5222

Szczegóły
Tytuł 5222
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5222 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5222 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5222 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

George R.R. Martin Lisa Tuttle Przysta� Wiatr�w (Prze�o�y�a Anna Krawczyk - �askarzewska) W dow�d mi�o�ci i wdzi�czno�ci ofiarowuj� t� ksi��k� mojej matce i mojemu ojcu, nawet je�li jej nie przeczytaj�. Lisa Tuttle Ksi��k� t� dedykuj� Elizabeth, Anne, Mary Kaye, Carol, Meredyth, Ann i Yvonne, i pozosta�ym zadziornym istotom z �Couriera", w nadziei, �e nie utrac� zadziorno�ci i umiej�tno�ci zadawania niewygodnych pyta� i nadal b�d� wyrzucane z rozmaitych instytucji. George R.R. Martin Skoro ju� raz spr�bowa�e� lotu, chodz�c po ziemi, ku niebu zwracasz oczy; albowiem zaznawszy przestworzy, pragniesz do nich powr�ci�. Leonardo da Vinci PROLOG Burza szala�a prawie ca�� noc. Na szerokim ��ku, obok swojej matki, le�a�a dziewczynka. By�a przykryta w�ochatym kocem z kiepskiej we�ny. Nie mog�a spa�. S�ucha�a, jak krople deszczu miarowo i uporczywie uderzaj� o cienkie, zbudowane z drewna cytrynowca �ciany chatynki. Od czasu do czasu gdzie� w oddali rozlega� si� grzmot piorunu. Ilekro� na niebie pojawia�a si� b�yskawica, jej �wiat�o s�czy�o si� przez zas�ony w oknie, a gdy zanika�o, w malutkim pokoju zn�w robi�o si� ciemno. S�ysz�c, jak woda kapie na pod�og�, dziecko u�wiadomi�o sobie, �e w dachu powsta�a kolejna dziura. Wiedzia�o, �e mocno ubita ziemia stanie si� grz�ska jak b�oto, a matka wpadnie w sza�, lecz nie by�o na to �adnej rady. Matka nie potrafi�a dobrze �ata� dach�w, a na wynaj�cie kogo� do tej roboty brakowa�o pieni�dzy. Twierdzi�a, �e kt�rego� dnia sfatygowana chatka zupe�nie si� zawali pod wp�ywem gwa�townych burz. �Wtedy znowu zobaczymy si� z twoim ojcem" - mawia�a. Dziecko nie pami�ta�o ojca zbyt dobrze, ale matka cz�sto o nim wspomina�a. Podmuch wiatru wprawi� zas�ony w dr�enie. Dziewczynka us�ysza�a nieprzyjemny d�wi�k skrzypi�cego drewna oraz �opotanie nat�uszczonego papieru, kt�ry s�u�y� jako szyba w oknie, i przez chwil� odczuwa�a strach. Matka spa�a bardzo spokojnie. Burze zdarza�y si� cz�sto, lecz nigdy nie zak��ca�y jej snu. Dziewczynka ba�a si� pomy�le�, �e mog�aby j� obudzi� - matka odznacza�a si� porywczym usposobieniem i na pewno dosta�aby sza�u, gdyby zbudzono j� dla tak b�ahego powodu jak dzieci�cy l�k. �ciany zaskrzypia�y znowu i mocno si� zachwia�y. Piorun zagrzmia� niemal r�wnocze�nie z pojawieniem si� b�yskawicy. Dziecko dygota�o pod kocem; zastanawia�o si�, czy w�a�nie tej nocy wyrusz� na spotkanie z ojcem. Natura okaza�a si� jednak lito�ciwa. Burza wreszcie odesz�a i nawet deszcz przesta� pada�. W pokoju by�o ciemno i cicho. Dziewczynka wyrwa�a matk� ze snu. - Co? - zapyta�a przebudzona. - Co si� sta�o? - Burza si� sko�czy�a, mamo - odpar�o dziecko. Na te s�owa kobieta po�piesznie wsta�a. - Ubieraj si� - powiedzia�a dziewczynce. Sama szuka�a w ciemno�ci poszczeg�lnych cz�ci garderoby. Od �witu dzieli�a je jeszcze co najmniej godzina, ale nale�a�o bardzo szybko dosta� si� na pla��. Dziewczynka wiedzia�a, �e podczas burz cz�sto dochodzi do katastrof du�ych statk�w handlowych. Rozbiciu ulega�y te� ma�e �odzie rybackie, kt�rych w�a�ciciele zapu�cili si� zbyt daleko albo zwlekali z powrotem. Kiedy wychodzi�o si� na pla�� tu� po burzy, mo�na si� by�o natkn�� na rozmaite przedmioty wyrzucone przez fale. Kt�rego� razu dziewczynka i jej matka znalaz�y n� o wyszczerbionym metalowym ostrzu. Za sum� uzyskan� z jego sprzeda�y �ywi�y si� dobrze przez dwa tygodnie. Jednak poszukiwacze warto�ciowych przedmiot�w nie mogli sobie pozwoli� na lenistwo. Leniwa osoba czeka�a a� do �witu i nic nie znajdowa�a. Matka powiesi�a sobie na ramieniu pust� p��cienn� torb�. Jej c�rka mia�a sukienk� z du�ymi kieszeniami. Obie w�o�y�y wysokie buty. Kobieta zdj�a ze �ciany d�ug� tyczk� zako�czon� drewnianym hakiem, �eby m�c przyci�gn�� rzeczy, kt�re b�d� unosi�y si� na wodzie poza ich zasi�giem. - Chod�, dziecino - rzek�a. - Nie tra� czasu. Na pla�y panowa� mrok i ch��d, spot�gowany wiej�cym z zachodu zimnym wiatrem. Po mokrym piasku grasowa�y ju� ze cztery osoby; wg��bienia po ich buciorach szybko wype�nia�a woda. Od czasu do czasu ten i �w nachyla� si� i uwa�nie co� ogl�da�. Jeden z poszukiwaczy mia� przy sobie latarni�. Dawniej, kiedy jeszcze �y� ojciec, jego �ona i c�rka posiada�y dobr� latarni�, lecz p�niej musia�y j� sprzeda�. Matka cz�sto si� na to uskar�a�a. Nie widzia�a w nocy tak dobrze, jak jej dziecko; czasami potyka�a si� w ciemno�ciach i nieraz omija�a przedmioty, kt�re powinna by�a zauwa�y�. Jak zwykle, poszukiwaczki rozdzieli�y si�. Dziecko uda�o si� pla�� na p�noc, podczas gdy matka przeszukiwa�a stron� po�udniow�. - Zawr�� o �wicie - powiedzia�a matka. - Masz w domu robot�. Po wschodzie s�o�ca nic nie zostanie. Dziecko kiwn�o g�ow� i pobieg�o na poszukiwania. Tej nocy po��w okaza� si� n�dzny. Dziewczynka d�ugo kroczy�a wzd�u� brzegu ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Lubi�a znajdowa� przedmioty. Gdyby wr�ci�a do domu z kawa�kiem metalu albo z�bem scylli, d�ugim jak jej rami�, wygi�tym, ��tym i straszliwym, matka zapewne u�miechn�aby si� do niej i pochwali�a, �e jest bardzo dobr� dziewczynk�. Nie zdarza�o si� to jednak zbyt cz�sto. Zazwyczaj matka karci�a j� za roztargnienie i zadawanie g�upich pyta�. Kiedy pierwsze blade promienie �witu zacz�y poch�ania� gwiazdy, dziewczynka przekona�a si�, �e ma w kieszeniach tylko dwa kawa�ki mlecznego szk�a morskiego i mi�czaka. Mi�czak by� du�y i ci�ki; z trudem mie�ci� si� w d�oni, a szorstka, �wirowata skorupa wskazywa�a, �e jest to gatunek najlepiej nadaj�cy si� do jedzenia; jego czarne mi�so przypomina�o w smaku mas�o. Niestety, uda�o jej si� znale�� tylko tego jednego mi�czaka. Poza tym fale wyrzuci�y na brzeg jedynie bezwarto�ciowe kawa�ki drewna. Dziecko mia�o ju� zawr�ci�, zgodnie z poleceniem matki, gdy nagle na niebie zab�ys�o co� metalowego - srebrzysty promie�, kt�ry jak gdyby zwiastowa� narodziny nowej gwiazdy, przy�miewaj�cej wszystkie inne. Dziewczynka wiedzia�a, co ma przed oczami - zanim skrzyd�a jakiego� lotnika ukaza�y si� �wiatu, oblewa� je blask pierwszych promieni wschodz�cego s�o�ca. Ma�a zapragn�a pobiec w �lad za nimi, by m�c je obserwowa�. Uwielbia�a ogl�da� lec�ce ptaki - ma�e dzi�cio�y zielone, dzikie kozodoje i padlino�erne kanie - ale widok srebrnych skrzyde� lotnik�w by� najwspanialszy. S�o�ce jednak zaczyna�o ju� wschodzi�, a matka kaza�a jej wr�ci� o �wicie. Zacz�a biec. Pomy�la�a, �e skoro tak szybko przeby�a drog� tam i z powrotem, to mo�e zostanie jej troch� czasu na obejrzenie lotnika, zanim matka zauwa�y jej nieobecno��. Dlatego w p�dzie mija�a leniwych maruder�w, kt�rzy dopiero teraz wylegli na pla��. W jej kieszeni podskakiwa� mi�czak. Gdy dotar�a do miejsca, w kt�rym zatrzyma� si� lotnik, niebo na wschodzie by�o ju� bladopomara�czowe. Skrzydlaci ludzie cz�sto l�dowali na tym rozleg�ym skrawku piaszczystej pla�y; g�rowa�a nad nim wysoka, stroma ska�a, z kt�rej rozpoczynali loty. Dziewczynka lubi�a si� wspina� na klif. Czuj�c, jak wiatr rozwiewa jej w�osy, spuszcza�a nogi nad kraw�dzi� i obserwowa�a otaczaj�ce j� zewsz�d niebo. Jednak�e tego dnia nie mia�a czasu. Musia�a szybko wraca�, je�li nie chcia�a si� narazi� na gniew matki. Tak czy owak, przybieg�a zbyt p�no. Lotnik w�a�nie l�dowa�. Z wdzi�kiem wykona� w powietrzu ostatni karko�omny manewr, machaj�c skrzyd�ami zaledwie dziesi�� metr�w nad g�ow� dziewczynki, kt�ra obserwowa�a go szeroko otwartymi oczami. Nast�pnie przechyli� si� nad wod�. Opu�ci� jedno srebrne skrzyd�o, podni�s� drugie, raptownie zatoczy� szerokie ko�o, a potem wyprostowa� si� i ruszy� naprz�d. Wyl�dowa� z gracj�, ledwo musn�wszy piasek. Na pla�y znajdowa�y si� jeszcze dwie osoby - jaki� m�odzieniec i starsza kobieta. Biegli obok l�duj�cego lotnika, pomogli mu si� zatrzyma�, a nast�pnie zadbali o to, �eby jego skrzyd�a opad�y, i powoli, ostro�nie je z�o�yli. W tym samym czasie lotnik odpina� paski, kt�re ��czy�y skrzyd�a z jego cia�em. Dziewczynka uwa�nie mu si� przyjrza�a i stwierdzi�a, �e to jeden z jej ulubionych lotnik�w. Wiedzia�a, �e na �wiecie jest ich mn�stwo, i ogl�da�a ju� wielu z nich, a niekt�rych nawet rozpoznawa�a, lecz tylko troje pojawia�o si� tu cz�sto, gdy� mieszkali na jej wyspie. Dziecko wyobra�a�o sobie, �e �yj� gdzie� wysoko, na stromych ska�ach, w domach przypominaj�cych ptasie gniazda, o �cianach z bezcennego srebra. By�a w�r�d nich sroga, siwa kobieta o zgorzknia�ym wyrazie twarzy. Drugim znajomym by� ciemnow�osy, osza�amiaj�co przystojny ch�opak. Mia� mi�y g�os i dziewczynka lubi�a go bardziej ni� star� kobiet�. Jednak jej faworytem by� lotnik, kt�ry wyl�dowa� przed chwil� na pla�y. Ten wysoki, szczup�y i barczysty m�czyzna przypomina� jej ojca. Mia� br�zowe oczy, kr�cone, rudawe w�osy i starannie wygolon� twarz. Cz�sto si� u�miecha� i chyba odbywa� wi�cej lot�w ni� tamci. - Hej, ty - odezwa� si�. Dziewczynka ze strachem podnios�a oczy i zobaczy�a, �e m�czyzna u�miecha si� do niej. - Nie b�j si� - rzek�. - Nie zrobi� ci krzywdy. Cofn�a si� o krok. Obserwowa�a lotnik�w wiele razy, ale dotychczas �aden z nich nie zwr�ci� na ni� uwagi. - Kim ona jest? - Lotnik zada� to pytanie swojemu pomocnikowi, kt�ry sta� za jego plecami, trzymaj�c z�o�one skrzyd�a. M�odzieniec wzruszy� ramionami. - Pewnie jaka� poszukiwaczka mi�czak�w. Nie wiem. Ju� j� tutaj widywa�em. Chcesz, �ebym j� przegna�? - Nie - odpar� m�czyzna i znowu pos�a� dziewczynce u�miech. - Dlaczego jeste� taka przera�ona? - zapyta�. - Nic si� nie sta�o. Nie mam nic przeciwko temu, �e tu przysz�a�, dziewczynko. - Mama powiedzia�a, �e nie powinnam przeszkadza� lotnikom - rzek�o dziecko. M�czyzna wybuchn�� �miechem. - Och, przecie� wcale mi nie przeszkadzasz. Mo�e kt�rego� dnia doro�niesz i b�dziesz pomaga� lotnikom, tak jak to robi� moi przyjaciele tutaj. Podoba�oby ci si� takie zaj�cie? Dziecko potrz�sn�o g�ow�. - Nie. - Nie? - M�czyzna wzruszy� ramionami, nie przestaj�c si� u�miecha�. - Wobec tego co chcia�aby� robi�? Lata�? Dziecko boja�liwie kiwn�o g�ow�. Starsza kobieta zachichota�a, ale lotnik zerkn�� na ni� i zmarszczy� brwi. Nast�pnie podszed� do dziewczynki, pochyli� si� i wzi�� j� za r�k�. - Hm, no, wiesz, je�li zamierzasz lata�, to musisz du�o �wiczy� - powiedzia�. - Chcia�aby� po�wiczy�? - Tak. - Teraz jeste� jeszcze za malutka na skrzyd�a - rzek� lotnik. - Chod� tu. - Obj�� j� mocnymi r�kami, podni�s� i posadzi� sobie na ramionach. Dziewczynka spu�ci�a nogi na klatk� piersiow� lotnika i niepewnie wczepi�a r�ce w jego w�osy. - Nie, nie mo�esz si� mnie trzyma�, je�li chcesz zosta� lotnikiem. Twoje ramiona maj� by� twoimi skrzyd�ami. Czy potrafisz rozprostowa� ramiona? - Tak - odpar�a. Unios�a ramiona i rozpostar�a je jak par� skrzyde�. - Twoje ramiona si� zm�cz� - ostrzeg� lotnik - lecz nie wolno ci ich opuszcza�, chcesz bowiem lata�. Lotnik musi mie� mocne ramiona, kt�re nigdy si� nie m�cz�. - Ja jestem mocna - upiera�a si� dziewczynka. - Dobrze. Czy jeste� gotowa do lotu? - Tak. - Zacz�a wymachiwa� ramionami. - Nie, nie, nie! - zawo�a�. - Nie machaj nimi. Wiesz, �e nie robimy tego jak ptaki. My�la�em, �e zd��y�a� si� nam przypatrzy�. Dziewczynka szuka�a w pami�ci w�a�ciwego okre�lenia. - Kanie - powiedzia�a nagle. - Jeste�cie jak kanie. - Czasami - odrzek� lotnik z zadowoleniem. - I jak kozo-doje oraz inne szybuj�ce ptaki. Wiesz, w�a�ciwie to my nie latamy. Szybujemy na podobie�stwo ka�. Unosi nas wiatr. Dlatego nie mo�esz trzepota� skrzyd�ami - musisz trzyma� ramiona sztywno i pr�bowa� wyczu� wiatr. Czy teraz czujesz wiatr? - Tak. - Wiatr wyda� si� dziewczynce cieplejszy, przynosi� intensywn� wo� morza. - To zagarniaj go ramionami, poddawaj si� jego podmuchom. Przymkn�a oczy i usi�owa�a wyczu� ramionami powiew wiatru. Po chwili zacz�a si� przemieszcza�. Lotnik ju� od jakiego� czasu bieg� po piasku w taki spos�b, jakby napiera� na niego wiatr. Porusza� si� zgodnie z podmuchami bryzy, gwa�townie zmieniaj�c kierunek. Dziewczynka rozpostar�a ramiona. Wydawa�o jej si�, �e wiatr przybiera na sile. Kiedy m�czyzna p�dzi�, ona sama gwa�townie podskakiwa�a na jego barkach czuj�c, �e porusza si� coraz szybciej. - Przez ciebie wlec� do wody! - wrzasn��. - Skr�caj, skr�caj! W tym momencie dziewczynka przechyli�a swoje skrzyd�a, tak jak czynili to wielokrotnie obserwowani przez ni� lotnicy; opu�ci�a jedn� r�k�, a druga znalaz�a si� w g�rze. Lotnik skr�ci� w prawo i zacz�� kr��y� w k�ko, a� wreszcie dziewczynka ponownie wyprostowa�a ramiona i m�czyzna zboczy� z trasy, kt�r� przeby�. Bieg� niestrudzenie, a jego �pasa�erka" lecia�a unoszona wiatrem; byli zziajani i roze�miani. Wreszcie lotnik zatrzyma� si�. - Wystarczy - powiedzia�. - Pocz�tkuj�cy lotnik nie powinien przebywa� w g�rze zbyt d�ugo. - Zdj�� dziewczynk� z ramion i u�miechaj�c si�, postawi� j� na piasek. - No! Na skutek niedawnych manewr�w mia�a obola�e ramiona, lecz rozsadza�o j� podniecenie, cho� wiedzia�a, �e w domu nie ob�dzie si� bez lania. S�o�ce znajdowa�o si� ju� wysoko ponad lini� horyzontu. - Dzi�kuj� - powiedzia�a, wci�� jeszcze nie mog�c z�apa� tchu po swoim pierwszym lataniu. - Nazywam si� Russ - rzek� lotnik. - Je�li b�dziesz chcia�a znowu polata�, przyjd� si� ze mn� spotka�. Nie mam swoich w�asnych ma�ych lotnik�w. Dziecko ochoczo skin�o g�ow�. - A ty? - zapyta�, otrzepuj�c ubranie z piasku. - Jak si� nazywasz? - Maris - odpar�a. - �adne imi� - rzek� uprzejmie lotnik. - No c�, Maris, musz� si� zbiera�. Ale kiedy� mo�e znowu polatamy, h�? - U�miechn�� si� do dziewczynki, odwr�ci� i odszed�. Do��czyli do niego pomocnicy; ch�opak nadal trzyma� z�o�one skrzyd�a. Kiedy si� oddalali, us�ysza�a strz�py rozmowy, a potem �miech lotnika. Nagle rzuci�a si� w �lad za nim. Piasek j� hamowa�, gdy pr�bowa�a nad��y� za du�ymi krokami lotnika. Ten zorientowa� si�, �e dziewczynka za nim biegnie, i odwr�ci� si�. - S�ucham? - Masz - powiedzia�a. Si�gn�a do kieszeni i wr�czy�a mu mi�czaka. Na twarzy m�czyzny pojawi� si� wyraz zdumienia, a potem serdeczny u�miech. Z powag� przyj�� prezent. Dziewczynka zarzuci�a mu r�ce na szyj�, niemal zmia�d�y�a go w u�cisku, a potem uciek�a. Bieg�a z rozpostartymi ramionami. P�dzi�a tak szybko, �e mia�a wra�enie, i� unosi si� w powietrzu. CZʌ� PIERWSZA Burze Maris lecia�a kilka metr�w nad powierzchni� morza, ujarzmiaj�c wzburzone pr�dy powietrzne szerokimi, metalicznymi skrzyd�ami. By� to lot szale�czy, nierozwa�ny. Upaja�a si� niebezpiecze�stwem i bryzgaj�cym py�em wodnym, nie zwa�aj�c na ch��d. Niebo mia�o z�owieszcz� barw� kobaltu, wiatry przybiera�y na sile, ale ona unosi�a si� na skrzyd�ach i to jej w zupe�no�ci wystarcza�o. Gdyby teraz przysz�o jej umrze�, to z b�ogim u�miechem na ustach. Lecia�a lepiej ni� kiedykolwiek przedtem. Lawirowa�a mi�dzy powietrznymi pr�dami niemal bezwiednie, za ka�dym razem natrafiaj�c na podmuch z do�u lub z g�ry, dzi�ki czemu szybowa�a coraz dalej i coraz szybciej. Ka�dy jej wyb�r okazywa� si� trafny; nie by�a zmuszona do po�piesznego miotania si� nad wzburzon� kipiel�, a je�li wykonywa�a trudne manewry, to jedynie po to, by czu� jeszcze wi�ksz� rado��. Bezpieczniej by�oby lecie� na du�ej wysoko�ci, niczym dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazi� si� na pope�nienie b��du. Jednak�e Maris niemal �lizga�a si� po morskiej toni, jak przysta�o na prawdziwego lotnika. Wystarczy�o lekko zamoczy� skrzyd�o, zaledwie musn�� nim o wod�, a ju� spada�o si� niezdarnie z wy�yn nieba. Taki b��d oznacza� r�wnie� �mier�: ze skrzyd�ami o rozpi�to�ci ponad sze�ciu metr�w nie da�oby si� p�yn�� zbyt d�ugo. Maris nie brakowa�o odwagi, ale wiedzia�a, jak gro�ne mog� by� wiatry. W oddali wypatrzy�a szyje scylli, kt�ra majaczy�a na horyzoncie niczym ciemny, falisty sznur. Zareagowa�a prawie odruchowo. Poci�gn�a praw� r�k� sk�rzany uchwyt skrzyd�a, a lew� wypchn�a p�at w g�r�. Nast�pnie przemie�ci�a ca�y ci�ar cia�a na drug� stron�. Wielkie, srebrne skrzyd�a - zrobione z cienkiego, prawie nic nie wa��cego, ale niesamowicie wytrzyma�ego materia�u - przesun�y si� wraz z ni�. Jeden czubek skrzyd�a prawie musn�� niebezpieczne, grzywiaste fale, drugi za� uni�s� si� wy�ej. Dzi�ki temu Maris mog�a lepiej wykorzysta� zrywaj�cy si� wiatr i wkr�tce zacz�a si� pi�� do g�ry. Liczy�a si� ze �mierci�, podniebn� �mierci�, ale nie zamierza�a sko�czy� w taki spos�b - przechwycona w powietrzu niczym nieostro�na rybitwa, �eby jaki� g�odny potw�r m�g� nape�ni� ni� sw�j brzuch. Po kilku minutach dogoni�a scyll� i zatrzyma�a si�, a potem, kpi�c sobie z niej, okr��y�a j�, uwa�aj�c jednak, �eby si� nie znale�� w zasi�gu potwora. Z g�ry mog�a swobodnie obserwowa� cielsko scylli, kt�ra znajdowa�a si� tu� pod falami, miarowo poruszaj�c g�adkimi, czarnymi p�etwami. Malutka, osadzona na d�ugiej szyi g�owa powoli przechyla�a si� z boku na bok i najwyra�niej ignorowa�a obecno�� Maris. Dziewczyna pomy�la�a, �e zapewne stworzenie ju� zd��y�o si� zetkn�� z lotnikami i ich mi�so nie przypad�o mu do gustu. Wiatry by�y teraz zimniejsze i ci�kie od soli. Sztorm przybiera� na sile; Maris odczuwa�a wyra�ne drganie powietrza. Rozweselona, wkr�tce zostawi�a scyll� daleko w tyle i znowu by�a sama. Lecia�a bez wysi�ku przez pusty, ciemniej�cy niebosk�on, s�ysz�c jedynie �opot swoich skrzyde�. Po pewnym czasie zobaczy�a wy�aniaj�c� si� z morza wysp�; w�a�nie na niej mia�a wyl�dowa�. Westchn�a, �a�uj�c, �e to ju� koniec podr�y. Na l�dowisku dy�urowali Gin� i Tor - dwoje miejscowych l�dowc�w. Maris zastanawia�a si�, czym zajmuj� si� tacy ludzie, kiedy nie pomagaj� przybywaj�cym lotnikom. Zrobi�a nad nimi k�ko, �eby zwr�ci� na siebie uwag�. Oboje natychmiast zerwali si� z mokrego piasku i pomachali do niej. Kiedy zbli�y�a si� ponownie, byli ju� gotowi. Opada�a coraz ni�ej, a� w ko�cu jej stopy dzieli�o od ziemi zaledwie kilkana�cie centymetr�w. Gin� i Tor biegli r�wnolegle do niej, po obu stronach jej skrzyde�. Maris zaszura�a palcami n�g o ziemi�, stopniowo wytraci�a szybko�� i wreszcie si� zatrzyma�a, wzniecaj�c tumany piasku. Wtuli�a twarz w zimn�, such� pla��. Czu�a si� idiotycznie. Le��cy lotnik przypomina� przewr�conego na wznak ��wia. Mog�aby d�wign�� si� na nogi, gdyby zmusi�y j� do tego okoliczno�ci, lecz taka operacja by�aby uci��liwa i niegodna. Mimo wszystko l�dowanie przebieg�o dobrze. Gin� i Tor przyst�pili do metodycznego sk�adania skrzyde�, z��cze po z��czu. Uwalniali poszczeg�lne rozporki i nak�adali je na siebie, a w�wczas naci�gany przez nie materia� wiotcza�. Kiedy wszystkie prostowniki zosta�y wci�gni�te do wewn�trz, skrzyd�a skurczy�y si� do dw�ch metalowych fa�d, lu�no zwisaj�cych z centralnej osi przymocowanej do plec�w Maris. - Spodziewali�my si� Colla - powiedzia�a Gin�, uporawszy si� z ostatni� rozpor�. Jej kr�tkie, ciemne w�osy stercza�y niczym naje�one ostrza. Maris potrz�sn�a g�ow�. By� mo�e ta podr� rzeczywi�cie nale�a�a si� Collowi, ale ona sama rozpaczliwie t�skni�a za byciem w powietrzu. Zabra�a skrzyd�a - swoje skrzyd�a - i opu�ci�a dom, zanim jej brat wsta� z ��ka. - Pewnie gdy minie nast�pny tydzie�, b�dzie mia� za sob� ju� du�o lot�w - rzek� weso�o Tor. Wci�� mia� w swoich cienkich, jasnych w�osach ziarenka piasku i troch� dr�a� owiewany morskimi wiatrami, lecz ca�y czas si� u�miecha�. - Nalata si�, ile zechce. - Stan�� przed Maris, �eby pom�c jej odpi�� skrzyd�a. - Sama b�d� je nios�a - warkn�a Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego nonszalanckim tonem. C� on m�g� rozumie�? Czy ktokolwiek z nich m�g� poj�� istot� latania? Przecie� byli l�dowcami. Ruszy�a w kierunku bazy lotnik�w. W �lad za ni� kroczyli Gin� i Tor. Na miejscu jak zwykle pokrzepi�a si� jedz�c i pij�c, a potem, stan�wszy przed du�ym, buzuj�cym kominkiem, grza�a si� i suszy�a rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiada�a lakonicznie. Stara�a si� unika� s��w, nie my�le�: �To mo�e by� ostatni raz". Poniewa� by�a lotnikiem, wszyscy szanowali jej milczenie, chocia� sprawi�a im zaw�d. Wszak opowie�ci lotnik�w stanowi�y dla nich, szczur�w l�dowych, najcz�stsze �r�d�o informacji o tym, co dzia�o si� na innych wyspach. W n�kanych codziennymi sztormami morzach roi�o si� od scylli, kot�w morskich i innych drapie�nik�w; ze wzgl�du na niebezpieczne warunki statki kursowa�y regularnie tylko mi�dzy wysepkami po�o�onymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali ��czno�� mi�dzy archipelagami; oczekiwano od nich najnowszych wie�ci, plotek, piosenek, anegdot i romans�w. - Zwierzchnik przyjmie ci�, gdy tylko odpoczniesz - o�wiadczy�a Gin�, ostro�nie dotykaj�c ramienia Maris. Maris odsun�a si�. Tak, tobie wystarczy, �e us�ugujesz lotnikom, pomy�la�a. Chcia�aby� mie� za m�a lotnika - na przyk�ad Colla, gdy doro�nie - i nie masz poj�cia, co dla mnie znaczy fakt, �e to Coll b�dzie lotnikiem, a nie ja. - Ju� jestem gotowa - powiedzia�a g�o�no. - To by� �atwy lot. Wiatry wykona�y za mnie ca�� robot�. Gin� zaprowadzi�a j� do s�siedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czeka� na przyniesion� przez ni� wiadomo��. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie by�o d�ugie i oszcz�dnie umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaska�y p�omienie. Zwierzchnik siedzia� na mi�kko wy�cie�anym krze�le blisko ognia. Na widok Maris powsta�. Lotnik�w zawsze witano jak r�wnych rang�, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobie�stwo bog�w i dysponowali niemal nieograniczon� w�adz�. Po rytualnych powitaniach Maris zamkn�a oczy i wyrecytowa�a wiadomo��. Nie zastanawia�a si� nad tre�ci� i zupe�nie jej ona nie obchodzi�a. Wypowiada�a kolejne s�owa bez udzia�u �wiadomo�ci. Pomy�la�a, �e prawdopodobnie chodzi o polityk�. Ostatnimi czasy wszystko sprowadza�o si� do polityki. Kiedy wiadomo�� zosta�a przekazana, Maris otworzy�a oczy i u�miechn�a si� do zwierzchnika - rozmy�lnie, albowiem m�czyzna sprawia� wra�enie zatroskanego jej s�owami. Jednak�e szybko otrz�sn�� si� i odwzajemni� jej u�miech. - Dzi�kuj� - powiedzia� troch� niepewnym g�osem. - Dobrze si� spisa�a�. Zaproponowano jej nocleg, ale odm�wi�a. Do rana burza mog�a zupe�nie usta�, a poza tym nocne latanie by�o przyjemne. Tor i Gin� wyszli razem z dziewczyn� i odprowadzili j� po skalistej �cie�ce a� do ska�y lotnik�w. Osadzone w kamiennym pod�o�u latarnie rozprasza�y mrok, dzi�ki czemu wspinaczka po kr�tym szlaku by�a bezpieczniejsza. Na samej g�rze znajdowa� si� naturalny wyst�p, pog��biony i poszerzony ludzkimi r�kami. Dalej rozci�ga� si� g��boki na kilkadziesi�t metr�w uskok; na kamienist� pla�� wdziera�y si� przybrze�ne fale. Gin� i Tor rozwin�li skrzyd�a Maris i zablokowali rozporki. Napi�ta metalowa powierzchnia zaja�nia�a srebrzystym blaskiem. Maris skoczy�a. Da�a si� porwa� wiatrowi i znowu lecia�a nad ciemnym morzem, s�ysz�c pomruki dudni�cej w g�rze burzy. Kiedy by�a ju� wysoko, ani razu nie obejrza�a si� na dwoje t�sknie �ledz�cych j� ludzi. Wiedzia�a, �e niebawem i ona b�dzie musia�a si� zadowoli� �yciem na l�dzie. Nie skr�ci�a w kierunku domu. Pop�yn�a wraz z porywist� nawa�nic�, kt�ra wia�a teraz gwa�townie na zach�d. W ka�dej chwili nale�a�o si� spodziewa� grzmot�w i deszczu; w takich warunkach Maris musia�aby wzbi� si� ponad chmury, aby znale�� lepsze schronienie przed piorunem. W okolicach domu zapewne panowa� spok�j. Ludzie przeczesywali pla�e w nadziei, �e wiatry przywia�y co� ciekawego. By� mo�e ten czy �w spu�ci� ��dk�, aby nie wr�ci� z ca�odziennego po�owu z pustymi r�kami. Wiatr j�kliwie zawodzi� i spycha� Maris, lecz ona p�ynnie i bez wysi�ku utrzymywa�a wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomnia� jej si� Coll i nagle straci�a panowanie nad sob�. Zachwia�a si�, opad�a, a potem, gwa�townie manewruj�c, z powrotem podci�gn�a si� w g�r�. Przeklina�a siebie sam�. Dotychczas by�o cudownie - dlaczego to wszystko mia�o si� sko�czy� w taki spos�b? By� mo�e odbywa�a sw�j ostatni lot, dlatego stara�a si� wypa�� lepiej ni� kiedykolwiek, lecz jej wysi�ki nie mia�y wiele sensu. Straci�a wyczucie: wiatr ju� nie by� jej przychylny. Lecia�a teraz chaotycznie, napina�a mi�nie a� do b�lu, toczy�a zawzi�t� walk� z nadci�gaj�c� burz�. Zdecydowa�a si� wzbi� wy�ej; poniewa� wiatr przesta� jej sprzyja�, zbytnia blisko�� wody mog�a si� okaza� niebezpieczna. Podniebne zmagania zupe�nie j� wyczerpa�y i dopiero gdy zobaczy�a Orle Gniazdo, u�wiadomi�a sobie, jak du�� odleg�o�� pokona�a. Orle Gniazdo by�o pot�n� ska�� stercz�c� w morzu, wal�c� si� kamienn� wie��, kt�r� otacza�y spienione fale, w�ciekle uderzaj�ce o jej wysokie, strome mury. Miejsce nie zas�ugiwa�o na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem �wiata flory by�y tu k�py zdrewnia�ych porost�w. W nielicznych os�oni�tych szczelinach i wyst�pach skalnych znajdowa�y si� jednak ptasie gniazda, a na samym szczycie zbudowali swoj� baz� lotnicy. W�a�nie tutaj, w miejscu, do kt�rego nie zdo�a�by zawin�� �aden statek, w miejscu, gdzie mog�y osi��� tylko lataj�ce istoty - ptaki i ludzie - powsta�a ich mroczna, kamienna siedziba. - Maris! Us�yszawszy swoje imi�, Maris zerkn�a w g�r� i ujrza�a na tle chmur ciemne skrzyd�a Dorrela, kt�ry ze �miechem zacz�� na ni� pikowa�. W ostatniej chwili gwa�townie skr�ci�a w bok i zr�cznie mu si� wymkn�a, lecz on nadal goni� j� wok� Orlego Gniazda, tak �e poch�oni�ta rado�ci� latania zapomnia�a o b�lu i zm�czeniu. Kiedy wreszcie wyl�dowali, zacz�� pada� deszcz. Nadci�gn�� ze wschodu niespodziewanie; jego krople smaga�y twarze lotnik�w i g�o�no b�bni�y o skrzyd�a. Maris u�wiadomi�a sobie, �e prawie zdr�twia�a z zimna. Opadli w mi�kkie, ziemiste zag��bienie, kt�re utworzy�o si� samoistnie w litej skale. Maris sun�a po b�ocie kilka metr�w, zanim uda�o jej si� zatrzyma�. Potrzebowa�a dobrych kilku minut, �eby wyci�gn�� stopy na powierzchni� i rozplata� potr�jne paski, kt�re j� spowija�y. Potem ostro�nie przymocowa�a skrzyd�a do linki i zacz�a je sk�ada�. Gdy upora�a si� z t� czynno�ci�, zda�a sobie spraw�, �e gwa�townie szcz�ka z�bami i ma obola�e barki. Dorrel marszczy� czo�o, obserwuj�c jej prac�. Sam zd��y� ju� starannie z�o�y� swoje skrzyd�a i przewiesi� je przez rami�. - D�ugo lata�a�? - zapyta�. - Powinienem by� pozwoli� ci wyl�dowa�. Przepraszam. Nie wiedzia�em. Na pewno przez ca�� drog� ucieka�a� przed burz�. Ci�kie warunki atmosferyczne. Ja te� zmaga�em si� z przeciwnymi wiatrami. Dobrze si� czujesz? - O, tak. By�am zm�czona, ale nie tak strasznie, a poza tym ju� mi przesz�o. Ciesz� si�, �e czeka�e� na mnie w g�rze. To by�o przyjemne latanie i bardzo go potrzebowa�am. Na ko�cu by�o troch� ci�ko - ba�am si�, �e spadn�. Ale nie ma to jak dobry lot - cz�owiek nie my�li wtedy o odpoczynku. Dorrel roze�mia� si� i obj�� dziewczyn� ramieniem. Zetkn�wszy si� z jego rozgrzanym cia�em, u�wiadomi�a sobie, jak bardzo jest zzi�bni�ta. Dorrel r�wnie� to wyczu� i mocniej przycisn�� j� do siebie. - Wejd� do �rodka, bo zamarzniesz. Garth przywi�z� z Shotan�w par� butelek kivasu. Jedna z nich powinna ju� by� gor�ca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno ci� rozgrzeje. Wsp�lny pok�j w bazie by� jak zawsze ciep�y i przytulny, lecz tym razem �wieci� pustkami. Znajdowa� si� w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o dziesi�� lat. Siedzia� przy kominku. Kiedy podni�s� g�ow� i zawo�a� j� po imieniu, Maris usi�owa�a mu odpowiedzie�, lecz mia�a zaci�ni�te z�by i d�awi� j� smutek. Dorrel podprowadzi� dziewczyn� do kominka. - Trzyma�em j� w tym zimnie jak jaki� drewnianoskrzyd�y idiota - powiedzia�. - Czy kivas jest ju� gor�cy? Nalej nam troch�. - Szybko i zr�cznie �ci�gn�� z siebie mokr�, ub�ocon� odzie� i wzi�� dwa r�czniki z pi�trz�cej si� obok kominka sterty. - Dlaczego mia�bym marnowa� kivas dla ciebie? - burkn�� Garth. - Dla Maris - oczywi�cie tak, gdy� jest bardzo pi�kna i wspaniale lata. - Uk�oni� si� jej �artobliwie. - Nie powiniene� mi �a�owa� tego kivasu - odpar� Dorrel, energicznie wycieraj�c si� du�ym r�cznikiem - chyba �e wolisz zmarnowa� wino, wylewaj�c je na pod�og�. Riposta Gartha zapocz�tkowa�a wymian� nieszkodliwych obelg i �artobliwych pogr�ek. Maris nie zwraca�a na nie uwagi - mia�a okazj� s�ysze� je wielokrotnie. Wycisn�a wod� z w�os�w, a potem patrzy�a, jak krople tworz� na kamiennych p�ytach rozmaite desenie i b�yskawicznie wysychaj�. Zerkn�a na Dorrela, pr�buj�c zapami�ta� jego szczup�e, muskularne cia�o - cia�o dobrego lotnika. Kiedy droczy� si� z Garthem, jego twarz ci�gle si� zmienia�a. Czuj�c, �e Maris go obserwuje, odwr�ci� si� i jego oczy z�agodnia�y. Garth nie wypowiedzia� ostatniej b�yskotliwej riposty i zamilk�. Dorrel delikatnie musn�� palcami twarz Maris. - Wci�� dr�ysz. - Zabra� dziewczynie r�cznik i owin�� j�. - Garth, zdejmij t� butelk� z ognia, zanim p�knie, i pozw�l nam si� rozgrza�. Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zosta�o podane w du�ych, kamiennych kubkach. Ju� pierwszy �yk pal�cego trunku sprawi�, �e Maris zarumieni�a si� i przesta�a dygota�. Garth u�miechn�� si� do niej. - Dobre, prawda? Nie s�dz�, �eby Dorrel je doceni�. Wy�udzi�em kilkana�cie butelek od pewnego oble�nego, starego rybaka. Znalaz� je we wraku statku; nie wiedzia�, co wpad�o mu w r�ce, a jego �ona nie chcia�a trzyma� tego wina w domu. Da�em mu w zamian par� b�yskotek - kilka metalowych paciork�w, kt�re zabra�em dla siostry. - A co dostanie twoja siostra? - zagadn�a Maris mi�dzy jednym �ykiem a drugim. Garth wzruszy� ramionami. - Ona? Przecie� to i tak mia�a by� niespodzianka. Przywioz� jej co� z Poweet, gdy b�d� tam nast�pnym razem. Jakie� malowane jajka. - Chyba �e w drodze powrotnej przehandluje je na co� innego - zauwa�y� Dorrel. - Garth, je�li twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, b�dzie tak wstrz��ni�ta, �e nawet nie odczuje przyjemno�ci. Jeste� urodzonym handlowcem. My�l�, �e gdyby trafi�a ci si� korzystna transakcja, sprzeda�by� nawet swoje skrzyd�a. Garth prychn�� z oburzeniem. - Lepiej, �eby� nie k�apa� tym dziobem, ptaszku - odpar� i zwr�ci� si� do Maris. - Jak si� miewa tw�j brat? Wcale go nie widuj�. Maris poci�gn�a nast�pny �yczek. Stara�a si� za wszelk� cen� opanowa� dr�enie r�k. - W przysz�ym tygodniu osi�gnie stosowny wiek - powiedzia�a ostro�nie. - W�wczas skrzyd�a stan� si� jego w�asno�ci�. Nie wiem, co porabia. Mo�e nie przepada za twoim towarzystwem. - A dlaczeg� to? - zapyta� Garth ura�onym tonem. Maris machn�a r�k� i zmusi�a si� do u�miechu. Chcia�a, �eby jej zachowanie wypad�o naturalnie. - Ja nawet go lubi� - ci�gn�� Garth. - Wszyscy go lubimy, prawda, Dorrel? Jest m�ody, spokojny, mo�e troch� za bardzo ostro�ny, ale na pewno zrobi post�py. Jest jaki� inny. Ach, jakie� on potrafi opowiada� historie! A jak �piewa! L�dowcy pokochaj� widok jego skrzyde�. - Garth pokr�ci� g�ow� z zadziwieniem. - Sk�d on zna wszystkie te opowie�ci i piosenki? Widzia�em wi�cej �wiata ni� on, a jednak... - On je wymy�la - przerwa�a mu Maris. - Sam? - Garth by� wyra�nie poruszony. - Wobec tego b�dzie naszym �piewakiem. W nast�pnym turnieju odbierzemy Wschodowi pierwsz� nagrod�. Zach�d zawsze ma najlepszych lotnik�w - dorzuci�, powodowany lojalno�ci� - lecz nasi �piewacy nigdy nie zas�ugiwali na miano najlepszych. - Podczas ostatniego spotkania �piewa�em dla Zachodu - zaprotestowa� Dorrel. - No w�a�nie. - Za to ty wyjesz jak kot morski. - Tak - rzek� Garth - ale przynajmniej nie mam z�udze� co do swoich zdolno�ci. Maris nie dos�ysza�a odpowiedzi Dorrela. Przesta�a zwraca� uwag� na rozmow� m�czyzn i w zamy�leniu obserwowa�a p�omienie, tul�c jeszcze ciep�e naczynie. Tutaj, w Orlim Gnie�dzie, odczuwa�a spok�j, kt�rego nie mog�a zak��ci� nawet wzmianka Gartha o Collu. I, co dziwne, w tym miejscu by�o jej naprawd� wygodnie. Na skale lotnik�w nikt nie mieszka�, lecz czu�a si� tu jak w domu, w swoim w�asnym domu. Nie potrafi�a sobie wyobrazi�, �e ju� nigdy do niego nie zawita. Przypomnia�a sobie, jak to by�o, kiedy po raz pierwszy ujrza�a Orle Gniazdo. Zjawi�a si� w bazie ponad sze�� lat temu, w dzie� po osi�gni�ciu wieku uprawniaj�cego do latania. By�a w�wczas trzynastoletni� dziewczynk�, dumn� z tego, �e samodzielnie przelecia�a tak du�y dystans, ale te� wystraszon� i nie�mia��. W bazie zobaczy�a kilkunastu lotnik�w, kt�rzy siedzieli wok� kominka, �miali si� i pili. Na moment przerwali huczn� biesiad� i u�miechn�li si� do niej. Garth by� wtedy cichym m�odzie�cem, a Dorrel - chuderlawym, niewiele od niej starszym ch�opakiem. Nie zna�a �adnego z nich, lecz jeden z uczestnik�w imprezy, Helmer, lotnik w �rednim wieku, pochodz�cy z wyspy, kt�ra znajdowa�a si� blisko ojczyzny Maris, przedstawi� towarzystwo. Wci�� jeszcze pami�ta�a twarze i imiona: rudow�os� Anni z Culhall, Fostera, kt�ry p�niej przyty� tak bardzo, �e nie m�g� lata�, Jamisa Seniora, a nade wszystko lotnika przezywanego Krukiem, butnego m�odzie�ca, kt�ry nosi� czarne futro i metalowe ozdoby i zdoby� dla Wschodu nagrody w trzech konkursach pod rz�d. Maris pozna�a jeszcze wychudzon� blondynk� z Wysp Zewn�trznych. Przyj�cie odbywa�o si� na jej cze��; rzadko zdarza�o si�, �eby w te strony zapuszcza� si� kto� z tak daleka. Wszyscy serdecznie powitali Maris i wkr�tce mo�na by�o odnie�� wra�enie, �e to ona, a nie chuda blondynka, jest honorowym go�ciem. Pocz�stowali j� winem, pomimo �e by�a taka m�oda, a potem opowiadali o lataniu; zna�a wi�kszo�� tych anegdot, ale nigdy dot�d nie s�ysza�a ich z ust lotnik�w. Kiedy wreszcie poczu�a si� dobrze w nowym towarzystwie, przestano j� darzy� szczeg�lnymi wzgl�dami i odt�d biesiada toczy�a si� jak zwykle. By�o to jednak dziwne, niezapomniane przyj�cie. Zw�aszcza jeden incydent g��boko utkwi� w pami�ci Maris. Kruk, jedyny lotnik ze Wschodu w tym gronie, wypi� sporo alkoholu i gdy ju� nie�le sobie podchmieli�, rzuci� biesiadnikom wyzwanie. - Nazywacie siebie lotnikami - rzek� zjadliwym tonem, kt�ry Maris mia�a na zawsze zapami�ta�. - No, chod�cie ze mn�. Ja wam poka��, jak si� lata. Wszyscy uczestnicy imprezy opu�cili baz� i udali si� na najwy�sz� ska�� Orlego Gniazda. Dwustumetrowa gra� opada�a ku ostrym niczym z�by ska�om, kt�re podmywa�a wzburzona kipiel morska. Kruk podszed� na sam� kraw�d�, nios�c na plecach z�o�one skrzyd�a. Ostro�nie rozwin�� trzy pierwsze z��cza i wsun�� ramiona do p�tli. Jednak nie zablokowa� skrzyde�. Zawiasy nadal swobodnie si� porusza�y, a uwolnione rozpory zgina�y si� do przodu i do ty�u zgodnie z ruchem jego ramion. Pozosta�e rozpory trzyma� z�o�one w d�oniach. Maris zastanawia�a si�, co Kruk zamierza zrobi�. Niebawem jej ciekawo�� zosta�a zaspokojona. M�czyzna pu�ci� si� p�dem i skoczy� ze stromej ska�y, tak daleko, jak m�g�. Skrzyd�a mia� ci�gle z�o�one. Maris z wra�enia straci�a oddech. Pobieg�a na kraw�d� ska�y. W �lad za ni� pognali inni; kilka os�b poblad�o, niekt�rzy u�miechali si� niepewnie. Obok Maris stan�� Dorrel. Kruk spada�, trzymaj�c r�ce przy bokach, a materia� jego skrzyde� trzepota� niczym peleryna. M�czyzna lecia� g�ow� w d�; patrz�cy mieli wra�enie, �e jego nurkowanie trwa wieczno��. W ostatniej chwili, kiedy by� bliski rozbicia si� o ska�y, a Maris wydawa�o si�, �e ju� czuje si�� uderzenia, na tle s�onecznego nieba zal�ni�y srebrzyste skrzyd�a. Skrzyd�a znik�d. Kruk z�apa� sprzyjaj�cy wiatr i polecia� w g�r�. Maris by�a wstrz��ni�ta, ale Jamis Senior, najstarszy z lotnik�w Zachodu, tylko si� roze�mia�. - Stara sztuczka Kruka - mrukn��. - Ju� dwa razy widzia�em, jak to robi�. Nat�uszcza rozpory skrzyde�. Kiedy opada dostatecznie nisko, z ca�ych si� je odrzuca. Gdy jedna rozpora zaskakuje na w�a�ciwe miejsce, gwa�towne szarpni�cie wywo�uje zatrza�ni�cie si� nast�pnych z��czy. Tak, �adny manewr. Mo�esz by� pewna, �e �wiczy� t� sztuczk� wiele razy, zanim zdecydowa� si� j� komukolwiek zaprezentowa�. Jednak kt�rego� dnia zawias mo�e si� zablokowa� i ju� nigdy nie b�dziemy musieli s�ucha� Kruka. Pomimo ironicznych s��w starca akrobacja Kruka nie straci�a w oczach Maris nic ze swego czaru. Cz�sto widywa�a lotnik�w, kt�rzy unosili cz�ciowo roz�o�one skrzyd�a i raptownym szarpni�ciem rozwijali kilka ostatnich rozp�r, zniecierpliwieni opiesza�o�ci� l�dowc�w. Ale czego� takiego jeszcze nigdy nie ogl�da�a. Kruk sta� na l�dowisku i u�miecha� si� g�upawo. - Je�eli wykonacie taki manewr, b�dziecie mogli si� uwa�a� za lotnik�w - oznajmi� towarzystwu. By� zarozumia�y i nierozwa�ny, ale w tamtej chwili, i jeszcze przez kilka nast�pnych lat, Maris mia�a wra�enie, �e kocha si� w nim na zab�j. Smutno potrz�sn�a g�ow� i doko�czy�a kivas. Ca�a ta historia wydawa�a si� teraz niedorzeczna. W niespe�na dwa lata po tamtym przyj�ciu Kruk zagin�� bez �ladu gdzie� nad morzem. Rokrocznie kilkunastu lotnik�w spada�o wraz ze swoimi skrzyd�ami. Ton�li na skutek �le prowadzonego lotu; nieostro�nie muskaj�c wod�, nara�ali si� na ataki scylli o d�ugich szyjach; bywa�o, �e metalowe cz�ci skrzyde� przyci�ga�y piorun. Tak, lotnik m�g� ponie�� �mier� z r�nych powod�w. Maris podejrzewa�a, �e wi�kszo�� z nich po prostu gubi�a si� i nie mog�c trafi� do miejsca przeznaczenia, lecia�a na o�lep, a� w ko�cu spada�a na skutek �miertelnego wyczerpania. By� mo�e nieliczni lotnicy spotykali si� z najrzadszym i wzbudzaj�cym najwi�kszy strach zagro�eniem - bezwietrzn� pogod�. Teraz jednak Maris u�wiadamia�a sobie, �e to w�a�nie Kruk, b�yskotliwy, narwany lotnik by� najbardziej prawdopodobn� ofiar� podniebnych ewolucji. G�os Dorrela sprawi�, �e otrz�sn�a si� ze wspomnie�. - Maris - odezwa� si� - hej, nie zasypiaj tu nam. Maris odstawi�a pust� czark�, lecz nadal dotyka�a jej szorstkiej, kamiennej powierzchni, chc�c zachowa� resztki ciep�a. Wreszcie z wysi�kiem odsun�a r�k� i podnios�a sweter. - Jeszcze nie wysech� - zaprotestowa� Garth. - Zimno ci? - spyta� Dorrel. - Nie. Musz� wraca�. - Jeste� zbyt zm�czona - odpar� Dorrel. - Zosta� na noc. Maris unika�a jego wzroku. - Nie mog�. B�d� si� o mnie niepokoi�. Dorrel westchn��. - W takim razie we� suche ubranie. - Wsta�, przeszed� na koniec wsp�lnego pokoju i otworzy� drzwiczki drewnianej, rze�bionej szafy. - Chod� tu i wybierz sobie co� odpowiedniego. Maris nie ruszy�a si� z miejsca. - Lepiej, �ebym mia�a w�asne rzeczy. Przecie� ju� tu nie wr�c�. Dorrel po cichu zakl��. - Maris, nie utrudniaj - wiesz, o czym my�l� - no, chod�, we� to ubranie. Przecie� wiesz, �e mo�esz je nosi� bez przeszk�d. Zostaw swoje w zamian, je�li chcesz. Nie wypuszcz� ci� w mokrych rzeczach. - Przepraszam - odpar�a Maris. Dorrel sta� wyczekuj�co, podczas gdy Garth u�miecha� si� do niej. Powoli wsta�a i szczelniej owin�a si� r�cznikiem, �eby nie marzn�� z dala od kominka. Mokre koniuszki kr�tkich, ciemnych w�os�w ch�odzi�y jej kark. Wraz z Dorrelem przeszuka�a sterty odzie�y, a� w ko�cu znalaz�a spodnie i br�zowy sweter ze zgrzebnej we�ny, kt�ry pasowa� na jej szczup�e, umi�nione cia�o. Dorrel patrzy�, jak si� ubiera�a, a potem szybko wyszuka� co� dla siebie. Nast�pnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdj�li swoje skrzyd�a. Maris sprawdzi�a d�ugimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chc�c si� upewni�, czy nie uleg�y uszkodzeniu. Skrzyd�a rzadko si� psu�y, lecz je�li tak si� dzia�o, usterki zawsze nale�a�o szuka� w z��czach. B�yszcz�cy materia� wydawa� si� r�wnie mocny i mi�kki jak w dniu, w kt�rym gwiezdni �eglarze przybyli do tego �wiata. Maris z zadowoleniem przymocowa�a skrzyd�a. By�y w dobrym stanie; mog�y s�u�y� nie tylko Collowi, ale i nast�pnym pokoleniom. Us�ysza�a kroki Gartha i spojrza�a na niego. - Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel - zacz��. - Ja... No c�, do widzenia, Maris. - Zaczerwieni� si�. Wygl�da� na bardzo przygn�bionego. Lotnicy zazwyczaj nie �egnali si� ze sob�. Ale ja przecie� nie jestem lotnikiem, pomy�la�a. Przytuli�a i uca�owa�a Gartha, a potem powiedzia�a �do widzenia". Tak brzmia�o po�egnanie l�dowc�w. Dorrel wyszed� z ni� na dw�r. Wiatry dawa�y si� we znaki, jak zawsze w okolicach Orlego Gniazda, ale burza ust�pi�a. Tylko delikatna mgie�ka py�u wodnego nawil�a�a powietrze. Nie by�o jednak wida� blasku gwiazd. - Zosta� przynajmniej na kolacj� - odezwa� si� Dorrel. - B�d� walczy� z Garthem o przyjemno�� obs�ugiwania ciebie. Maris potrz�sn�a g�ow�. Nie powinna by�a tu przylatywa�; nale�a�o od razu uda� si� do domu i nie �egna� si� z Garthem i Dorrelem. �atwiej by�oby nie ko�czy� niczego, udawa�, �e wszystko b�dzie tak jak dotychczas, a nast�pnie znikn��. Kiedy dotar�a wraz z Dorrelem na strom� ska�� lotnik�w, t�, z kt�rej przed tak wielu laty skaka� Kruk, wzi�a swego towarzysza za r�k� i przez d�ug� chwil� stali w milczeniu. - Maris - powiedzia� z wahaniem Dorrel. Stoj�c u boku dziewczyny i nie wypuszczaj�c jej d�oni, spogl�da� na morze. - Maris, mog�aby� wyj�� za mnie. Dzieli�bym si� z tob� skrzyd�ami, nie musia�aby� ca�kowicie rezygnowa� z latania. Maris pu�ci�a jego r�k�. Zrobi�o si� jej si� gor�co ze wstydu. Nie mia� prawa tego proponowa�; udawanie by�oby okrucie�stwem. - Nie - szepn�a. - Nie wolno ci dzieli� si� skrzyd�ami. - Tradycja - mrukn�� z rozpacz� w g�osie. Zauwa�y�a, �e i on jest zak�opotany. Pragn�� jej pom�c, a nie pogorszy� sytuacj�. - Mogliby�my spr�bowa�. Skrzyd�a nale�� do mnie, ale mog�aby� z nich korzysta�... - Och, Dorrel, przesta�. Zwierzchnik, tw�j zwierzchnik nigdy by na to nie zezwoli�. To co� wi�cej ni� tradycja. W gr� wchodzi prawo. Mogliby zabra� ci skrzyd�a i da� je komu� bardziej szanowanemu. Przecie� w taki spos�b za�atwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet gdyby�my uciekli i znale�li miejsce, w kt�rym nie obowi�zywa�oby prawo ani rz�dy zwierzchnik�w, jak d�ugo znosi�by� dzielenie si� skrzyd�ami, ze mn� czy kimkolwiek innym? Nie rozumiesz? Znienawidziliby�my si�. Nie jestem dzieckiem, kt�re b�dzie �wiczy�o w godzinach twojego odpoczynku. Nie mog� �y� w taki spos�b: wiedz�c, �e jestem tylko tolerowana, a skrzyd�a nigdy nie b�d� moje. A ty pr�dko mia�by� dosy�, widz�c, jak ciebie obserwuj�, i w ko�cu... och - urwa�a, gdy� nie przychodzi�y jej do g�owy w�a�ciwe s�owa. Dorrel przez chwil� milcza�. - Przepraszam - rzek�. - Chcia�em ci pom�c, Maris. �wiadomo�� tego, co ma si� z tob� sta�, sprawia mi niezno�ny b�l. Pragn��em ci co� ofiarowa�. Nie mog� znie�� my�li, �e odejdziesz i staniesz si�... Znowu z�apa�a go za r�k� i trzyma�a j� mocno. - Tak, tak. Pst. - Przecie� wiesz, �e ci� kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda? - Tak, tak. I ja ci� kocham, Dorrel. Ale nigdy nie po�lubi� lotnika. Nie teraz. Nie mog�abym. Zamordowa�abym lotnika dla jego skrzyde�. - Spojrza�a na Dorrela. Pr�bowa�a rozja�ni� u�miechem ponur� prawd� swoich s��w, ale z mizernym skutkiem. Przywarli do siebie, chc�c op�ni� moment rozstania, usi�uj�c przez dotyk cia� wypowiedzie� wszystko to, co kiedykolwiek pragn�li sobie wyzna�. Potem odsun�li si� i spojrzeli na siebie przez �zy. Maris zacz�a manipulowa� przy skrzyd�ach. Przenika�y j� dreszcze - znowu czu�a ch��d. Dorrel pr�bowa� jej pom�c, ale zawadzi� o palce dziewczyny i oboje wybuchn�li �miechem, rozbawieni t� niezdarno�ci�. Maris pozwoli�a m�czy�nie roz�o�y� jej skrzyd�a. Kiedy jedno by�o ju� ca�kowicie rozwini�te, nagle pomy�la�a o Kruku i odp�dzi�a Dorrela. Zaintrygowany, obserwowa� jej poczynania. Maris unios�a skrzyd�o niczym zm�czony powietrzem senior i z g�o�nym trzaskiem zaczepi�a ostatnie z��cze. Teraz by�a gotowa do odlotu. - Szcz�liwej podr�y - powiedzia� na koniec. Maris otworzy�a usta, ale nic nie odrzek�a i g�upio pokiwa�a g�ow�. - Tobie te� - rzek�a po chwili. - Uwa�aj na siebie, dop�ki... - Nie potrafi�a wypowiedzie� ostatniego k�amstwa, podobnie jak nie mog�a wydusi� z siebie s��w po�egnania. Odwr�ci�a si�, pobieg�a i skoczy�a z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami niebo. Podczas d�ugiego, samotnego lotu unosi�a si� nad znieruchomia�ym, sk�panym w blasku gwiazd morzem. Wiej�ce ze wschodu wiatry zmusza�y Maris do nieustannego lawirowania, przez co traci�a czas i pr�dko��. Kiedy dostrzeg�a wie�� �wietln� Amberly Mniejszej, swojej ojczystej wyspy, by�o ju� dobrze po p�nocy. W dole znajdowa�o si� jeszcze jedno �wiat�o, dzi�ki kt�remu by�o wida� pla�� i l�dowisko. Wykonawszy ostatni, p�ynny manewr, Maris dosz�a do wniosku, �e zapewne rozpalili je pomocnicy dy�uruj�cy na l�dowisku. Ze zdziwieniem skonstatowa�a, �e ci ludzie ju� dawno powinni byli zako�czy� wart�; o tej porze w powietrzu znajdowa�o si� bardzo niewielu lotnik�w. By�a tak zaaferowana, �e wyr�n�a w ziemi� i dopiero ten przykry wstrz�s wyrwa� j� z zamy�lenia. J�kn�a, po�piesznie wsta�a i zaj�a si� rozpinaniem pask�w. Wiedzia�a, �e podczas l�dowania nie wykaza�a nale�ytej koncentracji. �wiat�o przybli�a�o si� do niej. - A wi�c jednak zdecydowa�a� si� wr�ci� - oznajmi� czyj� chrapliwy, gniewny g�os. To by� Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszed� do niej, trzymaj�c latarni� w zdrowej r�ce. Prawa r�ka by�a od dawna martwa i bezu�yteczna. - Najpierw zatrzyma�am si� w Orlim Gnie�dzie - broni�a si�. - Chyba nie martwili�cie si� o mnie? - To Coll mia� polecie�, nie ty - odpar�, zaciskaj�c szcz�ki. - On spa� - powiedzia�a Maris. - Za d�ugo marudzi�. Wiedzia�am, �e przegapi najlepsze wiatry burzowe. Co najwy�ej z�apa�by deszcz, a dotarcie na miejsce zaj�oby mu ca�� wieczno��. Je�li w og�le zdo�a�by tam dolecie�. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu. - W takim razie musi pracowa� nad sob�. Nadszed� czas, �eby ch�opak zacz�� si� uczy� na w�asnych b��dach. By�a� jego nauczycielk�, ale skrzyd�a b�d� nale�a�y do niego. To on jest lotnikiem, a nie ty. Maris skrzywi�a si�, jakby kto� j� uderzy�. W ten spos�b przemawia� do niej cz�owiek, kt�ry nauczy� j� lata� i sprawia� wra�enie takiego dumnego z niej i z jej wspania�ej intuicji przestrzennej. Wiele razy m�wi�, �e chocia� nie ��czy j� z nim pokrewie�stwo, to jednak skrzyd�a powinny nale�e� do niej. Wraz ze swoj� �on� adoptowa� j�, gdy wydawa�o si�, �e nie b�dzie mia� potomka, kt�ry odziedziczy�by po nim skrzyd�a. Uleg� powa�nemu wypadkowi i musia� znale�� nast�pc� - skoro nie mog�y o tym decydowa� wi�zy krwi, postanowi� przekaza� skrzyd�a komu�, kogo pokocha�. Jego �ona nie chcia�a zg��bia� sztuki latania. Prze�y�a trzydzie�ci pi�� lat jako l�dowiec i nie zamierza�a zeskakiwa� z �adnych ska�, nawet gdyby przypi�to jej skrzyd�a. Poza tym w jej przypadku na nauk� by�o za p�no. Dlatego Russ zaadoptowa�, uczy� i pokocha� Maris-Maris, c�rk� rybaka, kt�ra zawsze wola�a obserwowa� niebo ze ska�y lotnik�w, ni� bawi� si� z dzie�mi. I wtedy, ca�kiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobie�stwu, narodzi� si� Coll. Jego matka zmar�a po drugim i skomplikowanym porodzie. Maris sama by�a wtedy jeszcze dzieckiem. Pami�ta�a, �e tamtej nocy mn�stwo ludzi biega�o tam i z powrotem, a potem jej ojczym samotnie p�aka� w k�cie. Ale Coll nie umar�. Maris nagle przypad�a w udziale rola matki. Opiekowa�a si� braciszkiem i bardzo go kocha�a. Z pocz�tku nie spodziewano si�, �e niemowl� po�yje d�ugo. Maris by�a szcz�liwa, gdy okaza�o si�, �e malcowi nie zagra�a �adne niebezpiecze�stwo; przez trzy lata kocha�a go jak brata i syna i przez ca�y ten czas �wiczy�a loty pod czujnym okiem ojca. Jednak pewnego wieczoru na pla�y ojciec powiedzia� Maris, �e Coll, malutki Coll, musi dosta� jej skrzyd�a. - On nigdy nie b�dzie tak dobrym lotnikiem jak ja - odpar�a dr��cym g�osem. - Nie twierdz�, �e b�dzie. Ale to nie robi r�nicy. On jest z mojej krwi. - To niesprawiedliwe! - zawo�a�a, daj�c upust �alowi, kt�ry gromadzi� si� w niej od dnia, w kt�rym sta�a si� pe�noletnia. Coll wyr�s� na silnego, zdrowego ch�opca; wci�� by� za ma�y, aby m�c unie�� skrzyd�a, ale i tak mia�y si� sta� jego w�asno�ci� w dniu osi�gni�cia odpowiedniego wieku. Maris nie mog�a sobie do nich ro�ci� �adnych pretensji. Takie by�o prawo lotnik�w; stosowali je ju� gwiezdni �eglarze, kt�rzy, wed�ug legendy, wykuli dla siebie skrzyd�a. Pierworodne dziecko w ka�dej lataj�cej rodzinie dostawa�o w spadku skrzyd�a rodzica. Umiej�tno�ci nie Uczy�y si� wcale. Najwa�niejsze by�o prawo dziedziczenia, a Maris pochodzi�a z rodziny rybak�w, kt�rzy mogli jej zostawi� co najwy�ej resztki wraku drewnianej ��dki. - Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet je�li postanowi�a� je ignorowa�. Przez lata bawi�a� si� w bycie lotnikiem, a ja ci na to pozwala�em, poniewa� kocha�a� latanie, Coll za� potrzebowa� utalentowanego nauczyciela, a tak�e dlatego, �e ta wyspa jest zbyt du�a, by jej los zale�a� tylko od dw�ch lotnik�w. Ale ca�y czas wiedzia�a�, �e ten dzie� nadejdzie. Pomy�la�a z w�ciek�o�ci�, �e m�g�by by� �yczliwszy. Przecie� musia� wiedzie�, co dla niej oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji. - Teraz chod� ze mn� - powiedzia�. - Nie b�dziesz ju� lata�a. Maris wci�� mia�a rozwini�te skrzyd�a; zd��y�a odpi�� zaledwie jeden pasek. - Uciekn� - odpar�a gniewnie. - Ju� nigdy mni