5222
Szczegóły |
Tytuł |
5222 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5222 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5222 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5222 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
George R.R. Martin Lisa Tuttle
Przysta� Wiatr�w
(Prze�o�y�a Anna Krawczyk - �askarzewska)
W dow�d mi�o�ci i wdzi�czno�ci ofiarowuj� t� ksi��k� mojej matce i mojemu ojcu,
nawet
je�li jej nie przeczytaj�.
Lisa Tuttle Ksi��k� t� dedykuj� Elizabeth, Anne, Mary Kaye, Carol, Meredyth, Ann
i
Yvonne, i pozosta�ym zadziornym istotom z �Couriera", w nadziei, �e nie utrac�
zadziorno�ci i
umiej�tno�ci zadawania niewygodnych pyta� i nadal b�d� wyrzucane z rozmaitych
instytucji.
George R.R. Martin
Skoro ju� raz spr�bowa�e� lotu, chodz�c po ziemi, ku niebu zwracasz oczy;
albowiem zaznawszy
przestworzy, pragniesz do nich powr�ci�.
Leonardo da Vinci
PROLOG
Burza szala�a prawie ca�� noc.
Na szerokim ��ku, obok swojej matki, le�a�a dziewczynka. By�a przykryta
w�ochatym
kocem z kiepskiej we�ny. Nie mog�a spa�. S�ucha�a, jak krople deszczu miarowo i
uporczywie
uderzaj� o cienkie, zbudowane z drewna cytrynowca �ciany chatynki. Od czasu do
czasu gdzie� w
oddali rozlega� si� grzmot piorunu. Ilekro� na niebie pojawia�a si� b�yskawica,
jej �wiat�o s�czy�o
si� przez zas�ony w oknie, a gdy zanika�o, w malutkim pokoju zn�w robi�o si�
ciemno.
S�ysz�c, jak woda kapie na pod�og�, dziecko u�wiadomi�o sobie, �e w dachu
powsta�a
kolejna dziura. Wiedzia�o, �e mocno ubita ziemia stanie si� grz�ska jak b�oto, a
matka wpadnie w
sza�, lecz nie by�o na to �adnej rady. Matka nie potrafi�a dobrze �ata� dach�w,
a na wynaj�cie kogo�
do tej roboty brakowa�o pieni�dzy. Twierdzi�a, �e kt�rego� dnia sfatygowana
chatka zupe�nie si�
zawali pod wp�ywem gwa�townych burz. �Wtedy znowu zobaczymy si� z twoim ojcem" -
mawia�a.
Dziecko nie pami�ta�o ojca zbyt dobrze, ale matka cz�sto o nim wspomina�a.
Podmuch wiatru wprawi� zas�ony w dr�enie. Dziewczynka us�ysza�a nieprzyjemny
d�wi�k
skrzypi�cego drewna oraz �opotanie nat�uszczonego papieru, kt�ry s�u�y� jako
szyba w oknie, i
przez chwil� odczuwa�a strach. Matka spa�a bardzo spokojnie. Burze zdarza�y si�
cz�sto, lecz nigdy
nie zak��ca�y jej snu. Dziewczynka ba�a si� pomy�le�, �e mog�aby j� obudzi� -
matka odznacza�a
si� porywczym usposobieniem i na pewno dosta�aby sza�u, gdyby zbudzono j� dla
tak b�ahego
powodu jak dzieci�cy l�k.
�ciany zaskrzypia�y znowu i mocno si� zachwia�y. Piorun zagrzmia� niemal
r�wnocze�nie z
pojawieniem si� b�yskawicy. Dziecko dygota�o pod kocem; zastanawia�o si�, czy
w�a�nie tej nocy
wyrusz� na spotkanie z ojcem.
Natura okaza�a si� jednak lito�ciwa. Burza wreszcie odesz�a i nawet deszcz
przesta� pada�.
W pokoju by�o ciemno i cicho.
Dziewczynka wyrwa�a matk� ze snu.
- Co? - zapyta�a przebudzona. - Co si� sta�o?
- Burza si� sko�czy�a, mamo - odpar�o dziecko. Na te s�owa kobieta po�piesznie
wsta�a.
- Ubieraj si� - powiedzia�a dziewczynce. Sama szuka�a w ciemno�ci poszczeg�lnych
cz�ci
garderoby. Od �witu dzieli�a je jeszcze co najmniej godzina, ale nale�a�o bardzo
szybko dosta� si�
na pla��. Dziewczynka wiedzia�a, �e podczas burz cz�sto dochodzi do katastrof
du�ych statk�w
handlowych. Rozbiciu ulega�y te� ma�e �odzie rybackie, kt�rych w�a�ciciele
zapu�cili si� zbyt
daleko albo zwlekali z powrotem. Kiedy wychodzi�o si� na pla�� tu� po burzy,
mo�na si� by�o
natkn�� na rozmaite przedmioty wyrzucone przez fale. Kt�rego� razu dziewczynka i
jej matka
znalaz�y n� o wyszczerbionym metalowym ostrzu. Za sum� uzyskan� z jego
sprzeda�y �ywi�y si�
dobrze przez dwa tygodnie. Jednak poszukiwacze warto�ciowych przedmiot�w nie
mogli sobie
pozwoli� na lenistwo. Leniwa osoba czeka�a a� do �witu i nic nie znajdowa�a.
Matka powiesi�a sobie na ramieniu pust� p��cienn� torb�. Jej c�rka mia�a
sukienk� z
du�ymi kieszeniami. Obie w�o�y�y wysokie buty. Kobieta zdj�a ze �ciany d�ug�
tyczk�
zako�czon� drewnianym hakiem, �eby m�c przyci�gn�� rzeczy, kt�re b�d� unosi�y
si� na wodzie
poza ich zasi�giem.
- Chod�, dziecino - rzek�a. - Nie tra� czasu.
Na pla�y panowa� mrok i ch��d, spot�gowany wiej�cym z zachodu zimnym wiatrem. Po
mokrym piasku grasowa�y ju� ze cztery osoby; wg��bienia po ich buciorach szybko
wype�nia�a
woda. Od czasu do czasu ten i �w nachyla� si� i uwa�nie co� ogl�da�. Jeden z
poszukiwaczy mia�
przy sobie latarni�.
Dawniej, kiedy jeszcze �y� ojciec, jego �ona i c�rka posiada�y dobr� latarni�,
lecz p�niej
musia�y j� sprzeda�. Matka cz�sto si� na to uskar�a�a. Nie widzia�a w nocy tak
dobrze, jak jej
dziecko; czasami potyka�a si� w ciemno�ciach i nieraz omija�a przedmioty, kt�re
powinna by�a
zauwa�y�.
Jak zwykle, poszukiwaczki rozdzieli�y si�. Dziecko uda�o si� pla�� na p�noc,
podczas gdy
matka przeszukiwa�a stron� po�udniow�.
- Zawr�� o �wicie - powiedzia�a matka. - Masz w domu robot�. Po wschodzie s�o�ca
nic nie
zostanie.
Dziecko kiwn�o g�ow� i pobieg�o na poszukiwania.
Tej nocy po��w okaza� si� n�dzny. Dziewczynka d�ugo kroczy�a wzd�u� brzegu ze
wzrokiem utkwionym w ziemi. Lubi�a znajdowa� przedmioty. Gdyby wr�ci�a do domu z
kawa�kiem metalu albo z�bem scylli, d�ugim jak jej rami�, wygi�tym, ��tym i
straszliwym, matka
zapewne u�miechn�aby si� do niej i pochwali�a, �e jest bardzo dobr�
dziewczynk�. Nie zdarza�o
si� to jednak zbyt cz�sto. Zazwyczaj matka karci�a j� za roztargnienie i
zadawanie g�upich pyta�.
Kiedy pierwsze blade promienie �witu zacz�y poch�ania� gwiazdy, dziewczynka
przekona�a si�, �e ma w kieszeniach tylko dwa kawa�ki mlecznego szk�a morskiego
i mi�czaka.
Mi�czak by� du�y i ci�ki; z trudem mie�ci� si� w d�oni, a szorstka, �wirowata
skorupa
wskazywa�a, �e jest to gatunek najlepiej nadaj�cy si� do jedzenia; jego czarne
mi�so przypomina�o
w smaku mas�o. Niestety, uda�o jej si� znale�� tylko tego jednego mi�czaka. Poza
tym fale
wyrzuci�y na brzeg jedynie bezwarto�ciowe kawa�ki drewna.
Dziecko mia�o ju� zawr�ci�, zgodnie z poleceniem matki, gdy nagle na niebie
zab�ys�o co�
metalowego - srebrzysty promie�, kt�ry jak gdyby zwiastowa� narodziny nowej
gwiazdy,
przy�miewaj�cej wszystkie inne. Dziewczynka wiedzia�a, co ma przed oczami -
zanim skrzyd�a
jakiego� lotnika ukaza�y si� �wiatu, oblewa� je blask pierwszych promieni
wschodz�cego s�o�ca.
Ma�a zapragn�a pobiec w �lad za nimi, by m�c je obserwowa�. Uwielbia�a ogl�da�
lec�ce
ptaki - ma�e dzi�cio�y zielone, dzikie kozodoje i padlino�erne kanie - ale widok
srebrnych skrzyde�
lotnik�w by� najwspanialszy. S�o�ce jednak zaczyna�o ju� wschodzi�, a matka
kaza�a jej wr�ci� o
�wicie.
Zacz�a biec. Pomy�la�a, �e skoro tak szybko przeby�a drog� tam i z powrotem, to
mo�e
zostanie jej troch� czasu na obejrzenie lotnika, zanim matka zauwa�y jej
nieobecno��. Dlatego w
p�dzie mija�a leniwych maruder�w, kt�rzy dopiero teraz wylegli na pla��. W jej
kieszeni
podskakiwa� mi�czak.
Gdy dotar�a do miejsca, w kt�rym zatrzyma� si� lotnik, niebo na wschodzie by�o
ju�
bladopomara�czowe. Skrzydlaci ludzie cz�sto l�dowali na tym rozleg�ym skrawku
piaszczystej
pla�y; g�rowa�a nad nim wysoka, stroma ska�a, z kt�rej rozpoczynali loty.
Dziewczynka lubi�a si�
wspina� na klif. Czuj�c, jak wiatr rozwiewa jej w�osy, spuszcza�a nogi nad
kraw�dzi� i
obserwowa�a otaczaj�ce j� zewsz�d niebo. Jednak�e tego dnia nie mia�a czasu.
Musia�a szybko
wraca�, je�li nie chcia�a si� narazi� na gniew matki.
Tak czy owak, przybieg�a zbyt p�no. Lotnik w�a�nie l�dowa�.
Z wdzi�kiem wykona� w powietrzu ostatni karko�omny manewr, machaj�c skrzyd�ami
zaledwie dziesi�� metr�w nad g�ow� dziewczynki, kt�ra obserwowa�a go szeroko
otwartymi
oczami. Nast�pnie przechyli� si� nad wod�. Opu�ci� jedno srebrne skrzyd�o,
podni�s� drugie,
raptownie zatoczy� szerokie ko�o, a potem wyprostowa� si� i ruszy� naprz�d.
Wyl�dowa� z gracj�,
ledwo musn�wszy piasek.
Na pla�y znajdowa�y si� jeszcze dwie osoby - jaki� m�odzieniec i starsza
kobieta. Biegli
obok l�duj�cego lotnika, pomogli mu si� zatrzyma�, a nast�pnie zadbali o to,
�eby jego skrzyd�a
opad�y, i powoli, ostro�nie je z�o�yli. W tym samym czasie lotnik odpina� paski,
kt�re ��czy�y
skrzyd�a z jego cia�em.
Dziewczynka uwa�nie mu si� przyjrza�a i stwierdzi�a, �e to jeden z jej
ulubionych lotnik�w.
Wiedzia�a, �e na �wiecie jest ich mn�stwo, i ogl�da�a ju� wielu z nich, a
niekt�rych nawet
rozpoznawa�a, lecz tylko troje pojawia�o si� tu cz�sto, gdy� mieszkali na jej
wyspie. Dziecko
wyobra�a�o sobie, �e �yj� gdzie� wysoko, na stromych ska�ach, w domach
przypominaj�cych
ptasie gniazda, o �cianach z bezcennego srebra. By�a w�r�d nich sroga, siwa
kobieta o
zgorzknia�ym wyrazie twarzy. Drugim znajomym by� ciemnow�osy, osza�amiaj�co
przystojny
ch�opak. Mia� mi�y g�os i dziewczynka lubi�a go bardziej ni� star� kobiet�.
Jednak jej faworytem
by� lotnik, kt�ry wyl�dowa� przed chwil� na pla�y. Ten wysoki, szczup�y i
barczysty m�czyzna
przypomina� jej ojca. Mia� br�zowe oczy, kr�cone, rudawe w�osy i starannie
wygolon� twarz.
Cz�sto si� u�miecha� i chyba odbywa� wi�cej lot�w ni� tamci.
- Hej, ty - odezwa� si�.
Dziewczynka ze strachem podnios�a oczy i zobaczy�a, �e m�czyzna u�miecha si� do
niej.
- Nie b�j si� - rzek�. - Nie zrobi� ci krzywdy.
Cofn�a si� o krok. Obserwowa�a lotnik�w wiele razy, ale dotychczas �aden z nich
nie
zwr�ci� na ni� uwagi.
- Kim ona jest? - Lotnik zada� to pytanie swojemu pomocnikowi, kt�ry sta� za
jego plecami,
trzymaj�c z�o�one skrzyd�a. M�odzieniec wzruszy� ramionami.
- Pewnie jaka� poszukiwaczka mi�czak�w. Nie wiem. Ju� j� tutaj widywa�em.
Chcesz,
�ebym j� przegna�?
- Nie - odpar� m�czyzna i znowu pos�a� dziewczynce u�miech. - Dlaczego jeste�
taka
przera�ona? - zapyta�. - Nic si� nie sta�o. Nie mam nic przeciwko temu, �e tu
przysz�a�,
dziewczynko.
- Mama powiedzia�a, �e nie powinnam przeszkadza� lotnikom - rzek�o dziecko.
M�czyzna wybuchn�� �miechem.
- Och, przecie� wcale mi nie przeszkadzasz. Mo�e kt�rego� dnia doro�niesz i
b�dziesz
pomaga� lotnikom, tak jak to robi� moi przyjaciele tutaj. Podoba�oby ci si�
takie zaj�cie?
Dziecko potrz�sn�o g�ow�.
- Nie.
- Nie? - M�czyzna wzruszy� ramionami, nie przestaj�c si� u�miecha�. - Wobec
tego co
chcia�aby� robi�? Lata�?
Dziecko boja�liwie kiwn�o g�ow�.
Starsza kobieta zachichota�a, ale lotnik zerkn�� na ni� i zmarszczy� brwi.
Nast�pnie
podszed� do dziewczynki, pochyli� si� i wzi�� j� za r�k�.
- Hm, no, wiesz, je�li zamierzasz lata�, to musisz du�o �wiczy� - powiedzia�. -
Chcia�aby�
po�wiczy�?
- Tak.
- Teraz jeste� jeszcze za malutka na skrzyd�a - rzek� lotnik. - Chod� tu. -
Obj�� j� mocnymi
r�kami, podni�s� i posadzi� sobie na ramionach. Dziewczynka spu�ci�a nogi na
klatk� piersiow�
lotnika i niepewnie wczepi�a r�ce w jego w�osy. - Nie, nie mo�esz si� mnie
trzyma�, je�li chcesz
zosta� lotnikiem. Twoje ramiona maj� by� twoimi skrzyd�ami. Czy potrafisz
rozprostowa�
ramiona?
- Tak - odpar�a. Unios�a ramiona i rozpostar�a je jak par� skrzyde�.
- Twoje ramiona si� zm�cz� - ostrzeg� lotnik - lecz nie wolno ci ich opuszcza�,
chcesz
bowiem lata�. Lotnik musi mie� mocne ramiona, kt�re nigdy si� nie m�cz�.
- Ja jestem mocna - upiera�a si� dziewczynka.
- Dobrze. Czy jeste� gotowa do lotu?
- Tak. - Zacz�a wymachiwa� ramionami.
- Nie, nie, nie! - zawo�a�. - Nie machaj nimi. Wiesz, �e nie robimy tego jak
ptaki. My�la�em,
�e zd��y�a� si� nam przypatrzy�.
Dziewczynka szuka�a w pami�ci w�a�ciwego okre�lenia.
- Kanie - powiedzia�a nagle. - Jeste�cie jak kanie.
- Czasami - odrzek� lotnik z zadowoleniem. - I jak kozo-doje oraz inne szybuj�ce
ptaki.
Wiesz, w�a�ciwie to my nie latamy. Szybujemy na podobie�stwo ka�. Unosi nas
wiatr. Dlatego nie
mo�esz trzepota� skrzyd�ami - musisz trzyma� ramiona sztywno i pr�bowa� wyczu�
wiatr. Czy
teraz czujesz wiatr?
- Tak. - Wiatr wyda� si� dziewczynce cieplejszy, przynosi� intensywn� wo� morza.
- To zagarniaj go ramionami, poddawaj si� jego podmuchom.
Przymkn�a oczy i usi�owa�a wyczu� ramionami powiew wiatru.
Po chwili zacz�a si� przemieszcza�.
Lotnik ju� od jakiego� czasu bieg� po piasku w taki spos�b, jakby napiera� na
niego wiatr.
Porusza� si� zgodnie z podmuchami bryzy, gwa�townie zmieniaj�c kierunek.
Dziewczynka
rozpostar�a ramiona. Wydawa�o jej si�, �e wiatr przybiera na sile. Kiedy
m�czyzna p�dzi�, ona
sama gwa�townie podskakiwa�a na jego barkach czuj�c, �e porusza si� coraz
szybciej.
- Przez ciebie wlec� do wody! - wrzasn��. - Skr�caj, skr�caj!
W tym momencie dziewczynka przechyli�a swoje skrzyd�a, tak jak czynili to
wielokrotnie
obserwowani przez ni� lotnicy; opu�ci�a jedn� r�k�, a druga znalaz�a si� w
g�rze. Lotnik skr�ci� w
prawo i zacz�� kr��y� w k�ko, a� wreszcie dziewczynka ponownie wyprostowa�a
ramiona i
m�czyzna zboczy� z trasy, kt�r� przeby�.
Bieg� niestrudzenie, a jego �pasa�erka" lecia�a unoszona wiatrem; byli zziajani
i roze�miani.
Wreszcie lotnik zatrzyma� si�.
- Wystarczy - powiedzia�. - Pocz�tkuj�cy lotnik nie powinien przebywa� w g�rze
zbyt
d�ugo. - Zdj�� dziewczynk� z ramion i u�miechaj�c si�, postawi� j� na piasek. -
No!
Na skutek niedawnych manewr�w mia�a obola�e ramiona, lecz rozsadza�o j�
podniecenie,
cho� wiedzia�a, �e w domu nie ob�dzie si� bez lania. S�o�ce znajdowa�o si� ju�
wysoko ponad lini�
horyzontu.
- Dzi�kuj� - powiedzia�a, wci�� jeszcze nie mog�c z�apa� tchu po swoim pierwszym
lataniu.
- Nazywam si� Russ - rzek� lotnik. - Je�li b�dziesz chcia�a znowu polata�,
przyjd� si� ze
mn� spotka�. Nie mam swoich w�asnych ma�ych lotnik�w.
Dziecko ochoczo skin�o g�ow�.
- A ty? - zapyta�, otrzepuj�c ubranie z piasku. - Jak si� nazywasz?
- Maris - odpar�a.
- �adne imi� - rzek� uprzejmie lotnik. - No c�, Maris, musz� si� zbiera�. Ale
kiedy� mo�e
znowu polatamy, h�? - U�miechn�� si� do dziewczynki, odwr�ci� i odszed�.
Do��czyli do niego
pomocnicy; ch�opak nadal trzyma� z�o�one skrzyd�a. Kiedy si� oddalali, us�ysza�a
strz�py
rozmowy, a potem �miech lotnika.
Nagle rzuci�a si� w �lad za nim. Piasek j� hamowa�, gdy pr�bowa�a nad��y� za
du�ymi
krokami lotnika. Ten zorientowa� si�, �e dziewczynka za nim biegnie, i odwr�ci�
si�.
- S�ucham?
- Masz - powiedzia�a. Si�gn�a do kieszeni i wr�czy�a mu mi�czaka.
Na twarzy m�czyzny pojawi� si� wyraz zdumienia, a potem serdeczny u�miech. Z
powag�
przyj�� prezent.
Dziewczynka zarzuci�a mu r�ce na szyj�, niemal zmia�d�y�a go w u�cisku, a potem
uciek�a.
Bieg�a z rozpostartymi ramionami. P�dzi�a tak szybko, �e mia�a wra�enie, i�
unosi si� w powietrzu.
CZʌ� PIERWSZA
Burze Maris lecia�a kilka metr�w nad powierzchni� morza, ujarzmiaj�c wzburzone
pr�dy
powietrzne szerokimi, metalicznymi skrzyd�ami. By� to lot szale�czy,
nierozwa�ny. Upaja�a si�
niebezpiecze�stwem i bryzgaj�cym py�em wodnym, nie zwa�aj�c na ch��d. Niebo
mia�o
z�owieszcz� barw� kobaltu, wiatry przybiera�y na sile, ale ona unosi�a si� na
skrzyd�ach i to jej w
zupe�no�ci wystarcza�o. Gdyby teraz przysz�o jej umrze�, to z b�ogim u�miechem
na ustach.
Lecia�a lepiej ni� kiedykolwiek przedtem. Lawirowa�a mi�dzy powietrznymi pr�dami
niemal bezwiednie, za ka�dym razem natrafiaj�c na podmuch z do�u lub z g�ry,
dzi�ki czemu
szybowa�a coraz dalej i coraz szybciej. Ka�dy jej wyb�r okazywa� si� trafny; nie
by�a zmuszona do
po�piesznego miotania si� nad wzburzon� kipiel�, a je�li wykonywa�a trudne
manewry, to jedynie
po to, by czu� jeszcze wi�ksz� rado��. Bezpieczniej by�oby lecie� na du�ej
wysoko�ci, niczym
dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazi� si� na pope�nienie b��du. Jednak�e
Maris niemal
�lizga�a si� po morskiej toni, jak przysta�o na prawdziwego lotnika. Wystarczy�o
lekko zamoczy�
skrzyd�o, zaledwie musn�� nim o wod�, a ju� spada�o si� niezdarnie z wy�yn
nieba. Taki b��d
oznacza� r�wnie� �mier�: ze skrzyd�ami o rozpi�to�ci ponad sze�ciu metr�w nie
da�oby si� p�yn��
zbyt d�ugo.
Maris nie brakowa�o odwagi, ale wiedzia�a, jak gro�ne mog� by� wiatry.
W oddali wypatrzy�a szyje scylli, kt�ra majaczy�a na horyzoncie niczym ciemny,
falisty
sznur. Zareagowa�a prawie odruchowo. Poci�gn�a praw� r�k� sk�rzany uchwyt
skrzyd�a, a lew�
wypchn�a p�at w g�r�. Nast�pnie przemie�ci�a ca�y ci�ar cia�a na drug� stron�.
Wielkie, srebrne
skrzyd�a - zrobione z cienkiego, prawie nic nie wa��cego, ale niesamowicie
wytrzyma�ego
materia�u - przesun�y si� wraz z ni�. Jeden czubek skrzyd�a prawie musn��
niebezpieczne,
grzywiaste fale, drugi za� uni�s� si� wy�ej. Dzi�ki temu Maris mog�a lepiej
wykorzysta� zrywaj�cy
si� wiatr i wkr�tce zacz�a si� pi�� do g�ry.
Liczy�a si� ze �mierci�, podniebn� �mierci�, ale nie zamierza�a sko�czy� w taki
spos�b -
przechwycona w powietrzu niczym nieostro�na rybitwa, �eby jaki� g�odny potw�r
m�g� nape�ni�
ni� sw�j brzuch.
Po kilku minutach dogoni�a scyll� i zatrzyma�a si�, a potem, kpi�c sobie z niej,
okr��y�a j�,
uwa�aj�c jednak, �eby si� nie znale�� w zasi�gu potwora. Z g�ry mog�a swobodnie
obserwowa�
cielsko scylli, kt�ra znajdowa�a si� tu� pod falami, miarowo poruszaj�c
g�adkimi, czarnymi
p�etwami. Malutka, osadzona na d�ugiej szyi g�owa powoli przechyla�a si� z boku
na bok i
najwyra�niej ignorowa�a obecno�� Maris. Dziewczyna pomy�la�a, �e zapewne
stworzenie ju�
zd��y�o si� zetkn�� z lotnikami i ich mi�so nie przypad�o mu do gustu.
Wiatry by�y teraz zimniejsze i ci�kie od soli. Sztorm przybiera� na sile; Maris
odczuwa�a
wyra�ne drganie powietrza. Rozweselona, wkr�tce zostawi�a scyll� daleko w tyle i
znowu by�a
sama. Lecia�a bez wysi�ku przez pusty, ciemniej�cy niebosk�on, s�ysz�c jedynie
�opot swoich
skrzyde�.
Po pewnym czasie zobaczy�a wy�aniaj�c� si� z morza wysp�; w�a�nie na niej mia�a
wyl�dowa�. Westchn�a, �a�uj�c, �e to ju� koniec podr�y.
Na l�dowisku dy�urowali Gin� i Tor - dwoje miejscowych l�dowc�w. Maris
zastanawia�a
si�, czym zajmuj� si� tacy ludzie, kiedy nie pomagaj� przybywaj�cym lotnikom.
Zrobi�a nad nimi
k�ko, �eby zwr�ci� na siebie uwag�. Oboje natychmiast zerwali si� z mokrego
piasku i pomachali
do niej. Kiedy zbli�y�a si� ponownie, byli ju� gotowi. Opada�a coraz ni�ej, a� w
ko�cu jej stopy
dzieli�o od ziemi zaledwie kilkana�cie centymetr�w. Gin� i Tor biegli r�wnolegle
do niej, po obu
stronach jej skrzyde�. Maris zaszura�a palcami n�g o ziemi�, stopniowo wytraci�a
szybko�� i
wreszcie si� zatrzyma�a, wzniecaj�c tumany piasku.
Wtuli�a twarz w zimn�, such� pla��. Czu�a si� idiotycznie. Le��cy lotnik
przypomina�
przewr�conego na wznak ��wia. Mog�aby d�wign�� si� na nogi, gdyby zmusi�y j� do
tego
okoliczno�ci, lecz taka operacja by�aby uci��liwa i niegodna. Mimo wszystko
l�dowanie przebieg�o
dobrze.
Gin� i Tor przyst�pili do metodycznego sk�adania skrzyde�, z��cze po z��czu.
Uwalniali
poszczeg�lne rozporki i nak�adali je na siebie, a w�wczas naci�gany przez nie
materia� wiotcza�.
Kiedy wszystkie prostowniki zosta�y wci�gni�te do wewn�trz, skrzyd�a skurczy�y
si� do dw�ch
metalowych fa�d, lu�no zwisaj�cych z centralnej osi przymocowanej do plec�w
Maris.
- Spodziewali�my si� Colla - powiedzia�a Gin�, uporawszy si� z ostatni� rozpor�.
Jej
kr�tkie, ciemne w�osy stercza�y niczym naje�one ostrza.
Maris potrz�sn�a g�ow�. By� mo�e ta podr� rzeczywi�cie nale�a�a si� Collowi,
ale ona
sama rozpaczliwie t�skni�a za byciem w powietrzu. Zabra�a skrzyd�a - swoje
skrzyd�a - i opu�ci�a
dom, zanim jej brat wsta� z ��ka.
- Pewnie gdy minie nast�pny tydzie�, b�dzie mia� za sob� ju� du�o lot�w - rzek�
weso�o
Tor. Wci�� mia� w swoich cienkich, jasnych w�osach ziarenka piasku i troch�
dr�a� owiewany
morskimi wiatrami, lecz ca�y czas si� u�miecha�. - Nalata si�, ile zechce. -
Stan�� przed Maris, �eby
pom�c jej odpi�� skrzyd�a.
- Sama b�d� je nios�a - warkn�a Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego
nonszalanckim
tonem. C� on m�g� rozumie�? Czy ktokolwiek z nich m�g� poj�� istot� latania?
Przecie� byli
l�dowcami.
Ruszy�a w kierunku bazy lotnik�w. W �lad za ni� kroczyli Gin� i Tor. Na miejscu
jak
zwykle pokrzepi�a si� jedz�c i pij�c, a potem, stan�wszy przed du�ym, buzuj�cym
kominkiem,
grza�a si� i suszy�a rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiada�a
lakonicznie. Stara�a si�
unika� s��w, nie my�le�: �To mo�e by� ostatni raz". Poniewa� by�a lotnikiem,
wszyscy szanowali
jej milczenie, chocia� sprawi�a im zaw�d. Wszak opowie�ci lotnik�w stanowi�y dla
nich, szczur�w
l�dowych, najcz�stsze �r�d�o informacji o tym, co dzia�o si� na innych wyspach.
W n�kanych
codziennymi sztormami morzach roi�o si� od scylli, kot�w morskich i innych
drapie�nik�w; ze
wzgl�du na niebezpieczne warunki statki kursowa�y regularnie tylko mi�dzy
wysepkami
po�o�onymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali ��czno�� mi�dzy archipelagami;
oczekiwano od nich
najnowszych wie�ci, plotek, piosenek, anegdot i romans�w.
- Zwierzchnik przyjmie ci�, gdy tylko odpoczniesz - o�wiadczy�a Gin�, ostro�nie
dotykaj�c
ramienia Maris.
Maris odsun�a si�. Tak, tobie wystarczy, �e us�ugujesz lotnikom, pomy�la�a.
Chcia�aby�
mie� za m�a lotnika - na przyk�ad Colla, gdy doro�nie - i nie masz poj�cia, co
dla mnie znaczy
fakt, �e to Coll b�dzie lotnikiem, a nie ja.
- Ju� jestem gotowa - powiedzia�a g�o�no. - To by� �atwy lot. Wiatry wykona�y za
mnie ca��
robot�.
Gin� zaprowadzi�a j� do s�siedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czeka� na
przyniesion�
przez ni� wiadomo��. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie by�o d�ugie i
oszcz�dnie
umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaska�y p�omienie. Zwierzchnik
siedzia� na
mi�kko wy�cie�anym krze�le blisko ognia. Na widok Maris powsta�. Lotnik�w zawsze
witano jak
r�wnych rang�, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobie�stwo
bog�w i
dysponowali niemal nieograniczon� w�adz�.
Po rytualnych powitaniach Maris zamkn�a oczy i wyrecytowa�a wiadomo��. Nie
zastanawia�a si� nad tre�ci� i zupe�nie jej ona nie obchodzi�a. Wypowiada�a
kolejne s�owa bez
udzia�u �wiadomo�ci. Pomy�la�a, �e prawdopodobnie chodzi o polityk�. Ostatnimi
czasy wszystko
sprowadza�o si� do polityki.
Kiedy wiadomo�� zosta�a przekazana, Maris otworzy�a oczy i u�miechn�a si� do
zwierzchnika - rozmy�lnie, albowiem m�czyzna sprawia� wra�enie zatroskanego jej
s�owami.
Jednak�e szybko otrz�sn�� si� i odwzajemni� jej u�miech.
- Dzi�kuj� - powiedzia� troch� niepewnym g�osem. - Dobrze si� spisa�a�.
Zaproponowano jej nocleg, ale odm�wi�a. Do rana burza mog�a zupe�nie usta�, a
poza tym
nocne latanie by�o przyjemne. Tor i Gin� wyszli razem z dziewczyn� i
odprowadzili j� po skalistej
�cie�ce a� do ska�y lotnik�w. Osadzone w kamiennym pod�o�u latarnie rozprasza�y
mrok, dzi�ki
czemu wspinaczka po kr�tym szlaku by�a bezpieczniejsza.
Na samej g�rze znajdowa� si� naturalny wyst�p, pog��biony i poszerzony ludzkimi
r�kami.
Dalej rozci�ga� si� g��boki na kilkadziesi�t metr�w uskok; na kamienist� pla��
wdziera�y si�
przybrze�ne fale. Gin� i Tor rozwin�li skrzyd�a Maris i zablokowali rozporki.
Napi�ta metalowa
powierzchnia zaja�nia�a srebrzystym blaskiem. Maris skoczy�a.
Da�a si� porwa� wiatrowi i znowu lecia�a nad ciemnym morzem, s�ysz�c pomruki
dudni�cej
w g�rze burzy. Kiedy by�a ju� wysoko, ani razu nie obejrza�a si� na dwoje
t�sknie �ledz�cych j�
ludzi. Wiedzia�a, �e niebawem i ona b�dzie musia�a si� zadowoli� �yciem na
l�dzie.
Nie skr�ci�a w kierunku domu. Pop�yn�a wraz z porywist� nawa�nic�, kt�ra wia�a
teraz
gwa�townie na zach�d. W ka�dej chwili nale�a�o si� spodziewa� grzmot�w i
deszczu; w takich
warunkach Maris musia�aby wzbi� si� ponad chmury, aby znale�� lepsze schronienie
przed
piorunem. W okolicach domu zapewne panowa� spok�j. Ludzie przeczesywali pla�e w
nadziei, �e
wiatry przywia�y co� ciekawego. By� mo�e ten czy �w spu�ci� ��dk�, aby nie
wr�ci� z
ca�odziennego po�owu z pustymi r�kami.
Wiatr j�kliwie zawodzi� i spycha� Maris, lecz ona p�ynnie i bez wysi�ku
utrzymywa�a
wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomnia� jej si� Coll i nagle
straci�a panowanie
nad sob�. Zachwia�a si�, opad�a, a potem, gwa�townie manewruj�c, z powrotem
podci�gn�a si� w
g�r�. Przeklina�a siebie sam�. Dotychczas by�o cudownie - dlaczego to wszystko
mia�o si�
sko�czy� w taki spos�b? By� mo�e odbywa�a sw�j ostatni lot, dlatego stara�a si�
wypa�� lepiej ni�
kiedykolwiek, lecz jej wysi�ki nie mia�y wiele sensu. Straci�a wyczucie: wiatr
ju� nie by� jej
przychylny.
Lecia�a teraz chaotycznie, napina�a mi�nie a� do b�lu, toczy�a zawzi�t� walk� z
nadci�gaj�c� burz�. Zdecydowa�a si� wzbi� wy�ej; poniewa� wiatr przesta� jej
sprzyja�, zbytnia
blisko�� wody mog�a si� okaza� niebezpieczna.
Podniebne zmagania zupe�nie j� wyczerpa�y i dopiero gdy zobaczy�a Orle Gniazdo,
u�wiadomi�a sobie, jak du�� odleg�o�� pokona�a.
Orle Gniazdo by�o pot�n� ska�� stercz�c� w morzu, wal�c� si� kamienn� wie��,
kt�r�
otacza�y spienione fale, w�ciekle uderzaj�ce o jej wysokie, strome mury. Miejsce
nie zas�ugiwa�o
na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem �wiata flory by�y tu k�py zdrewnia�ych
porost�w. W
nielicznych os�oni�tych szczelinach i wyst�pach skalnych znajdowa�y si� jednak
ptasie gniazda, a
na samym szczycie zbudowali swoj� baz� lotnicy. W�a�nie tutaj, w miejscu, do
kt�rego nie
zdo�a�by zawin�� �aden statek, w miejscu, gdzie mog�y osi��� tylko lataj�ce
istoty - ptaki i ludzie -
powsta�a ich mroczna, kamienna siedziba.
- Maris!
Us�yszawszy swoje imi�, Maris zerkn�a w g�r� i ujrza�a na tle chmur ciemne
skrzyd�a
Dorrela, kt�ry ze �miechem zacz�� na ni� pikowa�. W ostatniej chwili gwa�townie
skr�ci�a w bok i
zr�cznie mu si� wymkn�a, lecz on nadal goni� j� wok� Orlego Gniazda, tak �e
poch�oni�ta
rado�ci� latania zapomnia�a o b�lu i zm�czeniu.
Kiedy wreszcie wyl�dowali, zacz�� pada� deszcz. Nadci�gn�� ze wschodu
niespodziewanie;
jego krople smaga�y twarze lotnik�w i g�o�no b�bni�y o skrzyd�a. Maris
u�wiadomi�a sobie, �e
prawie zdr�twia�a z zimna. Opadli w mi�kkie, ziemiste zag��bienie, kt�re
utworzy�o si� samoistnie
w litej skale. Maris sun�a po b�ocie kilka metr�w, zanim uda�o jej si�
zatrzyma�. Potrzebowa�a
dobrych kilku minut, �eby wyci�gn�� stopy na powierzchni� i rozplata� potr�jne
paski, kt�re j�
spowija�y. Potem ostro�nie przymocowa�a skrzyd�a do linki i zacz�a je sk�ada�.
Gdy upora�a si� z t� czynno�ci�, zda�a sobie spraw�, �e gwa�townie szcz�ka
z�bami i ma
obola�e barki. Dorrel marszczy� czo�o, obserwuj�c jej prac�. Sam zd��y� ju�
starannie z�o�y� swoje
skrzyd�a i przewiesi� je przez rami�.
- D�ugo lata�a�? - zapyta�. - Powinienem by� pozwoli� ci wyl�dowa�. Przepraszam.
Nie
wiedzia�em. Na pewno przez ca�� drog� ucieka�a� przed burz�. Ci�kie warunki
atmosferyczne. Ja
te� zmaga�em si� z przeciwnymi wiatrami. Dobrze si� czujesz?
- O, tak. By�am zm�czona, ale nie tak strasznie, a poza tym ju� mi przesz�o.
Ciesz� si�, �e
czeka�e� na mnie w g�rze. To by�o przyjemne latanie i bardzo go potrzebowa�am.
Na ko�cu by�o
troch� ci�ko - ba�am si�, �e spadn�. Ale nie ma to jak dobry lot - cz�owiek nie
my�li wtedy o
odpoczynku.
Dorrel roze�mia� si� i obj�� dziewczyn� ramieniem. Zetkn�wszy si� z jego
rozgrzanym
cia�em, u�wiadomi�a sobie, jak bardzo jest zzi�bni�ta. Dorrel r�wnie� to wyczu�
i mocniej
przycisn�� j� do siebie.
- Wejd� do �rodka, bo zamarzniesz. Garth przywi�z� z Shotan�w par� butelek
kivasu. Jedna
z nich powinna ju� by� gor�ca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno ci�
rozgrzeje.
Wsp�lny pok�j w bazie by� jak zawsze ciep�y i przytulny, lecz tym razem �wieci�
pustkami.
Znajdowa� si� w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o
dziesi�� lat.
Siedzia� przy kominku. Kiedy podni�s� g�ow� i zawo�a� j� po imieniu, Maris
usi�owa�a mu
odpowiedzie�, lecz mia�a zaci�ni�te z�by i d�awi� j� smutek. Dorrel podprowadzi�
dziewczyn� do
kominka.
- Trzyma�em j� w tym zimnie jak jaki� drewnianoskrzyd�y idiota - powiedzia�. -
Czy kivas
jest ju� gor�cy? Nalej nam troch�. - Szybko i zr�cznie �ci�gn�� z siebie mokr�,
ub�ocon� odzie� i
wzi�� dwa r�czniki z pi�trz�cej si� obok kominka sterty.
- Dlaczego mia�bym marnowa� kivas dla ciebie? - burkn�� Garth. - Dla Maris -
oczywi�cie
tak, gdy� jest bardzo pi�kna i wspaniale lata. - Uk�oni� si� jej �artobliwie.
- Nie powiniene� mi �a�owa� tego kivasu - odpar� Dorrel, energicznie wycieraj�c
si� du�ym
r�cznikiem - chyba �e wolisz zmarnowa� wino, wylewaj�c je na pod�og�.
Riposta Gartha zapocz�tkowa�a wymian� nieszkodliwych obelg i �artobliwych
pogr�ek.
Maris nie zwraca�a na nie uwagi - mia�a okazj� s�ysze� je wielokrotnie.
Wycisn�a wod� z w�os�w,
a potem patrzy�a, jak krople tworz� na kamiennych p�ytach rozmaite desenie i
b�yskawicznie
wysychaj�. Zerkn�a na Dorrela, pr�buj�c zapami�ta� jego szczup�e, muskularne
cia�o - cia�o
dobrego lotnika. Kiedy droczy� si� z Garthem, jego twarz ci�gle si� zmienia�a.
Czuj�c, �e Maris go
obserwuje, odwr�ci� si� i jego oczy z�agodnia�y. Garth nie wypowiedzia�
ostatniej b�yskotliwej
riposty i zamilk�. Dorrel delikatnie musn�� palcami twarz Maris.
- Wci�� dr�ysz. - Zabra� dziewczynie r�cznik i owin�� j�. - Garth, zdejmij t�
butelk� z
ognia, zanim p�knie, i pozw�l nam si� rozgrza�.
Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zosta�o podane w du�ych,
kamiennych
kubkach. Ju� pierwszy �yk pal�cego trunku sprawi�, �e Maris zarumieni�a si� i
przesta�a dygota�.
Garth u�miechn�� si� do niej.
- Dobre, prawda? Nie s�dz�, �eby Dorrel je doceni�. Wy�udzi�em kilkana�cie
butelek od
pewnego oble�nego, starego rybaka. Znalaz� je we wraku statku; nie wiedzia�, co
wpad�o mu w
r�ce, a jego �ona nie chcia�a trzyma� tego wina w domu. Da�em mu w zamian par�
b�yskotek -
kilka metalowych paciork�w, kt�re zabra�em dla siostry.
- A co dostanie twoja siostra? - zagadn�a Maris mi�dzy jednym �ykiem a drugim.
Garth wzruszy� ramionami.
- Ona? Przecie� to i tak mia�a by� niespodzianka. Przywioz� jej co� z Poweet,
gdy b�d� tam
nast�pnym razem. Jakie� malowane jajka.
- Chyba �e w drodze powrotnej przehandluje je na co� innego - zauwa�y� Dorrel. -
Garth,
je�li twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, b�dzie tak
wstrz��ni�ta, �e
nawet nie odczuje przyjemno�ci. Jeste� urodzonym handlowcem. My�l�, �e gdyby
trafi�a ci si�
korzystna transakcja, sprzeda�by� nawet swoje skrzyd�a.
Garth prychn�� z oburzeniem.
- Lepiej, �eby� nie k�apa� tym dziobem, ptaszku - odpar� i zwr�ci� si� do Maris.
- Jak si�
miewa tw�j brat? Wcale go nie widuj�.
Maris poci�gn�a nast�pny �yczek. Stara�a si� za wszelk� cen� opanowa� dr�enie
r�k.
- W przysz�ym tygodniu osi�gnie stosowny wiek - powiedzia�a ostro�nie. - W�wczas
skrzyd�a stan� si� jego w�asno�ci�. Nie wiem, co porabia. Mo�e nie przepada za
twoim
towarzystwem.
- A dlaczeg� to? - zapyta� Garth ura�onym tonem.
Maris machn�a r�k� i zmusi�a si� do u�miechu. Chcia�a, �eby jej zachowanie
wypad�o
naturalnie.
- Ja nawet go lubi� - ci�gn�� Garth. - Wszyscy go lubimy, prawda, Dorrel? Jest
m�ody,
spokojny, mo�e troch� za bardzo ostro�ny, ale na pewno zrobi post�py. Jest jaki�
inny. Ach, jakie�
on potrafi opowiada� historie! A jak �piewa! L�dowcy pokochaj� widok jego
skrzyde�. - Garth
pokr�ci� g�ow� z zadziwieniem. - Sk�d on zna wszystkie te opowie�ci i piosenki?
Widzia�em
wi�cej �wiata ni� on, a jednak...
- On je wymy�la - przerwa�a mu Maris.
- Sam? - Garth by� wyra�nie poruszony. - Wobec tego b�dzie naszym �piewakiem. W
nast�pnym turnieju odbierzemy Wschodowi pierwsz� nagrod�. Zach�d zawsze ma
najlepszych
lotnik�w - dorzuci�, powodowany lojalno�ci� - lecz nasi �piewacy nigdy nie
zas�ugiwali na miano
najlepszych.
- Podczas ostatniego spotkania �piewa�em dla Zachodu - zaprotestowa� Dorrel.
- No w�a�nie.
- Za to ty wyjesz jak kot morski.
- Tak - rzek� Garth - ale przynajmniej nie mam z�udze� co do swoich zdolno�ci.
Maris nie dos�ysza�a odpowiedzi Dorrela. Przesta�a zwraca� uwag� na rozmow�
m�czyzn i
w zamy�leniu obserwowa�a p�omienie, tul�c jeszcze ciep�e naczynie. Tutaj, w
Orlim Gnie�dzie,
odczuwa�a spok�j, kt�rego nie mog�a zak��ci� nawet wzmianka Gartha o Collu. I,
co dziwne, w
tym miejscu by�o jej naprawd� wygodnie. Na skale lotnik�w nikt nie mieszka�,
lecz czu�a si� tu jak
w domu, w swoim w�asnym domu. Nie potrafi�a sobie wyobrazi�, �e ju� nigdy do
niego nie zawita.
Przypomnia�a sobie, jak to by�o, kiedy po raz pierwszy ujrza�a Orle Gniazdo.
Zjawi�a si� w
bazie ponad sze�� lat temu, w dzie� po osi�gni�ciu wieku uprawniaj�cego do
latania. By�a
w�wczas trzynastoletni� dziewczynk�, dumn� z tego, �e samodzielnie przelecia�a
tak du�y dystans,
ale te� wystraszon� i nie�mia��. W bazie zobaczy�a kilkunastu lotnik�w, kt�rzy
siedzieli wok�
kominka, �miali si� i pili. Na moment przerwali huczn� biesiad� i u�miechn�li
si� do niej. Garth
by� wtedy cichym m�odzie�cem, a Dorrel - chuderlawym, niewiele od niej starszym
ch�opakiem.
Nie zna�a �adnego z nich, lecz jeden z uczestnik�w imprezy, Helmer, lotnik w
�rednim wieku,
pochodz�cy z wyspy, kt�ra znajdowa�a si� blisko ojczyzny Maris, przedstawi�
towarzystwo. Wci��
jeszcze pami�ta�a twarze i imiona: rudow�os� Anni z Culhall, Fostera, kt�ry
p�niej przyty� tak
bardzo, �e nie m�g� lata�, Jamisa Seniora, a nade wszystko lotnika przezywanego
Krukiem,
butnego m�odzie�ca, kt�ry nosi� czarne futro i metalowe ozdoby i zdoby� dla
Wschodu nagrody w
trzech konkursach pod rz�d. Maris pozna�a jeszcze wychudzon� blondynk� z Wysp
Zewn�trznych.
Przyj�cie odbywa�o si� na jej cze��; rzadko zdarza�o si�, �eby w te strony
zapuszcza� si� kto� z tak
daleka.
Wszyscy serdecznie powitali Maris i wkr�tce mo�na by�o odnie�� wra�enie, �e to
ona, a nie
chuda blondynka, jest honorowym go�ciem. Pocz�stowali j� winem, pomimo �e by�a
taka m�oda, a
potem opowiadali o lataniu; zna�a wi�kszo�� tych anegdot, ale nigdy dot�d nie
s�ysza�a ich z ust
lotnik�w. Kiedy wreszcie poczu�a si� dobrze w nowym towarzystwie, przestano j�
darzy�
szczeg�lnymi wzgl�dami i odt�d biesiada toczy�a si� jak zwykle.
By�o to jednak dziwne, niezapomniane przyj�cie. Zw�aszcza jeden incydent g��boko
utkwi�
w pami�ci Maris. Kruk, jedyny lotnik ze Wschodu w tym gronie, wypi� sporo
alkoholu i gdy ju�
nie�le sobie podchmieli�, rzuci� biesiadnikom wyzwanie.
- Nazywacie siebie lotnikami - rzek� zjadliwym tonem, kt�ry Maris mia�a na
zawsze
zapami�ta�. - No, chod�cie ze mn�. Ja wam poka��, jak si� lata.
Wszyscy uczestnicy imprezy opu�cili baz� i udali si� na najwy�sz� ska�� Orlego
Gniazda.
Dwustumetrowa gra� opada�a ku ostrym niczym z�by ska�om, kt�re podmywa�a
wzburzona kipiel
morska. Kruk podszed� na sam� kraw�d�, nios�c na plecach z�o�one skrzyd�a.
Ostro�nie rozwin��
trzy pierwsze z��cza i wsun�� ramiona do p�tli. Jednak nie zablokowa� skrzyde�.
Zawiasy nadal
swobodnie si� porusza�y, a uwolnione rozpory zgina�y si� do przodu i do ty�u
zgodnie z ruchem
jego ramion. Pozosta�e rozpory trzyma� z�o�one w d�oniach.
Maris zastanawia�a si�, co Kruk zamierza zrobi�. Niebawem jej ciekawo�� zosta�a
zaspokojona.
M�czyzna pu�ci� si� p�dem i skoczy� ze stromej ska�y, tak daleko, jak m�g�.
Skrzyd�a mia�
ci�gle z�o�one.
Maris z wra�enia straci�a oddech. Pobieg�a na kraw�d� ska�y. W �lad za ni�
pognali inni;
kilka os�b poblad�o, niekt�rzy u�miechali si� niepewnie. Obok Maris stan��
Dorrel.
Kruk spada�, trzymaj�c r�ce przy bokach, a materia� jego skrzyde� trzepota�
niczym
peleryna. M�czyzna lecia� g�ow� w d�; patrz�cy mieli wra�enie, �e jego
nurkowanie trwa
wieczno��.
W ostatniej chwili, kiedy by� bliski rozbicia si� o ska�y, a Maris wydawa�o si�,
�e ju� czuje
si�� uderzenia, na tle s�onecznego nieba zal�ni�y srebrzyste skrzyd�a. Skrzyd�a
znik�d. Kruk z�apa�
sprzyjaj�cy wiatr i polecia� w g�r�.
Maris by�a wstrz��ni�ta, ale Jamis Senior, najstarszy z lotnik�w Zachodu, tylko
si�
roze�mia�.
- Stara sztuczka Kruka - mrukn��. - Ju� dwa razy widzia�em, jak to robi�.
Nat�uszcza
rozpory skrzyde�. Kiedy opada dostatecznie nisko, z ca�ych si� je odrzuca. Gdy
jedna rozpora
zaskakuje na w�a�ciwe miejsce, gwa�towne szarpni�cie wywo�uje zatrza�ni�cie si�
nast�pnych
z��czy. Tak, �adny manewr. Mo�esz by� pewna, �e �wiczy� t� sztuczk� wiele razy,
zanim
zdecydowa� si� j� komukolwiek zaprezentowa�. Jednak kt�rego� dnia zawias mo�e
si� zablokowa�
i ju� nigdy nie b�dziemy musieli s�ucha� Kruka.
Pomimo ironicznych s��w starca akrobacja Kruka nie straci�a w oczach Maris nic
ze swego
czaru. Cz�sto widywa�a lotnik�w, kt�rzy unosili cz�ciowo roz�o�one skrzyd�a i
raptownym
szarpni�ciem rozwijali kilka ostatnich rozp�r, zniecierpliwieni opiesza�o�ci�
l�dowc�w. Ale czego�
takiego jeszcze nigdy nie ogl�da�a.
Kruk sta� na l�dowisku i u�miecha� si� g�upawo.
- Je�eli wykonacie taki manewr, b�dziecie mogli si� uwa�a� za lotnik�w -
oznajmi�
towarzystwu. By� zarozumia�y i nierozwa�ny, ale w tamtej chwili, i jeszcze przez
kilka nast�pnych
lat, Maris mia�a wra�enie, �e kocha si� w nim na zab�j.
Smutno potrz�sn�a g�ow� i doko�czy�a kivas. Ca�a ta historia wydawa�a si� teraz
niedorzeczna. W niespe�na dwa lata po tamtym przyj�ciu Kruk zagin�� bez �ladu
gdzie� nad
morzem. Rokrocznie kilkunastu lotnik�w spada�o wraz ze swoimi skrzyd�ami. Ton�li
na skutek �le
prowadzonego lotu; nieostro�nie muskaj�c wod�, nara�ali si� na ataki scylli o
d�ugich szyjach;
bywa�o, �e metalowe cz�ci skrzyde� przyci�ga�y piorun. Tak, lotnik m�g� ponie��
�mier� z
r�nych powod�w. Maris podejrzewa�a, �e wi�kszo�� z nich po prostu gubi�a si� i
nie mog�c trafi�
do miejsca przeznaczenia, lecia�a na o�lep, a� w ko�cu spada�a na skutek
�miertelnego
wyczerpania. By� mo�e nieliczni lotnicy spotykali si� z najrzadszym i
wzbudzaj�cym najwi�kszy
strach zagro�eniem - bezwietrzn� pogod�. Teraz jednak Maris u�wiadamia�a sobie,
�e to w�a�nie
Kruk, b�yskotliwy, narwany lotnik by� najbardziej prawdopodobn� ofiar�
podniebnych ewolucji.
G�os Dorrela sprawi�, �e otrz�sn�a si� ze wspomnie�.
- Maris - odezwa� si� - hej, nie zasypiaj tu nam.
Maris odstawi�a pust� czark�, lecz nadal dotyka�a jej szorstkiej, kamiennej
powierzchni,
chc�c zachowa� resztki ciep�a. Wreszcie z wysi�kiem odsun�a r�k� i podnios�a
sweter.
- Jeszcze nie wysech� - zaprotestowa� Garth.
- Zimno ci? - spyta� Dorrel.
- Nie. Musz� wraca�.
- Jeste� zbyt zm�czona - odpar� Dorrel. - Zosta� na noc.
Maris unika�a jego wzroku.
- Nie mog�. B�d� si� o mnie niepokoi�.
Dorrel westchn��.
- W takim razie we� suche ubranie. - Wsta�, przeszed� na koniec wsp�lnego pokoju
i
otworzy� drzwiczki drewnianej, rze�bionej szafy. - Chod� tu i wybierz sobie co�
odpowiedniego.
Maris nie ruszy�a si� z miejsca.
- Lepiej, �ebym mia�a w�asne rzeczy. Przecie� ju� tu nie wr�c�.
Dorrel po cichu zakl��.
- Maris, nie utrudniaj - wiesz, o czym my�l� - no, chod�, we� to ubranie.
Przecie� wiesz, �e
mo�esz je nosi� bez przeszk�d. Zostaw swoje w zamian, je�li chcesz. Nie
wypuszcz� ci� w
mokrych rzeczach.
- Przepraszam - odpar�a Maris. Dorrel sta� wyczekuj�co, podczas gdy Garth
u�miecha� si�
do niej. Powoli wsta�a i szczelniej owin�a si� r�cznikiem, �eby nie marzn�� z
dala od kominka.
Mokre koniuszki kr�tkich, ciemnych w�os�w ch�odzi�y jej kark. Wraz z Dorrelem
przeszuka�a
sterty odzie�y, a� w ko�cu znalaz�a spodnie i br�zowy sweter ze zgrzebnej we�ny,
kt�ry pasowa� na
jej szczup�e, umi�nione cia�o. Dorrel patrzy�, jak si� ubiera�a, a potem szybko
wyszuka� co� dla
siebie. Nast�pnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdj�li swoje skrzyd�a.
Maris sprawdzi�a
d�ugimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chc�c si� upewni�, czy nie uleg�y
uszkodzeniu.
Skrzyd�a rzadko si� psu�y, lecz je�li tak si� dzia�o, usterki zawsze nale�a�o
szuka� w z��czach.
B�yszcz�cy materia� wydawa� si� r�wnie mocny i mi�kki jak w dniu, w kt�rym
gwiezdni �eglarze
przybyli do tego �wiata. Maris z zadowoleniem przymocowa�a skrzyd�a. By�y w
dobrym stanie;
mog�y s�u�y� nie tylko Collowi, ale i nast�pnym pokoleniom.
Us�ysza�a kroki Gartha i spojrza�a na niego.
- Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel - zacz��. - Ja... No c�, do
widzenia,
Maris. - Zaczerwieni� si�. Wygl�da� na bardzo przygn�bionego.
Lotnicy zazwyczaj nie �egnali si� ze sob�. Ale ja przecie� nie jestem lotnikiem,
pomy�la�a.
Przytuli�a i uca�owa�a Gartha, a potem powiedzia�a �do widzenia". Tak brzmia�o
po�egnanie
l�dowc�w.
Dorrel wyszed� z ni� na dw�r. Wiatry dawa�y si� we znaki, jak zawsze w okolicach
Orlego
Gniazda, ale burza ust�pi�a. Tylko delikatna mgie�ka py�u wodnego nawil�a�a
powietrze. Nie by�o
jednak wida� blasku gwiazd.
- Zosta� przynajmniej na kolacj� - odezwa� si� Dorrel. - B�d� walczy� z Garthem
o
przyjemno�� obs�ugiwania ciebie.
Maris potrz�sn�a g�ow�. Nie powinna by�a tu przylatywa�; nale�a�o od razu uda�
si� do
domu i nie �egna� si� z Garthem i Dorrelem. �atwiej by�oby nie ko�czy� niczego,
udawa�, �e
wszystko b�dzie tak jak dotychczas, a nast�pnie znikn��.
Kiedy dotar�a wraz z Dorrelem na strom� ska�� lotnik�w, t�, z kt�rej przed tak
wielu laty
skaka� Kruk, wzi�a swego towarzysza za r�k� i przez d�ug� chwil� stali w
milczeniu.
- Maris - powiedzia� z wahaniem Dorrel. Stoj�c u boku dziewczyny i nie
wypuszczaj�c jej
d�oni, spogl�da� na morze. - Maris, mog�aby� wyj�� za mnie. Dzieli�bym si� z
tob� skrzyd�ami, nie
musia�aby� ca�kowicie rezygnowa� z latania.
Maris pu�ci�a jego r�k�. Zrobi�o si� jej si� gor�co ze wstydu. Nie mia� prawa
tego
proponowa�; udawanie by�oby okrucie�stwem.
- Nie - szepn�a. - Nie wolno ci dzieli� si� skrzyd�ami.
- Tradycja - mrukn�� z rozpacz� w g�osie. Zauwa�y�a, �e i on jest zak�opotany.
Pragn�� jej
pom�c, a nie pogorszy� sytuacj�. - Mogliby�my spr�bowa�. Skrzyd�a nale�� do
mnie, ale mog�aby�
z nich korzysta�...
- Och, Dorrel, przesta�. Zwierzchnik, tw�j zwierzchnik nigdy by na to nie
zezwoli�. To co�
wi�cej ni� tradycja. W gr� wchodzi prawo. Mogliby zabra� ci skrzyd�a i da� je
komu� bardziej
szanowanemu. Przecie� w taki spos�b za�atwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet
gdyby�my
uciekli i znale�li miejsce, w kt�rym nie obowi�zywa�oby prawo ani rz�dy
zwierzchnik�w, jak
d�ugo znosi�by� dzielenie si� skrzyd�ami, ze mn� czy kimkolwiek innym? Nie
rozumiesz?
Znienawidziliby�my si�. Nie jestem dzieckiem, kt�re b�dzie �wiczy�o w godzinach
twojego
odpoczynku. Nie mog� �y� w taki spos�b: wiedz�c, �e jestem tylko tolerowana, a
skrzyd�a nigdy
nie b�d� moje. A ty pr�dko mia�by� dosy�, widz�c, jak ciebie obserwuj�, i w
ko�cu... och - urwa�a,
gdy� nie przychodzi�y jej do g�owy w�a�ciwe s�owa.
Dorrel przez chwil� milcza�.
- Przepraszam - rzek�. - Chcia�em ci pom�c, Maris. �wiadomo�� tego, co ma si� z
tob� sta�,
sprawia mi niezno�ny b�l. Pragn��em ci co� ofiarowa�. Nie mog� znie�� my�li, �e
odejdziesz i
staniesz si�...
Znowu z�apa�a go za r�k� i trzyma�a j� mocno.
- Tak, tak. Pst.
- Przecie� wiesz, �e ci� kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda?
- Tak, tak. I ja ci� kocham, Dorrel. Ale nigdy nie po�lubi� lotnika. Nie teraz.
Nie
mog�abym. Zamordowa�abym lotnika dla jego skrzyde�. - Spojrza�a na Dorrela.
Pr�bowa�a
rozja�ni� u�miechem ponur� prawd� swoich s��w, ale z mizernym skutkiem.
Przywarli do siebie, chc�c op�ni� moment rozstania, usi�uj�c przez dotyk cia�
wypowiedzie� wszystko to, co kiedykolwiek pragn�li sobie wyzna�. Potem odsun�li
si� i spojrzeli
na siebie przez �zy.
Maris zacz�a manipulowa� przy skrzyd�ach. Przenika�y j� dreszcze - znowu czu�a
ch��d.
Dorrel pr�bowa� jej pom�c, ale zawadzi� o palce dziewczyny i oboje wybuchn�li
�miechem,
rozbawieni t� niezdarno�ci�. Maris pozwoli�a m�czy�nie roz�o�y� jej skrzyd�a.
Kiedy jedno by�o
ju� ca�kowicie rozwini�te, nagle pomy�la�a o Kruku i odp�dzi�a Dorrela.
Zaintrygowany,
obserwowa� jej poczynania. Maris unios�a skrzyd�o niczym zm�czony powietrzem
senior i z
g�o�nym trzaskiem zaczepi�a ostatnie z��cze. Teraz by�a gotowa do odlotu.
- Szcz�liwej podr�y - powiedzia� na koniec.
Maris otworzy�a usta, ale nic nie odrzek�a i g�upio pokiwa�a g�ow�.
- Tobie te� - rzek�a po chwili. - Uwa�aj na siebie, dop�ki... - Nie potrafi�a
wypowiedzie�
ostatniego k�amstwa, podobnie jak nie mog�a wydusi� z siebie s��w po�egnania.
Odwr�ci�a si�,
pobieg�a i skoczy�a z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami
niebo.
Podczas d�ugiego, samotnego lotu unosi�a si� nad znieruchomia�ym, sk�panym w
blasku
gwiazd morzem. Wiej�ce ze wschodu wiatry zmusza�y Maris do nieustannego
lawirowania, przez
co traci�a czas i pr�dko��. Kiedy dostrzeg�a wie�� �wietln� Amberly Mniejszej,
swojej ojczystej
wyspy, by�o ju� dobrze po p�nocy.
W dole znajdowa�o si� jeszcze jedno �wiat�o, dzi�ki kt�remu by�o wida� pla�� i
l�dowisko.
Wykonawszy ostatni, p�ynny manewr, Maris dosz�a do wniosku, �e zapewne rozpalili
je
pomocnicy dy�uruj�cy na l�dowisku. Ze zdziwieniem skonstatowa�a, �e ci ludzie
ju� dawno
powinni byli zako�czy� wart�; o tej porze w powietrzu znajdowa�o si� bardzo
niewielu lotnik�w.
By�a tak zaaferowana, �e wyr�n�a w ziemi� i dopiero ten przykry wstrz�s wyrwa�
j� z zamy�lenia.
J�kn�a, po�piesznie wsta�a i zaj�a si� rozpinaniem pask�w. Wiedzia�a, �e
podczas
l�dowania nie wykaza�a nale�ytej koncentracji. �wiat�o przybli�a�o si� do niej.
- A wi�c jednak zdecydowa�a� si� wr�ci� - oznajmi� czyj� chrapliwy, gniewny
g�os. To by�
Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszed� do niej, trzymaj�c latarni� w
zdrowej r�ce. Prawa r�ka
by�a od dawna martwa i bezu�yteczna.
- Najpierw zatrzyma�am si� w Orlim Gnie�dzie - broni�a si�. - Chyba nie
martwili�cie si� o
mnie?
- To Coll mia� polecie�, nie ty - odpar�, zaciskaj�c szcz�ki.
- On spa� - powiedzia�a Maris. - Za d�ugo marudzi�. Wiedzia�am, �e przegapi
najlepsze
wiatry burzowe. Co najwy�ej z�apa�by deszcz, a dotarcie na miejsce zaj�oby mu
ca�� wieczno��.
Je�li w og�le zdo�a�by tam dolecie�. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu.
- W takim razie musi pracowa� nad sob�. Nadszed� czas, �eby ch�opak zacz�� si�
uczy� na
w�asnych b��dach. By�a� jego nauczycielk�, ale skrzyd�a b�d� nale�a�y do niego.
To on jest
lotnikiem, a nie ty.
Maris skrzywi�a si�, jakby kto� j� uderzy�. W ten spos�b przemawia� do niej
cz�owiek,
kt�ry nauczy� j� lata� i sprawia� wra�enie takiego dumnego z niej i z jej
wspania�ej intuicji
przestrzennej. Wiele razy m�wi�, �e chocia� nie ��czy j� z nim pokrewie�stwo, to
jednak skrzyd�a
powinny nale�e� do niej. Wraz ze swoj� �on� adoptowa� j�, gdy wydawa�o si�, �e
nie b�dzie mia�
potomka, kt�ry odziedziczy�by po nim skrzyd�a. Uleg� powa�nemu wypadkowi i
musia� znale��
nast�pc� - skoro nie mog�y o tym decydowa� wi�zy krwi, postanowi� przekaza�
skrzyd�a komu�,
kogo pokocha�. Jego �ona nie chcia�a zg��bia� sztuki latania. Prze�y�a
trzydzie�ci pi�� lat jako
l�dowiec i nie zamierza�a zeskakiwa� z �adnych ska�, nawet gdyby przypi�to jej
skrzyd�a. Poza tym
w jej przypadku na nauk� by�o za p�no. Dlatego Russ zaadoptowa�, uczy� i
pokocha� Maris-Maris,
c�rk� rybaka, kt�ra zawsze wola�a obserwowa� niebo ze ska�y lotnik�w, ni� bawi�
si� z dzie�mi.
I wtedy, ca�kiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobie�stwu, narodzi�
si�
Coll. Jego matka zmar�a po drugim i skomplikowanym porodzie. Maris sama by�a
wtedy jeszcze
dzieckiem. Pami�ta�a, �e tamtej nocy mn�stwo ludzi biega�o tam i z powrotem, a
potem jej ojczym
samotnie p�aka� w k�cie. Ale Coll nie umar�. Maris nagle przypad�a w udziale
rola matki.
Opiekowa�a si� braciszkiem i bardzo go kocha�a. Z pocz�tku nie spodziewano si�,
�e niemowl�
po�yje d�ugo. Maris by�a szcz�liwa, gdy okaza�o si�, �e malcowi nie zagra�a
�adne
niebezpiecze�stwo; przez trzy lata kocha�a go jak brata i syna i przez ca�y ten
czas �wiczy�a loty
pod czujnym okiem ojca.
Jednak pewnego wieczoru na pla�y ojciec powiedzia� Maris, �e Coll, malutki Coll,
musi
dosta� jej skrzyd�a.
- On nigdy nie b�dzie tak dobrym lotnikiem jak ja - odpar�a dr��cym g�osem.
- Nie twierdz�, �e b�dzie. Ale to nie robi r�nicy. On jest z mojej krwi.
- To niesprawiedliwe! - zawo�a�a, daj�c upust �alowi, kt�ry gromadzi� si� w niej
od dnia, w
kt�rym sta�a si� pe�noletnia. Coll wyr�s� na silnego, zdrowego ch�opca; wci��
by� za ma�y, aby
m�c unie�� skrzyd�a, ale i tak mia�y si� sta� jego w�asno�ci� w dniu osi�gni�cia
odpowiedniego
wieku. Maris nie mog�a sobie do nich ro�ci� �adnych pretensji. Takie by�o prawo
lotnik�w;
stosowali je ju� gwiezdni �eglarze, kt�rzy, wed�ug legendy, wykuli dla siebie
skrzyd�a.
Pierworodne dziecko w ka�dej lataj�cej rodzinie dostawa�o w spadku skrzyd�a
rodzica.
Umiej�tno�ci nie Uczy�y si� wcale. Najwa�niejsze by�o prawo dziedziczenia, a
Maris pochodzi�a z
rodziny rybak�w, kt�rzy mogli jej zostawi� co najwy�ej resztki wraku drewnianej
��dki.
- Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet je�li
postanowi�a� je ignorowa�. Przez lata bawi�a� si� w bycie lotnikiem, a ja ci na
to pozwala�em,
poniewa� kocha�a� latanie, Coll za� potrzebowa� utalentowanego nauczyciela, a
tak�e dlatego, �e ta
wyspa jest zbyt du�a, by jej los zale�a� tylko od dw�ch lotnik�w. Ale ca�y czas
wiedzia�a�, �e ten
dzie� nadejdzie.
Pomy�la�a z w�ciek�o�ci�, �e m�g�by by� �yczliwszy. Przecie� musia� wiedzie�, co
dla niej
oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji.
- Teraz chod� ze mn� - powiedzia�. - Nie b�dziesz ju� lata�a.
Maris wci�� mia�a rozwini�te skrzyd�a; zd��y�a odpi�� zaledwie jeden pasek.
- Uciekn� - odpar�a gniewnie. - Ju� nigdy mni