2469
Szczegóły |
Tytuł |
2469 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2469 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2469 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2469 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CLIFFORD D. SIMAK
ZASADA WILKO�AKA
(PRZE�O�Y�A ANNA BERG)
1
Stworzenie przystan�o, pochyli�o si� nisko, prawie do ziemi, i zacz�o wpatrywa� si� w punkciki s�abego �wiat�a na horyzoncie. Chcia�o nasyci� si� jego blaskiem, uczyni� je tarcz� przeciw wszechogarniaj�cym ciemno�ciom.
Zaskowycza�o niespokojne, niemal przera�one.
�wiat by� zbyt gor�cy i mokry, ciemno�ci zbyt g�ste, by je przenikn�� wzrokiem. Planeta pulsowa�a �yciem, bujnym i niepohamowanym, atmosfera drga�a gwa�townie i nieprzerwanie. A jednak nie by�o to �ycie doskona�e. Mo�e dlatego d�wi�ki wok� zlewa�y si� niby w jeden j�k agonii, a niskie, przeci�g�e wycie, dochodz�ce z oddali, brzmia�o jak bezs�owna skarga. Rozmyte ogniki migota�y s�abo, czasami b�ysn�y �ywym �wiat�em, ale by�y zbyt odleg�e, nie mog�y rozproszy� mrok�w wszechpot�nej nocy. A ponadto wsz�dzie to istnienie, przekraczaj�ce sw� intensywno�ci� prawa jakiejkolwiek materii, odpowiadaj�ce s�abymi reakcjami na nieliczne odpowiednie bod�ce.
Mo�e, m�wi�o sobie stworzenie, nie powinno by�o tak usilnie stara� si� wydosta�. Mo�e powinno by�o pozosta�, zadowolone z tego bezimiennego miejsca, gdzie pozbawione by�o istnienia, a nawet sensu czy poczucia istnienia, wspomnie� o nim. Wszystko zast�powa�a wiedza, niejasna i zachowana z nieznanej przesz�o�ci, �e istnieje stan zwany "istnieniem". Rzadkie b�yski inteligencji, oderwane szcz�tki przypadkowych informacji pchn�y je do zmaga� o wolno��. Musia�o uciec i sta� si� indywidualnym bytem, m�c wreszcie sprawdzi�, gdzie by�o, jak si� tu dosta�o i po co.
Wtedy to by�o oczywiste, ale teraz?
Przylgn�o do ziemi, skowycz�c jeszcze �a�o�niej.
Jak w jednym miejscu mog�o by� tak du�o wody? Takie mn�stwo ro�linno�ci i burzliwe przemieszczanie si� element�w? Ten chaotyczny �wiat, wype�niony bez�adnym p�dem i ha�asem, by� niewiarygodny w swym istnieniu. A jednak musia� istnie�, skoro tutaj si� znalaz�o. W zdumieniu patrzy�o na wod�, �wi�tokradczo zajmuj�c� przestrzenie, bezkarnie sp�ywaj�c� widocznymi strumieniami ze zboczy, zatrzymuj�c� si� w ka�dym zag��bieniu, tworz�c ka�u�e i miniaturowe stawiki. Pozwoli�a sobie nawet wtargn�� do atmosfery, �eby spada� znienacka na og�upia�e formy istnienia.
Wok� szyi mia�o okr�cony koniec nieznanego tworzywa, reszta d�ugiej tkaniny ci�gn�a si� wzd�u� grzbietu i opada�a w b�oto, raz po raz szarpana podmuchami gwa�townego wiatru. Czy�by to mia�o s�u�y� za rodzaj nieznanej os�ony? Nie wygl�da�o na tak wiele, nie chroni�o, tylko przeszkadza�o. Zreszt�, nigdy przedtem stworzenie nie potrzebowa�o zabezpiecze�, wystarczy�a mu gruba warstwa srebrzystego futra na grzbiecie.
Przedtem - zastanowi�o si�. Przed czym? Kiedy? Ze wszystkich si� wyt�a�o nadwer�ony intelekt, pr�bowa�o zatrzyma� niewyra�ne wspomnienia. Stale powraca�o niejasne wyobra�enie majestatycznie nieruchomego l�du, zimnego i suchego powietrza, chmur �niegu i piasku podrywanych silniejszymi podmuchami, nocnego nieba roz�wietlonego milionami gwiazd tak jasno, jak �agodn� po�wiat� ksi�yc�w w dzie�. Jeszcze jeden obraz powraca� natr�tnie, wdziera� si� do m�zgu i zak��ca� przyjemne wspomnienia: niezrozumia�y krok w przestrze�, nie wyja�niona wyprawa w ciemno��, by bada� sekrety gwiazd.
Ale czy to naprawd� pochodzi�o z pok�ad�w pami�ci, czy nie by�o wytworem rozszala�ej wyobra�ni, zrodzonym w tym bezimiennym miejscu, z kt�rego stworzenie zdo�a�o si� wyrwa�? Nie mia�o mo�liwo�ci, by to sprawdzi�.
Stan�o, wyci�gn�o ramiona i zebra�o tkanin� wlok�c� si� po ziemi. Trzymaj�c przed sob� mokre zwoje materia�u, patrzy�o, jak drobne krople wody spadaj� w ka�u�e, rozpryskuj� si� i ton�.
Te �wiat�a z przodu, niedaleko? To nie mog� by� gwiazdy, s� zbyt nisko nad ziemi�. W dodatku tej nocy wcale nie by�o gwiazd. Sam ten fakt by� w najwy�szym stopniu niezrozumia�y: jak mog�o nie by� gwiazd, skoro one s� zawsze?
Ostro�nie post�pi�o kilka krok�w naprz�d. Opr�cz obrazu nieruchomych �wiate� m�zg zacz�y bombardowa� sygna�y z pod�wiadomo�ci. Uwa�nie zbada�o informacje o obecno�ci minera�u i wywnioskowa�o, �e stoi on w mroku w postaci du�ego bloku skalnego o kszta�tach tak regularnych, �e nie mog�a ich wyrze�bi� natura.
Przestrze� wok� nieprzerwanie p�dzi�a na o�lep wype�niona oszala�ymi odg�osami �ycia, roz�wietlana na u�amki sekund blaskami pojedynczych �wiate�ek, kt�re tylko podkre�la�y z�owrogo�� zasnutego czarnymi chmurami nieba.
Zastanowi�o si�, czy ma nadal tak kr��y� dooko�a �r�de� skupionej energii, czy mo�e zbli�a� si� do nich ruchem spiralnym? Czy nie lepiej by�oby od razu dosta� si� do nich i sprawdzi�, czym by�y w rzeczywisto�ci? A mo�e na odwr�t, powinno odnale�� swe �lady i powr�ci� do bezimiennej pustki, z kt�rej tak nierozwa�nie uciek�o, zrezygnowa�o z os�ony, jak� dawa�a nico��? Pomimo ch�ci nie mog�o wybra� tego rozwi�zania, bo nie by�o sposobu na odnalezienie przyjaznej nico�ci. Ju� w chwil� po uwolnieniu tajemnicza pustka znikn�a, miejsce nieistnienia samo zanurzy�o si� w niebyt. Stworzenie w�drowa�o ju� zbyt d�ugo od tego czasu, zostawi�o jedyne znajome miejsce daleko za sob�.
Gdzie by�y tamte dwa, st�oczone z nim w nico��? Czy tak jak i ono zdo�a�y wyrwa� si� z tego miejsca, a mo�e pozosta�y, intuicyjnie wyczuwaj�c obco�� rozci�gaj�c� si� na zewn�trz, atakuj�c� okrutnie, wyniszczaj�c�, pozbawiaj�c� najdrobniejszego wra�enia pewno�ci. A je�eli nie uciek�y, to gdzie s� teraz?
Nie tylko gdzie, ale przede wszystkim kto?
Dlaczego nigdy nie odpowiedzia�y na jego pytania, a mo�e po prostu nie s�ysza�y go? Mo�e w tym bezimiennym miejscu nie by�o odpowiednich warunk�w na stawianie pyta� i domaganie si� odpowiedzi? Wielokrotnie my�la�o, �e to bardzo dziwne - zajmowa� t� sam� przestrze�, mie� t� sam� �wiadomo�� mo�liwo�ci istnienia wesp� z dwoma innymi bytami i nie by� w stanie skontaktowa� si� z nimi.
Pomimo ciep�a nocy dygota�o z zimna, kt�re nosi�o w sobie. Powtarza�o sobie, �e nie mo�e tu zosta�, ale nie mo�e te� b��ka� si� bez ko�ca. Musi znale�� jakie� schronienie, miejsce, by wreszcie odpocz��. Z drugiej strony, jak dot�d nie potrafi�o zrozumie�, czy i gdzie mo�liwe jest znalezienie schronienia w tym nie uporz�dkowanym, chaotycznym �wiecie.
Powoli posuwa�o si� do przodu, niepewne swych poczyna�, nie wiedz�c, gdzie i�� ani co robi�.
�wiat�a - zastanowi�o si�. Powinno zbada� �wiat�a, czy te� raczej...
Nagle eksplodowa�o niebo i wype�ni�o �wiat sw� b��kitn� jasno�ci�. Stworzenie straci�o wszystkie zmys�y, o�lepione odskoczy�o do ty�u, m�zg pora�a� mu tak wielki strach, �e a� musia�o wyrazi� go w dzikim, przeci�g�ym wyciu. Ciemno�ci powr�ci�y r�wnie nagle, jak pojawi� si� blask. Stworzenie urwa�o krzyk przera�enia i bez wysi�ku powr�ci�o do stanu nieistnienia.
2
Deszcz zacina� Andrew Blake'owi w twarz, ziemia dr�a�a, a w powietrzu, kt�re w wielkich masach przewala�o si� nad jego g�ow�, s�ycha� by�o jeszcze pomruki oddalaj�cej si� burzy. Blake wyczuwa� w atmosferze ostry zapach ozonu. Szed�, a mokry, zimny piach przesuwa� si� pod jego bosymi stopami.
Jak si� tu znalaz�, na zewn�trz po�r�d ulewy i piorun�w? Dlaczego nie mia� sanda��w i przykrycia na g�ow�, a jego ubranie by�o przemoczone do cna, a� woda sp�ywa�a z niego strumieniami?
Po kolacji wyszed� na chwil� na werand�, by popatrze� na czarne chmury zbieraj�ce si� nad zachodnim pasem g�r i zwiastuj�ce mocn� ulew�, i teraz - w chwil� p�niej - sam znalaz� si� po�r�d tej ulewy, a przynajmniej mia� nadziej�, �e jest to ten sam deszcz i burza.
Wicher szarpa� korony drzew, �wista� w�r�d ga��zi. Blake, stoj�c u st�p g�ry, s�ysza� szum wody sp�ywaj�cej ze zbocza. Po drugiej stronie wezbranego strumyka spostrzeg� roz�wietlone okna jakiego� domu.
Zamroczony, w pierwszym odruchu pomy�la�, �e to jego dom. Nie, w pobli�u jego domu nie by�o zbocza tak g�sto poro�ni�tego drzewami ani strumienia. By�y drzewa, ale znacznie mniej, a poza tym powinny by� inne domy. Ten sta� samotnie.
Ze zdumieniem potrz�sn�� g�ow�, wyci�gn�� r�ce i dr��cymi palcami wyciska� wod� z w�os�w, nie zwa�aj�c na to, �e sp�ywa mu po twarzy i zalewa oczy.
Deszcz, kt�ry usta� na chwil�, zacz�� zacina� teraz ze zdwojon� si��, i to ostatecznie przes�dzi�o - Andrew z determinacj� skierowa� si� w stron� domu. Oczywiste, �e to nie jego dom, ale ka�dy dom by� wystarczaj�co dobry, aby dowiedzie� si� od mieszka�c�w, gdzie si� znajduje i...
Powiedz� mu, gdzie jest? Chwileczk�, to przecie� czyste szale�stwo! Przed sekund� sta� na w�asnej werandzie i ogl�da� nadci�ganie ci�kich chmur burzowych, przed sekund� nie spad�a jeszcze ani jedna kropla deszczu.
To musi by� koszmarny sen albo bardzo sugestywna halucynacja. Ale deszcz przeinaczaj�cy go do cna i zapach ozonu w powietrzu s� z pewno�ci� rzeczywiste - czy ktokolwiek m�g�by w�cha� ozon we �nie?
Id�c w stron� domu, nadepn�� praw� nog� na jaki� twardy przedmiot. Poczu�, jak b�l przeszywa mu stop� i rozchodzi si� wzd�u� ca�ej ko�czyny.
Odruchowo podni�s� zranion� nog� i skacz�c na drugiej, wymachiwa� obola�� ko�czyn� w powietrzu. Po chwili zlokalizowa� rw�cy b�l w du�ym palcu.
Lewa noga obsun�a mu si� nagle w b�ocie i z impetem usiad�, rozpryskuj�c wok� wod� i grudki b�ota. Ziemia by�a zimna i mokra.
Pozosta� w tej pozycji. M�g� teraz podci�gn�� bli�ej praw� nog� i delikatnie zbada� palcami ran�.
Wystarczaj�co dobitny dow�d, �e to nie sen. We �nie cz�owiek tak bezmy�lnie nie rozci��by sobie palca.
Co� si� wydarzy�o. Nie�wiadomie, w u�amku sekundy, zosta� przez nieznan� si�� przeniesiony o dziesi�tki mil od swego domu. Przeniesiony i pozostawiony w ulewie, przy grzmocie piorun�w i w�r�d nocy tak ciemnej, �e nie widzia� nic o krok.
Ponownie pomaca� zranione miejsce: b�l troch� zmala�. Wsta� ostro�nie i delikatnie postawi� zranion� stop�. M�g� i�� utykaj�c, uwa�nie stawia� praw� nog�, zwracaj�c palce ku g�rze.
Kulej�c, potykaj�c si� i �lizgaj�c w b�ocie, doszed� do strumienia, przeszed� przez wod� si�gaj�c� mu do kostek i zacz�� wspina� si� ku domowi.
B�yskawica przeci�a horyzont. W jej �wietle spostrzeg� masywn� bry�� domu z ci�kimi kominami, o oknach osadzonych g��boko w kamieniu.
Kamienny dom! Anachronizm. Kto dzisiaj �yje w kamiennych budowlach?
Wolno dotar� do ogrodzenia. Szed� miarowo i unika� uraz�w w skaleczony palec. Mia� nadziej�, �e trzymaj�c si� p�otu, nawet w tych ciemno�ciach zdo�a odnale�� bram�. Natrafi� na furtk� i zauwa�y� trzy ma�e �wietlne tr�jk�ty. Domy�li� si�, �e tam musz� znajdowa� si� drzwi.
Poczu� pod stopami p�askie, r�wno u�o�one kamienie i szed� odrobin� pewniej. Przy drzwiach zwolni�; nie unosi� n�g, ale przesuwa� je po powierzchni chodniczka. Obawia� si�, �e natrafiaj�c na schody, ponownie si� urazi. Teraz dba� tylko o swoj� stop�.
Rzeczywi�cie - by�y stopnie. Trafi� na nie dok�adnie tak, jak nie chcia�. Sta� sztywny, dr��c i zaciskaj�c z�by, przeczekuj�c fal� najsilniejszego b�lu. Wspi�� si� na schody i zlokalizowa� dotykiem drzwi. Pomimo stara� nie m�g� odnale�� przycisku dzwonka. W ko�cu wymaca� ko�atk�.
Nie zdziwi� si� zbytnio - by� to przecie� kamienny dom i ko�atka pasowa�a do tego staro�wieckiego stylu. Dom tak mocno wro�ni�ty w przesz�o��...
Ogarn�� go paniczny strach. Nie przestrze�, lecz czas - pomy�la�. Je�eli w og�le by� przeniesiony, to mo�e w czasie, a nie w przestrzeni?
Dr��c� r�k� uni�s� ko�atk� i zastuka� do drzwi. Czeka�, ale �aden odg�os z wn�trza nie wskazywa� na to, �e go us�yszano. Zastuka� ponownie.
Na �cie�ce za nim rozleg� si� zgrzyt szybkich krok�w. Odwr�ci� si� i zosta� o�lepiony sto�kiem jasnego �wiat�a. Posta� z latark� znieruchomia�a. Po chwili oczy Andrew przystosowa�y si� na tyle, �e m�g� rozr�ni� ciemniejsz� sylwetk� m�czyzny na tle nieba. Jednocze�nie za jego plecami otworzy�y si� drzwi domu i smuga �wiat�a z wn�trza rozja�ni�a fragment podw�rza. M�g� lepiej widzie� cz�owieka z latark�, ubranego w ko�uch z owczych sk�r, spod kt�rego wystawa� materia� w krat�. W drugiej d�oni m�czyzna trzyma� metalowy przedmiot, w kt�rym Blake rozpozna� pistolet.
Drugi m�czyzna, ten, kt�ry otworzy� drzwi, zapyta� ostro:
- Co tu si�, u diab�a, dzieje?
- Kto� pr�bowa� dosta� si� do �rodka, senatorze - odpowiedzia� cz�owiek z latark�. - Widocznie uda�o mu si� przemkn�� obok mnie...
- Przemkn�� - przerwa� mu senator - bo ci� tu wcale nie by�o. Poszed�e� gdzie� ukry� si� przed deszczem. Je�li pracujesz tu jako stra�nik i p�ac� ci za to, wymagam, by� czasami robi� to, co do ciebie nale�y.
- By�o bardzo ciemno - pr�bowa� protestowa� stra�nik - i dlatego on si� prze�lizn��...
- Ja bym tego tak nie nazwa� - triumfowa� senator. - On zwyczajnie przyszed� i zastuka� ko�atk�. Kto� pr�buj�cy prze�lizn�� si� ukradkiem nie puka do drzwi. Przyszed� niby z wizyt�, a ty go nie widzia�e�.
Blake odwr�ci� si� w stron� gospodarza domu.
- Przepraszam - powiedzia�. - Przykro mi, �e wprowadzi�em takie zamieszanie. Doprawdy, nie wiedzia�em, nie mia�em zamiaru. Po prostu zobaczy�em dom i chcia�em...
- To nie o to chodzi - przerwa� mu stra�nik. - Senatorze, dzisiaj wieczorem dzia�o si� tu wiele dziwnych rzeczy. Par� minut temu widzia�em wilka...
- Tu nie ma wilk�w - odpowiedzia� ch�odno senator. - Na Ziemi obecnie w og�le nie ma wilk�w. Ju� od ponad stu lat.
- Ale ja naprawd� widzia�em wilka - upiera� si� stra�nik. - Spostrzeg�em go, kiedy by� ten silny b�ysk i grzmoty, tam, po drugiej stronie strumienia, na zboczu.
- To ja pana przepraszam - zwr�ci� si� senator do Blake'a - �e trzymam pana na tym deszczu i zimnie. W tak� noc trudno wytrzyma� na dworze.
- S�dz�, �e si� zgubi�em - Blake pr�bowa� wyja�ni� swoj� obecno��, nie szcz�kaj�c jednocze�nie z�bami. - Gdyby m�g� mi pan powiedzie�, gdzie si� znajdujemy, i wskaza� drog� do...
- Wy��cz latark� - powiedzia� senator do stra�nika - i wracaj do pracy...
Sto�ek �wiat�a znik�.
- A to dobre - wilki - powiedzia� senator w rozdra�nieniu. Potem doda�, ju� do Blake'a: - Je�li pan wejdzie, b�d� m�g� zamkn�� drzwi.
Blake pos�usznie post�pi� naprz�d do ciep�ego wn�trza. Znalaz� si� w du�ym holu; w �cianie naprzeciwko wykute by�y wysokie drzwi, prowadz�ce do pokoju, gdzie w wielkim kamiennym kominku weso�o p�on�� ogie�. Zdobione sztychami pomieszczenia pe�ne by�y ci�kich mebli w kolorze orzechowym.
Senator podszed� i zacz�� przygl�da� si� przybyszowi,
- Nazywam si� Andrew Blake - przedstawi� si� niespodziewanie go��. - Obawiam si�, �e zabrudz� panu pod�og�.
Woda sp�ywa�a z ubrania Andrew i tworzy�a ka�u�e na pod�odze, od drzwi prowadzi�y �lady jego mokrych st�p.
Senator by� wysokim, szczup�ym m�czyzn�, mia� g�adko uczesane szpakowate w�osy i srebrne w�sy, pod kt�rymi widoczny by� zarys silnej kwadratowej szcz�ki. Mia� na sobie bia��, d�ug� szat�, ozdobion� jedynie na brzegach purpurowym motywem ro�linnym.
- Wygl�da pan jak ton�cy szczur - senator pozwoli� sobie na szczer� uwag�. - Przepraszam, je�li pana urazi�em. Zgubi� pan sanda�y.
Otworzy� jedn� z bocznych szaf i ze sterty ubra� wyj�� grub�, br�zow� szat�.
- Prosz�. - Poda� j� Blake'owi. - To powinno by� dobre. Prawdziwa we�na. Przypuszczam, �e jest panu zimno.
- Tylko troch�. - Andrew pr�bowa� opanowa� szcz�kanie z�b�w, a� rozbola�a go �uchwa.
- We�na pana rozgrzeje. - Senator wnioskowa� nie ze s��w, lecz z tego, co widzia�. - Niecz�sto spotykana. Teraz wszystko wypar�y syntetyki. Kupi�em to od pewnego szkockiego g�rala, nieszkodliwego, troch� postrzelonego konserwatysty. My�li bardzo podobnie jak ja, �e kultywowanie tradycji to cnota.
- Z pewno�ci� ma pan racj� - Andrew pr�bowa� by� mi�y.
- We�my na przyk�ad ten dom - ci�gn�� senator. - Zbudowany trzysta lat temu i zachowany w stanie prawie nienaruszonym. Solidna robota prawdziwych robotnik�w. Materia�em by�o prawdziwe drewno i kamie�, nie tak, jak to dzisiejsze... - Bystro spojrza� na Blake'a. - Ja si� tutaj rozgada�em, a pan powoli zamarza. Prosz� i�� tymi schodami na prawo, a potem w pierwsze drzwi na lewo, do mojego pokoju. Sanda�y znajdzie pan w regale, spodnie tak�e. Przypuszczam, �e pa�skie s� zupe�nie przemoczone.
- Te� tak s�dz� - odpar� Blake.
- W porz�dku, prosz� wzi�� z bieli�niarki wszystko, czego pan potrzebuje. Drzwi z pokoju prowadz� do �azienki; nie zaszkodzi panu dobry, gor�cy prysznic. Ja w tym czasie poprosz�, aby Elaine przygotowa�a nam kaw�, i otworz� butelk� brandy...
- Prosz� nie robi� sobie k�opotu. - Blake by� zaskoczony go�cinno�ci� gospodarza. - Tak wiele pan dla mnie zrobi�...
- Ale�, o czym my m�wimy? Ciesz� si�, �e wpad� pan do nas.
Nios�c ofiarowane mu ubranie, Blake wszed� na pi�tro do pokoju na lewo. Przez otwarte drzwi wewn�trz po�yskiwa�a biel �azienki. Musia� przyzna�, �e gor�ca k�piel by�a wy�mienitym pomys�em.
Od�o�y� ubranie i wszed� pod prysznic. Odwi�za�, w�asn� przemoczon� szat� i zrzuci� na pod�og�. Zdziwiony spojrza� uwa�niej na swoje nogi. By� nagi jak jednodniowe piskl�. Zgubi� spodnie, nie wiedz�c jak i gdzie.
3
Kiedy zszed� na d�, senator ju� czeka� na niego w pokoju z kominkiem. Siedzia� w fotelu, na kt�rego oparciu przysiad�a ciemnow�osa kobieta.
- A oto i nasz m�ody cz�owiek - senator odezwa� si� pierwszy. - Przedstawi� mi si� pan, ale z przykro�ci� musz� stwierdzi�, �e umkn�o to mojej uwadze.
- Nazywam si� Andrew Blake.
- Przepraszam za t� nieuwag�. M�j umys� utraci� dawn� zdolno�� koncentracji - usprawiedliwi� si�, - Moja c�rka Elaine. Moje nazwisko brzmi Chandler Horton. Z paplaniny tego g�upca na zewn�trz wie ju� pan oczywi�cie, �e jestem senatorem.
- Czuj� si� zaszczycony - odpowiedzia� Blake. - Bardzo mi mi�o pani� pozna�, panno Elaine.
- Blake? - odezwa�a si� dziewczyna. - S�ysza�am gdzie� to nazwisko, i to stosunkowo niedawno. Prosz� powiedzie�, dlaczego jest pan s�awny?
- Ja? Ale� wcale nie jestem s�awny. - Pytanie zaskoczy�o go.
- A jednak to by�o we wszystkich gazetach. Widzia�am pana na �ywo w tr�jwymiarze, w wiadomo�ciach. Ju� wiem! Pan jest tym cz�owiekiem, kt�ry powr�ci� z gwiazd...
- Uwa�a� pan to za co� zwyk�ego? - Senator podni�s� si� z fotela. - To bardzo interesuj�ce, panie Blake. Na tamtym krze�le b�dzie panu bardzo wygodnie. Powiedzia�bym, �e to jest honorowe miejsce. Przy kominku.
- Kiedy wpadaj� do nas przyjaciele - Elaine zwr�ci�a si� do Blake'a konfidencjonalnym tonem - tatko nabiera manier barona czy raczej wiejskiego dziedzica. Nie trzeba bra� mu tego za z�e.
- Pan senator - odpowiedzia� Blake - jest bardzo go�cinnym gospodarzem.
- Jak pan sobie przypomina, obieca�em kieliszeczek brandy. - Senator si�gn�� po karafk� i szklaneczki.
- I prosz� nie zapomnie� pochwali� trunek - powiedzia�a Elaine. - Nawet gdyby nie chcia� przej�� panu przez gard�o. Senator dumny jest ze swojej znajomo�ci alkoholi. W��czy�am automatycznego kucharza, gdyby mia� pan ochot� na fili�ank� kawy...
- Kucharz znowu dzia�a? - zdziwi� si� senator.
- Nie najlepiej. - Elaine pokr�ci�a przecz�co g�ow�. - Jest w stanie zrobi� to, o co go prosi�am: kaw�, jajka na bekonie. Zjad�by pan z nami? My�l�, �e jeszcze s� ciep�e - doko�czy�a, patrz�c na Blake'a.
- Nie, dzi�kuj�. Nie jestem g�odny.
- Od lat mamy k�opoty z tym urz�dzeniem - odezwa� si� sceptycznie senator. - Przez pewien czas bez wzgl�du na zam�wienie serwowa�o p�surowy rostbef. - Poda� obojgu nape�nione szklaneczki i usiad� w fotelu. - Dlatego lubi� to nieskomplikowane domostwo. Zbudowane trzysta lat temu przez cz�owieka, kt�ry dba� o wspania�o�� budowli, a jednocze�nie mia� du�� doz� zmys�u ekologicznego. Dlatego jako budulca u�yto miejscowego wapienia i okolicznych drzew. Ten dom nie niszczy przyrody, jest jej cz�ci�. Opr�cz automatycznego kucharza nie mamy �adnych innych wynalazk�w techniki.
- Jeste�my dosy� staromodni - doda�a Elaine. - My�l� czasami, �e nasz spos�b �ycia jest r�wnie dziwaczny, jak w dwudziestym wieku by�oby mieszkanie w sza�asie.
- Niemniej ma to pewien urok - zauwa�y� Blake. - Daje poczucie pewno�ci i bezpiecze�stwa.
- Ma pan racj� - zgodzi� si� senator. - Zw�aszcza kiedy pos�ucha si� deszczu i wycia wichru za oknami. - Obr�ci� szklaneczk� w d�oni. - No, oczywi�cie nie mo�e lata� ani m�wi�. Ale kto by chcia� rozmawia� z domem czy te� lata�...
- Tatusiu! - nie wytrzyma�a Elaine.
- Och, prosz� mi wybaczy�. - Senator u�miechn�� si� przekornie. - Tradycje to moje hobby i cz�sto lubi� o tym rozmawia�. Czasami mo�e nawet zapominam o dobrych manierach, daj� si� ponosi� emocjom. Moja c�rka m�wi�a, �e widzia�a pana w tr�jwymiarze.
- Dobrze, �e sobie przypomnia�e�, tato. Bez przerwy my�lisz o konferencjach bioin�ynierii i nie s�uchasz, co do ciebie m�wi�.
- Ale�, kochanie, te konferencje s� niezmiernie wa�ne. Ludzko�� musi du�o wcze�niej zadecydowa�, co robi� z nowo odkrytymi planetami. Uwa�am, �e przekszta�cenie ich na podobie�stwo Ziemi jest bardzo nierozs�dnym rozwi�zaniem. Pomy�le� tylko, ile czasu i pieni�dzy to poch�onie.
- O, p�ki pami�tam - mama dzwoni�a. Nie wr�ci dzi� na noc do domu. Us�ysza�a wiadomo�� o burzy i wola�a zosta� w Nowym Jorku.
Senator odchrz�kn�� cicho.
- W porz�dku, to nie jest noc na podr�e. M�wi�a, jak jej si� Londyn podoba�?
- By�a zachwycona przedstawieniem.
- Musicalem - wyja�ni� senator Blake'owi. - Ta stara forma rozrywki prze�ywa sw�j ma�y renesans. Wed�ug mnie, to bardzo prymitywne, ale �ona to lubi. Jest mi�o�nikiem sztuki.
- Jak to okropnie zabrzmia�o - powiedzia�a Elaine.
- Wcale nie. To prawda. Ale powracaj�c do sprawy bioin�ynierii - ci�gn�� senator. - Jakie s� pa�skie pogl�dy na ten problem, panie Blake?
- �adne. Z zak�opotaniem wyznaj�, �e nic nie wiem na ten temat. Nie mia�em mo�liwo�ci zapozna� si� ze wsp�czesnymi problemami Ziemi.
- Nie mia� pan mo�liwo�ci? Rozumiem - ten ma�y wypad do gwiazd. Przypominam sobie t� histori�. By� pan w kapsule i znale�li pana g�rnicy na asteroidach. Jaki to by� system?
- W pobli�u Antares, na jednej z ma�ych gwiazd bez nazwy; jest zwyczajnie oznaczona numerem. Ja nie pami�tam zupe�nie nic. O�ywiono mnie dopiero tu, w Waszyngtonie.
- I nic pan nie pami�ta?
- Ani troch�. - Smutek zabrzmia� w jego g�osie. - Dla mnie �ycie zacz�o si� nieca�y miesi�c temu. Nie wiem, kim jestem ani co...
- Ma pan jednak nazwisko.
- To tylko ma�e udogodnienie. Wybra�em jedno z wielu; r�wnie dobre by�oby John Smith czy jeszcze inne. Cz�owiek musi mie� nazwisko, to wszystko.
- O ile sobie przypominam, ma pan zbi�r podstawowej wiedzy.
- Tak, ale to dosy� dziwna sprawa. Mam wiadomo�ci o Ziemi, o ludziach i o �yciu - w wi�kszo�ci nieaktualne. Ci�gle jestem zaskakiwany nowo�ciami. Pope�niam gafy na ka�dym kroku, s�owami, zachowaniem. Beznadziejne po�o�enie.
- Nie musi pan o tym m�wi� - powiedzia�a Elaine cicho. - Nie chcia�am pana urazi�.
- Nie szkodzi. Staram si� zaakceptowa� to. Mam nadziej�, �e kiedy� ten niezrozumia�y stan si� sko�czy i dowiem si� prawdy. Mo�e odnajd� siebie - kim jestem, sk�d pochodz� i z jakiego czasu? I co zdarzy�o si� tam, w przestrzeni? To chyba zrozumia�e, �e jestem porz�dnie zagubiony. Wszyscy s� bardzo opieku�czy i wyrozumiali, nikt mnie nie niepokoi. Dosta�em domek w ma�ej wiosce...
- W tej? - zapyta� senator - Przypuszczam, �e gdzie� w pobli�u.
- Sam nie wiem. Przytrafi�o mi si� co� niezwyk�ego i teraz nie wiem, gdzie jestem. Ja mieszkam w wiosce zwanej Middleton.
- To w dolinie - skojarzy� sobie senator. - Jakie� pi�� mil st�d. W takim razie jeste�my s�siadami.
- Wyszed�em po kolacji - zacz�� opowiada� Blake. - Stan��em na werandzie i patrzy�em w stron� g�r. Nadci�ga�a burza, b�yska�o si� i czarne chmury sun�y nisko, ale daleko od wioski, nad pasmem g�r. I nagle, w tej samej chwili, znalaz�em si� na wzg�rzu po drugiej stronie strumienia, w g�stej ulewie. By�em ca�y przemoczony...
Przerwa�, uwa�nie odstawi� szklaneczk� i patrzy� wyczekuj�co na gospodarzy.
- Tak to by�o - doda�. - Wiem, �e to brzmi niewiarygodnie.
- To niemo�liwe - odruchowo zareagowa� senator.
- Te� tak my�l�. Co wi�cej, zosta�em przeniesiony nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Nie do��, �e jestem kilka mil od domu, to jeszcze jest noc, podczas gdy ja wyszed�em na werand� o zmroku.
- Przepraszam pana za mojego g�upiego stra�nika; o�lepi� pana. Musia� pan by� wystarczaj�co wstrz��ni�ty. Nie prosi�em o ochron�, nie chc� ich tutaj, ale nalegania z Genewy zmuszaj� senator�w do podejmowania r�nych �rodk�w ostro�no�ci. Jestem pewien, �e nikt nie nastaje na nasze �ycie. W ko�cu, po tylu wiekach Ziemia jest cho� cz�ciowo ucywilizowana.
- To ma zwi�zek z bioin�ynieri� - wyja�ni�a Elaine. - Jest wok� tego du�o zainteresowania i emocji.
- To nie ma �adnego zwi�zku, chodzi tylko o konsekwentn� taktyk�. Nie ma powod�w, �eby...
- Powody s� jasne - dziewczyna prowadzi�a wyw�d. - Fanatycy z Biblijnego Kr�gu, superkonserwaty�ci, konwencjonali�ci, twardog�owi dogmatycy - oni wszyscy s� zagorza�ymi przeciwnikami projektu. - Odwr�ci�a si� do Blake'a. - Nie uwierzy pan, ale m�j ojciec mieszka w kamiennym domu sprzed trzech wiek�w i przechwala si�, �e nie u�ywa przyrz�d�w...
- Kucharz - wtr�ci� senator. - Zapomnia�a� o kucharzu.
- I przechwala si�, �e nie ma w domu �adnych automatycznych udogodnie�. - Zignorowa�a uwag�. - Ten sam cz�owiek pod innymi wzgl�dami zr�wna� si� z arcypost�powcami, z t� band� szale�c�w o dzikim spojrzeniu, si�gaj�cych stulecia w przysz�o��.
- To nie jest odleg�a przysz�o�� - senator m�wi� niewyra�nie, w podnieceniu. - Tego wymaga zdrowy rozs�dek. Przekszta�cenie jednej planety na podobie�stwo Ziemi b�dzie kosztowa�o tryliony dolar�w. W znacznie kr�tszym czasie i za rozs�dne pieni�dze mo�na stworzy� ludzko�� przystosowan� do �ycia na innych planetach. Zamiast dostosowywa� planety do ludzi, mo�emy dostosowa� ludzi do zmiennych warunk�w...
- I w tym w�a�nie jest problem. Wszyscy oponenci wysuwaj� to jako kontrargument. Zmieni� cz�owieka, to dzia�a na wyobra�ni�. Ale kiedy to si� uda, ta istota na innych planetach nie b�dzie ju� cz�owiekiem.
- Mo�e b�dzie mia�a inny wygl�d, ale nadal pozostanie cz�owiekiem.
- Rozumie pan - Elaine zwr�ci�a si� do Blake'a - �e nie jestem przeciwko ojcu, ale czasami szalenie trudno wyt�umaczy� mu cokolwiek.
- Moja c�rka diabelnie stara si� by� adwokatem i czasami wy�wiadcza mi przys�ug�. Tym razem jednak nie ma potrzeby, sam poradz� sobie z przeciwnikami.
Senator podni�s� karafk�. Blake zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Gdybym m�g� jako� dosta� si� do domu... Zasiedzia�em si�.
- Mo�e pan zostanie u nas na noc?
- Dzi�kuj�, jestem szczerze zobowi�zany, ale chcia�bym jednak...
- Oczywi�cie. Jeden ze stra�nik�w zawiezie pana. Lepiej, �eby�cie pojechali samochodem. Jazda poduszkowcem w tak� noc jest niebezpieczna.
- B�d� bardzo wdzi�czny.
- Wreszcie jeden ze stra�nik�w zrobi co� po�ytecznego - powiedzia� senator. - Odwiezie pana do domu i przestanie mie� przywidzenia. Przy okazji, czy nie widzia� pan wilka, b�d�c na dworze?
- Nie - zaprzeczy� Blake. - Nie widzia�em wilka.
4
Michael Daniels miliony razy ogl�da� panoram� miasta z okien kliniki. Czarne fundamenty dzielnicy mieszkaniowej Riverside po�yskiwa�y wilgoci� w �wiat�ach nocy odbijanych od granatowego t�a Potomaku.
Domy wolno, jeden po drugim wy�ania�y si� z mg�y, �wiat�ami zaznaczaj�c sw� obecno�� na zachmurzonym niebie, obni�a�y si� powoli, by precyzyjnie wyl�dowa� na wyznaczonych fundamentach.
Mogli to by� pacjenci przybywaj�cy na leczenie lub cz�onkowie personelu powracaj�cy z wakacji. R�wnie dobrze mogli by� to jednak ludzie nie zwi�zani ze szpitalem. Za dzie� czy dwa zaczn� si� konferencje bioin�ynierii i z tego powodu miasto zaludnia si� w szybkim tempie. Przestrze� ros�a w cen�, a lataj�ce domy zajmowa�y wszystkie dost�pne place.
W dali zamigota�y �wiat�a statku kosmicznego. Cho� niewyra�ne w deszczu i mgle, wystarczaj�co jasno wskazywa�y, �e pojazd kieruje si� na jedno z l�dowisk w pobli�u Old Virginia.
Daniels, �ledz�c jego lot, zastanawia� si�, z kt�rej gwiazdy powraca. Z jak d�ugiej wyprawy? U�miechn�� si� smutno do swoich my�li. Zawsze zadawa� sobie te same pytania, taki �mieszny nawyk z dzieci�stwa. Jak wszyscy mali ch�opcy marzy� o podr�y do gwiazd.
Krople deszczu na szybie ��czy�y si� w cicho sp�ywaj�ce strumienie, za oknem niezmiennie by�o wida� domy nadlatuj�ce, by zaj�� ostatnie wolne fundamenty. Bulwarem sun�o kilka samochod�w, rozpryskuj�c spod k� fontanny brudnej wody. Pogoda skutecznie zniech�ci�a kierowc�w do zasiadania za sterami poduszkowc�w.
Mia� w�a�nie opu�ci� klinik�, w�a�ciwie ju� dawno powinien by� w domu. Dzieci z pewno�ci� spa�y, ale wiedzia�, �e Cheryl b�dzie czeka� na jego powr�t.
Na wschodzie, na kra�cach jego pola widzenia majaczy�a �wietlista kolumna, zbudowana nad brzegiem rzeki dla uczczenia pierwszych astronaut�w, kt�rzy, wystrzeleni w kosmos przy pomocy si�y reakcji chemicznej, przed pi�ciuset laty okr��yli Ziemi�.
Waszyngton - miasto pomnik�w i krusz�cych si� budowli, mieszanina marmuru i granitu pokryta grub� warstw� mchu. Metal i kamie� pokryte patyn� wspomnie� o chwalebnej przesz�o�ci, otoczone aur� dawno minionej wielko�ci. Dawniej stolica starej republiki, obecnie zamieniona w siedzib� prowincjonalnych w�adz. Atmosfera wielko�ci, jak� mimo wszystko zachowa�o, dodawa�a miejscu uroku, by�a atrakcj� turystyczn� jak czyste pla�e i malownicze krajobrazy. Najpi�kniejsze by�o noc�, przykryte mg��, z kt�rej �atwiej wy�ania�y si� duchy odleg�ych zdarze�.
St�umione odg�osy nocnego �ycia szpitala dociera�y do pokoju - mi�kki ch�d piel�gniarki, szelest przek�adanych kart, cichy dzwonek w dy�urce po drugiej stronie korytarza.
Drzwi do pokoju otworzy�y si�. Daniels odwr�ci� si� ty�em do okna.
- Dobry wiecz�r, Gordy - powita� wchodz�cego m�czyzn�.
- My�la�em, �e ju� poszed�e� - powiedzia� z u�miechem Gordon Barens, rezydent kliniki.
- W�a�nie mia�em zamiar. Zatrzyma�em si� d�u�ej nad tym sprawozdaniem. - Wskaza� na st� zawalony papierami.
Barens przejrza� pobie�nie roz�o�one kartki.
- Andrew Blake. Intryguj�ca sprawa.
- Wi�cej ni� intryguj�ca. - Daniels z zak�opotaniem pokr�ci� g�ow�. - To jest zwyczajnie niemo�liwe. Ile on ma lat wed�ug ciebie? Oceniaj�c na pierwszy rzut oka.
- Nie wi�cej ni� trzydzie�ci, Mike. Oczywi�cie wiemy, �e wed�ug znanej chronologii mo�e mie� ze dwie�cie lat.
- Powiedzmy, �e ma trzydzie�ci lat. Nie spodziewa�by� si� �adnych �lad�w choroby, rozk�adu? Cia�o wcze�nie zaczyna si� spala�, tu� po dwudziestce. Od tego czasu jest ju� tylko jeden kierunek - post�p ku staro�ci i �mierci.
- Tak, wiem. Rozumiem, �e Blake jest tutaj wyj�tkiem.
- Doskona�y egzemplarz. M�odzie�cze zdrowie i si�a. Wi�cej, okaz bez skazy, bez s�abo�ci.
- Ci�g�e nie ma informacji, kim on naprawd� jest?
- Na razie nie. Administracja Przestrzeni przeczesa�a kartoteki. Bez skutku. Podobnych do niego s� tysi�ce. Przez dwa ostatnie stulecia kilkadziesi�t statk�w po prostu zagin�o. Odlecia�y i ju� nigdy o nich nie s�yszano. Blake m�g� by� pasa�erem na jednym z nich.
- Kto� go zamrozi� i umie�ci� w kapsule. Czy to nie jest wskaz�wka?
- My�lisz, �e by� wa�n� osob� i kto� si� nim zaopiekowa�?
- Powiedzmy.
- To nie ma sensu. Nawet je�eli kto� zada�by sobie tyle trudu, to ca�a sprawa wydaje si� dosy� �liska. Mo�na wystrzeli� cz�owieka w przestrze�, ale jakie s� szans� odnalezienia go? Jedna na bilion? Na trylion? Mo�e jeszcze mniejsze. Przestrze� jest ogromna i pusta.
- A jednak Blake zosta� odnaleziony.
- Tak, wiem. Jego kapsu�a znalaz�a si� w obr�bie systemu s�onecznego, skolonizowanego nieca�e sto lat temu. Odkryli go kosmiczni g�rnicy; kr��y� po orbicie jednego z asteroid�w. Marzyli o ogromnych diamentach i migoc�ca kapsu�a przyci�gn�a ich wzrok i rozpali�a ciekawo��. Za par� lat roztrzaska�aby si� o asteroid. Spr�buj zrozumie� co� z tego.
Barens od�o�y� dokumenty na st� i podszed� do Danielsa.
- Masz racj�. Facet mia� cholerne szcz�cie. Uratowa� si� tylko dzi�ki przypadkowi. Kiedy go odnaleziono, kto� m�g� otworzy� kapsu��; by�a przezroczysta, widzieli go. Widzieli, �e w �rodku jest cz�owiek. Kto� m�g� wpa�� na szale�czy pomys� wyssania go i o�ywienia w kosmosie, bo to mog�o si� op�aci�. By� doprawdy kusz�cy. M�g� mie� cenne informacje.
- Na wiele by im si� to nie zda�o - odpar� Daniels. - On nic nie wie. Poza og�lnym zbiorem ludzkich wiadomo�ci, jego m�zg wydaje si� nic nie zawiera�. Rozumiesz? Zbi�r danych zebranych na Ziemi przed dwustu laty - wygl�d, j�zyk, zachowanie. Nic wi�cej. Ani �ladu innych wspomnie�, kim by�, sk�d pochodzi�, co si� z nim dzia�o.
- Nie w�tpicie w oryginalno�� jego ziemskiego pochodzenia? Dlaczego nie mo�e pochodzi� z jednej z gwiezdnych kolonii?
- Raczej ma�o prawdopodobne. Wiedzia�, czym i jaki by� Waszyngton w przesz�o�ci. Ci�gle uwa�a� miasto za stolic� Stan�w Zjednoczonych. Powiedzia� mn�stwo innych rzeczy znanych tylko Ziemianinowi. Jak mo�esz si� domy�li�, poddali�my go wielu szczeg�owym testom.
- Jak on si� czuje?
- Pozornie dobrze. Ostatnio nie mia�em od niego wiadomo�ci. Mieszka w g�rach, w ma�ej wiosce na zach�d st�d. Obydwaj zgodzili�my si�, �e potrzebuje du�o wypoczynku. Musi mie� czas na adaptacj� do nowych warunk�w, szans�, by pomy�le� i poszuka� w pami�ci odpowiedzi na podstawowe pytania. Nie chcia�em nic sugerowa�, nie chcia�em mu si� narzuca�. My�l�, �e to b�dzie ca�kiem normalne, je�eli co� sobie przypomni. Sam by� bardzo poruszony.
- A je�li co� odnajdzie, czy przyjdzie z tym do ciebie?
- Nie wiem - odpowiedzia� Daniels. - Mam nadziej�. Nie uwa�a�em za stosowne domaga� si� tego. Decyzja nale�y do niego. Mo�liwe, �e da mi zna�, jak wpadnie w k�opoty.
5
Blake sta� przed domem i obserwowa� oddalaj�ce si� czerwone �wiat�a samochodu. Deszcz usta� i przez przerzedzone chmury migota�y nieliczne gwiazdy. Wzd�u� ulicy wy�ania�y si� z ciemno�ci regularne bry�y dom�w, o�wietlone lampami zewn�trznymi. W jego w�asnym domu roz�wietlony by� hol - znak, �e czekano na niego. Na zach�d od miasteczka pi�� si� ku niebu pot�ny masyw g�rski.
Ostry p�nocno-zachodni wiatr wywo�a� u Blake'a dreszcze, po�piesznie wi�c szczelniej otuli� si� we�nian� szat�, postawi� ko�nierz i skierowa� si� w stron� domu. Gdy by� ju� na ostatnim stopniu schodk�w przed wej�ciem, drzwi otworzy�y si� automatycznie. Wszed� do �rodka i us�ysza�:
- Dobry wiecz�r panu - powiedzia� Dom i doda� tonem wym�wki: - Wygl�da na to, �e pan si� sp�ni�.
- Co� si� ze mn� sta�o - odpowiedzia� Blake. - Mo�e masz jaki� pomys�, co to mog�o by�?
- Opu�ci� pan werand�. - Dom by� wyra�nie niezadowolony, �e wymaga si� od niego wi�cej informacji, ni� mo�e ich udzieli�. - Wie pan oczywi�cie, �e nasze mo�liwo�ci nie si�gaj� poza obszar domu.
- Tak. - Blake m�wi� cicho i niewyra�nie, jakby do siebie. -Wiem o tym.
- Przed wyj�ciem powinien pan zostawi� wiadomo�� - ci�gn�� Dom surowym tonem. - �eby�my wiedzieli chocia�, jak si� z panem skontaktowa�. Mogliby�my dostarczy� odpowiednie ubrania, bo jak widz�, ma pan na sobie inne rzeczy ni� przed wyj�ciem.
- To jest po�yczone od przyjaciela.
- W czasie pa�skiej nieobecno�ci przysz�a wiadomo��. Jest na P.G.
Blake podszed� do pocztografu i wyj�� z drukarki kartk� papieru. Precyzyjna i utrzymana w formalnym tonie wiadomo�� napisana by�a du�ym, wyra�nym pismem: "Je�li pan Andrew Blake uzna za stosowne skontaktowa� si� z panem Ryanem Wilsonem z Willow Grove, uzyska kilka cennych dla siebie informacji".
Blake ostro�nie trzyma� niecodzienny list. Wyczuwa� w kr�tkich, oszcz�dnych s�owach atmosfer� melodramatu.
- Willow Grove? - zapyta�.
- Poszukamy tego miejsca - bezb��dnie zareagowa� Dom.
- Gdyby� by� tak mi�y.
- Oczywi�cie. K�piel b�dzie gotowa za moment, je�li pan sobie �yczy.
- Za moment b�dzie posi�ek - zawo�a�a Kuchnia. - Czego pan sobie �yczy?
- My�l�, �e na pocz�tek co� zjem. Najlepiej szynk�, jajka i dwie grzanki.
- Mog� zrobi� co� bardziej wyszukanego - proponowa�a Kuchnia. - Grzanki z serem po walijsku, homara?
- Szynka i jajka - powt�rzy� Blake.
- A co pan powie na wystr�j domu? - zapyta� Dom. - Nie by� zmieniany ju� niewiarygodnie d�ugo.
- Nie. - Blake ju� by� znu�ony ci�g�ymi pytaniami. - Zostaw to tak jak teraz. Nic nie zmieniaj. To doprawdy nie ma znaczenia.
- Oczywi�cie, �e ma. - Blake'owi wydawa�o si�, �e s�yszy zgry�liwo�� w g�osie Domu. - Istniej� takie rzeczy, jak...
- Nic nie zmieniaj - przerwa� zniecierpliwiony Blake.
- Jak pan sobie �yczy. - Dom da� za wygran�.
- Najpierw zjem, potem k�piel i do ��ka. To by� ci�ki dzie�.
- A wiadomo��? - przypomnia� Dom.
- Zapomnijmy o tym. Jutro si� zastanowi�.
- Miasto Willow Grove jest pi��dziesi�t siedem mil st�d na p�nocny zach�d. W�a�nie sprawdzili�my.
Blake nie odpowiedzia�, poszed� do jadalni i usiad� przy stole.
- Musisz sam przyj�� po jedzenie - dobieg�o go zawodzenie Kuchni. - Ja ci nie mog� przynie��.
- Wiem o tym. Powiedz mi, kiedy b�dzie gotowe.
- Ale ju� siedzisz przy stole.
- Cz�owiek ma prawo siada�, gdziekolwiek zechce - zagrzmia� Dom.
- Tak, prosz� pana - zawstydzi�a si� Kuchnia.
Kiedy wreszcie si� uciszyli, Blake poczu�, jak jest �miertelnie zm�czony.
Fototapeta w pokoju by�a o�ywiona. W�a�ciwie po g��bszym zastanowieniu nie mo�na by�o nazwa� tego fototapet�. Ju� pierwszego dnia Dom zwr�ci� mu na to uwag�. Ci�gle czu� si� zmieszany i zaskakiwany nowinkami technicznymi. Ruchomy obraz przedstawia� g�sty las z prze�witami polan i b��kitn� kresk� wij�cego si� mi�dzy drzewami strumienia. Wzd�u� brzegu kica� zaj�c; zatrzyma� si� przy k�pie koniczyny, przysiad� i zacz�� czy�ci� �apkami futerko. Strzyg� na boki uszami i �miesznie kiwa� g�ow� w rytm delikatnych ruch�w. S�o�ce odbija�o si� w wodzie, kt�ra niespiesznym nurtem unosi�a na powierzchni kawa�ki kory, opad�e li�cie. W obr�bie obrazu pojawi� si� ptak, przelecia� nad strumieniem i usiad� na drzewie. Podni�s� g��wk� i zacz�� bezg�o�ny �piew.
- Czy �yczy pan sobie, �eby w��czy� d�wi�k? - zapyta�a Jadalnia.
- Nie, dzi�kuj�. Dzisiaj tego nie potrzebuj�. Chc� tylko wypocz��. Mo�e innym razem.
Siedzie�, odpoczywa� i my�le� - pr�bowa� zrozumie� co� z tego ci�gu nonsens�w. Pr�bowa� dowiedzie� si�, co mu si� przydarzy�o, jak, a przede wszystkim dlaczego. Ustali�, kim lub czym by�, jak znalaz� si� w przestrzeni i kim ma by� teraz. Wszystko to uwa�a� za koszmar, tym gorszy od mar sennych, �e dzia� si� na jawie i nie by�o z niego przebudzenia.
Chocia�, kiedy przyjdzie ranek, wszystko b�dzie zn�w w porz�dku, przynajmniej b�dzie wydawa� si� normalne. Wzejdzie s�o�ce, �wiat si� na nowo rozgrzeje i rozja�ni. Wyjdzie na spacer, porozmawia ze spotkanymi s�siadami i b�dzie mu dobrze. A gdyby tak zapomnie� o wszystkim, wymaza� z pami�ci niepokoj�ce zdarzenie. To by�oby najlepsze rozwi�zanie. Je�eli to si� nie powt�rzy, nie ma powod�w do zmartwie�.
Niespokojnie poruszy� si� w fotelu.
- Kt�ra godzina? Jak d�ugo mnie nie by�o w domu? - spyta�.
- Jest druga po p�nocy - odpowiedzia� Dom. - Wyszed� pan o �smej, mo�e par� minut po.
Sze�� godzin; m�g�by wyt�umaczy� si� najwy�ej z dwu. Co wydarzy�o si� w ci�gu pozosta�ych czterech godzin i dlaczego nie m�g� sobie nic przypomnie�? Podobnie dlaczego nie m�g� przypomnie� sobie pobytu w kosmosie i �ycia przed odlotem? Dlaczego jego �wiadome istnienie ma trwa� od momentu przebudzenia na szpitalnym ��ku w Waszyngtonie? Przecie� istnia� na d�ugo przedtem, przez wiele lat. Mia� kiedy� prawdziwe nazwisko i �yciorys - dlaczego i jak zosta�o to wymazane z jego m�zgu?
Zaj�czek sko�czy� skubanie koniczyny i pokica� w las. Ptak na ga��zi przesta� �piewa�. Jako nowa atrakcja pojawi�a si� wiewi�rka, zbieg�a po pniu g�ow� w d�, zatrzyma�a si� par� centymetr�w nad ziemi�, zakr�ci�a si� w mgnieniu oka i pomkn�a do g�ry. Dotar�a do konaru, odzyska�a zachwian� r�wnowag� i w podnieceniu pomacha�a rud� kit�.
Blake kojarzy� to nieodmiennie z wygl�daniem przez okno i patrzeniem na krajobraz le�ny. To nie by� tradycyjny, p�aski obraz - mia� g��bi�, doskona�� perspektyw� i doskona�e barwy, wzi�te dok�adnie z natury, a nie malowane p�dzlem mistrza.
Dom ci�gle go zaskakiwa� swoimi mo�liwo�ciami, czasami wr�cz przeszkadza� i denerwowa� nadskakiwaniem. W swoim skarbcu niezb�dnej wiedzy nie mia� nic, co przygotowa�oby go do podobnych wynalazk�w. Przypomina� sobie jedynie, �e przed nie wyja�nionym czasem niepami�ci ten kto� (kt�rego nazwiska nie m�g� sobie przypomnie�) pokona� prawo grawitacji; w tym te� czasie energia s�oneczna by�a powszechnie u�ywana.
Czerpanie energii z w�asnej elektrowni s�onecznej czy zdolno�� latania dzi�ki u�yciu antygrawitacyjnych urz�dze� to jednak nie jedyne zalety wsp�czesnych, nowoczesnych dom�w. One by�y robotami, automatycznymi kompleksami do wykonywania polece�, a czasami nawet nabiera�y cech matczynych. Domy opiekowa�y si� swoimi mieszka�cami. Zasada dbania o dobro i powodzenie rodzin by�a zakodowana w ich elektronicznych m�zgach. S�u�y�y i rozmawia�y, przypomina�y i upomina�y, zrz�dzi�y i rozpieszcza�y. By� to jednocze�nie dom, s�u��cy i towarzysz "w jednej osobie", a raczej w jednej rzeczy. Blake uwa�a�, �e z czasem cz�owiek zacznie odnosi� si� do swego Domu jak do lojalnego i kochaj�cego przyjaciela.
Dom robi� dla ciebie wszystko. Karmi�, pra� twoje rzeczy, uk�ada� ci� do snu, gdyby mu pozwoli� - wyciera�by tw�j nos. Strzeg� ciebie i wyprzedza� wszystkie twe pragnienia, przekracza� ciebie i twoj� w�asn� wytrzyma�o��. Uwa�a�, �e potrzebujesz niezwyk�o�ci, i potrafi� je wyczarowa� - jak o�ywione fototapety (a wi�c nie fototapety!) z zaj�czkami i �piewaj�cymi ptakami.
Blake wiedzia�, �e potrzebuje czasu, aby si� przyzwyczai�. Tym, kt�rzy wzrastali wraz z tak burzliwym rozwojem techniki, musia�o to przychodzi� o wiele �atwiej. Dla cz�owieka nie wiadomo sk�d pochodz�cego, porzuconego w�r�d gwiazd B�g wie kiedy, stwarza�o to niema�y problem.
- Prosz� przyj�� po jedzenie! - g�os Kuchni przerwa� rozwa�ania. - Szynka i jajka przygotowane!
6
Ockn�o si� skulone w nie znanym sobie dot�d miejscu, w dziwnym pomieszczeniu zape�nionym przedmiotami, w wi�kszo�ci drewnianymi; niekt�re tylko by�y z metalu lub tworzyw sztucznych.
Zareagowa�o natychmiast. Uruchomi�o wszystkie si�y obronne i zerwa�o si� z miejsca. Przybra�o kszta�t piramidy, najtrwalszej formy istnienia, i otoczy�o si� sfer� izolacji.
Poszukiwa�o energii, kt�r� mog�oby na�adowa� nadw�tlone si�y �yciowe i roz�adowany m�zg. Przestrze� posiada�a du�o energii, kt�rej bogatego �r�d�a nie umia�o zlokalizowa� ani nazwa�.
Zauwa�y�o z zadowoleniem, �e odzyska�o zdolno�� jasnego rozumowania. Proces my�lenia przebiega� szybko i logicznie, niczym nie zm�cony. Nareszcie pozby�o si� sennej ci�ko�ci rozumowania. Piramidalny kszta�t by� niezawodny, dawa� m�zgowi pewno�� i miejsce na swobodne operacje.
Skupi�o si� na rozwi�zywaniu podstawowego w tej chwili problemu: co si� z nim dzia�o, jak - po nieznanym okresie czasu, kiedy by�o czynne tylko cz�ciowo, je�li w og�le - sta�o si� nagle wolne i sprawne jak dawniej?
Szuka�o pocz�tku, kt�ry wed�ug istniej�cych danych pozornie nie istnia� lub by� tak niejasny, �e nie dawa� �adnych pewnych wyja�nie�. Bada�o, przekopywa�o pok�ady pami�ci, tropi�o w ciemnych tunelach m�zgu, nie znalaz�o jednak zadowalaj�cej genezy swego obecnego bytu.
W�a�ciwie konsekwencje by�y �adne, esencja bytu nie zawiera�a si� w jego pocz�tku. Zastanowi�o si�, czy w og�le mia�o jaki� pocz�tek, czy te� bezustannie szuka�o swego macierzystego portu, b��dz�c w labiryncie m�zgu. Pocz�tek, podobnie jak koniec, nie by� niezb�dny, ale musia�o istnie� co�, co zbli�a�o te dwa stany.
Bardziej odpowiednie pytanie brzmia�o: czy istnia�a jaka� przesz�o��? Z pewno�ci� tak, skoro mia�o m�zg prze�adowany strumieniami nie uporz�dkowanych informacji, zebranych dawniej. Mog�o poszczyci� si� jedynie zbiorem oderwanych cz�stek podstawowej wiedzy, podobnie jak planety cz�stkowym promieniowaniem. Bezskutecznie pr�bowa�o dopasowa� je do siebie; nie powsta� �aden czytelny wz�r.
Dane, pomy�la�o w panice, kiedy� mia�o dane. To na pewno. Kiedy� m�zg mia� materia� do pracy, kt�ry mo�e istnieje nadal, ale jakby przykryty czy zamaskowany. Pojawia� si� fragmentarycznie, pozornie bez sensu, a by� tak szczup�y, �e trudno by�o zweryfikowa� jego przydatno��.
Skuli�o si� i przycupn�o w swej piramidalnej formie, s�uchaj�c t�pego dudnienia w swoim m�zgu, zdolnym i doskona�ym, lecz wyja�owionym. Pracowa� dziko, na pe�nych obrotach, lecz bez rezultat�w.
Ponownie zacz�o grzeba� w oderwanych wspomnieniach, a� ukaza� si� obraz wrogiego skalistego l�du. Ze ska� wy�oni�o si� masywne cia�o cylindryczne, czarne jak one same, i odlecia�o na tle szarego nieba, poci�gaj�c za sob� ewentualnych widz�w sw� tajemnicz� si��. Wiedzia�o, �e cylinder zawiera� co� przekraczaj�cego wszelkie wyobra�enia, co� tak wielkiego i cudownego, �e wszelki umys� odrzuca� �mia�e pr�by poj�cia tego.
Szuka�o znaczenia, wskaz�wki czy podobie�stwa, ale nie by�o nic opr�cz obrazu czarnych ska� i zimnej czerni odlatuj�cego cylindra.
Niech�tnie odwr�ci�o sw� uwag� od tej wizji i si�gn�o po nast�pn�. Tym razem by�a to kotlina g�rska przechodz�ca w ��k� rozkwitaj�c� bilionami kolorowych kwiat�w. W�r�d kwiat�w �y�y r�norodne stworzenia, powietrze drga�o od d�wi�k�w muzyki. Wiedzia�o, �e ten obraz te� ma znaczenie, cho� nawet najmniejszy szczeg� go nie wyjawia�.
Kiedy� by� kto� drugi, inny byt, kt�ry odbiera� i przekazywa� obrazy, a wraz z nimi dane. Do st�oczonych obraz�w by�y do��czone my�li, lecz dane w niewiadomy spos�b przepad�y.
Skurczy�o si�, umocni�o i zanurzy�o g��biej w sw�j piramidalny kszta�t. Umys� cierpia� w pustce i chaosie. Chcia�o po omacku odnale�� drog� do mrocznej przesz�o�ci, by spotka� byt dostarczaj�cy obraz�w i danych.
Nie mog�o na nic natrafi�, nie mog�o przenie�� si� i skontaktowa� z tym drugim. Przygniecione cierpieniem i samotno�ci� zap�aka�o; bez �ez i �kania, bo nie by�o do tego zdolne.
W swym suchym �alu cofn�o si� do czasu, kiedy brak by�o jeszcze jakiegokolwiek stworzenia, kiedy przetwarza�o abstrakcyjne obrazy � dane. Ale ani obrazy, ani dane nie mia�y barw, by�y tak oderwane i formalne, �e a� przera�aj�ce.
Wiedzia�o, �e pr�by nie maj� sensu. Dzia�a�o nieskutecznie cz�stk� swych mo�liwo�ci; nie mia�o wystarczaj�cych danych, by co� osi�gn��. Wyczu�o zbli�aj�c� si� ciemno�� i nie walczy�o z ni�. Czeka�o na ni�.
7
Krzyki Pokoju obudzi�y Blake'a.
- Gdzie by�e�? - pyta� natr�tnie. - Gdzie poszed�e�? Co si� z tob� dzia�o?
Blake powinien by� w ��ku, a siedzia� na �rodku pokoju na podwini�tych nogach.
- Gdzie poszed�e�? - znowu zawy� Pok�j. - Co si� z tob� sta�o? Co robi�e�...?
- Zamknij si� - powiedzia� Blake.
Pok�j zamilk�.
Przez okno wpada�o poranne �wiat�o; gdzie� na zewn�trz �piewa� ptak. Pok�j wygl�da� jak co dzie�, nic sienie zmieni�o. Takim go zapami�ta� przez za�ni�ciem.
- Teraz mi powiedz - odezwa� si� Blake - co dok�adnie si� wydarzy�o.
- Odszed�e�! - zawy� Pok�j. - Zbudowa�e� wok� siebie �cian�...
- �cian�!
- Nico�� - t�umaczy� Pok�j. - Plam� nico�ci. Wype�ni�e� mnie ob�okiem nico�ci.
- Oszala�e�. Jak mog�em zrobi� co� takiego? Wypowiadaj�c te s�owa, wiedzia� ju�, �e nie ma racji. Pok�j m�wi� prawd�, nie mia� innego wyj�cia - przekazywa� tylko tyle, ile zarejestrowa� za pomoc� zmys��w. Nie posiada� wyobra�ni. By� maszyn�, co prawda wyszukan�, ale w zakres poj��, kt�rymi si� pos�ugiwa�, nie wchodzi�y przes�dy, mity, ba�nie.
- Znikn��e� - o�wiadczy� Pok�j. - Otoczy�e� si� nico�ci� i przepad�e�. Ale przedtem zmieni�e� si�.
- Jak m�g�bym si� zmieni�?
- Nie wiem, ale zmieni�e� si�. Jakby� si� rozp�ywa� i przybiera� inn� form�. Potem owin��e� si� wok� siebie.
- Nie wyczuwa�e� mojej obecno�ci, tak? Dlatego my�la�e�, �e poszed�em?
- Nie mog�em ciebie wyczu� - odpowiedzia� Pok�j. - Nie mog�em przenikn�� nico�ci.
- Tej nico�ci, o kt�rej wspomina�e�?
- W�a�nie tej. Nie mog�em jej zanalizowa�.
Blake podni�s� si� i za�o�y� spodnie, kt�re rzuci� na pod�og� poprzedniego wieczora. Potem si�gn�� po br�zow� szat� wisz�c� na oparciu krzes�a. By�a we�niana i ci�ka. Przypomnia�a mu momentalnie wczorajsze wieczorne spotkanie, stary kamienny dom, senatora i jego c�rk�.
Zmieni�e� si�, opowiada� Pok�j. Zmieni�e� i zamkn��e� w muszli nico�ci. Ale� on nie mia� o tym najmniejszego poj�cia, nic nie pami�ta�.
Poprzedniej nocy wyszed� na werand� i w jednej chwili znalaz� si� na deszczu pi�� mil od domu. Nie mia� poj�cia, co dzia�o si� w trakcie i jak dotar� tak daleko.
Wstrz��ni�ty, zadawa� sobie jedno pytanie: co si� z nim dzieje?
Usiad� bezradnie na ��ku i od�o�y� ubranie.
- Czy jeste� tego pewien, Pokoju?
- Oczywi�cie.
- Mo�e to jakie� domys�y?
- Wiesz dobrze - odpowiedzia� oschle Pok�j - �e nie mog� spekulowa� na �aden temat.
- Jasne, nie mo�esz.
- Domys�y - wyt�umaczy� Pok�j - s� nielogiczne.
- Oczywi�cie, masz racj�.
Blake ubra� si� i podszed� do drzwi.
- Nie masz nic wi�cej do powiedzenia? - zapyta� Pok�j z dezaprobat�.
- Co mog� powiedzie�? Sam wiesz wi�cej ode mnie.
Wyszed� na klatk� schodow�. Dom powita� go jak co rano �piewnym:
- Dzie� dobry panu. S�o�ce jest wysoko na niebie i �wieci jasno, nie ma zachmurzenia. Po wczorajszej burzy ani �ladu. Temperatura powietrza 9 stopni, mo�e doj�� do 16 stopni. Zacz�� si� pi�kny jesienny dzie� i wszystko jest w porz�dku. Czy ma pan jakie� �yczenia? Mo�e zmieni� wystr�j domu, meble? Co by pan powiedzia� na dobr� muzyk�?
- Zapytaj - wtr�ci�a si� Kuchnia - co chce do jedzenia.
- Oczywi�cie. Co pan sobie �yczy na �niadanie?
- Zjad�bym owsiank�.
- Owsiank�! - wy�a Kuchnia. - Zawsze to samo: owsianka, jaja z szynk�, nale�niki. Mo�e cho� raz specjalne danie? Dlaczego nie...
- Owsiank� - nalega� Blake.
- Pan b�dzie jad� owsiank� - Dom skwitowa� sp�r.
- W porz�dku. - Kuchnia by�a pokonana. - Ju� robi� owsiank�.
- Nie nale�y si� ni� przejmowa� - powiedzia� Dom. - Jest bardzo sfrustrowana. Zaprogramowano jej wiele skomplikowanych przepis�w na oryginalne dania, a prawie nigdy nie ma szansy ich wykorzysta�. Chocia�by z tego wzgl�du powinien pan czasem pozwoli� jej na wypr�bowanie...
- Owsiank�. - Elokwencja Domu nie wywar�a na Blake'u �adnego wra�enia.
- Oczywi�cie, prosz� pana. Poranna gazeta jest w segregatorze pocztografu. Dzisiaj nie ma ciekawych wiadomo�ci.
- Je�li nie masz nic przeciwko temu - powiedzia� Blake -pozw�l, �e sam sprawdz�.
- Jak pan sobie �yczy. Staram si� tylko dostarczy� dok�adnych wiadomo