12864

Szczegóły
Tytuł 12864
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12864 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12864 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12864 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY KRZYSZTOŃ Obłęd 3. Księżyc nad Epidaurem © Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980 ISBN 83-06-00188-5 Zostanie kamień z napisem: Tu leży taki a taki. Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki, Leopold Staff Lampa u stropu rzuca światło na cały karmazynowy pokład. Leżę na wznak. Zaciskam powieki. Chryste... Ledwo to uczyniłem, jawi mi się - czaszka! W ciepłej czerwieni! Przyżółkła, o głębokich oczodołach, z równo wyszczerzonymi zębami. Patrzy na mnie - pstryk! - i obraca się profilem, jakbym oglądał antropologiczne przezrocza. Ma zdjętą pokrywkę, równo odłupaną kość potylicy. Tamtędy moje palce sięgały po pokarm, po ów niebiański przysmak. Przez tę ziejącą z tyłu czaszki kawernę... Oto reminiscencja z mojej zamierzchłej przeszłości kanibala. Bardzo wyrazista, jak na tak odległe dzieje! Patrzę z trwożnym podziwem, jak zgrabnie rzeczywiście dobrałem się do tego, co tam w środku, do przysmaku mojego dzieciństwa, wyłuskałem go spod pokrywki ze zwinnością bystrego człowieczka, w rodzinie pitekantropów musiałem mieć sławę złotej rączki. Czaszka jarzy się pod moimi powiekami. Świeci transcendentalnie. Nie jest obca, jest moja, moja to zdobycz! Tylko któż wiedział, że zdobycz wieczna? Tymczasem została we mnie po wsze wieki, Po kres mojego gatunku. Mam ją w swojej naturze, w dziedzictwie kory mózgowej, w spadku. Nigdy jej się nie pozbędę... Świeci mi pod powieką, i z takim dziedzictwem szyderstwa - którędy moja droga do wolności? Leżę unieruchomiony przerażeniem! Wędrówka moja jest złudą, nie ma w niej wyzwolenia. Tylko to, co widzę pod powiekami, złudą nie jest! Tylko to, co mi przyświeca... Tak, żeglarzu! Gdybyś czuł, że to koszmarne, wpędziłbyś się w otchłań ostatnich wieków finezji, estetyki i politury. Zły wziąłbyś namiar i ten złudny dystans zgubiłby cię bezpowrotnie! Ty i ja, ja i ty - tej samej jesteśmy krwi. Przyjmij w siebie pitekantropa, albowiem tyś nim był i jest, tak czy owak nosisz go w zwojach mózgu, w tym cudownym przysmaku, obecnie non consummatum. - Na ten głos nic już rzec nie śmiałem, tylko czułem, że. truchlejące Serce ma zamiar mnie opuścić. Natenczas - pstryk! - uleciał w wieczność dumny jego profil! A on obróciwszy się spojrzał na mnie wielkimi od współczucia oczodołami. - Non sum dignus - szepnąłem wzdragając się przyjąć tak niewyobrażalną ofiarę. - Skoro raz ją przyjąłeś, żeglarzu? Skoro tym pożywiłeś się ongiś? ~ Ale Twoja czaszka jest pUsta! - Oczywiście, bo mój mózg ty nosisz w sobie, żeglarzu. - Pusta jak zużyta tykwa, której lepiej nie dotykać palcem! - Nie masz w sobie lotności Odysa, mój zastrachany żeglarzu, ciężkiś i tępy. Nie wiem, dokąd ty w ogóle zmierzasz, czy kiedykolwiek dokądkolwiek dopłyniesz... To twoja czaszka, bracie. I zamilkł. Patrzyłem na równy rząd zębów, brakowało dwóch, może trzech. Przednie, siekacze i kły tkwiły na swoim miejscu. Skoro tak, umrę w pełni sił, nie dożyję wieku dojrzałej mądrości, kiedy człek pożegnał się już z zębami! Być może kiepskim jestem pobratymcem Odysa, bodaj w niczym mu nie dorastam, ale krzewi się we mnie ta sama ciekawość, która najpierwszym z żeglarzy w dużej mierze władała. I nie myślę o śmierci, choć mądrość ku temu skłania. Patrzę zachłannie na przyżółkłą czaszkę, jak wygląda w krocie lat po moim zgonie. I nie pozwala mi się wzdrygnąć prawdziwa ciekawość istnienia. Oto ja - kopalny europopithecus submodernis gotów do wzbogacania wiedzy niewyobrażalnie odległych pokoleń. O, archeolodzy kosmicznych epok, któryś z was weźmie ją w ręce, tak, ostrożnie weźmie w ręce, obejrzy ze znawstwem i nie wygłosi żadnego monologu do Yorricka, bo to nie ma sensu, gdyż i tak niczego się nie dowiemy ani o błaznach, ani o kalibanach, prócz tego, że byli, są i będą! - Mądrześ rzekł - powiedział. I zniknął. Nie było go więcej pod moimi powiekami. A ja drżałem że szczęścia jak każdy poszukiwacz, którego pasja, ciekawość zostały zaspokojone. Bo dowiedziałem się, że moja czaszka z wypukłym czołem, takimi dwoma guzami jak w puklerzu, nie będzie się pałętać licho wie gdzie, a myśl o tym nieraz mi doskwierała, nie zbutwieje do reszty, nie rozsypie się w proch bez śladu, tylko służyć będzie całej ludzkości! Leżałem cichy i uspokojony, leżałem w ukojeniu przyjąwszy w siebie pitekantropa. Teraz razem wyruszymy w drogę, w dalszą podróż wyruszymy mocni! Kto przyjął w siebie pitekantropa, niczego się nie lęka.. Dobry Boże! Gdybym przed chwilą coś poszkapił, popadłbym w szaleństwo! Zżarłby mnie strach i trwoga. Zamiast spoczywać w błogości, leżeć cichutko - z rozdzierającym krzykiem biegałbym po wszystkich zakamarkach, po całym statku obłąkanych osuwającym się w otchłań. Aby się ukryć! Aby gdziekolwiek się ukryć i wyć stamtąd do ostatniego tchnienia! Tak być mogło. Lecz tak się nie stało! Niepojętym zrządzeniem losu otarłem się tylko o krawędź otchłani. Udało mi się chwycić ster, zanim zachłysnąłem się grozą. I wyszedłem na kurs... Kochana, ja wrócę! Bądź dobrej myśli. Pokłoni ci się twój z krzyża zdjęty Odys, który zapędził się za daleko. Odrobinę dalej - a byłoby po nim! Za daleko raz na zawsze. Bo, rozumiesz, każdy jest Odysem na własną miarę. A ryzykować musi. Wciąż ryzykuje odkrywając siebie i świat. Lecz z takim ryzykiem oswoić się biada! Bo każdej duszy strzeże przed obłąkaniem niedostrzegalna miarka, cieniutka jak włos. A inna dla każdego. Boże mój, dostrzegłem ów złoty włos w ostatnim mgnieniu oka! Kto go zerwał, runął w ciemność i wrzask. Tymczasem muszę oswoić tego pitekantropa, który znalazł się we mnie, oswoić go z sobą, co może wreszcie się powiedzie, skoro z wolna zaczynam pojmować, czym w gruncie rzeczy jestem! Zauważyłaś, że kieł spada na kieł? Ty nie musisz zdawać sobie z tego sprawy! Nosisz w sobie, wydajesz na świat - to, co ja zasiałem w tobie. A te kły są raczej Twoją ozdobą, niestety moim rzemiosłem. Zatopić je w ciele dogorywającego Dziadka? Wkrótce wyda ostatnie tchnienie. Przywlokę, położę Ci u stóp ciepłą wątrobę. Abyśmy zachowali potomstwo nasze. Na, jedz! Zmory. Zmory. Zmory!... To nie są prawdy, te olśniewające prawdy, które mnie grozą przejęły, to tylko zmory prawd, nic więcej. Drgawki oswajanego pitekantropa. Wiem, przypominam sobie, kiedy i gdzie we mnie ongiś ożyły te zmory - w murach więzienia na Świętym Krzyżu. We mnie, przechodniu, który tam przyszedł po latach, by znaleźć ślady pozostawione przez Herrenyolk w siodłatych czapkach z piszczelami. To te napisy na ścianach, na murach, w których trzymali o głodzie po kilkuset skazańców. KANIBALIZM BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ! Czarne napisy, wielkimi literami! Palą się! Płoną! Tu! Na naszej ścianie!... Kto to pisał? Ten, co oszalał z zachwytu nad samym sobą! "Ubermensch, pełen pogardy dla podludzi. Nieśmiertelny Ubermensch. Ludzie, niechaj ten napis goreje na zawsze... Patrzcie! Patrzcie weń! Inaczej pora wyłupić sobie oczy! Tak, tutaj kona nasz Edyp król, bo on tu skonał naprawdę. A pitekantrop w siodła tej czapce, świeżo ogolony Ubermensch, kopnął nadżarte zwłoki elegancką oficerka. Słusznie, bo on naprawdę nigdy w najmniejszym stopniu nie poczuwał się do winy! Tylko ten napis został i goreje nad nami... Patrzę weń, a oczy mi bledną - i większej krzywdy zrobić im nie mogę! Wykłuć je z odrazy? Daremnie! Nie ta pora, już i na to za późno. Albowiem takie odkupienie tylko pod helleńskim słońcem było możliwe, ongiś, gdy nosiłeś jeszcze w duszy wszystką niewinność, przynajmniej żywą o niej pamięć. I musiałeś targnąć się na blask swoich oczu, dać to straszne zadośćuczynienie, aby odzyskać nie poskromioną godność człowieczą. Ale to nie było więzienie na Świętym Krzyżu. To była droga do Teb! Właściwie zbiegają się tam dwie drogi, które do dziś pokazuje się turystom. Turyści patrzą, wzdychają, głowami kiwają myśląc o tym dawnym barbarzyństwie. I to wszystko! Patrzą na surowy krajobraz, który dreszczem przenika, nie pojmując, że ich samych tam nie ma! Nie ma ich na tym rozdrożu. Są diabli wiedzą gdzie - jeśli w ogóle potrafią wyjrzeć zza ohydy własnego barbarzyństwa, którym obrośli przez Wieki i z dnia na dzień coraz skuteczniej, coraz rychlej i gęściej obrastają. Wskrzeszony pitekantrop zadeptał drogę do Teb, porwał niewinność tamtej zbrodni. Zaprzepaścił, co tylko mógł. Odtąd śmiało zabija obcego. Bo nie jest w stanie pojąć, że zamordował ojca! I ja, przyżółkła czaszka, przez archeologów przyszłości wydobyta z gliny... Ja, zlany potem. Ja, pitekantrop modernis wzrosły wśród tego gatunku, nie mam prawa powrotu na drogę do Teb... Więc którędy? Którędy moja droga? Prócz zmór nikt nie woła mnie w ciemnościach. Nikt się nie modli. Ani za mnie, ani za całą załogę, nikt nie szepcze de profundis. Zbyt czarne morze, za gęsta mgła, nie słychać echa, żadnego wołania, żadnego pod żaglem: clamavi ad Te, Domine. Wielka dokonała się zdrada! Dlatego nie słychać już nic. Czyżbym szedł kursem na Damaszek? Ponownie kursem na Damaszek? Ku tej innej sławnej drodze? Z rozpaczą Szawła, która ściskała mu grdykę? O, nie! No, sir. O, nie! For Gods sake, no! Wszechmocny Boże, nie ma po co tam iść! Wszak wszystko dobre, co się. tam objawiło, zrozpaczonego Pawła nad wieki wyniosło w światłości i nauce, pitekantrop-wyznawca zdradził, zohydził i zdołał wystawić na pośmiewisko. Z całej tej potęgi miłości i miłosierdzia zostało świętojebliwe kłamstwo! I śmiech pusty, że umrzeć można w mękach, jeśli kto mistycznym okiem na to spojrzy. Zostały po Pawle ruiny Koryntu, który oby lepiej był zostawił we władanie jego nieśmiertelnym córom. Powinien był Paweł z ogniem swoim umknąć na pustynię, na morze, schronić się między nas, obłąkanych. I dziś jego złotousty cień nie snułby się w łachmanach po calusieńkim świecie, po całym Koryncie. Wydrwiony bez litości! Któż to kryje się w ów październikowy dzień nad Helladą - tam w załomku murów? W jasnym słońcu szczęka zębami. Ten sam człowiek, który zmierzał drogą do Damaszku. How wonderful! Just imagine! Wyobraź sobie! Denke nur!... Rzuć mu pestkę od winogron i kwita. Pawle, Pawle, uciec było do nas, na statek obłąkanych. Przygarnęlibyśmy Cię do naszej załogi. Może nie tak wspaniałe jak twoja, ale pokrewne, bratnie znalazłbyś tu dusze, które bywają przeświadczone, że siłą woli potrafią zahamować nuklearny cyngiel pana prezydenta, a zarazem w sercu swoim wiedzą, że nie są w stanie niczego uczynić, niczego dokonać, bo świat odmówił im wszelkich praw. Znalazłbyś się, Pawle, tam, gdzie powinieneś - wśród ludzi, którzy trafnie oceniają swoje możliwości. Zasmakowałbyś i w naszym życiu, i w mądrości naszej. Lecz byłbyś na prawach załogi, zgoda? Nie Ty byś dowodził. A dlaczego? Bo bierzemy zapomniany kurs na Itakę! Może nie ma w nim świętości, ale czy tylko przez świętość można sprostać doli człowieka? Droga do Itaki to istne horrendum?! To też szaleństwo?! Zapewne tak, lecz my przez szaleństwo chcemy się oczyścić i pojąć dolę naszą. Ruszaj z nami! Zgoda, Ojcze Święty?... Na to, coś mi odrzekł, odpowiem krótko, mój Ojcze. Jest to niemożliwe. To, co mi z łaski swojej miłosiernie sugerujesz... Pamiętaj, z kim masz do czynienia, Ojcze Święty. Jestem pitekantrop modernis, wyrosły wśród swojego gatunku, mam garb tak ogromny, jakiego Ty, daruj, nawet nie mogłeś sobie wyobrazić! Widzisz go? No właśnie. Na drogę do Damaszku nie ma dla mnie powrotu, choćbym pragnął, nigdy się tam nie dowlokę. Ale powiem ci szczerze. Powiem więcej. Byłoby grubą nieprzyzwoitością, gdybym pragnął się tam dostać. Uczciwie mówię - nie wchodzi w rachubę! To Ty pozostań z nami, jeśli... jeśli się dobrze rozumiemy. Tak, m ó j ojcze? Więc wydam rozkazy. Ahoy, on the board! Stawiać żagle! We dwójkę raźniej wędrować w ciemności. Weźmiemy między siebie kochanego pitekantropa. Będzie nas trzech, jak w wesołej kompanii. Coś jak Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Ty, Pawle, ja i ta czaszka. Nie obruszaj się, to trójca w takim ludzkim zwyczajnym sensie. Rozumiesz, im niżej, tym gorzej, im dalej, tym gorzej. Z tym, że na dnie akurat jestem ja... Powiadasz, że to zmory, Pawle? I niechaj Bóg mnie strzeże! A jeśli to Bóg mi je podsuwa, to co ja mam o Nim sądzić? W kim to tkwią te pokusy? We mnie i tylko we mnie? Coś tu jest nie w porządku! Nie uważasz? Tylko zaiste nie ze mną. Czymże ja jestem? Bardzo kru chym istnieniem, jak na tyle cierpienia, ile potrafi się we mnie zmieścić! A widzisz! Pragnę miłować radość. I mam przeczucie, że jeśli gdziekolwiek można ją znaleźć, to tylko na tej strasznej, oszałamiającej drodze do Itaki. Tak. To zmory mnie szukają, lecz ja szukam prawdy. I nie dlatego, że noszę skórę pitekantropa, nie pozbyłem się swoich oczu... Żeglarzem jestem, a ślepi żeglarze nic już nie mają do powiedzenia... Kanibalizm Będzie Karany Śmiercią! Tak, mój Pawle, Widzisz, mijamy wyspę ludożerców, Lestrygonów... Ów błysk, ten napis, to latarnia morska - dla mnie, dla mojego wnętrza, w którym nieoswojony czai się pithecantropus. Wyobraź sobie - On i Ja, czaimy się pospołu... Niechaj będzie, Pawle. To są zmory. Popatrz, a takie wciąż niebezpieczne!... - Co pan bełkoczesz? Nie dajesz pan spać! - ozwał się znienacka głos Sowińskiego jenerała. - Na zmiłowanie boskie, człowieku! Spij... Nie jesteś tu sam. - Tak jest, jenerale! Z całą pewnością nie jestem tu sam. Pan również. I nie z mojej winy spać pan nie może. Nie z mojej winy potrząsa pan kikutem. Życzy pan sobie, abym milczał, więc milczę. Lecz nie jest to przyzwoite - nie trzeba tak, pan rozumie? Nie trzeba tak potrząsać kikutem na moich oczach. Ja też mam prawo do snu, tymczasem oka zmrużyć nie mogę. Głucha noc, jenerale, wszyscy śpią prócz nas. Pan nie potrafił oswoić się z bólem, a ja z widokiem pańskiej obciętej nogi. Panu się zdaje, że potrząsa pan okaleczoną kończyną, tymczasem mną pan potrząsa. Panu sprawia to ulgę, dla pana to gimnastyka i wytchnienie. Nie przyszło panu na myśl, że dla mnie to udręka? Nie pomoże żadne zamykanie oczu. Nic mi nie da odwrócenie się na drugi bok. Wciągnąłeś mnie, jenerale, w zaklęty krąg okrucieństwa! Cierpię, że ty cierpisz. Lecz to mało. Jestem twoim obmierzłym kikutem. Kawałkiem obciętej goleni, resztką ścięgien i mięśni, fałdem różowej skóry. Fałdy te podwiązał polowy chirurg, najlepiej, jak umiał, lecz tylko dla niego mogła to być piękna robota, bo we mnie wywołuje odrazę, a w tobie rozpacz. Zawieszona u stropu nasza laterna magica rozsiewa przyćmione światło, w którym dawno zatarły się różnice między mną a tobą. Jestem twoim kikutem, jenerale. Czuję, jak mną daremnie potrząsasz. Twój ból nigdy nie ustąpi, pulsuje w tobie wraz z krwią. Albowiem organizm jest pełnią. Doskonałością w swoim rodzaju. System nerwowy jest pełndą, tak przez naturę stworzony, toteż nigdy nie pogodzi się z brakiem, z amputacją. Ja, twój kikut, wiem o tym. Czemuż ty tego nie wiesz? Po cóż się tak rozpaczliwie buntujesz? Po co mną potrząsasz? Wystarczy mnie zaakceptować. Mnie, ten kawałek obciętej nogi, swój wierny kikut. Wierniejszy od najwierniejszego żołnierza, jenerale. A wtedy pójdę za tobą, gotów na twoje rozkazy. A ty syczysz, jenerale! Trzęsiesz mną, syczysz z bólu. To ty innym nie dajesz spać. Gdzie twoje męstwo, jenerale Sowiński? Tylko byś beształ wszystkich wokół Spójrz, ten człowiek na sąsiednim łóżku, którego ofuknąłeś bez racji, patrzy na ciebie od wielu godzin nie zmrużywszy oka. Straszną zgotowałeś mu noc. Ów człowiek ujrzał cię, jenerale, gdy sam był małym chłopcem. Stałeś ze szczudłem wbitym w ziemię. Przy ostatniej dymiącej armacie. Stałeś martwy! Kulą ugodzony w pierś. A ten chłopiec długo w twarz ci spozierał. Dzięki tobie pokochał męstwo. A ty syczysz z bólu, jenerale? Ach, ci patrioci wszystkich narodów! Gdyby siedzieli cicho miłując bliźniego swego, nie trzęśliby teraz swoimi kikutami nad głową Bogu ducha winnego człowieka! Jenerale, jeśli nie masz jeszcze tego orderu, to ja ci go przypnę. Jest to Order Burdelonia Prostituta. Należy ci się, boś płacił nie za swoje grzechy. Za splugawienie saskie, za wszystkich sprzedawczyków. Za całą litanię, którą sam dobrze znasz. Za to wszystko, czego czynić nie należy. .Nadaję ci więc ten Order. Tylko przy dekoracji przestań wreszcie potrząsać kikutem! No i schował go pod prześcieradło. Z wielką ulgą pomyślałem, że na wszystko - tak, na wszystko! - prędzej czy później można znaleźć radę. Lecz nie zdołałem odetchnąć. Wnet go wypchnął i znów na widok publiczny wystawił, jakby to była parada na placu Saskim przed wielkim księciem Konstantym. Ale to tylko ja byłem na podorędziu w siwiejącą już godzinę nocy. Ja, z szeroko otwartymi oczami. Kikut zaglądał mi w twarz. I to dla mnie były przeznaczone te konwulsje obciętej nogi. A więc na swoje nieszczęście nie doceniłem prześladowników! Zdało mi się, że zapomnieli, stracili mnie z oczu, gdy wtopiłem się w krajobraz niczym ludzik na płótnie Hieronima Boscha, gdzie niełatwo kogoś odszukać. Ale oni o mnie pamiętali! A jakże! Wiedzieli, przy kim położyć tego nieszczęsnego kalekę, komu podsunąć ten kikut przed oczy. Nieważne, czy to sam Sowiński jenerał, czy ktokolwiek inny, zwykły nieznajomy, nie mniej by mi dokuczył, nie mniej udręczył, przywodząc do rozpaczy. Albowiem nic mu pomóc nie mogę. Ani perswazją, ani radą, ani prośbą. Ten człowiek jest nawiedzony, nawiedzony przez swoje kalectwo, które go pochłonęło do cna. Dla takich nie ma ratunku. Kto raz podda się kalectwu, musi zginąć. Więc żadnej nie mogłem przynieść mu ulgi. A nie potrafiąc uwolnić się od cierpiącego, sam pogrążam się w udręce. Chwilami dokuczała mi myśl, że on tylko przeżywa ból, lecz nie cierpi, gdyż to ja cierpię naprawdę. A ten kikut przed moimi oczami to pomysł prześladowników, którzy przeprowadzali na mnie eksperyment, aby zmierzyć przy okazji granice mojej wytrzymałości. Bezsenna noc szła nad nami, zbliżała się pora, gdy człowiek zaczyna pocić się krwawym potem. Zdarzyło się to raz w ogrójcu, a odtąd zdarza się co noc w domu obłąkanych. Porosłem łuską jak ryba. Łuska mnie chroniła, zamknęła szczelnie. Byłem wytrzymały, gdyż nie miałem wrażliwości. Teraz biorę ostry nóż i skrobię tę rybę. Sypią się łuski, sypią się prześladownicy, odpadają ode mnie. Sypią się te judaszowe srebrniki, jeden po drugim, jeden za drugim, sypią się wszyscy prześladownicy, cała trzydziestka. Odpadają od mojego ciała i duszy. Oto pozbywam się ich raz na zawsze. W pajęczynie krwi obnażam ciało mojej duszy. Skrobię dotąd, aż będę wolny. Nie urodziłem się wolny, lecz zmierzam ku wolności. Pragnę ją odzyskać. Pragnę zakosztować zapoznanego błogosławieństwa udzielonego nam wszystkim, nagim i kikutom, pięknym i śmiertelnym. Łuska chrzęści pod nożem, skrobać trzeba dokładnie. Albowiem czynimy to pod okiem Wielkiego Demiurga, który pragnie nas nauczyć hartu i miłości, abyśmy pojęli, czym jest wolność, jaką odzyskać mamy. Więc skrobmy rybę bez miłosierdzia. Ponieważ wiem, jakie przesłanie kierował do mnie On, Reżyser Losów Ludzkich, Reżyser Wszechświatów, kiedy kazał mi godzina za godziną kontemplować kikut jenerała, patrzyć i patrzyć, póki coś się nie ocknie w zatwardziałym mózgu moim. I wreszcie pojąłem, jaką z łaski swojej chciał mi dać nauczkę: wszystkie moje cierpienia są niczym w porównaniu z męką tego człowieka! Więc pamiętaj: zawsze będzie ktoś, kto większą poznał miarę. Przeto swoich cierpień nigdy nie wynoś nad innych. I od tej chwili, oskrobany z łusek, gotów jesteś żyć. Jesteś rybą podaną na stół życia. Czeka cię wielka, wspaniała biesiada. Zostałeś dobrze nakarmiony i będziesz karmić innych, oni zaś ciebie, pojmujesz? I tak bez kresu, bo kres nigdy nie nadejdzie. Pitekantrop, którym niesłusznie pogardzasz, zainicjował ten nieprzerwany ciąg. Tym samym jesteś, okruchem świadomości, która nieustannie się doskonali. I w niewiele większym stopniu niż brat twój pitekantrop umiesz korzystać z zasobów energii, które w twoim mózgu leżą nie wykorzystane. Będziesz się do nich dobierał przez miliardy nocy i dni. Oczywista, że byłeś rybą. Więc dziś podaję cię na stół, abyś się odnawiał do nieskończoności. W rzeczy samej, zgadłeś, mój synu... To istota cudu w Kanie Galilejskiej. Aliści oni zwrócili uwagę na chleb i wino, niestety ryba wydała im się nieświeża... Nie był to jednak dobry klimat do nauczenia was czegokolwiek. Więc długo musieliście to rekompensować, zwłaszcza że wasza skłonność do regresu do dziś trzyma na wodzy wiele całkiem dziecinnych tajemnic, o których śniło się tylko obłąkanym. Szaleńcom, lżonym i wyszydzanym, jak ja podówczas gdy skusiło mnie, aby pomóc wam wywikłać się z całunów i pieluch ignorancji. Więc ty umrzesz... Nie moja to wina, lecz tych ślamazarnych rzesz, tych wszystkich pokoleń, które nie pojęły wskazówki, intencji wskrzeszenia Łazarza. Nie dostrzegły nieśmiertelności utajonej w materii, z materią związanej niepodzielnie, w człowieku wyrażonej. Zatem nie mogły znaleźć klucza do fenomenu śmierci. Poniekąd sama w sobie nie jest niczym złym, choć wygląda na czyste marnotrawstwo... Wasz mózg został wyposażony w takie możliwości, że mógłby uporać się z każdym labiryntem istnienia, a jednak przeholowałem, dając wam do rozwiązania .niewinną zagadkę śmierci. Tyś, mój synu, zerknął pod podszewkę, a nawet mniemam, że domyślasz się, co się święci... Nie otępiałeś z przerażenia tutaj, w domu obłąkanych, spostrzegłszy zacieranie się granic, tę płynność istnienia, które raz poczęte, żyje wiecznie, podlegając przemianom. Wpadłeś w zachwyt, spodobała ci się oscylacja między światem żywych a umarłych, jak wy to określacie. Lecz to tylko niejasne przeczucie... Pamiętaj, niejasne twoje przeczucie, bez prawdziwej wagi doświadczenia. I na tym lepiej poprzestań, jeśli chcesz wrócić do żony... Kiedy umrzesz? Nie powiem, nie miałoby to sensu... Nigdy nie zwracaj się do mnie jak do wróżki. Umrzesz, gdy nadejdzie godzina. Lecz pamiętaj -. słuszna to rzecz, abyś pozostawił po sobie znak. Znak Ryby. Rozumiemy się? Bądź jak dziecko, które rysuje patykiem na piasku... Oskrobaną?! Niechaj ci będzie... Niechaj ci będzie!... Wpadłem do studni śmiechu bożego!... Natenczas rozpieklił się mój kaleka. - Ażeby cię jasny piorun strzelił! Znowu dziamgasz?! Zamknij jadaczkę, skurczybyku! Wszakże jego głos z trudem do mnie docierał. Jeszcze trwałem w obecności Boga mego i truchlałem, spadła na mnie trwoga przed Wszechmocą. W paroksyzmie śmiechu bożego dostałem gęsiej skórka. I drżałem jak w malarii, szczękałem zębami. Nie mogąc uwolnić się od grozy... j W chwilę potem, gdy Bóg mój pożegnał mnie śmiechem swoim, ja, ryba wyrzucona na piasek, patrzyłem wypukłym, błędnym okiem, nie rozumiejąc, co się stało. - Ledwie zacząłem zasypiać!.,.. - poskarżył się kaleka. - Miej że ty litość, człowieku. Jął konwulsyjnie potrząsać kulasem. Ja zaś cierpliwie milczałem. - Słuchaj no, ty w móżdżek kopany - wysapał postękując z bólu. - Czy ty rozumiesz, co się do ciebie mówi? Noc jest, człowieku. Mam prawo spać. - Mylisz się, waść - odparłem. - Nie ma tu takich!. Nie ma tu żadnych w móżdżek kopanych, mon generał. - W takim razie z kim ty gadasz całą noc? - Darmo pytać, jenerale. To moja tajemnica. Mówiliśmy szeptem, szanując sen wszystkich naszych patriotów spoczywających w karmazynowej komnacie tudzież lorda Kitchenera. Przyćmiona lampa u powały, sinawy księżyc obłąkanych, pogrążała nas w swojskiej intymności. Sowiński założył kikut na zdrową nogę, jakby siedział na salonach eks-Królestwa Kongresowego. Spojrzał spod nastroszonych brwi i jął mnie indagować. - Z matką?... Milczałem. - Z żoną? Milczałem. - Więc z kochanką? - Tak - przyznałem. - Tak. Z kochanką. Ucieszył się i zatarł ręce. Wiedziałem, że trafi mu to do przekonania. Niech się w nim budzi rój najczulszych? wspomnień. Niech sobie przywołuje swoją najukochańszą metresę. Nie takie znowu dawne to czasy, panie dobrodzieju. Każdy z nas miał metresę, tout court. Poniekąd był to nasz męski i żołnierski obowiązek!... Tak, do stu fur kartaczy! Niby sobie tak w myślach dywagował, lecz ja czułem, że w stosunku do mnie jęła go niecna palić ciekawość. “A jakże się zwie ta szelmutka, o którejś nadmienił, mój chłopcze?" I paliła go, paliła ciekawość do tego stopnia, że musiał przekroczyć granicę dobrych manier. Chrząknął i cisnął w kąt takt oraz dyskrecję. - Blondynka? - Nie - odparłem. - Czarnooka. Berberyjka. - Fiu! Fiu! - podskoczył na swoim łóżku. - Tak. Brunetki też są owszem, owszem. Otóż tak się rzeczy mają, chłopie... Pomiarkuj sobie. Tak się rzeczy mają... Dopóki chodziłem jak inni na dwóch nogach, gdzież by się tam kobiety za mną oglądały! No, trafiło się coś tam po drodze, ale to nic w porównaniu z tym... z tym powodzeniem, kiedy mi tę biedną nogę ciachnęli! Nie uważasz, że kobiety to nieobliczalne stworzenia? I jak się dobrze zastanowić, jest w tym coś, żeby tak rzec, pięknego... Tak, bardzo pięknego. Albo też coś podejrzanego... Diabelnie podejrzanego... Źle to pachnie. Nie uważasz?... Hm... Skoro nie uważasz, to może ja się mylę, co? To i lepiej... Moja ostatnia zwie się Maryla. Mocno przy kości. A twoja? z którą gadasz po całych nocach? Jak ma na imię? - Ipse Deus - odparłem drżąc na całym ciele. - Też niebrzydko - pochwalił jenerał. Ja zaś pomyślałem: albo nie dosłyszał, albo nie jest, nie może być jenerałem! Zatem nie z Sowińskim mam do czynienia, lecz z bezczelnym oszustem! Postanowiłem na poczekaniu rozszyfrować jego grę. Wszakże nie było to proste. W jakich okolicznościach stracił pan nogę? - cisnęło mi się na usta jedyne pytanie, które wszak nie jest niczym więcej niż zwykłym grubiaństwem, z rzędu tych, których nigdy nie należy zadawać. - Ja też byłem na wojnie - skłamałem. - E, u nas każdy był - mruknął jenerał i zamilkł. - Pod Monte Cassino - łgałem z uporem. - Tak? To opowiedz coś o Italiankach! Prędko tyją. I wszystkie czarne - wybełkotałem w konfuzji. - Toż ty lubisz czarnuszki! Może nie? Coś mi tu nie klapuje. - Mnie też -powiedziałem. “Mnie też. Ty zasmarkany oficerze napoleoński." Lecz trzymałem język za zębami. Po pierwsze, uleciało mi z pamięci, czy on służył w Legionach Dąbrowskiego, czy doszlusował później pod barwy narodowe. Trzeba by to sprawdzić w encyklopedii! A dom obłąkanych to nie biblioteka. ,Ksażale-niu!", jak mawiał kniaź Pizduchin. Tymczasem Sowiński jenerał przyglądał mi się bacznie. Z całą chytrością agenta ochrany. Wpadłem na dziejowy spisek, nie znany najtęższym historykom, szperaczom w najtajniejszych archiwach. Ocknęła się we mnie nieposkromiona pasja odgrzebywania prawdy w całym naszym patriotycznym załganiu. W tych zatęchłych szarpiach, w których nurzać się trzeba po łokcie, aby cuchnące ochłapy prawdy wygrzebać spod spodu. Bohater narodowy agentem ochrany! Lecz - hola! Pomalutku, pomalutku. Trzeba się tym zająć bez pośpiechu. Skrupulatnie. I bezpardonowo, lecz z rozwagą. A teraz na rozwagę brak mi czasu. Więc pokrótce... Był już taki precedens. Wprawdzie nie dotyczył żołnierza, lecz człowieka pióra. Pisarza, badacza, rzeczywistego krytyka świadomości narodowej. Nie był to całkiem jasny precedens. I długo wadzono się o to, czy człowiek ten miał dwie dusze, czy też nie, miał tylko tę jedną, naszą, narodową. Kiedy skonał w nędzy na wygnaniu, spór trwał dalej. Jakby nikomu nie przyszło na myśl, że my jako naród w niewoli zostaliśmy srodze znieprawieni. W sto dwadzieścia lat zrobiliśmy raptem trzy powstania. I tą tradycją niby się żyło, trwało, serce krzepiło. Zawsze? Na co dzień? W każdej chwili? Ejże, ejże, mili bracia. Powstań było trzy, legend jeszcze więcej, a szara morda niewoli zaglądała w okno dzień po dniu. Trzeba było nauczyć się żyć w jej obecności, schlebiać, potakiwać, służyć, aby przetrwać, póki nie zaświta wymarzona nasza jutrzenka swobody. I to jest prawda o was, bracia. Odłóżcie na bok dumne wasze powstania, i taka jest prawda o waszych generacjach. I nic nie mają na pociechę. Prócz faktu, że niewola zawsze znieprawi. Którego to faktu nie chcieliście przyjąć do wiadomości. Dlatego tak zażarcie kłóciliście się o dobre, imię tego nieszczęsnego wielkiego pisarza, który ponoć służył ochranie. To był rzekomo precedens - prócz tych purpuratów i chłystków w kontuszach, którymi lud Warszawy przyozdobił latarnie w kościuszkowskich czasach. Precedens? To był symbol. Ten pisarz o dwóch duszach był symbolem kondycji waszej bardziej prawdziwym i rzeczywisty m niż Sowiński jenerał, trup sterczący na szańcach Woli. Biada mi, że jego pamięć w zacietrzewieniu swoim zamierzałem zniesławić!... Znów potrząsał kulasem, aż mi się skurczyły wnętrzności. Boże, już mi będą wracały w snach i na jawie drgawki tego polskiego kikuta, Tak jest, jenerale. Co się stało, to się nie odstanie. Więc pochylmy się w półmroku i podnieśmy do ust Sowińskiego rękę. - Co też pan wyprawia! - żachnął się. - Albo to ja katabas jestem czy co? Fukał chwilę, wiercił się i stękał na łożu, zanim się udobruchał. Za oknem, za kratami, wciąż stała gęsta noc z uporem stupajki. Jej pysk nad nami węszył. - I Pan jesteś człowiek dziwny - szepnął jenerał. - Wyłazisz ze skóry, żeby mi pomóc, ulżyć... Herbatę podasz, fajki skombinujesz. Obiad przyniesiesz z piwnicy. Podzielisz się wszystkim, poczęstujesz... Koniecznie chcesz mi dopomóc... A tu nie ma rady... - potrząsnął kikutem, trzepnął ręką w kolano - nie ma na to rady! I basta! - Bo-ja wiem... - mruknąłem zapalając papierosa. - Czyś pan oszalał? Zgaś pan peta, bo jak siostra dyżurna zobaczy, to grzmotną panu zastrzyk na sen. A rano pomyślą, czy pana nie związać. - Ejże? Z jakiej racji? - Z takiej racji, że tu reżym twardy. Polecisz pan z powrotem na obserwacyjną, między gwałtowników. Zaciągnąłem się głęboko i czym prędzej zgasiłem papierosa. Z przestrachem rzuciłem okiem w stronę stale otwartych drzwi. Żywej duszy, widać było tylko fragment korytarza i błyszczące, zielone linoleum. - Kiedy ona tu zajrzy, gębę w kubeł, pamiętaj. Ani mru-mru. Udawać, że śpimy. - Tak jest, jenerale. - Dość już tego! - mruknął. - Przestań się wygłupiać. We Wrześniu byłem plutonowym. Pod Kołobrzegiem starszym sierżantem. Ot, i cała moja kariera. Potem szyłem garnitury męskie. Krawiec jestem z zawodu. Domek postawiłem. We Włochach. Przyjedziesz kiedy, zobaczysz. Ogród zadbany. To wszystko, co mam. - A noga? - Powiem ci prawdę - westchnął z głębi serca. - A wiesz dlaczego? Boś ty mnie o to, bracie, na poczekaniu nie zapytał. Inni nagabują, ledwie kulawego zobaczą. Tym baranom prawię farmazony... Co mi ślina na język przyniesie. Żaden kłopot. Jak byłeś na wojnie, wszystko możesz wytrząsnąć z rękawa, A ja byłem... -. obrócił się na bok, wsparł na łokciu, najwyraźniej zapomniał o swoim kikucie. - Posłuchaj, nasz generał, kiedy przebijaliśmy się z okrążenia do Warszawy, poprowadził nas na bagnety... To, człowieku, straszna rzecz. To jest taka straszna rzecz, że ty nie masz pojęcia! -» raptem zakrył ręką oczy. - Generał poległ. A z nas, kto jeszcze żyw, przedarł się do Warszawy... Potem książki czytałem o wrześniowej kampanii. Okazuje się, że nasz to był pierwszy i ostatni w całej wojnie atak na bagnety. Masz pojęcie? Dlatego... - nachylił się ku mnie - dlatego, widzisz, nie lubię, kiedy dla żartu nazywasz mnie generałem.., To był człowiek! To był żołnierz! Po czym zamilkł. Zerknąłem ku drzwiom na korytarz. Nie było tam nikogo, nikt nas nie śledził, nikt nie podglądał. Gdzieś z obserwacyjnej dochodziły stłumione jęki, nieskładne przekleństwa i majaczenia, jak bełkot ciemne go morza, daleki przybój, albowiem do nas docierało tylko echo. Tutaj, gdzie my wiedliśmy nocną rozmowę, cieniście było i cicho. Na łóżkach W półmroku puszyste pyszniły się koce, którymi cała załoga otuliła się do snu. I prócz nas dwóch w karmazynowej komnacie wszyscy spali. . - Nie dla żartu tak pana nazywałem... - postanowiłem mu to wyjaśnić po chwili. - Od początku pan mi się śnił... Mój ty Boże. Śniłem ci się?... Taka ze mnie pokraka, ze mogę się przyśnić? Wcale nie w tym rzecz. Więc o co chodzi? Nic. Po prostu pan mi się śnił. - Aha! Jako Napoleon? Nie. Ktoś inny... Coś w rodzaju ostatniego żołnierza Rzeczypospolitej. Wolnego! - zawołał. - Ostatni? Jaki ostatni? Nas, bratku, nigdy nie zabraknie! Raptem wyciągnął rękę i poklepał mnie jak syna po policzku. Zgol sobie brodę. Tu lepiej patrzą na schludnych. Będziesz czysty, umyty, codziennie ogolony, to prędzej puszczą do domu... Rozumiesz, w czym rzecz? No to nie bądź frajer. - Tak, tak - mruknąłem na odczepnego, wciąż przeżywając swoje pożegnanie z jenerałem Sowińskim. Wcale nie byłem pewny, czy można to nazwać pożegnaniem, rozstaniem, rozczarowaniem czy czymś w tym guście. Niejasne to było i zbyt niejednoznaczne. Skłamał? Nie, ten człowiek nie posłużył się żadnym kłamstwem. Zdobyłem jego zaufanie. I fakty z jego życiorysu były niepodważalne. Szedł na bagnety? Nie wątpię, że szedł. Plutonowy we Wrześniu. Starszy sierżant w 1945. Kra wiec męski po wojnie. Wszystko się zgadza? Tak, wszystko się zgadza co do joty. Zatem - żegnaj, jenerale Sowiński! Niech ci ziemia lekką będzie, dumny bohaterze!... Tylko gdzieś tu larum grają... I nic nie ginie, nic nie przepada, albowiem zawsze działa prawo zachowania energii narodowej. Krawiec poszedł na bagnety. I kropka? Przecie ten człowiek nikogo nie udaje! Zgoda na to. Lecz ten żołnierz może nie być wtajemniczony, może nie zdawać sobie sprawy, kim rzeczywiście jest. I dalibóg nie wie o tym! Tak jak drzewo zapewne nie ma świadomości, co w nim żyje, czyje soki w nim krążą. W nim, w tym żołnierzu-krawcu, na którego patrzę i wszystko to widzę, dokonała się osmoza. Naturalny związek egzystencyj, dawniejsza, nie uszczuplona przechodzi w nową, o czym nowa wcale nie musi być poinformowana, a przecie będzie się zachowywać na ogół zgodnie ze swoim, choćby nie uświadomionym, spiritus movens! To zwykły sekret życia. Czy powinienem dzielnego plutonowego, dzielnego starszego sierżanta, świetnego zapewne krawca, wprowadzić w te arkana? Wykluczone. Wtedy by mnie wziął za stukniętego w móżdżek! Tymczasem nic a nic nie wiedząc o tym, jest on Sowińskim jenerałem z krwi i kości, wspaniałym, żywym, którego szczątki zdaniem historyków rozsypały się w proch! Jenerałem całą gębą! - Nie chce ci się spać? - zagadnął mój czcigodny towarzysz niedoli. - Nie. Zupełnie nie. - Nie możesz się doczekać, co? - Czego? - szepnąłem. - Tego, co ty wiesz, a ja rozumiem... - Więc ty rozumiesz, człowieku?!... - zawołałem podrywając się z łóżka. - Dziecko by zrozumiało - odparł. - Leż, leż, bratku. To ci opowiem o nodze... Ale pod warunkiem, że potem będziemy spać. Zgoda? Założyłem ręce pod głowę. Zdawało mi się, że zapomniał o swoim kikucie. I może tak właśnie się stało, gdyż dawno przestał nim rozpaczliwie potrząsać. Nie zauważyłem, kiedy ucięta noga znikła z moich oczu. Pewnie on sam nie zauważył, kiedy ją schował. Leżała przykryta kocem. Na moje szczęście. A on nieruchomo nachylony, łokciem podparty, spoczywał jak rycerz na swoim nagrobku. W półmroku zdało się, że nad jego głową widać złamaną karabelę, pęk otomańskich strzał, cień krzyża nad półksiężycem. I spłowiałym złotem pełgającą inskrypcję: O, quam dulce et decorum... Te same słowa, których niegdyś uczyła się dziatwa. I on sam, z zasępionym wejrzeniem, pogrążony w bólu tak dokuczliwym, że utrwalił się w rysach - oto jawna daremność całego poświęcenia, krwi przelewania, tępienia innowierców, w których szukać należało nie wroga, lecz sprzymierzeńca, aby dzieje tej części świata potoczyły się inaczej, aby nigdy, przenigdy nie krzyczano: finis Poloniae! - oni sam z wydatnym, dumnym nosem, czerwienią nabiegłym, świecącym w mroku - wyglądał jak cytat z mitologii narodowej! I stała za nim cała potęga Rzeczypospolitej. Surmy grały nad naszą głupotą polityczną. Kobyłka czekała u płotu. Nad nią szum husarskich skrzydeł. Zaiste, nie wszystko przepadło... Non omnis moriar! Albowiem na etykiecie Old Polish Whisky pysznią się po dziś dzień husarskie skrzydła! A pieśń? Poszła w lud i zawsze nas będzie krzepić na duchu: My, Polacy, wolne ptacy! My, Polacy! My, Polacy! Posąg rycerza ocknął się, poruszył wargami, ożył na swoim pięknie wystawionym nagrobku, podrapał się w pierś zakutą w zbroję. Pancerz w biało- amarantowe prążki, zapięty z przodu na guziki, sfałdował się pod palcami, których nie zdobiły żadne pierścienie, dawno porozkradane. Palce te wielką zdradzały pasję. Zda się, targną za poły, rozedrą i obnażą żebra Tadeusza Rejtana, naszego brata pomyleńca, który widać znalazł tak wielką pociechę w obłąkaniu, że cieszył się nim do kresu swoich dni. Lecz on, rycerz, tylko się poczochrał, nie uczyniwszy żadnej demonstracji - zapewne nie do pomyślenia dla żołnierza Rzeczypospolitej, dla człowieka, który szedł do ostatniego w naszych dziejach militarnych ataku na bagnety. - Było tak... - mówił zasępiony. - Z wesela syna wracałem... Kolejka EKD uciekła mi sprzed nosa! W mig ją dogoniłem. Nie takie skoki kiedyś robiło się za okupacji. I w biegu hyc!... I zwaliłem się pod koła... Wcale nie było ślisko, pogoda dobra, słońce, poranek... I nie potknąłem się o nic! Tylko, pamiętam, schwyciłem za poręcze, przeleciałem nad schodkami i poleciałem prosto w dziurę, między wagony... Potem, w szpitalu, miałem dużo czasu, żeby się zastanowić, policzyć weselne toasty... Gorzałka nie winna! Za dużo w życiu człowiek wypił gorzały, żeby wszystko na nią zwalać! Prędzej, ja ci powiem, radość... Radość, że syn się ożenił. Panna do tańca i do różańca. Pierś i noga, że ho! ho! Tylko buzi dać! Dużo wnuków będzie! Szczęściarz mój chłopak. Niech go kule biją... No i ta radość była winna, bo mi poszła do głowy, rozumiesz? Bo, widzisz, od maleńkości miałem duży pęd do życia... Taki napęd, że wszystko wokół ino furcy, jak matula moja mówiła... I człowiek, jak już raz go ma, to nie chce stracić takiego rozpędu... Ty sobie pomyśl, poszedłem ż bagnetem na erkaemy! I nawet mnie nie drasnęło, We Wrześniu. A wiesz ty, ile żołnierza poszło do grobu pod samiuteńkim Kołobrzegiem? Całą ofensywę byłem w fizylierach, zawsze pierwsza linia natarcia... I nic. Raz mi udo osmaliło... Może to była przestroga. Ani mi to do głowy nie przyszło, machnąłem ręką, zapomniałem. I zawsze wielki byłem szczęściarz! W tę całą wojnę nie straciłem nikogo z rodziny! Wyobrażasz ty sobie u nas taką rzecz? Masz pojęcie? Tymczasem nikt szczęściarza nie lubi, ani sąsiedzi, ani Pan nasz, Jezus Chrystus. Tak to jest, bo szczęściarz zawsze w oczy kole. Teraz dopiero o tym wiem. Pamiętaj, bój ty się, człowieku, radości... A pędu strzeż się najbardziej, choćbyś mknął jak orzeł biały... Pan Bóg nierychliwy, ale zawsze zdąży połamać ci kości... Słyszysz, zapamiętaj to sobie od starego wiarusa... - zachichotał cicho. - Ty śpisz?... No, to śpijmy... - wiercił się i układał na łóżku, lecz nie wydobył spod koca swojego kulasa, aby nim potrząsać, widocznie zelżał w nim ból, który tak czy owak będzie go trapić nieustępliwie, ad mortem; postękując mruknął sennym głosem: Dobranoc, brat ty mój... Bądź zdrów. Wkrótce zasnął. A Pan nasz, Jezus Chrystus, o którym napomknął kaleka, szedł akurat po falach jeziora Genezaret, tak jak ja boso po zielonym linoleum. Chłód pod stopami studził moją rozognioną głowę, lecz ruch powietrza płonące podniecał myśli. Ciemna ton pode mną migotała, stąpałem w świetlistej otoczce z fosforescencją nad czołem, przejęty do głębi, szedłem radosny wyjaśniwszy wreszcie zagadkę trapiącą mnie od dzieciństwa - skąd wzięła się aureola nad głową Pana Jezusa? Wokół jedne przy drugich stały gęsto rybackie łodzie, łóżka, na których sen zmorzył moich towarzyszy. Na niebie wisiał okrągły jak klosz księżyc w pełni, przyćmiony nie chmurą żadną, lecz rysunkiem tajemnych znaków wydobywających się z wnętrza, rzuconych na obłą powierzchnię. Gdy wszyscy wokół posnęli, znaki te w samotności odczytywał Chrystus. Lecz ja, gdybym nawet miał pod ręką teleskop z obserwatorium w Jodrell Bank, nie znalazłbym do nich klucza. Budziły we mnie dreszcz. Zimną grozę. Kurczyłem się, ilekroć spojrzałem. Zawierały w sobie magiczną moc wyroczni. Niepojęte fatum. Przypominały noce pytyjskie, mozolną drogę do Delf od brzegu mprza ciemnego jak wino, najpierw doliną wśród oliwnych gajów, a potem pod górę, pod górę, wciąż pod górę, aż tam, gdzie los nasz był zapisany, abyśmy się dowiedzieli, jak straszliwa okaże się nasza dola. Dziś sączy się tam na tarasie retzinę i smakuje tsatsiki. I spogląda z góry, niczym z lotu ptaka, na wijącą się w pocie i łzach dawną drogę nieszczęsnych pielgrzymów. Jakby wszystko się zmieniło! Chociaż nie zmieniło się nic. Przynajmniej na lepsze tak niewiele, natomiast na gorsze niemal wszystko!... Wiem, dlaczego drżę, nie mogąc odczytać tajemnych znaków, kodu nieszczęścia zaszyfrowanego dla takich głupców, ignorantów jak ja, z szyderczym wyzwaniem rzuconego na klosz księżyca. Zimne mam stopy, zimne ręce, zimny pot na skroni. Tymczasem Pan nasz, Jezus Chrystus w Lunę na niebie wpatrzony, odczytując wszystkie te nuty, idzie skacząc po falach jeziora Genezaret. Mnie zaś trwoga przyprawia o ból żołądka. Kurczę się, pokasłuję, jakbym miał zaraz rzygnąć żółcią. W ustach gorycz i gęsta ślina ucieka ze spieczonych warg. Wokół sama słoność. Sama słona zieleń. Nie pierwszy umrę na morzu z pragnienia. Albowiem wiem, że mnie i moim towarzyszom, na wszystkich tych łodziach śpiącym u brzegu pustyni pod złowróżbnym księżycem, grozi zagłada. Czyha tuż. Tuż, tuż. Przyczajona do skoku tak nieobliczalnego jak pęd cząsteczek w akceleratorze. I ja, cząsteczka was, towarzysze, i wy, moje cząsteczki, śpiący moi towarzysze - nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić! Jesteśmy bezradni na jawie i we śnie. Widać jeszcze nasze kształty, słychać oddechy nasze, namacalnie jesteśmy, towarzysze, lecz już nas nie ma... Biada nam! Biada, gdyż nie jest to pieczara Polifema, w której wielu straciło życie, lecz wielu Z życiem uszło... Żaden skop pod brzuchem, pod gęstą wełną, stąd nas nie wyniesie... Pod naszym niebem nie ma żadnej szczeliny, Przez którą jeszcze dałoby się przecisnąć. I ja nie mam już żadnych pomysłów. Nie mam nic prócz żalu wielkiego i lęku. Żaden fortel, niechaj się przyznam, nie wylęgnie się więcej w biednej głowie mojej... I na waszych śpiących oczach podchodzą do ołtarza, na którym w urnie z bakelitu, wśród okruchów tytoniu, spoczywają prochy przodków naszych. Popiołem pokoleń posypują swoje dumne, bujne kędziory, swoją zbędną, do niczego głowę... Przyklękam, po trzykroć biję czołem w kamień agory, zielone linoleum, zastygłe i martwe morze... Nie płaczę, kurczę się, maleję, schnę i rozsypię się w pył do rana, kiedy sprzątaczka bez przerwy jazgocząc usunie mnie szybko odkurzaczem marki Tiger. Pieśń moja dawno skończona, wierni i ufni towarzysze. Pieśń śpi wraz z wami i nikt jej nigdy już nie obudzi... Nie ma mnie! Żegnajcie... Natenczas On, schyliwszy się nisko ku mnie, małemu jak pyłek na morzu, komar w czaszy gęstego wina, rzekł: - Witaj! Witaj, mój wędrowcze, na zwiewnych falach sławnego jeziora Genezaret. Kimkolwiek jesteś, bądź nam błogosławiony!... Tak rzekł do mnie Pan nasz, Jezus Chrystus, którego zielonej aż do spodu szaty nie śmiałbym ucałować swoimi żółcią splamionymi wargami. Przykryłem oburącz cuchnącą plamę na powierzchni jeziora z linoleum, którą zrobiłem tym, co z ust moich wyciekło. I rzekłem schylony, zgięty w pałąk, drżąc na całym ciele: - Jestem Nikt, o Panie mój! - i jąłem powtarzać z uporem: - Nikt jestem. Zawsze byłem Nikt... Choć różne przydawano mi imiona. - Skoro jesteś Nikt, to co tu w ogóle czynisz? Natenczas pojąłem, że wpędzam się w zaułek bez wyjścia, chcąc się wyzwolić wpadłem we własne sidła. Chcąc się przedstawić godnie, na rzecz niegodną sobie pozwalam, zapomniawszy, że Człowiek ów jako dwunastoletnie pacholę prześcignął najszczwańszych mędrców sanhedrynu! - Jestem Krzysztof, zwany Obłąkanym - wyznałem z wielką ulgą. - Szczera to prawda. Wszelako jako Człowiek jestem Nikt. Podobnie jak wszyscy towarzysze moi. I to również szczera jest prawda. On zaś rzekł: - Godne, mój synu, usłyszałem od ciebie słowa na miłosiernych falach wiecznie żywego jeziora Genezaret. Niechaj przeto nie opuszcza cię błogosławieństwo moje... Powtórz za mną: Elli, Elli, lamma sabacthani... Zanim jednak ze ściśniętego gardła wydobyłem święte te słowa, ozwał się podniecony, kobiecy głos... W imię Ojca i Syna!... Panie Krzysiu! Co pan wyprawia po nocy?! Całkiem goły!... - zawołała w pośpiechu musnąwszy mnie, klęczącego pod księżycem, połą swojej białej szaty. - Golusieńki... - szepnęła bez tchu. Ja zaś odparłem w gniewie: Idź precz, niewiasto! Wszak jestem goły, jak mnie Pan nasz stworzył. Jaki się narodziłem, taki jestem. Na nic mi wasze odzienie! - I tobie na nic, siostro. Sama pójdziesz goła, niosąc grona swych piersi, na powitanie Pana naszego, Jezusa Chrystusa. - Niech pan wstanie! Niech pan się ubierze! Niech pan natychmiast idzie do łóżka! - przenikliwym szeptem zawołała czarnowłosa i tupnęła po trzykroć, aż echo poszło pod księżyc nad nami, po całym jeziorze Genezaret. Za góry, za cedrowe lasy. Potoczyło się po gładkim zwierciadle wśród archipelagów aż tam, gdzie drzemie Itaka na Jońskim Morzu... I wróciło stamtąd. Lecz towarzysze moi spali na swoich łodziach i nikt mi nie spieszył z pomocą. Więc dławiąc się łzami, przybity myślą, że oto raz jeszcze - ja, żeglarz, duch swobody - zawleczony zostanę w niewolę, wieczyste oczarowanie w łożnicy tej Czarnowłosej, tej pulchnej Kirke o pięknych warkoczach, w koszmarnej łożnicy, gdzie mnie w te pędy