak ostry był to sztylet i jak silna była trucizna umieszczona na jego czubku. - Zabijałam się już nie raz - szepnęła Wendeta. - Owszem. Robiłaś to, aby Ciemność nie była w stanie cię zain- fekować - odparła ze smutkiem Ceravanne, zdając sobie sprawę, że jej siostra zamierza popełnić samobójstwo. - Jaskółka powróciła do starożytnego miasta Indalii. Przybyła, aby zaprowadzić pokój mię- dzy skłóconymi narodami. Lecz tyjesteś zarażona czymś, czego obie się obawiałyśmy. Jeśli nie potrafisz ocalić nas w inny sposób, zrób to, co musisz zrobić. Wybaczam ci! Ceravanne zobaczyła niewymowny ból malujący się na twarzy Wendety. Tharrinianka była zaskoczona, że jej siostra jest jeszcze w stanie walczyć z Ciemnością. Mało kto potrafił pokonać maszy- nę zbudowaną po to, aby zmieniać ludzkie pragnienia. Ceravanne wiedziała, że jej siostra musiała walczyć z Ciemnością od wielu miesięcy. - Wybacz mi i zgiń! - krzyknęła Wendeta, rzucając się na swoją siostrę. Ceravanne natychmiast zrozumiała swój błąd. Wrodzony opór Tharrinian przed zabijaniem nie obejmował po- pełniania samobójstwa. Wendeta postrzegała Ceravanne jako swoje drugie ja, więc nie miała oporów przed zabiciem jej. Tymczasem Ceravanne zorientowała się, że jej siostra przestała nad sobą pano- wać, w przeciwnym razie nie poruszałaby się z taką zwinnością. Istot- 397 nie, przez tę jedną, krótką chwilę Wendeta całkowicie poddała się władzy Ciemności. Nagle Ceravanne, ku własnemu zaskoczeniu, poczuła w sobie straszną żądzę odwetu. Przez krótką chwilę pragnęła ujrzeć Wende- tę martwą. Chciała ukryć przed światem tę koszmarną postać, w któ- rą sama się zmieniła. Pragnęła wszystkiemu zaprzeczyć i wymazać ten fakt z pamięci. Podczas gdy większość ludzi obawia się śmierci ciała, Ceravanne bała się śmierci swojej duszy. Chciała zniszczyć tę mroczną postać, którą stała się wbrew własnej woli. - Przestańcie! - krzyknął Bock, biegnąc w ich stronę. Ceravanne chwyciła Wendetę za rękę, zanim ta zdążyła zadać cios. Przez chwilę siłowały się, walcząc o sztylet. Twarz Wendety stała się maską pełną gniewu i wściekłości, jak twarz obcego czło- wieka. Ceravanne odwróciła się i zaczęła kopać swoją starszą sio- strę po kostkach, chcąc ją pozbawić równowagi. Przez chwilę nie- wiele brakowało, żeby wbiła sztylet w jej kark. Wendeta krzyknęła na strażnika, który natychmiast ruszył na po- moc. Ceravanne zobaczyła, jak Orick chwycił Tekkara za nogę i ugryzł z całej siły, po czym zrobił szeroki zamach i cisnął nim w dru- gi kąt sali. Rozległ się trzask łamanych kości. Bock minął Oricka. Chciał rozłączyć walczące kobiety. Wyciąg- nął swoje długie palce, chwytając sztylet, który za chwilę miał się wbić w ciało Ceravanne. Ostrze utkwiło Boćkowi w dłoni, przebija- jąc ją na wylot. Trysnęła krew i Bock odsunął się o krok. - Ona jest... niewinna! -jęknął. - Obie jesteście niewinne! Wendeta popatrzyła na Boćka szeroko otwartymi oczami. Od- skoczyła do tyłu, jakby chciała odciąć się od popełnionej zbrodni. Ceravanne stała nieruchomo, patrząc, jak jej przyjaciel powoli gaśnie. - Ależ... - bąknął z uśmiechem Bock, jakby chciał powiedzieć, że został tylko niegroźnie draśnięty. - Ja... - Na jego twarzy pojawił się wyraz dezorientacji, liczne kolana ugięły się i upadł na ziemię. -Jak to...? - Zabiłam cię... -jęknęła Wendeta. Słowa uwięzły jej w gard- le. Ceravanne czuła, że serce bije jej coraz-mocniej. Nie mogła od- dychać. Pochyliła się nad Boćkiem, chcąc go pocieszyć. Łzy napłynęły jej do oczu. Bock patrzył na nią zdziwiony. - Jak to? Przecież to tylko draśnięcie! - Ten sztylet był zatruty - szepnęła Wendeta. * 398 Bock oddychał z trudem. Podniósł wzrok. W tej samej chwili Wen- deta rzuciła sztylet na ziemię. Ceravanne stała zaskoczona, ściskając Boćka, zaś jej siostra wydała z siebie straszliwy krzyk, który poru- szył Ceravanne do głębi. Był to krzyk niemalże zwierzęcy, niepo- dobny do niczego, co Tharrinianka kiedykolwiek słyszała. Bock zamrugał oczami, lecz jego wzrok był już rozproszony. Niewidzące oczy wpatrywały się tępo w sufit. - Co to... krzyk mew? - wymamrotał. Ceravanne przyklękła. Jej serce biło coraz szybciej, a z oczu po- płynęły łzy. Bock zmrużył oczy i wyszeptał: - Wiem... to płacze dziecko, kiedy umiera, aby odrodzić się jako dorosły... Potem wydusił z siebie jeszcze kilka nieartykułowanych dźwię- ków i zamilkł. Ceravanne miała wrażenie, że ziemia trzęsie się pod jej stopami. Upadła, zanosząc się płaczem. Dotąd miała nadzieję, że znajdzie jakąś nić porozumienia z Wendetą. Liczyła na to, że gdzieś w głębi duszy, pomimo wszystkich kłamstw i manipulacji Ciemności, jej sio- stra zdołała zachować jakąś nienaruszalną cząstkę - najmniejszy choćby kawałek dawnej Ceravanne. Kiedy umarł Bock, którego Ceravanne i jej siostra kochały po- nad wszystko, Wendeta poczuła, że w najgłębszym zakamarku jej duszy, w miejscu, do którego Ciemność nie miała dostępu, obudził się straszliwy żal. Padła na kolana przed Boćkiem. Wówczas Cera- vanne zdarła z niej płaszcz Ciemności i wyciągnęła złoty krążek, który -jak powiedzieli jej technicy - stanowił klucz do całego urządze- nia. Następnie przykryła Boćka unieszkodliwionym płaszczem niby żałobnym całunem. Gallen, uwolniony nagle od wpływu Ciemności, zerwał się na równe nogi, podbiegł do Ceravanne i przytulił ją na krótką chwilę. Tharrinianka usiłowała umieścić złoty klucz w szczelinie swojego płaszcza, lecz nie była w stanie tego zrobić, gdyż trzęsły jej się ręce. Gallen nie bardzo wiedział, jak jej pomóc. Z jednego z bocznych korytarzy dobiegły czyjeś krzyki. Tek- karowie usiłowali wyważyć drzwi do sali tronowej. - Szybko, włóż ten klucz do mojego płaszcza! - szepnęła Cera- vanne do Gallena. - Zrób to, jeśli kochasz prawdę, jeśli chcesz być wolny! Gallen pomógł Tharriniance zdjąć płaszcz. Włożył klucz w szcze- linę i narzucił sobie na ramiona misterną plątaninę krążków i krysz- 399 tałów. Następnie usiadł, oparł ręce na kolanach i po raz drugi prze- żył sto ludzkich wcieleń. Przez następne dwie godziny Ceravanne siedziała obok Oricka. Ciało Boćka zdążyło już ostygnąć. Ceravanne oczyściła je, łkając cicho. Nie była w stanie przestać go dotykać, aż wreszcie Orick przy- tulił ją, wciskając nos pod jej ramię. Niedźwiedź wciąż nie mógł uwierzyć, jak straszny był ten dzień. Gallen poddał się władzy Ciemności. Maggie zginęła. Ceravanne i Wendeta straciły kogoś, kogo kochały ponad wszystko. Całe mia- sto Moree obróciło się w ruinę. Orick miał nadzieję, że ich wyprawa skończy się lepiej. Był zrozpaczony widząc, ile bólu muszą znieść jego najbliżsi. Nieustannie spoglądał na Gallena. Chłopak siedział z rękami opar- tymi na kolanach, z głową przechyloną lekko na bok; ciężki, złoty płaszcz okrywał mu ramiona, a w oczach pojawiło się spojrzenie fi- lozofa, trzymającego się z dala od zwykłych, przyziemnych spraw. W pewnym sensie Orick obawiał się tego, co stanie się z Gallenem. Maszyny uczące na Fale zmieniły jego sposób bycia. Siły Ciemności zdołały na jakiś czas odebrać mu wolną wolę. A teraz miał się obu- dzić jako ktoś całkiem nowy. Los zabierał Orickowi każdą ukochaną osobę. Niedźwiedź bał się tych przerażających iskierek, które rozbłysły w oczach Gallena. Dopiero teraz je zauważył. Jeszcze kilka tygodni temu Gallen był jedynie skromnym chłopcem, który musiał sobie radzić ze swoim nieprzeciętnym talentem i nieodpartą chęcią napra- wiania świata. A teraz - zmieniał się w kogoś całkiem nowego i nie- znanego. Tak więc Orick siedział i rozmyślał, próbując jednocześnie uspo- koić Ceravanne. Przypomniał sobie, jak Lady Everynne połączyła się z wszechrozumem. Obudziła się wtedy zszokowana, gdyż nagle stała się kimś innym - potężną boginią, obdarzoną niewyczerpaną wiedzą. Orick wiedział, że z Gallenem dzieje się coś podobnego, tylko na mniejszą skalę. Iskierki w jego oczach błyszczały coraz wyraźniej i nagle Orick zrozumiał, że już nigdy nie spotka dawnego Gallena. Kiedy Ceravanne zdołała trochę się uspokoić, niedźwiedź zapy- tał łagodnie: -Jaki będzie Gallen, kiedy się obudzi? Kim się wtedy stanie? =.. 400 - Demony, które mu wszczepiono, nie będą go już więcej niepo- koiły - szepnęła Ceravanne. - Nie zmieniliśmy zbytnio przekazu, tyl- ko przywróciliśmy wszystkim wcieleniom ich prawdziwe wspomnie- nia, tak aby Gallen zrozumiał, że Nieśmiertelni Władcy za każdym razem podejmowali słuszną decyzję. Kiedy nasz przyjaciel się obu- dzi, wszyscy dawni słudzy Ciemności zrozumieją, że przybyłam tu, aby zaprowadzić pokój między narodami. Niektórzy mogą mi się sprzeciwiać, inni mogą z przyzwyczajenia nadal kierować się zasa- dami Ciemności. Na szczęście usunęliśmy z przekazu całą strukturę podświadomych myśli, które Ciemność zaszczepiała swoim ofiarom. Ludzie odzyskają możność decydowania o sobie. Ceravanne znów przywarła do Boćka. - A co z tymi, którzy ci się sprzeciwią? - spytał Orick. - Co bę- dzie, jeśli jakiś Tekkar spróbuje cię zabić? - Spodziewam się tego - odparła Ceravanne. - Ginęłam już nie raz, lecz zawsze rodziłam się ponownie. Taki zamach rozgniewałby wszystkich, którzy mi ufają. Rodimowie zostali wycięci w pień, bo nie chcieli uznać mojej władzy. Tekkarowie wiedzą, co im grozi, jeśli posuną się za daleko. Orick polizał Ceravanne po ręce i oboje czekali w milczeniu, aż dawni słudzy Ciemności obudzą się wolni. 26 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁ W, najgłębszym zakamarku duszy Gallen odnalazł wspomnienia Druina, który żył po upadku Indalii. Pamiętał, jak dosiadał on swego olbrzymiego wierzchowca i w młodości włóczył się po lasach, jak cierpiał z powodu utraconych miłości, jak staczał bitwy i jak nauczył się cenić walkę wyżej niż wszystko inne. Służył pod wieloma do- wódcami, dopóki włócznia nie przebiła mu pleców. Na starość stał się żądny wiedzy. Wielu podziwiało jego zapał do nauki, podczas gdy on, przykuty do łóżka, po prostu nie był w stanie robić nic innego. Miał wielkie plany. Chciał coś zrobić dla dobra swoich rodaków. Marzył, żeby móc znów chodzić i odwiedzić inne planety. Kiedy miał już dość książkowej wiedzy, opłacił podróżników, aby przywieźli mu nauczycieli z innych planet. Kiedy jego życzenie zo- stało spełnione, zaczął wyrabiać metale do budowy statków kosmicz- nych, o których zdobył odpowiednią wiedzę. Doszły go pogłoski, że Nieśmiertelni Władcy chcą go powstrzy- mać, zbudował więc armaty, by bronić swej twierdzy. Po długim oblężeniu był jednak zmuszony poddać się. Był już bardzo stary, gdy jego uczniowie zabrali go do Miasta Życia, aby mógł ubiegać się o prawo do ponownego narodzenia. Sędziowie uznali, że nie przysługuje mu ten przywilej, zlitowali się jednak i przywrócili mu władzę w nogach. Druin przyjął podarunek, lecz długo przeklinał swoich sędziów. Potem wędrował po całym świecie, nie powróciwszy już nigdy do swego zamku. 402 Tak oto, krok po kroku, Gallen dostrzegał ludzkie błędy i przy- wary, które Dronon postanowił przed nim ukryć. A potem płaszcz Ceravanne pokazał mu inne wspomnienia. Były to wspomnienia ludzi, którzy zasłużyli sobie na ponowne narodze- nie. Pierwszym z nich był Tottenam Roztropny z plemienia Atonki- nów, którzy nie odczuwali potrzeby dominacji. Tottenam przez całe życie skupował stare miecze i przetapiał je na gwoździe. Gallen przypomniał też sobie życie Zemette'a, cieśli okrętowe- go, który potrafił być zawsze szczęśliwy, a za wszystkie swoje pie- niądze kupował niewolników z południa, aby darować im wolność. Gallen wcielił się też w Thrennena Ka-Derrita, który chciał swo- ich braci nauczyć uprawiania roli... I tak dalej, i tak dalej - Gallen przeżywał kolejne wspomnienia, zarówno tych nagrodzonych, jak i potępionych. Podczas gdy Dronon podszeptywał mu, że wszyscy ludzie są tacy sami i że wobec tego po- winni bezwzględnie podporządkować się władzy - Gallen zrozumiał, że każdemu człowiekowi dany jest czas na to, aby stał się tym, kim chce być, i że jedni stająsię złoczyńcami, inni popadająw obojętność, lecz zawsze znajdą się ludzie, którzy za wszelką cenę chcą uczynić świat lepszym - i oni właśnie zostają nagrodzeni w Mieście Życia. Płaszcz Ceravanne zadbał o to, aby Gallen stał się mądrzejszy, bogatszy o nowe doświadczenia i pełen nadziei na przyszłość. Kiedy Gallen obudził się i podniósł głowę, pobrzękując kryszta- łami płaszcza, Orick natychmiast podbiegł do niego. Zza ściany do- chodziły podniecone głosy ludzi, którzy nagle ujrzeli świat w nowej perspektywie. Kiedy Wendeta się obudziła, Ceravanne miała wielką chęć poroz- mawiać z nią w cztery oczy. Usiadły więc na uboczu, uściskały się serdecznie i rozpłakały. Gallen przysłuchiwał się ich rozmowie. -Zabijałam własnymi rękami -szepnęła Wendeta, szlochając. - Potrzebuję oczyszczenia, rozumiesz? - Pięćset lat ci nie wystarczy - przyznała Ceravanne, nie kryjąc obawy w swym głosie. - Powinnam przez ten czas być przy tobie, służyć ci pomocą. Ale jedna z nas musi tu zostać. Jaskółka, tak jak to było obiecane, musi wrócić i zaprowadzić pokój między narodami. - Wiem, że nadal cierpisz z powodu Rodimów - powiedziała Wendeta. - Twoje rany jeszcze się nie zagoiły. Jak możemy walczyć o pokój, gdy nasze dusze są niespokojne? 403 Ceravanne otworzyła usta, lecz przez dłuższą chwilę nic nie mó- wiła. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła wreszcie. - Żad- na z nas nie ucieknie przed swoją winą. Obie musimy walczyć o po- kój w miarę swoich możliwości. Jedź na pomoc, do Doliny Boćków - Ceravanne sięgnęła do plecaka i wyciągnęła niewielkie ziarenko. Podała swojej siostrze zarodek Boćka z taką ostrożnością, jakby wręczała jej bezcenny klejnot. - Zasadź to ziarenko w Dolinie, a od- najdziesz spokój, który należy się nam obu. Wendeta wzięła ziarenko, przyjrzała mu się badawczo, wreszcie chwyciła Ceravanne, uściskała j ą serdecznie i szepnęła: - Dziękuję ci! Dziękuję! Możesz się mnie spodziewać któregoś lata, za jakiś czas, kiedy w naszych sercach zapanuje spokój. Przyja- dę do ciebie z Boćkiem. Przez chwilę przytulały się, szlochając. Gallen pogładził Oricka po pysku. Za drzwiami znów rozległy się głosy: to Tekkarowie bu- dzili się ze snu. Tymczasem Gallen wpatrywał się w najciemniejszy kąt pokoju. Rozmyślał o Maggie, lecz nie zdradzał się z tym ani sło- wem. Kiedy główne drzwi zaskrzypiały na zawiasach i uchyliły się, Gallen obejrzał się, sądząc, że zobaczy gromadkę Tekkarów. W uchy- lonych drzwiach pojawiła się czyjaś głowa. - Maggie! - krzyknął Orick, biegnąc w jej stronę. - Myślałem już, że nie żyjesz! Dobiegłszy do niej, przykucnął na czterech łapach i zaczął lizać ją po rękach. Miał ochotę wskoczyć na nią i obdarzyć serdecznym uściskiem, ale wiedział, że przygniótłby dziewczynę swoim cięża- rem. Maggie pochyliła się i pocałowała go w czoło. - Mało brakowało. Na szczęście pokładowa inteligencja zdążyła umieścić mnie w kapsule ratunkowej i wystrzelić, zanim autolot eks- plodował. Stanęła i przyglądała się Gallenowi, siedzącemu w drugim końcu sali. Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie poruszyło się ani nie ode- zwało. - Martwiłem się o ciebie - powiedział wreszcie Gallen. - Ja o ciebie też - odparła Maggie. Jej wargi drżały ze wzrusze- nia. Po chwili oboje ruszyli pędem i rzucili się sobie w ramiona. Gallen znów był zdumiony, jak elektryzująco działa na niego jej dotyk. Pocałował ją, popatrzył w oczy i zdziwił się tym, co w nich zobaczył. W oczach Maggie Flynn malował się spokój, jakiego nig- 404 dy dotąd nie widział, połączony z niezwykłą mądrością i delikatno- ścią. Korytarze prowadzące do sali tronowej zaczęły wypełniać się ludźmi. Gallen słyszał ich przejęte głosy: - Jaskółka wróciła! Jest tam, w środku! Jednak wszyscy stali za drzwiami, nie ośmielając się wtargnąć do komnaty. Weszli dopiero wtedy, gdy Ceravanne wstała, aby ich po- witać. Tej nocy przyjaciele spali pod rozgwieżdżonym, tremonthińskim niebem, a wokół nich rozlokowały się obozowiska Tekkarów. Wszy- scy znali Jaskółkę z pradawnych wspomnień, które nosili w swej pamięci, więc Ceravanne obdarzana była wielką czcią i szacunkiem. Tekkarowie uznali, że służenie jej jest dla nich największym zaszczy- tem, a kucharze natychmiast zadbali, żeby nie zabrakło najprzed- niejszych przysmaków. Maggie rozglądała się po roześmianych twarzach, na których malowała się nieopisana wdzięczność. Wszyscy składali hołd wy- łącznie Ceravanne, podczas gdy Gallen, Maggie i Orick byli jedynie gośćmi - dobrymi przyjaciółmi królowej, lecz nikim więcej. Wendeta ubrała się w czarne szaty i naciągnęła obszerny kaptur, aby ukryć swoją twarz. Wymknęła się pod osłoną nocy i poszła nad rzekę, gdzie przez długi czas stała samotnie w blasku księżyców. Kiedy wreszcie Gallen i Maggie położyli się pod grubym kocem, dziewczyna przez chwilę wsłuchiwała się w odgłosy nocy, a potem po raz pierwszy, odkąd przybyła na tę planetę, zasnęła bez lęku. Nad ranem odbył się skromny pogrzeb. Bock został pochowany nad brzegiem rzeki. Ponieważ w uroczystości brała udział sama Ja- skółka, dookoła zgromadziły się tłumy jej zwolenników. Ceravanne wygłosiła długą mowę żałobną, w której wychwalała zasługi zmar- łego. Wszyscy zgromadzeni, chociaż nie wiedzieli, kim był Bock, zdali sobie sprawę, że odszedł ktoś naprawdę wartościowy. Kamieniarze wydobyli z dna rzeki olbrzymi głaz i wyrzeźbili z nie- go podobną do drzewa postać, stojącą z rękami wyciągniętymi do słońca. Pomnik został ustawiony przy grobie i przez następne setki lat miał w okolicach Moree stanowić najbardziej charakterystyczny element krajobrazu. Ceravanne zaproponowała Gallenowi i Maggie, że wyśle ich au- tolotem na północ, lecz po krótkiej naradzie zdecydowali, że nie 405 muszą się spieszyć. Wiadomo było, że Dronon szuka Gallena i Mag- gie po całej galaktyce; Tremonthin było zatem równie dobrą kry- jówką, jak każda inna planeta. Orick przypuszczał też, że jego przy- jaciele nie spieszą sią z wyjazdem, ponieważ z tą krainą wiążą się ich przeszło tysiącletnie wspomnienia. Kiedy Maggie pomyślała o swoich poprzednich wcieleniach, nie zaprzeczyła słowom nie- dźwiedzia. Ceravanne dała im pierwszorzędny powóz i dwójkę koni, Gallen, Maggie, Orick i Wendeta zaczęli się więc przygotowywać do podró- ży na północ. Nie spieszyło im się, lecz Maggie czuła, że ciąży na nich wielka odpowiedzialność. Musieli udać się do Miasta Życia, aby w imieniu Tallei złożyć Nieśmiertelnym Władcom petycję o po- nowne narodzenie. Zanim odjechali, Ceravanne przyszła się z nimi pożegnać. Po- dziękowała im serdecznie za pomoc i życzyła szczęścia. Dała im prezenty od mieszkańców miasta: ciepłe koce, wyśmienity prowiant, nowe ubrania i worek złota. Ściskając ich na pożegnanie, szlochała. Potem Tekkarowie wnieśli ją na rękach do miasta. Wszyscy odziani byli w czarne tuniki z obszernymi kapturami, które chroniły ich twa- rze przed słońcem. Tekkarowie szli w zwartym szyku, co robiło wrażenie, że Cera- vanne jest ich więźniem, a nie władcą. Maggie zadrżała, kiedy to sobie uświadomiła. Patrzyła, jak w blasku popołudniowego słońca mieszkańcy Moree znikają w podziemnym korytarzu. Wreszcie na pustkowiu pozostało już tylko czworo podróżnych: Maggie, Gallen, Orick i Wendeta. Jechali na wybrzeże, skąd zamierzali przedostać się na północ, a potem - powędrować w bliżej nieokreślonym kie- runku. Maggie obejrzała się po raz ostatni. W słonecznym blasku ujrza- ła postać Ceravanne, machającą do nich z odległego wzgórza. Jej złote włosy i błękitna suknia kontrastowały z szarym krajobrazem. Maggie poczuła niewymowny żal. Chociaż płaszcz Ceravanne zdo- łał uspokoić dawnych zwolenników Ciemności, Tharrinianka zosta- ła sama wśród Tekkarów, którzy w gruncie rzeczy byli przede wszyst- kim żądnymi krwi potworami. Maggie popatrzyła na Gallena z zażenowaniem. - Dlaczego ona z nimi została? - zapytała z rozpaczą. - To nie jest właściwa nagroda za jej poświęcenie! - Została, ponieważ musi czuwać nad rozbrojeniem armii, nad unieszkodliwieniem broni - oznajmiła łagodnie Wendeta. - Wróciła 406 do nich, ponieważ rządzenie nimi jest dla niej największym wyzwa- niem. Jeśli zamierza zaprowadzić pokój na tych terenach, musi przede wszystkim zatroszczyć się o Tekkarów. - Ale... przecież Maggie ma rację! - warknął Orick. - Ceravan- ne przegrała! Czekają życie pełne wyrzeczeń i ciężkiej pracy. To ma być nagroda? - Być może z waszego, ludzkiego punktu widzenia Ceravanne rzeczywiście przegrała - szepnęła Wendeta. Jej delikatny głos był ledwie słyszalny spod grubego, ciężkiego kaptura. - Ale Ceravanne nie jest człowiekiem. Ona musi komuś służyć - zyskała doskonałą okazję, żeby się zrealizować. A ty tę okazję straciłaś - pomyślała Maggie, przyglądając się za- kapturzonej postaci. Teraz Maggie zrozumiała, co tak naprawdę ją niepokoiło. Zwy- cięstwo Ceravanne było w rzeczywistości jedynie popadnięciem w kolejną niewolę. To samo przydarzyło się Gallenowi i Maggie. Zwyciężając Władców Roju, Gallen spodziewał się wywalczyć wol- ność, tymczasem spadła na niego jedynie odpowiedzialność, której ciężaru nie był w stanie udźwignąć. Dziewczyna popatrzyła na jego zakłopotaną twarz. Wiedziała, że chłopak myśli o tym samym. Przez cały ten czas Władcy Roju polowali na nich; możliwe, że już wkrótce zaczną ich szukać na Tremonthin. Na szczęście Tremon- thin jest dużą planetą, więc nietrudno im będzie znaleźć kryjówkę. Tak rozmyślając, jechali powoli na północ, a tymczasem jesienne powietrze robiło się coraz chłodniejsze. Tydzień później, kiedy prze- kraczali Telgood, na górskich szczytach leżał już śnieg, a w nocy zdarzały się lekkie przymrozki. W całej krainie panował pokój: pomiędzy narodami Babelu po- jawiło się autentyczne, szczere braterstwo. Tam, gdzie poprzednio witały ich nieprzyjazne spojrzenia, teraz spotykali roześmianych kupców i gospody pełne wesołych ludzi, opowiadających dowcipy i snujących niewiarygodne opowieści. Maggie rzeczywiście czuła się coraz bardziej związana z tym kra- jem. Pewnej nocy, leżąc z Gallenem na twardym, hotelowym łóżku i wpatrując się w ogień płonący w kominku, zapytała go tak jak kil- ka tygodni wcześniej: - Gallenie, czy jeśli kiedyś, raz na zawsze, zdołamy uciec przed Drononem - chciałbyś wtedy tu zamieszkać? - Mieszkałem w Babelu przez ponad siedem tysięcy lat - szep- nął Gallen. W jego oczach malował się bezgraniczny spokój. -To 407 moja ojczyzna. Tak, chciałbym tu mieszkać przez najbliższe dzie- sięć tysięcy lat. Maggie przytuliła go mocniej. Uświadomiła sobie, że oboje skorzy- stali na tej wyprawie. Teraz pozostało już tylko dowiedzieć się, w jaki sposób można uciec przed tym przeklętym Drononem. Maggie obawia- ła się jednak, że dopóki żyje, Dronon będzie ją ścigał za wszelką cenę. Przez całą podróż Gallen i Maggie byli ze sobą bardzo szczęśli- wi, choć jednocześnie coraz bardziej martwili się o Oricka. Nigdzie na Tremonthin nie było niedźwiedzi, które umiały mówić. Tylko raz zdarzyło im się zobaczyć niedźwiedzia, kryjącego się w ośnieżonych górskich zaroślach. Orick go zawołał, ale bezrozumny zwierz zary- czał przerażony i uciekł, gdyż był zwyczajnym, nie udoskonalonym genetycznie niedźwiedziem. Miesiąc później, kiedy wędrowcy dotarli do miasta Queekusaw, leżącego nad oceanem, cała kraina pokryta była warstwą białego puchu. Późnym popołudniem pożegnali Babel. Odpłynęli starym frachtowcem, kołyszącym się przeraźliwie na wzburzonych wodach. Szare miasto, przykryte białym całunem śniegu, powoli zniknęło za horyzontem. Podróż nie należała do przyjemnych. Maggie dostała morskiej choroby i codziennie wymiotowała. Pięć dni później z radością po- witali pomocny kontynent, gdzie jedyną przeszkodę w podróżowa- niu stanowiły grząskie, błotniste drogi. Kiedy wyszli na ląd, kupili nowy powóz i jeszcze tej samej nocy ruszyli na północ. Orick, który milczał od wielu dni, odezwał się do Gallena i Maggie: - Kiedy już dotrzemy do Miasta Życia i złożymy petycję o przy- znanie Tallei prawa do ponownego narodzenia- co wtedy zamierza- cie zrobić? - Nie wiem - odparł szczerze Gallen. - Wszyscy nas ostrzegają, że Władcy Roju wciąż na nas polują, a zatem żadne miejsce nie jest bezpieczne. Część zwolenników Ciemności zdołała uciec statkiem kosmicznym podczas bitwy w Moree. Możliwe, że zdążyli już poin- formować Dronon, gdzie się znajdujemy - o ile nie uprzedził ich wuj Thomas. W każdym razie przez jakiś czas będziemy musieli żyć w ciągłym ruchu, podróżując w poszukiwaniu bezpieczniejszego świata. A właściwie czemu o to pytasz? - Cóż... - mruknął Orick, szczerze zakłopotany. - Byłeś dla mnie wspaniałym przyjacielem, Gallenie. Ale... tak sobie myślę... być może powinienem wrócić do domu, do swoich rodaków... 408 - Ależ Oricku... - szepnęła Maggie. - Wątpię, żeby istniał drugi taki niedźwiedź jak ty. Orick westchnął żałośnie. Maggie pogłaskała go po pysku i po- drapała po gęstym,.czarnym futrze za uszami. To, co powiedziała, było przykre, lecz zdawała sobie sprawę, że Orick jest straszliwie samotny i że żadna niedźwiedzica na Tihrglas nigdy nie da mu tego, na co zasługiwał. - Możliwe - mruknął Orick. - Mimo to czuję, że muszę wrócić do domu. - W takim razie zabiorę cię tam osobiście, mój najdroższy przy- jacielu - powiedział Gallen. Chwycił niedźwiedzia za uszy i pocało- wał w czoło. Podróż na północ była długa i męcząca. Choroba morska najwy- raźniej dokuczała Maggie jeszcze przez kilka dni po zejściu na ląd, lecz po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Kiedy dotarli do Miasta Życia, był już środek zimy. Miasto było olbrzymie. Na przedmieściach wznosiły się potężne kopuły między- planetarnego lotniska. Na tle odległych gór rysowały się sylwetki wysokich budynków, zakończonych długimi, strzelistymi iglicami. Przez miasto płynęła szerokim korytem kryształowo czysta rzeka, w której spokojnych zakolach gromadziły się stada dzikich gęsi. Wędrowcy znaleźli gospodę podobną do tej, w której mieszkali na Fale. Był to solidny gmach, z fontannami w głównym holu i czy- stymi, przestronnymi pokojami, wyposażonymi w przepięknie zdo- bione kominki. Maggie pożegnała się z Wendetą, która przez całą podróż utrzy- mywała dystans wobec swoich towarzyszy i nie zdołała się z nimi zaprzyjaźnić. - Być może kiedyś jeszcze się spotkamy... - powiedziała Wen- deta. Maggie była zaskoczona tęsknotą, jaką zobaczyła w jej oczach. - Dokąd się teraz wybierasz? - spytała. Wendeta wskazała na góry wznoszące się na wschodzie. - Mam znajomych w Dolinie Boćków. Ceravanne dała mi za- rodek naszego przyjaciela. Będę przynajmniej mogła patrzeć na jego potomstwo, chociaż wiem, że tamten Bock już nigdy się nie odrodzi. Będę się opiekowała jego dzieckiem tak jak wła- snym. - Życzę ci, żebyś odnalazła spokój - powiedziała Maggie, ścis- kając Tharriniankę, Wendeta wsiadła do powozu i odjechała w stro- nę okrytych śniegiem gór. 409 Natomiast Maggie, Gallen i Orick wzięli włos Tallei oraz jej wspomnienia zapisane w płaszczu i poszli do Urzędu Narodzin. Był to ogromny, kryształowy budynek, w którym pracowało prze- szło trzysta tysięcy ludzi. Znalazłszy odpowiednią salę, złożyli na ręce sędziów petycję wraz ze wspomnieniami i materiałem ge- netycznym. Z powodu złej pogody w mieście było niewielu przyjezdnych. Troje sędziów - mężczyzna i dwie kobiety w nieokreślonym wieku, odziani w białe szaty i platynowe płaszcze - orzekło, iż petycja zo- stanie rozpatrzona jeszcze tego samego wieczora. - Przyjdźcie o zmierzchu, aby usłyszeć naszą decyzję - powie- dział sędzia. - Dobrze — mruknął Orick. - Ale ja pozwolę sobie zaczekać na schodach, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Chcę poznać waszą decyzję, kiedy tylko zapadnie. Sędziowie popatrzyli po sobie, zdziwieni, że niedźwiedź decydu- je się na taką niewygodę. Kiedy się zgodzili, Maggie i Gallen na kilka godzin wrócili do gospody. O zachodzie słońca wybrali się ponownie do Urzędu Narodzin. Orick czekał na oblodzonych schodach. Padał drobny śnieg i powie- trze było wyjątkowo chłodne. Orick, mający grube, ciepłe futro, nic sobie nie robił ze złej pogody, lecz Maggie po chwili oczekiwania zaczęła przestępować z nogi na nogę, żeby się rozgrzać. Po godzinie jeden z sędziów, ubrany w grubą, białą togę, wybiegł z budynku i zbliżył się do oczekujących. Chwycił Maggie za rękę, potem schylił się i położył dłoń na ramieniu Oricka. - Dlaczego nie powiedzieliście nam, kim jesteście? - zapytał. - Czy miałoby to jakiś wpływ na waszą decyzję? - odparł Gallen. -Nie, ale przynajmniej nie kazalibyśmy wam stać na mrozie. W ciągu ostatniego tygodnia wojownicy z Siódmego Roju dwukrot- nie przeszukiwali miasto. Najwyraźniej Dronon robi wszystko, żeby was znaleźć. W tej chwili wojownicy przenieśli się na południe, do cieplejszego klimatu. Podejrzewam jednak, że w każdej chwili mogą wrócić. Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo! - Oczywiście, że nam grozi - warknął Orick - i zaczynamy już mieć tego dość! Ale co z Talleą? - Przejrzeliśmy jej wspomnienia i z radością mogę zakomuniko- wać, że przyznaliśmy jej prawo do ponownych narodzin. - Kiedy one nastąpią? - spytał Gallen. - Nie chcemy stąd wy- jeżdżać, zanim się z nią nie pożegnamy. 410 - Zaręczam wam, że Tallea również by tego nie chciała - odparł sędzia. - Niestety, mamy pewien problem. Wasza przyjaciółka chcia- łaby mieć inne ciało, bardziej dostosowane do jej potrzeb. Będzie- my musieli je najpierw wyhodować w inkubatorze. Zajmie to około tygodnia. - Rzeczywiście - wtrąciła Maggie. - Tallea zawsze chciała być Wędrownikiem. — A więc kiedy?! - nalegał Orick. Sędzia wziął głęboki oddech. - Za osiem, najdalej dziesięć dni. Poprosiłem techników, żeby natychmiast rozpoczęli zabieg, lecz niestety — nic więcej nie mogę zrobić. Maggie wiedziała od swojego płaszcza, że zmiana ciała, jaką sę- dziowie postanowili zafundować Tallei, istotnie graniczyła z cudem. - Dziękujemy wam - szepnęła, ściskając sędziego. - Niech pan lepiej wraca do środka, zanim pan zamarznie. - Powiedzcie mi, gdzie się zatrzymaliście - szepnął sędzia. - Mam przyjaciół w ruchu oporu. Oni już zadbająo to, żeby nic wam się nie stało. Gallen powiedział mu, gdzie się zatrzymali. Potem pożegnali się z sędzią i ruszyli w stronę gospody. Nie przeszli nawet dwóch prze- cznic, kiedy z bramy wyłoniło się dwóch barczystych mężczyzn odzia- nych w grube kurtki. Ich gorące oddechy kłębiły się w mroźnym po- wietrzu. - Jesteśmy przyjaciółmi - powiedział jeden z nich. Ruszył przodem, zaglądając w każdą przecznicę czy zaułek, nie- ustannie dając znaki swojemu koledze, który szedł z tyłu. Maggie od kilku tygodni czuła się całkiem bezpieczna, więc zachowanie straż- ników denerwowało ją. Ci jednak uważnie badali teren przez całe cztery kilometry, które dzieliły ich od gospody. Na miejscu okazało się, że co najmniej tuzin ich kolegów kręci się po okolicznych ulicz- kach lub czai się na dachach. Kiedy znaleźli się w swoim pokoju, Gallen zdjął z siebie grubą, zimową kurtkę i powiesił ją w szafie. - Wygląda na to, że jesteśmy na tym świecie bardziej popularni, niż mogliśmy przypuszczać - stwierdził, starając się, żeby zabrzmiało to nonszalancko. Stanął przy oknie, spoglądając na światła palące się w stojącym naprzeciwko budynku i na śnieg przykrywający ulice. Orick stanął obok niego i również popatrzył w okno. 411 - Osiem dni... - powiedział. - Za osiem dni na tej planecie wy- pada Boże Narodzenie, wiesz? Sprawdziłem w tutejszym kalenda- rzu. - Nikt tu nie będzie obchodził świąt - odparł Gallen. - Nie ma tu katolików. - Ja będę obchodził święta - mruknął Orick. - My też - stwierdziła Maggie. - Jeśli nam się poszczęści, tego samego dnia powinna odrodzić się Tallea. - Ach, dobrze by było — zgodził się Gallen. - Ale nie podzielam twojej nadziei. Przez następny tydzień wszyscy troje chodzili po sklepach, szu- kając dla siebie prezentów. Sklepy w Mieście Życia nie były tak dob- rze zaopatrzone jak na Fale. Można w nich było kupić przede wszyst- kim grube, wełniane, białe lub szare swetry, porządne buty albo sery pleśniowe z najdalszych zakątków Tremonthin. W Wigilię, w hotelowej kuchni, Maggie ugotowała szynkę i upie- kła słodkie bułeczki i świąteczne ciastka nadziewane wiśniami, po- lanę białym lukrem. Przygotowała prawdziwą ucztę, tak aby i nie- dźwiedź mógł się najeść do syta; kiedy zjedli, Orick miał cały pysk umazany dżemem. W dzień Bożego Narodzenia z samego rana wręczyli sobie pre- zenty. Gallen dostał od Oricka nową, skórzaną pochewkę na sztylet. Maggie i Gallen wspólnie znaleźli dla Oricka porządny, oprawiony w skórę egzemplarz Biblii, jako że niedźwiedź, opuszczając w poś- piechu Tihrglas, był zmuszony zostawić w domu swoje Pismo Święte. - Gdzie to dostaliście? - krzyknął rozradowany. - Mówiłem ci - odparł Gallen - że na tej planecie nie ma katoli- ków. Ale to nie znaczy, że nie ma tu chrześcijan. - Ale Ceravanne nigdy o nich nie słyszała - stwierdził Orick. - Jak to możliwe? - Dostaliśmy tę Biblię na lotnisku - przyznała wreszcie Maggie, nie chcąc dłużej trzymać Oricka w niepewności. - Przewijają się tam podróżni z wielu planet. Twój prezent znaleźliśmy w sklepie z... „osobliwościami". Gallen i Orick wręczyli Maggie swoje prezenty - była to butelka delikatnych, egzotycznych perfum i zielona, jedwabna koszula noc- na. Jak na tutejsze warunki, były to dość wyszukane prezenty. Wresz- cie Orick powiedział: -No dobrze, Maggie, nie bądź już taka tajemnicza. Pokaż, co kupiłaś Gallenowi. 412 -Ach, nic specjalnego -odparła szczerze. -To tylko drobny upominek. Wręczyła Gallenowi niewielkie pudełko, owinięte w jasnoczer- wony papier i przewiązane białą wstążką. Gallen rozpakował prezent. W środku znajdowały się śpioszki i grzechotka. Orick popatrzył na Maggie ze zdziwieniem. - Owszem, na początku podróży miałam chorobę morską- przy- znała Maggie. - Ale do tej pory mam zawroty głowy. Poszłam do tutejszego lekarza, żeby się upewnić. To będzie chłopiec. Gallen uśmiechnął się szeroko i popatrzył na Maggie z zadumą. -Cóż... nie posiadasz żadnych żyjących krewnych -szepnął - więc najwyższy czas stworzyć nowych. - Owszem, byle z twoją pomocą - powiedziała Maggie. - Jeśli zechcesz, możemy ich mieć choćby z tuzin. Gallen przytulił ją i pocałował namiętnie. Orick uśmiechnął się i zostawił ich samych. Dzień był pogodny. Bliźniacze słońca wyłoniły się zza chmur, zalewając całą krainę swoim złotym blaskiem. Po południu Orick poprosił Gallena i Maggie, żeby usiedli, i przeczytał im z Biblii o na- rodzeniu Jezusa w starożytnym mieście Betlejem, o królu Herodzie, który nakazał wymordować wszystkie dzieci, i aniołach obwieszcza- jących pasterzom nadejście Króla Niebieskiego. Wieczorem rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Maggie otworzyła. Na korytarzu stał jeden ze strażników. - Dziś w nocy będziecie musieli opuścić miasto - oznajmił uprzej- mym tonem. - Wojownicy Drononu wrócili. - Nie możemy teraz wyjechać - jęknęła Maggie, - Czekamy, aż nasza przyjaciółka otrzyma nowe ciało. - Wiem o tym - odparł strażnik. - Technicy postanowili skrócić operację. Jej ciało będzie trochę młodsze, niż sobie tego życzyła, w tej chwili są w nim kodowane jej wspomnienia. - Zaraz tam będziemy - stwierdziła Maggie. Nie musiała o niczym informować Oricka i Gallena. Obaj już się uwijali, paku- jąc swoje rzeczy. To będzie krótkie pożegnanie - pomyślała Maggie. Martwiła się o Talleę. Młoda dziewczyna będzie musiała w środku zimy samot- nie dotrzeć na południe. Kilka minut później szli już ciemną, ośnieżoną ulicą. Zerwał się mroźny wiatr, a na południu pojawiły się czarne chmury, wróżące potężną burzę. 413 Kiedy dotarli do drzwi Urzędu, które zamknięto już na noc, na dworzu zaczął padać śnieg/Jeden z sędziów, ubrany bardzo oficjal- nie - w długą, szarą tunikę i spiczasty kapelusz z szerokim rondem, uchylił drzwi i zaprosił ich do środka. - Nareszcie jesteście! - zawołał, kiedy jeszcze biegli po oblo- dzonych schodach. - Wasza przyjaciółka już się odrodziła i czeka na was! Skinął w stronę pogrążonego w półmroku korytarza. Maggie do- strzegła ruch za grubymi, przyciemnianymi, szklanymi drzwiami. Drzwi uchyliły się odrobinę i w ciemności ukazała się jakaś kudłata postać. Maggie spodziewała się, że ujrzy młodą dziewczynę, porośniętą miękkim, rudobrązowym futrem, jakie zwykle mieli Wędrownicy. Jednak postać, która pojawiła się w drzwiach miała znacznie grub- szą, ciemniejszą sierść. Tallea stanęła na czterech łapach. Maggie i Orick westchnęli za- skoczeni. - Ona jest niedźwiedziem! - stwierdził Gallen. - Tak - przyznał sędzia. - Kiedy odczytaliśmy uważnie jej wspomnienia, okazało się, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Stworzyliśmy dla niej takie ciało, jakie chciała otrzymać. Młoda, czarna niedźwiedzica była nieduża; wyglądała, jakby miała co najwyżej rok. Zaczęła powoli schodzić ze schodów, jak ktoś, kto nie jest pewny własnych ruchów. Kiedy jednak znalazła się w odległości dwudziestu metrów, ru- szyła pędem i wpadła na Oricka, zwalając go z nóg. Niedźwiedź ro- ześmiał się, a tymczasem Tallea wskoczyła mu na kark i ugryzła w ucho. - Oricku! Oricku! - krzyczała. - Jak dobrze jest być niedźwie- dziem! Ma się takie grube futro i takie silne łapy! - Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało... - mruknął zdezoriento- wany Orick. Tallea ścisnęła go za szyję, objęła obydwiema łapami i polizała po pysku. Orick polizał ją nieśmiało, a ona mruknęła mu czule do ucha: -Ach, Oricku, wiem, że będzie nam dobrze ze sobą. To jest... chciałam powiedzieć... o ile mnie zechcesz... Młoda niedźwiedzica popatrzyła na niego swoimi dużymi, brą- zowymi oczami. Orick spojrzał pytająco na Gallena i Maggie, jakby chciał spytać ich, co o tym sądzą. 414 - Śmiało - powiedziała Maggie. - Ona nie jest taka jak niedźwiedzice z twojej planety - zwrócił się do Oricka sędzia. - Będzie cię kochać tak mocno, jak potrafi tylko Kaldurianka, i zostanie przy tobie na zawsze. Orick stanął na czterech łapach i powoli, delikatnie polizał nie- dźwiedzicę po nosie - najpierw nieśmiało, potem coraz gwałtow- niej. Maggie była szczerze zaskoczona, że niedźwiedzi jęzor może być aż tak zmysłowy. Kiedy niedźwiedzie skończyły się całować, z ciemności wyłonił się strażnik i oznajmił: - Dronon nadciąga. Musicie uciekać jak najprędzej. -Dokąd się wybieramy?-spytała Tallea. „ , . - Nie wiem - odparł nieprzytomnie Orick. Maggie domyślała się, że Gallen zdradził mu swoje plany, lecz najwyraźniej niedźwiedź nie pamiętał o tym w tej chwili. Stał nieruchomo, wpatrując się w mło- dą niedźwiedzicę. - Wybieramy się do nowego, bezpieczniejszego świata - powie- dział Gallen, chwytaj ąc Maggie za rękę. Zbiegli po oblodzonych scho- dach i znaleźli się na ulicy. . , Płatki śniegu wirowały w mroźnym, nocnym powietrzu i spadaty na ziemię, pokrywając ślady czworga przyjaciół. Już wkrótce nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek tędy przechodzili.