Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 199 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
tytu�: "08/15 (Tom I) - Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha"
autor: Hanz Helmut Kierst
prze�o�y�: Jacek Fruhling
tekst wklepa�:
[email protected]
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
- Ok�adki i stron� tytu�ow� projektowa�: WALDEMAR ZACIEK
- Redaktor: HALINA RYSKOWSKA
- Korektor: KRYSTYNA MFAZEK
- Copyright Polish edition
- by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej; Warszawa 1987
- ISBN 83-11 07405-4
- Printed in Poland
- Wydanie III
* * *
Tak zwane nieszcz�cie kanoniera Vierbeina, z kt�rego narodzi�a si� awanturnicza rewolta bombardiera
Ascha, rozpocz�to si� w s�oneczne sobotnie popo�udnie w pierwszych dniach sierpnia tysiqc
dziewi��set trzydziestego �smego roku. W ciqgu
tygodnia wszystko zosta�o zlikwidowane.
Funkcyjni wyst�p! W ty� na lewo zachod�! zawo�a� szef baterii, starszy ogniomistrz Schulz, zwany og�lnie kr�tko sze-fem. G�os jego hucza� nad placem zbi�rki i odbija� si� od kosza-rowych mur�w. By� to g�os pot�ny, syty, zadowolony z siebie; naoliwi�y go i zahartowa�y wyziewy piwa i dym cygar.
Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji ��czyli mechanicznie w prawo. Kanonier Vierbein dosta� si� na chwil� mi�dzy ci�b�, pr�bowa� ostro�nie zrobi� u�ytek z �okci, potem zrezygnowa�, sta� spokojnie jak s�up.
� Jak pomniki! - zawo�a� z zadowoleniem szef. - Jak pos�gi bo�k�w. �eby mi si� �aden kutas nie ruszy�! - Mru��c oczy spoj-rza� na chwil� w kierunku okien swego s�u�bowego mieszkania By�y szeroko otwarte, zauwa�y� za firankami swoj� �on� Lor� i by� przekonany, �e go podziwia.
Podoficerowie, kt�rzy si� zebrali za swoim szefem, starali si� nie u�miecha�- Udawa�o im si� to, mieli bowiem wiele okazji, by si� w tym wy�wiczy�.
Kanonier Vierbein patrzy� przed siebie. Za cel spojrzenia wzi�� . framug� okna w budynku koszarowym. Utkwi� wzrok w drew-nianej ramie okiennej. Ukaza�a si� g�owa Lory Schulz, ale kano-nier zmusza� si� do tego, �eby widzie� tylko drzewo. Szef prze-sun�� si� obok niego, mia�o si� wra�enie, �e p�ynie po ruchomej ta�mie. Dosta� si� na chwil� w pole widzenia kanoniera, podobnie jak jakie� cia�o dostaje si� w obr�b �wiat�a reflektor�w samocho-du; po chwili krzy�owa� ju� pole widzenia innych.
Rozkraczywszy nogi szef stan�� przed frontem podleg�ych mu szeregowc�w. By� to ch�op jak szafa spoczywaj�ca na s�upach. Okr�g�a, zdrowa, l�ni�ca twarz wyd�u�y�a si�, rozdziawi� wielkie usta.
� No, zabieramy si� do roboty! - zawo�a� pot�nym g�osem.
Na ka�de sobotnie popo�udnie plan zaj�� s�u�bowych przewi-dywa� ,,czyszczenie rejonu". Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy mia� ochot�, bez trudu potrafi� zrobi� z tych trzech godzin pi��. Przewa�nie mia� ochot�.
Ka�dego sobotniego popo�udnia stawa� si� panem koszar. Ka-pitan Derna, dow�dca, wspania�omy�lnie oddany do dyspozycji wielkoniemieckiego Wehrmachtu z okazji anszlusu * Austrii, po-�wi�ca� si� swojej przysz�ej rodzinie; podporucznik Wedelmann, oficer wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet Luschke, major i dow�dca dywizjonu, zwany Bulw�, zwyk� by� �wi�ci� koniec tygodnia. Schulz, korzystaj�c z tego, �e mu nikt nie przeszkadza, urz�dza� �uroczysto�ci ko�cowe", staraj�c si� uporczywie i nie bez powodzenia udowodni� baterii, �kto tu w�a-�ciwie rz�dzi".
� Spocznij! - krzykn�� Schulz. Odziani w drelichy �o�nierze wysun�li automatycznie lew� nog�. Szef czatowa�, czy kt�ry� nie odwa�y si� na g�o�n� rozmow�. Komenda ,,spocznij" nie by�a bo-wiem r�wnoznaczna z pozwoleniem na rozmowy, kt�rego zwyk� by� udziela� oddzielnie. Nikt jednak nie pu�ci� pary z ust.
� Wolno rozmawia�! - oznajmi� �askawie.
�o�nierze woleli milcze�. Niekt�rzy u�miechali si�, inni patrzyli pokornie na starszego ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, kt�-ry sta� w�r�d funkcyjnych, gwa�townie odsun�� na bok bombar-diera Wagnera i powiedzia�: - Nie rozpieraj si� tak, ty fujaro!
� Nie ryczcie, Asch! - zawo�a� Schulz. - Je�eli kto tu ma prawo' rycze�, to tylko ja!
� Tak jest, panie szefie - wyb�bni� Asch.
W przyp�ywie wspania�omy�lno�ci szef postanowi� nie uzna� tego za prowokacj�. Przywo�a� do siebie podoficer�w i przekaza� im funkcyjnych szeregowc�w, kt�rzy b�yskawicznie si� ulotnili, by w magazynach i szopach zabija� czas. Bombardier Asch nie �piesz�c si� zaj�� swoje sta�e miejsce w magazynie mundurowym, gdzie zwyk� by� z magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem grywa� w �oko"; stara� si� przy tym niezbyt wiele wygrywa�.
Powa�na reszta, nazywana �bez funkcji", czy�ci�a rejon od stry-ch�w do piwnic, od kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdowa� si� po�r�d grupy, kt�ra mia�a sprz�ta� doln� latryn�. Uwa�a�, �e jest to w zupe�nym porz�dku, niczego innego nie oczekiwa�. Czyszczenie latryn nale�a�o do jego specjalno�ci. Od czasu pobytu w baterii regularnie przydzielano mu to zaj�cie.
Vierbein sta� pokorny, niemal oboj�tny, w automatycznej goto-wo�ci do przybrania postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie si� komenda �baczno��", a p�niej s�owo �rozej�� si�". Po tym s�o-wie ci �bez przydzia�u" p�dzili do swych izb, chwytali za miot�y, wiadra i szmaty i biegli do obiektu, kt�ry nale�a�o wyszorowa�. Tu zwyk� by� czeka� na nich kt�ry� z m�odszych podoficer�w lub te� jeden z bombardier�w, uwa�any za godnego zaufania.
� Anszlus (niem. An.schluss, dosl. przy��czenie) - w��czenie przemoc� Austrii w sk�ad pa�stwa niemieckiego, dokonane przez Hitlera w 1938 roku za zgoda Anglii i Francji.
Przygotowuj�c si� do tego normalnego biegu spraw, Vierbein r.i<"/.u�, �e spoczywa na nim wzrok szefa. I wietrz�c pewn� przy-chylno�� przel�k� si�, wiedzia� bowiem z do�wiadczenia, �e si� to | iii^dy dobrze nie ko�czy, kiedy prze�o�eni zbyt intensywnie zaj-'; muj� si� swymi podw�adnymi. Jak w starym, wyblak�ym filmie przesun�y si� przed nim wszystkie mog�ce z tego wynikn�� rwentualno�ci: przed�u�enie czyszczenia rejonu do p�nych godzin wieczornych; niesprawiedliwy gniew prze�o�onych; cofni�cie dzi-siejszej niedzielnej przepustki; podkre�lenie jego nazwiska w no-tesie szefa, co by�o r�wnoznaczne z zakazem opuszczania koszar. Wszystko to oznacza�oby, �e nie zobaczy Ingrid.
� Vierbein, na lewe skrzyd�o, biegiem! - zawo�a� szef. I Vier-bein pobieg� na lewe skrzyd�o, stan�� samotny i opuszczony.
Jednym s�owem komendy szef wymi�t� plac zbi�rki. Gwo�dzie but�w za�omota�y na bruku. Po chwili setki but�w nape�ni�y ha�asem korytarze i schody koszarowego budynku; Vierbein sta� samotny na wybetonowanym placu.
Schulz odwr�ci� si� z wolna i ko�ysz�c si� 'obiecuj�co ruszy� w jego stron�.
� Vierbein - powiedzia� naoliwiaj�c sw�j dono�ny g�os �yczliwo�ci� - chcecie wy�wiadczy� mi przys�ug�?
Vierbein poczu�, �e zblad�.
� Tak jest, panie szefie! - zawo�a� rze�ko.
� Nie musicie, je�eli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mog� tego rozkaza�. Je�eli nie macie ochoty, prosz� mi to spokojnie powiedzie�. Wtedy zajmiecie si� czyszczeniem latryn. Chcecie?
� Tak jest, panie szefie!
� Co? Czy�ci� latryny?
� Co pan szef rozka�e!
� No pi�knie! - powiedzia� Schulz z zadowoleniem. - Nie
oczekiwa�em niczego innego. Zameldujcie si� u mojej �ony do trzepania dywan�w.
larszy ogniomistrz Schulz w�drowa� przez korytarze koszar
S
baterii; gdzie tylko si� zjawi�, zapa� do pracy wyra�nie r�s�. Sprawia�o mu to pewn� satysfakcj�, jakkolwiek w g��bi swej ko-szarowej duszy uwa�a� tego rodzaju reakcj� za zrozumia�� samo przez si�. By�oby niezwyk�e, gdyby tak si�-nie dzia�o.
Dla wynajdywania brudu w ka�dej postaci mia� co� w rodzaju sz�stego zmys�u. Widzia� z odleg�o�ci dziesi�ciu metr�w, czy szpa-ry w kamiennej posadzce s� czyste. Je�eli nie, to zwyk� by� pa-kowa� w nie palec wskazuj�cy, i zebran� kupk� brudu podsuwa�
opiesza�emu �o�nierzowi pod nos, opiesza�ego �o�nierza wpisywa� ponadto do swego notesu zwanego ,,skrzynk� �mieci".
Siej�c niepok�j kroczy� wi�c z b�ogim zadowoleniem przez
rejon swej baterii. Tym razem nie odczuwa� jednak g��bokiej rado�ci, cho� w ci�gu kr�tkiego czasu uda�o mu si� stwierdzi� ca�y tuzin ,,grubych zaniedba�". Mia�o to na dzie� dzisiejszy wy-starczy�. "Nie b�d�c g�upcem doszed� w ci�gu siedmiu lat s�u�by do prze�wiadczenia, �e nadmiar kar, a co za tym idzie - zbyt wielka ilo�� ukaranych, tylko st�pia ostrze. Umiarkowane dozo-wanie to tajemnica powodzenia.
Zatrzyma� si� w pobli�u czarnej tablicy, podziwia� przez chwil� sw�j zamaszysty podpis, zdobi�cy wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu kapitana Derny, dow�dcy baterii, widnia�a adnotacja: za zgodno�� podpisana bardzo wyra�nie, ener-gicznie i z zawijasami - Szef baterii Schulz, starszy ogniomistrz. Oderwa� wzrok od tablicy, wyci�gn�� notes, otworzy� go i jeszcze raz dla pewno�ci obliczy� ilo�� zapisanych, czyli tych spo�r�d �o�nierzy, kt�rzy mu podpadli. By�o ich jedenastu; zapisa� wi�c o jednego mniej, ni� przewidywa�. Dok�adnie; zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami zwi�zanymi z jego stanowiskiem s�u�bowym, policzy� raz jeszcze. Ale, co by�o zreszt� oczywiste, nie przeliczy� si�.
Niezadowolony, zamkn�� notes i zacz�� si� zastanawia�, zbytnio � si� zreszt� nie nadwer�aj�c, jakie by to miejsce mog�o wchodzi� w rachub�, w kt�rym da�oby si� wytropi� brakuj�cego dwunaste-go. Postanowi� p�j�� do latryny i w ten spos�b po��czy� przy-jemne z po�ytecznym. - .
Czu� si� otoczony respektem, a jednak nie by� szcz�liwy. Na s�u�bie by� jak niez�omny d�b, ale w �yciu prywatnym - w �y-. ciu prywatnym mia� k�opoty. Myli�by si�, kto by s�dzi�, �e trosk� jego by�o nienormalnie wysokie konto u dzier�awcy kantyny. Ten powinien .uwa�a� za szcz�cie, �e szef trzeciej baterii w og�le u niego popija i w ten spos�b sw� obecno�ci� u�wietnia opini� kantyny i jej dzier�awcy, co si� niew�tpliwie odbija na obrotach.
Szcz�cie jego m�ci�o w powa�nym stopniu zachowanie �ony. Przecie� wyd�wign�� z nizin Lor�, kt�ra dawniej sprzedawa�a kwiaty, i to 'przy wej�ciu na cmentarz. Sta�o si� to przed dwoma niespe�na laty, kiedy by� jeszcze ogniomistrzem. Z pocz�tku wszystko by�o w najlepszym porz�dku: �yli jak dwa go��bki! Odk�d jednak zosta� tutaj szefem baterii i otrzyma� w bloku baterii s�u�bowe mieszkanie, atmosfera w domu uleg�a katastro-falnej zmianie. W�a�ciwie dlaczego?
� Podci�gnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodz�! - za-wo�a� -do �o�nierza, kt�ry na kl�czkach' wyciera� korytarz do sucha.
Trudno po prostu t� histori� z Lor� zrozumie�; W ostatnich czasach by�a zimna jak l�d, kt�rym si� w kantynie ch�odzi piwo.
Bombardierem Herbertem Aschem nic ju� nie mog�o wstrz�sn��; przynajmniej on tak uwa�a�. Robi� tylko to, czego si� pod �adnym pozorem nie da�o unikn��. Nie lubi� si� poci�, do�� dok�adnie wykombinowa� sobie, co si� powinno dzia�, by m�g� mie� wzgl�dny spok�j.
Dewiza koszarowa bombardiera Ascha brzmia�a: ,,Unikaj wszel-kiego ryzyka". M�wi�c popularnie: nie pchaj palca mi�dzy drzwi, ,nie chod� ani do ciel�cia, ani do ksi�cia. Trzeba jednak stwierdzi�, �e ksi���ta przychodzili czasami do bombardiera Ascha.
Asch mia� bowiem nie byle jakiego ojca; ojciec ten by� w�a�ci-cielem restauracji-kawiarni, do kt�rej ucz�szcza� korpus podofi-cerski pierwszego dywizjonu pu�ku artylerii. Ojciec Asch ucho-dzi� za wielkodusznego, syn jego bombardier Herbert prze�ciga� go w tym jeszcze. Kiedy wieczorami, co by�o milcz�co tolerowane, zdejmowa� w przepe�nionej restauracji ojca szary polowy mun-dur i ubrany w bia�� bluz� kelnersk� toczy� piwo z beczki, mo�na by�o by� pewnym, �e przypilnuje, aby kufle dla pan�w podofice-r�w jego baterii by�y nape�nione prima, co wywo�ywa�o przy-chylny dla niego nastr�j. Poza tym fundowa� bez zmru�enia oka nadliczbowe w�dki, udziela� ch�tnie kredytu i nawet po�ycza� pieni�dze z wielk� dyskrecj�, przestrzegaj�c surowo wymagane] od podw�adnych gotowo�ci do s�u�by i dyscypliny w ka�dej chwili i w ka�dej sytuacjiDo jego specjalnie faworyzowanych klient�w nale�a� ogniomistrz Werktreu, pan na magazynie mundurowym. Za stale oka-zywan� mu wielkoduszno�� rewan�owa� si� w ten spos�b, �e regu-larnie ��da� przydzielania Ascha do pracy w magazynie mundu-rowym. Obaj zwykli byli zamyka� si�, �eby tygodniami w czasie oficjalnych godzin s�u�by lekko pracowa� albo ci�ko spa�. W so-bot� na naleganie Werktreua grywali przewa�nie w ,,oczko".
Przy tej okazji bombardier Asch szachrowa� w bezwstydny
spos�b. Podawa� fa�szywe liczby, sumowa� pr�dko, ale za to b��d-nie, k�ad� na sp�d wysokie karty i gdyby tylko chcia�, doprowa-dzi�by Werktreua do ruiny. Ale nie chcia� tego. Zdarza�o si� nawet nierzadko, �e szachrowa� na korzy�� ogniomistrza, chc�c sztucznie utrzyma� jego dobry nastr�j. Zanim przyst�pili do gry, bombardier Asch zwyk� by� zastanawia� si�, jak wysoka ma by� wygrana, kt�r� chcia� obdarzy� ogniomistrza. Suma ta, za-le�nie od ilo�ci spokojnych godzin, kt�rych Werktreu dostarczy� mu w minionym tygodniu, waha�a si� mi�dzy dwiema a pi�cioma markami.
Ogniomistrzowi Werktreu nie wpad�oby nigdy w �yciu do g�o-wy, �e kto�, i to w dodatku jego podw�adny, m�g�by pr�bowa� oszukiwa� go przy grze w karty. Po pierwsze, uwa�a� siebie za niedo�cignionego we wszystkich fintach, kt�re ulubiona gra na-str�cza�a, czego dowodem by� fakt, �e prawie zawsze wygrywa�. Po drugie, by� g��boko przekonany, �e jest dzieckiem szcz�cia;
jego kariera wojskowa, kt�ra bez uciekania si� do okr�nych dr�g wysun�a go na kr�la magazynu mundurowego, by�a pasmem wy-j�tkowych sukces�w. Po trzecie, szachrowa� sam. R�wnie� bez-wstydnie i nawet niezbyt zr�cznie.
Bombardier Asch znosi� to z �agodnym u�miechem. Poda� ognio-mistrzowi czwart� kart�, wiedz�c dok�adnie, jaka to karta. Wedle jego oblicze� Werktreu musia� mie� teraz wi�cej ni� dwadzie�cia jeden, dok�adnie - dwadzie�cia pi��, wi�c parti� przegra�.
Mru��c oczki ogniomistrz poci�gn�� ha�a�liwie nosem i splun�� wielkim �ukiem do stoj�cej w odleg�o�ci trzech metr�w skrzyni z piaskiem, umieszczonej tu na wypadek po�aru. Zastanawia� si� g��boko, czy ma po prostu uzna� si� za pobitego, czy te� jedn� kart� jako� ukry�.
Bombardier zapali� papierosa i przygl�da� si� z zainteresowa-niem jednemu z napis�w, kt�ry g�osi�: ,,palenie wzbronione". Po-zostawi� ogniomistrzowi chwil� czasuJ Kiedy zauwa�y�, �e ten zamierza ukry� jedn� kart�, zapyta� przyjaznym tonem: - Czy pan ogniomistrz potrzebuje wi�cej ni� cztery karty?
Werktreu nie mia� teraz w�tpliwo�ci, �e bombardier policzy� rozdane karty; w�cieka�o go to, ale nie m�g� sobie pozwoli� na okazanie swej w�ciek�o�ci. G�owi� si� usilnie nad innymi mo�li-wo�ciami szachrajstw, ale w danej chwili nie m�g� nic wy-my�li�. Nie chcia� jednak jeszcze przyzna� otwarcie, �e parti� przegra�.
Nagle w drzwi obite blach� kto� zacz�� gwa�townie puka�.
Werktreu skorzysta� z tej sposobno�ci i rzuci� wszystkie karty na jeden stos.
� Kto tam? - zawo�a�. - Nie mam teraz czasu, jestem w trak-cie roboty. // �
� Otw�rz!
Bombardier pozna� od razu g�os szefa, ale nawet mu na my�l nie przysz�o zwr�ci� na to uwag� ogniomistrzowi.
� Kto z nas rozdaje? - zapyta� rzeczowo.
� Cz�owieku, otw�rz�e! - rycza� szef.
Poznaj�c po ryku g�os Schulza ogniomistrz spiesznie po�o�y� kres tym wrzaskom. - Wejd�! - powiedzia� kole�e�skim tonem i otworzy� drzwi. - W�a�nie sortujemy skarpetki.
Szef Schulz skin�� z uznaniem g�ow�. Spojrza� z wysoka na bombardiera Ascha, kt�ry karty i wszystkie pieni�dze wpakowa� do kieszeni i robi� wra�enie, �e naprawd� sortuje skarpetki. - No? - zapyta� - i kt� przy tym wygrywa?
� Oczywi�cie ja! - bez wahania, z dum� odpowiedzia� Werktreu.
� Partyjk� - o�wiadczy� Schulz protekcjonalnie - m�g�bym
z wami zagra�. - Po tych s�owach usiad� na stosie p�aszczy tu� obok bombardiera Ascha, zacieraj�c energicznie r�ce.
Ogniomistrz zamkn�� znowu drzwi, bombardier wyci�gn�� z kie-szeni karty, szef rozpocz�� gr�.
� Je�eli mnie ob�upicie, Asch - powiedzia� dobrotliwie �
przyja�� nasza b�dzie nale�a�a do odleg�ej przesz�o�ci.
� Tak jest, panie szefie - odpar� bombardier. Nie by� t�
wizyt� bynajmniej uradowany, wiedzia� dobrze, �e ta podejrzana, ha�a�liwa �yczliwo�� szefa b�dzie go kosztowa�a dwie marki, naj-mniej dwie.
Szef wygra� pierwsz� parti�, potem drug�. Po pi�tej mi.al ju� wygrane cztery marki. Jego przygniataj�ca �yczliwo�� wzmaga�a si� coraz bardziej. W sz�stej partii Asch wymieni� dwie karty i Schulz przegra� trzy marki. W mgnieniu oka sta� si� znowu normalnym prze�o�onym.
� M�j drogi Asch - zapyta� z �agodn� gro�b� w g�osie - czy macie ju� swoj� niedzieln� przepustk�?
� Nie, panie szefie! - o�wiadczy� Asch zwi�le i szybko da� wygra� Schulzowi dwie marki.
� Co porabia twoja �ona? - zapyta� szefa ogniomistrz Werk-treu. Wpad� w z�o��, bo karta zupe�nie mu nie sz�a. Schulz wy-grywa� parti� za parti�. Werktreu by� ca�kowicie zdecydowany wzi�� w tej szcz�liwej passie udzia� i dostatecznie niedo�wiad-czony, by wierzy�, �e osi�gnie to przez skierowanie rozmowy na �on� starszego ogniomistrza.
Szef nie wypuszcza� kart z r�k. Ale aluzja Werktreua dotar�a do niego. �Drogi m�j przyjacielu - my�la� gniewnie, a r�wno-cze�nie z poczuciem bezgranicznej wy�szo�ci - przecie� moja �ona g�wno ci� obchodzi. Wiem o tym, �e si� do niej palisz, ale nie dostaniesz si� w m�j teren ostrza�u, po prostu poddam moj� urocz� �on� izolacji. Cho�bym nawet szelm� musia� zamkn��! Nie mog� pozwoli� na to, by mi kto� przyprawia� rogi; zw�aszcza kto� z mojej baterii i w dodatku jeszcze m�j podw�adny."
Zakl�� g�o�no, bo w�a�nie przegra� dwie maik.i. Cho� postano-wi� zrobi� ma�� pauz� dla z�apania oddechu, ci�gle jeszcze nie wypuszcza� kart z r�ki. - Powiedzcie no, Asch, ten Vierbein, to niemowl�, nale�y do waszego dzialonu, prawda?
� Tak jest, panie szefie! - Bombardier Asch spojrza� na
Schulza z zaciekawieniem. Niezupe�nie si� orientowa�, jakie zwi�zki przyczynowe wywo�a�o to pytanie. By� ciekaw, dlaczego ten Schulz przeszed� od kart do kanoniera Vierbeina.
� Maminsynek, co? �a�osny mleczak, co? A mo�e ju� przeczuwa, co to takiego mi�o��? - I z ca�ym przekonaniem, opieraj�c si� na swych licznych do�wiadczeniach, szef doda�: - Za��my si�, �e ten smarkacz nie wie jeszcze, �e istniej� dwie p�ci. Mam wra�enie, �e wierzy jeszcze w bociana.
Ogniomistrz Werktreu r�a� rado�nie i wytrwale, jak by przed chwil� us�ysza� �wietny dowcip. R�wnie� bombardier wola� si� �mia�. Sz�^Jari�0 sle ^bie w roli kawalarza podoba�.
� Przypu��my - powiedzia� lubie�nie - �e po�o�y�em obok"
niego p�nag� dziewczyn�. Co te� on z ni� pocznie? Okryje j�!
� Nie wiem - powiedzia� ostro�nie bombardier - wydaje
mi si�, �e jest zupe�nie normalny. - Postanowi� wzi�� nieco w obron� kanoniera Yierbeina. By�o mu go �al. To w, gruncie rzeczy biedny prosiak, przekonany, �e pewnego dnia go zar�n�. Bombardier Asch zna� swoich prze�o�onych; wiedzia�, na co rea-guj�, zdawa� sobie spraw�, �e imponuje im to, co nazywaj� m�sko�ci�.
Powiedzia� wi�c ostro�nie: - Ten Vierbein nie jest z pewno�ci� niezapisan� kart�. Cicha woda, ale g��boka. Ma niejedno za sob�. Robi to delikatnie, kobietom si� to podoba.
Szef od�o�y� swoje karty wolnym ruchem. Z pocz�tku by� tylko zdumiony, ale potem z tego, co przed chwil� us�ysza�, zacz�� wy-snuwa� wnioski, kt�re mu mocno zepsu�y humor. - K�amstwo, Asch - powiedzia� niepewnie i nie tak g�o�no jak zwykle. - Wyssa�e� to sobie ze swojego brudnego palucha, ty �winio!
Bombardier jak by nie dos�ysza� �brudnego palucha" ani
��wini". Nie mo�na go by�o obrazi�, poniewa� postanowi� sobie �wi�cie, �e si� obrazi� nie pozwoli. Odczuwa� tylko potrzeb� wy-ci�gni�cia z b�ota tego biednego prosiaka, tego Yierbeina. Nie namy�laj�c si� d�ugo, k�ama� dalej jak z nut i przywo�a� z pami�ci r�ne pikantne anegdotki; wreszcie opowiedzia� nast�puj�c� ordy-narn� historyjk� koszarow�: - To, na co kanonier Wagner, nasz czysty rasowo germa�sko-aryjski, bohater, potrzebowa� pe�nych trzech tygodni, Vierbein za�atwi� w ci�gu trzech godzin: zdoby� dam� szturmem. Naprawd�. Przygl�dali�my si� przez dziurk� od klucza, bo chodzi�o o zak�ad. - Ogniomistrz Werktreu kiwa� z uznaniem g�ow�. Ale szef Schulz zdradza� znamienny niepok�j. Bombardiera zdziwi�o piorunuj�ce dzia�anie tej historyjki, kt�r� wymy�li� od a do' zet, ale nie zd��y� rozsmakowa� si� w tym zdziwieniu.
Szef podni�s� si� ze zdecydowan� min� i powiedzia�: - Musz� zajrze� w pilnej sprawie do mego mieszkania.
l( anonier Vierbein nie by� ani mato�kiem, ani �biednym prosia-�x kiem"; by� to normalny cz�owiek z przeci�tnymi w�a�ciwo-�ciami. Mia� nawet troch� tego, co si� nazywa ch�opskim rozu-mem, r�wnie� pod wzgl�dem si� fizycznych dorasta� do s�u�by wojskowej. K�opoty mia� za to ze swoim usposobieniem.
Ojciec jego, cz�owiek prymitywny i dobroduszny, solidny urz�d-nik policyjny, przewidywa� to. Syn jego Johannes Vierbein by� inny ni� wszyscy. Wprawdzie tylko troszeczk�, ale jednak niew�tpliwie: czyta� bowiem ksi��ki! Ojciec Vierbein nie pami�ta�, �eby w rodzinie w�asnej albo swojej �ony widzia� kiedykolwiek ksi��k�, z wyj�tkiem Biblii, �piewnika lub kalendarza floty. Poza tym syn jego Johannes by� ch�opcem wielce obiecuj�cym:
zawsze pilny, na og� zdyscyplinowany. Pomaga� matce przy pra-niu, nauczycielowi niemieckiego, kt�rego kocha�, zanosi� do domu teczk� z zeszytami. Zawsze zachowywa� si� po rycersku wobec kobiet, bez wzgl�du na ich wiek. Bi� si� ze swymi kolegami szkolnymi, by� s�aby w rachunkach, przeci�tny w nauce religii. �piewanie uwa�a� za m�k�, sport sprawia� mu nies�ychan� przy-jemno��, w nauce j�zyka niemieckiego by� zawsze najlepszy w klasie. Otoczenie jego niepokoi�o tylko jedno: Johannes Vier-bein pozwala� sobie na luksus samodzielnego my�lenia.
W wojsku zrozumia� w ci�gu dwudziestu czterech godzin, �e to, czego si� dotychczas uczy�, by�o �g�wnem". Teraz, m�wiono mu, stanie si� wreszcie ,,cz�owiekiem". Mia� dosy� rozumu, by z tej prymitywnej teorii wychowawczej dla doros�ych istot ludz-kich ostro�nie pokpiwa�, pozwala�o mu na to jego mocne i zdro-we cia�o. Ale wkr�tce �wiadomie, na zdrowy rozum podda� si� mechanicznie funkcjonuj�cemu systemowi koszarowego ducha.
Zorientowa� si� szybko, �e podporz�dkowywanie si� przynosi korzy�ci, przewa�nie tylko fizyczne. Zrozumia� r�wnie�, �e przy skupieniu wielkiej masy ludzi na ma�ym odcinku konieczny jest porz�dek. Cierpia� jednak z powodu przymusu, kt�ry przewa�nie wydawa� mu si� pozbawiony sensu, wymaga� �ci�le okre�lonego sposobu salutowania, jednolitego ubioru, wsp�lnego maszerowa-nia, wsp�lnie �piewanej pie�ni i dziwacznego j�zyka. Ten cz�o-wiek, kt�ry ca�e strony Schillera cytowa� z pami�ci, by� naprawd� p�omiennym idealist�, chcia� jednak promieniowa� tym ideali-zmem z w�asnej woli, a nie pozwala� na to, by ten idealizm w g�upi spos�b z niego wyciskano.
Tak wi�c Johannes Vierbein sta� si� zawsze ch�tnym, ale nigdy szcz�liwym �o�nierzem. By� pos�uszny, robi� wszystko, czego od niego wymagano, ani wi�cej, ani mniej. Stara� si� nie podpa��. Mia� wielu koleg�w; ale nie posiada� �adnego przyjaciela. Jednego tylko chcia�by mie� za przyjaciela: bombardiera Ascha. Bombar-dier Asch mia� bowiem siostr�, kt�ra si� bardzo Vierbeinowi po-doba�a. Na imi� jej by�o Ingrid.
Trzepa� dywan pani Schulz, kt�rej m�� by� szefem jego baterii. Robi� to z mechaniczn� dok�adno�ci�. I tutaj spe�nia� rozkaz. Jego drelichowa bluza by�a za du�a i wisia�a na nim. Natomiast nieco za w�skie spodnie �ci�le przylega�y do cia�a. Poci� si�, jego m�oda, lekko zarumieniona, powa�na twarz b�yszcza�a.
Lora Schulz le�a�a w oknie swego s�u�bowego mieszkania i przy-gl�da�a mu si�. Mia�a na sobie lekk� sukni� i nic pod ni�, ponie-wa� by�o jej gor�co. Przypisywa� to by mo�na skwarnemu latu, temu, �e mia�a du�o pracy, albo te� jej rozpalonej krwi i kto wie
czemu jeszcze. A mo�e by�a oszcz�dna i nie chcia�a niszczy� bie-lizny.
� Ju� dobrze! - zawo�a�a do kanoniera Vierbeina. - Prosz� wnie�� dywan do mieszkania.
� Tak jest - powiedzia� Vierbein. - Rozkaz to rozkaz. �
�ci�gn�� dywan z trzepaka i zwin�� go. Zachowywa� si� cicho, pracowa� wytrwale, my�l�c tylko o tym, �eby nie podpa��. Tu na murawie przed blokiem baterii przygl�da�o mu si� z p� setki okien, a w ka�dym z nich - nie musia� wprawdzie, ale m�g� sta� prze�o�ony. Jaki� prze�o�ony. Mo�e nawet major z twarz� jak bulwa, s�awny z tego, �e lubi� niespodzianki.
Johannes Vierbein zarzuci� dywan na plecy i spokojnym, ani za wolnym, ani za szybkiem, krokiem ruszy� w stron� wej�cia do budynku baterii. Wszed�szy mia� zamiar odsapn�� nieco na dol-nych schodkach. Ale Lora Schulz sta�a w otwartych drzwiach swego mieszkania i czeka�a na niego.
Min�� nied�ugi korytarz, wszed� do pokoju i ostro�nie opu�ci� dywan na pod�og�. �
� Niech mi pan pomo�e - powiedzia�a Lora Schulz - roz�o�y� go.
Ukl�k�a tu� obok niego, m�g� zajrze� g��boko w wykr�j jej sukni.
Nie usz�o uwagi Lory Schulz, gdzie przed chwil� skierowa� sw�j wzrok. A poniewa� dok�adnie wiedzia�a, �e ma co pokaza�, nie mia�a nic przeciwko temu. To, �e m�czy�ni gapili si� na ni�, nie by�o dla niej niczym nowym. Ale sprawia�o przyjemno��, dziwn�, tajemn�, podniecaj�c� przyjemno��. Niejednokrotnie sama to �wiadomie prowokowa�a. Kiedy bateria by�a zgromadzona na podw�rzu podczas zbi�rki, Lora starannie ubrana opuszcza�a dom i ko�ysz�c si� z lekka, przechodzi�a obok zebranych �o�nierzy. Ale ostatnio zabroni� jej tego m��, szef baterii; dawniej by� z niej dumny, teraz usi�owa� j� ukrywa�.
Lora by�a w istocie inna, ni� si� wydawa�a. W gruncie rzeczy pozosta�a nadal ma�� dziewczynk� o wielkiej t�sknocie. Mia�a siedmioro rodze�stwa, z dwojgiem z nich spa�a przez lat dziesi�� w jednym ��ku. Potem zosta�a sprzedawczyni� w sklepie z kwia-tami, mieszcz�cym si� tu� obok wej�cia na cmentarz. Lubi�a filmy i przem�wienia fuhrera. I zawsze t�skni�a: za podr� do W�och, � za kim�, kto by mia� samoch�d, za w�asnym mieszkaniem.
Czytywa�a nawet dzia� kobiecy w gazecie, wypo�ycza�a sobie �urnale m�d.
Schulz, kt�ry w owym czasie by� jeszcze ogniomistrzem, z�ama� jej serduszko ju� pierwszego wieczoru. By� po prostu nieodparty:
tak j� przyciska� w ta�cu, �e przesta�a my�le� o W�oszech i sa-mochodzie. Nie by� oczywi�cie w jej �yciu pierwszym m�czyzn�, ale do tego stopnia nie by�a jeszcze zakochana w �adnym. Schulz umia� to oceni�. Kocha� j� bardzo, a zw�aszcza kocha� rozkosz,
kt�r� mu dawa�a. O�eni� si� z ni� i zosta� starszym ogniomistrzem. Lora doczeka�a si� w�asnego mieszkania.
Nie by�o mu jednak dane ani zabi� jej t�sknoty, ani zaspokoi� j�. Ale jego w�asne zaspokojenie wystarcza�o mu. Wkr�tce by�-przekonany, �e zna j� na pami�� jak dzia�o; a poniewa� by� cz�o-wiekiem z ambicj�, nie chcia�, jak to okre�la�, pozostawa� wiecz-nie przy obs�udze jednego dzia�a. Mia� natur� witaln�, by� przy-, zwyczajony do musztrowania ludzi i pozbywania si� ich po sko�-czonej edukacji... Mimo woli szuka� wi�c �nowego terenu �wi' cze�". Ostatecznie, jak to cz�sto i ch�tnie podkre�la�, by� stupro-centowym m�czyzn�.
Tajemne t�sknoty Lory rozkwit�y na nowo, W�ochy i samoch�d uto�samia�a z mi�o�ci� i jej .spe�nieniem. Mi�o�ci tej szuka�a w po-wie�ciach i nie znajdowa�a. Pr�bowa�a p�niej ostro�nie zdradza� swego m�a z kilkoma podoficerami jego baterii, ale stwierdzi�a, �e wszyscy s� niecierpliwi, chciwi zmys�owych rozkoszy s pozba-wieni wielkich uczu�. W swych mundurach podobni byli do siebie jak pociski tego samego kalibru.
Kiedy jednak patrzy�a na m�odych ludzi w rodzaju kanoniera Vierbeina, ogarnia�a j� nie pozbawiona sentymentalizmu rzewno��. I ja, my�la�a sobie, by�am r�wnie m�oda jak on; dwa, trzy lata temu by�am r�wnie m�oda, a teraz jestem kobiet� zam�n�, pra-wie zu�yt�, pozbawion� �wie�o�ci. Cia�o moje nie ma ju� pr�-no�ci, wargi nie s� ju� takie mi�kkie i soczyste, sk�ra zaczyna si� marszczy�. Ju� teraz!
� Jak si� pan nazywa? - zapyta�a cichym g�osem i zbli�y�a si� do m�odego cz�owieka w drelichowym mundurze.
� Vierbein - powiedzia� ostro�nie. - Kanonier Vierbein. - Lora przysun�a ,si� jeszcze troch�. Kl�czeli teraz bardzo blisko siebie na dywanie. M�g� widzie� dok�adnie kontury jej postaci. Stwierdzi�a, �e jego drelichowy mundur pachnie myd�em.
� Jest pan inny - powiedzia�a z dziecinnym niemal zdziwie-niem. - Ma pan inne w�osy, o wiele mi�ksze. I r�ce w�sze, deli-katniejsze. Niech mi pan poka�e swoje r�ce.
Johannes zawaha� si�. Patrzy� uwa�nie w jej oczy, kt�re b�ysz-cza�y �agodnie, by�y ma�e i smutne. Potem poda� jej swoj� r�k� i powiedzia� ostro�nie: - Odrywa mnie pani od pracyLora u�miechn�a si� nie�mia�o. - Czy to tak �le? - zapyta�a.
� W�a�ciwie nie - odpowiedzia�. I doda� niemal machinalnie: - Je�eli chce to pani wzi�� na swoj� odpowiedzialno��...
Namy�la�a si�, co na to odpowiedzie�. Nie mog�a znale�� w�a�ci-wych s��w. Chcia�a powiedzie�: ,,Odpowiedzialno��? Za co? Po co odpowiedzialno��? Za co pan ma odpowiada� i przed kim?" Ale nie powiedzia�a ani s�owa. Obserwowa�a jego m�odziutk� twarz, jasne, dobre oczy, czo�o bez zmarszczek, podbr�dek nie zdradza-j�cy brutalno�ci.
Pu�ci�a jego r�k�, usiad�a na dywanie, wyci�gn�a nogi, wy-pr�y�a piersi. - Ma pan narzeczon�? - zapyta�a.
Vierbein zmiesza� si�. Zaczerwieni� si� nieco, pomy�la� o siostrze bombardiera Ascha, Ingrid. I od razu u�wiadomi� sobie, �e w tej
sytuacji nie wolno mu o niej my�le�. Powiedzia� zdecydowanie: - Nie.
Wydawa�o si�, �e Lorze Schulz podoba si� ta odpowied�. Otwo-rzy�a lekko usta, mi�dzy du�ymi, bardzo zdrowymi z�bami ukaza� si� zaciekawiony r�owy j�zyk. Chcia�a si� roze�mia�, ale zanie-cha�a tego. Drzwi bowiem otworzy�y si� i na progu stan�� starszy ogniomistrz Schulz.
� Vierbein - powiedzia� szef zastraszaj�co cichym g�osem - zniknijcie st�d w tej chwili i zameldujcie si� u kaprala Linden-berga do czyszczenia latryny w dolnym korytarzu.
� Tak jest, panie szefie - powiedzia� Vierbein i podni�s� si� pos�usznie.
� Wynosi� si�! - zawo�a� Schulz ostro. - Jeszcze ze sob�
pogadamy.
Kapral Lindenberg, dow�dca drugiego dzia�onu, do kt�rego na-le�eli r�wnie�, bombardier Asch i kanonier Vierbein, by� cz�o-wiekiem energicznym, o du�ej ambicji, a wi�c cz�owiekiem z przy-sz�o�ci�. Ambicja ta nie mia�a zwyk�ego cywilnego charakteru. Mia�a charakter nieomal historyczny: Lindenberg by� twardo zde-cydowany na produkowanie obro�c�w ojczyzny. M�wi� o tym otwarcie, nawet .przychylni mu prze�o�eni kwitowali te jego s�owa ostro�nym kiwni�ciem g�owy.
Lindenberg mia� lat dwadzie�cia cztery, zdobi�y go czarne, jedwabiste, faluj�ce w�osy; �redniego wzrostu, nie zanadto bar-czysty, ale spr�ysty i pe�en energii, �y� tak, jak tego wymaga� od innych: by� pierwszy przy apelu, ostatni przy zako�czeniu s�u�by; ubiera� si� nienagannie, umi"a� na pami�� wszystkie prze-pisy, demonstracyjnie, na oczach wszystkich, sam czy�ci� na kory-tarzu swoje buty, kt�rych blask by� w swoim rodzaju jedyny.
Lindenberg by� nie tylko �elaznym prze�o�onym, ale wzorowym koleg�. Uwa�a�, �e w stosunkach z lud�mi nale�y by� jak najbardziej poprawnym. S�u�ba by�a dla� eliksirem �ycia. Nie by�o sprawy, do kt�rej nie zg�asza�by si� na ochotnika. Oczekiwa�, ��da�, wymaga�, by �o�nierze szli za jego przyk�adem. By� nawet got�w da� si� prze�cign�� i znosi� to z godno�ci�, tylko �e oczy-wi�cie nigdy do tego nie dochodzi�o. Bo skaka� na metr pi��dzie-si�t, potrafi� z pe�nym obci��eniem maszerowa� trzydzie�ci pi�� kilometr�w, przy czym g�os jego nic nie traci� na sile, by� mi-18
strzem dywizji w p�ywaniu i drugim z kolei najlepszym strzelcem w pu�ku. Podczas wieczornych pijatyk zwyk� by� stoj�c na krze-�le, �piewa� pie�� �Wo�ga, Wo�ga!" manier� g�o�nego �piewaka Ryszarda Taubera, tenorem, kt�ry w ka�dym przeci�tnym teatrze miejskim uwa�ano by za wspania�y.
By�o rzecz� ca�kowicie pewn�, �e Lindenberg zostanie kiedy� oficerem. Mia� po temu wysokie kwalifikacje. Jego niezmordo-wana gorliwo�� s�u�bowa by�a bezwstydnie wykorzystywana, przewa�nie pod pozorem kole�e�sko�ci. Poniewa� nie odczuwa� jakiego� okre�lonego poci�gu ani do p�ci �e�skiej, ani do alko-holu, a filmy ogl�da� tylko wtedy, kiedy go zapewniono, �e chodzi w nich o bohaterskie przetrwanie z heroicznym, szcz�liwym za-ko�czeniem - by� w ka�dej chwili got�w w wyj�tkowych wy-padkach zast�powa� koleg�w podoficer�w nawet w niedziel�
i w ko�cu tygodnia.
Lepszego, bardziej doskona�ego podoficera dy�urnego nie m�g� wymy�li� najbardziej wyrafinowany regulamin. Rozkazy by�y dla niego naprawd� czym� �wi�tym. Wype�nia� je wedle najlepszej wiedzy i sumienia; jego wiedza wojskowa by�a du�a, a to, co nazywa� �o�nierskim sumieniem, mocno rozwini�te. By� zawsze chorobliwie dok�adny, zawsze zdecydowany na przekszta�cenie w�tpliwych istot w przyzwoitych �o�nierzy, jakich chcia� widzie� nar�d, fuhrer i Rzesza. Nigdy te� nie zapomina� o tym, co uwa�a� za honor.
Kiedy stosownie do rozkazu kanonier Vierbein zameldowa� si� u niego do czyszczenia latryny w dolnym korytarzu, Lindenberg, 'zachowuj�c nienagann� postaw�, zmierzy� go przede wszystkim wzrokiem od st�p do g��w. Niewiele mia� mu do zarzucenia; przez chwil� chcia� wytkn��, �e w�osy nie s� przyczesane z dostateczn� staranno�ci�, ale da� temu' spok�j, poniewa� wybitne poczucie sprawiedliwo�ci kaza�o mu wzi�� pod uwag�, �e kanonier Vier-bein dopiero co sko�czy� jak�� prac�.
� Co kanonier robi� dotychczas?
� Trzepa�em dywany, panie kapralu. Dla pana szefa.
Kapral nie zdradzi� si� nawet zmru�eniem oka, �e to pot�pia;
nie chcia� rozwa�a�, jaki w tej czynno�ci kryje si� g��bszy sens. Jak zwykle lojalny, daleki by� od tego, by to pot�pienie okaza�, a co dopiero wypowiedzie�. �Prze�o�eni - powiedzia� sobie - nie podlegaj� mojej krytyce. By�oby to podkopywaniem dyscy-pliny, gdybym wobec podw�adnego wypowiedzia� nawet najbar-dziej uzasadnione s�owa krytyki. �ci�lej m�wi�c, by�oby to po-�rednie wezwanie do buntu, o kt�rym dobry �o�nierz nie wa�y si� my�le� nawet we �nie."
Poszed� do latryny, rozejrza� si� dooko�a. Licznie odwiedzany ust�p l�ni� czysto�ci�. Podczas czyszczenia rejonu wst�p do niego by� wzbroniony; nie odnosi�o si� to oczywi�cie do podoficer�w. W my�l rozkazu bateryjnego 104/38 szeregowcy mogli go u�ywa�
19
tylko w razie wyj�tkowo pilnej potrzeby. Lekkomy�lni bowiem, niezdyscyplinowani, mimo szczeg�owego �ledztwa nie wykryci �o�nierze baterii zrobili pewnego sobotniego popo�udnia, prawdo-podobnie na znak protestu, du�� kup� przed magazynem mundu-rowym, w kt�rym znajdowa� si� w owym czasie szef z okazji sprawdzania stanu osobowego.
W ka�dym razie kapral Lindenberg stwierdzi� z zadowoleniem, �e latryna jest czysta. Fachowymi chwytami sprawdzi� okna, se-desy, kanalizacj� i kran rezerwuaru z wod�. Nie b�yszcza� dosta-tecznie, wi�c Lindenberg kaza� doprowadzi� go do ,,wysokiego po�ysku."
Potem wr�ci� do pokoju przeznaczonego dla podoficera dy�ur-nego. Czeka� tam na niego bombardier Asch i zasalutowa� mu tak przepisowo, �e Lindenberg naprz�d skin�� z zadowoleniem g�ow�, a p�niej dopiero spr�y�cie odpowiedzia� na uk�on.
Asch wiedzia� doskonale, jak si� nale�y z kapralem Linden-bergiem obchodzi�. Zawo�a� g�o�no: - Prosz� o pozwolenie po-m�wienia z panem kapralem.
� Prosz� - odpowiedzia� Lindenberg grzecznie.
Bombardier Asch obserwowa� wzorowo wy�wiczone reakcje
swego bezpo�redniego prze�o�onego, nie okazuj�c ani odrobiny zdziwienia. Ca�kowicie odzwyczai� si� od dziwienia si� czemu-kolwiek. Postanowi� sobie �wi�cie: �Nic zdarzy si�, nie mo�e si� zdarzy� nic, co by mnie mog�o wyprowadzi� z r�wnowagi". S�o-wa jego brzmia�y mocno, jurnie, wyra�aj�c jednocze�nie gotowo�� do pos�uchu.
� Czy mog� prosi� o pozwolenie zapytania pana kaprala o mo-j� niedzieln� przepustk�? - wyb�bni�.
� Sko�czyli�cie swoj� robot�, bombardierze Asch?
� Tak jest, panie .kapralu! Pan ogniomistrz Werktreu zwolni� mnie.
Kapral przyj�� to do wiadomo�ci. - A wasze rzeczy,' bombardierze Asch? Porz�dek w szafie? Karabin? Pas?
� Prosz� pozwoli� zameldowa�, panie kapralu: wszystko w po-rz�dku! - Bombardier Asch ok�amywa� bez skrupu��w swego prze�o�onego. Wiedzia� doskonale, �e nic nie by�o w porz�dku, w ka�dym razie nie by�o w takim porz�dku, aby w nieprzekup-nych oczach Lindenberga mog�o znale�� uznanie. Wiedzia� jednak r�wnie�, �e kapral nie mo�e st�d na razie odej�� i ze wzgl�du na brak czasu nie mo�e z w�a�ciw� mu dok�adno�ci� rewidowa� szafy ka�dego, kto prosi o przepustk�.
Lindenberg, wyprostowany jak �wieca, sprawia� wra�enie, �e si� nad czym� zastanawia. Zaniepokoi�o to nieco bombardiera Ascha. Postanowi� wi�c odpowiednio nacisn��.
� Prosz� mi pozwoli� zwr�ci� panu kapralowi uwag� - powiedzia� z udanym entuzjazmem - �e doborowa dru�yna naszego pu�ku walczy dzi� z klubem sportowym �Hanza".
Wcale tak nie by�o. Zawody pi�ki r�cznej mia�y si� odby� do-piero za dwa tygodnie. Ale Asch liczy� na to, �e Lindenberg, kt�ry t� ga��zi� sportu ma�o si� interesowa�, nie b�dzie tego do-k�adnie wiedzia�. A gdyby by�o inaczej, mo�na przecie� zawsze powiedzie�, �e zasz�a pomy�ka.
Ale Lindenberg tego nie wiedzia�. Wykona� kr�tki, spr�ysty ruch g�ow� i rzek�:
� �wietnie, bombardierze Asch. Udzia� w wydarzeniach spor-towych wzbudza we mnie szacunek. Sport to zdrowy fundament dla s�u�by z broni� w r�ku. Ponadto og�lny entuzjazm wzmaga ch�� do walki. Mam nadziej�, �e i w tej dziedzinie b�dziemy g�rowa� nad cywilami.
� Na pewno, panie kapralu! '<
Lindenberg usiad� i otworzy� zeszyt, w kt�rym le�a�y niedziel-ne przepustki. Wyj�� je i zacz�� przegl�da�. Zadzwoni� telefon. Nie zmieniaj�c wzorowej jak zawsze postawy uj�� s�u�bistym ruchem s�uchawk� i zameldowa�: - Trzecia bateria. Podoficer dy�urny Lindenberg.
Bombardier Asch przygl�da� si� protekcjonalnie spr�ystemu podoficerowi. Zgi�� lekko kolana i stan�� w wygodnej pozycji, ale wygl�da�o to tak, jak by w dalszym ci�gu sta� wypr�ony. Potrafi� tak sta� bez zm�czenia godzinami. By� to jeden z jego trick�w, kt�re sobie wymy�li�.
� Tak jest, panie szefie - powiedzia� Lindenberg do s�uchaw-ki. - Pan szef znajduje si� w kantynie? Tak jest! Zaraz przycho-dz�, panie szefie, z ksi��k� przepustek. - Od�o�y� s�uchawk� i ze zdwojon� szybko�ci� zacz�� przerzuca� stos przepustek.
� Prosz� pana kaprala - rzek� bombardier Asch, jak gdyby
za czyim� podszeptem - r�wnie� o przepustk� kanoniera Vier-beina. - Widz�c, �e Lindenberg si� waha, doda�: - Niech mi wolno b�dzie zameldowa� panu kapralowi, �e to kanonier Vierbein zwr�ci� moj� uwag� na zawody pi�ki r�cznej.
� Tak? - zapyta� Lindenberg nie ukrywaj�c swego zdziwienia. - Kanonier Vierbein zwr�ci� na to wasz� uwag�? Nigdy bym nie pos�dza� kanoniera Vierbeina o tego rodzaju zaintere-sowania. A wi�c dobrze, dam wam jego przepustk�.
� Dzi�kuj�, panie kapralu! - zawo�a� spontanicznie bombar-dier. Ledwie to powiedzia�, zorientowa� si�, �e kierowany impul-sem, a wi�c nie zastanowiwszy si�, pope�ni� zapewne niebezpiecz-ny b��d.
Jak by�o do przewidzenia, Lindenberg spojrza� na niego pie-kielnie powa�nie i z nagan�: - Bombardierze Asch! - powie-dzia� swoim oficjalnym, mocnym, cho� zawsze pe�nym rezerwy g�osem. - Nie ma powodu do dzi�kowania. Spe�niam tylko m�j obowi�zek. Jest to samo przez si� zrozumia�e. - Potem, wbrew oczekiwaniu, wr�czy� bombardierowi Aschowi obie przepustki.
zainkasowa� za nie dwadzie�cia fenig�w i na po�egnanie o�wiad-czy� ch�odno: - Mo�ecie pdej��. Oczekuj�, �e dzi� na zawodach dacie cywilom jako �o�nierz dobry przyk�ad.
Dzier�awca kantyny Bandurski mia� za sob� dwunastoletni�
s�u�b� podoficera zawodowego. S�u�y� jeszcze w Reichswehrze, zna� dok�adnie podoficer�w. Nie lubi� ich wi�c zbytnio, cho� sam nosi� kiedy� oznaki podoficerskie. Teraz w ka�dym razie by� cz�o-wiekiem interesu; zaraz w pierwszych tygodniach zorientowa� si�, �e najlepsze interesy robi si� z szeregowcami.
Na pocz�tku by� tak kr�tkowzroczny, �e dawa� podoficerom
wyra�nie do poznania, jak ma�o go interesuj�. Grali w karty, sy-pali szumnymi frazesami, chlali piwo i zaci�gali d�ugi. Natomiast �o�nierze robili zakupy, tracili na nie ca�y sw�j �o�d. Stosunek czystych zysk�w, osi�ganych dzi�ki podoficerom i szeregowcom, przedstawia� si� jak jeden do pi�ciu.
Ale Bandurski zauwa�y� bardzo pr�dko, �e gdyby podoficero-wie planowo i skrycie sabotowali jego lokal, mog�oby si� to sta� niebezpieczne dla jego bilansu. Wynalazc� tego rodzaju podst�p-nych metod walki by� starszy ogniomistrz Schulz. Bandurski wy-w�cha� to szybko, a Schulz, b�d�c kiedy� w zamroczeniu alkoho-lowym, nawet temu nie zaprzeczy�. Post�powa� wedle nast�pu-j�cej, w najwy�szym stopniu prymitywnej, lecz dzia�aj�cej nie-bezpiecznie zasady: wymaga� z ca�� surowo�ci� jednolito�ci, r�w-nie� w zaopatrzeniu osobistym, umia� da� do zrozumienia, �e dzier�awca kantyny Bandurski nie jest w stanie zagwarantowa� tej bezwarunkowo potrzebnej jednolito�ci. Kaza� wi�c robi� za-kupy w miasteczku, z czego miejscowi kupcy byli bardzo radzi. Inne baterie wsp�zawodniczy�y z metod� Schulza i Bandurski znalaz� si� na skraju bankructwa.
Musia� za zdobyte do�wiadczenia zap�aci�. Wyda� dla ca�ego korpusu podoficerskiego ,,wiecz�r pojednania" z piwskiem i go-lonk�, kt�ry go omal nie doprowadzi� do ruiny. Ale od tego wie-czoru interes rozkwit�. Odt�d podoficerowie stali si� jego fawo-ryzowanymi go��mi. Urz�dzi� dla nich specjaln� sal�, dba� o jak najbardziej atrakcyjn� obs�ug� kobiec�. Starszy ogniomistrz Schulz nale�a� teraz do jego najlepszych go�ci pod wzgl�dem kon-sumpcji; gorzej wygl�da�a sprawa z p�aceniem.
Dzier�awca kantyny Bandurski nigdy nie m�g� zapomnie�
Schulzowi krzywdy, jak� mu ten w�wczas wyrz�dzi�, ale fawory-zowa� go i nie waha� si� nigdy, gdy trzeba by�o zale�nie od na-stroju dostarczy� mu za darmo piwa w dostatecznej ilo�ci lub te� duchowego poparcia.
R�wnie� El�bieta, kelnerka kantyny dia podoficer�w, mia�a od-powiednie instrukcje; wype�niam je pos�usznie, cho� bez zbyt-niego entuzjazmu.
� Czego si� pan napije, panie szefie? - pyta�a. - Pan Ban-durski b�dzie rad uwa�a� pana za swojego go�cia.
Schulz spogl�da� na ni� przychylnie. Ta El�bieta by�a wy�sza od jego Lory i szczuplejsza; brak zbyt wyrazistych kontur�w mia� r�wnie�, sw�j urok. Du�e piersi nie by�y w modzie, chyba tylko na kartkach p:;>cztcwych, przedstawiaj�cych eksponaty wiel-kiej wystawy sztuki niemieckiej. Poka�na cz�� cz�onki� Zwi�zku Dziewcz�t Niemieckich * mia�a piersi p�askie jak deski i szczyci-�a si� tym, �e mo�e uchodzi� za ch�opc�w. A mo�e si� myli�? To wszystko przecie� jest tylko bzdur�! Po co mu tutaj idea� pi�kno�ci? Chodzi o korzystn� okazj�, ot co! A prawdziwy m�-czyzna to nie pustelnik, zw�aszcza je�eli jest �o�nierzem. Walczy� i zdobywa�, przede wszystkim to drugie...
Co si� tyczy jego �ony, tej bestii Lory, nikt nie wie, co j� op�ta�o - my�li Schulz z niezadowoleniem. To stworzenie nie zna godno�ci stanu wojskowego, nie wie, co to duch armii, tarza si� po dywanie z parszywym kanonierem. Z kanonierem! ,,Je�li si� to rozniesie - my�li sobie Schulz ze z�o�ci� - jestem moral-nie sko�czony. Czy to �mierdz�ce �ajno b�dzie mia�o w sobie tyle poczucia honoru, �eby zamkn�� g�b�? Mo�liwe. Prawdopodobnie. Pozna on jeszcze - postanowi� Schulz - czego od niego ocze-kuj�!"
� A wi�c czego si� pan napije, panie szefie? - zapyta�a
El�bieta u�miechaj�c si� i obrzucaj�c go spojrzeniem zielonka-wych oczu.
,,Kobietka niczego sobie - my�li Schulz. - Czy ma temperament? Na pewno. Ma zupe�nie jasn� p�e�, a ten typ kobiet zdolny jest podobno do prawdziwych turniej�w. - Wyczyta� to w pewnej powie�ci, kt�r� podczas ostatniej rewizji dow�dca skon-fiskowa� jakiemu� szeregowcowi. - �winia! Przechowywa� co� takiego w szafie! W�a�ciwie nale�a�oby go zamkn��."
� Prosz� mi przynie�� - powiedzia� - jedn� czyst�, ale po du�sku, podw�jn�. A potem wielki kufel mocnego piwa.
El�bieta przynios�a. Rozkoszowa� si� jej szerokimi pe�nymi ra-mionami, mocnymi biodrami i �adnymi nogami. �Lora - my�la� sobie - moja �ona Lora jest ni�sza, bardziej kr�pa, bardziej uchwytna. Dzi� po po�udniu, b�d�c tak lekko ubrana, pozwoli�a sobie na to, by z tym. kanonierem Yierbeinem na dywanie, na moim w�asnym dywanie..."
Podni�s� si� spiesznie. - Musz� zatelefonowa� - powiedzia� - zaraz wr�c�. - Kaza� si� po��czy� z podoficerem dy�urnym swo-jej baterii.
BDM Bund Deutschor Madel,
Tymczasem El�bieta Freitag nape�ni�a puste kufle. Mia�a w�a-sny s�d o m�czyznach, nie by� ani dobry, ani z�y. Orientowa�a si� dok�adnie w r�nicach, kt�re s� wsz�dzie, a wi�c nawet tam, gdzie nie bez powodzenia pr�bowano umundurowa� ludzi fizycz-nie i duchowo.
Wiedzia�a o tym, poniewa� zna�a bombardiera Ascha. Herbert Asch wpad� jej w oko, a raczej, �ci�lej m�wi�c, postara� si� o to, �eby jej wpa�� w oko. By� inny ni� wielu, zupe�nie inny, nie re-prezentowa� przeci�tno�ci jakiego� numeru, nawet pod czapk� polow� nie obnosi� standardowej twarzy: Posiada� zdrowy rozum i kierowa� si� nim. Cz�sto obserwowa�a go z cich� rado�ci�. Ude-rzy�o j�, �e prawie nigdy nie m�wi� tego, co mia� naprawd� na my�li, a jednak prawie zawsze osi�ga� w�a�nie to, co chcia� osi�gn��.
Szef sko�czy� rozmow� telefoniczn�, usiad� znowu przy swoim stole i patrzy� z zadowoleniem zar�wno na nape�niony kufel, jak i na El�biet�.
� Co pani w�a�ciwie robi dzi� wieczorem? - zapyta�.
� A dlaczego? Chcia�by pan wyj�� ze mn�?
� Czemu nie? - Schulz nie widzia� w tym nic z�ego. - Wi�c jak�e?
� A pa�ska �ona? - dowiadywa�a si� El�bieta.
Schulz machn�� r�k�. - Gwa�townie potrzebuje spokoju. Zamykam j� w domu.
El�bieta �ci�gn�a wargi, zdawa�o si�, �e ma ochot� si� roze-�mia�. Ale si� nie roze�mia�a. Powiedzia�a tylko: - Na dzi� wie-cz�r ju� si� um�wi�am-i. W lokalu �Bismarcksh�he".
Szef chcia� jej powiedzie�, �e przecie� mogliby si� tam spotka�. By� to lokal, do kt�rego ucz�szcza� pierwszy dywizjon pu�ku artylerii. Wprawdzie przewa�ali bombardierzy, ale w godzinach rannych bywa�o wielu podoficer�w, a nawet przychodzili ubrani po cywilnemu oficerowie. Lokal mie�ci� si� bowiem tu� obok koszar i ci, kt�rzy w drodze powrotnej nie byli jeszcze ca�kowi-cie zalani, ch�tnie tam wst�powali.
Schulz chcia� wi�c powiedzie�: �Mo�e spotkamy si� w �Bismarcksh�he�". Ale nie dosz�o do tego. Wyr�s� przed nim wy-prostowany jak struna kapral Lindenberg, trzasn�� obcasami i po-wiedzia�: - Kapral Lindenberg melduje si� na rozkaz.
Szef zna� dobrze Lindenberga i nie lubi� go. Uwa�a�, �e �mier-dzi po prostu poprawno�ci�, ale, acz niech�tnie, czu� dla niego respekt. Wiedzia�, -�e z tym lodowcem w mundurze wszelka roz-mowa, maj�ca do pewnego stopnia charakter prywatny, pozba-wiona by�aby jakiegokolwiek sensu. Przeszed� wi�c od razu do sedna sprawy.
� Czy wydali�cie ju� przepustki?
� Tak jest, panie szefie. Siedemna�cie sztuk.
� Czy temu �wintuchowi Yierbeinowi tak�e?
Lindenberg nie okaza� ani cienia osobistego .zainteresowania. - Kanonier Vierbein - powiedzia�, i w zamianie s�owa ��wintuch" na s�owo �kanonier" nie zabrzmia� nawet cie� wyrzutu; nie za-brzmia�, ale Lindenberg da� ten wyrzut odczu�, co nie usz�o uwagi nawet znanego z grubosk�rno�ci Schulza. - Kanonier Vierbein otrzyma� sw� przepustk� za po�rednictwem bombardie-ra Ascha.
Szef z trudem opanowa� ryk. Wiedzia�, �e by�oby to wobec
kaprala Lindenbenga zupe�nie pozbawione sensu. Z tym trzeba post�powa� inaczej, zupe�nie inaczej. - My�la�em - powiedzia� udaj�c zdziwienie - �e kanonier Vierbein robi porz�dki w dolnej ubikacji.
� Sko�czy� t� robot� - zakomunikowa� Lindenberg ze spokojem. - Poniewa� nie by�o innych rozkaz�w i instrukcji, nie widzia�em powodu, �eby nie wyda� kanonierowi Vierbeinowi przepustki, tym bardziej �e kanonier Vierbein pragnie by� obecny na zawodach pi�ki r�cznej mi�dzy doborow� dru�yn� pu�ku i klu-bu sportowego �Hanza".
� Ale� te zawody odb�d� si� dopiero za dwa tygodnie! - za-wo�a� szef tryumfalnie. By� dok�adnie zorientowany, gdy� w�a�nie dzi� przed po�udniem wyczyta� to w rozkazie pu�kowym. - Da-li�cie si� nabi� w butelk�, kapralu Lindenberg, ten �obuz zbuja� was. W�a�nie was! Jak najg�upszego rekruta!
Kapral stal jak odlany ze spi�u, nieruchomo. Purpurowa twarz mia�a niemal kolor dojrza�ego pomidora. - Co pan rozka�e, panie szefie? - zapyta� zd�awionym g�osem,
Schulz czu� swoj� niebotyczn� przewag�. Oficjalna kompromi-tacja wzorowego s�u�bisty Lindenberga, kt�rego podoficerowie nazywali �wiecznym �o�nierzem", nape�nia�a go b�ogo�ci�. Waln�� pi�ci� w st�, wydawa�o si�, o ile mo�na si� by�o u niego w tym zorientowa�, �e jest szcz�liwy.
� Kiedy - zapyta� - wydali�cie przepustki?
� Przed chwil�, panie starszy ogniomistrzu... Jakie� pi�� mi-nut temu.
� Czy te �wintuchy by�y ju� w wyj�ciowych mundurach?
� Nie, panie szefie. W drelichowych. Kanonier Vierbein za-ledwie trzy minuty temu otrzyma� pozwolenie na opuszczenie latryny.
� Pi�knie, Lindenberg! - Schulz, kt�rego rozpiera� duch
przedsi�biorczo�ci, podni�s� si� zza sto�u. - Narobili�cie tu wprawdzie �adnych g�wien, ale ja to oczyszcz�. Pozostawcie wszystko mnie. Inaczej narobicie jeszcze wi�cej g�upstw. Prze-prowadz� po prostu przegl�d.
Starszy ogniomistrz Schulz uda� si� niezw�ocznie na swoje �miejsce przegl�d�w". Obok jedynego wej�cia i wyj�cia z budyn-ku baterii sta�a �awka. Ka�dy, kto chcia� budynek opu�ci�, mu-sia� przej�� obok niej. �adna inna droga nie prowadzi�a bezpo-�rednio do bramy koszarowej.
Schulz rozpar� si� na �awce, po�o�y� obok siebie notes i zacz�� czatowa� na kanoniera Vierbeina. Wype�nia� sobie czas kontro-lowaniem �o�nierzy gotowych do wyj�cia. Czyni� to wedle wszel-kich regu� swej sztuki, badaj�c czysto�� paznokci, skarpetek, ko-szul, uszu i blask but�w.
Czynno�� t� wykonywa� z wyra�n� satysfakcj�. Pewn� przyjemno�� sprawia�o mu udawanie, �e nie widzi stoj�cych za okna-mi licznych �o�nierzy, kt�rzy przypatruj� si� jego czynno�ciom, o�ywionym i urozmaiconym r�nymi kapitalnymi pomys�ami.
Ale bombardier Asch i kanonier Yierbein nie zjawiali si�. Schulz zacz�� si� powoli niecierpliwi�, wreszcie ogarn�o go wy-ra�ne zdenerwowanie. Potem kaza� wszcz�� za bombardierem Aschem i kanonierem Vierbeinem poszukiwania. Ale nie mo�na ich by�o w rejonie baterii odnale��.
Wreszcie zameldowano mu, �e obydwaj opu�cili koszary. Dygoc�c z oburzenia starszy ogniomistrz Schulz w najwy�szym stopniu zdumiony zapytywa� siebie, Jak� drog� umkn�li, bo prze-cie� drog� normaln�, prowadz�c� obok ni-.-go, pos�u�y� si� nie mogli.
W bia�y dzie� odwa�yli si� na co�, co w innych okoliczno�ciach zwyk�o si� ryzykowa� tylko w nocy: przele�]! przez p�ot. Id�c za rad� Ascha, kt�ry by� zawsze na wszystko przygotowany i na-uczy� si� chodzi� drogami najmniejszego oporu, wydostali si� przez o