JERZY KRZYSZTOŃ Obłęd 3. Księżyc nad Epidaurem © Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980 ISBN 83-06-00188-5 Zostanie kamień z napisem: Tu leży taki a taki. Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki, Leopold Staff Lampa u stropu rzuca światło na cały karmazynowy pokład. Leżę na wznak. Zaciskam powieki. Chryste... Ledwo to uczyniłem, jawi mi się - czaszka! W ciepłej czerwieni! Przyżółkła, o głębokich oczodołach, z równo wyszczerzonymi zębami. Patrzy na mnie - pstryk! - i obraca się profilem, jakbym oglądał antropologiczne przezrocza. Ma zdjętą pokrywkę, równo odłupaną kość potylicy. Tamtędy moje palce sięgały po pokarm, po ów niebiański przysmak. Przez tę ziejącą z tyłu czaszki kawernę... Oto reminiscencja z mojej zamierzchłej przeszłości kanibala. Bardzo wyrazista, jak na tak odległe dzieje! Patrzę z trwożnym podziwem, jak zgrabnie rzeczywiście dobrałem się do tego, co tam w środku, do przysmaku mojego dzieciństwa, wyłuskałem go spod pokrywki ze zwinnością bystrego człowieczka, w rodzinie pitekantropów musiałem mieć sławę złotej rączki. Czaszka jarzy się pod moimi powiekami. Świeci transcendentalnie. Nie jest obca, jest moja, moja to zdobycz! Tylko któż wiedział, że zdobycz wieczna? Tymczasem została we mnie po wsze wieki, Po kres mojego gatunku. Mam ją w swojej naturze, w dziedzictwie kory mózgowej, w spadku. Nigdy jej się nie pozbędę... Świeci mi pod powieką, i z takim dziedzictwem szyderstwa - którędy moja droga do wolności? Leżę unieruchomiony przerażeniem! Wędrówka moja jest złudą, nie ma w niej wyzwolenia. Tylko to, co widzę pod powiekami, złudą nie jest! Tylko to, co mi przyświeca... Tak, żeglarzu! Gdybyś czuł, że to koszmarne, wpędziłbyś się w otchłań ostatnich wieków finezji, estetyki i politury. Zły wziąłbyś namiar i ten złudny dystans zgubiłby cię bezpowrotnie! Ty i ja, ja i ty - tej samej jesteśmy krwi. Przyjmij w siebie pitekantropa, albowiem tyś nim był i jest, tak czy owak nosisz go w zwojach mózgu, w tym cudownym przysmaku, obecnie non consummatum. - Na ten głos nic już rzec nie śmiałem, tylko czułem, że. truchlejące Serce ma zamiar mnie opuścić. Natenczas - pstryk! - uleciał w wieczność dumny jego profil! A on obróciwszy się spojrzał na mnie wielkimi od współczucia oczodołami. - Non sum dignus - szepnąłem wzdragając się przyjąć tak niewyobrażalną ofiarę. - Skoro raz ją przyjąłeś, żeglarzu? Skoro tym pożywiłeś się ongiś? ~ Ale Twoja czaszka jest pUsta! - Oczywiście, bo mój mózg ty nosisz w sobie, żeglarzu. - Pusta jak zużyta tykwa, której lepiej nie dotykać palcem! - Nie masz w sobie lotności Odysa, mój zastrachany żeglarzu, ciężkiś i tępy. Nie wiem, dokąd ty w ogóle zmierzasz, czy kiedykolwiek dokądkolwiek dopłyniesz... To twoja czaszka, bracie. I zamilkł. Patrzyłem na równy rząd zębów, brakowało dwóch, może trzech. Przednie, siekacze i kły tkwiły na swoim miejscu. Skoro tak, umrę w pełni sił, nie dożyję wieku dojrzałej mądrości, kiedy człek pożegnał się już z zębami! Być może kiepskim jestem pobratymcem Odysa, bodaj w niczym mu nie dorastam, ale krzewi się we mnie ta sama ciekawość, która najpierwszym z żeglarzy w dużej mierze władała. I nie myślę o śmierci, choć mądrość ku temu skłania. Patrzę zachłannie na przyżółkłą czaszkę, jak wygląda w krocie lat po moim zgonie. I nie pozwala mi się wzdrygnąć prawdziwa ciekawość istnienia. Oto ja - kopalny europopithecus submodernis gotów do wzbogacania wiedzy niewyobrażalnie odległych pokoleń. O, archeolodzy kosmicznych epok, któryś z was weźmie ją w ręce, tak, ostrożnie weźmie w ręce, obejrzy ze znawstwem i nie wygłosi żadnego monologu do Yorricka, bo to nie ma sensu, gdyż i tak niczego się nie dowiemy ani o błaznach, ani o kalibanach, prócz tego, że byli, są i będą! - Mądrześ rzekł - powiedział. I zniknął. Nie było go więcej pod moimi powiekami. A ja drżałem że szczęścia jak każdy poszukiwacz, którego pasja, ciekawość zostały zaspokojone. Bo dowiedziałem się, że moja czaszka z wypukłym czołem, takimi dwoma guzami jak w puklerzu, nie będzie się pałętać licho wie gdzie, a myśl o tym nieraz mi doskwierała, nie zbutwieje do reszty, nie rozsypie się w proch bez śladu, tylko służyć będzie całej ludzkości! Leżałem cichy i uspokojony, leżałem w ukojeniu przyjąwszy w siebie pitekantropa. Teraz razem wyruszymy w drogę, w dalszą podróż wyruszymy mocni! Kto przyjął w siebie pitekantropa, niczego się nie lęka.. Dobry Boże! Gdybym przed chwilą coś poszkapił, popadłbym w szaleństwo! Zżarłby mnie strach i trwoga. Zamiast spoczywać w błogości, leżeć cichutko - z rozdzierającym krzykiem biegałbym po wszystkich zakamarkach, po całym statku obłąkanych osuwającym się w otchłań. Aby się ukryć! Aby gdziekolwiek się ukryć i wyć stamtąd do ostatniego tchnienia! Tak być mogło. Lecz tak się nie stało! Niepojętym zrządzeniem losu otarłem się tylko o krawędź otchłani. Udało mi się chwycić ster, zanim zachłysnąłem się grozą. I wyszedłem na kurs... Kochana, ja wrócę! Bądź dobrej myśli. Pokłoni ci się twój z krzyża zdjęty Odys, który zapędził się za daleko. Odrobinę dalej - a byłoby po nim! Za daleko raz na zawsze. Bo, rozumiesz, każdy jest Odysem na własną miarę. A ryzykować musi. Wciąż ryzykuje odkrywając siebie i świat. Lecz z takim ryzykiem oswoić się biada! Bo każdej duszy strzeże przed obłąkaniem niedostrzegalna miarka, cieniutka jak włos. A inna dla każdego. Boże mój, dostrzegłem ów złoty włos w ostatnim mgnieniu oka! Kto go zerwał, runął w ciemność i wrzask. Tymczasem muszę oswoić tego pitekantropa, który znalazł się we mnie, oswoić go z sobą, co może wreszcie się powiedzie, skoro z wolna zaczynam pojmować, czym w gruncie rzeczy jestem! Zauważyłaś, że kieł spada na kieł? Ty nie musisz zdawać sobie z tego sprawy! Nosisz w sobie, wydajesz na świat - to, co ja zasiałem w tobie. A te kły są raczej Twoją ozdobą, niestety moim rzemiosłem. Zatopić je w ciele dogorywającego Dziadka? Wkrótce wyda ostatnie tchnienie. Przywlokę, położę Ci u stóp ciepłą wątrobę. Abyśmy zachowali potomstwo nasze. Na, jedz! Zmory. Zmory. Zmory!... To nie są prawdy, te olśniewające prawdy, które mnie grozą przejęły, to tylko zmory prawd, nic więcej. Drgawki oswajanego pitekantropa. Wiem, przypominam sobie, kiedy i gdzie we mnie ongiś ożyły te zmory - w murach więzienia na Świętym Krzyżu. We mnie, przechodniu, który tam przyszedł po latach, by znaleźć ślady pozostawione przez Herrenyolk w siodłatych czapkach z piszczelami. To te napisy na ścianach, na murach, w których trzymali o głodzie po kilkuset skazańców. KANIBALIZM BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ! Czarne napisy, wielkimi literami! Palą się! Płoną! Tu! Na naszej ścianie!... Kto to pisał? Ten, co oszalał z zachwytu nad samym sobą! "Ubermensch, pełen pogardy dla podludzi. Nieśmiertelny Ubermensch. Ludzie, niechaj ten napis goreje na zawsze... Patrzcie! Patrzcie weń! Inaczej pora wyłupić sobie oczy! Tak, tutaj kona nasz Edyp król, bo on tu skonał naprawdę. A pitekantrop w siodła tej czapce, świeżo ogolony Ubermensch, kopnął nadżarte zwłoki elegancką oficerka. Słusznie, bo on naprawdę nigdy w najmniejszym stopniu nie poczuwał się do winy! Tylko ten napis został i goreje nad nami... Patrzę weń, a oczy mi bledną - i większej krzywdy zrobić im nie mogę! Wykłuć je z odrazy? Daremnie! Nie ta pora, już i na to za późno. Albowiem takie odkupienie tylko pod helleńskim słońcem było możliwe, ongiś, gdy nosiłeś jeszcze w duszy wszystką niewinność, przynajmniej żywą o niej pamięć. I musiałeś targnąć się na blask swoich oczu, dać to straszne zadośćuczynienie, aby odzyskać nie poskromioną godność człowieczą. Ale to nie było więzienie na Świętym Krzyżu. To była droga do Teb! Właściwie zbiegają się tam dwie drogi, które do dziś pokazuje się turystom. Turyści patrzą, wzdychają, głowami kiwają myśląc o tym dawnym barbarzyństwie. I to wszystko! Patrzą na surowy krajobraz, który dreszczem przenika, nie pojmując, że ich samych tam nie ma! Nie ma ich na tym rozdrożu. Są diabli wiedzą gdzie - jeśli w ogóle potrafią wyjrzeć zza ohydy własnego barbarzyństwa, którym obrośli przez Wieki i z dnia na dzień coraz skuteczniej, coraz rychlej i gęściej obrastają. Wskrzeszony pitekantrop zadeptał drogę do Teb, porwał niewinność tamtej zbrodni. Zaprzepaścił, co tylko mógł. Odtąd śmiało zabija obcego. Bo nie jest w stanie pojąć, że zamordował ojca! I ja, przyżółkła czaszka, przez archeologów przyszłości wydobyta z gliny... Ja, zlany potem. Ja, pitekantrop modernis wzrosły wśród tego gatunku, nie mam prawa powrotu na drogę do Teb... Więc którędy? Którędy moja droga? Prócz zmór nikt nie woła mnie w ciemnościach. Nikt się nie modli. Ani za mnie, ani za całą załogę, nikt nie szepcze de profundis. Zbyt czarne morze, za gęsta mgła, nie słychać echa, żadnego wołania, żadnego pod żaglem: clamavi ad Te, Domine. Wielka dokonała się zdrada! Dlatego nie słychać już nic. Czyżbym szedł kursem na Damaszek? Ponownie kursem na Damaszek? Ku tej innej sławnej drodze? Z rozpaczą Szawła, która ściskała mu grdykę? O, nie! No, sir. O, nie! For Gods sake, no! Wszechmocny Boże, nie ma po co tam iść! Wszak wszystko dobre, co się. tam objawiło, zrozpaczonego Pawła nad wieki wyniosło w światłości i nauce, pitekantrop-wyznawca zdradził, zohydził i zdołał wystawić na pośmiewisko. Z całej tej potęgi miłości i miłosierdzia zostało świętojebliwe kłamstwo! I śmiech pusty, że umrzeć można w mękach, jeśli kto mistycznym okiem na to spojrzy. Zostały po Pawle ruiny Koryntu, który oby lepiej był zostawił we władanie jego nieśmiertelnym córom. Powinien był Paweł z ogniem swoim umknąć na pustynię, na morze, schronić się między nas, obłąkanych. I dziś jego złotousty cień nie snułby się w łachmanach po calusieńkim świecie, po całym Koryncie. Wydrwiony bez litości! Któż to kryje się w ów październikowy dzień nad Helladą - tam w załomku murów? W jasnym słońcu szczęka zębami. Ten sam człowiek, który zmierzał drogą do Damaszku. How wonderful! Just imagine! Wyobraź sobie! Denke nur!... Rzuć mu pestkę od winogron i kwita. Pawle, Pawle, uciec było do nas, na statek obłąkanych. Przygarnęlibyśmy Cię do naszej załogi. Może nie tak wspaniałe jak twoja, ale pokrewne, bratnie znalazłbyś tu dusze, które bywają przeświadczone, że siłą woli potrafią zahamować nuklearny cyngiel pana prezydenta, a zarazem w sercu swoim wiedzą, że nie są w stanie niczego uczynić, niczego dokonać, bo świat odmówił im wszelkich praw. Znalazłbyś się, Pawle, tam, gdzie powinieneś - wśród ludzi, którzy trafnie oceniają swoje możliwości. Zasmakowałbyś i w naszym życiu, i w mądrości naszej. Lecz byłbyś na prawach załogi, zgoda? Nie Ty byś dowodził. A dlaczego? Bo bierzemy zapomniany kurs na Itakę! Może nie ma w nim świętości, ale czy tylko przez świętość można sprostać doli człowieka? Droga do Itaki to istne horrendum?! To też szaleństwo?! Zapewne tak, lecz my przez szaleństwo chcemy się oczyścić i pojąć dolę naszą. Ruszaj z nami! Zgoda, Ojcze Święty?... Na to, coś mi odrzekł, odpowiem krótko, mój Ojcze. Jest to niemożliwe. To, co mi z łaski swojej miłosiernie sugerujesz... Pamiętaj, z kim masz do czynienia, Ojcze Święty. Jestem pitekantrop modernis, wyrosły wśród swojego gatunku, mam garb tak ogromny, jakiego Ty, daruj, nawet nie mogłeś sobie wyobrazić! Widzisz go? No właśnie. Na drogę do Damaszku nie ma dla mnie powrotu, choćbym pragnął, nigdy się tam nie dowlokę. Ale powiem ci szczerze. Powiem więcej. Byłoby grubą nieprzyzwoitością, gdybym pragnął się tam dostać. Uczciwie mówię - nie wchodzi w rachubę! To Ty pozostań z nami, jeśli... jeśli się dobrze rozumiemy. Tak, m ó j ojcze? Więc wydam rozkazy. Ahoy, on the board! Stawiać żagle! We dwójkę raźniej wędrować w ciemności. Weźmiemy między siebie kochanego pitekantropa. Będzie nas trzech, jak w wesołej kompanii. Coś jak Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Ty, Pawle, ja i ta czaszka. Nie obruszaj się, to trójca w takim ludzkim zwyczajnym sensie. Rozumiesz, im niżej, tym gorzej, im dalej, tym gorzej. Z tym, że na dnie akurat jestem ja... Powiadasz, że to zmory, Pawle? I niechaj Bóg mnie strzeże! A jeśli to Bóg mi je podsuwa, to co ja mam o Nim sądzić? W kim to tkwią te pokusy? We mnie i tylko we mnie? Coś tu jest nie w porządku! Nie uważasz? Tylko zaiste nie ze mną. Czymże ja jestem? Bardzo kru chym istnieniem, jak na tyle cierpienia, ile potrafi się we mnie zmieścić! A widzisz! Pragnę miłować radość. I mam przeczucie, że jeśli gdziekolwiek można ją znaleźć, to tylko na tej strasznej, oszałamiającej drodze do Itaki. Tak. To zmory mnie szukają, lecz ja szukam prawdy. I nie dlatego, że noszę skórę pitekantropa, nie pozbyłem się swoich oczu... Żeglarzem jestem, a ślepi żeglarze nic już nie mają do powiedzenia... Kanibalizm Będzie Karany Śmiercią! Tak, mój Pawle, Widzisz, mijamy wyspę ludożerców, Lestrygonów... Ów błysk, ten napis, to latarnia morska - dla mnie, dla mojego wnętrza, w którym nieoswojony czai się pithecantropus. Wyobraź sobie - On i Ja, czaimy się pospołu... Niechaj będzie, Pawle. To są zmory. Popatrz, a takie wciąż niebezpieczne!... - Co pan bełkoczesz? Nie dajesz pan spać! - ozwał się znienacka głos Sowińskiego jenerała. - Na zmiłowanie boskie, człowieku! Spij... Nie jesteś tu sam. - Tak jest, jenerale! Z całą pewnością nie jestem tu sam. Pan również. I nie z mojej winy spać pan nie może. Nie z mojej winy potrząsa pan kikutem. Życzy pan sobie, abym milczał, więc milczę. Lecz nie jest to przyzwoite - nie trzeba tak, pan rozumie? Nie trzeba tak potrząsać kikutem na moich oczach. Ja też mam prawo do snu, tymczasem oka zmrużyć nie mogę. Głucha noc, jenerale, wszyscy śpią prócz nas. Pan nie potrafił oswoić się z bólem, a ja z widokiem pańskiej obciętej nogi. Panu się zdaje, że potrząsa pan okaleczoną kończyną, tymczasem mną pan potrząsa. Panu sprawia to ulgę, dla pana to gimnastyka i wytchnienie. Nie przyszło panu na myśl, że dla mnie to udręka? Nie pomoże żadne zamykanie oczu. Nic mi nie da odwrócenie się na drugi bok. Wciągnąłeś mnie, jenerale, w zaklęty krąg okrucieństwa! Cierpię, że ty cierpisz. Lecz to mało. Jestem twoim obmierzłym kikutem. Kawałkiem obciętej goleni, resztką ścięgien i mięśni, fałdem różowej skóry. Fałdy te podwiązał polowy chirurg, najlepiej, jak umiał, lecz tylko dla niego mogła to być piękna robota, bo we mnie wywołuje odrazę, a w tobie rozpacz. Zawieszona u stropu nasza laterna magica rozsiewa przyćmione światło, w którym dawno zatarły się różnice między mną a tobą. Jestem twoim kikutem, jenerale. Czuję, jak mną daremnie potrząsasz. Twój ból nigdy nie ustąpi, pulsuje w tobie wraz z krwią. Albowiem organizm jest pełnią. Doskonałością w swoim rodzaju. System nerwowy jest pełndą, tak przez naturę stworzony, toteż nigdy nie pogodzi się z brakiem, z amputacją. Ja, twój kikut, wiem o tym. Czemuż ty tego nie wiesz? Po cóż się tak rozpaczliwie buntujesz? Po co mną potrząsasz? Wystarczy mnie zaakceptować. Mnie, ten kawałek obciętej nogi, swój wierny kikut. Wierniejszy od najwierniejszego żołnierza, jenerale. A wtedy pójdę za tobą, gotów na twoje rozkazy. A ty syczysz, jenerale! Trzęsiesz mną, syczysz z bólu. To ty innym nie dajesz spać. Gdzie twoje męstwo, jenerale Sowiński? Tylko byś beształ wszystkich wokół Spójrz, ten człowiek na sąsiednim łóżku, którego ofuknąłeś bez racji, patrzy na ciebie od wielu godzin nie zmrużywszy oka. Straszną zgotowałeś mu noc. Ów człowiek ujrzał cię, jenerale, gdy sam był małym chłopcem. Stałeś ze szczudłem wbitym w ziemię. Przy ostatniej dymiącej armacie. Stałeś martwy! Kulą ugodzony w pierś. A ten chłopiec długo w twarz ci spozierał. Dzięki tobie pokochał męstwo. A ty syczysz z bólu, jenerale? Ach, ci patrioci wszystkich narodów! Gdyby siedzieli cicho miłując bliźniego swego, nie trzęśliby teraz swoimi kikutami nad głową Bogu ducha winnego człowieka! Jenerale, jeśli nie masz jeszcze tego orderu, to ja ci go przypnę. Jest to Order Burdelonia Prostituta. Należy ci się, boś płacił nie za swoje grzechy. Za splugawienie saskie, za wszystkich sprzedawczyków. Za całą litanię, którą sam dobrze znasz. Za to wszystko, czego czynić nie należy. .Nadaję ci więc ten Order. Tylko przy dekoracji przestań wreszcie potrząsać kikutem! No i schował go pod prześcieradło. Z wielką ulgą pomyślałem, że na wszystko - tak, na wszystko! - prędzej czy później można znaleźć radę. Lecz nie zdołałem odetchnąć. Wnet go wypchnął i znów na widok publiczny wystawił, jakby to była parada na placu Saskim przed wielkim księciem Konstantym. Ale to tylko ja byłem na podorędziu w siwiejącą już godzinę nocy. Ja, z szeroko otwartymi oczami. Kikut zaglądał mi w twarz. I to dla mnie były przeznaczone te konwulsje obciętej nogi. A więc na swoje nieszczęście nie doceniłem prześladowników! Zdało mi się, że zapomnieli, stracili mnie z oczu, gdy wtopiłem się w krajobraz niczym ludzik na płótnie Hieronima Boscha, gdzie niełatwo kogoś odszukać. Ale oni o mnie pamiętali! A jakże! Wiedzieli, przy kim położyć tego nieszczęsnego kalekę, komu podsunąć ten kikut przed oczy. Nieważne, czy to sam Sowiński jenerał, czy ktokolwiek inny, zwykły nieznajomy, nie mniej by mi dokuczył, nie mniej udręczył, przywodząc do rozpaczy. Albowiem nic mu pomóc nie mogę. Ani perswazją, ani radą, ani prośbą. Ten człowiek jest nawiedzony, nawiedzony przez swoje kalectwo, które go pochłonęło do cna. Dla takich nie ma ratunku. Kto raz podda się kalectwu, musi zginąć. Więc żadnej nie mogłem przynieść mu ulgi. A nie potrafiąc uwolnić się od cierpiącego, sam pogrążam się w udręce. Chwilami dokuczała mi myśl, że on tylko przeżywa ból, lecz nie cierpi, gdyż to ja cierpię naprawdę. A ten kikut przed moimi oczami to pomysł prześladowników, którzy przeprowadzali na mnie eksperyment, aby zmierzyć przy okazji granice mojej wytrzymałości. Bezsenna noc szła nad nami, zbliżała się pora, gdy człowiek zaczyna pocić się krwawym potem. Zdarzyło się to raz w ogrójcu, a odtąd zdarza się co noc w domu obłąkanych. Porosłem łuską jak ryba. Łuska mnie chroniła, zamknęła szczelnie. Byłem wytrzymały, gdyż nie miałem wrażliwości. Teraz biorę ostry nóż i skrobię tę rybę. Sypią się łuski, sypią się prześladownicy, odpadają ode mnie. Sypią się te judaszowe srebrniki, jeden po drugim, jeden za drugim, sypią się wszyscy prześladownicy, cała trzydziestka. Odpadają od mojego ciała i duszy. Oto pozbywam się ich raz na zawsze. W pajęczynie krwi obnażam ciało mojej duszy. Skrobię dotąd, aż będę wolny. Nie urodziłem się wolny, lecz zmierzam ku wolności. Pragnę ją odzyskać. Pragnę zakosztować zapoznanego błogosławieństwa udzielonego nam wszystkim, nagim i kikutom, pięknym i śmiertelnym. Łuska chrzęści pod nożem, skrobać trzeba dokładnie. Albowiem czynimy to pod okiem Wielkiego Demiurga, który pragnie nas nauczyć hartu i miłości, abyśmy pojęli, czym jest wolność, jaką odzyskać mamy. Więc skrobmy rybę bez miłosierdzia. Ponieważ wiem, jakie przesłanie kierował do mnie On, Reżyser Losów Ludzkich, Reżyser Wszechświatów, kiedy kazał mi godzina za godziną kontemplować kikut jenerała, patrzyć i patrzyć, póki coś się nie ocknie w zatwardziałym mózgu moim. I wreszcie pojąłem, jaką z łaski swojej chciał mi dać nauczkę: wszystkie moje cierpienia są niczym w porównaniu z męką tego człowieka! Więc pamiętaj: zawsze będzie ktoś, kto większą poznał miarę. Przeto swoich cierpień nigdy nie wynoś nad innych. I od tej chwili, oskrobany z łusek, gotów jesteś żyć. Jesteś rybą podaną na stół życia. Czeka cię wielka, wspaniała biesiada. Zostałeś dobrze nakarmiony i będziesz karmić innych, oni zaś ciebie, pojmujesz? I tak bez kresu, bo kres nigdy nie nadejdzie. Pitekantrop, którym niesłusznie pogardzasz, zainicjował ten nieprzerwany ciąg. Tym samym jesteś, okruchem świadomości, która nieustannie się doskonali. I w niewiele większym stopniu niż brat twój pitekantrop umiesz korzystać z zasobów energii, które w twoim mózgu leżą nie wykorzystane. Będziesz się do nich dobierał przez miliardy nocy i dni. Oczywista, że byłeś rybą. Więc dziś podaję cię na stół, abyś się odnawiał do nieskończoności. W rzeczy samej, zgadłeś, mój synu... To istota cudu w Kanie Galilejskiej. Aliści oni zwrócili uwagę na chleb i wino, niestety ryba wydała im się nieświeża... Nie był to jednak dobry klimat do nauczenia was czegokolwiek. Więc długo musieliście to rekompensować, zwłaszcza że wasza skłonność do regresu do dziś trzyma na wodzy wiele całkiem dziecinnych tajemnic, o których śniło się tylko obłąkanym. Szaleńcom, lżonym i wyszydzanym, jak ja podówczas gdy skusiło mnie, aby pomóc wam wywikłać się z całunów i pieluch ignorancji. Więc ty umrzesz... Nie moja to wina, lecz tych ślamazarnych rzesz, tych wszystkich pokoleń, które nie pojęły wskazówki, intencji wskrzeszenia Łazarza. Nie dostrzegły nieśmiertelności utajonej w materii, z materią związanej niepodzielnie, w człowieku wyrażonej. Zatem nie mogły znaleźć klucza do fenomenu śmierci. Poniekąd sama w sobie nie jest niczym złym, choć wygląda na czyste marnotrawstwo... Wasz mózg został wyposażony w takie możliwości, że mógłby uporać się z każdym labiryntem istnienia, a jednak przeholowałem, dając wam do rozwiązania .niewinną zagadkę śmierci. Tyś, mój synu, zerknął pod podszewkę, a nawet mniemam, że domyślasz się, co się święci... Nie otępiałeś z przerażenia tutaj, w domu obłąkanych, spostrzegłszy zacieranie się granic, tę płynność istnienia, które raz poczęte, żyje wiecznie, podlegając przemianom. Wpadłeś w zachwyt, spodobała ci się oscylacja między światem żywych a umarłych, jak wy to określacie. Lecz to tylko niejasne przeczucie... Pamiętaj, niejasne twoje przeczucie, bez prawdziwej wagi doświadczenia. I na tym lepiej poprzestań, jeśli chcesz wrócić do żony... Kiedy umrzesz? Nie powiem, nie miałoby to sensu... Nigdy nie zwracaj się do mnie jak do wróżki. Umrzesz, gdy nadejdzie godzina. Lecz pamiętaj -. słuszna to rzecz, abyś pozostawił po sobie znak. Znak Ryby. Rozumiemy się? Bądź jak dziecko, które rysuje patykiem na piasku... Oskrobaną?! Niechaj ci będzie... Niechaj ci będzie!... Wpadłem do studni śmiechu bożego!... Natenczas rozpieklił się mój kaleka. - Ażeby cię jasny piorun strzelił! Znowu dziamgasz?! Zamknij jadaczkę, skurczybyku! Wszakże jego głos z trudem do mnie docierał. Jeszcze trwałem w obecności Boga mego i truchlałem, spadła na mnie trwoga przed Wszechmocą. W paroksyzmie śmiechu bożego dostałem gęsiej skórka. I drżałem jak w malarii, szczękałem zębami. Nie mogąc uwolnić się od grozy... j W chwilę potem, gdy Bóg mój pożegnał mnie śmiechem swoim, ja, ryba wyrzucona na piasek, patrzyłem wypukłym, błędnym okiem, nie rozumiejąc, co się stało. - Ledwie zacząłem zasypiać!.,.. - poskarżył się kaleka. - Miej że ty litość, człowieku. Jął konwulsyjnie potrząsać kulasem. Ja zaś cierpliwie milczałem. - Słuchaj no, ty w móżdżek kopany - wysapał postękując z bólu. - Czy ty rozumiesz, co się do ciebie mówi? Noc jest, człowieku. Mam prawo spać. - Mylisz się, waść - odparłem. - Nie ma tu takich!. Nie ma tu żadnych w móżdżek kopanych, mon generał. - W takim razie z kim ty gadasz całą noc? - Darmo pytać, jenerale. To moja tajemnica. Mówiliśmy szeptem, szanując sen wszystkich naszych patriotów spoczywających w karmazynowej komnacie tudzież lorda Kitchenera. Przyćmiona lampa u powały, sinawy księżyc obłąkanych, pogrążała nas w swojskiej intymności. Sowiński założył kikut na zdrową nogę, jakby siedział na salonach eks-Królestwa Kongresowego. Spojrzał spod nastroszonych brwi i jął mnie indagować. - Z matką?... Milczałem. - Z żoną? Milczałem. - Więc z kochanką? - Tak - przyznałem. - Tak. Z kochanką. Ucieszył się i zatarł ręce. Wiedziałem, że trafi mu to do przekonania. Niech się w nim budzi rój najczulszych? wspomnień. Niech sobie przywołuje swoją najukochańszą metresę. Nie takie znowu dawne to czasy, panie dobrodzieju. Każdy z nas miał metresę, tout court. Poniekąd był to nasz męski i żołnierski obowiązek!... Tak, do stu fur kartaczy! Niby sobie tak w myślach dywagował, lecz ja czułem, że w stosunku do mnie jęła go niecna palić ciekawość. “A jakże się zwie ta szelmutka, o którejś nadmienił, mój chłopcze?" I paliła go, paliła ciekawość do tego stopnia, że musiał przekroczyć granicę dobrych manier. Chrząknął i cisnął w kąt takt oraz dyskrecję. - Blondynka? - Nie - odparłem. - Czarnooka. Berberyjka. - Fiu! Fiu! - podskoczył na swoim łóżku. - Tak. Brunetki też są owszem, owszem. Otóż tak się rzeczy mają, chłopie... Pomiarkuj sobie. Tak się rzeczy mają... Dopóki chodziłem jak inni na dwóch nogach, gdzież by się tam kobiety za mną oglądały! No, trafiło się coś tam po drodze, ale to nic w porównaniu z tym... z tym powodzeniem, kiedy mi tę biedną nogę ciachnęli! Nie uważasz, że kobiety to nieobliczalne stworzenia? I jak się dobrze zastanowić, jest w tym coś, żeby tak rzec, pięknego... Tak, bardzo pięknego. Albo też coś podejrzanego... Diabelnie podejrzanego... Źle to pachnie. Nie uważasz?... Hm... Skoro nie uważasz, to może ja się mylę, co? To i lepiej... Moja ostatnia zwie się Maryla. Mocno przy kości. A twoja? z którą gadasz po całych nocach? Jak ma na imię? - Ipse Deus - odparłem drżąc na całym ciele. - Też niebrzydko - pochwalił jenerał. Ja zaś pomyślałem: albo nie dosłyszał, albo nie jest, nie może być jenerałem! Zatem nie z Sowińskim mam do czynienia, lecz z bezczelnym oszustem! Postanowiłem na poczekaniu rozszyfrować jego grę. Wszakże nie było to proste. W jakich okolicznościach stracił pan nogę? - cisnęło mi się na usta jedyne pytanie, które wszak nie jest niczym więcej niż zwykłym grubiaństwem, z rzędu tych, których nigdy nie należy zadawać. - Ja też byłem na wojnie - skłamałem. - E, u nas każdy był - mruknął jenerał i zamilkł. - Pod Monte Cassino - łgałem z uporem. - Tak? To opowiedz coś o Italiankach! Prędko tyją. I wszystkie czarne - wybełkotałem w konfuzji. - Toż ty lubisz czarnuszki! Może nie? Coś mi tu nie klapuje. - Mnie też -powiedziałem. “Mnie też. Ty zasmarkany oficerze napoleoński." Lecz trzymałem język za zębami. Po pierwsze, uleciało mi z pamięci, czy on służył w Legionach Dąbrowskiego, czy doszlusował później pod barwy narodowe. Trzeba by to sprawdzić w encyklopedii! A dom obłąkanych to nie biblioteka. ,Ksażale-niu!", jak mawiał kniaź Pizduchin. Tymczasem Sowiński jenerał przyglądał mi się bacznie. Z całą chytrością agenta ochrany. Wpadłem na dziejowy spisek, nie znany najtęższym historykom, szperaczom w najtajniejszych archiwach. Ocknęła się we mnie nieposkromiona pasja odgrzebywania prawdy w całym naszym patriotycznym załganiu. W tych zatęchłych szarpiach, w których nurzać się trzeba po łokcie, aby cuchnące ochłapy prawdy wygrzebać spod spodu. Bohater narodowy agentem ochrany! Lecz - hola! Pomalutku, pomalutku. Trzeba się tym zająć bez pośpiechu. Skrupulatnie. I bezpardonowo, lecz z rozwagą. A teraz na rozwagę brak mi czasu. Więc pokrótce... Był już taki precedens. Wprawdzie nie dotyczył żołnierza, lecz człowieka pióra. Pisarza, badacza, rzeczywistego krytyka świadomości narodowej. Nie był to całkiem jasny precedens. I długo wadzono się o to, czy człowiek ten miał dwie dusze, czy też nie, miał tylko tę jedną, naszą, narodową. Kiedy skonał w nędzy na wygnaniu, spór trwał dalej. Jakby nikomu nie przyszło na myśl, że my jako naród w niewoli zostaliśmy srodze znieprawieni. W sto dwadzieścia lat zrobiliśmy raptem trzy powstania. I tą tradycją niby się żyło, trwało, serce krzepiło. Zawsze? Na co dzień? W każdej chwili? Ejże, ejże, mili bracia. Powstań było trzy, legend jeszcze więcej, a szara morda niewoli zaglądała w okno dzień po dniu. Trzeba było nauczyć się żyć w jej obecności, schlebiać, potakiwać, służyć, aby przetrwać, póki nie zaświta wymarzona nasza jutrzenka swobody. I to jest prawda o was, bracia. Odłóżcie na bok dumne wasze powstania, i taka jest prawda o waszych generacjach. I nic nie mają na pociechę. Prócz faktu, że niewola zawsze znieprawi. Którego to faktu nie chcieliście przyjąć do wiadomości. Dlatego tak zażarcie kłóciliście się o dobre, imię tego nieszczęsnego wielkiego pisarza, który ponoć służył ochranie. To był rzekomo precedens - prócz tych purpuratów i chłystków w kontuszach, którymi lud Warszawy przyozdobił latarnie w kościuszkowskich czasach. Precedens? To był symbol. Ten pisarz o dwóch duszach był symbolem kondycji waszej bardziej prawdziwym i rzeczywisty m niż Sowiński jenerał, trup sterczący na szańcach Woli. Biada mi, że jego pamięć w zacietrzewieniu swoim zamierzałem zniesławić!... Znów potrząsał kulasem, aż mi się skurczyły wnętrzności. Boże, już mi będą wracały w snach i na jawie drgawki tego polskiego kikuta, Tak jest, jenerale. Co się stało, to się nie odstanie. Więc pochylmy się w półmroku i podnieśmy do ust Sowińskiego rękę. - Co też pan wyprawia! - żachnął się. - Albo to ja katabas jestem czy co? Fukał chwilę, wiercił się i stękał na łożu, zanim się udobruchał. Za oknem, za kratami, wciąż stała gęsta noc z uporem stupajki. Jej pysk nad nami węszył. - I Pan jesteś człowiek dziwny - szepnął jenerał. - Wyłazisz ze skóry, żeby mi pomóc, ulżyć... Herbatę podasz, fajki skombinujesz. Obiad przyniesiesz z piwnicy. Podzielisz się wszystkim, poczęstujesz... Koniecznie chcesz mi dopomóc... A tu nie ma rady... - potrząsnął kikutem, trzepnął ręką w kolano - nie ma na to rady! I basta! - Bo-ja wiem... - mruknąłem zapalając papierosa. - Czyś pan oszalał? Zgaś pan peta, bo jak siostra dyżurna zobaczy, to grzmotną panu zastrzyk na sen. A rano pomyślą, czy pana nie związać. - Ejże? Z jakiej racji? - Z takiej racji, że tu reżym twardy. Polecisz pan z powrotem na obserwacyjną, między gwałtowników. Zaciągnąłem się głęboko i czym prędzej zgasiłem papierosa. Z przestrachem rzuciłem okiem w stronę stale otwartych drzwi. Żywej duszy, widać było tylko fragment korytarza i błyszczące, zielone linoleum. - Kiedy ona tu zajrzy, gębę w kubeł, pamiętaj. Ani mru-mru. Udawać, że śpimy. - Tak jest, jenerale. - Dość już tego! - mruknął. - Przestań się wygłupiać. We Wrześniu byłem plutonowym. Pod Kołobrzegiem starszym sierżantem. Ot, i cała moja kariera. Potem szyłem garnitury męskie. Krawiec jestem z zawodu. Domek postawiłem. We Włochach. Przyjedziesz kiedy, zobaczysz. Ogród zadbany. To wszystko, co mam. - A noga? - Powiem ci prawdę - westchnął z głębi serca. - A wiesz dlaczego? Boś ty mnie o to, bracie, na poczekaniu nie zapytał. Inni nagabują, ledwie kulawego zobaczą. Tym baranom prawię farmazony... Co mi ślina na język przyniesie. Żaden kłopot. Jak byłeś na wojnie, wszystko możesz wytrząsnąć z rękawa, A ja byłem... -. obrócił się na bok, wsparł na łokciu, najwyraźniej zapomniał o swoim kikucie. - Posłuchaj, nasz generał, kiedy przebijaliśmy się z okrążenia do Warszawy, poprowadził nas na bagnety... To, człowieku, straszna rzecz. To jest taka straszna rzecz, że ty nie masz pojęcia! -» raptem zakrył ręką oczy. - Generał poległ. A z nas, kto jeszcze żyw, przedarł się do Warszawy... Potem książki czytałem o wrześniowej kampanii. Okazuje się, że nasz to był pierwszy i ostatni w całej wojnie atak na bagnety. Masz pojęcie? Dlatego... - nachylił się ku mnie - dlatego, widzisz, nie lubię, kiedy dla żartu nazywasz mnie generałem.., To był człowiek! To był żołnierz! Po czym zamilkł. Zerknąłem ku drzwiom na korytarz. Nie było tam nikogo, nikt nas nie śledził, nikt nie podglądał. Gdzieś z obserwacyjnej dochodziły stłumione jęki, nieskładne przekleństwa i majaczenia, jak bełkot ciemne go morza, daleki przybój, albowiem do nas docierało tylko echo. Tutaj, gdzie my wiedliśmy nocną rozmowę, cieniście było i cicho. Na łóżkach W półmroku puszyste pyszniły się koce, którymi cała załoga otuliła się do snu. I prócz nas dwóch w karmazynowej komnacie wszyscy spali. . - Nie dla żartu tak pana nazywałem... - postanowiłem mu to wyjaśnić po chwili. - Od początku pan mi się śnił... Mój ty Boże. Śniłem ci się?... Taka ze mnie pokraka, ze mogę się przyśnić? Wcale nie w tym rzecz. Więc o co chodzi? Nic. Po prostu pan mi się śnił. - Aha! Jako Napoleon? Nie. Ktoś inny... Coś w rodzaju ostatniego żołnierza Rzeczypospolitej. Wolnego! - zawołał. - Ostatni? Jaki ostatni? Nas, bratku, nigdy nie zabraknie! Raptem wyciągnął rękę i poklepał mnie jak syna po policzku. Zgol sobie brodę. Tu lepiej patrzą na schludnych. Będziesz czysty, umyty, codziennie ogolony, to prędzej puszczą do domu... Rozumiesz, w czym rzecz? No to nie bądź frajer. - Tak, tak - mruknąłem na odczepnego, wciąż przeżywając swoje pożegnanie z jenerałem Sowińskim. Wcale nie byłem pewny, czy można to nazwać pożegnaniem, rozstaniem, rozczarowaniem czy czymś w tym guście. Niejasne to było i zbyt niejednoznaczne. Skłamał? Nie, ten człowiek nie posłużył się żadnym kłamstwem. Zdobyłem jego zaufanie. I fakty z jego życiorysu były niepodważalne. Szedł na bagnety? Nie wątpię, że szedł. Plutonowy we Wrześniu. Starszy sierżant w 1945. Kra wiec męski po wojnie. Wszystko się zgadza? Tak, wszystko się zgadza co do joty. Zatem - żegnaj, jenerale Sowiński! Niech ci ziemia lekką będzie, dumny bohaterze!... Tylko gdzieś tu larum grają... I nic nie ginie, nic nie przepada, albowiem zawsze działa prawo zachowania energii narodowej. Krawiec poszedł na bagnety. I kropka? Przecie ten człowiek nikogo nie udaje! Zgoda na to. Lecz ten żołnierz może nie być wtajemniczony, może nie zdawać sobie sprawy, kim rzeczywiście jest. I dalibóg nie wie o tym! Tak jak drzewo zapewne nie ma świadomości, co w nim żyje, czyje soki w nim krążą. W nim, w tym żołnierzu-krawcu, na którego patrzę i wszystko to widzę, dokonała się osmoza. Naturalny związek egzystencyj, dawniejsza, nie uszczuplona przechodzi w nową, o czym nowa wcale nie musi być poinformowana, a przecie będzie się zachowywać na ogół zgodnie ze swoim, choćby nie uświadomionym, spiritus movens! To zwykły sekret życia. Czy powinienem dzielnego plutonowego, dzielnego starszego sierżanta, świetnego zapewne krawca, wprowadzić w te arkana? Wykluczone. Wtedy by mnie wziął za stukniętego w móżdżek! Tymczasem nic a nic nie wiedząc o tym, jest on Sowińskim jenerałem z krwi i kości, wspaniałym, żywym, którego szczątki zdaniem historyków rozsypały się w proch! Jenerałem całą gębą! - Nie chce ci się spać? - zagadnął mój czcigodny towarzysz niedoli. - Nie. Zupełnie nie. - Nie możesz się doczekać, co? - Czego? - szepnąłem. - Tego, co ty wiesz, a ja rozumiem... - Więc ty rozumiesz, człowieku?!... - zawołałem podrywając się z łóżka. - Dziecko by zrozumiało - odparł. - Leż, leż, bratku. To ci opowiem o nodze... Ale pod warunkiem, że potem będziemy spać. Zgoda? Założyłem ręce pod głowę. Zdawało mi się, że zapomniał o swoim kikucie. I może tak właśnie się stało, gdyż dawno przestał nim rozpaczliwie potrząsać. Nie zauważyłem, kiedy ucięta noga znikła z moich oczu. Pewnie on sam nie zauważył, kiedy ją schował. Leżała przykryta kocem. Na moje szczęście. A on nieruchomo nachylony, łokciem podparty, spoczywał jak rycerz na swoim nagrobku. W półmroku zdało się, że nad jego głową widać złamaną karabelę, pęk otomańskich strzał, cień krzyża nad półksiężycem. I spłowiałym złotem pełgającą inskrypcję: O, quam dulce et decorum... Te same słowa, których niegdyś uczyła się dziatwa. I on sam, z zasępionym wejrzeniem, pogrążony w bólu tak dokuczliwym, że utrwalił się w rysach - oto jawna daremność całego poświęcenia, krwi przelewania, tępienia innowierców, w których szukać należało nie wroga, lecz sprzymierzeńca, aby dzieje tej części świata potoczyły się inaczej, aby nigdy, przenigdy nie krzyczano: finis Poloniae! - oni sam z wydatnym, dumnym nosem, czerwienią nabiegłym, świecącym w mroku - wyglądał jak cytat z mitologii narodowej! I stała za nim cała potęga Rzeczypospolitej. Surmy grały nad naszą głupotą polityczną. Kobyłka czekała u płotu. Nad nią szum husarskich skrzydeł. Zaiste, nie wszystko przepadło... Non omnis moriar! Albowiem na etykiecie Old Polish Whisky pysznią się po dziś dzień husarskie skrzydła! A pieśń? Poszła w lud i zawsze nas będzie krzepić na duchu: My, Polacy, wolne ptacy! My, Polacy! My, Polacy! Posąg rycerza ocknął się, poruszył wargami, ożył na swoim pięknie wystawionym nagrobku, podrapał się w pierś zakutą w zbroję. Pancerz w biało- amarantowe prążki, zapięty z przodu na guziki, sfałdował się pod palcami, których nie zdobiły żadne pierścienie, dawno porozkradane. Palce te wielką zdradzały pasję. Zda się, targną za poły, rozedrą i obnażą żebra Tadeusza Rejtana, naszego brata pomyleńca, który widać znalazł tak wielką pociechę w obłąkaniu, że cieszył się nim do kresu swoich dni. Lecz on, rycerz, tylko się poczochrał, nie uczyniwszy żadnej demonstracji - zapewne nie do pomyślenia dla żołnierza Rzeczypospolitej, dla człowieka, który szedł do ostatniego w naszych dziejach militarnych ataku na bagnety. - Było tak... - mówił zasępiony. - Z wesela syna wracałem... Kolejka EKD uciekła mi sprzed nosa! W mig ją dogoniłem. Nie takie skoki kiedyś robiło się za okupacji. I w biegu hyc!... I zwaliłem się pod koła... Wcale nie było ślisko, pogoda dobra, słońce, poranek... I nie potknąłem się o nic! Tylko, pamiętam, schwyciłem za poręcze, przeleciałem nad schodkami i poleciałem prosto w dziurę, między wagony... Potem, w szpitalu, miałem dużo czasu, żeby się zastanowić, policzyć weselne toasty... Gorzałka nie winna! Za dużo w życiu człowiek wypił gorzały, żeby wszystko na nią zwalać! Prędzej, ja ci powiem, radość... Radość, że syn się ożenił. Panna do tańca i do różańca. Pierś i noga, że ho! ho! Tylko buzi dać! Dużo wnuków będzie! Szczęściarz mój chłopak. Niech go kule biją... No i ta radość była winna, bo mi poszła do głowy, rozumiesz? Bo, widzisz, od maleńkości miałem duży pęd do życia... Taki napęd, że wszystko wokół ino furcy, jak matula moja mówiła... I człowiek, jak już raz go ma, to nie chce stracić takiego rozpędu... Ty sobie pomyśl, poszedłem ż bagnetem na erkaemy! I nawet mnie nie drasnęło, We Wrześniu. A wiesz ty, ile żołnierza poszło do grobu pod samiuteńkim Kołobrzegiem? Całą ofensywę byłem w fizylierach, zawsze pierwsza linia natarcia... I nic. Raz mi udo osmaliło... Może to była przestroga. Ani mi to do głowy nie przyszło, machnąłem ręką, zapomniałem. I zawsze wielki byłem szczęściarz! W tę całą wojnę nie straciłem nikogo z rodziny! Wyobrażasz ty sobie u nas taką rzecz? Masz pojęcie? Tymczasem nikt szczęściarza nie lubi, ani sąsiedzi, ani Pan nasz, Jezus Chrystus. Tak to jest, bo szczęściarz zawsze w oczy kole. Teraz dopiero o tym wiem. Pamiętaj, bój ty się, człowieku, radości... A pędu strzeż się najbardziej, choćbyś mknął jak orzeł biały... Pan Bóg nierychliwy, ale zawsze zdąży połamać ci kości... Słyszysz, zapamiętaj to sobie od starego wiarusa... - zachichotał cicho. - Ty śpisz?... No, to śpijmy... - wiercił się i układał na łóżku, lecz nie wydobył spod koca swojego kulasa, aby nim potrząsać, widocznie zelżał w nim ból, który tak czy owak będzie go trapić nieustępliwie, ad mortem; postękując mruknął sennym głosem: Dobranoc, brat ty mój... Bądź zdrów. Wkrótce zasnął. A Pan nasz, Jezus Chrystus, o którym napomknął kaleka, szedł akurat po falach jeziora Genezaret, tak jak ja boso po zielonym linoleum. Chłód pod stopami studził moją rozognioną głowę, lecz ruch powietrza płonące podniecał myśli. Ciemna ton pode mną migotała, stąpałem w świetlistej otoczce z fosforescencją nad czołem, przejęty do głębi, szedłem radosny wyjaśniwszy wreszcie zagadkę trapiącą mnie od dzieciństwa - skąd wzięła się aureola nad głową Pana Jezusa? Wokół jedne przy drugich stały gęsto rybackie łodzie, łóżka, na których sen zmorzył moich towarzyszy. Na niebie wisiał okrągły jak klosz księżyc w pełni, przyćmiony nie chmurą żadną, lecz rysunkiem tajemnych znaków wydobywających się z wnętrza, rzuconych na obłą powierzchnię. Gdy wszyscy wokół posnęli, znaki te w samotności odczytywał Chrystus. Lecz ja, gdybym nawet miał pod ręką teleskop z obserwatorium w Jodrell Bank, nie znalazłbym do nich klucza. Budziły we mnie dreszcz. Zimną grozę. Kurczyłem się, ilekroć spojrzałem. Zawierały w sobie magiczną moc wyroczni. Niepojęte fatum. Przypominały noce pytyjskie, mozolną drogę do Delf od brzegu mprza ciemnego jak wino, najpierw doliną wśród oliwnych gajów, a potem pod górę, pod górę, wciąż pod górę, aż tam, gdzie los nasz był zapisany, abyśmy się dowiedzieli, jak straszliwa okaże się nasza dola. Dziś sączy się tam na tarasie retzinę i smakuje tsatsiki. I spogląda z góry, niczym z lotu ptaka, na wijącą się w pocie i łzach dawną drogę nieszczęsnych pielgrzymów. Jakby wszystko się zmieniło! Chociaż nie zmieniło się nic. Przynajmniej na lepsze tak niewiele, natomiast na gorsze niemal wszystko!... Wiem, dlaczego drżę, nie mogąc odczytać tajemnych znaków, kodu nieszczęścia zaszyfrowanego dla takich głupców, ignorantów jak ja, z szyderczym wyzwaniem rzuconego na klosz księżyca. Zimne mam stopy, zimne ręce, zimny pot na skroni. Tymczasem Pan nasz, Jezus Chrystus w Lunę na niebie wpatrzony, odczytując wszystkie te nuty, idzie skacząc po falach jeziora Genezaret. Mnie zaś trwoga przyprawia o ból żołądka. Kurczę się, pokasłuję, jakbym miał zaraz rzygnąć żółcią. W ustach gorycz i gęsta ślina ucieka ze spieczonych warg. Wokół sama słoność. Sama słona zieleń. Nie pierwszy umrę na morzu z pragnienia. Albowiem wiem, że mnie i moim towarzyszom, na wszystkich tych łodziach śpiącym u brzegu pustyni pod złowróżbnym księżycem, grozi zagłada. Czyha tuż. Tuż, tuż. Przyczajona do skoku tak nieobliczalnego jak pęd cząsteczek w akceleratorze. I ja, cząsteczka was, towarzysze, i wy, moje cząsteczki, śpiący moi towarzysze - nie jesteśmy w stanie nic na to poradzić! Jesteśmy bezradni na jawie i we śnie. Widać jeszcze nasze kształty, słychać oddechy nasze, namacalnie jesteśmy, towarzysze, lecz już nas nie ma... Biada nam! Biada, gdyż nie jest to pieczara Polifema, w której wielu straciło życie, lecz wielu Z życiem uszło... Żaden skop pod brzuchem, pod gęstą wełną, stąd nas nie wyniesie... Pod naszym niebem nie ma żadnej szczeliny, Przez którą jeszcze dałoby się przecisnąć. I ja nie mam już żadnych pomysłów. Nie mam nic prócz żalu wielkiego i lęku. Żaden fortel, niechaj się przyznam, nie wylęgnie się więcej w biednej głowie mojej... I na waszych śpiących oczach podchodzą do ołtarza, na którym w urnie z bakelitu, wśród okruchów tytoniu, spoczywają prochy przodków naszych. Popiołem pokoleń posypują swoje dumne, bujne kędziory, swoją zbędną, do niczego głowę... Przyklękam, po trzykroć biję czołem w kamień agory, zielone linoleum, zastygłe i martwe morze... Nie płaczę, kurczę się, maleję, schnę i rozsypię się w pył do rana, kiedy sprzątaczka bez przerwy jazgocząc usunie mnie szybko odkurzaczem marki Tiger. Pieśń moja dawno skończona, wierni i ufni towarzysze. Pieśń śpi wraz z wami i nikt jej nigdy już nie obudzi... Nie ma mnie! Żegnajcie... Natenczas On, schyliwszy się nisko ku mnie, małemu jak pyłek na morzu, komar w czaszy gęstego wina, rzekł: - Witaj! Witaj, mój wędrowcze, na zwiewnych falach sławnego jeziora Genezaret. Kimkolwiek jesteś, bądź nam błogosławiony!... Tak rzekł do mnie Pan nasz, Jezus Chrystus, którego zielonej aż do spodu szaty nie śmiałbym ucałować swoimi żółcią splamionymi wargami. Przykryłem oburącz cuchnącą plamę na powierzchni jeziora z linoleum, którą zrobiłem tym, co z ust moich wyciekło. I rzekłem schylony, zgięty w pałąk, drżąc na całym ciele: - Jestem Nikt, o Panie mój! - i jąłem powtarzać z uporem: - Nikt jestem. Zawsze byłem Nikt... Choć różne przydawano mi imiona. - Skoro jesteś Nikt, to co tu w ogóle czynisz? Natenczas pojąłem, że wpędzam się w zaułek bez wyjścia, chcąc się wyzwolić wpadłem we własne sidła. Chcąc się przedstawić godnie, na rzecz niegodną sobie pozwalam, zapomniawszy, że Człowiek ów jako dwunastoletnie pacholę prześcignął najszczwańszych mędrców sanhedrynu! - Jestem Krzysztof, zwany Obłąkanym - wyznałem z wielką ulgą. - Szczera to prawda. Wszelako jako Człowiek jestem Nikt. Podobnie jak wszyscy towarzysze moi. I to również szczera jest prawda. On zaś rzekł: - Godne, mój synu, usłyszałem od ciebie słowa na miłosiernych falach wiecznie żywego jeziora Genezaret. Niechaj przeto nie opuszcza cię błogosławieństwo moje... Powtórz za mną: Elli, Elli, lamma sabacthani... Zanim jednak ze ściśniętego gardła wydobyłem święte te słowa, ozwał się podniecony, kobiecy głos... W imię Ojca i Syna!... Panie Krzysiu! Co pan wyprawia po nocy?! Całkiem goły!... - zawołała w pośpiechu musnąwszy mnie, klęczącego pod księżycem, połą swojej białej szaty. - Golusieńki... - szepnęła bez tchu. Ja zaś odparłem w gniewie: Idź precz, niewiasto! Wszak jestem goły, jak mnie Pan nasz stworzył. Jaki się narodziłem, taki jestem. Na nic mi wasze odzienie! - I tobie na nic, siostro. Sama pójdziesz goła, niosąc grona swych piersi, na powitanie Pana naszego, Jezusa Chrystusa. - Niech pan wstanie! Niech pan się ubierze! Niech pan natychmiast idzie do łóżka! - przenikliwym szeptem zawołała czarnowłosa i tupnęła po trzykroć, aż echo poszło pod księżyc nad nami, po całym jeziorze Genezaret. Za góry, za cedrowe lasy. Potoczyło się po gładkim zwierciadle wśród archipelagów aż tam, gdzie drzemie Itaka na Jońskim Morzu... I wróciło stamtąd. Lecz towarzysze moi spali na swoich łodziach i nikt mi nie spieszył z pomocą. Więc dławiąc się łzami, przybity myślą, że oto raz jeszcze - ja, żeglarz, duch swobody - zawleczony zostanę w niewolę, wieczyste oczarowanie w łożnicy tej Czarnowłosej, tej pulchnej Kirke o pięknych warkoczach, w koszmarnej łożnicy, gdzie mnie w te pędy spętają i zwiążą!, trwałem zgięty w kabłąk, czepiając się śliskiej powierzchni zielonego jeziora Linoleum. - Zawołam pielęgniarza! - A wołaj... - odparłem klęcząc na podłodze. - Wołaj tego mizernego diabła! Wołaj choćby do rana... Wiesz co? Oberteufelfiihrer zdechł tej nocy, siostro... Odskoczyła ode mnie, chciała uciekać, lecz schwyciłem ją za pęcinę. Wokół kostki zacisnąłem palce jak obręcz na jej dygoczącym ciele. - Boisz się? Mnie, nędznego, się lękasz?... Dzieweczko. Można cyklopom robić dziury w mózgu, nieprzyjaciół kłaść pokotem albo też dusić centaury Herkulesa wzorem, co ze szkoły pamiętasz... A nie umieć skrzywdzić muchy! Zwolniwszy uścisk na jej kostce podniosłem się. I stanąłem przed nią w helleńskiej, nie zatrutej wstydem na gości. - W półmroku patrząc mi prosto w oczy powiedziała: - Dam panu zastrzyk, panie Krzysiu. I wtedy wreszcie ją rozpoznałem. Był to Cherubinekl Ta sama pulchniutka, czarnowłosa siostrzyczka, która tyle okazała mi miłosierdzia, zwilżając mi wargi, próbując daremnie nakarmić, kiedy poniechany przez wszystkich prócz szatana rozpaczy ciskałem się w pętach, przywiązany do masztu. Na jej buzi zawisł dziwny cień, jakby grymas ukrywanego bólu czy przestrachu, który ślad swój pozostawił. - Dziecko, dziecko- westchnąłem w poczuciu winy. - Powiedz, czym cię skrzywdziłem? - Trzeba się położyć do łóżka, panie Krzysiu - odparła podnosząc z linoleum zrzuconą przeze mnie piżamę. - Nie ma o czym mówić - dodała wkładając mi na ramiona tę moją kusą żeglarską kurtkę z domu obłąkanych. Kiedy już miałem ją na grzbiecie, uświadomiłem sobie, że stoję przed dzieweczką bez gałązki oliwnej, którą godzi się męskość przysłonić. Jakby na wspomnienie Nauzykai, owej cudownej niewinności na utytłanym gościńcu świata, spłoszyłem się. Umknąłem. Jednym susem wskoczyłem pod koc! Natychmiast piekącym bólem odezwały się skłute pośladki, jakbym wylądował wśród szerszeni. Syknąłem, jęcząc opadłem na wznak. Ryk wielki wezbrał mi w piersi. Cyklopi ryk! Ryknąłbym tak, że prysnąłby w kawałki ten małpi księżyc nade mną! Ta przeklęta bania nonsensu!... Lecz resztką hartu powstrzymałem krzyk, odciąłem mu drogę, aż zwalił się we mnie i zdechł, głucho dudniąc po moich żebrach. Wówczas odetchnąwszy obróciłem się na bok. Cherubinek zniknął. Wszyscy spali. Gdzieś z daleką coś mamrotało. To stłumione jęki gwałtowników pluskały z oddali, fala za falą, po żwirze i kamykach. Na obrzeżu odpływu, gdzie zbiera się piana podobna do piany na ustach, skradał się wielki krab unosząc chitynowe odnóża. Straszliwa rzecz go spotkała, zatracił bowiem swą naturę. Przemykał się naprzód, nie zaś wstecz, jak zwykł to czynić od pradziejów. Za nim skradały się skolopendry, stonogi i kosmate pająki, jadem brzemienne tarantule. Potworne i oszalałe w swoim zwierzęcym delirium! Czarna zalśniła błyskawica! Przyczajony skorpion ruszył znienacka! Z uniesionym do ataku odwłokiem, na którym zalśnił czarny pazur... I wtedy ten oszalały ryk trysnął pod niebo z dalekiej wyspy gwałtowników, stamtąd, gdzie leżeli pokotem przywiązani do masztów, do łodzi, szczątki wśród szczątków wyrzuconych na cuchnącą, przeraźliwą mieliznę, po której buszuje kosmate plugastwo! Ryk podniebny przetaczał się po wszystkich zakamarkach, po całym naszym archipelagu, zakratowanym wszak, lecz bardzo przestronnym, bardzo rozległym. Zda się, że wszystkich na nogi postawi! Zerwałem się nasłuchując. Lecz żaden zgiełk, żaden tupot, żaden ruch się nie podniósł, jakby nikt cierpiącemu nie spieszył z pomocą. Kątem oka widziałem obmierzły księżyc, pod którym wszyscy spali.. A ryk był ludzki i zwierzęcy zarazem. Chwilami w rozdzierające przechodził skomlenie, jak gdyby nieszczęśnik, tracąc człowieczą naturę, lgnął jeszcze, łaknął, czepiał się matczynej piersi w oszalałym poszukiwaniu mleka miłości i życia. Ja, niezdolny udzielić mu ratunku, siedziałem ze zwieszoną głową. Suchy, z jałowym mózgiem. Chronicznie samotny. N i e p e ł n y. Zastrzykami skłuty. Zwykły Animus zwany Cieniem. U kresu wytrzymałości. Skazany na wieczną wędrówkę, żeglarz poszukujący tchnienia z cudownych ust Animy, żony swej, schronienia w gaju, ciszy kobiecości, tam gdzie z każdą chwilą dojrzewa pełnia, miłość dojrzewa. I gorzko płakałem - nad nim i nad sobą - gdy ów nieustający ryk i skomlenie przetaczały się echem nad moją bezradną głową. A kiedy podniosłem oczy piekące od wystygłych łez, stanął przede mną Cherubinek w bieli, ze szprycą, na końcu której, na samym ostrzu igły, chybotała lśniąca kropelka. Żachnąłem się, podnosząc rękę obronnym gestem.. - Tamtemu to daj, siostrzyczko. To tamtemu należy się zastrzyk. Nie słyszysz, siostrzyczko, jak on ryczy strasznie? - Nie wolno mu w tym przeszkadzać .- odetchnęła chwilkę nasłuchując, po czym spokojnie wzruszyła ramionami. - Delirka. Jak już go dopadła, to swoje odcierpieć musi. Musi tak krzyczeć bez przerwy. Pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie... Wczoraj go przywieźli... To który pośladek, panie Krzysiu? Dałem za wygraną. Z rezygnacją położyłem się na; brzuchu. Po trzech próbach igła jakoś weszła. - Będzie pan spał po tym jak anioł - mówiła wiła czając we mnie piekący jad, który, dalibóg, nie przynosił ni ulgi, ni zapomnienia. - Jestem dla was - powiedziałem podnosząc twarz poduszki - workiem do kłucia i dźgania. Niczym więcej - Nieładnie, że pan tak mówi - rzekła kończąc zastrzyk, wyciągając igłę z mojego pośladka. - Bardzo bolało? - A co to siostrę obchodzi? - zawołałem. - Zostawcie mnie raz wreszcie w spokoju! - Ci!...-położyła palec na ustach i rozejrzała się p karmazynowej komnacie, gdzie wszyscy spali snem sprawiedliwych. - Dobrze. Pójdę sobie, skoro panu zawadzam - powiedziała potrząsnąwszy główką, na której czarne zalśniły warkocze, splecione w kok pod czepeczkiem. Obróciła się, spojrzała na mnie, po czym jęła układać strzykawkę w podręcznym sterylizatorze. Znalazł się on na biało pomalowanej, żelaznej szafeczce u wezgłowi ( dotąd przeze mnie nie używanej. Każdy miał taką szafeczkę, w której przechowywano różne dozwolone na dobra, przeważnie zamienioną w spiżarnię, więc ją zamykał i strzegł. Biada temu, kto śmiał po cudzym buszować sezamie! Lecz ja nie miałem tam nic, gdyż rozdawałem wszystko. Cherubinek wszedłszy postawił na pustym blacie szafki sterylizator. Teraz leżąc obolały patrzyłem, jak zdejmuje długą igłę, układa strzykawkę. Widziałem kształtne ręce, odsłonięte do łokci, pokryte meszkiem Czułem bliskość jej młodzieńczego ciała. Zaprawdę rozczulająco musiało być pulchne. I zbudzone pragnienie, by zakosztować ożywczego ciepła, to samo pragnienie, któremu mu nie oparł się Dawid król u schyłku dni swoich, kazał mi dotknąć gorącej skóry, położyć zziębnięte palce na cudownym kształcie dziewczęcej ręki. Spojrzała na mnie, był półmrok. I znów ujrzałem te same migdałowe oczy których wyraz podpatrzył Rafael. Pomyślałem, że właśnie ta ze wszystkich cór Izraela nosi w sobie całe wesele i cały smutek, nadzieję i gorycz wiecznej wędrówki, wiecznego odtrącenia. - Siostro moja, zostań - szepnąłem błagalnie. - Usiądź tu przy mnie. Niech na ciebie patrzę. Bez słowa przysiadła na brzeżku. Milczeliśmy. Trzymałem swoją zziębniętą rękę na jej dłoni. Tam było gniazdko, w którym lęgną się pisklęta. Najpierw trwogi. Potem namiętności. Potem szczęścia. Powoli przez skórę i krew ciepło jej wędrowało do mnie wspólnym podsycane drżeniem. Twarz miała pełną smutku, nachyloną nade mną w łagodnym milczeniu. Różo wiatrów! I do steranego żeglarza przyjść może ukojenie... Niczego mu już nie brakowało prócz ciszy. Albowiem nad nami przetaczał się to rosnąc, to słabnąc ryk i lament deliryka. Szedł granicą dźwięku, po najostrzejszych krawędziach: cieniutkich jak włos smyczka. Wciąż wyżej i wyżej, miłosierny Boże, stamtąd spada się w śmierć!... Zamknąłem oczy, nic więcej nie mogąc uczynić. Przejmujący pisk, z którym tamten człowiek umierał, przebił mnie na wskroś.. Może dlatego, że znałem i kochałem dźwięki, całe ich piękno, właśnie ja musiałem być niemym świadkiem agonii deliryka. Wtem owiała mnie upojna woń. Poczułem w nozdrzach zapach eukaliptusowych gajów Epidauru. Pojąłem, skąd on się wziął... Pielęgniarka ocierała mi usta i twarz swoją chusteczką. Przekonana, że zmorzył mnie zastrzyk sprowadzający przymusowy sen na gwałtowników, na wszystkie ich fanaberie, zmory i koszmary. Było mi tak przyjemnie, że nie otworzyłem oczu. Tymczasem ona odświeżała moje oblicze nader skrupulatnie. Najpierw usta, nos, czoło. Tarła i tarła, jakby się uwzięła na moje policzki. A potem jęła dwoma palcami trącać moją kosmatą brodę, coś z niej strzepywać. Dmuchać w nią. - A cóż ty ze mną wyprawiasz? - spytałem znienacka. Wzdrygnęła się. - Popiół... - szepnęła, - Całą twarz miał pan umazaną jakąś sadzą czy popiołem, panie Krzysiu. . Schowała pachnącą chusteczkę do kieszeni fartucha.. Było cicho, nie do wiary, jak cicho może być pod naszym/ niebem! I nawet ten siny klosz księżyca, pełen złowrogich znaków, zwiastun nieszczęść i trwóg, wydał mii się obłaskawiony obecnością czarnowłosej, czarnobrewej,] czarnookiej dziewczyny. Sulamitki, Abigai. - Coś ci powiem, moje dziecko - westchnąłem. - Nic mi nie pomagacie. Cała wasza mądrość to zastrzyk i pigułka! Szpikować człowieka od świtu do nocy zastrzykami albo faszerować magiczną chemią w pigułkach! Trzy! razy dziennie komunia! Każdy tu musi, chce czy nie chce łykać te wasze święte pigułki... - A pan je po kryjomu wypluwa! Tak czy nie? - Tak - przyznałem. - Oczywiście. - Pan mnie oszukał... - westchnęła. - A tak się ucieszyłam, że wyszedł pan z gwałtownej, wyszedł pan z zastrzykowi jest na dobrej drodze... I nie kazałam panu otworzyć ust, aby sprawdzić, czy pan połknął leki... Nid przyszło mi na myśl, że pan właśnie mnie zechce oszukac... wstydu mi narobić przed koleżankami! - Przepraszam - mruknąłem. - Przepraszam, Cherubinku. - Sobie pan krzywdę zrobił przede wszystkim - i zamilkła. Spostrzegłem, że bardzo była znużoną. Przybita. Smutna takim rozpaczliwym dziewczęcym smutkiem - spadł jak niewczesny cień śmierci na piękną, młodziutką twarz. Nagle pojąłem, że patrzę na najbliższą istotę, jaka chce mi towarzyszyć w tę noc bez snu, bez wytchnienia. Raptem rzuciwszy mi spłoszone wejrzenie ukryła twarz w dłoniach. Siedziała skulona, drobna. Czarnowłosa jak noc. Nad jej niepojętym znużeniem, bezradnością?, rezygnacją?, unosił się biały czepeczek przepasany czarnym aksamitem. - Idź spać, dziecko - powiedziałem. - Idź odpocząć, Cherubinku. Idź się położyć... Bardzo późna noc. Milczała, ściskając mnie za rękę. Patrząc mi usilnie W oczy, jakby oczekiwała tylko prawdy, niczego więcej. Podniosłem się na łokciu. Niespodzianie deliryk znów wszczął lament! Piał i gulgotał jak sto kogutów i sto indorów razem! Piał jak wszystkie zagrody we wszystkich wioskach Itaki! Jak wszystkie samce nad Styksem, Wisłą, Wołgą, Amazonką i Potomakiem! Piał nad całą ziemią zaiste wniebogłosy!... Ja zaś uśmiechnąłem się, jakbym poczuł, że wkrótce otępieję, a gdy nocą obudzi mnie krzyk następnych deliryków, pogryzając świeże jabłko, które mi żona przyniesie, będę myślał całkiem o czym innym. Spojrzawszy na Czarnowłosą, która zatopiła we mnie oczy pełne oczekiwania, poczułem, że winienem dać satysfakcję wiernej małej pielęgniarce. - Strasznie zaschło mi w ustach! - szepnąłem. Czarnowłosa skinęła głową, zerwała się i wybiegła. Lament deliryka nikogo w karmazynowej komnacie nie obudził, lecz tupot jej stóp, wcale nie za głośny, ocknął dwóch zaspanych towarzyszy. Zaledwie wybiegła, Dziadek stęknął i obrócił się w pościeli. A książę usiadł na łóżku! Pod tym dachem dwaj najwspanialsi mężowie. Niepojęte, gdyż Dziadek był głuchy. Książę zaś w najtwardszym śnie wyczuwa obecność pięknej damy. On to z lekarką pociągnął nosem, zamrugał oczami i mruknął: C o t y?.. Lecz dość niewyraźnie to wymruczał, niepewnie i jakby powątpiewająco, stąd wzięła się moja pomyłka, gdyż w pierwszej chwili nie wiedziałem, czy książę woła do mnie: C o t y?..., z akcentem na ostatnim słowie czy też ma na myśli znaną markę francuskich perfum "Coty". Ale kiedy poruszył wąsem i raz jeszcze woń tropił wciągając w nozdrza powietrze, wiedziałem już, że to moja pielęgniareczka, czarnowłosy Cherubinek, używa tak kosztownych perfum do skrapiania swojej chusteczki. Dziewczęca płochość, książę, nie zna granic, gotowa ostatni poświęcić grosik! Lecz zapewniam cię, książę, nie jest to esencja z galijskich pól, gdzie na wyprzódki pieją odurzone calvadosem koguty! Podobne do tego, który nam nad głową robi całonocne kukuryku! Nie słyszysz go, książę? Mniejsza o to... Więc czym jest ten zapach? Ano, raz jeszcze bądź łaskaw powąchać... Nie poznajesz? Prawda to, nie możesz, gdyż w swoim pięknym życiu... Szkoda, że nigdy tam nie zawędrowałeś! Zapewniam cię, książę, tak pachną gaje Epidauru, las eukaliptusowy... Cieniste przybytki Asklepiosa... Tam, gdzie geniusz sztuki lekarskiej, kobieca mądrość, intuicja i miłosierdzie przywracają życie i zdrowie... A co do sztuczek, książę, strąca się tam z ciała i duszy melancholię ukąszeniem węża... W tym celu hodowanego, z którym wiadomo, jak się obchodzić i jak go wykorzystać... Węża albo elektrycznego węgorza... To taka sztuczka, książę, która poszła w niepamięć w wiekach barbarzyństwa, gdy nas przykuwali łańcuchami do nawilgłych ścian, nurzali znienacka w kadziach z lodowatą wodą albo szpikowali superchemią w ampułkach i pigułkach różnorakich, we wszystkich kolorach oszałamiającej tęczy... Książę zaś siedział w pościeli, ni to smętny, ni. to nostalgiczny, ze snu intrygującą wonią wypłoszony, skrzyżowawszy na piersi ramiona, jakby wskroś przeniknął go ziąb. Wzdrygnął się. - Sen mara - powiedziałem do niego. On zaś spojrzał. Pozdrowił mnie gestem. Po trzykroć ziewnął. I położył się z rozmachem naciągnąwszy na kędzierzawą głowę karmazynowy koc. Wpatrywałem się w księżyc, który wciąż roił się od tajemnych znaków, sinych esów-floresów, sepii, ośmiornic wywleczonych z dna morza, przeróżnych pism obrazkowych, sekretnych zaklęć, inskrypcji koszmarnych, przy których blednie Mane, Thekel, Fares!, podejrzanych błysków, pełgania, ogników w niedostępnych pieczarach, zastygłych westchnień, śmierci stalaktytów nad zgonem pierwszego żyjątka, które tam jak martwy kamyczek spoczywa, kości czaszek, zębów i - oto naga goleń owej krótszej nogi Tamerlana, okrutnika nieprześcignionego do czasów Adolfa Hitlera i całej zgrai jego, spróchniała goleń, a na niej roją się mrówki... Drobniutkie, szybkie, zapobiegliwie. Cały siny klosz księżyca roił się od mrówek! - Musiałam podgrzać... - usłyszałem jej cichy głos. - Niech pan się napije. Z wprawą podniosła mi głowę i przytuliwszy do piersi poiła mlekiem. Z kamienia toczona pierś miała barwę perłową, zęby moje szczękały o sutkę. Na moment przymknąłem oczy jak w godzinie narodzin, chwili pierwszego przyjmowania pokarmu. Ściekała we mnie ciemna wilgoć, zapach i ciepło. W ponaglanym oddechem łakomstwie. W ciemnościach, które mnie skryły... Ciemno wokół. Słodko. Upojnie. I ciemno... Jak tam, gdzie się począłem: w wyłożonym snem gnieździe, otulonym oddechem, podgrzewanym krwią owej istoty, w której jak kłębek spoczywałem - w ciemnościach. I - stamtąd pojawiła się iskierka! Migocze, migocze. I tryska w calutką ciemność!... Aż fikam piętami! I śmieję się w głos! Prychając mlekiem! Na swoją piastunkę w bieli! Na swoją kosmatą brodę! Na wszystkie dole i niedole!... Przytulany do piersi, żywy kościotrup po czterdziestce. Pielęgniarka odskakuje ode mnie, otrząsając z rękawa kropelki mleka. Krztuszę się okropnie. Każe mi usiąść. Wysoko podnieść ręce. I odetchnąć! Zaraz będzie dobrze... Kiedy czynię posłusznie, co mi kazała, Czarnowłosa powtarza zacisnąwszy dłonie: - Aj, przepraszam. Co za pech. Spojrzałem na nią załzawionymi oczami, chwytając z niezmierzoną wdzięcznością swój pierwszy, czysty oddech. Uśmiechnęła się frasobliwie, jakby zdążyła przejrzeć mnie na wskroś. I surowo pogroziła mi palcem. Był to świadomy, matczyny gest, za którym kryje się niezmierzona władza. - Z panem to nigdy nie wiadomo! Pan to jest dopiero ananas... - Pocałuj mnie, siostrzyczko. Tupnęła, wstała szybko z mojego łóżka. I hamując wzburzenie, nerwowymi ruchami obciągała fartuszek na piersi, której słodycz poznałem. - Ledwie się ocknie!... -mruczała pod nosem. - Ledwie przytomniej oczy otworzy... Każdy taki sam! Odwróciła się na pięcie. I poszła furkocząc fartuchem. Ani drgnęła, kiedy tęsknie za nią zawołałem... Szła ruchliwa, czarnowłosa, po zielonych pastwiskach naszej obłąkanej wyspy. Pod złowieszczym księżycem. Szła precz ode mnie!... Moja Abigai, tak nieroztropnie utracona. Mój urażony Anioł Miłosierdzia. Wtedy, zanim zniknęła w przesmyku, aby przepaść z moich oczu - skurczyło mi się serce. Zacząłem się modlić. A ponieważ wszystkie modlitwy, odkąd przywiązali mnie do masztu przemocą, dawno na śmiecie wyrzuciłem, nie zostało mi nic prócz starej pieśni, którą moja pamięć poniesie do grobu... I zaśpiewałem, zanuciłem za nią odchodzącą po martwej tafli linoleum Swing slow, swing, chariot, coming, for to carry me home... Swing slow... Deliryk zasnął?, skonał? I nikt mi nie przeszkadzał nucić melodii tej cudownej pieśni. Niemal u samego progu usłyszawszy pieśń, zawahała się, przystanęła. I skłoniwszy głowę słuchała. W milczeniu. Bez ruchu. Na granicy cienia i światła. Skupiona. I dziewczęco zaintrygowana... A nie jest to pieśń, którą trzeba śpiewać długo, gdyż kilka nut dla wrażliwej duszy wystarczy... I dziewczyna zawróciła do mnie na palcach. Wtedy zamilkłem. - Pora spać, panie Krzysiu - szepnęła poprawiając mi poduszkę. - Jeśli pan chce pośpiewać sobie do snu, to proszę, ale cicho... Nie głośniej niż przed chwilą. Chorzy śpią, nie trzeba ich budzić, bo sen to dla nich najlepsze lekarstwo. Poruszyłem się na obolałych pośladkach, skostniały na twardej łodzi, dokuczliwej i niewygodnej, niesposobnej do snu. - Alboż ja umiem jeszcze śpiewać, siostro? - A tamto... - szepnęła. - Co to było? Takie piękne!... - ujęła twarz swoją w obie dłonie. - Co pan tak prześlicznie zaśpiewał? - Taką pieśń, którą powinno się intonować nie więcej niż raz w ludzkim życiu - powiedziałem patrząc jej w oczy. - Dlaczego? - szepnęła. - Bo to pieśń na powitanie śmierci. Bardzo stara. Usłyszawszy, com rzekł, milczała, jakby powróciła do niej jak i do mnie owa melodia w całym dostojeństwie, ów śpiew na głosy, głosy żeglarzy, głosy wszystkich pielgrzymów Ocknęła się z zadumy. Potrząsnęła głową. - Śmierć?... - szepnęła. - Jestem ja... - Jest pan.. I nie ma tu żadnej śmierci!... - Podniosła głowę ku niebu, wzrok jej padł na nasz nieruchomy księżyc. Przyglądała mu się chwilę. Śmiało, bez cienia trwogi. Tylko krótki grymas odrazy przemknął po jej twarzyczce. - Trzeba wreszcie zrobić porządek z tym kloszem! - mruknęła. - Brudny jak nieboskie stworzenie... - Może to być księżyc? - szepnąłem. - To?... - zawahała się. - Może, ale nie musi... - uśmiechnęła się poprawiając kruczo lśniący kosmyk, który wymknął się spod bieli czepka. Zerknęła na mnie. -. Tfu, na psa urok! Panie Krzysiu... - powiedziała z powagą. - Starczy zamknąć oczy i dwa razy splunąć przez ramię! - poradziła. - O, tak... A tfu! tfu!... I dobra. - Coś ci powiem - rzekłem mierząc w księżyc rozedrganym palcem. - A ty posłuchaj uważnie... - szepnąłem z trudem, gdyż znowu zasychało mi w ustach. - To jest księżyc... I tam był księżyc, ja to pamiętam... Nad eukaliptusowym gajem... Siostrzyczko, księżyc nad Epidaurem nie jest ani koszmarny, ani straszny. Jest swój, nasz... A jego związek z tobą, kobietą, jest równie silny jak z morzem... Przytuliwszy ręce do piersi zastanowiła się w milczeniu nad tym, co usłyszała. I nie odezwała się ni słowem. Przystawiwszy kubek do moich warg, zwilżyła mi usta mlekiem. Zajrzała do prawie pustego naczynia. I spoglądając mi w oczy, wznosząc jakby toast za moje zdrowie, wypiła po mnie tę resztkę. Domyśliłem się, że zostało mi oddane pokrzepienie, jakie sobie na noc zostawiła. Po czym położywszy dłoń na moim czole, delikatnym muśnięciem zamknęła mi powieki. - Powiem panu dzień dobry! - szepnęła mi do ucha. I znikła wraz z tchnieniem. - Ona poszła... - poskarżyłem się przed Panem. - Ona poszła!... A Pan nasz, Jezus Chrystus, skacząc po falach, podniósł ręce wysoko, wysoko, jak ja, gdy krztusiłem się na śmierć życiodajnym mlekiem, cały w konwulsjach, lecz Pan nasz był twardy jak cedr i głosem dźwięcznym zawołał: -Hej-ho, żeglarzu!,.. Niewiasta dała ci siły! A teraz na ciebie pora, abyś pokazał kim jesteś!... "Kim jesteś!", odpowiedziało echo, "kim jesteś!...", tocząc się po zimnym zwierciadle morza Linoleum, w ślad za Panem naszym, Jezusem Chrystusem, który w paru susach zniknął. Zerwałem się. z łóżka. Zadarłszy wysoko nogi odbiłem się od pokładu swojej łodzi i wylądowałem bez pośliźnięcia na tafli morza Linoleum, Wskoczyłem bosymi stopami w zimną toń przyprószoną ognikami gwiazd, które ze stropu nieba spadły migocząc. Dziób przy dziobie równo stały nasze nawy, w półmroku świecąc bielą poręczy. Towarzysze moi spali, każdy na swojej łodzi. Okryci ciepłą, puszystą purpurą. W cichości spali, zanim zaświta dzień, aby obudzić ich koszmary, sypnąwszy światłem jak solą w oczy, przegnać ich z zacisznych łodzi snu, ażeby w udręce i niepokoju wałęsali się wszędzie- wokół, w milczącym, rojnym tłumie, ślepi i głusi na wszystko prócz podszeptów nieszczęsnej choroby, która im mózgi zżerała... Noc była nad nami. Wysoka i cicha. Ani szczur piśnie, ani brzęknie łańcuch kotwiczny. A zimna toń pod stopami, na której drzemały gęsto ustawione łodzie, rozpościerała się oleiście w ciemną dal. Brodząc w niej, przystanąłem. Tknięty przeczuciem, że nigdy nie dojdę tam, dokąd spieszył Pan nasz, Jezus Chrystus, susami skacząc po falach. Z dala mignął skraj zielonej jego szaty, uniesionej pędem. Mignął jak zielony sygnał na morzu. I straciłem go z oczu!... Zostałem sam. Jako było na początku, teraz i zawsze, po wsze wieki, amen. Wtenczas ośmieliłem się - zamknąwszy oczy niegodne oglądania tajemnic - ośmieliłem się wyciągnąć ręce do; księżyca nad Epidaurem! I gdy tak stałem po czubki palców przepełniony błagalną prośbą, jakbym harfy dotknął, poczułem drżenie palców, piekący ból naskórka, opuszka swędziały pulsując dynamicznym rytmem strun... I nawet nie zdołałem krzyknąć, gdy z księżyca nad Epidaurem spłynęła na mnie mac! Taka moc szczodra, aż kolana ugięły się pode mną!... Gorący pot spłynął mi po skroniach, obmył i ukoił niewczesną trwogę. Pomimo mojej ułomności, kalectwa ciała i duszy, całe to podłe naczynie, jakim byłem, napełniło, światło. Zostałem nawiedzony i wszystek mój los przez lat czterdzieści ku temu właśnie zmierzał. Nawiedzony] i obdarzony siłą, przenikliwą struną światła, abym żył i i dał świadectwo mrokom, w których cierpią ze mną pospołu moi bracia obłąkańcy. Śpiący wśród wraków, przytuleni do szczątków swoich łodzi, nawet we śnie skurczeni z rozpaczy, moi towarzysze. Chorzy na życie, piękni popaprańcy. Oby spłynęło na nich światło księżyca nad Epidaurem!... Już czas. Niechaj z męki, którą nam przeżywać wypadło, sączy się sok, abyśmy dojrzeli, jak winne grono dojrzewa. Aby błędne, oszalałe atomy naszej świadomości, pędzące na cztery wiatry rozhulane, scaliły się i tę cudowną stworzyły harmonię. Albowiem tęsknota za nią, przeczutą, lecz nieosiągalną, wpędziła nas wszystkich razem tutaj, w labirynt, gdzie płacz i zgrzytanie zębów, pod głuchy strop zamiast nieba - i każe nam się włóczyć, skłutym zastrzykami, oczadziałym od pigułek, bez celu, bez sensu, po zielonym linoleum, po całym naszym archipelagu obłąkanych wypucowanym pastą, po zakamarkach tracących lizolem! A nam sądzona świeżość eukaliptusowych gajów, gdy pod wieczór budząc się ze słonecznego snu oddychają z rozkoszą. Choćby krople deszczu na igłach świerków. Choćby liść klonu na wietrze. Tak niewiele nam trzeba, aby z męki naszej popłynęły życiodajne soki i mieszając się z sobą, klarując z wolna, osiągnęły pożywną, zdrową dojrzałość. Czas już, drodzy towarzysze niedoli, zmierzać ku pełni, którą niesie nam w darze księżyc nad Epidaurem. Już na to pora, śpiący bracia moi... Rozejrzałem się obejmując spojrzeniem wszystkich pospołu, każdą skurczoną w półmroku postać. Pora. Wszak jedno słowo, jeden gest nieraz starczy za tysiąc pigułek! Czas. Czas. Albowiem do brzasku, w którym rodzą się koszmary, pewnie już niedaleko. Pora szczątki łodzi zebrać do kupy!... Nie po to duch Asklepiosa, księżyc nad Epidaurem, niebiańską obdarzył mnie mocą, abym nad wami tu biadał!... I kładąc rękę na białych poręczach, brodziłem boso obchodząc wszystkich po kolei. A moc, jaką posiadłem, przemieniała szczątki żałosnych wraków wyrzuconych na mieliznę zapomnienia, szczątki, do których przytulali biedne głowy - moc cudowna przemieniała w sprawne łodzie zdolne do nowych, dalekich podróży. Jedna po drugiej stawały w ordynku, niezawodne od rufy do dziobu. Wskrzesiłem cały ich rząd, pierwszy i następny, dotknięciem ręki, którą kładłem na poręczach łóżek, białych poręczach relingu. Brodząc boso, ślizgając się po zimnym dnie wysłanym linoleum, po całej naszej przystani... Do głębi serca szczęśliwy, że spełniam swoje posłannictwo. Szedłem w euforii! Aż raptem szczęście mnie oślepiło i potknąłem się... Potrąciłem ostatni już wrak, na którym spał głęboko Jasieńku-Rozkwiitały-Pąki-Białych-Róż ze swoją pulsującą dziurą w czole. Ocknął się, dźwignął ze snu. Zmarszczył brwi. I ujrzawszy mnie, którym zamarł przeklinając w duchu własną niezręczność, ochryple zamruczał łypiąc okiem pół sennie, pół trzeźwo: - Hanka wyszła, Mańka przyszła, Mańka wyszła, Hanka przyszła, Hanka wyszła, Mańka przyszła, Mańka wyszła, Hanka przyszła... Pinda-drynda spać nie daje! Po czym raptem zgiął się wpół, jakby nagłym bólem przeszyty, i ścisnąwszy skronie jęknął: - O, moja głowa!... Maryjo święta! Kołysał się, kiwał, cały kolebał się w rozpaczy. Gdy tak jęczał trawiony męką, położyłem mu dłoń na czole. Z nie mniejszą delikatnością i współczuciem niż Abigai, od niej bowiem uczyłem się sztuki miłosierdzia. Położyłem dłoń na żołnierskiej bliźnie, kotlinie po odłupanym kawałku czaszki, tam gdzie pod cieniutką opończą drżał mózg. Najwspanialszy twór natury. Pulsował udręką, zanim poczuł bliskość moich palców, idącą skroś nich moc ukojenia. Jął wchłaniać z wolna, jakby z niewiarą i ociąganiem, przykurczył się i usiłował zamknąć w sobie jak ! perłopław, jak gdybym podejrzaną kusił go przynętą, lecz we mnie nie ostało się nic prócz kojących mocy, j prócz esencji miłosierdzia, oliwy na urazy, którą syciłem l przez czterdzieści lat, i on to wyczuł, poznał, zawsze czujny i mądry, obdarzył mnie wreszcie swoim zaufaniem, dał przyzwolenie... Westchnął, przymknął powieki, coś niezrozumiale, lecz z ulgą szepnął. I natychmiast, pulsujący, jął przez moje czułe palce ssać z takim wigorem, z taką zachłannością, aż poczułem, że gotów osuszyć mnie ; do cna, pozbawić na pokrzepienie bodaj kropli, abym zmarniał, dla siebie samego nie zachowując ni krztyny miłosierdzia... Lecz nic na to poradzić nie mogłem, on bowiem mną władał, odkąd zapragnąłem ugasić jego cierpienie... Nieświadom, że może się okazać nie do ugaszenia! Więc oddawałem cierpliwie jak matka, oddawałem wszystko, co mam, więcej już nie myśląc o sobie... Zwyczajnie. Zgodnie z naturą rzeczy. Chwila po chwili. Aż oddech łagodnie z piersi ucieknie... Nastanie cisza nade mną.. Ulotne westchnienie przemknęło nad moim czołem. Podobne do muśnięcia piórkiem. Owiało zamknięte powieki. Koniec - westchnęła struna księżyca nad Epidaurem. Wtenczas otworzyłem znużone oczy, którem był mocno zasłonił powiekami, aby skoncentrować się w pełni na wyczerpującym przedsięwzięciu, niepewny, czy ono się powiedzie mimo wszystkich wytężonych sił.. Boże w niebiesiech. Boże, mój Boże. Powiodło się! Z kotlinką na czole, w której chronił się cień poranka, jakby umknął tu przed brzaskiem, Jasieńku spał przytulony do poduszki. I spokojnie, równo oddychał. Także wszyscy wokół spali- Nikt się nie obudził prócz szarości ociężale wstającego dnia, która nie potrafiła zgasić czerstwych rumieńców na policzkach żołnierzyka z dziurą W czole, pałających, jakby miały trysnąć krwią. Więc dniało już. Dniało. Zanim siostra wbiegnie z termometrami, wtykając je każdemu pod pachę, zanim ich zimny dotyk zbudzi wszystkie koszmary, zanim ruszą na nas ławą i zacznie się codzienna nasza nędza - muszę coś uczynić, póki czas! Klęknąłem pośrodku naszego zgromadzenia, wśród naw wspaniałych bielą i purpurą żagli, gotowych do najwspanialszej z wszelkich podróży, podniosłem wysoko ręce błogosławiąc, błagalne śląc im przesłanie, aby raczyło się spełnić, gdy niebawem o pierwszym promieniu słońca wyruszą, pójdą na dalekie morza: - Idąc tedy uzdrawiajcie... Uzdrawiajcie siebie i wszystkie narody! Tom rzekł. Po czym po trzykroć skłoniłem się zastygłemu morzu barwy ciemnego linoleum. Z klęczek powstałem akurat, gdy błysk słońca wpadł i w marność przemienił perfidny klosz księżyca obłąkanych, obrosły pajęczyną i brudem, upiorną lampę wypełnioną sinym światłem, która nas dręczyła, bezczelnie strasząc po nocach!... Koniec! - pozdrowiła mnie ostatnia, najczystsza struna księżyca nad Epidaurem, który właśnie odchodził, dostojnie pokłoniwszy się słońcu. I ja się pokłoniłem. A od ciała mojego, całej mej sylwetki, ukosem pomknął cień smukły jak struna. Z wolna obracając się w krąg, widziałem, jak się przesuwa po poręczach, odmierzając nad każdym łóżkiem dobrą godzinę. Niosąc nam, chorym na umyśle, zapowiedź, nadzieję powrotu do radości i zdrowia. Liczyłem ich po kolei, nie ominąwszy żadnego, tak jak było ich dwunastu... Zaprawdę - HORAS NON NUMERO NISI SERENAS.. Albowiem sam się stałem Zegarem Słonecznym każdemu I niosąc szczęście. I podczas gdy z wolna obracałem się w krąg, wbiegła jedna z pracownic domu tego, od świtu zaaferowana pielęgniarka z pękiem termometrów w słoiku. Rozejrzawszy się dopadła mnie z zadowoleniem. Bez słowa wsunąwszy mi pod pachę zimną, szklaną rurkę, biegła dalej, pochylając się nad każdym, wołając: "Wstawać, wstawać, panowie! Dość wylegiwania!... A oni stękali, kwękali, pojękiwali i burczeli albo wzdychając z rezygnacją otwierali złe, spłoszone oczy. Któryś zaklął szpetnie, z głębi duszy. Rozbudziła całą załogę, nawet naszemu nestorowi nie okazawszy wyrozumiałości. Dziadek strosząc wąsy spojrzał na świat, który mu się objawił, z taką niechęcią, jakby obudził się nie wiadomo po co. I kiedy pielęgniarka, nawołując do wstawania, w końcu wybiegła - nikt już nie spał. Z ociąganiem gramolili się spod karmazynowych koców, ziewając, sprawdzając termometry odkładane na szafkę, szukając stopami kapci... Patrząc znużonymi oczami w szare okna, za którymi nie było słońca. Ani krztyny. Pomału wszczynał się zwykły, ślamazarny dzień... Ja zaś z termometrem pod pachą położyłem się do łóżka. Przykryłem kocem. I w mgnieniu oka zasnąłem. Nic nie słysząc, nic nie widząc i niczego nie śniąc. Nawet nie słyszałem jazgotu sprzątaczek ani warczenia odkurzacza, kiedy po godzinie przyszły robić tu porządek. ...Sen krótkim mi był pokrzepieniem. Wszak dobre i to, jeśli skazańcowi przed egzekucją uda się zdrzemnąć, wielka to łaska. Obudzono mnie i kazano iść... Posługaczka milcząc sprowadziła mnie w podziemia. Zła i niechętna. Ponaglając pomrukiwaniami jak oporne bydlątko kazała mi biec truchtem przez zielone korytarze, po mrocznych schodach... Dziwna mi się zdała pustka wokół i bezludzie. Ani na naszej sali, ani na korytarzu, nigdzie żywej duszy. Tylko linoleum. Lśniące i wypucowane. Bez śladu stopy ludzkiej. Drzwi na schody w podziemia posługaczka otworzyła trójkątem i natychmiast zatrzasnęła je za nami, trąciwszy mnie nagląco w bok, gdy zawahałem się na progu. Musiała kiedyś wypasać krowy. Byliśmy już w podziemiach. Ukazały się ciężkie filary, strop niski i zakratowane okienka, jedno ze stłuczoną szybą. Lecz przy pustych stołach i na pustych ławach nie siedział nikt. I tu nie dojrzałeś żywej duszy... Wzdrygnąłem się. Jakby już wszystkich zaszlachtowano, a tylko ja, znarowiona sztuka, wlokłem się marudząc pod niezawodny pistolet elektryczny. Wiedziałem, że muszę tam iść, trącany raz po raz w grzbiet, gdybym spróbował nie posłuchać, wszechwładna pastereczka policzy mi żebra! Więc truchtałem posłusznie, mokry od zimnych i gorących potów. Wiodła mnie w stronę niepozornych drzwi. Za tymi drzwiczkami, pamiętam, mieści się najniższe pomieszczenie dla załogi, trudno je nazwać kubrykiem, gdyż jest obszerne, w dwóch długich rzędach stoi koja za koją. A niżej, pod podłogą, już tylko zęza i kil. To tam brzękając na mandolinie zasuszony debilek, nasz aojda, nasz bard, wyśpiewywał sprośne ballady... Lecz cóż tam zastanę teraz? I dlaczego kazano mi tam biec truchtem, w świńskim cwale? Dlaczego byle posługaczka, nie dostrzegając we mnie człowieka z nasienia Odysa, zamienia się w ślepą Kirke, która żadnej nie dostrzega różnicy między mną a warchlakiem? - Bój że ty się Boga! - szepnąłem do niej, bez skutku. I już nie miałem żadnej wątpliwości, jaki los mnie czeka... W tym wymiarze, w jakim wypadło mi przeżyć resztę żywota, świat się zmieniał z sekundy na sekundę, a zawsze przeciwko nam! Tak było i tym razem. Wepchnięty przez drzwiczki głową naprzód wpadłem w kłębowisko brudnej bielizny. W aurę, gdzie osobliwy odbywał się sabat. Trzy, cztery siedziały zgrzane w podkasanych fartuchach, szeroko rozstawiwszy nogi. I patrzyły w osnutą parą czeluść, pełną poruszających się nagich ciał. Na ten widok oddech mi zamarł. Czeluść, jak rozpadlina długa i wąska, a dalej snadź następna czeluść, ogromnie gorąca, gdyż stamtąd buchały gęste opary snujące się w zimnym wnętrzu rozpadliny, w której podrygiwali nadzy i żywi, czekając na swoje przeznaczenie, swoją kolejkę... A młode wiedźmy siedziały zapatrzone, pochłonięte, czasem z cicha wymieniając uwagi, szu- szu-szu, szu-szu-szu - jedna drugiej ukradkiem szeptała do ucha, nie odrywając oczu od tego, czym się napawały, wzdychając och!, ach!, och!, czerwieniejąc, blednąc i przebierając nogami. Albo zwijając się sprężyście, jakby je coś w nieprzyzwoity sposób rozkosznie łechtało. I tak kołysały się powolnie z przymkniętymi powiekami, lubieżnym wyrazem na wargach. Lecz otrząsnąwszy się wnet, jakby je raz po raz upojny dreszcz przenikał, wzdychały, przecierały powieki. I ścisnąwszy kolana spoglądały przez chwilę w otępieniu okiem oszołomionych kur, które wymknęły się wreszcie spod trzepoczących skrzydeł kogucich. Ale po chwili, nienasycone, odzyskiwały werwę. Ich błyszczące łakomie oczy, wciąż pełne głodnej ciekawości, napawały się niedozwolonym widokiem. Czyżby niedozwolonym? Czyżby pierwszy raz miały go przed oczami? Czyż ten sabat nie powtarzał się od czasu do czasu, o stosownej porze, kiedy skazańców trzeba rozebrać do naga, gdy miesiączek pełnię minie? Zapewne tak, gdyż oczy młodych wiedźm pałały od wieków pożądliwością daremnie w cieniu rzęs skrywaną, a jeśli coś tliło się w nich niepokojąco świeżego, to tylko przewrotne iskierki w rozszerzonych źrenicach, migocące błyski dobrego humoru, nadzwyczajnej zabawy... Kiedy oni tam W czeluści podrygiwali żałośnie, z zimna otuliwszy się rękami, wystawiając na jaw dyndające atrybuty męskości, które dość śmieszny tworzą widok, wspaniały tylko u ogiera, a nie wśród naszego mizernego gatunku. Młode wiedźmy raz po raz chichotały, lecz także raz po raz popadały w osobliwe oniemienie. I tak wciąż, wciąż, na przemian... Aż wyrwało mi się głębokie westchnienie odrazy! Wtenczas jedna, obdarzona sterczącymi piersiami, unoszącymi się niemal spazmatycznie, obrzuciła mnie przelotnym, taksującym wejrzeniem i odwróciła głowę z niechęcią. Młoda wiedźma z prężnymi sutkami nie poświęciła mi więcej uwagi. Zajęta była czymś ciekawszym. Inne zaś, rozstawiając różowe kolana, przysiadłszy w krąg, zazierały chichocząc w wąską czeluść osnutą oparem. Rozognione widokiem kroci nagich samców. Najmłodsza zerkała spod wstydliwie przymkniętych powiek, niby to. chroniąc niewinność przed pokusą. I jej oczęta chabrowe raz po raz w stronę nagich mężczyzn pomykały. Cudna taka, z rumieńcami na liczku, niedawno w procesyjach nosiła wianuszek. Konopne włosy na skroni, świeżo przycięte na światową modę. Ocknąwszy się z zapatrzenia, podskoczyła, podbiegła do mnie, - Rozbierać się! - rozkazała. - Nie ma co tu stać i czekać! Rozbierać się już. I jazda... tam! - Widząc, że sterczę w niemym uporze, jęła sprawnymi ruchami zwlekać ze mnie odzienie. Na stos brudów poleciała moja kurtka w biało-amafantowe paski. Anim się obejrzał, kiedy ściągnęła w dół moje nogawki i przkucnąwszy, trzymając je mocno, kazała mi wyplątać się z nich. I tak stanąłem goły i bez wstydu. Odrzuciła z czoła kosmyk lnianych włosów i wskazawszy palcem dymiącą czeluść zawołała mi w twarz: - No, iść tam... Ino już! - Wielka gorycz kazała mi serdecznie się uśmiechnąć. Pomiatasz, dziewko, prawnukiem gospodarza, którego sady owocowe na krasnystawskiej ziemi słynęły dość daleko, aby mu lud okoliczny skwapliwie czapkował. Na pamięć pradziada, pomnij, późna wnuczko, .na pośmiewisko mnie wystawiasz... - Bóg ci zapłać! - szepnąłem. - Niech tyle nie gada! - Szarpnęła mnie za rękę i popchnąwszy w plecy - a moc jest w odkarmionej wiedźmie nie byle jaka - skierowała mnie szybko i prosto w rozpadlinę zimną, długą i. wąską, tam gdzie dygocząc i podskakując resztka moich gołych towarzyszy przepychała się przez szczelinę, skąd buchał lepki i gorący opar... Była tam sama czeluść. Wspiąwszy się na palce ujrzałem kłębowisko nagich kształtów stłoczonych pod natryskami, z których bez ustanku sączył się biały dym, tak jak gaz się sączy, wypełniając całą komorę, gęstniejąc chmurą pod stropem... A nagie ciała, nagie ramiona, nogi, torsy, dusząc się, jeszcze podrygiwały w oparach gazu, który spływał na wszystkich, co znaleźli się w komorze, siwych i czarnowłosych, łysych i złotowłosych, zgrzybiałych i młodziutkich jak jagnięta. Kurzył się wokół nich, owijał podrygujące głowy, napełniał otwarte usta, które już krzyku nie wydadzą. Spływał zamiast wody. Z sitek pryszniców zawieszonych u stropu. Niezawodny gaz z IG Farben Industrie... Więc tak to wygląda! Na górze gdzieś został Oberteufelfuhrer, w świecie spasionych i zdrowych na umyśle, nieświadom, że żyje w człowieczej krainie, pełnej cudownych możliwości, do której ja nie będę miał już prawa powrotu, przywleczony tutaj na rozkaz... Nie ominie mnie to, co stało się udziałem tylu moich braci w cudownej chorobie, wymiecionych jak śmiecie natryskiem z Cyklonu B, aby było schludnie pod słońcem! Aby czystość przywrócić progeniturze, rasie w kutasie i planecie naszej... I oto z zagryzionymi do krwi wargami, patrząc wytrzeszczonym okiem na nich, nieszczęsnych, na ich ostatnie podrygi w oparach, w komorze, skąd zaraz umkną w krainę cieni z chrapliwym westchnieniem - nagi rzuciłem się do u-cieczki! Bez tchu, z sercem w gardle, bez pamięci! Potykając się, ślizgając, obijałem palce u stóp rwąc po mokrym trapie. Po rozchybotanej tratwie pod nogami, zbitej z długich wypolerowanych deszczułek. Byle prędzej. Byle dalej stamtąd, jeśli tylko się uda... - A dokąd to? - usłyszałem skądś znajomy głos. - Dokąd, proszę pana? We wrotach czeluści, których ledwie zdążyłem dopaść, siedziała Mateczka. Jak eksponat tuszy niewieściej. W biel przyodziana Wenus z Wilendorfu. Zewsząd obfite i krągłe, a prawie bez twarzy, wcielenia rozkoszy i władzy, mądrości i błogosławieństw matriarchatu. Rozkraczywszy nogi siedziała na wątłym trenie krzesełka, wypełniając sobą bez mała całe wrota. Musiałbym ją z całych sił pchnąć i dopuścić się świętokradztwa, dosłownie: obalić, gdybym popróbował mimo wszystko wydostać się na wolność. Zgromadziła na podołku świeżą bieliznę, koszule, spodnie od piżamy i przeglądając kawałek po kawałku, cerowała, co się popruło, przyszywała guziki. Tak zgrabnie przegryzała nitkę, aż czystą ozdobą zdała mi się gołębia siwizna Mateczki, istnej Wenus Macierzyństwa, która cieszyła się tak mocnymi zębami. Otarła z drobnych ust strzęp nitki. I spojrzała na mnie maleńkimi oczkami. Z całą przenikliwością, jaką natura obdarzyła je przed wiekami. Ledwie padło na mnie owo spojrzenie, opuściłem bezwładnie ręce i zamarłem nagi bez ruchu. - A czegoś się tak zestrachał, biedaku? - spytała z politowaniem. - Czegóż to?... Wówczas zawiodła męska wytrzymałość, wszystek mój hart i spryt zdradziecko mnie opuścił. I jąłem drżeć na całym ciele! Osłaniając lędźwie, aby w obliczu majestatu Królowej nie korzyć się z całą swoją nędzą na wierzchu. - Oj, biedaczek - westchnęła. - Oj, jak zmarzł...- Pokiwała współczująco głową. - A czemuż to lęka się wykąpać? Milczałem jak kamień. Każdy kamień wewnątrz drży, jest to bowiem najwrażliwsze stworzenie pod słońcem, choć tego na pozór nie widać. Więc wszyscy go bezmyślnie mijają. Ja, kamień, zamieniłem się w posąg męskiej nędzy i pragnąłem tak zostać, znieruchomieć na zawsze, z kamienia poczęty i w kamień obrócony, schylony z czcią i uwielbieniem przed Królową Nieba i Ziemi, przed euforią jej piersi i bioder, ciepłem i czystością, w której rozpuszcza się bez śladu i znika koszmar, w jakim nam dogorywać wypadło, nasz świat, życie nasze, najohydniejsza ohyda! Znika, znika bez śladu, istnieć przestaje. - Każesz tam pójść... - szepnął z pokorą. - To pójdę. Widać tak trzeba - westchnąłem ciężko. Spojrzała na mnie przechyliwszy maleńką głowę na ogromnym macierzyńskim korpusie, tak biała, bielusieńka i tłusta, aż podobna do matki termitow! Nie mniej niż my inteligentnych stworzeń. - Dobrze mówisz, biedaku. Jasne, że trzeba! - ożywiła się i skinęła ze skwapliwą aprobatą. - Przynajmniej raz na dwa tygodnie trzeba porządnie się wykąpać! Po to jest łaźnia... - wygrzebała z fartucha kawałek szarego mydła i wręczyła mi z porozumiewawczym, mrugnięciem, które magicznie na mnie podziałało, jak zdmuchnięcie łusek z moich oczu, od trwogi i zła odczarowanie! Jakbym otrzymał gwarancję samego Majestatu Macierzyństwa, królewski glejt, że włos mi ż głowy spaść nie może. - No, to pospiesz się! Pospiesz... - odprawiła mnie. Bo ja tu mam huk roboty i mało czasu na gadanie. Bez trwogi poszedłem ku czeluści, z której buchały gęste opary. Rzuciwszy przedtem wzgardliwe spojrzenie czterem młodym wiedźmom - z nachalnym wścibstwem przysłuchiwały się mojej rozmowie z Mateczką, udając, że sortują szeleszczące krochmalem pasiaki i zgrzebne koszule, i gacie, z których snuły się troczki. Snadź Mateczka zapędziła je do roboty. Dopóki trwała na straży u wrót łaziebnych. czeluści, żaden tu nie mógł odbywać się sabat! Zatem odwróciłem się do młodych wiedźm plecami i poszedłem nagi - tam, gdzie mi przykazano. Stąpając śmiało, z żeglarską wprawą po rozchybotanych, diablo śliskich deseczkach. Lecz strzegąc się, żeby nie grzmotnąć jak długi straciwszy równowagę - ku niechybnej uciesze młodych wiedźm o ostrych cyckach. Szparko więc pomykałem, aby te wścibskie jędze poznały, z kim mają do czynienia. Aż znalazłem się przed samą szczeliną... Tutaj, ujrzawszy ponownie, co się w głębi wyprawia, zawahałem się na moment i wzdrygnąłem mimo woli. Lecz wnet rozgarnąłem rękami skołtunione kłęby pary i zaczerpnąwszy tchu skoczyłem głową naprzód. Wchłonął mnie wir oślizgłych ciał. Długo spadałem boleśnie potrącany, zanim jak łuk prężąc się odbiłem stopami od zdradziecko twardego dna i wychynąłem na powierzchnię wśród kroci głów unoszących się nad gorącą kipielą. Ani Jońskie , ani żadne inne morze nie wytwarza nigdy podobnej temperatury. I nie pozwala sobie na podobny zgiełk i gwałt. Mimo nieprawdopodobnego ścisku nie nabiłem sobie guza, tak śmiało nurkując w ów gąszcz! Nasiąkłe oparami, mgłą gęstą jak śmietana, twarde ciała i mięśnie moich towarzyszy były tak lepkie, oliwą czy mydłem nasmarowane, tak śliskie i omskliwe, że to mnie uchroniło od zguby. Lecz postanowiłem nigdy więcej nie ryzykować tak nieroztropnie, ilekroć moja spontaniczność i odwaga do desperackich czynów skłania. Musiałem się w onym ścisku utytłać. Otarłszy pianę mydlin z twarzy, rozejrzałem się piekącymi oczami. Sam w środku kipieli patrzyłem, nie mogąc się napatrzyć! W snującym się wokół gęstym oparze kłębowisko ciał osobliwy przedstawiało widok. W swoich podrygiwaniach, podskokach jedni z trwogi dygotali, a drudzy pląsali ze szczęścia. Jedni tarli nędzne swoje ciała, jakby z nich skorupę grzechów zedrzeć było można, a drudzy tańczyli uniósłszy ramiona i przymknąwszy oczy, z glorią na świecących policzkach! Jakbyśmy wszyscy co do jednego, ja i moi towarzysze, znaleźli się żywcem na Sądzie Ostatecznym Memlinga, tak samo goli i jednacy, choć jedni strwożeni, a drudzy radośni, bez różnicy płci, którą geniusz malarza zatarł jako nieistotną... Tylko gigantyczna męskość Prowodyra rzucała się w oczy! Niczym kawał dębu wysoki i krzepki tańczył pod strugą bijącą z chmurnego nieba. I choć wokół ścisk i zgrzytanie zębów, on poruszał się w kręgu swobodnym, do którego nikt nie miał przystępu! Sękatymi ramionami masując rozłożystą pierś, łykał strugę niebiańską, która mu na czarną głowę spadała, łykał, usta płukał i śmiechem parskając, rżąc, wypluwał... Dziw nad dziwy! Jądra miał jak arbuzy. A męskość jak cała Afryka zwisająca u podbrzusza Europy. Przyjrzyjcie się kształtowi Afryki na mapie, a będzie wiadomo, w czym rzecz... I wtenczas z jękiem serca - rozpoznałem go! Tę jego charakterystyczną końską szczękę nie do podrobienia! I wilgotne, czarne, rzucające wrażliwy błysk oczy, istne ślepia karego ogiera!... Tu oto tańczył, parskając pod strugą, onże sam! Mój Dostojny Rozmówca! On, którego mądry głos słał mnie, tropionemu i osaczonemu, niezawodne telepatyczne sygnały, zbawcze instrukcje. Heros z Międzynarodówki Mózgów! Ten sam przecie, który niedawno cierpiał przywiązany do masztu, podobnie jak ja... Zaiste, pomyślałem, natura wspaniałe ma symbole, skoro jego właśnie obdarzyła takimi atrybutami męskości!... Nikt inny nie mógł być Przewodnikiem Stada! Tylko on, heros, ozdoba naszego plemienia, mój Dostojny Rozmówca... Przypomniał mi się obłędny chichot młodych wiedźm przebierających nogami. I pojąłem, że to wówczas podglądnąć musiały jego męskość, niesposobną do ich kwaśnych szparek, lecz godną samej Wenus z Wilendorfu! I tak rozpostarła się przede mną na ścieżaj wielka tajemnica natury... On, Praojciec, władny był w jednym spazmie tworzenia zasiać krocie istnień, które zdolna była począć Pramatka. W dziewięć odmian księżyca wydawała je na świat... Oto tajemnica nieśmiertelności naszego gatunku! A mówią, że Oboje pomarli... O, niedowiarkowie, nędzni d ślepi, którzy nic nie widzicie i niczego nie rozumiecie, w zapobiegliwej krzątaninie spiesząc do grobu, zdyszani, zaaferowani, na wyprzódki... To wyście pomarli i pomrzecie. Natomiast Ci Oboje, Praojciec i Pramatka nasza, w świętości swojej żyją po dziś dzień!... On jest źródłem tryskającym, Ona zaś konchą. Wieczna im cześć i chwała. Wieczysty pokłon. - A tobie, koleś, umyję plecy!... - zawołał parskając czarny heros nade mną, gdy kornie schyliwszy czoło klęczałem u jego stóp. - Widać o to dopraszasz się, bratku! Zakrztusiłem się śmiechem. Boski był to humor! Raz jeszcze olśnił mnie geniusz wspaniałego herosa, chluby Międzynarodówki Mózgów. Obdarzony rzeczywistą mocą, którą nasz gatunek osiągnie za parę milionów lat ewolucji, czarny heros czytał w moim umyśle wprost z dokładnością do jednej setnej mikromyśli. Trafniej i lepiej niż najdoskonalszy encefalograf przyszłych epok, jeśli w ogóle warto udoskonalać tak żenująco prymitywne wynalazki! Heros zatem wiedział dobrze, dlaczego się przed nim korzę rozpamiętując tajemnicę nieśmiertelności naszego gatunku, fenomen natury. I grzbiet zginam ani myśląc o myciu pleców... Tym wspanialszy okazał się jego dowcip! Śmieliśmy się obaj. On rżał nade mną, ja zaś u jego stóp. I szorował mi plecy ryżową szczotką. A we mnie krew jęła krążyć żywiej. - Oj, jak dobrze! - westchnąłem.- Oj, jo, joj, jak bosko! - Gorące strugi wody siekły mnie po grzbiecie, smagając tak ostro, aż słoneczne cętki migotały mi w oczach, gdy z włosów moich tryskały kaskady. Zgięty w kabłąk przed źródłem Aretuzy, pijany ze szczęścia, piłem, parskałem i znów piłem, gasząc dręczące od jakże dawna pragnienie, które mi język zamieniało w szeleszczący liść papirusu, że ledwie nim mogłem obracać, a teraz nowo narodzony igra radośnie w zagrodzie zębów... Więc radowałem się, chichocząc i prychając, gdy heros z wigorem mył mi plecy, nie żałując ryżowej szczotki. I błogą ulgę zsyłał na mój swędzący grzbiet, potem niewoli przeżarty, od niezliczonych dni i nocy pozbawiony kąpieli. Czułem, jak każdy por skóry zaczyna oddychać A wnet wszystek odetchnę swobodą! I tak się stało, nim heros klepnął mnie w łopatkę przyjaźnie, z serdecznym ponagleniem. - Teraz ty mnie!... - zawołał rzucając mi szczotkę, którą pochwyciłem w uniesione ręce Nadstawił rozłożyste plecy. Musiałem wspiąć się na palce, aby dosięgnąć owych wspaniałych barków oplecionych twardymi mieśniami. Kiedy namaszczałem go szarym mydłem, stwierdziłem, że sporo stracił w niewoli, skąpe miał ciało na żebrach, mięśnie ani tak twarde, ani tak sękate, jak marniejący dąb... Ścisnęło mi się serce ze współczucia, które śmiertelnik winien bogom. - Szoruj no! - rzucił mi przez ramię niecierpliwie, z przyganą, doskonale świadom moich myśli. - Szoruj, szoruj! Tak się dopraszał i ponaglał, że najpierw delikatnie prowadząc szczotkę po grzbiecie, wkrótce musiałem przyciskać ją z całych sił, aż wydawała taki chrzęst, jakbym kąpanego skrobał. Dopiero wtenczas zaczął pomrukiwać z aprobatą. I wołał: - O, to, to! Tak trzeba! - Cóż miałem robić, choć na skórze pojawiły się krwawe pręgi? Życzenie bogów jest naszym życzeniem. Dopuszczony do tak wielkiej łaski nie miałem zamiaru jej utracić. Choćby boska krew, którą szczotką ryżową pobudzałem, miała trysnąć strużkami w parne z oszałamiającego gorąca powietrze! Któż by pomyślał, że właśnie mnie wypadnie oddawać herosowi taką przysługę? Czyżby piastunka bądź najlepsza wróżka mogła przepowiedzieć nad moją kołyską coś aż tak wspaniałego?!... Oto obmywałem nieśmiertelność z potu nieszczęścia i trwóg, z krwawego potu obłędu obmywałem śniadą skórę herosa... Oburącz masując mu plecy, to znów szczotką polerując łopatki, rozglądałem się, ciekaw, co się wokół nas dzieje. Wszędzie szumiały prysznice, tryskając rzęsiście gorącymi strugami. A pod każdym natryskiem kąpało się dwóch lub trzech nagich mężczyzn, na przemian wskakując i odskakując spod źródła. Raz po raz spośród kłębów lepkiej Pary jawiło się znajome oblicze... A to demoniczny egzorcysta, który kąpał się z krzyżem zawieszonym na piersi. Tuż przy nim jego totumfacki, Sancho, uśmiechnięty od ucha do ucha. A to syn konsula, potomek aztecki, z zamkniętymi oczami, wyciągniętą szyją, mignęła mi jego niesamowita wydłużona czaszka. A to Sylwek Kolos, wybitny muzyk i kompozytor, który kryjąc się w kącie trzymał się z dala od herosa, bo choć sam był wielki, męskość miał mizerniutką... Piotr żeglarz smukły jak chłopiec. I wyprostowany godnie markiz de Sade, który nawet tuj swoje wybredne wniósł maniery, spoglądając spod wpół-przymkniętych powiek uśmiechał się w zamyśleniu do lśniących kropel, które osiadły w czarnym gąszczu na jego torsie. Maniek cwaniak rozpychał się, gdzie mógł, i krążył od prysznica do prysznica. Sowiński jenerał sterczał wsparty o ramię ryżego Kitchenera, zażywali kąpieli wspólnie z feldmarszałkiem. Sędzia przed podróżą do mgławicy Andromedy gulgotał pod natryskiem i wypluwał swoje grzechy. Adaś stał już poza tym wszystkim, wsparty o ścianę, ze zwieszoną głową, skrzyżowawszy ramiona na piersi, albowiem dzięki swojej rzutkości rychlej niż my pozbył się grzechów swoich, i pospieszywszy się, jak zwykle coś rozpamiętywał w samotności. A wokół się kłębiło. Młody Dm-ski skocznie podśpiewywał. A nasz książę, płowego raz za razem podkręcając wąsa, cieszył się i bawił jak ułan przed potyczką, wybijając w miejscu bosymi piętami rytm mazura. Nawet chmurna twarz Dziadka, gdy na moment z gorejącej mgły się wyłoniła, miała w sobie coś pogodnego! I tak szorując do upadłego, jakby nie miały krańca, rozłożyste plecy herosa i rozglądając się wokół z nienasyconą ciekawością, pomyślałem sobie: świętą rację miał pan doktor Antoni Czechow, kiedy mawiał, że... łaźnia to miejsce, gdzie panuje wolność, równość i braterstwo! Cóż za doskonały lekarz! Wspomniawszy jego olśniewające słowa, schylony nad śniadym grzbietem mojego herosa - na cudowny moment powróciłem do- -bani z sosnowych bierwion, do mojego dzieciństwa, do ruskiej łaźni, gdzie smagany brzozową witką, porażony nagością kobiecego ciała oszałamiającej doznawałem inicjacji... I przylgnąłem policzkiem do twardych pleców herosa, i zapłakałem, Ą struga bijąca z góry szybko zmyła najgorętsze łzy. Bo i na co miałby je kto oglądać? Wszak tylko sam wiem, co było mi sądzone. Albowiem wtedy, w ruskiej łaźni, moje życie dopiero się zaczynało, dręczyły mnie sny i niepokoje pacholęctwa, niepodobne do tych groźnych tajemnic, z jakimi musi się borykać wiek dojrzały. Dopiero po całych latach wędrówki ma się z nimi do czynienia. Gdy przylgnąłem policzkiem do jego mokrych pleców, heros zerknął przez ramię i ostrzegł: - Uważaj, chłopie! Tu ślisko jak diabli! Można sobie zęby powybijać! Parsknął, prychnął, mignął wilgotnym czarnym okiem i wyciągnął rękę po szczotkę ryżową. - Sam sobie wyszoruję zadek! Akurat tam mam łaskotki!... Dawaj. Zabrał mi szczotkę. I choć niejedno gotów byłem dla bogów z Olimpu uczynić, albowiem każdy kontakt z bóstwem uszlachetnia, w ten oto sposób skończyły się moje posługi... Okazałem się zbędny! Wówczas pomyślałem o sobie i wskoczyłem pod natrysk. Myłem się z niespodzianą rozkoszą. Co chwila nadstawiając, twarz pod siekące strumienie. Ale nie minęło i pół pacierza, kiedy huknął nad nami niespodzianie głos watażki: - Zakręcać krany!... Wychodzić! Wychodzić!... Zakręcać krany!... Poganiał i wrzeszczał skroś mgieł, stojąc w szczelinie, przez którą wchodziło się do łaźni, i zagarniając pierwszych z brzegu. A ociągali się wszyscy, nie wyłączając mnie. Udawali, że nie słyszą, co watażka wykrzykuje przez plusk i szum rzęsistych strumieni - Kto żyw, w pośpiechu nurzał się jeszcze, głowę pod natrysk podstawiając. Prychając, chichocząc, baraszkując. Ciesząc się jak małe dzieci ostatnią chwilą swawoli. - O w dupę jebani! - ryknął watażka. W podkasanym kitlu susem wskoczył do wnętrza i roztrącając grona nagusów zakręcał kurki jeden po drugim. Osełedec majtał mu się na czole, a kiedy wreszcie uporał się z ostatnim kurkiem i stanął dysząc pod ścianą w końcu łaźni, z oklapniętego na oko czarnego osełedca sączyły się gęste krople, skapując na nos, którym głośno pociągał, po czym siarczyście splunął. Tymczasem towarzysze moi wymykali się widząc, że zabawa skończona. Szliśmy ciasno nagim stadem opuściwszy łaźnię, tłocząc się w wąskim przesmyku, gdzie wycierał się, kto miał ręcznik. A kto go nie wziął, tak jak ja, zgarniał dłońmi krople z ciała. Urosły mi tak długie włosy, że mógłbym zapleść chiński warkocz. Wyżymając je, pomyślałem o deszczu sprzed trzydziestu lat, który przemoczył lśniące warkocze mojej ukochanej, a ja nie śmiałem ich dotknąć w grodzieńskim sadzie, gdzie mieliśmy kryjówkę. Usłyszałem, jak z tyłu ktoś rzekł: - Daliby tak co dzień się pokąpać, to od razu człowiek byłby zdrów!. Lgnąc do siebie, mokrzy i śliscy, tłoczyliśmy się do szczeliny pod wezwaniem wielkiej Wenus z Wilendorfu, szczeliny, która wyrzucała nas spazmatycznie jak różowy pomiot na zewnątrz. Wielu, wielu nas było. I połóg był urodzajny. Tam zaś wyciągały do nas ręce cztery akuszerki, aby nas w czystą bieliznę przyoblec. Te same cztery młode wiedźmy konopnowłose. Przed każdą ustawiła się kolejka nagich mężczyzn. Może ta procesja nie robiła na nich żadnego wrażenia, w końcu byli to sami wariaci, Tyle, że coś im tam dyndało. A może ściskały kolana, żeby nie otworzyć się jak kwiaty. Wtedy byłyby sobą. Wtedy trzeba im współczuć. Może nie mniej niż nam. Spieszyły się wręczając każdemu gacie, długie, z troczka-mi, zgrzebną koszulę i na wierzch kolorową piżamę w paski. Dawały też świeże ręczniki żądając zwrotu używanych. Barwy piżam - biało-niebieskie, biało-zielone, brązowo-szare. Ustawiłem się oczywiście w tej kolejce, gdzie były do osiągnięcia biało-amarantowe. I ciekaw byłem, kto przede mną aspiruje do barw narodowych. Ku mojemu zdumieniu nie spostrzegłem ani księcia, ani Dziadka! Książę owszem był, ale stał już przyodziany w biało-niebieski pasiak! Jak wiele mi to powiedziało o jego pięknym Sercu, aż mnie coś ścisnęło w krtani, nie spodziewałem się bowiem tak wyraźnej solidarności z tymi, którymi palono w piecach Europy... A Dziadek gdzieś się zapałętał. Nie mogłem go dojrzeć w tłumie tych, którzy się ubierali, ani tych, którzy nago czekali. Stał przede mną w kolejce do amarantów ryży egzorcysta i Sancho, nieodłączny jego fajfus, Maniuś cwaniak, choć na co mu taka piżama, skoro za dwa dni wychodzi?, dalej potomek Azteków i Piotr Anglik, trzęsący głową markiz de Sade, krępy marynarz, którego brano za symulanta, o mój Boże - łysy, kochany błazen królewski od owej pamiętnej rozmowy tak dawno nie widziany, też tu stał!, maleńki, gdyby się nie poruszył, ani bym go dojrzał za zwalistą sylwetą Sylwka Kolosa, na którym i tak żadna piżama się nie dopnie... No i oczywiście młody Dm-ski! Któż by, jeśli nie on! Zaiste dziwna to była sfora pretendentów do barw narodowych! Wytrzeszczałem oczy gubiąc się w domysłach. Może ten czy ów mógłby jakoś swoje aspiracje uzasadnić. Ale z którejkolwiek strony spojrzeć na nich wszystkich razem... Przecież żaden, prócz mnie i tego Dm- skiego, nie był nawet mieszkańcem karmazynowej komnaty! Wyglądało to na spisek, który ma za cel rozbić nasz mit narodowy! Naszą tradycję, do której wskutek nieodwzajemnionej miłości ja sam należałem i tylko to dawało mi prawo czekać na szarym końcu... Patrząc, jak ciągną do siebie, porywają mi sprzed oczu szaty o barwach Najjaśniejszej Rzeczypospolitej... Widać tak trzeba. Widać tak już u nas ma być. Jedni służą paradując w gronostajach, drudzy służą oddając swoje kości. Pierwszych garstka, drugich milion. Jeden z miliona mogę chodzić nago. Więc natychmiast postanowiłem wycofać się z kolejki pachnącej odrażającym spiskiem. Lecz stał za mną heros, mój Dostojny Rozmówca, który mi zastąpił drogę. Obecność jego tutaj, w tej kolejce do barw narodowych, przydała niesamowitego znaczenia całej sprawie! Obróciwszy się i ujrzawszy go, omal nie zachłysnąłem się z zaskoczenia. Przecież on był Mózgiem! Mózgiem tego wszystkiego, co się tu działo. Znał sekrety każdego z osobna i zbiorowości pospołu. To on nami rządził, to on nam demiurgował! Rozumiał tu wszystko, gdy ja tak niewiele rozumiałem. Ten wspaniały człowiek z końską szczęką, męskością ogiera, obdarzony boskim intelektem, nieosiągalnym dla nas, dopóki nie zostaniemy oświeceni za parę milionów lat siłą naszego mózgu. - Dokąd? - spytał. A ja stropiwszy się nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wreszcie wspiąwszy się na palce, szepnąłem mu do ucha: - Spisek! Prawda? Skinął głową. A potem, jakby nie dosłyszał, wetknąwszy w ucho mały palec szybko nim obracał, aż podrygiwała odstająca małżowina. Wiedziałem, że to był trick. Bo on lubił różne sztuczki, różne tricki. I natychmiast mnie to rozbawiło, budząc jeszcze większą do niego sympatię. Wszak każdy mąż opatrznościowy tylko zyskuje na tym, jeśli nie jest całkiem i bez reszty serio. - Wody się nabrało - mruknął wyjaśniając. Lecz błysk w jego oczach mówił mi, że on dobrze słyszał, co mu przed chwilą szepnąłem. W takim razie, przyszło mi na myśl, winienem uczciwie określić swoje stanowisko. Nie miałem ochoty brać udziału w żadnym łajdactwie. Przynajmniej w domu obłąkanych mogłem sobie wreszcie pozwolić na niezależność. Niechaj on wie, że nie przyłożę ręki do frymarczenia szatami Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. - Stój w kolejce, bo cię wyślizgają - powiedział - na koniec dostaniesz same dziury albo same łaty. - Żołnierze u nas zwykle to dostawali - odparłem, - Nie bądź frajer. Żadna sztuka chodzić z gołą dupą. Luda trzy razy więcej, niż się należy. - A ty uważasz, że każdy na amaranty zasługuje?... - Dają ci kapotę na dwie niedziele, to i musisz mieć całą, a nie byle jaką. - Właśnie. Idzie o barwy! W tym cała rzecz - rzekłem z przyciskiem. - Ty mi wybierz całą! - rozkazał. - I żeby guziki wszystkie byli... "Byli?" Chyba przesadził w snobowandu się na prostotę! - Ja? A dlaczegóż to ja mam ci wybrać? -A dlatego, że nie chcę, żeby ta siksa moje jaja oglądała!,.. Rzekł mową skrzydlatą, a śniade jego oblicze podbiegło ciemną krwią. Lecz ponad wstyd herosa ja się zawstydziłem do głębi serca swego. Wstydziłem się za habity i ornaty, za chrześcijan pogardzających ciałem, za Bizancjum w pompatycznych szatach, za ohydny smród świętoszkowatości zalęgły nad Europą, za całe hordy barbarzyńców z ich pieprzonym figowym listkiem! Oto stał przede mną człowiek - młodzieniec spod dłuta Praksytelesa! I czego zmuszony był się wstydzić! Swojej zbyt mocno wyeksponowanej męskości? Greczynki poczytywały sobie za zaszczyt, aby komuś takiemu jak on umyć stopy. Przylgnąć błagalnie do jego kolan jak Afrodyta do nóg Adonisa. Ale po dwudziestu wiekach gwałtu na naszej niewinności tak zostaliśmy skundleni, że zaprawdę nic innego nie da się powiedzieć, prócz tego, co z jego ust usłyszałem - nie życzę sobie, żeby ta siksa moje jaja oglądała! Tym dictum ujawnił mi heros dosadnie, iż zdaje sobie doskonale sprawę z tego, jakiej zbrodni dopuszczono się na naszej naturze, z pomocą cnoty i grzechu rozszczepiając ją z zaciekłością, wpędzając w chroniczną schizofrenię, dziedziczne rozszczepienie, w którym natura nasza zdycha z pokolenia na pokolenie. Spojrzeliśmy sobie w oczy z herosem. I rozumieliśmy wszystko. Dopóki staliśmy nadzy. Zanim nas znów przyodzieją. - Zrobię, jak każesz - rzekłem. I dodałem po chwili - Nam się zdaje, że tyle dobra czynimy na ziemi! Bo mało kto pamięta, ile udało nam się napsuć! - Pilnuj kolejki i nie chromol tyle! - skarcił mnie łagodnie mój Dostojny Rozmówca. - Zaraz my. Dwóch tylko przed nami! Dając mi do zrozumienia, że mam zająć się siksą, wziął mnie za ramiona i obrócił we właściwym kierunku. Z jasnymi kosmykami w nieładzie, kropelkami potu na czole, z rumieńcem, który słał się pod niebieskie oczy, kręciła się na krzesełku młoda wiedźma, wyławiając ze stosów i padając gołym- mężczyznom sztuki świeżej bielizny. Spojrzałem na nią i wydała mi się wielce ponętna! Może dlatego, że wśród powszechnej golizny ona jedna była ubrana w biały fartuch, spod którego przebijał różowy płomień halki. Zgrzana, musiała rozpiąć guziki pod szyją dość głęboko. Schylając się pokazywała tak czysto utoczone piersi, że zapragnąłem odejść stąd czym prędzej, aby nie zdradzić się z jawnie wzbierającą pokusą. Tymczasem podstępnie wsmyknął się przede mnie dziadulo, zwany Te-te-te-te-te, wielki spryciarz, jak się okazuje, wykorzystał chwilę mojej nieuwagi, gdy zagadałem się z herosem. I właśnie molestował jasnowłosą o krótsze gacie, bo dostał cholernie długie, a sam był maluteńki. I obsypywał ją tym swoim: Te-te-te-te- te!, terkocząc jak derkacz. Naburmuszona dziewczyna błysnęła białymi zębami i zaśmiała się w głos. Kto pierwszy raz usłyszał terkotanie dziadula, mógł się serdecznie ubawić. Więc dziewczyna śmiała się do woli. Tymczasem ja w lot chwytając okazję pochwyciłem gacie, które dziadunio odrzucił, rzeczywiście dobre na słonia, i skwapliwie wręczyłem herosowi, ten zaś natychmiast zaczął się w nie wbijać. Sykał i psykał za moimi plecami, bo nogawice stawiały opór, niechętne mokremu ciału herosa. Raz i drugi kolanem kuksnął mnie w zadek. Strasznie zabolało. - Uważaj, baranie! - syknąłem. I zdjął mnie lęk, że natychmiast spotka mnie zemsta bogów za tak nie wczesne bluźnierstwo. Lecz heros coś mruknął. Sapnął. I tyle. Ten brak właściwego responsu dopiero wydał mi się podejrzany! Ho, ho!, pomyślałem sobie. Ho, ho, ho. Lecz zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, stałem już przed jasnowłosą. Spojrzała krótko i bystro, jakby biorąc ze mnie miarę. Po czym szybko i z wprawą, bez żadnego grzebania w stosie bielizny, podała mi szare gacie i zgrzebną koszulę, jak na pochówek, jak do chłopskiej trumny. Kategorycznie odmówiłem. - Nie noszę. Zamrugała oczami, usłyszałem szorstki, opryskliwy głos: - To się przeziębi! - Nie przeziębi. Nie ma obawy... - Jak uważa - odparła odkładając na bok gacie i koszulę. - Niech się zasłonił! Wstydu nie ma? Posłusznie położyłem rękę na podbrzusze. Słyszałem, jak heros za mną warczał przez zęby: - no, właź!, no, - właź! - mocując się ze swoim, który nie mieścił się w obcisłych gaciach. Lnianowłosa z wyraźną niechęcią wykonywała swoje obowiązki. Może i budziłaby współczucie, gdyby nam ktokolwiek tu współczuł. Taką posadę powinna była mieć caryca Katarzyna. Tego rodzaju zajęcie tak by jej serce, temperament i ambicje zaspokoiło, że obeszłoby się bez zaborów, a los ojczyzny naszej zgoła inaczej dziś by wyglądał. Ja ci to mówię, a ty znajdź wreszcie tę cholerną piżamę, bo zimno mi tak stać! - A mówiłam! - potrząsnęła głową. - Jak kalesonów nie chce, to będzie marzł! Skłoniłem się godnie i spojrzawszy jej prosto w oczy powiedziałem; - Niestety, ze względów natury estetycznej, pozwolę sobie zauważyć, nie będę używał ineksprymabli, cesarzowo. - Nie, to nie - odparła z powagą. - Przeziębi pęcherz. I będzie tylko kłopot. - W czterdziestostopniowy mróz nad Wisłą czy nad Newą chadzam bez, cesarzowo. - Ech, skaranie z wami boskie! Co ja będę tołkować!... Niech bierze i przymierzy! - rzuciła mi piżamę. - I pospieszy się, jak mamę kocham! Tyle narodu czeka jeszcze!... - Bądź wola twoja, najjaśniejsza pani - rzekłem. Przyjąłem z jej rąk w kostkę złożony mundur. Stanąłem na uboczu. Przymierzyłem - pasował jak ulał! Spodnie z szykownymi lampasami trzymały się dobrze, ściągnięte mocną gumą w pasie. A strojna kurtka leżała wspaniale, jak na mnie uszyta! Rękawy w sam raz, dopasowana w ramionach i talii. Pozapinałem guziki. Na lewej piersi, na kieszeni, jaśniał emblemat - I A, wyhaftowany białą nicią, musiał wyjść spod patriotycznych palców którejś z cór naszego narodu. Przyjrzałem się z dumą, jakbym oglądał go pierwszy raz. Jedynka rzymska oraz duża litera A. Pierwszy Pułk Artylerii Konnej. Bagatela! Postawiłem sztywno kołnierz i - miałem już amaranty zapięte pod szyją! Chłopięca radość łomotała mi. w sercu. Na nic lustro, sam czułem, jak ten pachnący świeżością, choć nieco wilgotny mundur znakomicie uzupełnia, poprawia mój autoportret! Jak doskonale się prezentuję jako ułan Najjaśniejszej Rzeczypospolitej! Ziemia aż drży. Gdybym spojrzał na siebie z zewnątrz, musiałbym oczy wytrzeszczyć z podziwu, jak ów szyldwach, co oczy przeciera! Tylko dziś - bogatszy o to wszystko, co wiem, a czego oni nie wiedzieli - pewnie nigdy nie wysługiwałbym się Napoleonowi, który był ostatecznie zimnym kanciarzem. I nie oglądaliby mnie na San Domingo ani pod Somosierra, ani w Saragossie, ani w nurcie rzeczki Elstery. Tylko w wyprawie na Moskwę, która jedna powinna była się udać, lecz właśnie się nie udała. Przepłakane, przebolane... Nieprzepłakane, nieprzebolane.. Jak wszystko u nas. Obciągnąłem mundur i postanowiłem natychmiast, w porywie serca i obowiązku, zameldować się przed księciem. Lecz daremnie szukałem go wzrokiem w gromadzie gołych i ubranych, tych co jeszcze czekali, i tych, co się przyodziewali, a przyodziani wymykali się jeden po drugim z naszego armijnego, podziemnego centrum zaopatrzenia, w którym uwijały się dawne cztery wiedźmy, obecnie młode markietanki. Czyżby książę wyszedł nie poczekawszy, aż będę miał zaszczyt zameldować się przed Naczelnym Wodzem wojsk polskich? Przepychałem się przez ciżbę srodze przejęty i zawiedziony. Depcząc po wertepach brudnej bielizny, porzuconej byle jak na ziemi, potykając się na tym istnym pobojowisku, gdzie po walecznych cuchnące pozostały szmaty, dziurawe kurtka, zbędne temblaki i bandaże ręczników, znoszone gacie z dwiema plamami zakrzepłej krwi akurat tam, gdzie przylegają pośladki, jakby każdy z onych bohaterów bagnetem lub kulą oberwał dubleta prosto w cztery litery... Grzęznąc szedłem po tym, deptałem świętości, aby koniecznie odnaleźć księcia, wypełnić swój żołnierski obowiązek. Ale książę zniknął, zawsze, był jak sen jaki złoty, więc zniknął. Tylko ja ze swoją wiernością nurzałem się daremnie w nieczystościach wojny i historii. Raz po raz któraś z markdetanek podnosiła jazgot, szkoda, że w niczym niepodobny do płaczu. Zaciekły, zły, zawzięty i gniewny, jakby kobiecemu sercu te wieczne jatki tak już nadojadły, że nieszczęsne markietankd gotowe by - przedtem odarłszy ich ze skóry - wszystkim bohaterom soli na ogon nasypać. Tak oto brnąc przez narodowe pobojowiska niespodzianie natknąłem się na Dziadka. Wychudzony, wsparty plecami o mur, sarkał na swoją starość, niezręczną i nieporadną, biedząc się ze spodniami w biało-amarantówe pasy, targając nogawki, w których więzły stopy, trzęsący się i nagi. Natychmiast znalazłem się przy nim. Bez zwłoki pomogłem mu się ubrać. W miarę szybko i sprawnie. Ubierając słyszałem, jak serdecznie zirytowany wciąż przeklina pod nosem. W zdumienie wprawiła mnie oszałamiająca tyrada... Z ust Dziadka, spod dobrotliwych, łagodnych jego wąsów sypały się klątwy polskie, rosyjskie, niemieckie, francuskie, angielskie, coś po litewsku?, albo w innym nie znanym mi języku, mało tego, łacińskie i greckie! O, święta miłości kochanej ojczyzny! Tchu mi w piersi zabrakło! Na to, co z ust swoich wyrzucał Dziadek, nie ma określenia! Wedle nędznej współczesnej kategorii: "wiązanka". Jaka tam wiązanka, którą byle przekupka warszawska od niechcenia składa. To był najwspanialszy wieniec, jednorodnie laurowy, na mogiłę naszą i waszą... Dość powiedzieć, że ręce mi się trzęsły, kiedy zapinałem Dziadkowi guziki u kurtki. Uważając, by nie wplątać palców w siwe runo na piersi. A chudy, że żebra można policzyć! Aż strach, że lada moment śmierć donosi w sobie. Jeszcze coś mruczał pod wąsem, ale były to już ostatnie werble wielkiego gniewu. I wreszcie spojrzał na mnie, łagodne światło niezwykłej urody wyjrzało spod nasrożonych brwi i - zaczął mnie dostrzegać. W milczeniu śledził moje skwapliwe poczynania. Przyglądał się uważnie, lecz jakby z rozbawieniem, gdy zapinałem guziki biało- amarantowej kurtki, jego kurtki, która przecież powinna być szara. U naszych stóp leżały skrwawione gacie, sztandary ojczyzny obłąkanych, cała nasza nędza wystawiona na jaw, a ja mozolnie spinałem przeszłość z teraźniejszością, rozpacz z nadzieją, a oba nasze serca trzęsły się i dygotały jak gołąb, zanim mu kark skręcą. A kiedy zapiąłem go na ostatni guzik jak zwykły sarmata-biurokrata, który niczego już nie umie, więc gębę ma pełną tych guzików, które wciąż zapina na ostatni guzik, bo o niczym więcej nie słyszał prócz ostatniego guzika, choć guzik w dziejach Polaków wiekopomną odegrał rolę, nie oddaliśmy przecie ani guzika!, więc lepiej będzie zamiast zapinać wszystko na ostatni guzik, zapinać przynajmniej rozporek. I o tym na co dzień pamiętać. Kiedy więc Dziadka ubrałem i stał zapięty pod szyję, spojrzał na mnie spod nastroszonych brwi, aż mi zimno w pięty poszło, zląkłem się, jakbym mu w czymś bez złych zamiarów uwłaczył. W nerwowych chwilach natychmiast się pocę, natychmiast nabieram obrzydzenia do siebie samego. Tymczasem on znienacka się rozpogodził! Szybkim, szorstkim gestem pogłaskał mnie po twarzy. A potem położył rękę na sercu. I skłonił się przede mną! Zaniemówiłem. Nie mając pojęcia, nie wiedząc zgoła, jak mam się zachować! Jak odpowiedzieć na pokłon, tak absolutnie niezasłużony, nienależny, na który wobec mnie pozwoliła sobie wielkość. A choćby nawet był to Nikt, tak jak ja, przecie nie przywykłem, aby stary człowiek kłaniał mi się pierwszy! Dawno nie porwała mnie w swoje objęcia tak bolesna konfuzja... Gdybyż pocałunek w rękę nie był wśród nas, obłąkanych, gestem tak mało znaczącym, natychmiast znalazłbym sposób - Dziadka w pomarszczoną rękę pocałował. Lecz przy takim obrocie rzeczy gubiłem się w rozpaczliwej niewiedzy, co mi czynić przystoi. Bosy byłem, więc jakże tu wyprężyć się i strzelić obcasami? Ku chwale Ojczyzny! Takie słowa nie przechodzą mi przez gardło. Nie mam w sobie nic z zawodowego żołnierza. Rozkazów nie cierpię. I zawsze byłem ochotnikiem. Albo zgoła niczym!... Więc wytrzeszczywszy, oczy patrzyłem, widząc przed, sobą tę niezapomnianą twarz, spiżowe oblicze - dumne czoło, chmurne brwi, przejmujące wejrzenie, łagodny wąs, cały siwy, caluteńki siwy. I zarost na policzkach, który pojawił się tam po zgonie, gdy rodacy złożyli go po śmierci w trumnie za szybką... I naraz ocknęło się we mnie to, co powinienem zrobić, powiedzieć... Pytanie przywołane z dzieciństwa, tak często do mnie powracającego w tych murach domu obłąkanych, o które wsparty plecami stał Dziadek... I łagodnie na mnie spozierał, ruszając wąsem. Więc ośmieliłem się spytać z całą. bezpośredniością: - Czytałeś, Dziadku, te tony listów wysyłane na Ma-derę? Pytam, bo sam do ciebie pisałem... Tedy ciekaw jestem, czyś na kartkę ode mnie przypadkiem nie zwrócił uwagi? Dziadek milczał, ale nie tym wyniosłym milczeniem, którym odprawia się z kwitkiem niezręcznych dyplomatów na chybionej audiencji. Tak milczał, jakby się zastanawiał... Ośmieliłem się wesprzeć jego pamięć, słynną z niezawodności, choć obarczoną tyloma zobowiązaniami wobec przeszłości, teraźniejszości, wobec historii i losów narodu, wobec całego galimatiasu, w którym grzęzła nasza epoka. Wszak ja po latach trzydziestu pięciu jak żywą tę kartkę pamiętałem, może i dlatego, że ledwie umiałem wówczas stawiać litery, rękę mi ojciec prowadził. Ile groszy na ten cel mi dano, dzisiaj nie przypomnę, ale widokówkę sam wybierałem w budce na rogu Dominikańskiej i Hoovera, a może troszkę dalej - na rogu Dominikańskiej i Orzeszkowej, tam gdzie zbiegały się dwie główne ulice. Aeroplan miał zanieść ją stamtąd prosto na Maderę! _- Kolorowa była! - nieskromnie pochwaliłem się przed Dziadkiem. - Piękne miała kolory... Na znak, że słucha mnie uważnie, Dziadek w milczeniu skinął głową. Gwar był wokół, markietanki jazgotały, więc nachylił ucha w moją stronę, przytrzymując kosmatą małżowinę dwoma palcami. Profil miał trochę odmieniony, ale nie za bardzo, cóż - czas robi swoje. Zważywszy na wszelkie okoliczności i tak trzymał się krzepko nad podziw. - Otóż był tam Niemen - powiedziałem. - Niemen pod Górą Zamkową, pod królewskim zamkiem Batorego. A dalej wzgórza i zielone lasy. I tratwy szły po Niemnie. Niby malutkie, ale one są duże... To wszystko było dla Ciebie. Na mojej kartce, którą do Ciebie wysłałem! Dziadek poruszył ustami, a ja z przykrością na to patrzyłem, bo usta miał bezzębne, o czym zdołałem zapomnieć, tym boleśniej zakłuło mnie serce, gdy mi to unaocznił. Lecz nie rzekł nic, jakby ten ruch warg żadnym nie mógł zakończyć się słowem. Jakby już nic - na to, co mu obwieściłem - nie miał do powiedzenia. Bodajby westchnął! Lecz i tego nie uczynił. Bodajby westchnął za Niemnem... Stał w milczeniu, z łagodnym, wejrzeniem! Pod murem z czerwonej cegły. Grubym murem, twardo spojonym murem cytadeli. Gdzie się rozstrzeliwuje skazańców. Stał z podniesionym czołem, jakby mu się kłaniały Sybiry, Magdeburgi, Pawiaki, Aleje Szucha, walące się kolumny Zygmunta. Stał z gipsem w ustach. I patrzył na mnie, na swój egzekucyjny pluton, z krotochwilnym błyskiem w oku! Ten stary człowiek. To on zapragnął swoje stare serce starej matce do grobu położyć. - Zakręciło mi się w głowie, zadurzyło strasznie. Czułem, że ledwie trzymam się na nogach, gdy on stoi nieporuszony. W desperacji wyciągnąłem moją okaleczoną rękę, jakbym mógł obronić się przed zjawą, przed Nim, przed nim samym - dziadem dziadów moich. Moja ręka dostała drgawek. Wyciągnięta trzęsła się przed nim. W furii! Tak! W furii i nienawiści. Krzyczała rozdzierającym głosem! Całym spazmem żył. Aż wszystkie Chrystusy Narodów furkotały wokół! Spłoszone jak ćmy przed całopaleniem. Pragnęła skończyć z Tym! W imieniu trzydziestu milionów fur nieszczęścia. Dla zwykłej człowieczej potrzeby. Skończyć! Żeby żyć znaczyło żyć w miłości i pokoju. Więc skończyć! Skończyć! Skończyć! Schwycić za gardło żylastego Dziada! Lecz to On moją rozdygotaną rękę ujął w obie dłonie Przytrzymał, pochylił się nad nią, przyjrzał zaciekawionym okiem. Odsunął rękaw mojego munduru i suchymi palcami jął z wolna masować moje wychudłe przedramię, gdzie naprężone zwijały się mięśnie. Czynił to stanowczo, lecz łagodnie, z wprawą doświadczonego żołnierza, który z niejednego pieca chleb jadał, zanim został marszałkiem. Bolesny kurcz mięśni pomału ustępował. Uwolniona, pobudzona krew dobrym ciepłem napełniała żyły, ocknąwszy się w tętnicach, aż po najmniejszej tętniczki w swędzących czubkach palców. Zwichrowana] moja ręka powoli wracała do życia. O.wielorakich talentach Dziadka głośno było, myślałem patrząc na jego zabiegi, ale to ja pierwszy odkrywam, że był On i jest tak znakomitym masażystą... Wkrótce dokuczliwy ból ustąpił bez śladu. I z głębi piersi odetchnąłem! Dziadek spojrzał na mnie. Kilkakroć musnął palcami skórę na moim przedramieniu, wykańczając uczciwą robotę. I też wyraźnie odetchnął. Po czym obciągnął mi rękaw munduru, mrucząc coś z zadowoleniem. Poklepał mnie po grzbiecie dłoni. I uśmiechnął się rozbrajająco. Cóż było robić? Też się uśmiechnąłem, choć tak zastygłą miałem twarz. Spotkaliśmy się oczami... Dziadku! jeśli jesteś mitem, to i tak nigdy się z tobą nie rozprawię! Mówiły moje oczy. A jego oczy cóż mówiły? Tęga nie wiem. Być może powiedziały: szkoda! Czytanie w jego oczu za trudne było dla mnie, prędzej wierny pies prawdę by z nich wyczytał aniżeli ja, który żadnym dla Dziadka nie byłem partnerem. Tymczasem on wąsem poruszył i dosłyszałem słowa, co z wielkim trudem z ust jego wyszły wśród wielu pochrząkiwań: - Chrum, chrum... Zamelduj się... u... lekarza..! Chrum. Wyprężyłem się na baczność, skłoniłem czoło d zrobiwszy w tył zwrot, odmaszerowałem. Żołnierskim, sprężystym szedłem krokiem, bo przecie spoczywały na mnie siwe oczy Dziadka. Ich magiczne spojrzenie nobilitowało nawet takiego nędzarza! A w głowie szumiała mi stara, porywająca pieśń, dodając animuszu sercu i stopom. "Czy umrzeć nam przyjdzie wśród boju, czy w tajgach Sybiru nam zgnić... Z trudu naszego i znoju..." Znienacka zwaliłem się z nóg! Rozciągnąłem się jak długi na pobojowisku zasłanym porzuconą bielizną, mokrymi ręcznikami, łachmanami mundurów. Poleciałem na twarz, ale kości jakoś to wytrzymały. Po chwili szoku obróciłem się na wznak, usiadłem. I nareszcie pojąłem, co to się stało, jaki dopust boży mnie spotkał... Uskrzydlony pieśnią maszerowałem nie patrząc pod nogi. I zaplątałem się sromotnie w zaścielające ziemię ułańskie gacie, które spowodowały mój gwałtowny upadek! Jak pęta owinęły mi stopy. Zanim jąłem się z nich wyswobadzać, spostrzegłem, że Dziadka już nie było - tam gdzie się odmeldowałem, pod murem. Odszedł. Widać nie mógł patrzeć na takiego gamonia! Może to i lepiej, że swój wstyd przeżywałem w samotności. Szlag mnie trafiał, że ten w kółko golony ułan, pewnie szwoleżer, porzucił swoje gacie na środku drogi. Takich zawsze trzymają się głupie kawały. Zawsze mają fantazję, smutek topią w rozbitym szkle. O, skurczybyki! A gacie brudne i skrwawione, jakby ich wieki całe z tyłka nie zdejmował. Zgadza się! To oni mają ten przesąd, że kawalerzysta nigdy nie zmienia na świeżą całej swojej bielizny, jakiś brudny kawałek musi na nim pozostać jako rękojmia, talizman, amulet, co będzie go strzegł podczas szarży, albowiem czysty od stóp do głów idzie ułan tylko do grobu. Tylko na śmierć. I klnąc tego draba, który spowodował mój upadek, konstatowałem, że mają jednak fantazję... Bo któż by pomyślał, żeby z gaci zrobić talizman! Wreszcie wyplątawszy się, trzymałem je w rękach - szare, po stokroć przepocone, ze sztywnymi plamami krwi, która dawno zakrzepła, brunatna, rdzawa. Sam już nie wiedząc - gacie zwykłe trzymam czy relikwie? I wyraźny odczułem przymus, aby je pocałować. Co też pochyliwszy się uczyniłem. Wcale się nie troszcząc, czy ktoś to widzi, czy nie. A potem siedząc w kucki odetchnąłem... powiedziałem stanowczo. Dość tego! Zegnajcie! Widziałem waszą defiladę, szwadron za szwadronem, konie, lance i proporczyki na wietrze od Niemna... Pewnie każda dziewczyna mówiła to wam, ale ja jeszcze potwierdzę, że nie było piękniejszego wojska... Żegnajcie! Szepnąłem. No i dość tego. Koniec legendy. To są gacie któregoś z moich towarzyszy. A te zakrzepłe plamy krwi nie bagnet zrobił ani kula czy szrapnel, tylko szpryca, którą nam w pośladki wbijają. Zastrzyk - zważcie to sobie - na uspokojenie! Więc rzucam gacie. O, tak! Tam, w kąt! A sam zgodnie z rozkazem idę poszukać lekarza, aby mi felerną rękę natychmiast zreperował! Wnet wyszedłem z podziemi. Ledwie znalazłem się na górze pod drzwiami ordynatora, gdzie już czyhało na niego kilku pacjentów, dopadła mnie siostra Ania, powszechnie zwana Pantofelkiem. Albowiem - wysoka i dobrze zbudowana - nosiła ciężkie drewniaki na koturnie. - O, jest pan! - zawołała, przyjaznym gestem biorąc mnie pod łokieć. - A ja właśnie pana szukam!. Idziemy! - Dokąd? - Chirurg chce obejrzeć pana pośladki. Bez sprzeciwu dałem się prowadzić energicznej dziewczynie, gdyż wcale niełatwo było iść naprzód. Wędrujący tam i z powrotem tłum wypełniał oba korytarze, cały nasz deptak. Snuli się półprzytomnie, dreptali albo spieszyli szurając kapciami po linoleum, depcząc sobie po piętach. Przed nami była ciżba kołyszących się głów, kołyszących się ciał. Lecz rozstępowała się jak wodorosty przed białą fregatą, gdy siostra Ania pruła śmiało, ze mną na holu. Minąwszy w ten sposób oba korytarze, weszliśmy do długiej sali, gdzie na swoim łóżku siedział skamieniały menhirek z wytrzeszczonym okiem. Przemierzyliśmy salę na skos, aż do wysokich białych drzwi, które były zamknięte na głucho, odkąd pamiętam. Tymczasem pielęgniarka wyjęła trójkąt z kieszeni fartucha i jednym przekręceniem otworzyła zamek tych tajemnych wrót. Na jej życzenie wszedłem pierwszy... I wpadłem prosto w tabor Cyganów! Rozłożony w niewielkiej, lecz wysokiej komnacie! Z prawej biusty, korale i paciorki, młode i stare Cyganki w zdobnych chustkach na czarnych włosach, w rozśpiewanych barwami spódnicach, w których kryły się małe smoluszki, wystraszone moim wtargnięciem. Z lewej - Cyganie w czarnych garniturach, w białych kołnierzykach rozpiętych pod szyją, stało ich tam kilkunastu! A pośrodku, przyodziany w wytworną, świeżuteńką piżamę łososiowego koloru, wymuskany siedział na krześle ów stary Cygan, tenże sam, którego szpitalnej inicjacji byłem świadkiem, gdy go onegdaj nurzano w wannie. Wpośród całego rodu siedział z łagodnym uśmiechem na ustach. Wtargnąłem tak niespodzianie, że wszystkie oczy zwróciły się ku mnie. I dojmująca cisza zaległa nad taborem. Spowodowałem najście, za które nie przeprosić byłoby niegrzecznie. Zdało mi się zgodne z cygańskim obyczajem, że najpierw pokłonię się mężczyznom, a potem kobietom, gdyż ich smagłolica płeć nadobna, choć bardzo piękna i kto wie, czy nie piękniejsza od naszej, jednak nie cieszy się wśród nich najwyższą estymą. Tak też uczyniłem, skłoniwszy się z szacunkiem najpierw Cyganom, potem Cygankom. Czarne oczy odpowiadały mi ciepłym błyskiem. Zanim pielęgniarka schwyciła mnie za rękę, zdążyłem zauważyć, że mój ukłon został przyjęty z godziwą satysfakcją. Siostra energicznie poprowadziła mnie przez komnatę pełną cygańskiego narodu do następnych drzwi, które znów trójkątem otworzyła na ścieżaj. Rozpostarł się przed nami długi, szeroki i puściuteńki korytarz. Lśniący czystością i zielenią. Zdało mi się, że to najwspanialsza przestrzeń mnie wita zapomnianym klimatem takiej ciszy i spokoju. Zewsząd wlewało się słońce. I wszystkie łagodne pogody, jakie bywają na ziemi, jakie jeszcze pamiętam, spoczywały tu nie naruszone, nie zakłócone niczym. Cudowne i święte. Oddychały zielenią i złotym słońcem, które nie umarło nawet dla takich jak ja. Które jest tu! Przede mną, bo widzę je w całej wspaniałości! Tak jakby po moim przejściu z sali do sali, przez tak wiele klimatów, za każdym razem zmieniały się losy świata, bo cały świat był we mnie... Stałem olśniony tym, co widziałem przed sobą, i tym, co w sobie samym zobaczyłem. Jak zaklęty! Pielęgniarka nie wyczuwając, co się we mnie dzieje, zrozumiała moje zachowanie po swojemu, rzecz jasna, całkiem absurdalnie. Ich praktycyzm, z czego sobie sprawy nie zdają, w naszych oczach gubi kobiety. Dla niej to był zwykły korytarz, zwykłe okna, zwykłe linoleum, zwykłe słońce. Pusty korytarz, na którym nic się nie działo. Tak się rodzą absurdy, które kobiety wygadują w najlepszej wierze. - Zląkł się pan chirurga, panie Krzysiu?... - po wiedziała z troską w głosie. - Sprowadziła mnie natychmiast na ziemię, tak jak to one potrafią. Będzie mi kroił dupę, pomyślałem. O czym my właściwie rozmawiamy, siostrzyczko? I uśmiechnąłem się do niej. Pielęgniarka natychmiast odtajała, wyraz zaniepokojenia zniknął z jej pulchnej buzi. Dorodna dziewczyna, o szczerym wejrzeniu, aż miło na nią popatrzyć. - Strasznie tu ślisko - powiedziałem. - Niech siostra spojrzy. Linoleum wypucowane lak lustro! Na tej drodze nie ma żartów... I ja się boję, że siostrzyczka, nie daj Boże, omsknie się z pantofelka i krzywdę sobie zrobi! Więc żeby temu zapobiec, przyda się męskie ramię... - rzekłem i wziąłem ją mocno pod rękę. Zaśmiała się mrugając rzęsami. I poszliśmy od razu rytmicznym zgranym krokiem, - jak na przyjazną przechadzkę. Byliśmy niemal tego samego wzrostu, jej koturny wliczając. Przytuleni. Miała czysto polską urodę, jasne włosy pod czepeczkiem, pukle na skroni. Wracałem do niepamiętnych czasów! Czułem przy boku dziewczynę, jej ciało, jej pierś przylegającą do grzbietu mojej ręki. I szliśmy przed siebie w milczeniu, bez słowa, jak zakochani. Z jednej alei w drugą stąpając swobodnie samym środkiem zieleni. Wokół zieleń, zieleń i słońce. Brakowało nam tylko łabędzi! A potem po schodach zeszliśmy w dół, jej drewniaki klekotały po stopniach. Przejęty swoją rolą naprawdę się obawiałem, że na tych zielonych schodach ona może się pośliznąć, mimo listewek na stopniach, które miały przed tym chronić. Więc wytężyłem siły i na koniec nieźle się zmordowałem, bo dziewczyna miała swoją wagę. Nic nie poradzisz, polska uroda bez wagi wcale się nie liczy. Lecz szczęśliwie stanęliśmy na dole. Tutaj siostra Ania podziękowawszy mi uśmiechem zniknęła za najbliższymi drzwiami. Mieścił się tam gabinet chirurgiczny, o czym obwieszczała tabliczka czarno na białym. Pielęgniarka wkrótce stamtąd wyszła, powiadając, że musimy zaczekać. Usiadła na krzesełku pod ścianą, a ja stałem obok, gdyż nie miałem serca pakować swoich pośladków na twarde krzesło. Z gabinetu dochodziły jakieś jęki, steki, jakby kogoś ze skóry obdzierano. Siostra Ania rzuciła mi spłoszone spojrzenie. Skwapliwie poczęstowała mnie papierosem i paliliśmy czekając. Tam w środku zawodziła z bólu jakaś kobieta, mimo zamkniętych drzwi jej jęki przedostawały się tutaj. Paliłem, lecz papieros zaczął mi drżeć w palcach. Spostrzegłem, że Pantofelek denerwuje się bardziej niż ja ową babską antyfoną z gabinetu chirurgicznego. Czuła się za mnie odpowiedzialna i niepokoiła się widać, bo spozierała raz po raz, jakby chcąc mi dodać otuchy. Lecz jej uśmiech stawał się bledszy, a spojrzenie zakłopotane. Doszedłem do wniosku, że pora coś rzec, aby moja opiekunka przestała się tak bardzo przejmować, więc wyraziłem swoje rzeczywiste zdziwienie. - Nie wiedziałem, że i kobiety tu są! - A jakże, są... - odetchnął z ulgą Pantofelek. - I to dużo. - Co pani powie! A ja myślałem, że to katorga wyłącznie dla mężczyzn. Men Only! Panie tymczasem żyją na wolności i paczki tu noszą., - Nasz oddział jest męski - wyjaśnił Pantofelek. -I na górze nad nami, piętro wyżej, też męski. I w innych pawilonach... Ale są i kobiece. Sporo, może więcej niż męskich. Co się dziwić, cały szpital ogromny jak miasto! Na wiosnę, już niedługo, będziecie wychodzić na spacery, to sam pan zobaczy... Tu jest kościół i kawiarnia, d biblioteka, i dużo zieleni, i brzozowy las, i rzeczka... - I cmentarz, jak słyszałem. - A tak, jest i cmentarz - spojrzała na mnie. - Wszędzie ludzie umierają. Ale skoro to pana interesuje - rzekła szybko zmieniając temat - to są tu również oddziały mieszane. W instytucie, który ma tu osobny gmach. Stąd niedaleko. Jeśli chce pan, to po wyjściu od chirurga pokażę panu. Nie byłem przekonany, czy dobrze ją zrozumiałem. - Mężczyźni i kobiety razem? - A tak! Kto wie, czy to nie lepiej... Jak w życiu - dodała. - Nie wolałby pan tam być, zamiast na naszym oddziale? - O, nie! - odparłem z obronnym gestem. - O, ,nie!... - A dlaczego? - Myślę, że nie umiałbym znieść cierpienia kobiet. Spojrzała na mnie z nie tajonym zdumieniem. Nawet nie usiłowała się kryć, jakbym szczególny w niej wzbudził podziw. A cóż w tym było osobliwego, na litość boską? - Dlatego że ta biedaczka tam tak jęczy? - zapytała wskazując kciukiem drzwi. - Wcale nie dlatego - odparłem. - W ogóle tak już jest... Siostrzyczko Aniu, przecież siostra dobrze rozumie, o co mi chodzi. - Rozumiem - potwierdziła - tylko pierwszy raz coś takiego słyszę od pacjenta... od mężczyzny - poprawiła się śmiało. I żwawy rumieniec wykwitł na jej I buzi. Przypomniało mi się, że Maniek cwaniak nazwał jął kiedyś krową, gdy mi po swojemu charakteryzował pielęgniarki. I całe krocie wyzwisk, które szły za nimi, usłyszałem. "Posłać by te wszystkie kurwy do Grand Hotelu w Sopocie, żeby nam pula dewizowa rosła, bo do niczego innego się nie nadają!" - wołał ku uciesze klakierów i młody dziennikarz, który czekał u nas na odwykówkę i z braku wódy dostawał małpiego rozumu. Jedni szydzili i po cichu, inni prosto w twarz. A one znosiły to cierpliwie, bo tym biedakom wszystko wolno! A przecież w tej i strasznej chorobie wychodzi na jaw właśnie to, czym jesteś, najparszywsza twoja natura, biedaku mój, skurwysynu. Wyrzucasz z siebie wszystko, coś tam nazbierał, oczyszczasz się przed kapłankami tej okratowanej świątyni pod wezwaniem Matki Bożej Obłąkanych. Z i twych inwektyw przekleństw można by dla nich utkać szaty zwiewne jak suknie balowe. Jeśli dziewczęta jeśli miały dość serca, aby tu być z nami, to - widzisz -serce jeszcze coś znaczy, choć wstyd ci to przyznać, paranoiku, schizofreniku, alkoholiku, biedaku. - Dlaczego pan tak patrzy? - zaniepokoiła się siostra Ania, zakrywając dłońmi gorące policzki. - Dość tego! - powiedziałem. - Pomówmy o Cyganach! Ty mi objaśnij, siostrzyczko, ale bez blagi, skąd oni, u licha, tam się wzięli? Wdepnąłem i strach mnie ogarnął... Myślałem, że mam urojenia! A przyszli w odwiedziny do tego starszego pana, Cygana, co tu niedawno do nas trafił. Z pierwszą wizytą stawili się, ilu ich tam było. - Dziś nie ma wizyt - zauważyłem sucho. - Wizyty są w czwartki i niedziele. - A tak! Ale co mieliśmy z nimi robić? Z daleka przyjechali. I jak tu wytłumaczyć Cyganom, że czegoś nie wolno... Wprowadzić ich na dół, do jadalni? Byłaby dla całego oddziału sensacja! Więc siedzą tam, gdzie ich pan zobaczył. Po cichu i na osobności... Zresztą tamten pokój, przylegający do oddziału, służy czasem do cichych wizyt. - Cichych? To znaczy? - Dyskretnych. No, czasem ludzie mają sprawy w cztery oczy... - Cztery oczy! Pół kopy Cyganów! Dopiero dyskretna wizyta!... - Ale to jedna rodzina! A jak rodzina, to rodzina, nie? Oni tam cieszą się i płaczą. Zauważył pan? Cieszą się, bo ten stary już przyszedł do siebie i jest prawie do rzeczy. Ale z tym drugim, młodziutkim, jest dość kiepsko... I nie mogliśmy go puścić do gości, jeszcze jest w pasach... Ale wygrzebie się... Tylko wytłumacz to Cyganom... Jak nie zobaczą, na słowo nie uwierzą! - A ten stary to Kwiek? - Co? - No, taki król cygański. - Może i król... Bo ja wiem. Nie mam pojęcia. My tu każdego leczymy tak samo. Król, nie król. Nie pytamy o zawód. Tu w ogóle nie ma sensu wołać: nie wiecie, kto ja jestem! Prawdę mówię. Zgadza się? - Tak. Tu nie ma to i tamto - potwierdziłem. - No proszę! - zaśmiała się. - Już pan to słyszał? - Ja tu aż za wiele rzeczy słyszałem - rzekłem patrząc na zielony łan schodów, który wspinał się do złotego słońca. - Przeważnie takich, że lepiej nie opowiadać... Na przykład markiz de Sade całe lata spędził w kacecie i mówi, że nie ma co opowiadać, bo taki, co tam nie był, niczego nie zrozumie... A siostra myśli, że gdybym opowiedział, co tutaj się wyprawia, to ktokolwiek z nich... tych normalnych... zrozumie? - A cóż tu się wyprawia? - zaprotestowała. Rozłożyłem ręce. - A pan to nie jest normalny? - spojrzała na mnie swoimi wilgotnymi, wielkiej łagodności oczami, które wraz z jej mleczną figurą musiały skłonić Mańka do nazwania jej tak niesprawiedliwie. - Rozmawiamy ze sobą, rozumiemy się. Więc o co chodzi? - A jeśli ja wszystko rozumiem inaczej? - E, tam. Bzdura. Nie wierzę... - położyła dłoń na mojej ręce, którą trzymałem na oparciu krzesła, stojąc przy niej jak wierny opiekun. - Tak samo rozumny jak ja! Tylko trochę jeszcze chory... - i zmrużyła oczy w uśmiechu pełnym pocieszenia. A mnie już bardzo nogi bolały. I słaby byłem, pociłem) się. I Widząc jej przyjazny uśmiech, nie podzielałem jej szczerych nadziei, gdyż dawno już żarł mnie ten robaka traciłem wiarę, czy kiedykolwiek żywy stąd wyjdę. - Może i tak bąknąłem bez przekonania. - No, nareszcie! - zawołał Pantofelek. - Przestała wrzeszczeć, chwała Bogu! Głupia baba... Pomyślałem, że ostatecznie nie musieliśmy siedzieć pod samymi drzwiami i słuchać. Nikt nam nie kazał, boć korytarz rozległy, ale tak się stało i kwita. Gdyby mi kto inny towarzyszył, mógłbym podejrzewać, że mi tu próbę samuraja urządza, przecież nie Ania! Wnet zerwała siej z krzesła, podbiegła i zajrzała do gabinetu. Po chwili] cofnąwszy się i zamknąwszy drzwi oświadczyła, że zaraz będziemy mogli wejść. Nareszcie, pomyślałem. Niech ml kroi tyłek... I niech to wreszcie szlag trafi! Stałem założywszy ręce na piersi, podpierając ścianę. Nie chciałem się ruszać jeszcze minutę, dwie, trzy. Siostrzyczka Ania, zdenerwowana, przestępowała z nogi na nogę. A nawet przeszła się tam i z powrotem. Klik, klik, klak, klak Dorodna Siostra na Koturnach. - Pan jest taki wrażliwy - odezwała się znienacka. - To ja się boję, panie Krzysiu, że będzie pan bardzo krzyczał... - Krają na żywca? - spytałem. - E, chyba nie... Nie wiem... Nie jestem chirurgiem. Ale to boli! Będę stała przy panu. Niech pan krzyczy, trudno. Nie ma się czego wstydzić. Drzwi się otworzyły. Z gabinetu powoli wysunęła się nieznana pielęgniarka podtrzymując staruszkę, której wychudzone ramię kurczowo ściskało kark opiekunki. Ogarnęło mnie zdumienie na widok tej siwej, zasuszonej kobieciny, która wlokła się pojękując, wracając spod noża. oszołomiona niczym wyliniała kura, a krzycząc z bólu głos miała silny, świergotliwy, młodzieńczy, więc spodziewałem się ujrzeć dziewczynę jak rzepa! Zamiast staro-winki pożałowania godnej. Patrzyłem za nią, gdy w zielonym szlafroku wlokła się uczepiona młodziutkiej pielęgniarki, niemo trzęsąc głową, jakby spotkała ją niewymowna krzywda. Tymczasem siostra Ania wzięła mnie łagodnie za rękę i wprowadziła do gabinetu. Ujrzałem najpierw instrumentariuszkę w kwiecie wieku, jak wypada dziś określać - i słusznie - panie po pięćdziesiątce. Nieco mnie to zaskoczyło, gdyż przywykłem tu do młodzieży w białych fartuchach. Siostra Ania wręczyła jej jakiś papierek, na którym snadź był opisany mój casus pascudeus. Przy umywalce smukły, lecz niewysoki mężczyzna w białym kitlu szorował ręce szczoteczką. Siwiuteńki jak gołąb, symbol Ducha Świętego. Pokrzepiło mnie to od razu, gdyż zawsze miałem do siwych lekarzy największe zaufanie. Spojrzał na mnie z uwagą. Ukłoniłem się. Był to schludny, starszy pan, o nieco zatroskanych oczach - nawet pozbawiony wszelkich zawodowych atrybutów, gdy zapuka do bram raju, święty Piotr od pierwszego wejrzenia rozpozna w nim lekarza. Uśmiechnąłem się. W odpowiedzi on też uśmiechnął się leciutko. Za chwilę leżałem już na chirurgicznym stole, bez spodni, na brzuchu. Dopiero teraz poczułem, jaka w nich pulsuje gorączka, w moich obolałych pośladkach, obmacywanych przez zimne palce chirurga. Wrzały tam dwa podskórne gejzery. Siostra Ania stała tuż przy mojej głowie, jakby chcąc przytulić mnie do łona. Przysunęła się tak blisko, że mogłem czołem dotknąć śnieżystej bieli jej brzucha, który jaśniał przed moimi oczami. Starając się oddychać spokojnie, czekałem na wynik oględzin. Nikt nic nie mówił. Wreszcie usłyszałem zatroskany głos chirurga - - - Dwa ropnie w takim stanie, że nie ma innej rady, musimy ciąć... Przynajmniej jeden dzisiaj, na początek. Zawiesił głos, czekał na moją odpowiedź. - Trudno, skoro trzeba... Zgoda, panie doktorze. - Ale to ropień, więc nie mogę dać panu znieczulenia... Cięcie będzie bardzo bolesne. Prowadziliśmy ten dialog nie widząc swoich twarzy, ja leżałem wyciągnięty na płask, z oczami wytrzeszczonymi na pełne stłumionych westchnień łono siostrzyczki Ani, a chirurg stał gdzieś z tyłu patrząc na moje pośladki. Lecz wyczułem w jego głosie nie tylko współczucie czy troskę, ale przede wszystkim wyraźną niechęć do zadawania bólu - rzecz, która wydała mi się niezwykła w jego fachu. Ten człowiek musiał mieć za sobą krocie skomplikowanych operacji, a tak pięknie ceregielił się ze mną przy tuzinkowym zabiegu, śmiesznym nawet dla początkującego chirurga. Pomyślałem, że i ja winienem zrobić mu prezent. - Dziękuję, że pan doktor mnie uprzedza... wiem, czego się spodziewać. To dobrze. Proszę, zaczynajmy. Zależało mi na pośpiechu. Ból rośnie w miarę oczekiwania na ból. Nie miałem siły czekać za długo. Zło, jeśli w ogóle ma przyjść, niech przychodzi bez zwłoki. Słyszałem szczęk metalowych narzędzi w sterylizatorze, który gdzieś za moimi plecami ustawiła instrumentariuszka. Tymczasem chirurg czymś zimnym, mokrym tamponem?, przemywał mój ropień przed cięciem. - Ten prawy jest większy. Dobrze mi nie wygląda. Od niego musimy zacząć... Czułem, że mam włosy, wąsy i brodę mokre od potu. - To już, panie doktorze? - Tak, za sekundę. - Proszę mi powiedzieć, kiedy. - Dobrze, powiem. I nic. I znów nikt nic nie mówi. - Doktorze, nie będzie przeszkadzało, jeśli... -Jeśli co? - spytał cierpliwie. - Jeśli sobie zaśpiewam? . - proszę bardzo. A co? - Taką jedną pieśń murzyńską. - Murzyńską? - Tak. Pieśń plemienia Masajów. - A to ciekawe... Chętnie posłucham. No to już... Ledwie skalpel dotknął mojej skóry, zacząłem śpiewać, może nie za pięknie, może nie za dźwięcznie ani za głośno, bo trudno dobrze zaśpiewać z przyciśniętą przeponą, leżąc brzuchem na stole. Jednakże robiłem to melodyjnie, a pieśń miała na tę okoliczność wszelkie zalety i nie na darmo o niej pomyślałem: była dość dzika, choć pełna zaśpiewów wpadających w wysokie rejestry, które nawet piekielny wchłoną ból, można ją było zawodzić, ile tchu, nie niszcząc harmonii ani pierwotnego rytmu "Inatukumodża, anatuputeja! Inatakumodża anatuputeja! Anatuputeja mupeiku aki!... Inatukumodża. Anatuputeja. Inatukumodża. Inatuputeja. ANATUPUTEJA... MUPEIKU... AKI!..." Skończyło się cięcie. I nastała część jeszcze boleśniejsza: wyciskanie ropnia. Ból stał się tak bezczelny, że musiałem przestać śpiewać. Szkoda pięknej murzyńskiej pieśni. Za dobra była, żeby ją kaleczyć i szarpać. Opuściłem głowę na stół i leżałem zacisnąwszy zęby. Raz po raz świeczki stawały mi w oczach, gdy chirurg manipulując przy moim pośladku, przyciskał go, naciskał, wyciskał czyszcząc z ropy, która łaskocząc spływała po moim ciele. Wciąż świeży tampon, choć zużył ich już tyle, i nie wiedziałem, kiedy się to skończy. Raptem z zagrody moich zębów, jak mawiał poeta Homer, wymknęło się bolesne syknięcie, jedno z tych, którym nie pozwalałem się wymknąć. Zły był to dla mnie omen, rozklejałem się, tak jak Odys rozklejał się zawsze, ilekroć Atena mając inne zajęcia nie mogła o niego się troszczyć. Wprawdzie siostrzyczka Ania cudniejsza była w swojej dla mnie wierności niż Pallas Atena, która wątpię, czy posiadała dość wielkoduszności, żeby asystować przy krajaniu ropni na Pośladkach Odysa, dlatego w nieśmiertelnej epopei nie ma o tym nawet wzmianki. Toteż siostrzyczka Ania delikatnie, jakby ukradkiem, położyła rękę na mojej mokrej głowie. Lekko ją pogłaskała. I nic więcej. Ale to jeszcze bardziej mogło mnie rozkleić, choć to nie łzy, tylko słony pot spływał mi po twarzy. Najlepszy dowód - kiedy mnie pogłaskała, wtedy właśnie tak paskudnie syknąłem. Chirurg usłyszał, drgnął, lecz nie przerwał swojej pracy. Widocznie obaj staliśmy się niewolnikami tego wrednego ropnia. Zagadnął mnie o coś, lecz w oszołomieniu dopiero po chwili pojąłem, o co mu chodzi. - A słowa co znaczą? - Czasem wszystko, czasem nic - stęknąłem w odpowiedzi. - Pytam o słowa murzyńskiej pieśni - wyjaśnił, przyciskając do rany nowy tampon. - Nie mam pojęcia! - westchnąłem. - Śpiewa pan, nie mając pojęcia, co znaczą słowa? - Zdziwił się, ale odniosłem wrażenie, że chce tylko podtrzymać rozmowę, zająć mnie czymś i odwrócić moją uwagę od boleści zadka, któremu wciąż krzywda się działa. - Śpiewam, jak umiem. Przepraszam, jeśli bardzo się wydzierałem. - Ależ nie, co też pan mówi! Słuchałem ze szczególną,! muszę to panu powiedzieć, szczególną przyjemnością... I nie tylko dlatego, że ma pan tak czysty baryton - mówił grzebiąc w mojej ranie. - Sama chęć zaśpiewania nam murzyńskiej pieśni to. już bardzo wiele. Więcej niż kiedykolwiek mogłem się spodziewać... - Jakimś narzędziem rozchylał mi rozciętą skórę. - Gdybym wiedział, co znaczą te niezwykłe słowa... - Ba, gdybym ja to wiedział! Kiedyś usłyszałem, pod-l słuchałem... Zapamiętałem i licho wie... Gdyby jakiś Masaj tego posłuchał, może złapałby się za głowę! I znów syknąłem, i zakręciło mi się w oczach. - Już niedługo! - pocieszał chirurg. - Zaraz kończę.. Nie chciałem robić panu dużego cięcia, bo ropnie i tak źle się goją... A to się panu nazbierało!... Trzeba wycisnąć, co się da... Jeszcze trochę, parę chwil... - Z języka suahili znam ledwie kilka słów, doktorze -mówiłem starając się nie stękać i jakoś mi się to udawało - Na przykład "rafiki" znaczy: przyjaciel... "Muzuri" znaczy: dobry... Chirurg porozumiewał się z instrumentariuszką bez słowa, gdyż nie słyszałem, aby odezwał się do niej choć raz, widocznie tak dobrze zgrali się w pracy, że ona orientowała się w lot, a ja tę piękną sprawność czułem na własnej skórze. Rafiki, powiada pan... - odezwał się chirurg, wy ciskając mój guz na pośladku, który zmniejszał się w coraz przenikliwszym bólu. - Tak. Muzuri rafiki! - potwierdziłem i przygryzłem wargi, żeby nie jęczeć. - No to już... Skończone! - odetchnął. - Założymy opatrunek... Przykładanie opatrunku było jak pieszczota, gdy cały pośladek rwał niemiłosiernie a pulsował takim rozjątrzonym żarem, że gaza z watą, którą tam kładli, chłodziła jak śnieg. Pewnie on kładł opatrunek i przytrzymywał, gdy ona kleiła szerokim plastrem. Odrywała go z rolki z takim trzaskiem, jakby z bicza strzelił. I starannie przylepiała do mojej skóry. Wiedziałem, co które robi i które z nich mnie dotyka, bodaj zawsze odróżnię kobiecy dotyk, choćby mężczyzna miał wyjątkowo delikatną rękę. Nic dziwnego, jeśli trochę zna się kobiety. Tam, gdzie one są, ból staje się przeważnie do zniesienia. Odetchnąwszy, podniosłem oczy na lśniący bielą, unoszony spokojnym oddechem brzuch siostry Ani, która wiernie przy mnie stała. Życzyłem jej wielu synów i wielu córek - ze szczerej wdzięczności, bo nic innego na myśl mi nie przyszło, gdy tak leżałem na płask rozciągnięty na chirurgicznym stole. - Proszę zobaczyć - pochwalił się pokazując mi w wyciągniętej ręce osobliwego kształtu białe naczynie, popularnie zwane "nerką". Zrozumiałem, że przedstawia mi dowód swojej rzetelnej roboty. W nerce było żółto, krwawo i paskudnie. W tym wszystkim poniewierały się zbrukane sączki. Spozierając z ukosa, prawie zezem, gdyż trudno mi było obrócić głowę, wzdrygnąłem się z odrazy. - Aż tyle tego świństwa?! - jęknąłem. - Za długo dojrzewał ten ropień - rzekł chirurg spoglądając wyraźnie na siostrę Anię, która przestąpiwszy z nogi na nogę nic nie powiedziała. - Proszę pomyśleć, że nie ma już tego w pańskim organizmie - dodał odstawiając nerkę za siebie, na szklany blat stolika, gdzie w nieładzie leżały używane niedawno narzędzia, błyszczące niklem skalpele, szczypce i pincety. Po czym rzekł swoim łagodnym głosem: - A ten drugi ropień zostawimy na jutro, dobrze?... Dziękuję panu. Może pan wstać. - To ja dziękuję, panie doktorze - rzekłem gramoląc się ze stołu, niewiele szerszego niż deska do prasowania. Ledwie uklękłem na nim, w kurtce od piżamy zakrywającej mało co prócz pępka, zasłoniłem oburącz przyrodzenie, gdyż Ania stała naprzeciw jak posąg z okrągłymi oczami, zamiast odwrócić się dyskretnie. Byłoby mnie to zgubiło, ponieważ stół okazał się ruchomy jak równoważnia. Chybnąłem się w tył i tracąc orientację poleciałbym na plecy, na podłogę, ale czyjeś ręce zapobiegły temu przytrzymując ową podstępną trampolinę. I wśród niejakiego zamieszania zlazłem stamtąd, a nogi mi głupio drżały, gdy stanąłem wreszcie boso na podłodze. Tymczasem siostra Ania pobiegła po moje spodnie i ciapy, które zostały za drzwiami w klitce poczekalni. Instrumentariuszka nie tracąc czasu robiła porządki, zmywając ceratę na chirurgicznym stole i zbierając narzędzia, a siwy chirurg mył ręce nad umywalką. Nagle, gdy spojrzałem na niego, coś mi przyszło na myśl. I trzymając w garści spodnie, zamiast od razu je włożyć, powiedziałem do chirurga, który stał przy umywalce odwrócony plecami: - A czy to warto, panie doktorze? - Co czy warto? - spytał nachylony szorując prawą dłoń namydloną szczoteczką. - Warto ten drugi ropień zostawiać na jutro, doktorze? Drgnął, wzrok na mnie obrócił i przyglądał się uważnie.; Oparty dłońmi o muszlę umywalki, w której strumyczkiem pluskała woda. - Woli pan zaraz? - spytał ze zdziwieniem. - Oczywiście. -Co z pana za człowiek... - zastanowił się nie spuszczając ze mnie oczu. - Przecież to piekielnie boli... - Doktorze. Wolę zaraz, niż myśleć o tym do jutra! Ze zrozumieniem pokiwał głową. Opłukał dłonie, zakręcił kran. Instrumentariuszka podała mu świeżusieńki ręcznik. Ze zmarszczką na czole starannie wycierał wy pielęgnowane ręce, coś mu się nie podobało, jakby dorzał w nich skazę. , . x -Nie takie proste, proszę pana - powiedział mrużąc Ledwie je zmrużył, całe skronie zaroiły się od drobniutkich zmarszczek. Przedtem mimo siwizny wydawał mi się znacznie młodszy, teraz uświadomiłem sobie, że to stary człowiek, może nawet w wieku mojego ojca, który miałby z sześćdziesiąt siedem lat, gdyby żył. Chyba jest zmęczony. Ale ręce ma sprawne, co tu dużo gadać. Chyba jest tylko trochę zmęczony. I dlatego się ociąga. - Dla pana doktora to fraszka - stwierdziłem z prze konaniem. - W chirurgii fraszek nie ma - odparł sucho. - A jak mi pan dostanie gorączki? - Ten drugi jest wiele mniejszy... Sam pan doktor mówił. Ja bardzo proszę. - A może... - zawahał się i odwrócił oczy. - Czasem ból sprawia przyjemność. Nieprawda? Milczałem. Mój przecięty pośladek aż skurczył się z wrażenia i dźgnął bólem do kręgosłupa, przypomniał mi się pulsując pod opatrunkiem. A jednak stary chirurg niezawodnie coś wyczuł! Może to, że nieraz znęcałem się nad sobą, nawet fizycznie, tak, kiedyś nawet fizycznie, okładając się sprzączką od pasa, cóż stąd, że dawno temu, wszak, znalazłszy się tutaj, mam prawo być psychopatą. I pewnie jestem, skoro nie wiem, co powiedzieć... Na szczęście on wycofał się natychmiast. - Przepraszam. Nie było pytania. Przepraszam. Teraz czuję się mocniejszy. Temu subtelnemu człowiekowi zrobiło się przykro, może i dlatego, że jako lekarz wkroczył do nie swojej parafii, a wedle surowego pod tym względem kodeksu medycyny winien trzymać się własnej specjalności. Więc przeprasza, a ja postanawiam skorzystać z niespodzianej przewagi. - Chętnie wyjaśnię, panie doktorze - mówię w przytomności instrumentariuszki oraz siostry Ani, które stojąc z boku przysłuchują się ciekawie. - Jeśli pan doktor będzie łaskaw wziąć mnie na stół, to bardzo chętnie wyjaśnię... Widzę: jeszcze mu przykro z powodu tego posądzenia mnie. I domyśla się, że to żaden chytry szantażyk. Tylko prośba, abyśmy dali sobie wzajem pełną satysfakcję. Kobiety jak kobiety, obie patrzą zdziwionymi oczami i zapewne z tego, o co tu chodzi, niewiele rozumieją. To dobrze. Brak im śmiałości, aby się wtrącić. Stary chirurg przechadza się do białego parawanu, tam i z powrotem. Przystaje. - Nie chciałem pana urazić - powiada. - Nie ma o tym mowy! - zapewniam gorąco. - Podyskutujmy jak dżentelmeni o faktach. Drugi ropień jest mniejszy. Zabieg krótszy. A sprawi mi pan doktor niewypowiedzianą ulgę... Nie mogę spać. To mnie bardzo wycieńcza. Ani spać, ani siedzieć, ani leżeć... Pan doktor to doskonale rozumie. Im prędzej się wygoi, tym szybciej będę się czuł jak człowiek... Trochę już jestem zmęczony, proszę mi wierzyć! Już trochę za bardzo... - przygryzłem wargę czekając, co on na to powie; starałem się mówić bez skargi, ale właściwie - odkąd mnie trzymali przywiązanego do masztu - była to moja pierwsza skarga pod tym dachem. Pokiwał ze współczuciem swoją siwą głową. - Skoro pan uważa, że dżentelmeni właśnie dyskutują o faktach... - uśmiechnął się. - To zgoda. Zróbmy ten drugi ropień. Proszę pana na stół. Z ulgą kładłem się na zimnej ceracie, chłód pod brzuchem, pod udami, działał tym razem krzepiąco. Chirurg krzątał się przy moim lewym boku. Słyszałem, jak kazał zapalić nad stołem operacyjną lampę. Dzień za oknami stał się niemrawy, szary. Widocznie wiatr ponapędzał chmur na przedwiosenne słońce. Ania stanęła już przy mnie, wypinając nad moim czołem biały żagiel swojego brzucha. Stary doktor obmacał guz i dezynfekował mi skórę na pośladku. Leżąc cieszyłem się: kiedy ciachnie mi ten ropień, nareszcie nie będą mieli w co pakować mi zastrzyków! Brzęknął sterylizator postawiony przez instrumentariuszkę na szklanym blacie. Brzęknęły narzędzia. Nikt nic nie mówił. - To już, panie doktorze? - Tak, za sekundę. - Dobrze. Więc panu powiem. Ze mną jest tak jak z tym Moczkiem... -. Z kim? - Z Moszkiem. Wie pan, jak to było? Małe miasteczko na kresach. Godzina piąta rano. Icek otwiera okno na ulicę... Można dalej? - A proszę, proszę... - I co widzi? Ulicą pospiesza Moszek... "A dokąd to?", pyta Icek z przyjazną ciekawością. "A do burdelu!", pada odpowiedź. "O ta pora?"... - "Tak - mówi Moszek. - Chcę już mieć to z głowy!" Chirurg parsknął. Więc nie znał tej starej anegdotki! Przez chwilę jeszcze dobiegał jego tłumiony śmiech. Trochę późno, wszakże z zażenowaniem, pomyślałem o paniach, którym żydowska facecja mogła być nie w smak. Lecz spostrzegłem, że brzuch mojej opiekunki, siostrzyczki Ani, trzęsie się pod śnieżnobiałym fartuchem. I tak w ową biel się zapatrzyłem, że zalśniła mi w źrenicach jak Kilimandżaro, kiedy skalpel przeciął guz! Krzyknąłem wniebogłosy nie więcej niż raz. Natychmiast wbiłem zęby w przedramię. I kąsałem własną skórę, żeby nie jęczeć! To mi się udawało, ani razu nie ukąsiłem się do krwi. Gorący pot ściekał mi po twarzy. - Biorę się do wyciskania - powiedział chirurg. Milczałem gryząc rękę. - Niech pan sobie pofolguje. Niech pan się nie męczy... - odezwał się gniotąc guz, z którego wciąż coś wyciekało, a on to ścierał tamponem. Nie mógł wiedzieć, że dawno temu, w pierwszych latach wojny, jako dwunastoletni chłopiec miałem srogie doświadczenie z bólem. Wtedy poradziłem sobie, choć zapewne pomógł mi szok, więc nie poradzę sobie teraz z pełną świadomością? W końcu idzie o to samo. Kto komu da radę. Ból mnie czy na odwrót? Miłosierna zachęta chirurga do totalnej kapitulacji natychmiastowy wywołała opór, wskutek czego wszystkie te jęki i krzyki, które już czyhały we mnie, udało mi się poskromić do tego stopnia, ze mogłem się odezwać wyraźnym głosem, odrobinę tylko chrapliwym: - Czy ja panu nie przeszkadzam swoim gadaniem, doktorze? Czułem, że się uśmiechnął. - A skądże! - odparł. - Pomaga mi pan... Instrumentariuszka przycisnęła nerkę do mojego boku, widać ściekała tam ropa. A on wrzucał do naczynia zużyte sączki i coraz to świeże do mojej rany przytykał, mówiąc przy tym: - Pomaga mi pan uprawiać mój proceder... Ale jeśli ma pan naturalną ochotę krzyknąć, to niech pan sobie krzyczy do woli - i spokój. Po co się męczyć... To jeszcze trochę potrwa. Niedobry i ten drugi ropień..., - Więc niech go diabli! Niech mi pan doktor to draństwo usunie... Umiem być cierpliwy - jęknąłem. - Postaram się, proszę pana. Niestety pośpiech jest Wskazany tylko przy łapaniu pcheł, - Ależ ja nie ponaglam... - Wiem - westchnął.- Właśnie to wiem... Chwilami ból z pośladka tak błyskawicznie dociera do mózgu, że mało czaszki nie rozsadzi, aż mi oczy na wierzch wyłażą. I wnet potoczą się po śnieżnym stoku, który lśni przede mną. I jak kawałki lodu migoczą perłowe guziki. I łykam słony pot. I lecę z całą tą lawiną prawie do utraty; przytomności... I zatrzymuję, się, z czołem na krawędzi chirurgicznego stołu! Raptem żywiołowa siła bólu przestaje mnie spychać, ulatnia się... Leżę przyczajony. Może mnie więcej nie dopadnie! Wróci, nie wróci? Nie wierm - Proceder! - zawołałem. - Pan powiedział "proceder", doktorze? Jakże to tak... - Zakłada pan protest? Wyczułem, że znów się uśmiechnął, tak jakbym go widział spieszącego się, aby nie stracić ni chwili, pochylonego nad tym obrzmiałym, krwawiącym guzem na moim-; pośladku. - Kategoryczny! - powiedziałem. - Nie znam bardziej niezwykłego zawodu... - A cóż w nim takiego niezwykłego? - spytał zajęta Swoimi manipulacjami, które stawały się coraz to szybszej - Choćby to, że nie każdy do niego dorasta... Znałem kiedyś okropnego drania chirurga! Jeszcze dziś postawiłbym go przed sądem. Tak, wyciągnąłbym go z grobu..! Była to ohydna, wredna pijaczyna, łasa na pieniądze... Nosił mundur! I robił zabiegi chłopakom z zamożnych rodzin, którzy nie chcieli iść do wojska... Przed samą wojną uciekł przed odpowiedzialnością aż na Bliski Wschód... W pewnej stolicy pobudował wspaniałą klinikę... I wspaniale operował pijaną ręką! Udało mu się na przykład operując ślepą kiszkę wyprawić na tamten świat kogoś z mojej rodziny, młodą, dwudziestosiedmioletnią dziewczynę... I nie skończyło się na tym! Do mojej rodziny miał szczególne szczęście... Ale nie tylko do mojej. Był to as w swoim zawodzie! Po wojnie wrócił w glorii do utraconej ojczyzny... - Przepraszam, że przerwę - usłyszałem łagodny głos starego chirurga. - Pan się zbytnio zdenerwował. Muszę poprosić, żeby pan jednak postarał się leżeć spokojnie... - Tak jest! Proszę mi wybaczyć, doktorze. - Dziękuję, już w porządku - odrzekł przytykając łagodnie świeże sączki. Wygłaszając tyradę przeciwko łotrowi ze skalpelem, któremu już tylko wysłani na tamten świat mogą wymierzyć sprawiedliwość, skierowawszy apelację do Pana Boga, aby skorzystał ze środków bogatych, czyli otchłani piekieł - zapomniałem o przenikliwym bólu, który mi wciąż towarzyszył. Żeby sprawić sobie ulgę, musiałem gadać dalej. Mój chirurg nie podjął krępującego widać tematu, a może sam w swojej długiej praktyce miał niejedną operację zakończoną zgonem pacjenta i niedobre obudziłem w nim wspomnienia, choćby sam nic nie zawinił nie popełniwszy żadnego błędu w sztuce. Może poczuł się urażony? A nie miałem takiej intencji! Więc jakbym go o tym zapewniał, rzekłem z przekonaniem: - Dla mnie jest to jeden z tych nielicznych zawodów, które naprawdę wymagają powołania i talentu... - Tak jeszcze mówił i zgodziłby się z panem mój profesor, ale on był z innej epoki - rzekł na to chirurg, obmacując przez zimne rękawiczki mój obrzmiały tyłek, który gorzał wielkim ogniem. - Dziś miałby, hm... W każdym razie był świadkiem narodzin kankana! Szkoda, ze myśmy tego nie widzieli, prawda? No, to zakładamy opatrunek. Serdeczne dzięki, panie doktorze - mówiłem wcale nieźle trzymając się na nogach i żegnając się z nim, już ubrany. On zaś spiesząc się mydlił ręce. - Jutro proszę przyjść na zmianę opatrunków. Koniecznie - powiedział uśmiechając się do mnie oczami - Siostra ma tego dopilnować - rzekł do Ani, która posłusznie skinęła głową. - Więc żegnam pana. Do jutra. Nie zapomniałem ukłonić się instrumentariuszce, która stała z boku, zmęczona. Popatrzyła mi w oczy. I raptem zrobiła gest, który zdał się diablo zaskakujący u starszej kobiety. Podniosła kciuk do góry! Gest ten był tylko dla mnie, bo Ania nie mogła go widzieć, idąc już do drzwi, a stary chirurg stał przy umywalce odwrócony plecami. Skłoniłem się jej raz jeszcze i wyszedłem. Na korytarzu Pantofelek odwrócił od razu nasze niedawne role, sprzed wizyty w gabinecie chirurgicznym. Zdecydowanie schwycił mnie pod ramię i taszczył w górę po zielonych schodach; Nieprzyjemnie powłóczyłem nogami, zanim udało mi się, mimo bólu, jako tako nimi poruszać. Coraz lepiej, w miarę sprawnie, gdy Pantofelek ciężko mi nad uchem sapał. No i dobrze! Nie zamierzałem się tym przejmować. No i dobrze, myślałem. No i dobrze ci tak, dziewczyno! Gdyż byłem bardzo zły. - A to dlatego, że jesteście niechluje! - wybuchnąłem, gdy wdrapaliśmy się wreszcie na piętro. - Dlatego, siostrzyczko miła! - Nie rozumiem - westchnęła Ania przystając i ocierając czoło. Potrąciła przy tym swoje złote pukle. Zatrzymaliśmy się naprzeciw siebie. A mną wielki gniew targał i choć uroczy to widok, gdy dziewczynie faluje biust, tym razem wcale mnie to nie obeszło. Za nic miałem wszystkie wdzięki siostrzyczki Ani. - Trzeba było gotować szpryce jak należy!... Teraz rozumiesz? Więc możesz to powtórzyć swoim koleżankom! - krzyknąłem. -. Przez wasze niechlujstwo nabawiłem się tych cholernych ropni! Ania wytrzeszczyła na mnie oczy. - Ja wiem, że pana boli, ale... - Co ty tam wiesz, siostruniu! - zgrzytnąłem zębami. - Ale to nie nasza wina! - zawołała klasnąwszy mocno w ręce. - Ach, tak! Rozumiem! -i całkiem mnie poniosło,- Zawsze to samo... Wy, Ewy, jesteście bez winy, tylko mężczyźni same skurwysyny!... Nieprawda? Siostrzyczka Ania tupnęła chodakiem, aż echo poszło po pustym korytarzu. I potrząsając głową w pielęgniarskim czepku, osadziła mnie natychmiast. Proszę się nie wyrażać! Pan już nie jest taki chory, żeby pozwalać sobie na wszystko... Swoim krzykiem daleko pan nie zajedzie! Pan ordynator będzie o tym wiedział! Uprzedzam. Miały obowiązek: donosić ordynatorowi wszystko o zachowaniu się pacjentów. Wiedziałem o tym od dawna, ale gdybym miał się na to oglądać, nie zaznałbym swobody nawet w domu obłąkanych. Wprawdzie w naszym pawilonie surowy panował reżim, ponieważ duch Gromowładnego unosił się nad całą tą krainą, a kto próbował brykać, spotykał się oko w oko z Zeusem, który grzmiał: - Nie na moim oddziale! Rozumiesz, człowieku! - i każdemu opornemu, znienacka, mocarną ręką zakładał nelsona, zarzucał sobie na plecy jak barana majtającego nogami! Wszakże mnie to ominęło, nie narażałem się dotąd Zeusowi, Nie tylko że nie zamieniłem z nim ani słowa, ale nawet nie zajrzałem mu w oczy. Może raz, może jeden jedyny raz, gdy dogorywałem przywiązany do masztu... I w jakimś przebłysku świadomości ujrzałem go stojącego z dala, spoglądającego na mnie z ukosa. I zadrżałem. Bo wtenczas to błyskawiczne spojrzenie obudziło w moim zastygłym sercu wspaniałą nadzieję, pamiętana jakby dosięgając mnie łukiem tęczy! Skąd wiedziałem, że to on? Nie umiem powiedzieć. Naznaczeni byliśmy wspólnym dopustem bożym. I to może wystarczyło. Poznałem w nim swojego opiekuna! I pozostanę święcie przeświadczony, że od tamtej chwili zaczął się mój żmudny powrót z morza ciemności. - Panie Krzysiu. - Zaniepokojona moim milczeniem siostrzyczka Ania pogłaskała mnie po rękawie. - Przepraszam, że nakrzyczałam. Ja też mam nerwy. Ale może i wbrew sobie okazałem się zawzięty. To jest szpital czy więzienie? - powiedziałem. - I nie strasz mnie ordynatorem, siostrzyczko! Wy się go boicie, ale ja nie muszę... - Dobrze już. Dobrze.., Panie Krzysiu,.. - łagodziła, jakby poczuwając się do winy. - Wyjaśnię panu, skąd biorą się ropnie! Te zastrzyki, które pan dostawał, same to powodują, nie u wszystkich pacjentów, ale nieraz się zdarza... Musimy je stosować, bo nie ma lepszego środka, przecież widać, że panu naprawdę pomogły, ale mają taki skutek uboczny... Więc to nie było z naszej strony żadne niedopatrzenie, pan rozumie? - Trzeba było zawczasu powiedzieć! - gderałem. - Kiedy wreszcie przestaniecie traktować swoich pacjentów jak zahukane stado baranów? - A wie pan, ile nas, a ile jest pacjentów? - odparła. - No, chodźmy już. Musi pan położyć się po zabiegu. Przez puste, czyste, zielone korytarze, przez tajemny pokój, w którym nie było już Cyganów, tylko swąd dymu pozostał i okurki nie dokopcone zamiast drewek wygaszonego ogniska, powróciliśmy do naszego oddziału. Wiedziałem, poznawałem i rozumiałem, że to jest właśnie nasz oddział, a jednak od progu spadł na mnie lęk... Tym gorszy, że niespodziany. Jakbym pierwszy raz wpadł w gęstwinę obłąkanych, w całą aurę okropieństwa, którą znałem, znałem tak dobrze! Więc dlaczego od razu do oczu mi skoczył ten skamieniały na swoim łóżku, z upiornie zastygłym uśmiechem? I ta stróżka śliny cieknąca z kącika jego warg! I ryży egzorcysta na kolanach, zarośnięty jak derwisz, całujący raz po raz krzyż na łańcuszku! I Sancho rozwalony obok w pościeli z wypiętym gołym brzuchem! I ten chłopak jednonogi, skaczący po śliskim linoleum - tup!, tup!, tup!, bo mu ordynator odebrał protezę!... Gdziekolwiek spojrzeć, chwyta kurcz lęku. Aż przebrała się miarka i ścisnął mnie tak bezwzględny strach, że skuliłem się zasłaniając ręką usta i jąłem wymiotować żółcią. Ani już przy mnie nie było, gdzieś pobiegła, bo ktoś ją zawołał, ledwie wróciliśmy na oddział. O tej porze siostry nie miały ni chwili czasu, a ja wyrzygałem się żółcią niemal na środku podłużnej sali, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi, że zapaskudziłem podłogę, zieloniutkie linoleum, z którego czystości Pawilon I A powinien zawsze być dumny. Zarzygałem się do łez. Znalazłszy w kieszeni kłębek waty, który mi widać instrumenttariuszka wetknęła, zacząłem wycierać, com napaskudzi! I dopiero przy tym zajęciu, klęcząc na podłodze, pojąłem, skąd tak okrutny zdarzył mi się szok. Stąd, że byłem wśród normalnych w normalnym świecie! Stąd, że od niepamiętnych czasów znalazłem się wśród normalnych ludzi - tam, w gabinecie chirurgicznym. Gdzie nikt nie dał mi odczuć, tak, nikt!, nikt!, nikt!, że jestem stąd, spośród obłąkańców, i jakże szybko o tym zapomniałem, i jakże żywo uwierzyłem... I zachowywałem się, na litość boską, jak człowiek normalny! Tak mi się przynajmniej wydaje... Tak to czuję i basta! Może nie byłem na miejscu w tamtym, waszym zwyczajnym, normalnym wymiarze? Że umiem bez jęku znosić ból, to dlatego mam być psychopatą? Więc dlaczego pchacie mnie na powrót w ten wymiar trwogi?! Żeby pozbyć się mnie w tym azylu odosobnienia?! Więc to, kłamcy, łotry i faryzeusze, więc to, perfidne sukinsyny, to ma być odosobnienie? To, co tu wokół widzicie? Dajcie mi pustelnię, to wtedy zobaczymy. Prędzej w pustelni, jeśli mi się zechce, powrócę do waszej normalności, niźli tutaj... Niźli tutaj! I skończywszy pucowanie linoleum, w jakiś kąt cisnąłem brudną watę, I postanowiłem pójść bezzwłocznie do ordynatora. Skoro z siwym chirurgiem umiałem rozmawiać jak inteligentny człowiek, to udowodnię, że z Zeusem też potrafię;. Sprawa dojrzała do rozrachunku. Dosyć siedzenia na tej koszmarnej wyspie. Tam o krok, za drzwiami, rozpościera się normalnością pobłogosławiony świat). On tam jest i czeka na mnie, Trzeba stawiać żagle do powrotu. Niechaj Zeus o tym wie. Od razu. Więc idę i spieszę się bardzo. Tup! Tup! Barambach! Jednonogi chłopak grzmotnął dupą w podłogę. Podbiegam, aby pomóc mu wstać. Warknął na mnie z taką wściekłością, że natychmiast odskoczyłem i odeszła mnie wszelka chęć do udzielania mu pomocy kiedykolwiek. Gramoli się na tę jedną rozrośniętą nogę, Czepiając się rakami śliskiej ściany. Podpiera się czołem, purpurowy na twarzy, z zaciśniętymi zębami. Ale nie patrzę, czy uda mu się powstać, czy nie. Spieszy mi się i, ostatecznie, ani ja tu rządzę, ani moje tu panują porządki. W gruncie rzeczy każdy z nas znalazł się tu właściwie in articulo mortis! I nie ciskajcie w niego kamieniem, jeśli potrafi walczyć już tylko o własną skórę! Łubu-du!... Odchodząc słyszę, jak jednonogi z rozmachem znów robi na dupę siad! Tak, tak. Nie siadł, tylko siad!, jak się woła regulaminowo. Czuję, wyraźnie czuję, że wracam do normalności. Żadnych sentymentów, żadnych uczuć! Bądźmy zdrowi! Bądźmy zdrowi! Melduję się przed świątynią Zeusa. Wrota jak zwykle zamknięte na głucho. Więc czekam. Głuche wrota wcale nie oznaczają, że Zeusa za nimi nie ma. Nawet gdyby nie stała przed nimi cierpliwa gromada pątników, tak jak stoi patrząc na mnie, wcale nie obojętnie, tylko z milczącą niechęcią, że jeszcze jeden przybywa. Ale już jestem w gromadzie i mam takie same prawa jak oni. Więc trzeba czekać. Ale jest czekanie ślamazarne, takie jak - widzę - większość tu stosuje, półprzymknięte powieki, dłubanie w nosie, i jest czekanie w pogotowiu, które postanowiłem zastosować i stosuję, choć na pozór zachowuję się sennie jak moi konkurenci do łask Zeusa. Ale oto biegnie do łasiczki podobna lekarka i ja jestem pierwszy. I w locie, jej locie z rozwianym fartuchem, petycję swoją zgłaszam, zanim rzuciwszy na mnie okiem, bezbłędnie trafia trójkątem w dziurkę, zgrzyt, uchyla , zatrzaskuje za sobą drzwi do sanktuarium. To są sekundy, panowie! Moja petycja już tam jest!, podczas gdy wyli przez swoją własną opieszałość sterczycie zbaraniali! Każdy sobie radzi, jak może, ale lepiej uczcie się od Odysa. Trzeba mieć uszy i oczy otwarte! Przegapiliście szansę. Cóż wam pozostaje? Czekać na następną, jeśli się nadarzy. Więc czekajmy, panowie... Czekajmy całą gromadą pod drzwiami Zeusa. Lecz ja czekam ze stokrotną przewagą. A to już jest inne, pełne nadziei, i po-: wiem wam szczerze, pełne obietnic czekanie, w radosnym podnieceniu! Nieważne, czy będzie trwać godzinę czy dwie. Zeus otrzymał mój message za pośrednictwem swojej westalki, wie o tym, że pragnę go ujrzeć oko W oko... A wtedy mu powiem: "Taką zabawkę jak człowiek bardzo łatwo jest zepsuć, mój Zeusie." Na co on zawoła: "Nie na moim oddziale! Nie na moim oddziale!" Na co rzekę szybciej, niżby zdołał założyć mi nelsona: "W rzeczy samej, o Zeusie! Tak mi dobrze, że chciałbym tu na zawsze pozostać! Od twojej tylko zależy to woli... Na co on błysnąwszy okiem: "Nie na moim oddziale! Nie mam już miejsca! Nowi dziś przybywają! Wszystkie łóżka dostawne będą zajęte do ostatniego..." Na co ja: "O, Zeusie! Gotów jestem zwolnić swoje!" Spojrzy na mnie przenikliwie: "Uważasz, że cię wyreperowałem, mój synu" A ja blednąc: "Wszak tylko ty, o Zeusie, jesteś w stanie to ocenić..." Spogląda na mnie: "Atena doniosła mi przed chwilą, że ty jesteś sam Odys, prawda li to?"" Jestem Nikt, mój panie." On zaś szelmowsko błyska okiem: "Ha, ha! Znamy się na tym!... Nie na moim oddziale!" Wtenczas kłaniam się nisko: "Jestem Krzysztofa do usług, mój panie." A on, jak błyskawica chyży, bystry w mowie, czynach i decyzjach, dosięga mnie tak: ,Zgoda, synu. Przyzwalam. Oddziałowa wypisze ci zwolnienie. Pakuj manatki. Co złe, to nie my. I powodzenia, chłopie... Nie sądziłem, że z tego się podniesiesz... Powodzenia!" Raptem szczęknął zamek i lekarka-westalka Atena Łasiczka wymknęła się zza wrót, które umiała zatrzasnąć szybciej, niż można sobie wyobrazić! I już mknęła dalej. Skoczywszy do przodu, przytrzymałem ją za rękaw. Nie było innego sposobu, wołaniem nic nie wskórasz, gdy woła cała gromada. Pawiooka spojrzała na mnie, oczekującego bez słowa. Swą niezwykłą urodę podkreślała zielonym tuszem, mascarą, czy jak się zwą te sekretne malowidła do powiek i rzęs. Zamrugała oczami i jakby coś sobie przypominając, uśmiechnęła się grzecznie. Z jej ust dowiedziałem się, że ordynator nie ma dziś dla mnie czasu. Może innym razem. - Dobrze - mruknąłem. - Sam sobie będę lekarzem! - Słucham? - rzuciła już gotowa do biegu. - Nic, nic - powiedziałem. - Dziękuję. Pani doktor ma ważniejsze sprawy... Jej stropiona buzia uroczo się rozjaśniła, rozzieleniły się zielone oczy i lekarka pobiegła korytarzem, szczęśliwa widać, że doceniam jej obowiązki nie cierpiące zwłoki. Ba, tutaj cały personel chodzić nie umiał! Wszyscy biegali łopocząc fartuchami po całym pawilonie, choć - o ile mi wiadomo - nikt tu raz po raz nie dostawał zapaści. Nie moje obyczaje, nie ja będę je zmieniał. Szczerze mówiąc, co ja tu w ogóle mam do roboty? Usiąść nie mogłem, położyć się - bałem. Moje pośladki pulsowały pod opatrunkiem, piekąc niemiłosiernie. "Wolałem ich nie dotykać. Zasychało mi w ustach. Coś mi się zdaje, że w tym czasie, kiedy chirurg krajał mi ropnie, wszyscy zdążyli być na obiedzie. Głodu nie czułem: nareszcie żyłem nie jedząc i tak było dobrze. Nie inaczej człowiek powinien być urządzony i wszelkie stworzenie. Ziemia bliżej raju. Koniec wielkiego żarcia! Przypomniało mi się, że czyniłem tu niegdyś spowiedź z życia, starając się zliczyć, ile czego zeżarłem... Każdy winien prowadzić taki rachunek dzień po dniu. W przeciwnym razie wielki kłopot! Nie pamiętam, jak wybrnąłem ze swojego bilansu na czterdziestolecie, lecz rejestr obżarstwa przydał się o tyle, że schwyciwszy się za głowę jęknąłem z głębi trzewi: "dość!", i nauczyłem się żyć bez jedzenia... Ale z nadzieją na łyk herbaty powlokłem się w jedyne miejsce, gdzie mogłem na nią liczyć o każdej porze. Do apartamentu czterech dżentelmenów, w którym rozgościł się Piotr Anglik. Trzech ich zastałem, najważniejszy dla mnie był Piotr. Markiz de Sade oglądał swoją ciemną twarz w lusterku, widać znów przed chwilą się golił; jeszcze nie zwinięty, biały sznur golarki leżał przy nim na kocu. Długogłowy potomek Azteków, oparty o poduszki, coś zawzięcie szkicował w rozłożonym na kolanach brulionie. Wielki stos ksiąg wznosił się przy nim jak Piramida Słońca. Zniknął gdzieś kochanek Andromedy bądź, innych gwiazdozbiorów. Tak, sędziego nie było. Stanąwszy w progu. - Five oclock, sir - rzekłem do Piotra. Odruchowo zerknął na zegarek, ale przecie nie miał zegarka, tak jak każdy z nas. Uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nikt tu nie posiadał prawa do żadnych kosztowności. Bodaj jedyny wyjątek - nie licząc własności egzorcysty, krzyża na łańcuszku, który był drogocenny na inny sposób - stanowiła moja złota obrączka na palcu, wywołująca wśród spostrzegawczych uzasadnione zdziwienie - im zabrano wszystko. - Proszę, niech pan siada - Piotr zrobił mi miejsce! obok siebie. - Nie, nie, nie, dziękuję - rzekłem, broniąc się skwapliwie. - Nie sądzę, żeby przynosiło się despekt herbacie pijąc ją na stojąco. Oczywiście mam na myśli tak świetną herbatę, jaką pan serwuje. Gotów jestem oddać -Kiedy, psiakrew, nie mamy herbaty!... - jęknął Piotr. - Ani szczypty! Moja żona, nie dość, że mnie tu wpakowała, zostawiła mnie bez grosza i nic mi nie przynosi... - spojrzał na mnie zażenowany. - Sorry to bather you with my intimate troubles... Niech pan siada. - Kiedy naprawdę dziękuję - rzekłem. - Mam uzasadnione powody, żeby stać. If you dont mind - i oparłem się o framugę drzwi. - A to przepraszam! Rozumiem... - powiedział Piotr. - Papierosa? - i gościnnym gestem wyciągnął do mnie paczkę sportów. - Nie będę pana opalał. Pić mi się chce. Jak dobrze wychowany Anglik, Piotr nie nalegał. Zapalił sam, zaciągnął się. Potrząsnął swoją młodzieńczą, mimo że szpakowatą, głową. - Mogła mi odmówić wszystkiego - westchnął. - Wszystkiego! Byle nie herbaty... Stałem w milczeniu wsparty o framugę. I nic sensownego nie mogłem wymyślić. Albo to - pierwszy raz? Nawet Odysowi trafiają się chwile, kiedy nie da się znaleźć nic na pocieszenie. - Nie wie pan, czy jest ordynator? - z jakąś świeżą myślą zagadnął Piotr. - U siebie w gabinecie, ale nikogo nie przyjmuje, - Zaraz się przekonamy. - Ja już się przekonałem. - No, to trzeba jeszcze chwilę poczekać... - nerwowo zaciągał się papierosem, kręcąc głową unikał mojego spojrzenia, jakby mu było przykro głównie z mego powodu, więc już miałem zamiar dyskretnie się wycofać, gdy on raptem zwrócił się do potomka Azteków, który zawzięcie szkicował w brulionie: - No, jak ci idzie? Oczywista, że mu szło, skoro nie wypuszczał flamastra z ręki! Piotr więc pytał, aby pytać. Z żałosnym zamiarem stworzenia nowej sytuacji, zapomnienia o herbacie! - Nie... naj... gorzej... - wydukał długogłowy nie odrywając oczu od białego arkusza, na którym coś kreślił. - Pokażesz? - stęknął Piotr próbując podnieść się przyziemnego łoża. Można było na nim mieć wzniosłe myśli, choć samo łoże było tak przyziemne, że nie da się go inaczej określić! - Nie teraz, proszę pana! - zawołał Aztek zaniepokojony i opędzał się ręką, jakby co najmniej stu intruzów chciało podglądać, co on rysuje. - No to kiedy? - zdenerwował się Piotr. Chwilami był jak dziecko, które wszystko musi mieć na zawołanie i niczego nie wolno mu odmówić. Ale teraz dopiero spostrzegłem jego groźną, niesamowitą porywczość. W-wyrazie twarzy, w całym zachowaniu, choć na pozór jeszcze nic złego nie zaszło. Długogłowy młodzieniec zapatrzony w swój rysunek niczego nie spostrzegł. - Jak będzie warto... - powiedział, - To panu z chęcią pokażę... - To ja wiem, kiedy warto! - wybuchnął Piotr. I byłby go dopadł, aby zrobić mu krzywdę, szkic cały podrzeć, nie wiem, może naurągać, gdyby nie uwięziło go owo niezawodne, przyziemne łoże, z którego w gniewie nie umiał zerwać się dość szybko, więc niby to pomagając Piotrowi wstać, zdołałem go przytrzymać na sprężynującym posłaniu i spytać z głupia frant: - A co nasz przyjaciel tak rysuje? - Co? ~ fuknął w złości Piotr i krzyknął do tamtego. - Słyszysz?!... To odpowiedz panu! Długogłowy zgarbił się nad swoim rysunkiem i milczał. - Tajemnica! - parsknął Piotr. - Wielka tajemni ca! On myśli, że ma tu coś swojego! Nie masz tu nic swojego!... Słyszysz?! I ja ci to udowodnię! Bałem się, że znów będzie usiłował zerwać się z tego piekielnego łoża, ale on raptem zwrócił się do mnie wołając na cały głos: - Projektuje elewacje! Od kilku dni! Elewacje gmachu Biblioteki Narodowej! Corbusier prosto z Tworek! Biedny Aztek zsiniał. Zachłysnął się powietrzem. Skurcz przebiegł po jego wąskiej twarzy, przecinając ją na pół! Raptem na naszych oczach młodzieniec schwycił arkusz i przedarł. W zapamiętaniu darł go dalej na strzępki. Po czym oparł się czołem o kolana i płakał. Na podłodze, kocu, na łóżku, leżała w strzępach fasada Biblioteki Narodowej. Pomyślałem wówczas, że jednak więcej W nim polskiej krwi niż azteckiej. Tak, to Polak, jeśli nie z wyglądu, to na pewno z ducha i temperamentu. Wielka Biblioteka w strzępach, jak się patrzy... - Zrobi pan lepszą... - powiedziałem. - Dużo lepszą! Widocznie w tym projekcie panu samemu coś się nie spodobało... Mogę tylko zazdrościć, że umie pan w tych warunkach pracować... Jutro weźmie pan do ręki flamaster i zacznie jeszcze piękniej, od nowa... Pan ma Wielkie szczęście, jest pan artystą... - Nie jestem! - zaprotestował dusząc się płaczem. - Jest pan! A to największe błogosławieństwo, jakie może spotkać człowieka. - Skąd pan wie? - zaszlochał. - Wiem. Przynajmniej tyle wiem. Spojrzał na mnie załzawionymi oczami i powiedział siąkając nosem: - Dziękuję, ale to mało. - Niemało. Wiem więcej, niż się panu wydaje... - położyłem mu rękę na głowie, prawie pewny, że jej nie odtrąci... I tak się stało. Wtedy przymknąwszy oczy, jąłem mówić łagodnym głosem tajemne, święte słowa: Przyszliśmy tylko odpocząć, śnić tylko przyszliśmy, nieprawdą jest, nieprawdą, że przyszliśmy żyć na Ziemi... I zamilkłem. - Skąd pan to zna? - szepnął po chwili. - Z poezji azteckiej - poklepałem go po ręce. - Jutro bierz flamaster i do dzieła! Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy, jakbym go głęboko zawstydził. Tak szczerze pragnąłem go pocieszyć, a teraz obaj byliśmy jednako smutni! Jakbyśmy rysując, malując, rzeźbiąc, komponując, projektując i pisząc, wszystko to czynili na marne. On był młodszy, znacznie ode mnie młodszy, a już to wiedział... Wszak nieprawdą jest, że przyszliśmy żyć na Ziemi! I patrzyliśmy na siebie, bardzo starzy, pozbawieni złudzeń, niewierni nikomu i niczemu, posłuszni tylko marzeniu, któremu każdy z nas odda życie. - Nie, nie jutro - szepnął. - Dziś! Szkoda czasu, prawda? Tylko się wysmarkam... - i zaczął szukać po kieszeniach chusteczki do nosa. Tymczasem Piotr zbliżył się do nas bez słowa i jął usuwać patetyczne szczątki Biblioteki Narodowej, zbierając strzępki brystolu z podłogi. I wyciągnąwszy pełną garść do młodego architekta... - Pity you’ve done it! - powiedział. - I didnt mean to upset you! Chłopiec odparł czyściusieńką angielszczyzną: - Everything is all right, Peter - i uśmiechnął się swoim intrygującym uśmiechem, tak ulotnym i osobliwym, że nie wiadomo, co się za nim kryje, gdyż uśmiech pierzcha, ledwie się pojawi, zupełnie jak sen, który był, a może go nie było. Więc Piotr patrzy niezbyt przekonany. - Are you surę? - pyta. - Yes, my friend - kwituje młody architekt i już otwiera teczkę, wyjmuje świeży arkusz brystolu, rozkłada na kolanach. Obaj odchodzimy zostawiając go w spokoju. Piotr z rozmachem rzuca się na swoje łoże, podskakując wysoko na sprężynach. I woła: - Do diabła, jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło, że bym nie mógł miłego gościa poczęstować herbatą!... - Będzie okazja - mówię dla przyzwoitości. - Ale nisko upadłem, co? - woła Piotr poklepując równocześnie swoje przytulone do ziemi łoże dla wszystkich świętych gwałtowników. Nie poklepał go byle jak, lecz solennie, z całkowitą powagą. Obu nas to śmieszy. Kręcimy głowami, obaj z nich chichocząc. Dla nas to śmieszne. Naprawdę śmieszne -nie tylko dlatego, że trzeba się ratować byle czym. I szczęście jest tu aż tyle śmiesznych rzeczy! Bez tego Tworki dawno przestałyby istnieć! Każdy by tu zdechł po dwóch dniach bez śmiechu. Raptem: - Panowie! - odzywa się markiz podniósłszy się na łokciu. - Zapomniałem, że coś tu mam!... - i siada na łóżku, otwiera szafkę, grzebie w niej w ślamazarnym pośpiechu. Jest na dużych dawkach, więc rusza się jak szybkobiegacz na zwolnionym filmie. Kto pierwszy raz to obserwuje, może dostać szału na ów widok! Ale dla nas to nie nowina. Więc w tym fenomenalnym tempie markiz uparcie czegoś szuka wśród toreb, słoików i puszek. Wydobywa stamtąd paczkę herbaty Yunan. Piotrowi oczy rozbłysły. - Proszę bardzo - mówi markiz. - Proszę skorzy stać, zaparzyć... Ja też chętnie się napiję... Piotr jakby od niechcenia przyjmuje herbatę. Nie zdradza się ze swoim szczęściem. Mało tego, że powieka mu nie drgnie. Posuwa swoje opanowanie do granic bezczelności! . - Szkoda, że nie Madras - mówi. - Ale dobre i to... Zaczyna się krzątać. Grzałka. Kubek. Trzeba przynieść wody, więc idę do łazienki. Na korytarzu pod drzwiami gabinetu ordynatora wciąż cierpliwa gromadka czeka na zmiłowanie. Następne drzwi otwarte na ścieżaj. Zabiegowy. Znienacka dobiega mnie stamtąd głos siostrzyczki Ani, mojej opiekunki przy dzisiejszej operacji chirurgicznej: - Panie Krzysiu, do łóżka! - Z tobą zawsze! - mruczę i czym prędzej zmykam do łazienki. Z powrotem niosę pełny kubek w lewej ręce, żeby nie rozchlapać. Prawa jest nie do użytku. Właściwie powinienem z tym pójść do ordynatora, ale niech go diabli wezmą. Gdyby się tak dobrze zastanowić - to co oni zrobili mi z tą ręką? Nie wiem! Nie ma co udawać, że cały czas byłem przytomny... Choć mnóstwo pamiętam wielu rzeczy przecie nie pamiętam! Gorzej, Nie mam złudzeń, że kiedykolwiek sobie przypomnę.., Śmierci można sobie nie przypomnieć, a byłem po tamtej stronie. Kto mnie stamtąd wyciągnął? Sam siebie za uszy wyciągnąłem z ciemności... Oni tymczasem okaleczyli mi rękę! Nazywajmy rzeczy po imieniu: To jest kryminał! Bezzwłocznie powinienem ich podać do prokuratora,. - Panie Krzysiu, do łóżka! Znów napatoczyłem się siostrze Ani, przechodząc zamyślony przed drzwiami zabiegowego z kubkiem w ręce. - Zaraz. Tylko napiję się herbaty - powiedziałem zaglądając do niej. Smaliła zastrzyki. Któryś tam z moich towarzyszy stał ze szprycą w zadku. Patrząc na mnie, dociskała tłoczek. - Robimy herbatę - rzekłem. - No to róbcie - bardzo była zaaferowana. - No to robimy! i - No to róbcie, róbcie... - Przynieść siostrze? - Nie. Nie mam czasu. - Ale my robimy herbatę! - No to róbcie, róbcie... E, co tam było z nią dziś za gadanie! Już następny czekał z wypiętym tyłkiem. Wycofałem się. A jak im guzy porosną, chirurg będzie miał pełne ręce roboty. To już nie tyle choroby napędzają im pacjentów, co medycyna sama siebie napędza. Nowoczesne perpetuum mobile, czyli medycyna napędza pacjentów medycynie. - Ajajaj, panie Krzysiu! - zawołała za mną, gdy. już byłem na korytarzu. - Słucham, co się stało? - Brał pan dziś w południe leki? -. W południe, jak siostrzyczka pamięta, byliśmy i deux... na uroczym spacerze, w parku zielonym. - Aj, to pan nie brał leków! - zawołała. - Proszę poczekać. Zaraz przygotuję... - i podbiegła do szafki mieszczącej całą aptekę. - Dlaczego wy jesteście jak dzieci? - powiedziała do mnie z wyrzutem. - Nie możecie sami o tym pamiętać? - Zbyt dużo mamy spraw na głowie - powiedziałem z uśmiechem. - Jeszcze kpi! «- zawołała. - Aj, po co ja wyciągam te fiolki! Przecież pańskie leki powinny były zostać na tacy... Podeszła do kąta i pochyliła się nad odstawioną tar tablicą z przegródkami, w których umieszczało się kieliszki pełne pigułek, każdy dla innego pacjenta, rozstawiane jak na szachownicy, do której zasiada wielki alchemik, Mefisto, aby grać o nasze dusze magicznymi pigułkami. - Jeszcze trzech nie brało! Jeden poszedł do dentysty, jeden na dermatologię... No i pan - spojrzała na mnie. - Pańska godność? One nas znały po imieniu, bo taki był zwyczaj zwracania się do pensjonariuszy, nazwisk się na ogół nie pamiętało. - Odys, syn Laertesa. - Odysyn? - spytała zazierając do pudła szachownicy, do przegródek, w których znajdowały się nalepki z naszymi nazwiskami. - Nie ma takiego! - Siostrzyczko, jak można! - rzekłem z wyrzutem. - Na pewno nie umarł... - Kto? - Przecie Odys, syn Laertesa, żyje wiecznie. Dopiero teraz dobrze usłyszała. - W takim wydaniu? - pokiwała głową. - Boże święty, was to się żarty trzymają! Nie widzisz, jak się spieszę, aż mi wszystko z rąk leci?... Mów nazwisko, człowieku. Szanuj że czas! Powiedziałem, a pomyślałem sobie, że, dalibóg, nie ma nic szczęśliwszego na świecie nad tak niezastąpioną kobietę! Jak one kochają być naprawdę ważne, jakby ktokolwiek kiedykolwiek śmiał to kwestionować. Nie ma głupich. Łyknąłem z kieliszka swoją obfitą porcję pigułek i popiłem wodą z kubka, który miałem w ręce. Na skinienie -. szeroko otworzyłem usta, a siostrzyczka wprawnym okiem zlustrowała moją rozdziawioną gębę. Coś. w rodzaju rewizji osobistej, nie wszyscy temu podlegali, ale ja zarobiłem sobie na złą markę. Tym razem udowadniając, że niesłusznie, bo rzeczywiście udało mi się połknąć wszyściuteńkie kolorowe pigułki, co poniekąd stanowi sztukę. Podziękowałem i na powrót musiałem podreptać do łazienki, dolać wody do kubka. Akurat mogę oddać sprawę do prokuratora!, pomyślałem, gdy ręka mi się omsknęła, nie potrafiłem nią odkręcić kurka. Sensacja dla warszawskich popołudniówek, co? Psychicznie chory skarży swoich lekarzy! Mogę im pajączków nadmuchać do tyłka... Jestem wariat, wyjęty spod prawa! Prokurator przyjmie skargę, a jakże. I natychmiast ją oddali. Z czystym sumieniem. Powołując się na "Casus mente captus" wedle kodeksu prawa rzymskiego... Więc trzymając w lewej ręce kubek, do którego ściekała woda z kranu, zakręciłem kurek zębami. Everything is all right, jak mówi długogłowy. Z kubkiem napełnionym po brzegi szedłem ostrożnie korytarzem uważając, aby woda się nie wylała. - Panie Krzysiu, do łóżka!... - zdążyła krzyknąć z zabiegowego siostra Ania. - Kiedy robimy herbatę! - No to róbcie, róbcie... Ale potem do łóżka! -M zbliżyła się do progu i wystawiając buzię zawołała: -M Pan Sylwester na zastrzyk!... Pan Sylwester!... Wołała kilkakroć na cały korytarz. Ale zamiast Sylwka, bo myślę, że wzywała nie kogo innego, tylko Sylwka Kolosa, zjawił się ze swoim płowym wąsem - książę. Jakby go zwabił głos turkaweczki! Pełen czarów młodości, postawny i wysoki, oparł się wyciągniętą ręką o framugę drzwi i zazierając w oczęta sanitariuszki, która za progiem stała, zanucił dźwięcznym barytonem: "O, Aniu, Aniu, wyjdź przed sień..." Otóż my, nie zawołani, nie mieliśmy prawa wejść do zabiegowego. Dlatego też książę jak zwykły śmiertelnik stał przed progiem. Zawsze był dobrym żołnierzem, wiedział, że przykład idzie z góry i dyscypliny nikomu łamać nie wolno. Nawet w natarciu na dziewczynę. - Panie Romku kochany... - powiedziała do niego zafrasowana siostra Ania. - Niech pan sprowadzi tego Sylwka... Przecież nie mam siły biegać za wami wszystkimi... Niech pan go sprowadzi na zastrzyk... A książę uśmiechnął się pod swoim płowym wąsem. Jakiż ten człowiek miał urok! Czy to hoże polskie dziewczę, stojące wyniośle na koturnach, zdawało sobie z tego sprawę? Przecież ona, krówka boża, nie wiedziała, kto to był! Pan Romek! Ładny mi pan Romek... Kochany! He, he. - Zrobi się, Pantofelku - powiedział książę mrużąc oczy. - Dla pani wszystko, siostrzyczko Aniu. I poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. Ten incydent czy ta niedoszła miłosna potyczka, którą książę zamierzał stoczyć, dał mi jednak sporo do myślenia. Nasamprzód - czy książę wiedział, jakie asocjacje budziła swego czasu ta piosenka: "Aniu, Aniu, wyjdź przed sień"? Może i wiedział, skoro na tych słowach urwał nie dośpiewawszy: "Wojsko wróci lada dzień!" W takim razie, czyżby zabrakło mu odwagi? Absurd! Komukolwiek, lecz przecie nie jemu, mogło niedostawać śmiałości! Więc? Jeśli książę wiedział, że ową piosenką miano ponoć witać powracającą do kraju armię Andersa i wokół pioseneczki podejrzana politycznie wytworzyła się aura... To co to kogo teraz obchodzi? Kto w ogóle jeszcze o tym pamięta? Andersowcy zasilili najrozmaitsze emigracje, nigdy nie powrócili jako armia, tylko w pojedynkę. Jakby wstydliwie. Mój książę, nie tak wracało do Warszawy twoje wojsko w roku 1815 z Francji po doszczętnie przegranej wojnie! Me żyłeś już od dwóch lat, a twoje wojsko w całkowitym ordynku, szwadron za szwadronem, regiment za regimentem, powróciło do stolicy w chwale i glorii! Więc tym andersowcom, tym biedakom, którzy ha obcej ziemi pozostali, mogłeś przynajmniej do-śpiewać: "Wojsko wróci lada dzień..." Choćby to dziś nie miało już poważniejszego znaczenia. Przecież nie dlatego ugryzłeś się w język, że ja stałem obok z kubkiem w ręce i mógłbym donieść na ciebie komukolwiek. Mój książę, donieść mogę tylko kubek! I chwała Bogu. - A chwała, chwała! - zawołał zirytowany Piotr. - Wodę wyłączyli? Gdzieś ty się, człowieku, podziewał?! - Brałem leki. - A niech tam! - machnął ręką, wziął ode mnie kubek i umieścił na szczycie piramidy, którą zdołał pod moją nieobecność przy ścianie korytarza ustawić. Najpierw był stół, na nim taboret, wyżej krzesełko i dopiero kubek. Jakoś to się w niezwykłej równowadze trzymało! Rzecz w tym, spostrzegłem, że gniazdko znajdowało się znacznie powyżej głowy dość wysokiego mężczyzny, którym ostatecznie jestem. Sam miałbym trudności dosięgnąć go palcami. Domyśliłem się, że idzie tu o to, aby któryś z nas, zmyślnych wariatów, nie usiłował urządzać sam sobie wstrząsów elektrycznych o natężeniu 220 woltów. Więc Piotr, aby skorzystać z gniazdka, musiał wznieść tę całą piramidę. W dodatku grzałka, którą się posługiwał, miała wręcz kieszonkowe rozmiary i sznur przewodu był krótki. Lecz spisywała się świetnie, bo wnet usłyszeliśmy bulgotanie wody w kubku. I nad naszymi głowami zadymił szczyt piramidy. Wówczas bez słowa przeprowadziliśmy ryzykowną akcję. Przez rękaw piżamy, żeby nie sparzyć się w palce, przytrzymywałem kubek za ucho, gdy Piotr tymczasem wspinał się na stół, balansując z napięciem, byleby nie potrącić reszty rusztowania, wreszcie udało mu się wyszarpnąć wtyczkę i tracąc równowagę, machnąwszy w powietrzu grzałką, której ciężki koniec świsnął nad moim ciemieniem, Piotr szczęśliwie zeskoczył na podłogę, ledwie się pośliznąwszy na naszym niezawodnie lśniącym linoleum. Spojrzeliśmy na siebie i pozostawiając piramidę jej własnym losom, pospieszyliśmy parzyć herbatę. Kubek był spory, wrzątku dosyć. Gdy ów obrządek parzenia herbaty odbywał się w pokoju czterech dżentelmenów, czwartym zostałem ja, gdyż sędzia, ten grzybek, kochanek Andromedy, gdzieś się zapałętał i nie wrócił na swoje leże - wszyscy w skupieniu milczeli, zwłaszcza Piotr, który celebrował. Łyżeczką z pudełka chińskie ziele czerpał, odmierzał, do emaliowanego kubka wsypywał, talerzykiem przykrył. Przygotował trzy kubki fajansowe z siną obwódką i sinym napisem SŁUŻBA ZDROWIA tudzież swoją filiżankę o złoconych brzeżkach. Miał czas pomyśleć, żeby zabrać ją z domu, gdy go zaproszono do Tworek! A może jednak - wbrew temu, co mówił - coś mu tu żona przyniosła? Herbata się parzy, a ja myślę ze zdumieniem, że coraz częściej zaczynam dostrzegać fakty. Przedmioty. Nawet drobiazgi. Spostrzegać, zauważać, czyżby spamiętywać? Wiem, że mógłbym dać dokładny opis na przykład owej tablicy-szachownicy do leków, włącznie z brunatnym kolorem drewna, kawałeczkiem ułamanej na listwie .drzazgi! Opis korytarza. Opis doszczętnie zagraconego pokoju, w którym siedzimy - ja stoję - czekając na herbatę, aż naciągnie pod talerzykiem w kubku powleczonym szaroniebieską emalią. I wyraz twarzy księcia, gdy mówił lekko pochylony: "Dla pani wszystko, siostrzyczko Aniu..." I mój biało-amarantowy mundur, który uchodzi za zwykłą piżamę. I kraty w oknie tak solidne, jak w więzieniu mamertyńskim, które oglądać można po wiekach, nie opodal Forum Komanum. Dalej mur z czerwonej cegły. I skrawek szarego nieba. Szuranie kapci na korytarzu, gdzie snują się ci na dużych dawkach, somnambulicy z Tworek powłóczący nogami... I głos siostry Ani wzywający znów kogoś na zastrzyk... I tyle innych rzeczy, które pamiętam, widzę, słyszę... Świadomie, nieświadomie? Jakbym to gromadził, zbierał - po co? Jakbym pragnął zrobić z tego użytek! Zaczynając znów patrzeć po dawnemu... Po reportersku. Patrzeć na świat w celach zawodowych! A niechże mnie ręka boska broni!... Właśnie to był mój niewybaczalny błąd! Użytkowe spojrzenie na świat, którego życzą sobie wszystkie redakcje, wszyscy spragnieni faktów słuchacze, czytelnicy i widzowie. Znam ten kraj, Europę, znam inne kontynenty. Z całą swoją spostrzegawczością ślizgałem się po powierzchni rzeczy, z kamerą i magnetofonem, ślepy i głuchy, rejestrując, dokumentując, utrwalając mnóstwo przejawów życia prócz samego życia, które jest fenomenem. Jest zjawiskiem. Czymś więcej niż światło, ruch i dźwięk. Czymś więcej niż cały ów świat, który miliony ludzi uznały za swój! Całe życie byłem samotnym żeglarzem na morzu własnej głupoty... Ależ to nie ten sam świat! Ten, który naprawdę istnieje, choć mało kto może dać mu wiarę. Na litość boską, ani świat nie ten, ani ja!... Po cóż mi gromadzić mizerne spostrzeżenia, które nie mówią niczego?! Po cóż mi smarować reportaże z Tworek? A cóż ja więcej potrafiłbym napisać! Epopeję? Toż leżą nad nami takie pokłady milczenia, których nikt nie przekopie... Spróbuj kiedyś opowiedzieć, co tu widziałeś... Coś tu przeżył... Mrzonka! Humbug i mrzonka!... Przede wszystkim nigdy cię stąd nie wypuszczą!... A ponadto - siedzimy przy herbacie smutni - lecz smutni, że aż Bogu smutno ~- ty stoisz, ból ci każe - i królewskie mamy milczenia... Wszak żadnemu Bogu z naszego powodu naprawdę nie jest i nie będzie smutno! - Wszakże ja sam jestem wrogiem milczenia, więc tknięty nagłą potrzebą nachylam się do markiza, który siedzi postarzały, melancholijnie nieobecny, i powtarzam ufając swojej pamięci, która - nie wiem, z jakiej przyczyny? - jakby cudownie się odświeżyła, ożyła, i z dnia na dzień coraz bardziej stawała się niezawodna, służąc mina każde zawołanie: - Twórca świata jest najgorszą, najokrutniejszą, naj-, okropniejszą ze wszystkich istot... - mówię patrząc mul prosto w ciemne oczy. - Będzie więc istniał i po stworzeniach zaludniających nasz świat... Wszystkie wstąpią z powrotem w jego łono, aby mogły powstać inne, jeszcze gorsze od nich istoty... Markiz milczał przymknąwszy powieki, więc dotknąłem jego ramienia w czarno- złotym pasiaku, dziś po kąpieli wybrał sobie takie kolory. Dość szykowne. Wiem,, że dobrze słyszał każde słowo, które przed chwilą padło, i dlatego wolał unikać mojego spojrzenia. - Cest vrai? Jestże tak w rzeczy samej?... Mówże pan wreszcie! No? - i zacisnąłem palce na jego ramieniu. Spojrzał na mnie jakby nieco zdziwiony i urażony moją natarczywością. - Nie wiem... Czy tak akurat jest? Nie wiem... Diabli wiedzą!... Kto to powiedział? Milczałem chwilę chcąc zadać mu królewski sztych, nie; do odparowania: - Markiz de Sade. - On? - zdziwił się nieudolnie, lecz natychmiast pokazał, że potrafi być mistrzem w fechtunku. - Tak; ta pasuje do niego!... Ech, ci Francuzi... - Ma pan coś przeciwko Francuzom?! - spytałem szczerze ubawiony, ledwie tłumiąc śmiech. - Najwięcej ich umierało! - oświadczył. - Łamał się jak trzcinki na wietrze, rozumie pan? Bo w ogóle do życia nie przystosowani... Wszystko wyszło na jaw vi kacecie. - Ciekawe. A kto się najlepiej trzymał? - My, Polacy. - O, myśmy zawsze dzielne ptacy!... - palnąłem na poczekaniu. I to był dla markiza sztych bolesny, skrzywił się, mocno go dźgnąłem, zanim jednak zdołał mi zripostować, wtrącił się znienacka Anglik Piotr: - Ja tam służyłem w Luftwaffe - oświadczył z czarującym uśmiechem. - E, nie pierdol! - zawołałem wściekły, bo nie miał tu nic do gadania, czy mówił prawdę, czy nie, doprowadzał nasz dyskurs z markizem do absurdu! - Posłuchaj lepiej, o czym się mówi... - poradziłem mu, łagodniejąc, nie zważając, że krzywi się ironicznie. I natychmiast zwróciłem się do markiza, który, zacierając całą swoją przeszłość, tak gorliwie przyznawał się do polskości: - I za co jeszcze nie cierpi pan Francuzów? Prócz te go, że umierają jak muchy? -; Pewnie za to samo, co i pan - odparł markiz de Sade diablo wieloznacznie. - Hm... Wie pan - wyznałem szczerze - ja jestem anglofil... Więc moje zdanie może nie być miarodajne. - Well done! - mruknął z aprobatą Piotr, który zdołał się udobruchać. - A kocha pan żabojadów za to, czego-nie zrobili w trzydziestym dziewiątym roku? - zagadnął markiz cichym głosem. - Czy pan wie, że wtedy Hitler by leżał z przetrąconym karkiem, gdyby nie ta banda zgniłków za Linią Maginota! - i zatrząsł się cały mimo wszystkich uspokajających środków, które w niego tu wpakowano. - Zawsze mieliśmy najwierniejszych sojuszników, co? A potem... Pan sporo ode mnie młodszy, ale może pan słyszał, ilu ludzi pod okupacją popełniło u nas samobójstwo na wieść o upadku Francji? Wyobraża pan sobie, zabili się tylko dlatego, że Francuzi zawsze mają pełną gębę frazesów, które my w -zachwycie łykamy jak swoje... Liberte! .Ggalite! Fraternite!... A nie mają o tym zielonego pojęcia! Oni nie rozumieją, że słowo leczy i słowo zabija. Oni bawią się słowem! Gdy dla jednych to życie i śmierć, dla nich to tylko żonglerka! Pour epater!... Nawet cały Pascal, wielki w moralistyce elegant, nic innego nie robi... Dlatego im się tylko udawało psuć wszystko, do czego przyłożyli rękę! To pan wie, że oni pierwsi zrobili Rewolucję. I pierwsi ją do cna pogrzebali! Nie spierajmy się o detale!... - zawołał spostrzegłszy, że żachnąłem się, a uczyniłem to zaskoczony nieziemską przewrotnością markiza de Sade w czarno-złotym pasiaku, który, ni mniej, ni więcej, broni Wielkiej Rewolucji Francuskiej! - Nie spierajmy się o szalbierstwa Dantona... - ciągnął. - O rzekomy geniusz Robespierrea... Ostatecznie dużo ściętych głów, dużo krwi. I jedno wielkie oszustwo... - zwiesił głowę, pot mu ściekał po twarzy. Nareszcie w tym, co powiedział, był sobą, był takim, jakim go sobie wyobrażałem: tam dawno, w murach Charenton, i tu dzisiaj, w Tworkach. - Zmęczyłem się, muszę się położyć... - westchnął. - Ale coś jeszcze panu powiem... Pamięta pan, jest u Bolesława Prusa w Faraonie... taka scenka: Matka wychodzi za próg i woła dziecko... Psujak! Psujaczek! Psujaczek!... Tak je woła... I to właśnie pasuje do Francuzów... I do wszystkiego, co udało im się dokonać... - ściszył głos. - Psujak!... Psujaczek!... Co, nie? - mrugnął do mnie i wyciągnął się na swoim łożu odwróciwszy się twarzą do ściany, siwy, w czarno-złotej piżamie z monogramem Pawilonu I A. I dopiero wtedy, gdy ów szyty białą nicią monogram jak coś niespodzianego rzucił mi się w oczy, zrozumiałem ze wstrząsem pełnym niepokoju, z olśnieniem bliskim trwogi, że ten człowiek nigdy nie był markizem de Sade! W samoistności swojej... Lecz był nim tylko dla mnie! To ja go sam stworzyłem, sam mu inną egzystencję dałem, sam ujrzałem w nim ciało i krew szaleńca z i Charenton, najtragiczniejszego pisarza, jakiego ziemia! wydała, prócz Villona na szubienicy, prócz Giordana na stosie, prócz Krzysztofa Marlowea, agenta angielskiej korony, zasztyletowanego w londyńskiej tawernie... Jednego z rzędu potępieńców, bliskich mi przez swoje szaleństwo! Moje szaleństwo! Moje własne, prywatne szaleństwo! My own, my private folly... Gdyby ów człowiek w czarno-złotej piżamie - kojarzyłem sobie w popłochu - nosił, powiedzmy, obfite wąsy i odznaczał się wyraźnie słowiańską urodą, kimże stałby się dla mnie, jeśli nie samym Fryderykiem Nietzschem, piewcą dionizyjskiej pełni życia, przebywającym w wiecznej gościnie w królestwie obłąkanych, z którego nigdy już nie. znalazł wyjścia... Albowiem trafił, gdzie chciał. Do tego królestwa, które rzeczywiście mieści się "poza dobrem i złem", gdzie każda prawda jest rzeczywiście subiektywna... A ponieważ był czarnooki, śniady, w typie południowca, ten osiwiały z rozpaczy człowiek, skulony na szpitalnym łożu, stał się dla mnie, gdy go pierwszy raz ujrzałem, po prostu markizem de Sade... Po prostu! Lęk mi ścisnął serce. Czułem, że niewiele brak żeby zapaść się w niewyobrażalną otchłań. Tylu ich tam wpadło! Myślałem o biednym Holderlinie, o wytwornym de Nervalu, znaleziono go nad ranem w zaułku koło placu Chatelet, wisiał we fraku, cylindrze, w dwóch kamizelkach i dwóch czyściusieńkich koszulach, gdyż mróz był w Paryżu, mróz był silny owej nocy... I znów myślałem o Holderlinie, poecie, lat czterdzieści, własnowolnie? zamkniętym w wieży, który z magii swojego umysłu i słowa ocalił tylko bełkot... I o tym najwspanialszym myślałem - owym geniuszu, który uczynił wszystko, co było w jego mocy, aby nie popaść w nędzę trwałego obłąkania - o autorze Podróży Guliwera... I nawet jemu to się nie udało. A może, może naprawdę nikomu to się nie udało, dopóki nie zjawiła się na świecie, tak niedawno, drobna pigułka pod nazwą largactil?... I od niej zaczęło się nowe życie? Vita nuova? I nie ma czego się lękać, jeśli pomyślimy o tym?... O, święta chemio, panno czarodziejska! O, święte psychotropy, wstawcie się za nim, Krzysztofem obłąkanym! O, święte z najświętszych, wstawcie się za nami... I tak na moich oczach orbit markiz de Sade, a natus est - kto? Zbyt dobrze nie wiem... Były więzień kacetu, te cyferki na przedramieniu najlepszym tego dowodem, i chyba doświadczony, wrażliwy, niegłupi człowiek, sądząc po tym, co nawrzucał Francuzom... I teraz muszę go przyjąć jako kogoś zupełnie nowego, niezależnego, kogoś, kto wręcz urodził się na moich oczach, w mojej przytomności... Kto nie był i nie jest niczyim wcieleniem. Chyba że wcieleniem mojego obłędu, moich wyobrażeń, które nie wiem, skąd się wzięły, ani do czego miały posłużyć... I znów zimny lęk dobiera mi się do mózgu, aż serce truchleje! Z wrażenia usiadłem szukając oparcia. I natychmiast zerwałem się dźgnięty bólem. Ból zranionych pośladków, ciętych dziś chirurgicznym nożem, okazał się silniejszy nad agonię ducha! Jakby był w stanie poskromić nieposkromione żywioły obłędu... Na krótko, na długo? Nie wiem... Lecz raptem zdaję sobie sprawę, że jakiś związek być musi... Że nie uporałbym się ze swoją fantasmagorią wcieloną w rzekomego markiza, de Sade - i nie tylko, nie tylko, nie tylko w niego, Boże, jak ja się w tym wszystkim rozeznam?! -.! gdybym z powodu ropni nie znalazł się dziś w normalnym gabinecie chirurgicznym, wśród normalnych ludzi, którzy potraktowali mnie jak normalnego człowieka; zwykły dając mi przeżyć ból, przejmujący do szpiku kości, lecz normalny, rzeczywisty, jak skalpel nerka, sączek i pinceta, jak ręka, na której zacisnąłem! zęby, jak zimna cerata pod moim brzuchem. I tam wtedy, tak, na pewno tam i wtedy, dzięki ropniom, z bardzo; daleka wróciłem na trochę do rzeczywistości... Lecz czymże ona jest? Czymże bo jest rzeczywistość, którą rozpatrujemy? Jedna i ta sama? Czy dwie odmienne! Która niby jest rzeczywista, która nie? Która ma być prawdziwa, a która nie? Da się to tak wymierzyć i odgrodzić? Jestże ona jedna jedyna, którą kocham najwięcej, której wszystko poświęcę, wszystkie noce i dni. Tę jedną przyjąć za swoją, a tę inną czy inne odrzucić i potępić? Nawet jeśli ograniczymy się do dwóch, przyjąwszy wasz szablon żałosny, właśnie do tych dwóch, czyli "normalnej" i "nienormalnej", to niby która jest prawdziwa i rzeczywista? Dla was ta pierwsza! A dla mnie ta druga, tak?... Mylicie się z gruntu. Bo dla mnie obie! Właśnie - obie! Przy czym druga, jeśli nie piękniejsza, to stokroć bogatsza... Olśniewająca, niezapomniana... Taka, że żal, zaprawdę żal się z nią rozstać.. A o innych rzeczywistościach, których nawet nie prze« czuwacie, choćby w proroczych snach, tak jak niewiele rozumiecie w chwili narodzin - nic wam więcej nie powiem... Przeprosiłem Piotra, który szanował moje nieobecne milczenie z miną doświadczonego bywalca, zgodnie z tutejszym duchem praw, miłosiernie przestrzeganym obyczajem, że nie godzi się nagabywać tego, kto w trakcie zajęć towarzyskich ni stąd, ni zowąd zamilknie, zapatrzą się w siebie, zapadnie gdzieś tam, gdzie lepiej nie zaglądać. Ostatecznie każdy ma dość swoich zmartwień. I jego prawo - jeśli chce je mieć tylko dla siebie. I to jest właśnie to "coś swojego", które miałem i ja, i Piotr, i każdy z nas, ilu nas tylko było w domu obłąkanych... Nie dopiwszy herbaty, poszedłem się położyć. Zbyt wielki miałem w głowie zamęt!... Leżąc na brzuchu w karmazynowej sali na karmazynowym kocu, usiłowałem pozbierać myśli... I tak je zbierałem, zbierałem i zbierałem, aż przyszła noc i przeszła noc, aż przyszedł dzień i przeszedł dzień, zbierałem do niedzieli i jeszcze długo potem. Jeszcze kilka miesięcy! W niedzielę zaś była wizyta Heleny... - Panie Krzysztof! - zawołał watażka tarmosząc mnie za ramię, gdy w prostracji wielkiej leżałem na łóżku. - Żona przyszła! I przytuli cię do łona, zgłupiałego Posejdona... Tymczasem nawet nie pocałowała! Gdy nachyliłem się nad nią, cofnęła się w krześle rzuciwszy spłoszone spojrzenie. Znaliśmy się tyle lat, a nie pamiętam, aby kiedykolwiek tak na mnie spojrzała, jak na dzikusa, jak na zupełnego raroga... Więc odeszła ode mnie wszelka ochota do czułości, serce mi się ścisnęło, usiadłem i milczałem. W ostatnie dni zamętu nie odzywałem się zresztą do nikogo. Mierził mnie każdy, kto mi się na oczy nawinął, a znienacka ogarniały mnie wściekłe porywy nienawiści, choćby do beznogiego krawca, eks-jenerała Sowińskiego, który potrząsał tym swoim obmierzłym kikutem, albo do spierniczałego Dziadka, który mamrotał niezrozumiałe rozkazy, składając i rozkładając stare ilustrowane gazety, wodząc po nich zakrzywionym palcem jak po mapach sztabowych... Chciało mi się wyć. Chciało mi się krzyczeć: "Zabierzcie stąd te kukły!" Lecz milczałem, obrzucając ich tylko nienawistym spojrzeniem, bo to przecież oni nade mną się pastwili. Oni, im podobni, wszyscy, prawie wszyscy, prócz sióstr, chwała Bogu, prócz księcia, który zresztą też wściekał mnie swoją tężyzną i wigorem. Pośladki tak wrednie mnie bolały, że właściwie nie mogłem chodzić, a kiedy raz powlokłem się wzdłuż korytarza, jakiś chłopaczek, bodaj szesnastoletni, wrzasnął na mój widok: - Diabeł! Diabeł! - I Przycisnął się cały drżący do muru, aż przechodząca obok siostrzyczka, mój Chochlik ulubiony, uspokajała go głaszcząc po głowie, perswadując, że nie ma tu żadnych diabłów, a to jest pan Krzyś, taki sam pacjent jak i on. Ale chłopiec nie poczuł się przekonany, wolał czmychnąć i schronił się do gwałtownej, z której przed chwilą półprzytomny wyszedł, do tej ohydnej pieczary, krainy jęku i koszmaru, gdzie odcierpiałem swoje przywiązany do łóżka. Wtenczas Chochlik szepnął do mnie na odchodnym: - Powinien pan się ostrzyc i ogolić, panie Krzysiu. Stanowczo. - Niechaj daje rady swoim amantom! Dość miałem wtrącania się przez kogokolwiek do moich, wyłącznie moich spraw. - Niedobrze ci z tą brodą! - westchnęła Helena, zdobywając się na gest i dotykając łagodnie mojej ręki. Zbyłem ją milczeniem. Siedzieliśmy w tej samej przygnębiającej piwnicy, mrocznej, zatęchłej i niskosklepionej, z kratami w małych okienkach, tak beznadziejnie przygniatającej, że nawet bóg wesela, Bachus, gdyby się tu znalazł, straciłby ostatni powód do radości. Albowiem piwnica nadawała się bardziej na katownię niż ha cokolwiek innego. Aż dziw, że nie toczyły się tutaj po podłodze głowy Marii Stuart i Marii Antoniny. Natomiast na zydlach siedziały żywe kobiety z miasta, które przyszły w odwiedziny do moich towarzyszy. Różne Marie i różne Antoniny, nadrabiające miną do ostatka. Inna rzecz, że siedziały jak ścięte. Za kratami była plucha. Deszcz ze śniegiem. Tak te kochane nadwiślańskie przedwiośnie. Najcudowniejsza pora, aby się powiesić. Helena spytała, czy chciałbym, aby odwiedzała mnie moja matka. Zaprzeczyłem gwałtownie. Brat? Nie! Ktoś z przyjaciół, kolegów... Też nie? Bez słowa, lecz kategorycznie odrzucałem wszystkie te propozycje. Nie chcę oglądać nikogo! Tym bardziej nie chcę, aby oni mnie oglądali! Co czują dla mnie? Nic. A co ja mam dla nich? Także nic! Jak w murzyńskiej pieśni, mamy pełne garście niczego! Więc po cóż nam się oglądać? Podtykać sobie pod nos wstydliwie handful of nothing? Pełną garść niczego? Przecież oni wiedzą, mądrzy ludzie, że tak jest! A gdyby któryś chciał tu przyjść z ciekawości, to mu serdecznie odradzam, bo mógłby się przekonać, skoro jest taki głupi, że bzdura bzdurę goni i z niczego więcej, tylko z takiej gonitwy, splata się całe jego życie. Po cóż mi oni? Matka? Brat. Przyjaciele. Opędzam się od nich jak od much, machając rękami. Helena patrzy speszona, zaskoczona moją gwałtownością. - Nikogo! - mówię. - Prócz ciebie. Na sto żon, które do nas jeszcze przychodzą, jest drugie tyle takich, które przestały albo wcale nie chcą tu przychodzić. Zastanawiam się, czy ona o tym wie? Czy coś takiego, jak - nie opuszczę cię aż do śmierci, czy owo zaklęcie ma dla niej moc rzeczywistą, skoro tak dziwne widuję tu rzeczy? Na przykład do oficera z oflagu wcale nie zagląda druga żona, lecz regularnie odwiedza go pierwsza, którą porzucił dla tej drugiej, która z kolei jego porzuciła, ledwie wylądował w domu obłąkanych. A do tylu moich żonatych towarzyszy nie przychodzi nikt... Jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, ale rozpacza każdy z nich - i gorszej nie może być rozpaczy. Bo straszne już jest porzucić zdrowego człowieka, nikczemne porzucić chorego na cokolwiek, ale porzucić obłąkanego to zatrzasnąć nad nim trumnę, aby nigdy stamtąd nie wylazł... Te wszystkie ukochane żony powinny o tym dowiedzieć się wreszcie!... Nikt ich nie potępia. Nikt z moich porzuconych towarzyszy żadnej z nich nie śmie potępić. Najwyżej potępia cudzą, nigdy - swoją! Cała bieda w tym, że nie czuje się równouprawniony, bo jest mente captus! A zdrowi mają prawo nie mieć nic wspólnego z chorymi na umyśle. I to nieludzkie prawo obowiązuje nie budząc żadnych zastrzeżeń, jest powszechnie akceptowane, nawet przez nas, obłąkanych... My wiemy, że wszyscy macie prawo nas porzucić... Inna rzecz, czy zechcecie z niego skorzystać! Ale porzucić nas macie prawo wszyscy - prócz lekarzy, prócz pielęgniarek, tych, którzy żyją z opieki nad nami... Prócz Zeusa i jego kapłanek, pochylonych nad chronikami, których stąd już żadna siła nie wyciągnie, gdyż niegdyś być może ta jedna, jedyna - ten ktoś, kto był w stanie to sprawić, odwrócił się do nieszczęśnika plecami... I odszedł usprawiedliwiony w swoim egoizmie, zdrów na ciele i umyśle, pełnowartościowy - ze społeczną aprobatą, która chroni nasz mądrze urządzony świat przed zaburzeniem świadomości. A strzeżcie się, strzeżcie, bo szaleństwo się udziela! Ale nie wam - zimni i wyrachowani. Wam - nigdy!... Helena patrzy na mnie w milczeniu, garbi się. Widzę, że zmizerniałą, ma podkrążone oczy. Schudła. Wszystko to widzę , lecz nie biorę do serca. Nie mówię, że mnie to nie obchodzi, ale nie stać mnie na żadne współczucie. Ostatecznie to ona jest na wolności, żyje wolnością, korzysta z wolności... Może robić wszystko, co zapragnie! A ja- mogę zrobić dla niej tylko jedno: nie skarżyć się na nic... Jest to maksimum tego, co mogę ofiarować mojej biednej żonie... Czyżby była zmęczona, udręczona taką wizytą w salach recepcyjnych domu obłąkanych? Niby dlaczego? Ani tu karaluchów, ani pająków. W ogóle jest dość czysto, nawet jak na jej wymagania, jej wielkie umiłowanie czystości. Nikt nie może zaprzeczyć, że u nas jest czysto - na górze i na dole, w każdym zakątku owego domu, którego duszą my sami jesteśmy, brudni, zarośnięci i nie myci. Duży gwar jest wokół nas w piwnicy. Choć kobiety mówią ściszonymi głosami do swoich mężczyzn, którzy tu się znaleźli. Perswadują, pocieszają, jakby nie zdawały sobie sprawy, że największą dla nich, mężczyzn, pociechą jest to, że w ogóle tutaj przyszły. One tu są! I ta wieść pobudza do życia nawet tych zapomnianych. Zbiegają na dół i krążą przyglądając się. Śmielsi na chwilę się przysiadają, aby zajrzeć w kobiece oczy, nie chcą być natrętni, lecz nie mogą się oprzeć, i już przepraszają, nie będą psuć wspaniałych chwil szczęśliwszym towarzyszom, i już odchodzą z uśmiechem na ustach, o którym dawno zapomnieli, idą pobłogosławieni na długie dni i noce... Tymczasem owi nieśmiali krążą zerkając wstydliwie, jakby zupełnie mimochodem, pozorując niewinną przechadzkę po piwnicy, zatrzymując się przy filarach, poprawiając kapcie, a bez przerwy! pasą oczy nieziemskim widokiem kobiet... Nie wierni czy każda z nich to czuje, bo są zajęte swoimi mężczyznami, ale Helena wyczuwa z pewnością, zawsze była wrażliwa na każdy przejaw męskiej adoracji, który nota bene słusznie się jej należał, choć ona zachowywała się tak, jakby stale miała co do tego wątpliwości, doprawdy nie wiem, czemu. I raptem się ożywiła. - Zobacz, co ci przyniosłam - sięgnęła do siatki wypchanej prowiantem. Świeżutkie rzodkiewki. Niewątpliwie rarytas o tej porze roku. Wypadało to stwierdzić, choć żyłem sprawami ducha, sprawy brzucha obchodziły mnie najmniej. Nie usiłowałem nawet udawać, że się cieszę. Wymruczałem podziękowanie nader wstrzemięźliwie, lecz Helena nie zwróciwszy na to uwagi jęła wyliczać, co mi jeszcze przyniosła, przydźwigała w obu ciężkich siatkach, w których tkwiły pękate papierowe torby z Supersamu. Znużony wyliczanką, która w zachwyt wprawiłaby Gargantuę, wierciłem się na krześle i coraz bardziej dokuczały mi zoperowane ropnie, dobry chirurg jeszcze wczoraj wyciskał je podczas zmiany opatrunku. - Masz wszystko to zjeść - powiedziała Helena. - Tak, tak, oczywiście - skwitowałem. - Zanim przyjdę w najbliższy czwartek, masz wszystko to zjeść - powtórzyła z naciskiem. - Bo podobno... - Co podobno? - przerwałem ostro. - Nic, nic - zbagatelizowała unikając mojego spojrzenia. - A co do ręki... Pokaż mi ją... - Oglądała nie tając frasunku, poruszając moją wyraźnie zwichrowaną dłonią, zdolną wykonywać przedziwne, spastyczne ruchy, - Chcą ci pomóc, ale muszą przedtem przeprowadzić jakieś szczególne badanie... I nie wiedzą, czy na to się zgodzisz... Potrzebna jest dobra wola pacjenta, żeby to badanie mogło się udać... Ki diabeł?, myślałem gorączkowo zastanawiając się, co to za nowy szpas. Na ogół wyprawiają tu z każdym, co zechcą, bez żadnego pytania o zgodę. Wczoraj ordynator biegnąc korytarzem raptem zahamował na mój widok i kazał sobie pokazać rękę. Obejrzał dość dokładnie, ale nic nie powiedział i pobiegł dalej, łopocząc fartuchem. O nic nie pytał, więc i ja nie pytałem. Wolno mu było tak się zachować albo inaczej, ostatecznie był to dom wariatów. Więc wzruszyłem ramionami i natychmiast o tym zapomniałem. A teraz okazuje się, że to Helena rozmawiała z Zeusem! - A dlaczego miałbym się nie zgodzić? - spytałem zapalając papierosa, wielce rad, że przyniosła aż sześć paczek ekstra mocnych, jak uprzednio zażądałem. - To jakaś skomplikowana aparatura do badania mięśni - wyjaśniła, dodając bez żenady: - Więc chodzi o to, żebyś się nie przeraził... - Przeraził?!... - zacząłem się śmiać, chichotać, aż mnie kolka w boku sparła. - Sądzisz, że ja jeszcze mogę czegokolwiek się przerazić?... Bzdura! - Dobrze, że się zgadzasz... Ale nie śmiej się - szepnęła blednąc. - Więcej się tak nie śmiej... Pokręciłem głową. Z politowaniem musiałem patrzeć na swoją żonę, tak jak na każdego przybysza stamtąd, który nie wie, czym jest obserwacyjna, czyli gwałtowna, czym są pasy, czym jest ciemność, czym jest wściekłość, i czym jest wrzask, choćby powoływał się na Szekspira, którego geniusz wiele przeczuwał, lecz tak niewiele doświadczył. Spoglądałem więc i leniwie paliłem papierosa zaciągając się dymem "priamo lord", jak mówią ci, co znają się na katordze. Miałem swoje papierosy, swoją żonę. Cóż mi więcej potrzeba do szczęścia? Więc siedzę uprzywilejowany przy swojej kobiecie. Toczę wokół sytym spojrzeniem. Harambasza! Inni przy swoich nie wytrzymują, one biedne nie wiedzą, dlaczego? Ich mężczyźni przerywają im w pół słowa, zrywają się od stolika, odchodzą, przychodzą, siadają, słuchają, znów odchodzą, znów przychodzą... A one siedzą z coraz większymi oczami, które nic nie rozumieją... Więc biedne kurczą się ze strachu i nie płacząc płaczą tak gorzko, że unosi się nad nami jeden wielki szloch tym serdeczniejszy, że wcale go nie słychać! Tymczasem niepokój ich gna, nie pozwała im dłużej usiedzieć na tyłku, jak mnie podczas poprzedniej wizyty Heleny, taki niepokój, którego nie znacie i obyście go nigdy nie poznali... Helena o coś pyta. Czy bardzo bolało? Nie wiem, co ma na myśli. Obojętne, jest na to gotowa odpowiedź, jeśli chodzi o wszelkie bóle, z których nie będę się spowiadać. Więc macham ręką: nie ma o czym mówić. - Ale przecież cięli ci ropnie? - Tak. No i co z tego? Patrzę na nią z nie ukrywaną ironią. Wszystko wiesz. Znakomicie jesteś poinformowana. Gadasz z Zeusem do woli, kiedy masz ochotę. A on robi wszystko, co sobie zawinszujesz. Jestem pod twoją wszechwładną opieką, więc przestań zawracać mi głowę pytaniami bez sensu. Zmień lepiej temat. I posłuchała! Więc jednak wierne małżeństwa znają się przez skórę. - Nawet nie spytałeś o Jo... - odezwała się cichym głosem. - A co z Jo? Chora? - zaniepokoiłem się o córkę, ale tak sobie, trochę. - Nie, nie... - szepnęła. - Więc co? - zirytowałem się raptem. - Nic - westchnęła pocierając czoło i skronie. - To ja już sobie pójdę - zerknęła ha zegarek. - Będzie okropny tłok w kolejce, kiedy wszyscy naraz wyjdą... W tę stronę jechałam całą drogę na stojąco, z tymi dwiema siatkami... W takim ścisku... - Chcesz, to idź - powiedziałem. Tymczasem dla mnie każda minuta z nią liczyła się więcej niż lata, które wspólnie przeżyliśmy! I nie spodziewałem się, że ona zechce odejść tak szybko, tak obcesowo mnie porzucić... - pierwsza z tych wszystkich kobiet, jakie dziś tu przyjechały. Inne warują przy swoich mężczyznach... Skoro tak, mogła wcale nie przyjeżdżać! Jeśli nic mi się już nie należy... Czy ona nie wie, czego mnie pozbawia? Szedłem za nią po schodach na górę, dźwigając torby pełne wiktuałów, z którymi jest przynajmniej co zrobić. - Trzymaj: się! - rzuciła mi w drzwiach i znikła. Bez uśmiechu, bez pocałunku. Czyżbym jej uczynił coś złego? - Do czwartku!... - zawołałem za nią, odrzucając precz resztki dumy. Okrzyk był błagalny, ale nie wiem, czy usłyszała, bo cerber, tym razem kędzierzawy pielęgniarz Tęgawek, drzwi wyjściowe przed moim nosem zatrzasnął. Znów zachował się jak Oberteufelfuhrer! Sprawiedliwie musiałem go niegdyś tak nazwać, zasłużył sobie -. siwy gbur z wywiniętą wargą. Idąc dalej po schodach myślałem - są ci, którzy zło czynią, oraz ci, którzy czynią dobro. Pod tym względem świat jest prosty. Nie ma takich, którzy by nie czynili bądź jednego, bądź drugiego. I nieprawda, że nie mają wyboru. Zawsze go mają, wolność wyboru zawsze noszą w sobie. Jednakże boją się, uciekają przed nią. Przyjmą każdy przymus z zewnątrz dla usprawiedliwienia. Z natury nie są ani dobrzy, ani źli, lecz w efekcie ze strach pomnażają zło i służą złu wyłącznie, bo za czynieni dobra trzeba płacić, płacić grubo więcej... Więc kto ma na to ochotę? Kto chce dawać, nie żądając w zamian niczego? Nawet Chrystus musiał posłużyć się czymś w rodzaju szantażu wobec swoich wyznawców! Oferując im nagrodę. Trzeba przekupić tych łajdaków, żeby zechcieli zrobić cokolwiek dobrego... A bezinteresownie nie łaska? Stąd mamy świat Oberteufelfuhrerów, którzy pogardzają takimi jak ja, oni mają predyspozycje do rządzenia, siłę, posłuch i sukcesy, albowiem są absolutni przekonani co do jednej rzeczy, że człowiek to taki stworzenie, które nie jest w stanie czegokolwiek zrobi bezinteresownie... Hęrr Oberteufelfiihrer! Pan wybacz_ ale ja począłem się z ducha wolności. Niechże pan nie rechocze. Każdy tak mówi, a potem okazuje -się co innego, tak? Więc posłuchaj, gruba świnio, nadęty biurokrato, strategu, twórco cyklotronów, geniuszu napalmu... Otóż ja mam wybór. Mam dwie ciężkie torby pełne wiktuałów... Mogę sam to zeżreć w cichości, nie dzieląc się z nikim, bo i po co? Nikt mi nie każe. Ani też nikt nie weźmie tego za .złe, prawda? Więc wszystko jak się należy, z każdego punktu widzenia. Moje to moje. Więc gdzie tu wybór, hę?... A tu, Oberchuju - schyliłem się nad torbą porywając wszystkie pęczki rzodkiewek, całe ich naręcze, i pobiegłem zielonym korytarzem, pobiegłem po salach pełnych moich towarzyszy, częstując każdego. Rzodkiewki były czerwone. Cudownie czerwone rzodkiewki. Dla wszystkich! Dla wszystkich! Dla wszystkich! I ręce wyciągały się do mnie. Rzodkiewki czerwieńsze,; niż najczerwieńsza rewolucja! Och, to my, my wariaci robiliśmy tu swoją rewolucję... Nikt nie uszczknął więcej niż jedną, nikt nie usiłował porwać całego pęczka, bo każdy zrozumiał, co się tu dzieje i co ta chwila na- f prawdę znaczy... Chrupiąc ostatnią rzodkiewkę powróciłem na korytarz! gdzie zostały pod ścianą obie torby z Supersamu. Nikt; ich nie zabrał. Już z daleka zobaczyłem, że pochyla się nad nimi zafrapowany dziadek Te-te-te-te, zagląda i coś w nich szpera, lecz chyba nic nie ściągnął, choć drgnął nerwowo, gdy się zbliżyłem, oświadczając, że to moje. Skinął głową, niezbyt zadowolony, ale nie odszedł. Oblizał wargi. I spojrzał na mnie z prośbą w oczach. Ślepka miał małe, nieodmiennie budzące litość, a ja nie cierpię takiego wejrzenia. - Dałby te-te-te-te... troszka kiełbasy? - wydukał płaczliwym głosem. - Dałby - powiedziałem i wręczyłem mu solidny kawałek odłamany z pęta. Przytknął do nosa, powąchał z lubością, przymknął oczy. Sucha, myśliwska kiełbasa, która ongiś w Polsce bywała. Kiedy dziadunio napawał się tak jej zapachem, schyliłem się po torby, aby odejść do karmazynowej sali. - Te-te-te-te-te... - zaterkotał. - Dałby troszka,.. te-te-te-te bułeczki? Nie mogłem dziaduniowi odmówić chleba! Chciałem mu dać połowę, ale pochwycił całą bułkę paryską. No i dość, idę, lecz on, zdążywszy wepchnąć kiełbasę do kieszeni szpitalnego szlafroka, a kieszenie to były przepastne, schwycił mnie za rękaw. - Dałby troszka... cykuladków? Powiedział, jakby z wyraźną w głosie pretensją, że sam o tym nie pomyślałem. Ale jeszcze bardziej zastanowiło mnie te, że ni stąd, ni zowąd przestał terkotać. Dostał pełną garść wedlowskich napolitenek w różnokolorowych, papierkach, gdyż chciałem go wreszcie zaspokoić i pozbyć się natręta, abym miał jeszcze czym obdzielić moich towarzyszy z karmazynowej sali, którzy ostatecznie byli mi bliżsi niż ten zdemenciały dziadunio o chytrenkich ślepkach. - Dałby papieroska? Westchnąłem wymownie, lecz papierosa się nie odmawia. Staruszek miałby chęć na całą paczkę moich ekstra mocnych. Zawisł jak wysłużony sokół gotów spaść na zdobycz, lecz musiał tym razem zawieść się na mojej szczodrości. Otworzyłem paczkę i dostał jednego papierosa. Nic więcej. - Dałby dwa? - zakwilił. - Dałby! -warknąłem wyciągając następnego papierosa. I natychmiast schowałem paczkę do kieszeni, żeby pozbawić go złudzeń. - Dobry jest, dobry - wymamrotał i pogładził mnie po ręce. Nie cierpię takich gestów. Żachnąłem się, ale on z niespodziewaną siłą przytrzymał moją rękę. Schylając się bynajmniej nie po to, aby ją pocałować, choć przez głupi moment tak by się wydawało, i -. A to... potrzebuje? - spytał zerkając ku mnie. - Co? - zdumiałem się nie rozumiejąc, dlaczego tak kurczowo ściska mnie za rękę. Wskazał palcem na moją złotą obrączkę. - To da?... - i rozpłynął się w wielkiej dla mnie czułości głaszcząc moją drżącą rękę swoją zimną ręką. - Da! - odparłem. - Tak da w mordę, że więcej się, dziaduniu, nie pozbierasz!... - i wrzasnąłem na cały korytarz: - Spierdalaj mi z oczu, Te-te-te-te-te-teL. Tak czmychnął, że po paru chwilach próżno było go szukać. Natomiast watażka, który siedział opodal dyżurując przed gwałtowna od razu przywołał mnie do porządku. - Nie krzycz tu, panie Krzysztof!... Lecz wnet podszedł, zanim zdążyłem się oddalić, i poklepał mnie po plecach. - Nie krzycz... - powiedział prawie ciepło. Poszedłem do karmazynowej sali, gdzie pośród moich towarzyszy rozdzieliłem całą resztę wiktuałów, ze smakiem, trzeba przyznać, dobranych przez moją żonę, która byle czego nie kupowała. Żadnych puszek, wszystko świeże, gotowe do jedzenia. Toteż i wszystkim znakomicie smakowało. Sobie zostawiłem papierosy, no i sernik dla sióstr. Znakomity sernik wiedeński. Od dawna szukałem pretekstu, aby z którąś z nich - Cherubinkiem, Chochlikiem, Pantofelkiem - spokojnie i wesoło porozmawiać. Prawdę rzekłszy, zawsze ciągnie mnie do kobiet. Kobieta to stokroć ciekawszy człowiek. Mężczyzn znam na wylot. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto wiem, co mi który powie! Czym będzie mi się starał imponować... A kobietę zawszę odkrywa się na nowo. Nigdy nie jest taka sama. W dyżurce zastałem Bourbonkę w koafiurze blond. Nieszczęśliwy traf! Ale władowałem się do środka z sernikiem, więc już trudno. Skłoniłem się grzecznie, zapraszając do poczęstunku. - Proszę wyjść i nie przeszkadzać... - siedzi nad jakimś tasiemcowym raportem. - Nikt pana tu nie wzywał. - Ależ niech się siostra poczęstuje, siostro, proszę... - Nie! To jest sernik dla pana... Proszę mi zaraz; stąd wyjść!... Milczałem nie ruszywszy się z miejsca, zaskoczony odmową, która pierwszy raz mnie spotykała, i skłonny nalegać mimo wszystko... Zajrzałem w jej cętkowane oczy j podsunąłem sernik niby przynętę, jakbym uparł się nakarmić panterę... Wtedy dopiero na mnie warknęła? - Czy pańska żona po to dźwiga te torby i tłucze się tą zasraną kolejką, żeby pan rozdawał na prawo i lewo wszystko, co ona przyniesie?!.. - Nic pani do tego... - odparłem. - A wynoś się pan, bo zawołam pielęgniarza! - zagroziła zrywając się z krzesła. - No już... Wynocha! Wypchnęła mnie za drzwi. W oszołomieniu kręciłem się chwilę po korytarzu z wiedeńskim sernikiem w ręku. Tak niesprawiedliwie obsobaczony!... Cudowne tu panują porządki, myślałem. Od góry do dołu! Zeus nie chce ze mną rozmawiać, nie ma czasu, pierwsza jego westalka ruga mnie na poczekaniu, a cerber pielęgniarz, Oberteufelfuhrer, zatrzaskuje mi drzwi przed nosem! I do kogóż mogę się odwołać, od kogo spodziewać pomocy?... "Ode mnie, druhu - szepnął. - Tylko ode mnie..." Poznałem ów niezwykle melodyjny głos, jakim, bywają obdarzeni Sybiracy. Ten sam, który nocą, chyba nie tak dawno, cierpliwie udzielał mi rad i wskazówek, wyjaśniając, czym jest jadłowstręt, anorexia nervosa... Mój cudowny lekarz, który znów odezwał się do mnie. Niezawodny mój przyjaciel... Pogawędziliśmy - i już wiedziałem, -o mam czynić! Bez zwłoki skierowałem się na powrót do zabiegowego i rzekłem do Bourbonki schylonej nad raportem: - Siostro, proszę mnie wypuścić do kawiarni. - Dokąd? - Na terenie szpitala jest kawiarnia! Proszę mnie tam puścić. - Owszem, jest... - odparła odsuwając raport i przyglądając mi się z uwagą, jakbym ją czymś zafrapował. -Ale będziemy tam chodzić, panie Krzysiu, kiedy wyzdrowiejemy. - Ktoś tam na mnie czeka... Jestem umówiony, siostro - rzekłem stanowczym- głosem. - Z kim? - To mój przyjaciel z młodych lat... Byliśmy razem w stepowym siole... Dawno podczas wojny... I od tamtej pory wciąż się przyjaźnimy... Zresztą to lekarz - dodałem z satysfakcją, mając świadomość, że taka informacja musi podziałać na pielęgniarkę. - Lekarz? - od razu chciała się upewnić. - Tak. Neurofizjolog... - skłamałem, gdyż byłoby, nieroztropnie powiedzieć prawdę, że jest on znakomitym psychiatrą i psychoterapeutą. - A jak pan się z nim... z tym panem doktorem, umówił? - spytała zaintrygowana. - Zwyczajnie. - Przez żonę?... - Nie. - Więc telefonicznie?... - zerknęła na aparat, który był dla nas, pensjonariuszy, absolutnie niedostępny, bezwzględnie zastrzeżony i nikt z nas pod żadnym pozorem nie miał stąd prawa dzwonić do miasta ani dokądkolwiek. - Nie. Telepatycznie - wyjaśniłem z całkowitą swobodą. - Ach, tak!... No to całkiem w porządku... - westchnęła. - Tylko muszę panu powiedzieć, że o tej porze kawiarnia jest od dwóch godzin zamknięta... Zamykają o szesnastej... Kiedyś pójdziemy sobie razem na ciastka... Będzie wiosna, w jakiś ładny dzień... M teraz pora na kolację, już na was dzwonili. Niech pan pójdzie coś przekąsić, panie Krzysiu. - No dobrze - zgodziłem się rozczarowany, ale i udobruchany. - A sernik?... - rzekłem podsuwając na dłoni tekturowe pudełko, w którym złocił się pod czekoladową polewą. - Siostrzyczko, zanim pójdziemy na ciastka... Ależ pan jest uparty! - zawołała sięgając po kawałek sernika, który moja żona zawczasu pokrajała. I jakbym usłyszał Helenę słowo w słowo: - Uparty jak zbój! To chyba dobrze, prawda? - uśmiechnąłem się. - Czasem dobrze, a czasem bardzo źle... - pokręciła głową. - Tacy jak pan upierają się, żeby stąd nie wychodzić... Z naszego szpitala. Wie pan? No, niech pan idzie. Przede wszystkim trzeba jeść! Tak jak na załączonym obrazku... - włożyła do ust kawałek sernika i mrugnęła do mnie okiem. Ów wiedeński sernik został ostatecznie zjedzony wieczorem w pokoju czterech dżentelmenów, dokąd go zaniosłem przypomniawszy sobie, że właśnie tę czwórkę ominąłem rozdając wszystkie wiktuały. I nawet nie zakosztowali rzodkiewek, gdyż ich komnatka mieściła się na uboczu, bardzo zaciszna, poniekąd jak Szwajcaria, lecz z dala od szlaków, którymi zwykły przewalać się burzliwe dzieje. Muszę powiedzieć, że z radością i mnie, i sernik wiedeński powitali. Nawet ów gnom, kochanek Andromedy, sędzia, z którym miałem na pieńku, bo po- waśniliśmy się przecież co do zasadności exodusu na inne planety, puścił moje sprzeciwy w niepamięć. I całą naszą zażartą podówczas zwadę potraktował tak, jakby jej wcale nie było! Właśnie najmilszą stroną tworkowego savoir-vivreu była serdeczna niepamiętliwość. Jeden drugiemu nawymyślał, skoczył do oczu - i niebawem witał go jak przyjaciela, dawno nie widzianego, za którym zdążył się stęsknić. Tu nie chowało się urazy. Najlepszy dowód - dziadek Te-te-te-te, który krążył pod komnatka czterech dżentelmenów, gdzie po zjedzeniu sernika siedzieliśmy paląc papierosy. Kiedy wystawał przed progiem, udawałem, że go nie widzę, nie mogąc zapomnieć, że miał czelność próbować wycyganić ode mnie obrączkę. Uważał, że taki stuprocentowy frajer nieprędko mu się trafi! Więc niech teraz za to poczeka sobie za progiem... Ma nauczkę. W dodatku plugawy to był dziadunio, co tu dużo gadać. Na koniec ośmielił się wreszcie, postąpił naprzód i zaterkotał do mnie, przymilając się - o papierosa. Oczywiście dostał go zaraz, bez żadnej wymówki. I schował do kieszeni, lecz nie kwapił się odejść. - Da dwa? - przymilił się wyciągając rękę. - Dwa i szlus! - powiedziałem wytrząsając następną sztukę z paczki. - Dwa i bolsze nie budiet! Zapamiętaj to sobie, dziaduniu, i bądź zdrów! Chciałem podać mu ogień, ale on wzbronił się, gwałtownie machając rękami. I czym prędzej drugiego papierosa schował do kieszeni. Chciał widać wypalić w samotności, porozkoszować się, mieć tę jedyną przyjemność, kiedy człowiek ćmi i nic go nie odrywa od palenia. Też to rozumiem. - Dobry jest, dobry... Te-te-te-te-te... - skonstatował z przekonaniem i poszedł. - Chłopek-roztropek! - mruknął Piotr, kręcąc głową. - Co za czasy... Więcej tu chłopów niż na odpuście, a na pewno więcej "niż nas inteligentów wszystkich do kupy!,.. - A kto, do cholery, ma być zdrów psychicznie, my czy oni! Tymczasem masz wrażenie, że oni się tu pchają drzwiami i oknami... - E, wszyscy się pchają. Cyganie też - dorzuciłem. - Z tymi sprawa jest prostą - odparł Piotr. - Dlaczego? - A co może zrobić Cygan bez konia? Tylko zwariować. - Co racja, to racja - mruknął markiz de Sade. Nazywajmy go tak dla porządku, albowiem, choć porządek mi się odmienił, przeinaczył, to chyba niecały, nie wszystek. Jeśli pominiemy nawet siłę przyzwyczajenia, która tylko utrwala pewne rzeczy, pozostaje coś w rodzaju zaklęcia - diabelska moc sugestii, z której niełatwo się otrząsnąć.. Zwłaszcza że z urojeń rodzą się tylko nowe urojenia, aż namnoży się ich tyle, że stworzą rzeczywistość równie prawdziwą i jasną jak słońce na niebie. I jeśli nawet człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że to nic więcej tylko oczarowanie - ów cały świat, który w sobie nosi - ulega nadal siłom sugestii, wielkim energiom, niespożytym energiom, które tę rzeczywistość powołały do życia. I wbrew własnym podejrzeniom wcale nie jest przeświadczony, że to, w czym się obraca i żyje, jest umysłu oczarowaniem, niczym więcej! Bo dla każdego z nas świat wyobrażony jest prawdziwy! Nie mniej, lecz bardziej niż dla dziecka pogrążonego w zabawie. Od początku do końca żyjemy własnym wyobrażeniem o świecie... Więc dlaczego mielibyśmy kwestionować jeden obraz na rzecz, drugiego, skoro oba są nasze To my przetwarzamy rzeczywistość, we własnym zakresie każdy z nas jest na prywatny użytek urodzonym demiurgiem, choćby nawet nie zdawał sobie z tego sprawy... Ta właśnie myśl nawiedziła mnie ostatniej nocy. I dodała mi otuchy. Rozjaśniając wszystko naraz! Jakby wreszcie sprawdziły się słowa - EVERYTHING IS ALL RIGHT! - które, w tej komnatce usłyszane, zapadły w moją pamięć... Zawołał tak potomek Azteków, długogłowy młodzieniec i - daj Boże! - przyszły architekt, tenże sam, co siedząc nie opodal na łóżku, nie uczestniczył w naszej rozmowie, lecz w skupieniu szkicował czytelnię główną Biblioteki Narodowej w rzucie poziomym. Każdy musi dojść do ładu ze swoim światem, myślałem, więc dlaczego mnie miałoby się tonie udać? - A z chłopem wcale nie tak prosto! - perorował Piotr. - Zastanówcie się.. Przecież niczego mu nie ode brano! Przeciwnie! Dostał wszystko, czego dusza zapragnie. Na pewno więcej, niż kiedykolwiek mógł się spodziewać. - I ucieka do miasta! - wtrącił drobniutki sędzia, zwolennik exodusu na mgławicę Andromedy. - I cierpi w mieście! Nie chce się przyznać, ale cierpi, jakby go batożyli... Lecz wytrwały i zawzięty, to cierpi, bo jednakowoż różne pożytki z tego ma... A ten, co został na wsi, cierpi, że nie uciekł do miasta... Też by kmiotkom świecił w oczy! Ot i wszystko! - Może... - zastanowił się Piotr, kiwając głową. - Chociaż ja wam powiem, to będzie ogólnonarodowe nieszczęście! Krach dla narodu gorszy niż okupacja... Co tu dużo gadać! Kto za okupacji uratował naród przed śmiercią głodową? Chłop i tylko chłop. I te baby, co rąbankę wiozły pod spódnicą... Tym należy się pomnik. To była nasza Nike! - Zbyt wiele polskich kobiet poległo w walce, żeby miał pan prawo tak mówić! - obruszył się markiz, w którego raptem wstąpiła energia. Nie wtrącałem się do ich sporu. Czy na cokół należało wywindować symbol z mieczem, czy symbol z połciem słoniny. Nike czy Babę? W moim przekonaniu zasłużyły na to, aby znaleźć się obie na piedestale. Szkoda, że brak mam odwagi w docenianiu wielkich zasług tylko dlatego, że ktoś brał za nie pieniądze. Nad Wisłą wszyscy uważają, że życie i zdrowie godzi się narażać wyłącznie gratis. Inaczej nie ma powodów do szacunku. Zapłacili handlarce młynarkami, no i z. głowy, bo wcale nie chciała się zachowywać jak Emilia Plater, Litwinka, - dziewica i bohater. Coś nasz wielki wieszcz zaciążył nad naszymi współczesnymi poetami, bo żaden nie miał śmiałości upomnieć się o godną pamięć w narodzie dla polskiej baby, która pod spódnicą szmuglując mięso przeciwstawiła się skutecznie eksterminacyjnej polityce Heil!, Heil!, Heił! Hitlera, który rozkazał zamorzyć nas głodem. Więc nie uczczono polskiej baby ani jednym wierszem, nie mówiąc o pomniku. Tylko pieśń gminna o niej nie zapomniała, bo żywe ma serce. Tymczasem markiz i Piotr zaperzyli się obaj, wiodąc spór, .który moim zdaniem nie miał sensu. - No, to wiedzcie! - zawołał Piotr potrząsając siwą czupryną. - Wiedzcie, że zdarzyło mi się jakiś czas zaopatrywać Warszawę drogą wodną... Łodzią na pych, żeby cicho szła... Targaliśmy połcie aż spod Kazimierza, z Janowca, na wierzch plandeka, trochę kamieni, byle co... No i wędziska, bo w ogóle to niby rybacy,.. Najgorsze przejście pod mostem w Puławach, wachmanów krocie! Nocą reflektory po rzece... Ale nie o tym mówię!... Więc raz lądujemy po nocy w Janowcu, łódź na brzeg, bo do wsi kawałek pieszo... I już na nosa czuję, że niedobrze... Kontyngent albo kontrybucja. Zgadza się, Szwaby wieś do cna z nierogacizny obłupiły... I cała nasza mordęga na nic! Ale wchodzę do izby, patrzę... Cholerny świat! Wieprz pod pierzyną! Tylko mu uszy na poduszce sterczą! W małżeńskim łożu, pod Sercem Jezusowym! Nasz znajomy gospodarz ukrył pod pierzyną wieprza! Wyobrażacie sobie, co to znaczy - chłop?... - Piotr zerwał się z łóżka z błyszczącymi oczami. - Niewiele brakowało, a zasalutowałbym z okrzykiem: Niech żyje Polska!..., Akurat!... - mruknąłem, bo coś mi się tu nie zgadzało. Przecież służyłeś w Luftwaffe! - zauważyłem z przekąsem. - Co? - Kwęknął Piotr nieco zbity z tropu. - A, w Luftwaffe?... Też byłem! Na samym początku. Bo w Gdańsku mieszkając do wybuchu wojny, trafiłem do Luftwaffe... Wzięli mnie jako gdańszczanina do szkoły pilotażu, loty rozpoznawcze.. Nad Białorusią i tak dalej... Raz nas Ruscy pomacali i wylądowałem w lazarecie... Ale za to, dzięki tej kontuzji - chwała Bogu, że nas kropnęli! - najwspanialszy był urlop w Paryżu. Człowieku, te Francuzeczki... - Dobra, dobra. Idę spać. - Dlaczego idziesz spać?! - zawołał Piotr i poczuł się-dotknięty. - Bo mnie morzy. Każą mi połykać furę pigułek. Więc oczy mi się kleją, Peter, i chyba rozumiem piąte przez dziesiąte... O Paryżu lepiej sobie pogadasz nie ze mną, tylko z panem... ~- wskazałem na przysłuchującego się markiza, który zamrugał oczami. - A to czemu? - zdziwił się Piotr. - Tak sobie - mruknąłem i poszedłem, nie wdając się w dalsze wy jaśnienia, które dopiero mogły się okazać podejrzane! To jest właśnie ta wredna pułapka normalności, myślałem. Że moje wyobrażenia odbiegają od cudzych wyobrażeń! A cóż w tym złego? Zawsze tak jest w ludzkich stosunkach. Każdy ma inne wyobrażenia i święte do tego prawo. Więc dlaczego kwestionuje się moje prawo do moich własnych wyobrażeń? Dlaczego to ja właśnie mam być nienormalny? A ci, którzy to orzekli, są normalni! Przepraszam za bezczelność, moi drodzy, ale gdzie jest owa, norma? Wy mi ją najpierw pokażcie! Jeśli idzie tu o rudymenta, Jeśli winniśmy się zgadzać co do pewnych podstawowych rzeczy, to ja również z pełną świadomością zgadzam się, że dwa i dwa jest cztery. Więc? O co wam, troskliwi ludzie, w białych kitlach, o co wam chodzi? Co wam się mieści, a co nie mieści w waszych granicach normalności? Wiem, że nie otrzymam na to odpowiedzi - bynajmniej nie dlatego, by jej nie było! - tylko nikt z was, ani ty, o Zeusie, ani twoje westalki, nie zechce ze mną jak z myślącym człowiekiem porozmawiać. Potraficie tylko dać mi na sen, więc zaraz zasnę. I chwała Bogu!, bo pod tym dachem można zwariować... Poniedziałek okazał się ze wszech miar niezwykłym dniem, nie przylegającym do szpitalnej rutyny, która zakładała, że co dzień będzie to samo i w tym samym rytmie: pobudka, toaleta, zastrzyki, śniadanie, leki, sprzątanie, obiad, leki, kolacja, leki i spać. Zatem jeden dzień nie różnił się niczym od drugiego i właściwie obojętne, czy zwał się tak albo siak. Prócz czwartku, a zwłaszcza niedzieli, kiedy zbliżały się odwiedziny, na które każdy czekał z bijącym sercem. Wizyty czwartkowe okazywały się dość niepewne, na dwoje babka wróżyła, gdyż dla naszych bliskich był to dzień pracy, a dla nas często dzień rozczarowań i daremnego wyczekiwania, choć mnie osobiście Helena nie zawiodła dotąd ani razu. A co do poniedziałku - rzecz istotna - człowiek wiedział, na jakim świecie żyje, orientował się, że to jest właśnie poniedziałek, gdyż wczoraj cieszył się niedzielną wizytą! A potem już rachuba dni przeważnie się gubiła. Dość na tym, że budząc się w karmazynowej sali, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że to poniedziałek! Zaś dzień nazwany to; już całkiem co innego niż dzień bez nazwy, prawda? Lecz może to pojąć tylko ten, kto sam żył dniami bez nazwy, czasem nieokiełznanym. Otóż to pierwsza niezwykłość, którą przyniósł ze sobą ów poniedziałek... A druga, że zaraz zakropiono mi pod powieki atropinę, aby powiększyły się moje źrenice, jakbym był rzymską pięknością z czasów cezarów, bo ponoć one w ten sposób dodawały blasku ,i czaru swej urodzie... Okazało się, że moja uroda i magia mojego spojrzenia niewiele z tym miały wspólnego, gdyż w gruncie rzeczy chodziło o badanie dna oka, któremu zostałem poddany w ciemni za po-: mocą przemyślnej aparatury. Przypominała mi bombę kobaltową albo obły pojemnik z rozżarzonym do białości światełkiem lasera, którego promień przebije na wylot słonia i księżyc. Z trudem udawałem, że się nie boję, zwłaszcza że to kobieta obsługiwała tę groźną aparaturę;, a wstyd lękać się i .nie dowierzać kobiecie. Nie mógł to laser, gdyż na poczekaniu wypaliłby mi oczy! Nasi książęta piastowscy i w ogóle władcy średniowiecza dopiero umieliby zrobić z tego użytek, zamiast trudzić się wyłupianiem i wypalaniem wrzącą oliwą, niestety urodzili się za wcześnie... Wszakże to, co mnie miało spotkać, przeszło wszelkie moje wyobrażenia... Ujrzałem? Ależ tak, ujrzałem oko moje od wewnątrz! Zajrzałem w głąb swojego ciała, struktury materii, której nie znam... Różowe gniazdko, całe wnętrze gałki, ciepłe i przytulne, to szczęście coś takiego zobaczyć, pokryte pajęczynką moich naczynek, wilgotne i cudownie żyłeczkowane... Nie do wiary! Króciusieńka, a jednak była to jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, w każdym razie w tworkowskim życiu - tam, w tej ciemni, gdy świetlisty aparacik zaglądnął .w głąb mojego oka przez rozszerzoną źrenicę, a ja w niepojęty sposób ujrzałem, co tam kryje się w środku! Jakbym wbrew prawom optyki uzyskał wgląd W niewidzialne, w swoje własne żywe wnętrze, w tajemnicę natury. O tak, zachwycam się, gdyż nie wiem, jak to było możliwe! Oczywiście dla kogoś może to i proste, skoro w naszej epoce wszystko, co niezwykłe, okazuje się właściwie proste ku powszechnemu zadowoleniu. Przyznaję, że nie znam sekretów optyki i zamiast wgłębiać się w nie, wolę pozostać przy swoim. Człowieka stać na tworzenie rzeczy cudownych, myślałem, chodząc tam i z powrotem po zielonym korytarzu. Dlaczego szkiełkiem i okiem mamy im tę cudowność odbierać? Ten poniedziałek był dniem niezwykłym także z innego powodu. Przyjechały bowiem ogolone głowy! Wyglądałem przez zakratowane okno, gdy jednego po drugim wysadzano z sanitarki ze znakiem czerwonego krzyża. Siedmiu... Kto im się przyjrzał, domyślił się, z kim ma do czynienia... Młodzi kapłani starożytnego Egiptu! Rośli i smukli, czaszki ostrzyżone do samej skóry. Tylko szczecinka na głowach. Oczywiście czarnej maści, choć jeden był jasny, ale sześciu ciemnych. Ci sami, którzy postronnym bronili dostępu do ezoterycznej wiedzy i w rezultacie opóźnili dzień wykorzystania energii atomowej najmniej o tysiąc, a bodaj o znacznie więcej Jat. Rozlokowali się wszyscy w naszej karmazynowej Komnacie, rozstawiając dodatkowo siedem składanych łóżek polowych, dostarczonych przez watażkę z magazynu, takich samych, jakie miał feldmarszałek Kitchener, spoglądający na ruchliwych cudzoziemców bardzo nie-łaskawym okiem. Dziwnie się zachowywał earl of Khartoum, gdyż w końcu byli to przodkowie współczesnych Egipcjan, z którymi serdeczne miewał stosunki, skoro został naczelnym wodzem ich armii, sirdarem. Tymczasem wyraźną okazywał im niechęć. Ale mniejsza. Dość, że w karmazynowej sali zrobiło się tłoczno i ciasno jak na perskim rynku, tak była zastawiona łóżkami, że tylko przesmyk wąski pozostał, jeden i drugi, którym dało się przecisnąć do wyjścia. Książę też był niezadowolony i chyba tylko nienaganne maniery pomagały mu znosić z godnością ten dopust boży. Krawiec sarkał potrząsając kikutem. Właściwie każdy na swój sposób protestował. Tylko Dziadek przyjrzawszy się cudzoziemcom klasnął w ręce! I to mi wystarczyło. Krążyłem wokół nich z wielkim zaciekawieniem. Pogadując, z którym się dało. Jeden znał się wyśmienicie na balistyce. A także miał pojęcie o rakietach transkontynentalnych. Głowicach. Samonaprowadzaniu na cel. Et cetera. Z czego wynikało, że kapłani w swoich tajemnych doświadczeniach wyprzedzili podówczas, a nawet przeskoczyli naszą epokę! Budzi to w nas zawiść i szacunek, oczywista... Więc nie darmo mumię Ramzesa XIII na Orły Francuzi powitali Marsylianką i paradą Gwardii Narodowej... Przywiezioną rzekomo do remontu, zabicia grzybka i odpleśnienia... Za dużo tych rzetelnych powodów podali panowie Francuzi do publicznej wiadomości, aby można było dać się nabrać, że niczego pod podszewką mumii, wśród zwojów bandaży szperając, nie poszukiwali cichaczem! Może szło o skrawek papirusu, na którym starożytni utrwalili dla potomności wzór neutronowych reakcji... Coś, co pozwoli nam calusieńką ziemię przeistoczyć w obłoczek pary, który uleci do słońca... jak spełnione marzenie!... Ciekawe, czy ci starożytni kapłani orientują się, że my mamy swoich własnych, którzy skuteczniej zmierzają do tego samego? nie tak wiele różnią się od starożytnych - oprócz tego, że są najokrutniejszymi barbarzyńcami, jacy kiedykolwiek znaleźli się na tropie! najwspanialszych tajemnic... I zamierzają je wykorzystać do unicestwienia życia, przekreślając wszelkie prawa na- Tymczasem jako Secret Agent of Good Will, Tajny Agent Dobrej Woli, i członek Międzynarodówki Mózgów, która miała zadanie pokrzyżować szyki tym zwyrodnialcom osłoniętym dostojeństwem nauki, tym anihilatorom, unicestwiaczom, aby ich spisek poszedł na marne - musiałem wysondować młodych kapłanów, czy orientują się., W czym rzecz? Po kilku moich pytaniach - oczywista, dość zawoalowanych - nie miałem wątpliwości, że są to ludzie pod tym względem całkiem nieźle... uświadomieni! Któryś nawet dał mi do zrozumienia, dlaczego znaleźli się tutaj w domu obłąkanych... - Właśnie dlatego! - szepnął. Pojąłem, że są oni po mojej stronie, kieruje nimi wstręt do barbarzyńców, nie przyłożą ręki do doskonalenia środków zagłady, a swoją wielką wiedzę pragną poświęcić przeciwdziałaniu, jeśli to jest możliwe... - Jakże, panowie! - zawołałem. - Gdyby nie było to możliwe, nie mielibyśmy o czym mówić! . Wówczas spojrzeli po sobie w milczeniu d wyczułem w nich głęboką niewiarę, z gruntu mi obcą. Ów sceptycyzm zapędził ich tutaj. Podejrzewam, że nie mogąc sobie poradzić z trwogą i bezsilnością uciekli do domu obłąkanych. Biedni kapłani egipscy, siedmiu zaplątanych w wiek dwudziesty, któremu odmówili zgody na obsługiwanie wyrzutni, wykonywanie rozkazów i poleceń. Oto, siedem, krów chudych!, myślałem patrząc na tych chłopców. Winienem znaleźć dla nich pociechę, niech nie sądzą, że tłustym krowom uda się skazić ziemię i niebo. - A dlaczego miałoby się nie udać? - zagadnął czarnooki, który mógłby uchodzić za dziewczynę, tak piękne miał oczy o judejskim blasku. Ów młodzieniec, starożytny mistrz balistyki, miał śniadą płeć, włos czarny, a także intrygującą umysłowość. Taka inteligentna szelma, że wkrótce musieliśmy się posprzeczać. Doszło do scysji, kiedy zacząłem im objaśniać jaki jest sekretny, a najprostszy sposób krzyżowania zamiarów. Starczy założyć nogę na nogę! Albowiem każda moja noga reprezentuje określoną siłę. Dajmy na to: prawa przedstawia Siłę X - nie mogłem im zdradzić, która rzeczywiście jaką siłę stanowi, więc mówiłem ."dajmy na to" - natomiast lewa Siłę Y. Nie ulega wątpliwości, że są to siły antagonistyczne, zdolne wywołać niewyobrażalną katastrofę, lecz ja obie je kontroluję! Jeśli któraś z nich zaczyna przeważać, zakładam nogę na nogę... Siłę X przyciskam Siłą Y i vice versa, zależnie od potrzeby. Wtedy powstaje paradoks bezpieczeństwa - antagonistyczne siły wspierają się wzajemnie, wprawdzie ta na górze ma chwilową przewagę, ale tylko dlatego, że wspiera ją ta na dole, i właściwie obie siły są tak ze sobą związane i tak zależne od siebie, że niezdolne uczynić czegokolwiek złego!... Dam przykład: starczy położyć się na wznak, wyprostować nogi na karmazynowym kocu, wtenczas lewa stopa stercząca ku niebu reprezentuje wyrzutnie X, prawa zaś - wyrzutnie Y. Leżysz z głową na poduszce i kontrolujesz, prawda? Lewa coś kombinuje, natychmiast przyciskasz ją prawą. I spoczywają obie ślicznie związane, przytulone do siebie jak dwa jagniątka. Sekret, który ujawniłem wraz z tajnym instruktażem, zrobił na tych chłopcach ogromne wrażenie, choć byli to obeznani z niezwykłościami kapłani egipscy, którzy zaćmienie słońca umieli wykorzystać bez pudła dla celów politycznych. Jedynie ów czarnooki wybuchnął gromkim śmiechem. Zeskoczył z polowego łóżka trzymając się za brzuch. Śmiał się i śmiał, z pyzatym obliczem pełnym uciechy i szyderstwa. - Rany boskie, czarna magia! - zawołał klaszcząc w ręce, tańcząc w kółko. - Wśród troglodytów... tak!? Wśród Maorysów, owszem! Ale wśród nas?! W dwudziestym wieku Geniusza Komputera?!... Chłopaki, bo dam się wypierdolić!... - i dławił się Ze śmiechu.. - Nie myślałem, że będzie tu tak wesoło!... Och, dopiekł mi do żywego. Zamilkłem urażony, przysięgając sobie, że nigdy więcej na żadne wynurzenia nie; dam się naciągnąć tym szczeniakom. Bo i po co dostarczać im zgrywy?! Egipt z epoki faraonów czy Europa epoki kontestatorów, bez różnicy... Młodziaki zawsze będą, zarozumiałe. Mogą się wypchać swoją inteligencją, mogą świecić nią swoim siksom, nie mnie... Wprawdzie reszta, zwłaszcza ten jasnowłosy, starała się szczerze zatrzeć złe Wrażenie, za wyskok kumpla przeprosić i udobruchać mnie, brodatego weterana tego domu, w którym czuli się marnie, bez gruntu pod nogami, ale ja nie odmawiając im pomocy we wszystkim, co dotyczy życia codziennego, nie zamierzałem odstąpić od zasady niewyjawiania im żadnych rzeczy tajemnych. Dlatego też przełknąwszy zniewagę nie wdałem się w polemikę z czarnookim na temat czarnej magii, Czyżby nie wiedział, nieszczęśnik, ile sam jej ma w oczach? Lepiej niech mnie uważa za pożałowania godnego szamana, maga od siedmiu boleści! Wszak ja swoje wiem... Myślenia magicznego niełatwo pozbyć się człowiekowi, albowiem rodzi się ono i odradza dzięki sile skojarzeń, sile, mocy skojarzeniowości. Bez owej siły, którą człowiek został obdarzony, nie byłoby ani nauki, ani sztuki. Ani poezji, ani fizyki. No bo skąd one się wzięły? Przynajmniej wy, chłopcy, za którymi stoi taka genialna tradycja, myślałem patrząc na gromadkę ogolonych głów, siedzącą w skupieniu na polowych łóżkach, moglibyście pamiętać, że filozofia i sztuka, i nauka wzięły się ze zdolności magicznego myślenia, czyli poszukiwania związków tam, gdzie pozornie one nie istnieją... Astrologia, proszę was, może być bajką lub czystą grą wyobraźni, dopóki los jednostki wiąże z konfiguracją gwiazd. Lecz zarazem wyraża wielką prawdę o współzależności człowieka i wszechświata, gdyż człowiek i gwiazda istnieją pospołu, przy czym gwiazda nie jest zależna od człowieka, a człowiek od gwiazdy z całą pewnością tak! Więc właśnie magiczne myślenie, polegające na sile skojarzeń, którą potocznie zwiecie geniuszem, to są te "moce nadprzyrodzone", owa "magia", biała czy czarna, która była i jest przeczuciem praw rządzących Kosmosem. I waszą łepetyną! Zrazili się moim milczeniem, pokładli na łóżkach, czarnooki gapiąc się w sufit dłubał w nosie. Natomiast jedyny wśród nich jasnowłosy, jeśli można go tak nazwać, gdyż czupryny obsmyczono im jak rekrutom, odnosił się do mnie z wyraźną atencją. Pozwoliłem mu przysiąść na moim karmazynowym łożu, poczęstowałem ekstra mocnym. Nie dało się ukryć, że był wystraszony. Strzelał oczami na boki. I uciekał spłoszonym spojrzeniem, gdyż peszył go widok po jednej i po drugiej stronie. Z prawej eks-jenerał potrząsał bez ustanku swoim obnażanym kikutem, jakby go chłodził w powietrzu. Różowa noga kiwała się jak obcięta trąba słonia. Zaś z lewej - ż pulsującą dziurą w czole postękiwał Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych- Róż, ściskając oburącz trzeszczącą z bólu głowę. - Kto to? - szepnął młodzieniec, znękany ich widokiem, co dobrze świadczyło o jego wrażliwości. - Kto oni są?, -wyjąkał. - A widzisz! - odparłem. - Mogłoby się zdawać, że jeden to sam Sowiński jenerał, a drugi sam Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż... Wielka legenda wojska polskiego in corpore! Potęga nasza i chwała... - Młodzieniec słuchał z uwagą, jakbym go oprowadzał po gabinecie H figur woskowych, westchnąwszy machnąłem ręką. - Tymczasem okazuje się, że pierwszy to krawiec, który po wódce wpadł pod pociąg. A drugi to szoferak, który wywołał katastrofę... Co zresztą w niczym nie umniejsza ich cierpień! - Nie da się im pomóc? - spytał młodzieniec, w którym sprawiedliwie wyczułem pokrewną mi duszę. - Po to się tu znaleźli - rzekłem. - Ale jeden nie umie przyjąć swojego kalectwa. A drugi nie potrafi sam znaleźć sposobu na ten cholerny ból, który rozsadza mu czaszkę znienacka... - A może nie ma sposobu? - Nieprawda - odparłem. - Jest sposób na wszystko. - Pan tak uważa? - poruszył się młodzieniec zaintrygowany. - Wiem o tym... I życzę ci, abyś się sam przekonał, póki czas. Pokręcił z niedowierzaniem swoją ogoloną głową. - Pan by się zgodził, że wszystkie armie trzeba wpakować do muzeum i kwita? - Tak. Prócz wojska polskiego. Młody człowiek żachnął się, w bezsilnym gniewie palnął pięścią w kolano. Skurczył się, zmalał i siedział zgarbiony. Po chwili szepnął zerknąwszy na mnie: - To był żart, prawda? - Powiedzmy. Zgarbiony szeptał gorączkowo: - Mam dość! Absolutnie dość... Oni też... - mówili o swoich towarzyszach, którzy szybko popadli w drzemkę na łóżkach polowych. - Nigdy więcej, na. rany Boga... Jeśli tak, to wolę skończyć ze sobą... I cześć! Sam pan mówił, że na wszystko jest sposób, no nie? Zgoda. Ale nie zalecałem akurat tego sposobu! Sam wiesz, że staje się dobry tylko w wyjątkowych okolicznościach. Kiedy niestety jest nieodzowny. Bywa, że trzeba się zabić... Ale to ciebie nie dotyczy. Starczy, że wezmą, mnie tu za symulanta!... - odparł w popłochu. Chwileczkę. A ty jak masz na imię? - Adaś. Proszę, proszę. Adam! No jasne! Więc to ty nosisz imię pierwszego człowieka! Jakżeby inaczej... Domyślałem się, że wszyscy macie imiona wywiedzione z najstarszych tradycji... Do diabła, siedmiu wspaniałych! - Pan żartuje... - Nazwijmy to żartem bogów! -,zaśmiałem się serdecznie. - I ty się obawiasz - szepnąłem - że wezmą cię za symulanta?... - Tak. To najgorsze, co może mnie spotkać... - wyjąkał przerażony. - Oczywiście, jeśli będziesz się wygłupiać...- powiedziałem.- Wtedy tak! Wtedy wezmą cię za symulanta bez dwóch zdań... Powiedzmy, gdyby ci przyszła ochota - zajrzałem mu wymownie w oczy - udawać na przykład kapłana egipskiego... - Kogo? - spytał z głupia frant. Miał refleks, chłopiec, jak się patrzy! - Kogokolwiek! - powiedziałem, rad przyklasnąć jego roztropności. - Tak, gdybyś udawał kogokolwiek, podpadniesz natychmiast... Więc bądź sobą! I pamiętaj, to zupełnie wystarczy... Każdy, kto naprawdę jest sobą, ma największą szansę zostać uznanym za wariata... Dlaczego?, pytasz... Dwa ziarnka piasku nie różnią się niczym, ale my?... Przecie każdy z nas, każdy człowiek, jest wariatem in spe. Nie darmo termin ten wywodzi się od łacińskiego słowa "varius", czyli różny... Sprawdzisz to wkrótce i jeszcze mi podziękujesz. Więc bądź sobą! - Proszę mi to wyjaśnić, ale na serio - westchnął pocierając czoło. - Nie nadążam za pańskim dowcipem... - A cóż tu wyjaśniać, mój drogi? Bez przyczyny nie znalazłeś się w domu obłąkanych. I to twój pierwszy plus. - Nie jesteś przestępcą, którego skierował tu sąd. I to twój drugi plus. A ponieważ doświadczone oczy będą cię tu stale obserwowały, wystarczy, że będziesz zachowywał się zwyczajnie, tak jak ja, to wyda się na tyle podejrzane, że od razu zostaniesz poddany kuracji... I to jest ten trzeci plus, o który ci właśnie chodzi! - Aha! - zawołał młodzieniec - teraz już wiem... I dziękuję, że potraktował mnie pan poważnie... Dalibóg, wyrażał się jak chłopiec z dobrego domu, które to domy tak dawno wyginęły, że zdążyłem o nich zapomnieć i nie chciało mi się wierzyć aby w naszych czasach ktoś mógł "odebrać tak staranne wychowanie", jak mawiał czcigodny pradziadek do zacnej prababci. A przy tym miał ujmujący sposób bycia, czysty, prosty i naturalny. Uśmiechnąłem się, chcąc mu odpowiedzieć z nie mniejszą galanterią: - Niepoważnie można traktować tylko siebie, co zwłaszcza tutaj, w domu obłąkanych, na ogół się udaje... Więc warto skorzystać z okazji, aby się tego nauczyć... Mój miły Adasiu. Wysłuchał z zastanowieniem. I zagustowawszy w moim towarzystwie, chciał mnie wypytać o różne istotne sprawy. Więc zadał mi konkretne pytanie: - Ale kto tutaj leczy? - Ba! - odparłem zakładając ręce pod głowę i wyciągając się na poduszce. Czułem się jak weteran udzielający rad późnym wnukom, które nie zrozumieją już ani jego trudu, ani jego znoju, więc o tym zmilczeć trzeba. I skoro silniejszy wręczyć im wiatyk. - Pamiętaj, w szpitalu psychiatrycznym przede wszystkim leczy pielęgniarka. I miej to zawsze na uwadze!... Pielęgniarzy unikaj jak ognia, wszystkich bez Wyjątku. Od sprzątaczek i posługaczek niewiele się spodziewaj... Chyba że od Mateczki, taka siwa, maleńka i bardzo gruba... Inne potrafią tylko wrzeszczeć. I nasłuchasz się jeszcze tego babskiego jazgotu (od samego rana!... A lekarza, lekarkę, jeśli raz na dzień zobaczysz, to i tak nie licz na nic więcej prócz banalnych pytań i pośpiesznej rutyny... Garnij się do pielęgniarek, choćby stale czasu nie miały... Nie omijaj pielęgniarek, jeśli chcesz wrócić do zdrowia. To wszystko. Spojrzał na mnie z namysłem i spytał; -przepraszam, długo pan tu jest? - Czterdzieści lat, całe życie - odparłem szczerze. - Całe życie? - szepnął i zbladł. - Tak. Właściwie to tak... Czterdzieści lat, Adasiu. Na okrągło. - Straszne - westchnął zakrywając twarz. - Po to tu jesteś, abyś się przekonał, że nic już dla ciebie nie będzie straszne!... - zawołałem ścisnąwszy go za ramię. - Abyś pojął, kim jesteś!... Za młodu trafiasz do czyśćca, czego o mnie nie można powiedzieć... Ile masz lat? - Dziewiętnaście. - To i dobrze! Znakomicie! W porównaniu ze mną jesteś dziecko szczęścia, nie będziesz się męczył czterdzieści lat!... Im szybciej to pojmiesz, tym lepiej dla ciebie. Jeśli zechcesz, staniesz się wspaniałym człowiekiem, a ja już tej szansy w pełni nie odzyskam, trochę za późno niestety... Tylko musisz sobie uświadomić, kim jesteś. A jeśli to za wcześnie - kim chcesz być... Oczyszczą cię tu przedtem ze wszystkiego, oskrobią, tak jak się rybę skrobie, ale to mało, bo ty sam musisz siebie oczyścić... W tym czyśćcu urządzić sobie własny czyściec, purgatorium na wskroś osobiste... Bo ty szukasz siebie, siebie prawdziwego, i musisz siebie znaleźć, inaczej po coś tu przychodził? Inaczej nic dobrego z ciebie nie będzie... Ty musisz być silniejszy niż Siła Złego, musisz się tego nauczyć... "Ten, kto umie wytrwać - zwycięża." Tak mówią Anglicy. I jeszcze coś mówią, o czym warto pamiętać... You cant keep a good man down... Znasz angielski? Rozumiesz? To w porządku.. Więc sprawdź się, Adasiu. Popróbuj. - Przecież jestem tu dlatego, że się nie sprawdziłem - powiedział. - Mój Adasiu! Zmuszasz mnie do mówienia komunałów. Prawie każdy trafia tu dlatego, że nie umie sobie poradzić z życiem. Pod najrozmaitszą postacią. Ty nie doszedłeś do ładu z obowiązkiem, kto inny z kochanką albo zdradą, kalectwem, śmiercią żony, odpowiedzialnością, czymkolwiek... Przyjrzyj się, ilu z nich ma blizny na przegubach... Wierz mi, można się wyzwolić... Z tysiąca udręk została mi tylko jedna... Twoja. Moich już nie ma. - Nie licząc pośladków. I ręki, którą - jak widzisz - władam niezbyt dobrze... - Pan mnie nie przekona! - oświadczył Adaś potrząsając głową. - Nie chcesz być żołnierzem? Un soldato delia speranza!... Mówię ci, warto, abyś nim został. - Kim?... - zamrugał oczami. - Soldato delia speranza! To po włosku, ale nietrudno zrozumieć. - A co to takiego "speranza"? - Nadzieja. Zapomniałem, że was już nie uczą łaciny. - Nadzieja?... - uśmiechnął się kręcąc głową. - Pan uważa, że nadawałbym się? - Z całą pewnością. Dobry rekrut z ciebie. - Niech mnie! - mruknął. - Wręcza mi pan kartę powołania? - Coś w tym guście. - Wszystko klawo, jeśli to jakaś Armia Zbawienia... Byle nie Świadkowie Jehowy. - Niemądrze kpisz, Adasiu. Bo jeśli nawet w tej armii - są całe rzesze luda, to na razie widzę tylko nas dwóch... - Nas dwóch? - Dwóch. - W takim razie przepraszam - powiedział wyciągając do mnie rękę, którą uścisnąłem mocno, po czym rzekł speszony: - Wygłupiłem się. Proszę darować... S p e r a n z a... Obce słowo i dziwaczne... Starczyło, że pan powiedział po naszemu... Nadzieja... A od razu pomyślałem o mamie... - schylił się i oglądał kostki u swoich rąk. - Nie masz ojca? - Dawno nie żyje. - Pamiętasz go? - Nie - zastanowił się. - Ani trochę... Tyle, co mi mama opowiadała. - Więc jeszcze gorzej niż ja! Myślałem, że to tylko moje pokolenie zostało bez ojców. Na dobrą sprawę, dlaczego my w ogóle jeszcze żyjemy? My, Polacy? Co? - Nie wiem... - Trudno, bracie. W takim razie złóż przysięgę. - Przysięgę? , Tak. Powtórz za mną, w duszy powtórz... "Sono un uomo di speranza, servitore delia speranza, un soldato delia speranza!" Amen. I patrzyłem mu prosto w oczy, kiedy zaś szepnął: Amen", kazałem mu podnieść do góry lewy kciuk, a prawą rękę położyć na sercu, wtedy rzekłem: Odtąd należysz do Sprzysiężenia Odysa, do którego powołany może być tylko ten, kto sercem, hartem, umysłem i wolą wywodzi się z nieśmiertelnego plemienia Odysowego. Jesteś żeglarzem na morzu głupoty, morzu nieszczęścia, morzu życia. A przeznaczeniem twoim jest powrót do Itaki. Niechaj ci własne serce sprzyja. Objąłem go, przycisnąłem do serca, a on mi uścisk odwzajemnił. Z wielkim żalem pomyślałem, że Helena nie mogła dać mi syna. I na moment coś mnie dojmująco ścisnęło za gardło. Lecz wnet ujrzałem skupioną buzię Jo, młodziutkie oczy mojej córki, które niechybnie będą mądre, i pocieszyłem się, że kiedyś dobrej sławy naszego imienia będzie strzec Jo, mój Telemach w spódnicy. Raptem do karmazynowej sali wsmyknęła się Łasiczka. I wąskim przesmykiem między łóżkami pomknęła wprost ku mnie. Zerwałem się z pościeli natychmiast stając na baczność, gdyż tak zwykłem oddawać honory nadzwyczaj rzadkim tu gościom. Lekarka zmrużyła w uśmiechu wąskie oczy, a siny makijaż sprawiał, że lśniły one niesamowicie. - Więc zgadza się pan? - Słucham? - Zgadza się pan na badanie ręki, panie Krzysiu? - Tak jest. Oczywiście - potwierdziłem. - Bez obaw, że dzieje się panu krzywda? - Pani doktor, nie wiem, jak mam to rozumieć - spytałem niemile zaintrygowany. - Badanie nie będzie przyjemne - powiedziała świecąc swoimi niesamowitymi oczami. Przypominały zielone ślepia niezwykłego gatunku kotów, który dawno "wyginął. - Aha. A czy będzie je przeprowadzać Żelazna Dziewica z Norymbergi? - zagadnąłem. - Kto?... - zatrzepotała rzęsami. - Taka jedna pani. Cała z żelaza, ze szpikulcami w środku... - Ależ nie! Na pewno nie... - odparła z całą powagą, po czym. natychmiast poznałem, jak niebezpiecznie żartować z psychiatrą, bo od razu potraktowała mnie jak klasyczny przypadek schizofrenii paranoidalnej; psychiatrzy są szczęśliwi, gdyż na wszystko mają formułkę, więc z punktu orientują się, jak pacjentem pokierować. - Będą dwie bardzo miłe panie... Jeśli pan wierzy, że kobiety mają dusze, to one je mają... - Skoro tak, to w porządku - uśmiechnąłem się. Łasiczka skinęła głową. - Więc proszę włożyć szlafrok - rozporządziła. - A Rózia od razu pana zaprowadzi. I czmychnęła w pośpiechu - zanim kilku moich towarzyszy, podnieconych nadarzającą się okazją, zdążyło ją dopaść ze swoimi suplikacjami. A widziałem, jak sposobią się ku temu. Ona też to spostrzegła, gdyż lekarze psychiatrzy mają nadzwyczaj wyrobiony zmysł spostrzegawczości: uciekają akurat wtedy, kiedy najbardziej są potrzebni. Więc ulotniła się tak sprytnie, że nikt jej nie dopadł. Albowiem z konieczności większość moich towarzyszy poruszała się ślamazarnie, czego o lekarce nie można powiedzieć. Cieszyła się przewagą człowieka bez żadnych dawek nad ludźmi "na dużych dawkach". W każdym razie mój dialog z Łasiczką wniósł trochę ożywienia w ciężki od nudy żywot na sali. W zielonym szlafroku poszedłem za moją przewodniczką. Okazało się, że była to ta sama Rózia, która raz prowadziła mnie w podziemia, na ubój. Wtedy nie wiedziałem, jak się zwie, rumiana, silna i pyzata, a teraz nabrałem dla niej sympatii, gdyż po pierwsze nie wiodła mnie do piwnic, a po wtóre nie usiłowała kuksać ani przynaglać. Opuściliśmy nasz oddział i wędrowaliśmy kondygnacjami pustych i zielonych korytarzy, labiryntem tak rozpasanym, że Franz Kafka wzdychałby z upojenia. Korytarzami szła nuda gigantyczna. I Rózia, proste dziewczę, bez krępacji ziewała. Wyprzedziła mnie o parę kroków, więc mogłem podziwiać jej jędrne łydy. No i to, co z tyłu rozpierało fartuch. Markiz de Sade w młodości takiej by nie przepuścił! Biedny, święty człowiek, chciało mu się ryzykować życiem, aby takie klępy rózgą ćwiczyć do orgazmu. Wprawdzie wszystkie eksperymenty markiza, mimo że je skrupulatnie opisał, nie są światu znane... Lecz precz z libertynizmem!, skarciłem się. Nie ma lepszego remedium na nudę - śmiertelną nudę tworkowskich korytarzy - niż zabawianie dam. Przeto i swoją damę postanowiłem zabawić. Okazało się to wcale nie łatwe. Właściwie był to wysiłek ponad wytrzymałość przeciętnie inteligentnego mężczyzny. Kontakt z nią byt iluzoryczny, na jakikolwiek koncept się zdobyłem, moja dama odpowiadała nieodmiennie: "Yhm" albo "Ehe". Stawało się to tak deprymujące, że zaczynałem rozumieć markiza, który kazał im ściągać pantalony bez gadania - "Yhm", "Ehe" - i smagał te gołe dupska. Zamiast wysilać się tak jak ja na dusery. - Pamięta panna Rózia, jak szliśmy razem do łaźni? - Yhm. - I dobrze tam było? - Ehe. - Panna Rózia jak coś powie, to aż raźniej człowiekowi na duszy. - Yhm. - Yhm?. - Ehe. Dałem więc spokój konwersacji. Szliśmy jak na odwach, ona krok przede mną, zwalista, grzmociła piętami, a ja za nią, chuderlawy cień z zadyszką. Z korytarza na taras, na powietrze, podeszliśmy pod osobny pawilonik, który w rzeczy samej wyglądał jak wartownia. Gdy rzuciłem okiem wokół, zdało mi się, że znalazłem się w samym centrum koszar Jego Impieratorskogo Wieliczestwa! Ciężkie budynki z tej samej rdzawej cegły, z której budowano cytadele, choćby na obrzeżach Warszawy. W powietrzu unosiła się stęchła woń onuc, szyneli i końskiego potu. Zewsząd tchnęło zapachem-wspomnieniem potężnej armii Caria Oswoboditiela, której moc brała się stąd, ze sołdatiszki-riebiatiszki, poborowi, musieli odsłużyć pod sztandarem po dwadzieścia pięć lat! Był deprymujący dzień przedwiośnia, mgła się snuła i opary, czekałem, kiedy z ponurych zakamarków czy spośród bezlistnych drzew wyjdzie sotnik w papasze i z nahajką, zasłużony w tłumieniu polskiego miatieża. Niski i zwinny jak- dobry kawalerzy sta, z wąsem, który zdobi czerstwą twarz. Twarz uderzająco podobna do znajomego mi oblicza sławnego męża, którego spotkałem nad Donem. Spostrzega, że mu się przyglądam stojąc na uboczu. Zbliża się sprężystym krokiem, bystroona mnie spoziera zadarłszy głowę. I trzonkiem nahajki pieszczotliwie trąca mnie w nos. "Ech. wy, gałantnyje Polaki!" - mówi. A potem wznosi wysoko nahajkę i woła głosem nawykłym do wydawania komend, wysokim i dźwięcznym: "po koniam!...". Czekam, patrzę, kiedy sotnia jak jeden mąż wskoczy na siodła, a luzak przyprowadzi mu ulubionego wierzchowca. Nagle dostaję kuksańca w bok! Przez moment nie wiem, czy to sotnik, kozak Jego Impieratorskogo Wieliczestwa pozwolił sobie na taką złośliwość, czy też Rózia czerwona na gębie, tupiąca obcasem w chodnik. Ale po kozaku ani śladu! Zatem to Rózia przywołuje mnie do porządku. - Czego się gapił jak sroka w gnat? - mówi. - Czego cały się trzęsie? Zimno? Jak zimno, to trzeba iść raz, dwa. Nie ma co się gapić po drodze! Więc otulając się szlafrokiem idę posłusznie za Rózią. Wchodzimy do wartowni. Ani szabel, ani wintowek, ani pasów na patrony. W przedsionku i dalej gołe ściany, ani portretu na pamiątkę, jakby wszystko, co świadczyło o miłosierdziu cara i- potędze jego armii, zostało stąd usunięte, z knutem włącznie. Wszelkie ślady zamalowane olejną farbą, połyskliwą i zieloną. Pozostała ciasna, pusta poczekalnia z kratą w oknie. Rózia poszła mnie zaanonsować. Zostaję sam, a jest tak cicho, że słyszę przez mur z głębi koszar sołdacki śpiew, powolną, zawodzącą melodię i skandowane słowa: "Sołdatiszki, rlebiatiszki, a gdie wasz roditieeel?... Nasz roditiel, Car Oswoboditiel, -wot gdie nasz roditieeel!" Pięknie śpiewają, jak zwykle Rosjanie, nikt tak pięknie śpiewać nie potrafi. Jakież te mury są grube! Lecz im grubsze mury, tym lepiej pieśń utrwalają. Biełyje pałatki dawno już zbutwiały, w grubych murach pieśń dźwięczy. Wtedy oberwałem drugiego kuksańca! Rózia widać nie miała wątpliwości, że trafił się jej wyjątkowy gamoń, który zasypia z otwartymi oczami. Pociągnęła mnie za rękę i wepchnęła do gabinetu, sama zostając w poczekalni. Ujrzałem wewnątrz te dwie kobiety w bieli, o których Łasiczka mówiła, że mają duszę. Były to jeszcze młode stworzenia, w każdym razie młodsze ode mnie. Obie złotowłose. Zastałem je w trakcie swobodnej pogawędki, siedziały na taboretach. W głębi wznosiła się jakaś medyczna abrakadabra, której nie potrafiłem rozpoznać, gdyż nie przypominała żadnej znanej: mi aparatury. Na długiej tarczy różne strzałki, strzałeczki i jakby zegary, zdawały się wskazywać, że to wszystko służy dokonywaniu pomiarów. Z boku zwisał pęk gumowych rurek splecionych jak węże na głowie znanej mitologicznej postaci. Gdy wszedłem, miałem wrażenie, że przerywam wypoczynek dwóm kobietom w bieli, które posiadają dusze. Tak chyba jest w istocie. Starczy spojrzeć na nie aby przyznać, że Łasiczka była niedaleka prawdy! Podziwiałem ją, albowiem rzadka to rzecz, aby kobieta o kobiecie - tym bardziej o dwóch kobietach naraz! - powiedziała coś dobrego. Być może, są to anielice. Przynajmniej sądząc po ich cudnie uczesanych włosach, od których bije złociusieńki blask. Takie bizantyńskie "angieły" o błękitnych oczach! Mieszanka kultur, późnogreckiej i wczesnosłowiańskiej. Jakby trochę podrabiały Rublowa. Obie są młode, ale jedna, nie wymawiając, nieco starsza. O łagodniejszych, mniej wyrazistych rysach. Troszeczkę krągła na buzi. Choć obie takie podobne dzięki złotym aureolom, złotym włosom. I ta właśnie krągłołica spozierając z troską odzywa się do mnie: - Witam. To pan ma nie całkiem władną rękę? I to prawa?... A co się stało? Dźwignął pan coś? Jest to akurat pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć! Prawda o tym, co się stało, jest chyba nie do wydobycia, kryje się gdzieś na dnie studni niepamięci. Zalega ją gęsty szlam, więc nic nie widać, ale czuję, że ona tam jest, może zbyt straszna, aby ją na światło wydobywać, dlatego tam się skryła... A czy dźwignąłem coś? Owszem. Pamiętam, schwyciwszy za poręcz dźwignąłem żelazne łóżko i huknąłem o podłogę, na gwałtownej. Łóżko z pacjentem, który bluźnił przeciwko czemuś, co kocham i szanuję. Ale to było dawno. I żadnego nie może mieć znaczenia! - Więc co się przydarzyło z ręką? - Pyta cierpliwie złotowłosa, nie zrażona moim milczeniem, a ja spostrzegam z ukłuciem serca, że to nie są jej włosy, tylko modna peruka. Podrabiany anioł! Zasycha mi w ustach. - Nie wiem - wyjaśniam. - Pewnie przyspałem! Wymieniają między sobą spojrzenia. Po czym starsza złotowłosa, jakby nie uwierzyła własnym uszom, powtarza młodszej złotowłosej: - Pacjent mówi, że przyspał. I obie naraz dyskretnie wzdychają. Obie w trefionych perukach. Zniewalająca biel ich szat, czystości i miłosierdzia, nie może być mi pocieszeniem. Jak straszna stała się nasza egzystencja, skoro podrabiamy już wszystko: serca, kwiaty i anioły. Patrzę na nie z przejmującym smutkiem. - Musiałem całą noc spać na prawym, boku, aż ręka ścierpła, aż ustało krążenie i... odespałem! - bronię z uporem własnej hipotezy, która wydaje mi się sensowna. - No dobrze - wzdycha krągłolica dając za wygraną. - Teraz powiem panu, jak będzie wyglądało nasze badanie... Pan rozbierze się do pasa i położy tutaj wygodnie na wznak - wskazała przykrytą prześcieradłem leżankę. - Chyba nie jest tu chłodno, prawda? Usiądę przy panu, proszę ułożyć swobodnie prawą rękę i proszę się nie denerwować, kiedy ja będę igłami nakłuwać mięśnie. To dokuczliwe, ale niezbyt bolesne. Nikt tu panu krzywdy nie zrobi. Trochę pana skłuję. Trudno, nie ma rady... Uśmiechnęła się zachęcająco, jakby mnie zapraszała do białego walca. Porównanie całkiem a propos, gdyż wkrótce zaczęło mi wirować w głowie, przedziwnie i niesamowicie, jakby mnie, leżącego na wznak z obnażonym torsem, ktoś porwał w oszałamiający taniec. Pląs, w który wprawiły mnie obie anielice. Starsza wbijała mi prostopadle igły pod skórę przedramienia, podłączała gumowe rurki, przewody, a na jej znak młodsza, którą widziałem kątem oka, puszczała prąd, manipulując pokrętłami, śląc elektryczne impulsy w żywą tkankę moich mięśni. Z każdą dawką ćmiło mi się w oczach, a strzałka oscylografu na oświetlonej tarczy frenetycznych dostawała drgawek. Dopóki mogłem, śledziłem ją zafascynowany. To ona odmierzała energię moich mięśni, tropiła feler, skazę czy porażenie przyczajone w jednym z nich. Oto czego pragnęły obie anielice, tak usilnych dokładając starań, aby rozszyfrować okrutną zagadkę, ukrytą w splotach moich mięśni. Mięśni ręki, które należą do najprzemyślniej przez naturę wykształconych. Skazy, sekrety natury, w ogóle niełatwe są do wykrycia, przekonywałem się o tym na własnej skórze. Czas płynął, oscylograf szalał, krocie igieł skłuły moją rękę od dołu do góry daremnie, z każdą minutą popadałem w zniewalający stan oszołomienia, zaś od ciał obu anielic coraz ostrzej uderzała woń kobiecego potu. Myślałem, jakby im ulżyć w tych zmaganiach. Gdybym pamiętał, gdybym wiedział, za jakie grzechy tak pokręciło mi rękę, sądzę, że taką informacją naprawdę mógłbym im pomóc. Lecz w moim oszołomionym mózgu, który, chcąc nie chcąc, nałykał się już nadto elektrycznych impulsów, nic rozumnego nie mogło się zalęgnąć. Przeczuwając, że jednak mimo nadmiaru podniet coś takiego może się przydarzyć, modliłem się, aby na jeden jedyny moment wróciła mi jasność umysłu. I leżąc, patrząc zamglonym wzrokiem na nowe igły wbijane z uporem w głąb mięśni, czekałem z nadzieją na chwilę olśnienia. Zanim na dobre zaczęło kręcić mi się w głowie, spostrzegłem na aparaturze, dzięki której mnie badano, dyskretną plakietkę. Cieniutko, grawerowana świadczyła, że był to dar naszej Polonii. Dalszego ciągu napisu leżąc na wznak nie zdołałem dostrzec, bo plakietka była jakby wstydliwa i znikła mi z oczu. Nie wiedziałem więc, czy aparat, który pozwoli mi być może odzyskać władzę w ręce, pochodzi od Polonii amerykańskiej, angielskiej, francuskiej czy australijskiej. Mogłem tylko snuć domysły. A dla reportera nie jest to godziwe zajęcie. Kusiło mnie więc, aby przyjrzeć się z bliska plakietce, lecz nie mogłem się ruszyć, gdy złotowłosa ocierając mokre czoło zajmowała się wbijaniem igieł w moje ramię z niewieścią precyzją i podziwu godną nieustępliwością. A potem jęło mi się mącić w głowie. Tymczasem z aparatu snuł się zapis, taśma rejestracyjna pełna zygzaków, której narosły szeleszczące całe zwoje. Aparat warczał, gdy druga anielica puszczała z niego prąd do moich mięśni. Pracowały zawzięcie, bez skargi, bez słowa, doprawdy ze świętą anielską wytrwałością. Leżąc z przymkniętymi powiekami wdychałem ich pot, tężejącą woń serdecznego trudu! Stawałem się poniekąd obiektem miłosnym. Za nimi zawsze idzie miłość, nawet w najczarniejsze zakamarki, w sam układ mięśni. Dzięki nim jesteśmy z ciała i krwi, a nie z olejków eterycznych, dzięki nie podrabianym naszym kobietom. Popadałem ni to w sen, ni w jawę. Widziałem czas przyszły i czas teraźniejszy. Chwilę ulotną. Złotą jak ich włosy. A jeszcze żywiej widziałem wszystek czas miniony. I tam właśnie, wśród obfitości rzeczy i zdarzeń, ukryła się prawda, którą musiałem znaleźć. Otóż śniło mi się, gdy przenikliwe ukłucia zacząłem odczuwać jako łagodne skóry łaskotanie, że prawdy nie trzeba szukać, szkoda wysiłku, trzeba czekać, aż prawda sama przyjdzie. I tak nic nie czyniąc, nie powodując zamętu, można ułatwić jej drogę, aby jak impuls elektryczny przebiła się przez gąszcz rzeczy i zdarzeń. W ten sposób stać się biegunem, który ją natychmiast przyciągnie, bez względu na to czy jest piękna, czy koszmarna. Więc śniąc czekałem JSJJ otwartymi oczyma. Każda prawda jest oczyszczeniem,; jasnością. Więc z sercem ciężkim jak ołów czekałem na oczyszczenie. Marzyło mi się, że kiedyś przeczuję swoją śmierć, tak jak dziś przeczułem prawdę, która do mnie zmierza, a jest już bardzo blisko, za drugim, trzecim tchnieniem... I stała się jasność nade mną! Oto się zjawiła! Prawda tak koszmarna, że nic nie miałem na swoje zbawienie, tylko wyrzucić ją z siebie natychmiast. Raptownie dźwignąłem się na łokciu, na ręce pełnej powbijanych igieł. I prosto w oczy utrudzonego stworzenia w złotej aureoli szepnąłem: - Wiem, dlaczego to się stało. - Ach, tak? - zaciekawiła się. - Mianowicie? . Bo chciałem zabić Helenę i Jo - wyznałem. - Naprawdę chciał pan kogoś zabić? - mówi, a kiedy milczę, pyta po chwili: - A Helena to kto? - Żona. - A ta druga, Jo? - Moja córka. Obie milczą, zamarły bez ruchu, a ja opadłem na mokre plecy. Teraz, kiedy uczyniłem to wyznanie, oblewa mnie całego zimny pot. Cudowny, albowiem umarła we mnie zmora. Unicestwiłem ją, nie będzie pustoszyć mi duszy. I trwoga znikła jak zaklęta. I całe ciało lśni od potu. Co za orzeźwiający pot! Nie ów tłusty klej, wydzielina trwogi, lecz błogosławiony pot oczyszczenia. Pokrywa mnie rosą jak ziemię o brzasku. Jestem szczęśliwy, albowiem wydarłem najgroźniejszy chwast, zakałę-moich nocy i dni. Wniebowzięty, albowiem pieliłem do skutku duszę moją. Teraz wiem, że będę mógł żyć. W krystalicznej wolności. Jeśli spowiedź moja nie obróci się przeciwko mnie tak kategorycznie, abym już nie wyjrzał zza krat domu obłąkanych. Muszę ponieść to karkołomne ryzyko. Mam nadzieję, że ciężar mojego wyznania we właściwe złożyłem serca. Waszym rękom anielskim powierzam duszę moją. Wtenczas widzę, jak starsza z nich powoli zdejmuje perukę, odkłada na bok. I na moment kryje krągłe lico w dłoniach. Ma włosy kasztanowe, lśniące, wilgotne od potu. Wszystek świat pełen jest symbolów, a zdjęcie aureoli, złotej peruki, ma swoje sekretne znaczenie poza oczywistym faktem, że ta zmęczona niewiasta, która posiadała duszę, zgrzała się okropnie przy daremnym wbijaniu igieł w moje ramię. Każdy symbol nie jedno, lecz krocie ma znaczeń. Dlatego Piłat, zanim umył ręce, okrutnie się spocił. Tymczasem druga anielica, w pełnej gali, stoi bez ruchu i czeka. Czekamy oboje, co uczyni ta pierwsza, zastygła z licem ukrytym w dłoniach. Rozważa problem medyczny czy metafizyczny? Patologiczny czy moralny? Zmaga się z sekretem neurologii czy z duchem etyki chrześcijańskiej? Mój casus, zaczynam to odczuwać, spoczywa gdzieś na przecięciu tych wielkich napięć, wielkich tajemnic. Wszakże na tych wyżynach staję się zwykłym prostaczkiem, zagubionym w daremnych domysłach. Natomiast ona roztropną jest przewodniczką. Dałem jej klucz, z którym nie wiem, co czynić, lecz ona to wiedzieć powinna. Raptem potrząsnęła głową. Podniosła zamyślone oczy, w których pojawił się krótki błysk, pierzchające cienie skupienia. Z ulgą przetarła znużoną twarz, przybladłe policzki. I skinęła na stojącą nieruchomo u mojego wezgłowia złotą postać w bieli: - No, Regina, zaczynamy od nowa! - tym razem poszły w mój biceps. Myszkowały tam elektrycznie stymulowane. Aparat warczał wyrzucając z siebie zwój taśmy. Czas upływał, a przytomność umysłu nie opuszczała mnie ani na chwilę. Trochę to dziwne, lecz nie takie znowu osobliwe. Doszedłem do wniosku, że mój mózg uodpornił się na te dawki prądu, które z mięśni ramienia doń docierały, nauczył się radzić sobie z nimi. Zastanawiałem się tylko nad protokołem dyplomatycznym. Bo jeśli ta młodsza w złotej aureoli to Regina, a zatem Królowa, to jak należy tytułować tę starszą? Spostrzegłem, że jej uważne oczy coraz częściej śledzą w napięciu strzałkę oscylografu. Wokół nas trojga dawno zaczęło się coś dziać, coś co wykracza poza wszelką rutynę. Regina, uwijająca się przy aparacie, rozpięła białą szatę od góry do dołu. Migał spod niej lśniący łososiowji płomień, talię ściskał tylko paseczek. Ja leżałem z obnażonym torsem. Trzy igły myszkowały w moim bicepsie. Kasztanowłosa, ze zmarszczką między brwiami, wpatrywała się w oscylograf z takim natężeniem, jakby sama kierowała ruchliwą strzałką, każdym nerwowym wahnięciem. Z chwili na chwilę atmosfera stawała się pełna napięcia i niespodzianie spłynął na nas duch nowo narodzonego misterium, w którym pogrążyliśmy się bez reszty. One obie, ja i oscylograf. Staliśmy się tak ze sobą powiązani, w tak nierozłączną zamienialiśmy się jedność, jedna rządziła nami myśl, jedno pragnienie, jedna nadzieja. Było to coś tak cudownego, że nie powinno być nigdy -zapomniane. Dwa pierwiastki męskie, ja i oscylograf oraz dwa pierwiastki żeńskie, one dwie!, stanowimy razem coś na kształt uniwersum. I dopiero teraz, gdy jesteśmy wewnątrz owego tworu, który powstał z ludzkich uczuć, wiedzy, inteligencji, wyobraźni, techniki, serca i geniuszu - odkryjemy każdą tajemnicę, jaką nasz ludzki obowiązek zgłębić nam każe. Wytropimy ją mimo tylu daremnych trudów. - Regina... mam! - zawołała ze spazmatycznym westchnieniem ulgi. I postawiła na moim bicepsie mały znaczek. Zdało mi się, że całe moje nagie ramię było upstrzone takimi drobnymi znaczkami, a może były to s tylko ślady po igłach czy dziwnych namaszczeniach, którym też byłem chyba poddawany. Nie przeczuwałem, że ten okrzyk przywróci mi kiedyś władzę w ręce. Lecz rozumiałem, że stało się coś dobrego. Misterium dobiega końca wchodząc w swoje apogeum. Obok pierwszej igły, która wreszcie trafiła, nakłuła sekret niedowładu, kasztanowłosa wprowadza ostrożnie dwie nowe w ten sam mięsień, ukryty pod moją skórą. Aparat mruczy migając światłami. Prąd śle impulsy w żywą tkankę. Trzcinka oscylografu trzepocze wymierzając amplitudę mojego nieszczęścia. Spieszy się rysik, aby pozostawić zapis na taśmie, czarno na białym. A potem słychać obrót pokrętła, ostatni pstryk i wszystko gaśnie. Prócz złotych włosów, kasztanowych włosów i dwóch par oczu obróconych na mnie. Pytają, jak się czuję. Jak wasz dozgonny dłużnik, moi wy, słodcy anieli! Salve! Dalibóg śpiewam wam obu Salve Regina, Lecz ciało mam mdłe. Przeto na chwilę odwróćcie oczy, abym mógł zsunąć się ż leżanki i stanąć na własnych nogach, jeśli to będzie możliwe. Muszę bowiem uwolnić was od swojego towarzystwa, abyście mogły wypocząć. Już nie jesteście tymi pięknie trefionymi aniołami, tak jak was przed godziną czy dwiema ujrzałem w całej wspaniałości. Jesteście parą okrutnie zmęczonych kobiet, wstyd wam tego, to widać, nie kryjecie się z tym, bo i po co. Więc to wam, nie mnie, należy się wypoczynek po trudach miłosierdzia. Ty siedzisz zgarbiona na taborecie, z rękami zawieszonymi między kolanami, a ty machinalnie zapinasz swój biały kitel , rozpięty od góry do dołu, i patrzysz na mnie dziwnymi oczami. Dlatego w takim pośpiechu wkładam kurtkę piżamy i zielony szlafrok, nie powinienem tu być ni chwili dłużej. Na pożegnanie nie mam odwagi uśmiechnąć się, bo czyż człowiekowi, który wyznał wam taką prawdę o sobie, godzi się uśmiechać? Więc tylko kładąc fatalną rękę na sercu w milczeniu kłaniam się nisko dwóm kobietom, które miały dusze. I zmierzam do drzwi. - Proszę pana! Wyniki zostaną opracowane nie wcześniej niż za kilka dni. Diagnozę przyślemy wprost na oddział - informuje starsza wkładając złotą perukę. Młodnieje w okamgnieniu. Żegna mnie ciekawym spojrzeniem, rzuconym z ukosa, jakbym ją czymś zafrapował, coś w sobie miał prócz chorych mięśni. - A czy posługaczka tam czeka i odprowadzi pana? - Tak - mówię. - Bez wątpienia. To Rózia. A Rózia jest jak opoka. God bless you. - I zamykam za sobą drzwi. W pustej poczekalni Rózia spała na wąskiej ławce, z łokciem pod głową. Bardzo krzepki zmorzył ją sen... Nie usłyszała skrzypienia starej podłogi, która trzeszczy niemiłosiernie. - Przystanąłem tknięty olśniewającą pokusą! Miałem okazję uciec! Tam wokół było dużo drzew, jakieś!] krzewy i krzaki, widzę je z okna. A dalej prawie gęstwina! Zaszyję się w niej aż do zmierzchu, nareszcie na swobodzie, po drugiej stronie krat. Okryję się liśćmi otulę mchem, nikt mnie tam nie wytropi. Szukajcie Puka, który wam umknął, szukajcie wiatru w polu! W gęstwinie poczekam, chichocząc w kułak, aż nadejdzie sen nocy przedwiosennej, który was wszystkich zmorzy. Wtedy przez nie strzeżoną szczelinę w murze albo jawnie i bezczelnie przez uchylone skrzydło bramy przy śpiącym strażniku wymknę się na swobodę, wymknę się w świat! I nic mi do was ani wam do mnie! Rózia zachrapała, ciężko i znojnie. Mogłem śmiało uciec zza krat, nie oglądając się na nic. I wtenczas przestałem się wahać... Nie mogłem! I zdawałem sobie sprawę, dla czego. Nie mogłem uciec od tego wyznania, które padł z moich ust w gabinecie wobec dwóch świadków w lekarskich fartuchach. Dwóch kobiet, które znają się rzeczy. Cokolwiek mnie czeka, muszę ponieść wszelkie konsekwencje, albowiem rzekłem prawdę. Najokrutniejszą prawdę o sobie. Taiłem ją przez wszystkie szpitalne gehenny, nawet wśród gwałtowników przywiązanych do łóżek, gdy każdy wywrzaskuje niestworzone rzeczy, sam wywrzaskiwałem, lecz nigdy to... Nigdy nie przyznałem «się nikomu, czym jestem zatruty do szpiku kości. A potem ukryłem to w sobie, zasypałem tak głęboko, jakbym mógł o tym zapomnieć, jakby tego w ogóle nie było, jakby ten straszny stop promieniotwórczy ulegał procesom rozkładu nie w ciągu miliona lat, lecz prawie natychmiast, w kilka miesięcy mógł się ulotnić i zniknąć bez śladu. I tak to trwało, gdy snułem się udając żywego po zakamarkach domu obłąkanych. Przyznałem się dopiero dziś, w pełni świadomości, dwóm cudotwórczyniom, które ze mnie to na jaw wydobyły. Dlatego nie ucieknę stąd, tak jak nie ucieknę od siebie. Nie muszę i nie potrzebuję. Bo właśnie w tej strasznej chwili, gdy wyznałem prawdę o sobie, stałem się wolny! Wolnością, dla której nie ma już żadnych krat! Rumieniec na twarzy śpiącej Rózi wykwitł jak szkarłatne godło, powitanie i zachęta dla wszystkich sponiewieranych synów Odysa, dla mnie samego. I oto ja, pacjent krnąbrny, uparty i trudny, przeistoczyłem się w pacjenta zdyscyplinowanego, który nie buntuje się, nie wzdraga, lecz stara się swoim sprzymierzeńcom wychodzić naprzeciw. Delikatnie głaszczę Rózię po włosach, ciepłym policzku, wreszcie tarmoszę za ramię. Ocknęła się! Podnosząc ciężkie powieki patrzy wystraszonym wzrokiem, przyłapana na gorącym uczynku. - Panie, ja trzeci dzień po ślubie! - mamrocze sumitując się, zawstydzona i dumna. Ziewa, uśmiecha się i pyta: - Dlaczego tak długo badali? Jest to kawał ciała. W objęciach Rózi utonąłbym z kretesem. Oczywiście za swoich dobrych czasów, gdy byłem postawnym samcem, a nie żałosną padliną. Dziś, prawdę rzekłszy, nie mam prawa spoglądać na kobietę. Lecz teraz wiem, dlaczego ciało Rózi, gdy szliśmy tutaj Przez zielone korytarze, ciało grube, nabite i niekształtne, za którym nigdy bym się nie obejrzał, takim tchnęło erotyzmem, takimi obietnicami, i pociągało mnie nie raniej niż delikatnego markiza de Sade widok krzepkiej Alzatki na paryskim targu, a Gombrowicza błysk gołej łydy. Yhm. Ehe. Pomrukując idziemy z powrotem przez zielone korytarze. Wziąwszy się za ręce przebiegliśmy ten kawałek od budyneczku do naszego pawilonu, bo było nam wesoło i zimno na świeżym powietrzu. Ale ja wnet dostałem zadyszki i nadzwyczajnie zakręciło mi się w głowie, spadły mi na oczy wirujące, różowe płatki. Teraz Rózia ciągnie mnie za sobą, a ja majtam się za nią, drobiąc jak cherlawy kogucik w pogoni za dorodnym kurzym kuprem. Ja mam dość. Rózia nie ma dość. Wszystko się zgadza. Jesteśmy trzeci dzień po ślubie! Jeśli wkrótce nie wyzionę ducha, to tylko dlatego, że biegnąc za Rózią widzę nagle z całą jaskrawością, że okpiłem śmierć, która już mnie miała za swego! Wymknąłem się, wywinąłem. I uciekam do życia!... Jest wtorek czy środa rano. Na dole, w sklepionym korytarzu przed wejściem do jadalni, zatrzymuje mnie dyskretnie siostra oddziałowa, Bourbonka, i każe mi na coś poczekać. Siadam posłusznie pod ścianą. Jest to ta sama krypta, w której niegdyś spotkałem królewskiego błazna,. ale już nie pamiętam, o czym debatowaliśmy, nie pamiętam naszego dyskursu. Pewnie szło o postaw sukna, zwany Rzeczpospolitą. Stoją tu dwie ławy i długi stół. Nie rozumiem, dlaczego schodząc na śniadanie zostałem zatrzymany. Niedaleko, w ciasnej celi, gdzie znikła siostra oddziałowa, mieści się podręczna kuchenka. Idzie się do niej w górę, po kilku stopniach. Zza uchylonych drzwi widzę, że kręcą się tam dwie, trzy kobiety w bieli, wśród nich siwa Mateczka. Tymczasem moi towarzysze jeden po drugim spieszą do jadalni, znikając za wąską furtą wyciętą w murze. Przedostaje się stamtąd woń mleka i zbożowej kawy. Markiz ujrzawszy mnie zachęca, abym szedł na śniadanie. Daję mu znak, że muszę tu siedzieć, choć, dalibóg, nie wiem po co? Wkrótce ustaje klaskanie kapci po schodach, chyba już wszyscy prócz mnie i tych przywiązanych do łóżek pasami są przy biesiadnych stołach, na których przed każdym stoi kubek kawy, na talerzu kostka czarnej jak stary burgund marmolady i pajda chleba z zakalcem, tak grubo ukrojona, że nie sposób włożyć jej do ust, a bodaj jednego noża, ma się rozumieć, w całej jadalni nie uświadczysz. Każdy radzi sobie z pajdą, jak mu własna przemyślność nakazuje. Tak, już nikt więcej nie zbiega na dół po schodach. Wtedy z celki wymyka się siostra oddziałowa i stawia przede mną wielki talerz jajecznicy na kiełbasie, kubek kawy, kilka ślicznie pokrojonych kromek chleba. Mówi, że to z polecenia pana ordynatora, muszę to zjeść, mam się dokarmiać, bo zbyt wiele straciłem na wadze. Jajecznica pachnie, kawa pachnie, chleb pachnie. Owiewa mnie naraz ciepły obłok woni. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem, co rzec. Siostra oddziałowa bierze to za dobry znak, życzy mi smacznego i odchodzi do celki-kuchenki. Tymczasem we mnie wcale nie budzi się apetyt, tylko bunt. Już po pierwszym kęsie wiem, że mam dość. Dziobię jajecznicę łyżką, bynajmniej nie ze wstrętem, bo widzę, że jest to wspaniała jajecznica, ale dla mnie nie do przyjęcia pod żadnym pozorem! Żywiłem tak silne poczucie wspólnoty, solidarności z braćmi moimi, że kęs chleba z jajecznicą na kiełbasie utkwił mi w ustach, nie mogłem go przełknąć, gdy pomyślałem, że prawem kaduka wyróżniono mnie spośród moich towarzyszy. Nie mogłem spożywać tego, czego oni na stołach nie uświadczą. Zwłaszcza cichaczem, poza ich plecami. Byłaby to nikczemność. I tak, nie inaczej, w głębi duszy to odczuwałem. Tylko moja zmysłowość kazała mi chłonąć zapach, nos schylić nad wonnym talerzem i stwierdzić, czy rzeczywiście tak wspaniale pachnie. Wtenczas pomyślałem z żalem, że nie umiem sprzeniewierzyć się samemu sobie. I wzbierał we mnie gniew, ponieważ ktoś mógł pomyśleć, że nażrę się sam, nie obejrzawszy się na tych, którzy ze mną dzielili biedę! Dlatego ponosiło mnie oburzenie. Tylko mój szacunek dla pożywienia nie pozwolił mi trzasnąć talerzem w ścianę. I siedząc tak ze zwieszoną głową, frasobliwie medytowałem, zdawało mi się, ze dobrze siebie rozumiem. Gdzieś wyczytałem, z czym zgodzić się muszę, że zasadnicze cechy osobowości są wrodzone. Pewnie dziedziczne. Zatem mój ojciec był nie mniej, z pewnością jeszcze żarliwiej życiu oddany i ludziom. A dziad? A wszyscy ci, co byli przed nim, o których nic nie wiem, bo właśnie na dziadku, woźnym lubelskiego Trybunału, urywa się pamięć mojej genealogii. Ponieważ ów włodarz spod Krasnegostawu, hodowca wspaniałych sadów słynnych od Zamościa aż do Czarnolasu, to tylko mój wymysł, nic więcej. Nie ma na to świadków ani dokumentów. Więc chyba bezpodstawnie nim się chwalę. W każdym razie noszę w sobie po ojcu i dziadku ów pierwiastek, którym mnie obdarzyli. Owego "archeusza", jak go nazwał genialny odkrywca, Paracelsus. I nic na to nie poradzę. Kiedy trwałem zagłębiony w medytacjach nad ledwie tkniętą jajecznicą, z wrót jadalni wyszedł rudobrody egzorcysta, z nieodłącznym krzyżem na łańcuszku i z nieodłącznym Sancho, który ocierając usta postępował za nim. Przystanęli przyglądając się ciekawie. Na zastawiony przede mną patrząc stół. Pełen ulgi, że los mi ich zsyła, skinąłem na nich ręką, zapraszając obu do staropolskiej biesiady. Przysiedli się skwapliwie. Każdy na swoją kromkę grubo jajecznicy z kiełbasą położył, zostawiwszy, ile się godzi, dla gospodarza. I spożywaliśmy razem, racząc się wspólnie, w milczącym zadowoleniu. Tylko oczami dawali znak, jak znakomita jest to potrawa, co rad potwierdziłem mrugnięciem. Siedział z nami mój ojciec i dziad, a także ów włodarz spod Krasnegostawu, który jednak do naszej przyznawał się kompanii. Jedliśmy ze wspólnej miski. Do ostatniej okruszyny. I o to właśnie chodziło. Tak mało, tak dużo? Niechaj to Bóg wymierzy. Powstali, podziękowali. Egzorcysta wprawny znak krzyża uczynił i żwawo krótką odmówił modlitwę. Sancho miał jeszcze rozkosz w oczach, a ja pięknych słów modlitwy słuchałem, gdyż sam modlić się nie umiem. I mieliśmy zamiar ruszyć każdy do swoich spraw. Wówczas wtargnęła między nas postawna siostra oddziałowa, okaz dobrej urody, którą podziwia się inaczej po godziwej przekąsce, a inaczej na pusty żołądek. Zawsze była kobietą z szykiem, ale teraz zdała mi się olśniewająca. Od fryzury po zgrabne pantofle. - Smakowało, panie Krzysiu? - zawołała uradowana spostrzegłszy wylizany talerz, który lśnił niby prosto z kredensu. - Poczęstował przyjaciół - oświadczył Sancho oblizując wargi. I uśmiechnął się rad, z duszy serca. Nie jego wina, że w każdych okolicznościach Sancho miał uśmiech obleśny. Ach, tak! - żachnęła się siostra oddziałowa i tupnęła obcasem. Na co obaj czmychnęli jak niepyszni, żwawo zmykając w górę po schodach. Zaklaskały ich chyże kapcie i zostałem sam z oddziałową, która kiwając za nimi kciukiem, za ryżym egzorcystą i jego pyzatym totumfackim, zapytała szyderczo: -. Te dwa cymbały to pańscy przyjaciele? - Tu są sami mądrzy ludzie - sprzeciwiłem się. - Akurat. Tacy jak pan? - Mądrzejsi. - Otóż to właśnie! Dostał pan tę porcję nie po to, aby się nią dzielić.. - Więc na nic mi ona! - oświadczyłem. - Ach, tak?... - spojrzała ze złowróżbną surowością, rysy jej stężały. - A czy pan... chce wrócić do żony? Oparłem się o ścianę i przyglądałem się uważnie tej zaskakującej kobiecie, wobec której nie mogłem łgać. - A cóż innego trzyma mnie przy życiu? - spytałem. - W takim razie powiem, co myślę - westchnęła. - Zrozum, człowieku, że kiepsko z tobą... Nie z naszej winy! Z pana własnej... Czy pan to rozumie? Pan nic nie je, prawie nie śpi i jest pan w ciągłym ruchu! - Tak, to prawda - przerwałem. - Ale cóż mi to szkodzi. Tupnęła obcasem, abym się nie wtrącał. . - Dostaje pan końskie środki na uspokojenie! - Łykam, co mi każą. - Dość tego odszczekiwania! Panu się zdaje, że ma pan serce jak dzwon i nieskazitelną wątrobę, przez którą przetoczyło się morze alkoholu? Dobrze, niech pan nie je. Niech pan nic nie je... Trzaśnie pan, ani się pan obejrzy! - podniosła ręce do ust, jakby za dużo powiedziała, lecz spojrzawszy na mnie dorzuciła z mściwą pogardą: - I kwita! Mocne to było. To, co usłyszałem. I nikt tu tak ze mną nie mówił. Wedle moich najskrytszych odczuć zdołałem przecie wymknąć się śmierci. I tym przeświadczeniem żyłem od dawna, a z pewnością od kilku ostatnich dni. Byłem przekonany, radośnie pewny swego, miałem coś; więcej niż nadzieję! Tymczasem była ona złudna albo wręcz fałszywa - przynajmniej wedle słów tej gniewnej; kobiety, najbardziej doświadczonej ze wszystkich pielęgniarek, jakie tutaj są. Była zbyt opryskliwa, a więc zbyt spontaniczna i uczciwa, aby nakrzyczeć na mnie tylko po to, żeby mi napędzić strachu. Na dobrą sprawę - nareszcie ktoś gadał ze mną po męsku. Albo jeść i żyć, albo w ziemi śnić... Wprawdzie umarłym nie może być źle, ja to wiem, zbyt blisko z nimi obcowałem. Przeto niej sama śmierć, lecz przedwczesna śmierć byłaby dla mnie największym nieszczęściem, jakie mnie spotkać może. Patrzę więc na piękną Bourbonkę, uważaną przeze mnie za siostrę oddziałową, która stoi bezradna w swoim gniewie. I mrugam oczami, nie mogąc ochłonąć z zaskoczenia. - Dobrze - powiadam. - Będę jadł. Siostra mnie przekonała. Zjem śniadanie, obiad i kolację, razem ze wszystkimi. - Naprawdę? - Naprawdę, ale na boku nic. Nie tknę niczego. - Tam nie dostanie pan jajecznicy. - To i nie trzeba. - Dlaczego tak? - spytała cierpliwie. - Bo tak. Będę jadł, ale pod warunkiem, że ze wszystkimi razem, w stołówce. - Powtarzam, że jajecznicy pan tam nie dostanie, Nic lepszego nie mamy. A i tego nie możemy mieć dla wszystkich. - Właśnie o to chodzi. - Rozumiem! W takim razie ja też postawię warunek... Te torby, które żona dźwiga z miasta, są wyłącznie dla pana. Jeśli będzie pan nadal rozdawał wszystko! co żona przyniesie, powiem jej o tym. I chyba uradzimy wspólnie, że nie ma tu po co przychodzić. - Obrzydliwy szantaż! - Mało mnie obchodzi, jak pan to nazwie! - odparła. - Czyżby pan nie zauważył, że nie forytujemy tu żadnych pacjentów? Pan nie jest lepszy ani gorszy. Pan jest wygłodzony. I nieznośny. Smażyłyśmy tę jajecznicę po kryjomu. Dla pana, bo swoim uporem pan nas sam do takich rzeczy zmusza. Jasne? - raptem krew uderzyła jej do twarzy. - Wsadź pan gdzieś swoje fanaberie! I dość już tego! Wóz albo przewóz... Masz wolę umrzeć, to umieraj i kwita. Starczy ludziom głowę zawracać! Zafurkotał biały fartuch, odwróciła się na pięcie i poszła. Pełna bezsilnego oburzenia. Nie mogłem zapomnieć jej oczu. W oczach było serdeczne współczucie, w całej twarzy gniew i szyderstwo. Musiało być ze mną bardzo źle, skoro osobę powołaną do opieki nad cierpiącymi sprowokowałem do takiej reakcji, konfuzji, takiego pomieszania uczuć. Dlaczego oni mi wciąż powtarzają, że jestem trudnym, niedobrym pacjentem? To oni sami orzekli, że jestem psychicznie chory, i dlatego tutaj mnie trzymają. I ja to wreszcie przyjmuję do wiadomości. Ale psychiczna choroba to nie wyrostek robaczkowy ani ból zęba. Różni się przede wszystkim tym, że każdy choruje zgodnie ze swoim temperamentem i życiowym powołaniem. Być może, doprowadzając swój temperament do wrzenia, powołanie do absurdu, a siebie do euforii i samounicestwienia. Jeśli rzeczywiście jestem trudnym pacjentem, to właśnie dlatego, że mi trudno rozeznać się w chorobie, mój instynkt, mój barometr wskazuje wciąż na cudowną pogodę, a okazuje się, iż tylko wy wiecie, że on błądzi, że on się myli... Czyż nie tędy byłaby droga do zdrowia, gdybyście tym chcieli się zająć? Tymczasem na mój temperament, powołanie i euforię nie żałowaliście tylko zastrzyków, w miarę jak rosły wyzwolone we mnie siły witalne. W miarę jak rosły guzy na moich pośladkach, które trzeba było ciąć i opatrywać, dzień po dniu wyciskać z nich ropę. Nikt prócz mnie i mojego chirurga nie ma pojęcia, jak to boli. Lecz my obaj rozumiemy się dobrze. Dlaczego więc nie mogę porozumieć się z wami? Z konieczności odpadły zastrzyki i we wzajemnych stosunkach przeszliśmy na białe i kolorowe pigułki. Jestem ignorantem, więc może tak właśnie trzeba? Nie posądzam was o złe intencje, rozumiem, że chcecie, staracie się mi pomóc. Z pewnością te chemikalia mają wywrzeć wpływ na cały mechanizm, aby zaczął się regulować. Oby tak było, powiadam. Choć już widywałem takich tutaj, których z euforycznego życia w czarną ściągnęliście melancholię. Załóżmy, że mnie to nie spotka. I z nadzieją, wiarą w waszą sztukę, będę łykał mądre pigułki. Uspokoją mnie, zgoda. Lecz ja nie chcę zmiany klimatu, który jest we mnie, nie chcę stracić cudownej pogody i szczęścia. Nie rozumiecie, że sam barometr, najczulszą czułość, której nawet nie usiłujecie sprawdzić, właściwie pozostawiliście mnie. Mojemu własnemu rozeznaniu, własnej trosce. Może tak lepiej? Nie wiem: chcecie, abym był sobą, czy chcecie, abym nie był sobą? Pamiętacie, co mówił Kierkegaard? Ten sam, który tańczył na waszym smutnym dziedzińcu wokół bezlistnego drzewa? I widziałem go zza krat. Otóż mówił on, że nie być samym sobą to jest właśnie rozpacz... Więc może powinienem leczyć się sam, korzystając z tego, że wy mnie kurujecie. Naprawdę staram się być wam za to wdzięczny. Tylko, na litość boską, przestańcie mieć pretensję, że jestem trudnym pacjentem! Weźcie to raczej na swój rachunek. Tak myślałem chodząc i szukając czegoś do zjedzenia w opustoszałej po śniadaniu stołówce. Znalazłem chrupką skórę chleba, której ktoś bezzębny nie sprostał. Zlałem do jednego kubka resztki kawy z kilku innych kubków, zbożowej kawy z mlekiem. Zjadłem, wypiłem, medytując nad swoim losem. Nie wolno dać się zepchnąć ze swojej drogi do Itaki, nie mogę do tego dopuścić, jeśli raz zacznie mnie dryfować, przepadnę prędzej czy później. Odys dokonał swego i zostawił wszystkim nadzieję, ale ktokolwiek pójdzie w jego ślady bez woli wytrwania, zginie. Pokrzepiony chlebem, kawą i ożywczą myślą, poszedłem na górę do karmazynowej sali, aby się położyć. Albowiem wziąłem do serca ostrzeżenie gniewnej siostry. Od dziś muszę zacząć przybierać na wadze. Bez roztropności nie zajdę donikąd. Trafiłem akurat na obchód. Pachnąca świeżością Łasiczka szła wzdłuż rzędu łóżek, budząc ożywienie. Zwykłej martwy nastrój sali odmieniał się zaraz. Oto pojawiła siej wśród nas wielka władza, biały lekarski kitel. W zwykłym szpitalu uchodzi słusznie za potęgę, a cóż dopiero! w szpitalu takim jak nasz! Dla nas staje się symbolem władzy czarnoksięskiej! Każdy się jej lęka i każdy się po niej czegoś spodziewa. Wiadomo, że przeważnie będą pytać: pani doktor, kiedy do domu? - Z każdym rozmawia półgłosem, każdy otrzyma swoją odpowiedź. Do domu przeważnie daleko, do domu przeważnie nieprędko. Ale ona uśmiechając się powie: Jeszcze, jeszcze troszkę!... Kiedy podeszła do mnie, poderwałem się jak zwykle wyprężony na baczność. Leżenie do góry brzuchem w obliczu władzy, tak jak to młody Dm-ski potrafi, uważam za niegodne. Mógłbym coś takiego zrobić tylko Zeusowi na złość, ale Zeus tu nie zaglądał. Natomiast nigdy jego kapłance, której należał się szacunek i galanteria. Owo męskie minimum, jeśli chodzi o kobietę. - Panie Krzysiu, pan traci tyle energii... Proszą nie wstawać... Proszę leżeć i wypoczywać... - powiedziała rzucając mi spojrzenie spod powłóczystych rzęs i niesamowitych powiek pokrytych mascarą... Ona jest sobą, pomyślałem. Ona sama chce wyglądać tak, jak wygląda, demonicznie, i ma odwagę korzystać z tego prawa. A głośno powiedziałem: - Tak jest! - Ale zamiast za jej namową wrócić do łóżka, stałem przed nią wyprostowany. - Jak się pan czuje? - spytała. - Dobrze. - No to dobrze... Sądziłem, że na tym skończyliśmy tworkowski rytuał i ona pospieszy dalej, gdyż czekały na nią krocie takich jak ja. Lecz ona przechyliła swoją szykowną główkę i spoglądając z ukosa, zagadnęła: - A głosy? - Słucham? - Jak tam z głosami... znowu się odzywają? - Ależ pani doktor... - żachnąłem się. - No dobrze... - westchnęła i z namysłem potarła nosek. - Czy ma pan jakiegoś przyjaciela lekarza? - Tak, miałem. Ale on dość dawno umarł. I dużo dawniej porzucił ten zawód. Właściwie uważał się za dziennikarza, choć do śmierci tytułowano go doktorem. Ale dlaczego to panią interesuje? - Hm. Skoro zmarł, to zmienia postać rzeczy... Bardzo proszę, panie Krzysiu, żeby pan na darmo nie tracił energii... Trzeba dużo leżeć, jeść i wypoczywać... Tak. tak... - uśmiechnęła się. - Jeśli będzie pan chciał czyścić popielniczki na całym oddzielę, tak jak pan to teraz robi, to proszę wyczyścić jedną, dwie. Wystarczy. A resztę, kiedy się pan wzmocni. Zgoda? - Dobrze... Ja wiem, że brudzę te śliczne podłogi, bo zdarza mi się rozsypać popielniczkę... Aha! Pozwoli pani doktor, że teraz ja o coś spytam. A co z moim porażeniem ręki? - Jeszcze nie wiemy, co to jest - odparła z naciskiem. - Wyniki EMG będą za dwa - trzy dni. Sami chcemy wiedzieć, co to takiego, panie Krzysiu. Nie omieszkam pana zawiadomić. Proszę czekać cierpliwie. I korzystać z łóżka dla wypoczynku. Uśmiechnęła się niesamowicie i poszła. Położyłem się. Dopóki wędrowała po sali, leżałem posłusznie na łóżku, wyciągnięty na puszystym, karmazynowym kocu. I zastanawiałem się, czemu zawdzięczam tak wyczerpującą rozmowę z lekarką, kiedy na ogół kontakt z chorym ograniczał się do dwóch, trzech zdawkowych zdań. Był taki, jaki powinien być w tych warunkach. Wszak leczono tu mądrą chemią, zastrzykiem i pigułką, a nie mądrym słowem i perswazją. Więc cóż to się stało? Nareszcie przypomniałem sobie pewien fakt z rninionych dni! Tyle wokół się wyczyniało, tyle niezwykłych rzeczy naraz, wciąż tak wiele się działo, co chwilę, co godzinę, że niełatwo zachować nadmiar wydarzeń w pamięci. Tymczasem snują się tu tacy, licho wie jacy, którzy skarżą się, że im nudno, że zdychają z nudów! Osobliwi jacyś odmieńcy. Otóż przypomniałem sobie, że zdarzyło mi się wygadać przed siostrą oddziałową, pochwalić się swoim druhem lekarzem, który porozumiewa się ze mną telepatycznie, aby mi służyć pomocą i radą. Oddziałowa przekablowała tę wieść Łasiczce. I oto sekret łaski, która mnie dziś spotkała! Stałem się godzien uwagi, gdyż przyjaźnię się z jakimś lekarzem... Na wszelki wypadek należy to sprawdzić... Skoro zmarł... Teraz rozumiem, dlaczego z taką ulgą odetchnęła! Istotnie zmienia to postać rzeczy... Zapewne gadam z umarłymi i mogę sobie gadać do woli. Solidarność klanu lekarskiego sięga po grób, a i dalej, jeśli trzeba, sięgać może, ale już nie musi. Tymczasem mimo woli wprowadziłem Łasiczkę w błąd, po prostu wskutek nieporozumienia... Informowałem ją o kimś innym, mając na myśli kogoś zupełnie innego niż mój starszy druh z; kazachstańskich stepów... Cóż za szczęśliwy traf! Przypadkiem uchroniłem mojego druha przed dekonspiracją! I zachowałem tylko dla siebie, nie pozbawiając go możliwości działania... Przecież sypnięty nieopatrznie byłby spalony! Solidarność solidarnością, lecz wara naruszać dobry lekarski obyczaj! Nikt by mu tutaj nie darował, że wtrąca się cichaczem w ich sposoby leczenia... Pomyśleć, że bliski byłem, spowodowania takiej paskudnej wsypy. Chryste Panie, jakże tu rozmiękczają człowieka, Lekarka raptem chce z tobą rozmawiać, bierze cię na spytki, a ty paplesz pełen szczęścia, bo nie zdarzyło się, aby w tym szpitalu jakikolwiek lekarz chciał z tobą gadać. Miałbym się z pyszna, gdybym w zapale wyznał całą prawdę... Oddycham z ulgą, gdy Łasiczka powiedziawszy ostatniemu sakramentalne: - Jeszcze, jeszcze troszkę... - wymknęła się z naszej sali. - Niech ją diabli z tym troszkę! - sarkał krawiec, eks-Sowiński jenerał, i wystopyrczył spod koca swój kikut. - Każdemu tak gada! - Nie każdemu - pochwalił się przekornie młody Dm-ski, z którego szczęście pałało. - Jutro mnie wypisują... Tak mi powiedziała! Zeskoczył z łóżka i wykonał taniec zwycięstwa. Wywijał rękami, tupał w podłogę. On, zafrasowany demagog, pieniacz i ponury patriotą, wycinał hołubce, skakał do góry, aż pogubił kapcie i tańczył boso, z jaśniejącym obliczem, tak prześwietlonym radością jak pyzate policzki anioła, który w trąbkę dmie na organach ku chwale zastępów, aż wszystkim wokół zrobiło się lżej na sercu i w karmazynowej sali nastało coś w rodzaju narodowego sursum corda. Golone głowy, młodzi zapaleńcy, z entuzjazmem porwali się z łóżek i jęli tańczyć w siedmiu, gdzie kto mógł. Tymczasem Jasieńku-Rozkwitały- Pąki-Białych-Róż przytknął do ust grzebień i grał oberka czy mazura, coś skocznego. Nawet sam Dziadek klasnął w ręce. A oni tańczyli w rozwianych pasiakach. Z wyzwolonym młodzieńczym wigorem. Był to taniec radości - nie żadne chochołowe widma! - samej czystej radości... Nareszcie coś się komuś udało! Ci młodzi umieli się cieszyć sukcesem bliźniego swego. Dobry to znak! Nie do wiary, gdy się pomyśli, w jak zawistnym. wypadło im żyć narodzie. Sam nie poszedłem w tany, bynajmniej nie dlatego, abym naszemu wyzwoleńcowi, który wkrótce porzuci ten przeklęty dom, miał za złe albo źle życzył, lecz zbiorowa radość, tańce, festyny, wiece i bale zawsze mnie napawały nieposkromioną melancholią. Nie dostrzegałem w nich nic, co mogłoby mnie ucieszyć. Im bardziej feta się przeciągała, tym bardziej robiłem się smutny. Nad zbiorową radością jawił się zawsze cień śmierci. Prawem kaduka ja go tam zaraz widziałem... Ja, antymizantrop do szpiku kości! Więc nie wiem, skąd brał się ów hokus-pokus? Może dlatego upodobałem sobie klimat kameralny, a zgiełk zabawy odstręczał mnie natychmiast. Tymczasem oni tańczyli, jakby ich bies porwał. Młody Dm-ski z rozwianym włosem i siedmiu ogolonych młodzieńców. A Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż przygrywał im. I na grzebieniu. Nie miałem serca psuć im tak pięknej radości, w której uczestniczył, kto żyw, nawet krawiec wywijając młynka kikutem. Wolałem przez wąski przesmyk, przesuwając się od łóżka do łóżka, po cichutku czmychnąć z sali. Poszedłem odwiedzić Piotra. Po drodze natknąłem się na rudobrodego egzorcystę, który zwrócił się do mnie tymi słowy: - Porzuć wszystko, a znajdziesz wszystko, porzuć wszelką żądzę, a znajdziesz spoczynek... - i podsuwał ! mi krzyż do ucałowania. - Dobra, dobra - mruknąłem wymijając go. Cytował Tomasza a Kempis, ale coś mi się zdawało, że chyba niezbyt wiernie. Tymczasem umęczony Piotr leżał bez ruchu na niskim, łożu dla gwałtowników. Okazało się, że dziś z samego; rana zrobiono mu odmę mózgu. Później dowiedziałem się, J na czym ten zabieg polega. Pompuje się powietrze w kręgosłup, wskutek czego mózg się kurczy, zmniejsza. I Wszystko po to, aby można było zrobić w miarę dokładne zdjęcia, bo w ogóle trudno jest mózg fotografować. Można też wpuścić rtęć w tętnice szyjne i wówczas obraz mózgu utrwalić na kliszy rentgena, lecz to się już nazywa inaczej, arteriografia. Można uciąć głowę, zatknąć na. ostrzu spisy i wystawić na słońce. Piotr skurczył się na łożu, leżał zamknięty w sobie, jak skrzywdzony chłopiec. Nie śmiałem pytać, czy to bardzo bolało. We mnie samym odma mózgu wzbudzała nie mniej paniczny strach niż pobieranie płynu rdzeniowego z kręgosłupa, punkcja, której ofiary co dzień widywałem. Patrząc na wymizerowanego Piotra, któremu sprężano mózg, pomyślałem, że muszę stąd ucięci Zanim przyjdzie im chęć wypróbować na mnie punkcję, odmę. i wszystkie te sztuczki, o których nawet nie mam pojęcia! Nie wiem, czy Piotr przystał na ten zabieg, czy ktokolwiek o zgodę go pytał? Zdarzało mu się na równej drodze tracić równowagę, zatoczyć się, chwytać ściany czy krzesła, może więc go przekonali, ze pozbędzie się zawrotów głowy. On jest żeglarzem, wciąż marzy o jachcie, a z takimi, zaburzeniami błędnika nie ma co robiona morzu, więc dał się skusić na tę przynętę. Lecz ja pod żadnym pozorem nie dam sobie kurczyć mózgu! Powiem o tym wszystkim Helenie, niech mnie natychmiast stąd zabiera albo uciekam, jak mi Bóg miły! Na razie nie mogę opuścić cierpiącego przyjaciela, któremu winien jestem pociechę. Tymczasem taki byłem wzburzony, że nic mi nie przychodziło do głowy prócz zdawkowych słów: nie martw się, będzie dobrze itd.,. lecz nie mogłem wykrztusić tak wyświechtanych komunałów. Pozostał mi przyjacielski gest, który też wcale nie był łatwy. Piotr nie lubił, aby go dotykano. Miał w sobie arystokratyczną krew, która nie toleruje takich poufałości. O ile się zorientowałem, była to mieszanka anglo- rosyjska. W pewnych okolicznościach zachowująca się jak nitrogliceryna. Starczy jeden nieopatrzny ruch, a wybuch jest niebywale gwałtowny. Lecz nie miałem wyboru, nie mogłem, przykucnąwszy na brzeżku Piotrowego łoża, gapić się na mojego biednego przyjaciela jak na raroga. Więc zdecydowałem się, kładąc nieśmiało dłoń na ramieniu Piotra, któremu kurczono mózg! Niechże Piotr się domyśli, że na wieść o tym kurczy mi się serce. Mam nadzieję, przekazałem mu to swoim dotknięciem, po czym cofnąwszy dłoń otarłem swoją wilgotną twarz. Thanks - mruknął Piotr, z jasnymi oczami bez wyrazu, jakby obecny i nieobecny, wtem coś go tknęło, błogi uśmiech szczerego zadowolenia rozjaśnił jego wycieńczone oblicze, uśmiech tych, którzy szukali a znaleźli, i wyznał cichym głosem: - Uże pomniu, kak eto zwuczit, kak eto idiot... Pizduchin, ruskij aristokrat... Pizdowicz, oficer gwardii, konieczno iz Polaków... - mówił uśmiechając się, wyliczając na palcach, które zginał jeden po drugim - Pizdolubow, konieczno batiuszka-pop... Pizdolizow, professor żenskogo ucziliszcza...A donskij kozak, priamo Pizda!.... Po czym westchnął, zwinął się w kłębek i zamknął biedne oczy. Markiz de Sade, który wszystkiemu spokojnie się przyglądał, wyciągnął do mnie rękę, pomagając mi podnieść się z krawędzi beznogiego łoża dla furiatów, i wziąwszy pod łokieć wyszedł ze mną na korytarz. Piotr z siwą głową został tam w swoim oszołomieniu, może drzemce, w której jawa miesza się ze snem, przykryty białym prześcieradłem. - Gnadentod... Gnadentod! Wie pan, co to znaczy? - powiedział markiz człapiąc korytarzem. - Nie mówię po niemiecku... - odparłem zdziwiony. - Śmierć z łaski - wyjaśnił. - Ni mniej, ni więcej. Śmierć z łaski. Gnadentod... - szedł dalej zamyślony, posępny, powłócząc nogami. I znowu powtórzył to słowo, jakby chciał je ponownie na jaw wydobyć. Nie śmiałem pytać go o nic. Więc ze mną milczącym dreptał dalej zielonym korytarzem naszego pawilonu, po którym snuli się umysłowo chorzy, tacy jak my. Tacy sami. Mniej więcej tacy sami. W siakich takich pasiakach. Mało kto się odzywał, więc słychać było przede wszystkim uporczywy szelest stóp, szuranie kapci na śliskim linoleum. Markiz ściskał mnie za łokieć, jakby lękał się, że porzucę go na samym środku korytarza. Nie wiedziałem, czy lęka się pośliznięcia, czy czegoś całkiem mi nie znanego. Na zewnątrz wszystko było znane, aż za dobrze; cztery zakratowane okna na dziedziniec, dalej sześć zakratowanych okien na park, dwa korytarze zbiegające się pod kątem prostym, drzwi do sali i gabinetów po bokach, wahadłowe drzwi do kibla, drzwi do łazienki, cała topografia domu obłąkanych. I korytarze pełne nas, wędrujących bez celu i bez sensu, w głuchym, zawziętym milczeniu. Może dlatego ludziom zdrowym na umyśle, odwiedzającym, nie wolno tu zaglądać, aby na ów widok nie ogarnęła ich bojaźń i trwoga. Lecz nas z tego powodu lęk imać się nie może, jesteśmy w samym środku, a od środka wszystko, z piekłem włącznie, nie wygląda tak koszmarnie, jak by się wydawało. Człowiek nie tylko potrafi się oswoić, ale też oswaja każdą rzeczywistość. W tym jego wielkość albo nędza. Tak myślałem, krocząc przy boku markiza, w którym wyraźny odezwał się strach, dalibóg nie wiem - przed czym? Ten sterany człowiek ciężko oddychał, marszcząc swoje gęste brwi, wodząc spojrzeniem po stężałych twarzach, które nas mijały, zamkniętych przed światem na cztery spusty. Nie wiem, czemu pomyślałem raptem o katedrze w Reims, malowanej o czterech porach dnia. Może dlatego, że oświetlenie, w którym widziałem moich braci, stało się inne, niespodziewanie dla mnie samego. Mieli twarze zastygłe, z kamienia. - Życie niegodne życia... - odezwał się markiz z chrypką w głosie. - Zetknął się pan z tym sformułowaniem? - Tak - powiedziałem i nawet nie było mi głupio, że wzdrygnąłem się na oczach markiza. - Tak, oczywiście... To była formułka na zastosowanie Cyklonu B. - Nie jest to całkiem ścisłe - zauważył. - Cyklon B był u nas W Auschwitz- Birkenau. Sprowadzenie go to był pomysł komendanta Hoessa, który chlubił się tym i chwalił. Rzeczywiście tak się zasłużył, że nie mogli go ruszyć ani odwołać na front wschodni. Hoess to był taki geniusz w wiadomym fachu. Tak to było... - zasępił się markiz. - Oni swoich wariatów truli tlenkiem węgla. Grubo przedtem. - Więc czadem, tak? - wyrwało mi się, jakby akurat to uściślenie było najważniejsze, widocznie odezwał się we mnie mój ojciec, prawnik, którego też mi wojna zabrała. - Czadem, spalinami. Czasem wykańczali zastrzykiem, mógł być fenol - markiz przełknął ślinę, rozglądając się podejrzliwie na boki, przechodziliśmy akurat przed zamkniętym gabinetem, świątynią Zeusa i jego kapłanek. - Większość psychiatrów, profesorów, autorytetów przymknęła na to oczy... - donosił mi markiz poufnym tonem. - Skracali istotom godnym litości ich pełne udręki życie, tak właśnie pochwalił się któryś z nich przed Trybunałem... Jasne! A wie pan, dlaczego to robili? - Terror. - Tere-fere. Niemcy terror mają dla innych, ale nie dla siebie! - obruszył się markiz. - Robili to z dobra-woli! Powiem panu, o co szło... Dzięki temu, że wytruli u siebie wariatów, zaoszczędzili na przyszłe dziesięć lat... trzydzieści trzy miliony siedemset trzydzieści jeden tysięcy jaj! I osiemdziesiąt osiem milionów pięćset czterdzieści cztery tysiące czterdzieści kilo jarzyn!... Oni sami ten bilans sporządzili! Te liczby, są bardzo ścisłe i dobrze je zapamiętałem! Są na to dokumenty!... - po- łożył rękę na sercu, jakbym mógł nie uwierzyć w prawdziwość jego słów. - A w gotówce, jeśli skalkulować wszystko: opiekę, lekarstwa, bieliznę, mydło, proszek do zębów, et cetera, wyszło im blisko miliard Reichsmarek! Oto, dlaczego im się opłacało! Dlaczego warta była zachodu śmierć wariatów... Cała ta, wedle ich nomenklatury, dezynfekcja!... - zamilkł na chwilę, jakby coś go ścisnęło za gardło, zanim odezwał się głuchym głosem: - A... u nas się nie opłaci?... - Chryste Panie, czyś pan zwariował?! - zawołałem. Markiz skurczył się wtulając głowę w ramiona i spozierał z szyderstwem, z przerażeniem w wielkich oczach, w rozszerzonych źrenicach. Raptem zadrżały mu wargi, głowa, drżał na całym ciele pod lśniącym czamo-złotym pasiakiem. Twarz miał tak odmienioną, że zrobiło mi się niedobrze. Sam poczułem raptowny lęk, pełznął od markiza i lepił się do mnie. Na moich oczach rosło coś potwornego, zgroza, której nie umiałbym sprostać... Porwałem go za ramiona i wołając potrząsałem z całych sił: - Kogo pan masz na myśli? Lekarzy? Nasze pielęgniarki? Kogo pan masz na myśli?!... Oczywiście nie był w stanie mi odpowiedzieć. Znalazł się w mojej mocy, gdyż ogarnął mnie, scherlałego, niesamowity przypływ energii. Tak nim trząsłem, że głowa markiza telepała się jak gruszka na wierzbie, jak sam już nie wiem co! Wreszcie wrzasnąłem na całe gardło: - Tu jest Polska!... Aż echo mojego krzyku potoczyło się w głąb korytarzy. - Polska, człowieku!... Puściłem go. I ukryłem twarz w dłoniach. W chwilę później był już przy nas zaniepokojony Chochlik. Wybiegła z zabiegowego w rozwianym fartuszku i dopytywała się kategorycznie, co tu się dzieje? Takie drobne stworzonko z zaintrygowanym liczkiem. Wokół same ponure gbury, ze mną włącznie, wyższe od niej o głowę. Każdy mógłby ją przewrócić jednym palcem. Otoczył nas wianuszek gapiów. Na widok zbiegowiska i Chochlika w środku natychmiast zdołałem się uspokoić. Markiz zresztą też, choć patrzył bacznie, jak się zachowam, co powiem. Widocznie poczuwał się do winy. I spoglądając uważnie, zastanawiał się, czy przypadkiem nie sypnę go ze złości przed zaintrygowaną siostrą na dyżurze, mizernym Chochlikiem, za którym stał potężny autorytet naszego szpitala. - Co się dzieje, panie Krzysiu? - dopytywała się nieustępliwie, choć przecież nic już się nie działo. - Co to było takiego? - Dyskurs - odparłem uśmiechając się niewinnie. - Dyskutowaliśmy, siostrzyczko. Spojrzała na mnie spod oka. - Pan krzyczał - zauważyła z naciskiem. - Na pana Rajmunda? - Nie... - odparłem kręcąc głową. - Jak to nie? - Tak w ogóle krzyczałem... - Jak można krzyczeć tak w ogóle? - zajrzała mi w oczy. - Można. Na przykład sobie a muzom... - Ech, człowieku! - zniecierpliwił się Chochlik. - Panie Rajmundzie, czy on krzyczał na pana? - zwróciła się do mojego adwersarza, - Nie - odparł markiz rozkładając ręce. - Ech, panowie! - tupnęła w podłogę. Pokręciła głową, obciągając biały fartuch. - Tak czy owak... - ...zamelduje siostra ordynatorowi - wpadłem jej w słowo. Zamrugała oczami, jakby ją bardzo zdziwiło, że jestem tego świadom. Czyżby nadal uważali, że daleko mi do przeciętnej świadomości? - W porządku, siostro - ciągnąłem. - Dostanę podwyższone dawki. Dziękuję. - To nie trzeba wrzeszczeć na cały pawilon! - odburknęła zła i wymachując rękami, jakby pędziła precz stado kur, wołała: - No, idźcie już! Idźcie! Rozejdźcie się! Nie ma co robić widowiska! Idźcie!... Skończone. - Phi!... - parsknął któryś z gapiów. - Zbiegowisko!... Phi!... - i poszedł chichocząc w kułak. Któryś ziewnął przeciągając się, aż mu kości zatrzeszczały. Inni wcześniej zaczęli się rozchodzić, niosąc przed sobą ręce zgięte w łokciach. Rozłazili się sennie, ślamazarnym chodem. Z powolnością, na którą niełatwo patrzyć. Nakarmieni neuroleptykami, drodzy rodacy, bez cienia narodowego temperamentu. - Skaranie boskie! - powiedział Chochlik ruszając w stronę gabinetu. Bardzo to było zwinne i rezolutne dziewczę. - Chwileczkę, siostro! - zatrzymał ją markiz. - A kiedy oddacie mi s c ę k ę?!... - Oddamy, oddamy. Rany boskie, sterylizator pod prądem - i pobiegła do zabiegowego. Markiz seplenił, gdyż sztuczną szczękę zabrali mu na przechowanie. A mlaskał i siorbał przy jedzeniu, czego sam bardzo się wstydził. Zostawiał najsmaczniejsze skórki od chleba. Twarde mięso zębatym oddawał. Naprawdę cierpiał bez szczęki. Więc nie omijał żadnej okazji, żeby o zwrot się upomnieć. Lecz reżym jest reżym. Teraz, gdy zostaliśmy sami, patrzył spod oka, jakby Z wahaniem, raptem wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąwszy dłonie, rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Bo i nie ma o czym mówić, wszystko było jasne. Wtem markiz zawrócił. - A jednak nie! - powiedział. - Pan ma co innego, a ja co innego we krwi zapisane. Pan wierzy w Polaków? - A pan nie Polak? - spytałem i powolutku zaczęło mi się kręcić w głowie, że to naprawdę jest markiz de Sade i że to ja, właśnie ja, miałem właściwe przeczucie, świętą rację. - Nie?... - powtórzyłem bez tchu nieledwie. - Owszem - odparł. - Ale jestem taki Polak, który nie wierzy w Polaków. - Dlaczego? - To niech mi pan najpierw odpowie, dlaczego pan wierzy? - Odpowiem, jak mi pan odpowie,- dlaczego pan nie wierzy! - A ja odpowiem, jak pan mi odpowie, dlaczego pan wierzy?! - A ja odpowiem, jak mi pan odpowie, dlaczego pan, do diaska, nie wierzy?!... Mierzyliśmy się wzrokiem. Moje znalazło się na wierzchu. Repetycji bez wzajemnego ośmieszenia dalej ciągnąć się nie da. Tak myślałem. Wtem ni stąd, ni zowąd ktoś z boku, spośród przechodzących, którzy wokół się snuli, odezwał się ścichapęk, jak diabeł z pudełka! - A ja odpowiem, jak mi pan odpowie, dlaczego pan, do diaska, nie wierzy? - rzekł słowo w słowo łysy gość w zielonym pasiaku, zatrzymawszy się przy nas. Co za pyszałkowaty intruz! Spojrzałem nań srogo i wściekle. - Czego pan chce?! - Czego pan chce? - odparł spokojnym głosem, w. tej samej tonacji. - Pytam, jakim prawem pan się wtrąca?! - Pytam - odpowiedział natychmiast, nie mrugną-wszy powieką - jakim prawem pan się wtrąca? - Przestań się wygłupiać, baranie!... - ryknąłem. Odpowiedział jak echo, tym swoim spokojnym i drewnianym głosem. Miałem wyżej uszu tej zabawy. Wrzasnąłem na niego. Przekląłem paskudnie i on przeklął paskudnie, identycznym wyrazem. - Cicho, na Boga! - zawołał markiz, chwycił mnie pod ramię i szybko w głąb korytarza odprowadził. - Uspokój się, człowieku! Co ty wyprawiasz? - strofował mnie po koleżeńsku. - Ty im dziś naprawdę podpadniesz, chłopie... Przecież pan wie, czym się tu kończą awantury! Ma pan ochotę poleżeć związany?... W tych cholernych pasach? Nie zniosę, żeby mnie ktoś przedrzeźniał! - irytowałem się. - Do cholery z tym łysym bucem... Ja mu jeszcze łeb urwę! - Jak to przedrzeźniał?... - spytał markiz prowadząc mnie na ubocze, w ciemny kąt korytarza. - Przedrzeźniał? Naprawdę pan tak uważa? - A co? Co on robił w takim razie? - Hm, widać małe ma pan doświadczenie - stwierdził markiz i westchnął. - To ciężko chore biedaczysko. Zwykły objaw jego choroby... Nie słyszał pan nigdy o echolaiii? - Dobrze... O wielu rzeczach nie słyszałem. Jestem tu pierwszy raz. Pierwszy raz w szpitalu, więc, dalibóg, o wielu rzeczach nie słyszałem... To prawda - rzekłem ochłonąwszy trochę. - Ale od pana jedną rzecz muszę usłyszeć... Muszę usłyszeć, dlaczego pan właśnie w swoich, Polaków, nie wierzy. Pan mi jest winien odpowiedź. Markiz zmrużył oczy, patrzył na mnie chwilę w milczeniu. . - Bo ja w nikogo nie wierzę - oświadczył krótko i węzłowato. Po czym odwrócił wzrok ku zakratowanemu oknu, za którym stało samotne drzewo, wysokie jak jesion, surowe i bezlistne na mglistym przedwiośniu. - A ja się boję - odparłem, w zdenerwowaniu zapalając papierosa - że pan się wykręcił od odpowiedzi. - Nie. Żadną miarą - położył rękę na sercu. - Tak ze mną jest... Wtedy zadarłem mu rękaw piżamy, odsłaniając na przedramieniu wytatuowany numer, siny na ciemnej skórze. Postukałem weń palcem. - Dlaczego pan to robi? - żachnął się. - Nic. Chciałem zweryfikować te pańskie cyferki - powiedziałem nie wyjmując z ust papierosa. - Ale po co? - Słyszał pan, oczywiście, o Ludwiku Hirszfeldzie? . Tak - skinął głową. - Hirszfeld nie siedział w obozie. Ja pana nie rozumiem... Nie mogę tak przeskakiwać z tematu na temat! - Nie ma tu żadnego przeskakiwania. Otóż Hirszfeld powiedział coś takiego, co chciałbym panu powtórzyć... Powiedział mianowicie: "Boże, przebaczam ci ten świat..." Tak. Domyśla się pan, dlaczego mógł to powiedzieć? Bo kochał, szanował, wielbił życie! - spojrzałem, mu w oczy. - I kwita!... - A ja panu powiem, że to sentymentalna bzdura!... - oburzył się markiz do żywego, aż cała twarz mu pociemniała. - Oczywiście. Pan mnie zawsze przebije tym. samym atutem! - odparłem rozgniatając okurek papierosa na świetlistym naszym linoleum. - Ja tam nie byłem! Nie byłem w Anus Mundi! A pan tam był w samiuteńkim środku. Bardzo grzecznie brzmi to po łacinie, nawet elegancko, ale... To pan siedział w Odbytnicy Świata! Pan jest święty, ja jestem ignorant... Odwróciłem się do niego plecami i poszedłem. Lecz nie uszedłem daleko. Za chwilę markiz mnie dogonił drobnym kroczkiem. Słyszałem te jego komiczne drobne kroczki za sobą. Chodząc czy biegnąc markiz inaczej się nie poruszał. Tak było ekonomiczniej: spieszyć się nie bardzo, pracować, nie za bardzo, oddychać nie za mocno. Pomyślałem o prawie zachowania energii, ratowania energii, które być może pozwoliło temu człowiekowi przeżyć to wszystko, co przeżył. Nie zamierzałem przed nim uciekać. Zabiegł mi drogę wyraźnie zbulwersowany. Mocno seplenił. Położył mi dłoń na ramieniu. - Proszę wybaczyć... - wpatrywał się we mnie. - Nie trzeba tyle wrażliwości... Nie trzeba. Po co? - Zgoda - rzekłem pojednawczo. - Kwita! Mówmy o czym innym... - odwróciwszy się, oparłem się łokciami o parapet okna, za którym stał zamglony jesion. Parapety były głębokie, na miarę grubych murów. Wygodne do opierania się. Było dość miejsca dla dwóch, a nieraz czterech i pięciu potrafiło wystawać w tym samym oknie i gapić się godzinami na skrawek świata. Aż inni podbiegną zerknąć, co się dzieje. A cóż się tam dzieje? Nic się nie dzieję. Stoi jesion na środku dziedzińca zamkniętego w czworobok murami. Leżą stosy węgla, dzięki czemu nikt W domu obłąkanych nie marznie. Dawniej-kiedy?-no, kiedyś dawniej stos czarnych brył sięgał pod okna wysokiego parteru. Teraz zmalał, zeskromniał. Schudł. Jeszcze spora tego węgla, ale nie tak sporo, jak było. Mierząc węglem - niedaleko do wiosny. Tak się mówi. Do wiosny niedaleko! Ale, co jest wiosna, my wariaci nie wiemy. Albo - co jest zima. Niezależnie od wszelkich pór roku, siedzimy u Pana Boga za piecem, nakarmieni, wolni od jakichkolwiek obowiązków, z poduszką pod grzbietem, na własnym posłaniu, śpimy, wstajemy, idziemy na przechadzkę po korytarzach, wyglądamy oknem wsparci łokciami na parapecie. Z bliska tak ostro nie widać krat. Markiz drży. Ramię w ramię stoimy oparci w oknie. I wyczuwam to jego uporczywe drżenie. Gdzieś są szpary, ciągnie trochę od okna. - Niech pan pójdzie włożyć szlafrok - wysyłam go zniecierpliwiony. - Nie, nie! Nieważne!... - mówi. - Wie pan, ten niemiecki profesor dzięki Akcji T4, bo to się nazywało Akcja T4, uśmiercanie takich wariatów jak my, otrzymał do swoich badań sześćset mózgów... I patrzy na mnie w sposób bliski politowania. -. Dość! - podnoszę rękę zasłaniając się dłonią. - A nie, synku!-mamle markiz. - Nie, nie, synku... To trzeba wiedzieć! Milczę zaskoczony i bezradny. Markiz uśmiecha się drżącymi wargami, a jest to uśmiech pełen zjadliwości. - Nie spiesz się, synku, przebaczać Bogu... - sepleni. - Może już dawno na to za późno?... I Sąd Ostateczny dawno odwołany? Z obawy przed powszechną kompromitacją? - wlepił we mnie gorejące oczy. - Bo kogóż byśmy tam, synku, sądzili? Nas?... Czy Tego, komu chcesz przebaczyć? On sam musiałby stawić się przed Sądem!... I czym mógłby się wybronić? Niczym... - zamilkł ocierając czoło. - Dlatego Sąd Ostateczny odbędzie się na święty nigdy... Anulowany! Pamiętaj, wobec takiej kompromitacji żaden Bóg nie ostałby się! Ponosiła go pasja, z którą przecie nie sposób dyskutować, lecz nie mogłem ustąpić mu pola, zrejterować bez jednego wystrzału, więc odparłem mu tak: - Bóg jest tajemnicą, a nie zbiorem naszych o Nim wyobrażeń. Zatem cóż my możemy wiedzieć o Bogu? - Choćby tyle, ile mówi Ewangelia! Starczy? - zaperzył się markiz. - Jeśli starczy, to w porządku... Trzeba ci wiedzieć, że tysiące takich jak my... - zawiesił głos, wskazał ręką na naszych towarzyszy, snujących się somnambulicznie po korytarzu. - Takich... tysiące padły ofiarą inkwizycji. Dominikanie i jezuici oskarżali nas o współżycie z inkubami i sukubami. I odbierali nam życie niegodne życia! Oczywiście nie znając tej formuły lecz realizując jej treść... Na przykład w Kolonii palono rocznie trzystu czarowników... W naszej epoce zamordowano ćwierć miliona umysłowo chorych... Może więcej, może mniej, tego już nikt nie zliczy... Jeszcze nie było w użyciu niezawodnego komputera! Powiadają, że w Polsce co najmniej dwanaście tysięcy... - Żaden polski lekarz nie przyłożył do tego ręki! -przerwałem mu kategorycznie. - Zdarzali się tacy, którzy poszli na śmierć z chorymi... - Markiz nic na to nie powiedział. - Więc widzi pan! Rachunki trzeba wystawiać uczciwie... - zmitygowałem go jak należy i to właśnie skusiło mnie do mędrkowania. - Świat przechodzi, musi przechodzić, przez paroksyzmy barbarzyństwa. Niedawno jeden taki minął. I wnet na naszych oczach pojawiają się inne, na mniejszą czy większą skalę. Pod tym. względem historia nie zmienia się na jotę. A nasz świat? Panie Rajmundzie, kto może mieć złudzenia, że kształt to doskonały?... Świat wciąż się rodzi, od tysięcy lat, i musi .przeżywać te same skurcze porodowe... Gdybyśmy mieli siłę magiczną, siłę zapobiegania złu, wtedy tak!... Wtedy świat już by dojrzał i rozkwitnął... Gdyby istniało coś w rodzaju Międzynarodówki Mózgów, wyposażonej w omnipotencję... - westchnąłem żegnając się z marzeniem, którym żyłem przez wiele miesięcy, z tą moją idee fixe albo gorliwą wiarą, która w końcu, jeśli o świecie pomyśleć tak, jak właśnie myślałem - okazywała się fantasmagorią, umysłu i serca oczarowaniem, niestety niczym, więcej! - Nie ma w nas, panie Rajmundzie, żadnych sit magicznych... A zdawałoby się, że właśnie my je przeczuwamy, my, jak nikt inny wtajemniczeni, którym tak blisko do nieosiągalnej wiedzy, starczy zerwać, uchylić ostatnią zasłonę... I nie ma! Nawet w nas nie ma siły magicznej... A kto inny pod słońcem gotów byłby za nią zapłacić tyle co my?... - szepnąłem podnosząc na niego oczy. I od razu zauważyłem, że markiz nie słuchał tego, co mówię. Musiał myśleć o czymś zupełnie innym, jakby jego krąg wtajemniczenia wcale nie pokrywał się z moim, nawet nie stykał w żadnym punkcie, widać krążyliśmy po dwu różnych orbitach, nieposkromieni indywidualiści. W indywidualizmie ileż jest bogactwa, a ileż zmarnotrawionej energii? Dlatego Międzynarodówka Mózgów, zanim kiedykolwiek powstanie, musi się rozsypać! - Jeśli chce pan pogadać z kimś, kto widział to na własne oczy... był świadkiem. To jest tu taki jeden... - rzekł markiz. - Kto? - spytałem domyślając się, o czym mowa. - On jeden pracował w tutejszym zakładzie podczas okupacji... Ten kędzierzawy, siwy pielęgniarz, z wywiniętą wargą... Wie pan, Tęgawek. - Oberteufelfuhrer?! - zawołałem. - Jak pan powiedział?... - zagadnął markiz wpatrując się we mnie z zastanowieniem. - To już nieważne... - mruknąłem speszony. - Człowiek się myli. - Dokuczył panu? Skinąłem głową. - Stara szkoła, wie pan - powiedział markiz. - Nie było cud-pigułek... No i trafiali się różni furiaci. Więc cóż prócz brutalności i przemocy pozostawało takiemu jak on? A dziś... - Emerytura - wtrąciłem z przekonaniem. - Zasłużona emerytura. I to czym prędzej. - Nie panu jednemu zalazł za skórę - uśmiechnął się markiz. - To on mi szczękę siłą wyjmował... A tyś, chłopie, leżał związany na sąsiednim łóżku i widząc, co się dzieje, wołałeś: "Won, bydlaku! Won, opasła świnio! Won» Oberteufelfiihrerze!..." Tak go nazwałeś, tak mnie to zaskoczyło, rozumiesz, chłopie, że otworzyłem gębę, a on mi szczękę wyłuskał!... To było na gwałtownej, pamiętasz? - Nic nie pamiętam - pokręciłem głową. - Możliwe... - uśmiechnął się markiz. - Mów mi po imieniu. W poglądach możemy różnić się zawsze. - Bo wiesz, niewiele stamtąd pamiętam... - wyznałem. - Ale są rzeczy, których nie zapomnę. Kiedy cię rozwiązano, zwilżałeś mi usta, dawałeś pić. A mnie się zdawało, że jestem napromieniowany i skwierczę. Wargi mi skwierczą, zioną spalenizną. A ty... - Już mi za to dziękowałeś - przerwał. - Racja, że stamtąd wielu rzeczy się nie pamięta, zapomina... Gdyby tak było z kacetem, nigdy bym się tutaj nie znalazł, zdrów byłbym do tej pory... - I jeszcze to, Rajmund, przypominam sobie... - odezwałem się, sam zdumiony tym wspomnieniem. - Posłuchaj! Kiedy cię zabrali, wyprowadzili stamtąd, byłem przekonany, że zabierają cię do gazu... Z samego rana to było, pamiętam jak dziś... - pokręciłem głową. - Przecież nie rozmawialiśmy z sobą, nie znałem cię wcale... Nie zawiera się znajomości wśród furii i wrzasku, więc... Człowieku, skąd się to we mnie wzięło? - Nie wiem... - zastanowił się. - Może mam na twarzy wypisane, że jestem stamtąd, z kacetu... Albo widzisz więcej, niż inni widzą... - zapatrzył się w okno z samotnym jesionem. - Może lepiej było pójść do gazu... W nagrodę śmierć i kwita. - Tego nawet myśleć się nie waż! - zawołałem uderzając pięścią w parapet. - Co ty wygadujesz, człowieku! Zastanów się... Dopóki żyjesz, masz przed sobą wszelkie możliwości! Wszystka, co chcesz, do ciebie należy! A kiedy ciebie nie ma, nic już nie ma... Rozumiesz, o co chodzi? - Dobrze rozumiem, o co chodzi - odparł ponurym tonem. - Trzykrotnie usiłowałem popełnić samobójstwo. Mam żonę, zdolnego syna, piękną córkę, naprawdę piękną, może kiedyś tu przyjdzie, zobaczysz... Mam dobrą pracę, dobre zarobki. Kilku dobrych przyjaciół... Mam to wszystko co człowiekowi do szczęścia wystarcza! Czyi pragnę czegoś więcej? Daj mi Boże zachować to, co mam... I trzykrotnie odbierałem sobie życie! - szepnął i spojrzał na mnie z przerażeniem w oczach. - Bo musiałeś. Ja to rozumiem... - powiedziałem po chwili zastanowienia. - Tak cię kusiło, dręczyło do tego stopnia, że nic już innego zrobić nie mogłeś pod tak bezwzględnym przymusem... - Więc znasz to? - zaciekawił się. - Znam. Nie ma obrony. Przedziwne to, Rajmundzie, prawda? Nawet broniąc się do upadłego, z góry wiesz, że musisz przegrać... I tylko w tym może być dla ciebie ratunek! Właśnie, że to wiesz! Wiesz z góry, że przegrasz... Prawda? Dlatego pomoc może być tylko z zewnątrz. Więc zamiast walczyć do upadłego i w końcu nałykać się gazu po dziurki od nosa, ukorzyć się bez ceregieli i zwrócić się natychmiast o pomoc. Im wcześniej, tym prędzej wygrywasz. Tak czy nie? - Tak, wygrałem trzeci pobyt w szpitalu psychiatrycznym... - odparł z przekąsem. - A ty wywodzisz jak sama Święta Psychiatria prosto z klinicznego talmudu... Oni potrafią leczyć tylko skutki, objawy... Łagodzić... Do przyczyn nawet nie sięgną! Więc można bawić się tak ad Kalendas Graecas! Ech, dajmy temu spokój. - A mnie się wydaje... - powiedziałem kładąc palec na ustach. - Co ci się wydaje? Do przyczyn dojść trzeba samemu. Wszystkiego doszukać się w sobie. Wywlec siebie na jaw, przed swoje biedne oczy... Jeśli nie cofniesz się, będziesz tego pragnął, to podołasz... Wtedy rób porządek, cura te ipsum, zamian taj, szoruj, czyść, pal, co niepotrzebne, i wyrzucaj, wy rzucaj... wyrzucone rozpływa się w powietrzu! - zapewniłem go z pełnym przekonaniem. - Nie uważasz, że każdy z nas jest poniekąd śmietnikiem? W nas są złoża,;, niesamowite i nieogarnione, oczywiście, że nigdy ich nie przekopiesz do dna, więc miej baczenie wyłącznie na wszystko, co trujące, to już, wierz mi, wystarczy... - Od tego można wyzionąć ducha - zauważył machnąwszy ręką. I ten gest rezygnacji napełnił mnie współczuciem, które dawno, bardzo dawno dla niego miałem. - Niekoniecznie! - potarłem palcami skronie, gdyż czułem się już mocno zmęczony, i mówiłem nie patrząc na niego. - Bo jak raz zaczniesz zbliżać się do siebie samego... Co za niebywałe przeżycie!... To jest w tym,; zbyt wiele szczęścia z pokonywania... - Siebie? - wtrącił ironicznie markiz. - Boże broń! Ciemności. Zamilkliśmy obaj. Za oknem zerwał się wiatr, wzbił tumany węglowego pyłu, kołysał jesionem. Zakurzył nam cały widok. - A tobie się to udało? - spytał po chwili mój towarzysz. -Skąd takie mniemanie! - odparłem patrząc na kłębiący się pył- - Oczywiście, że mi się nie udało... - powiedziałem odwracając się plecami do okna - skoro nadal tu pokutuję z tobą... - uśmiechnąłem się. - Ale przynajmniej zaczynam domyślać się, o co chodzi... Którędy droga... W czym cała rzecz. - To jesteś szczęśliwy - westchnął podnosząc smutne - Dopiero staram się o to! - powiedziałem patrząc pilnie na jego zafrasowną twarz, pełną spustoszeń, która tak żywo przypominała mi... wszelkie udręki., na tak długo stała się dla mnie obliczem tragicznego geniusza, pisarza i myśliciela. A jakim zrządzeniem mi go przypominała, skoro nie został po nim ani jeden autentyczny wizerunek! Nawet czaszka w jakichś laboratoriach przepadła, bo interesowali się nim, kiedy go już dawno wśród żywych nie było... I zdecydowałem się na to, co mnie kusiło nieodparcie. - Wiesz, skoro trafiła nam się taka godzina szczerości... - powiedziałem kładąc wszystko na jedną kartę. - Chciałbym ci coś wyznać... Chodzi o markiza de Sade... - Kogo? - zamrugał oczami. - Zaszczutego człowieka, markiza de Sade. Zaszczutego pisarza... - Daruj - odparł. - Wiem, kto zacz. Ale żadnych jego dzieł nie czytałem. - Nie w tym rzecz. Widzisz... - zacukałem się, czując, jak mi krew napływa do twarzy, aby więc z tym skończyć, powiedziałem w pośpiechu: - Otóż ja ciebie za niego uważałem... Jesteś dla mnie, byłeś markizem de Sade!... Nie umiem wyjaśnić sobie... dlaczego! - mimowolnie zacząłem się trząść. Przyglądał mi się spod oka. Nie dawało się ukryć, że był niemile zaskoczony. Zrobił taki grymas, jakbym go bez najmniejszej racji Uraził. Cóż, każdy ma swoje chimery... - powiedział poirytowanym głosem. - Sadysta... No cóż... Ale dlaczego akurat ja? - wytrzeszczył na mnie oczy. Nie wiem... - odparłem kładąc rękę na sercu. - me myślałem o żadnym sadyście... Myślałem o markizie ae faade! A to co innego. - Nie pojmuję, o czym myślałeś, ale lepiej skończmy z tym, dobrze? Spostrzegłem, że bardzo się zdenerwował. A przecież ja go o nic nie posądzałem! Chciałem tylko przyznać się do swojego urojenia, w ten sposób pozbyć się go nieodwołalnie. Wyzwolić od jeszcze jednego oczarowania albo od jeszcze jednej zmory... Markiz de Sade to kto inny! A on, Rajmund, całkiem kto inny! Zależało mi wyłącznie na owym jawnym rozróżnieniu, którego dla siebie, dla zdrowia wyobraźni, tak bardzo potrzebowałem... Zdawało mi się: najmniejszej szkody nie czyniąc mojemu przyjacielowi! Tymczasem - o breweriach markiza ludzie nasłuchali się mnóstwo, o jego wielkości zaś i tragicznej duszy nie słyszeli nic! - Ach, teraz wiem, dlaczego zdarzało ci się zwracać! do mnie po francusku, kiedy półprzytomny zaczepiałeś mnie na korytarzu... Ale ty nie znasz dobrze francuskiego? - Nie - uciąłem, wciąż widząc, że cały ów temat był mu szczególnie niemiły, więc dawałem szansę, aby j przestał się go trzymać, lecz on już połknął haczyk, stanowczo za głęboko. - Markiz de Sade... - mruknął, kręcąc głową. - Nic sobie z tego nie rób, pamiętaj - nalegałem. - Mów, co chcesz - rzekł człowiek z kacetu. - Taka czy owak poczuwam się do winy... Ale to już moja rzecz! Lepiej było wcale się nie urodzić, a urodziwszy się, lepiej! było od razu umrzeć... - Czyżby? - żachnąłem się, gotów natychmiast wyszydzić ów sąd. - To Seneka. Nie jestem aż taki mądry... - powie-i dział. - No dobrze. Skończmy z tym. Zapal sobie papie- rosa i mówmy o czym innym. Niedługo będzie obiad. - Sam tak kiedyś uważałem, nic nie wiedząc o Senece, Wierzysz mi? - Proszę cię, dość na dzisiaj - podniósł obie dłonie pięknym gestem rabinów, płynniejszej nie uświadczysz, gestykulacji. - Powiem ci jeszcze coś o Tęgawku, naszym pielęgniarzu. W ogóle to półanalfabeta. Gdybyś kiedyś zobaczył, jak on się mozoli nad spisywaniem raportu... Śmiech pusty i litość ogarnia! Myślę, że właśnie ta poranna godzina po nocnym dyżurze, kiedy musi spisać raport o tym, kogo i jak poskramiał, to dopiero dla niego katorga... Ale czy zauważyłeś, jak on trzyma ręce, kiedy nie ma nic do roboty? - Tak. Zawsze założone na karku. - A zastanawiałeś się, dlaczego? - Taki odruch. Prywyczka, jak mówią Rosjanie. Nawet niektórzy pacjenci to małpują. - Jakby go prowadzono pod pistoletem! Jasne? Raus!, i ręce na kark. Mówiłem ci, że on był pod tym dachem za okupacji. Otóż on w ogóle o tym nie wspomina, lecz tak go kiedyś prowadzono... Mnie to powiedział... - wyjaśnił markiz miętosząc podbródek, a kiedy spojrzałem na jego cyferki, szybko strzepnął dłonią zasłaniając je rękawem. - Ostatecznie dali mu pięścią w usta... Stąd ta warga. Przypatrz się, jaki solidny to musiał być cios, że go tak oszpecił... Biedny Oberteufelfuhrer, pomyślałem. Cóż za ironia mojej rozpasanej wyobraźni. Więc on, zaprzysięgły pielęgniarz z Tworek, dostał w twarz od jakiegoś knechta! I nietrudno domyślić się, co było powodem. Kędzierzawy Tęgawek stawał się człowiekiem godnym szacunku... Dlaczegóż więc moja wyobraźnia popełniła nadużycie, moja intuicja zwiodła mnie na manowce? Warto zastanowić się chwileczkę, bo... coś w tym jest! Obłąkany błądzi, ale to złudzenie, że błądzi daremnie, gdyż niesie światło w najdalsze zakamarki. Najgorszą krzywdę może wyrządzić sobie, jeśli ulegnie presji - wypierając się swoich niezwykłych intuicji, swojego jasnowidzenia, które więcej się nie powtórzy, bo cała jego siła w tym, że jest olśnieniem!, bądź zadając im kłam... Nie wolno tego czynić, na rany Chrystusa! Ktokolwiek to robi, na darmo postradał zmysły! Inna rzecz, konkludowałem, że ten, kto przeżył iluminację zwaną obłędem... winien wszystko, co wie, na zawsze zatrzymać przy sobie, a z depozytu tej wiedzy korzystać z wielką roztropnością. Albowiem jest człowiekiem wybranym i napiętnują go natychmiast, ledwie zdoła się przyznać do charyzmy. Nawet przed pokrewną mi duszą, markizem z kacetu, nie mogłem ujawnić w pełni tego, co wiem. Natomiast mogłem coś mu zasugerować w formie przypowieści o sobie samym, gdy wiłem się przywiązany do masztu w czarną noc. W stanie oschłości duszy, tak przeraźliwie znanym mistykom. - Ja się rozwiązałem, wiesz? Udało mi się zębami rozwiązać pęta na ręce... A kiedy zbliżył się do mnie, schwyciłem go za jaja... Starego diabła! To było w środku nocy. - Ach, tak? No, proszę... - wyszeptał markiz z miną talmudysty, ale dalej w sprawę, w tę noc, nie zagłębiał się, wolał zmilczeć najważniejsze, a podejść do rzeczy pragmatycznie. - Sto lat temu mówiono, że nie wolno nas wiązać, bo to w niczym nie pomaga, a tylko jeszcze bardziej szkodzi i rozjątrza obłąkanego do strasznej, białej gorączki.- Ale pomaga do zachowania porządku, rozumiesz? Musieliby mieć na każdego agresywnego pacjenta jednego pielęgniarza, a im brak pielęgniarzy w ogóle! - wtem spojrzał na mnie. - Wszyscy się bali, że koniec z tobą! Wiesz o tym? Skinąłem głową. - Podobno uparłem się umrzeć... Może i tak. Twarz markiza zniknęła raptem za powłóczystą zasłoną! Ni stąd, ni zowąd zrobiło mi się słabo. Anioł nocy, anioł śmierci, zawirował przed moimi oczami. Dostałem piekielnego zawrotu głowy. Porwał mnie strach, że to już, za ułamek sekundy, nadejdzie bezwzględnie moja chwila... Psychotropy wyprawią mnie w wieczność. Omdlałe ciało i wszystkie członki jego. Albowiem nicość i wieczność tę samą budzą trwogę. W odruchu rozpaczy kurczowo uchwyciłem się parapetu. Jakiż był twardy i zimny! Uczepiłem się go resztką sił, wbiłem jak kotwica, czując, jak drży pode mną konkret materii, od którego nie dam się oderwać... - Krzyś! - dobiegło wołanie markiza. - Krzyś! Oprzyj się o mnie! Walmy natychmiast do siostry! No, chodźże!.,. Głos kusiciela-szatana podszył się pod przyjacielski głos markiza. Szatan był zawsze na usługach Boga, który chciał mnie przedwcześnie wycofać z obiegu, odwołać z tego świata... Mimo jego energicznych wysiłków nie dałem oderwać się od parapetu, z którego czerpałem twardą, nieustępliwą moc, wzmacniając mój opór oporem materii, uczepiony kurczowo drzewa, albowiem ta śliska biała deska, do dziś widać w niej słoje pod złuszczoną farbą, była rodem ze wspaniałego drzewa, które zachowało i przywróciło mi siły wbrew wszelkim prawom entropii i niespodzianym kaprysom boskim! - Chodźże, człowieku! - nalegał markiz. - Nie rozumiesz, że to może się źle skończyć? Wiem. Mam miękkie nogi. Markiz mówi prawdę, bo mam śmiesznie miękkie nogi, odesłano mnie do rogu, w którym stoję oparty łokciami, po oszałamiającym ciosie wielkiego przeciwnika. Co tu dużo gadać, jestem groggy! Ale. dajcie mi trochę czasu... Przecież widzisz, przyjacielu, nie zwalił mnie z nóg! Choć to był nagły i podstępny cios. Nieobliczalny, jak na pozór wszystko, co On zwykł z nami czynić. Przedziwne, że za to Go kocham. - Słuchaj, tu nie ma żartów! - potrząsnął mną markiz. - Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię? - Tak, słucham cię... - wymamrotałem. - Słucham cię z należną uwagą. - Czyżby? No dobra... Więc posłuchaj! Nie uciekaj oczami po kątach, tylko słuchaj... Zasłabłeś, rozumiesz? Pokiwałem głową. - No, nareszcie! Więc chodźmy raz, dwa do siostry... - Po co? - Jak to: po co, do cholery? - Namawiasz mnie do rzeczy nieobyczajnej, mistrzu - I pogroziłem mu palcem. - Ty, wsadź swoje kawały... - Za pozwoleniem, markizie! - Nie jestem żadnym markizem! - tupnął nogą. - Jesteś! Sam do powinowactwa się przyznałeś! Już nie pamiętasz? - A ty jesteś szarlatan! - wysapał. - O, Jezu. Nie bierz wszystkiego tak serio... - To przestań mną się bawić!... - zawołał tak piskliwie, aż mi zadzwoniło w uszach. - Boże święty! Nie widzisz, że sobą się bawię?! Tanim kosztem!... - Głupota... - odparł po chwili i podniósł na mnie oczy. - Życie jest serio, Krzyś. Życie jest zawsze serio - powtórzył i skrzyżował ręce na piersi kategorycznym gestem. Byłem zbyt utrudzony, aby cokolwiek na to rzec. Treścią słowa pierwotnie była powaga, tak jak treścią wszystkich wielkich ksiąg. Każde słowo, nawet ordynarne czy sprośne, ma w sobie łut powagi. Ze wszystkiego, co ludzkie, wyziera powaga. Ostatecznie rodzimy się z powagą, z powagą idziemy do grobu. To prawda. Ale gonimy w; piętkę, mistrzu, odkąd zaczęliśmy traktować się z namaszczeniem... Chciałem mu to powiedzieć, ale już nie miałem sił. - Wiesz, odprowadź mnie do łóżka - poprosiłem. - Więc jednak... namyśliłeś się! - powiedział i wziął mnie troskliwie pod ramię. Chciałem iść tak, aby nikt mojej słabości nie zauważył,; lecz człapałem nędznie u jego boku. Markiz był niższy ode mnie i wcale nie taki silny, wprawdzie miał za sobą niewiele dłuższy tu pobyt, a szybciej wygrzebywał się ze swojej choroby, lecz pod względem fizycznym dała mu się we znaki, choć jadł z nieposkromionym apetytem. Los go nauczył nie marnować ani okruszyny. Tymczasem ja wpędziłem się w wygłodzenie, którego skutki tak paskudnie dały właśnie o sobie znać. Zmuzułmaniałem! Wlokąc się u ramienia człowieka z kacetu, zastanawiałem się, czy on to samo o mnie myśli! Tymczasem spostrzegłem, że zamiast wprost do sali i mojego łóżka on mnie ciągnie doi dyżurki pielęgniarek, do zabiegowego. - Hola! - powiedziałem. - Nie tędy droga, Rajmund. - Słuchaj, ja trochę się na tym znam - odparł. - Grozi ci zapaść, rozumiesz? - upierał się przy swoim. - Już nic mi nie grozi - powiedziałem. - Prócz tego, że zmusisz pielęgniarkę do wkropienia mi zastrzyków... A ja mam pocięty tyłek, ropnie na tyłku, krajane przez chirurga. - Znowu coś breszesz! - zawołał. - No to patrz! - zsunąłem spodnie pokazując napęczniałe opatrunki, przyklejone plastrem na krzyż i na ukos. Markiz z podziwem spojrzał na mnie. - Masz końskie zdrowie - mruknął. - Tak, mam końskie zdrowie - powtórzyłem za nim. Więc bądź łaskaw odprowadzić mnie do łóżka. - Tak - zgodził się. - Oczywiście. Objął mnie wpół, całą drogę troskliwie podtrzymywał; Słaniając się, powłócząc nogami, mimo wszystko starałem się mu ulżyć. Więc raczej szedłem, posuwałem się, niż byłem wleczony. Lecz człowiek z kacetu, który zawsze oszczędzał energię, musiał nią teraz szafować. Uważałem to za nadużycie, którego na nim się dopuszczam - ja, całe życie strzegący się przed tym, żeby nie zyskać niczego cudzym kosztem. Chudy markiz dźwigał chuderlaka cięższego o wszystkie wyrzuty sumienia, skórę i kości, starającego się jeszcze poruszać, aby - dopóki żyje - nie być bezwolnym. Wokół chwiały się ściany, cała nasza nawa zielona, pełna niejasnych twarzy, ale ja stąpałem twardo, aby mój przyjaciel nie uginał się pod brzemieniem, abym sam nie upadł i nie pogubił kapci. Ażebym był bezwzględnie przytomny, tak, odpowiedzialny, tak, panowie psychiatrzy, przytomny i odpowiedzialny do ostatniej chwili. To nie była krótką droga. To była długa droga zwana Dolorosa. Więc zasapaliśmy się obaj z markizem, niepokonanym człowiekiem z kacetu. To on złożył moje kości na pościeli i przykrył karmazynowa banderą. Po czym łagodnym ruchem, tak jak to czyni się umarłym, zamknął mi powieki... Na ulicy Taszkientu spotkałem mojego ojca. Był w kufajce. Twarz miał zmęczoną, zniszczoną i smutną. Wcale się nie ucieszył z naszego spotkania. - Wyjaśnij mi tylko jedno - powiedziałem. - Dlaczego nie wróciłeś? – A on mi odparł: - Wiesz, ile mam lat? Sześćdziesiąt i osiem. No, widzisz, widzisz, sam widzisz... Tropiłeś mnie bez ustanku, aż znalazłeś! - Tak rzekł bez gniewu, lecz i bez podziwu. - .Rzeczywiście - powiedziałem. - Znalazłem, ale za jaką cenę? - Jeśli myślisz, że jesteś obłąkany - powiedział mój ojciec - to się mylisz... Cokolwiek o tym myślisz, źle myślisz! Widzisz, spełniło się twoje pragnienie, to wszystko. Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć, że ktoś mi kiedyś proponował współpracę, świadczenie pewnych usług, w zamian za obietnicę odszukania go, mojego ojca. Powiedzieć mu o tym czy nie? Gnębiłem się spozierając na jego niską postać w sfatygowanej kufajce. A jeśli będzie mu przykro, że odrzuciłem ofertę, która może przyniosłaby mu wyzwolenie? I nie spełniłem synowskiej powinności? - Ho, ho, przerosłeś mnie o głowę! - zauważył. - Do tej pory, gdyby nie odebrano ci możliwości - odparłem - byłbyś geniuszem. - O czym ty mówisz? Jestem niskiego wzrostu. Nie spodziewałem się, że mój syn będzie wysoki. Śmignie, wybuja... Wdałeś się w mojego dziadka. W swojego pradziada! - Bo nic nie ginie - powiedziałem na to. - Wszystko się odradza. Zarówno w dobrym, jak w złym. - Hm!... - mruknął mój ojciec. - Zapuściłeś paskudną brodę... - i nawet nie dotknął jej palcem. - Ogol się. I bądź jak ludzie... Tak powiedział mój ojciec. Tak! Tak do mnie powiedział... Okazało się, że była to ostatnia iluminacja, jaką miałem przeżyć w domu obłąkanych. Ani ontologiczna, ani metafizyczna, zgrzebna jak waciak, kufajka, i - bardzo osobista. W czwartek Helena nie przyszła. Daremnie schodziłem na dół, do piwnicy, gdzie wielki panował gwar. Co kilkanaście minut daremnie zbiegałem do ożywionych katakumb, gdzie odbywała się komunia dusz. Kobiecych i męskich, choćby nawet te dusze daleko odbiegły od siebie i nie były tak bardzo siebie spragnione. Wszakże tam, w półmroku i półcieniu, w krypcie grobowca Łazarza, wbrew trwodze i odrazie, w miłosiernym sercu kobiecym cudownej zaznawały komunii. Albowiem nie było wśród nich takich kobiet, które są czymś innym niż kobietami, choć nieraz noszą bujne atrybuty kobiecości, kształty i urodę. Te bowiem dawno stąd pierzchły, uciekły, odeszły. Otóż w ów podwieczerz w krypcie Łazarza wielu było Łazarzy szczęśliwych, lecz ja byłem tym nieszczęsnym, który łaski nie zazna. Jest w życiu, przynajmniej w moim życiu, fatum pewne. Mianowicie - zostaję sam, gdy najbardziej, bardziej niż kiedykolwiek, czyjegoś serca przy sobie potrzebuję. Otóż można długo to znosić, pewnie i żywot cały, przywyknąć niejako, lecz moje siły były akurat na wyczerpaniu. Zrobiło mi się pusto w żołądku, duszy, sercu i w mózgu. Właśnie najgorsze było to odmóżdżenie, straszliwa degradacja, pod której ciężarem człowiek zaczyna płakać. Stracił nieodwołalnie wszystkie inne zdolności. Nic nie rozumie, nic nie umie, niczego nie potrafi. Więc płacze, bo wie o tym. Tę ostatnią zachował świadomość. I to koniec. Kres, z którego nie ma powrotu. Siedziałem w antyszambrze, sam, nasłuchując radosnego gwaru z krypty Łazarza, oparty łokciem o kolana, z twarzą ukrytą w dłoniach. Łzy były we mnie, w środku, ostatkiem sił broniłem się przed nieszczęściem, przed płaczem. Nie wiem, gdy dziś, po latach, spisuję dzieje moich niedoli, co mnie uratowało przed ostateczną a nieodwołalną degradacją. Czy fakt, że widziałem takich nieszczęśników pod naszym stropem, w domu obłąkanych, i wstrząsające to na mnie wywarło wrażenie? Wiecznie krytych pod kocem, rozpiętym na wyćwiczonych rękach i nogach jak namiot! Zastygły namiot z przestrzenią wewnątrz ukradzioną światu, cudowną przestrzenią, w której wreszcie można żyć! Przestrzenią wspanialszą od całej góry Athos!...- .Więc może dlatego sam uniknąłem anihilacji, że na ów widok - to nie było tak dawno, w ostatniej sali na uboczu, dokąd mało kto zaglądał - doznałem potwornego wstrząsu! Nie byłem naturą kontemplacyjną w sensie odcięcia się od świata, mój świat był wszędzie, jak został stworzony, tak ja się do niego garnąłem... I taka anihilacja była dla mnie niemożliwa, nic by mnie do niej nie przymusiło wbrew przyrodzonej mi naturze. Lecz mogłem zostać unicestwiony na inny sposób. Pod ciśnieniem opuszczenia i całej tej nędzy, którą przeżyłem, mojego znużenia, bezsiły i mojej w godzinie próby samotności, mojego straszliwego Wymóżdżenia, popłochu neuronów, które przestały wiedzieć, co czynią w mojej korze mózgowej i czemu służą, w stanie braku żółci bądź czegokolwiek na ratunek - mogłem lada chwila przestać być sobą! Starczyło raz nad sobą zapłakać. To nie są żarty, wiedziałem, że to wystarczy! Byłem już po twardej szkole wariackiej. Dawno przestałem terminować, wiedziałem, gdzie kryją się arkana. To ja rozmawiałem w początkach mojego wtajemniczenia z owym łagodnym, niestarym mężczyzną, który - zdawało mi się - pragnął ode mnie pomocy. On mnie słuchał i na tysiące moich wspaniałych argumentów mówił cicho, przerywając mi co pewien czas: "Nie jestem sobą, Krzyś, nie jestem sobą..." Myślałem, że on to mówi mądrze, roztropnie określa swój stan, więc świadomie poszukuje ratunku, ucieczki od tego, w czym tkwi, powrotu do tego, czym w duszy swojej jest, więc szuka, ratuje się, bo wyczuwa swoją szansę.. Długo to trwało. Mogłem mu gadać do końca dni moich, perswadować do zmierzchu świata. Bo nic, ale to nic, nie miał do powiedzenia prócz tej koszmarnej formułki! Była to formułka, którą w ostatnim przebłysku świadomości ukuł sobie na wieki wieków, amen! Więc znieruchomiały w antyszambrze pod radosną kryptą Łazarza nie doczekałem się anihilacji, swojego samounicestwienia, widać Pan nasz, Jezus Chrystus, nie odmówił mi okruchu tej łaski, która z taką szczodrością spłynęła na nieśmiertelnego żydowinę, Łazarza. Dosłownie był to okruch! Albowiem, kiedy już nie mogłem powstrzymać łez i czułem, że muszę pogrzebać siebie na zawsze, rzuciłem rozpaczliwe wejrzenie, jak zwierzę na sekundę przed zgonem. A siedziałem ze zwieszoną głową. Na zadeptanej podłodze przede mną leżał wyraźnie okruch, nie większy niż grudka, czarnego chleba, lecz nie zgnieciony czyimś kapciem. Zawsze lubiłem razowiec. Natychmiast wyciągnąłem rękę, spostrzegając, jak strasznie ona mi drży. I z pyłem, kurzem, piaskiem, włożyłem ów okruch do ust. I ożyłem. Albowiem łzy, które mogły mnie zgubić, spłynęły z okruchem chleba we mnie, do środka, i przepadły. Oczywiście, że nie znosiłem nigdy litowania się nad! sobą! I nic mi nie jest bardziej wstrętne i ohydne niż "self-pity". Oczywiście, że w każdym człowieku znajdzie się coś, co powinno mu pomóc na chorobę duszy, na duszy naszej unicestwienie. Oczywiście, że to zdarzyło się przed wejściem do miłosiernej krypty Łazarza, która na co dzień zamieniała się w stołówkę. Zatem w antyszambrze miało prawo leżeć mnóstwo okruchów, oczywiście. Lecz równie oczywiste, że w danym momencie leżał tam ten jeden! Właśnie w onej chwili, która stała się moim błogosławieństwem, zamiast nieodwołalną katastrofą. Ten okruch był dla mnie. Tak jak oczywiste, że podrzucił go ten sam Człowiek, który mi to przyobiecał, gdy szedł skacząc po falach sławnego jeziora Genezaret. A ja tego wówczas nie pojąłem, nie zrozumiałem, tak jak w pełni nie pojąłem i nigdy nie pojmę tego, co się przydarzyło w ową noc, gdy błogosławił nas wszystkich księżyc nad Epidaurem. Pan nasz, Jezus Chrystus. Albowiem w chwilę potem stała się rzecz straszna. Nie naszej, nie ludzkiej pełna grozy. Ktoś ostrożnie położył rękę na mojej zwieszonej głowie... Podniosłem oczy, aby powitać Pana naszego, Jezusa Chrystusa... - Stał przede mną gnom! Gnom, błazen króla jegomości czy jak go nazwać. Żółty, łysy. I powiedział: - Przyleciała sikorka! Chodź, zobacz... Sikorka przy leciała! Dobrze zapamiętajcie, co powiedział! Później okazało się, że był zamiłowanym ptasznikiem, czułym i uroczym ptasznikiem z krypty świętego Łazarza, który kogoś zamordował - nie pamiętam już kogo, żonę? - i nie chciał z tych murów nigdy więcej wyjść. I powiadam, kiedy ów gnom zjawił się przed moimi olśnionymi oczyma - nie przeżyłem i nie przeżyję nigdy takiej grozy! Boże, błogosław obłąkanym. - Rokowania są dobre - oznajmiła mi z błyskiem w oku Łasiczka. - Chwała Bogu - dodała ciszej - EMG wykazało, że to nic szczególnie groźnego. Teraz wiemy, jak panu pomóc, panie Krzysiu. Szło o elektromiograficzne badanie mięśni mojej ręki. Zatem te zmyślne igły, elektrody, wwiercały się w moje ciało tak długo i uporczywie, ażeby wykazać, że to "nic groźnego", ani nieodwracalne porażenie, ani zanik mięśni. Jedynie jakiś mankament, uraz, który da się usunąć. Nie dopytywałem się, jaki to uraz, jakiej natury. Albowiem instynkt mnie ostrzegł, że lepiej tego nie wiedzieć. Może dlatego, że mam nieposkromioną ciekawość życia i zawsze pragnę wiedzieć maksimum, instynkt ostrzega mnie -rzadka, lecz niezawodnie, kiedy winienem ściągnąć cugle, więc nauczyłem się go słuchać. Pomyślałem z wdzięcznością o dwóch kobietach, które miały dusze. Tyle się. mówi o duszy, a każdemu wydaje się ona czymś niematerialnym. Tymczasem pamiętam pot ich animy, pot duszy, perspirację, jeśli mamy być eleganccy. Jest to rzecz o której nikt prócz, nas nie ma pojęcia. Przy tym łączyła mnie z nimi jeszcze jedna tajemnica, której lepiej nie dotykać, a cóż dopiero wywlekać na jaw pod błahym pozorem zaspokojenia własnej ciekawości co do natury tego urazu, który zwichrował mi rękę. Nie wolno było dalej w to wnikać. Zwłaszcza że pod jednym względem nie miałem wątpliwości - wszak to moje wyznanie naprowadziło myszkujące we mnie igły na właściwy trop. Chwała Bogu, starczyło mi odwagi. Wówczas dokonała się symbioza, bez której technika medyczna, choćby najbardziej wyrafinowana, jest zaledwie techniką, niczym więcej. Oszałamiająca symbioza Psyche z Techniką. Wtedy na naszych oczach zaczynają dziać się cuda, odkrycia zrodzone nie przez przypadek, lecz dzięki woli wnikania w tajemnice ożywionej materii, dzięki wyzwoleniu inteligencji, dzięki komunii Psyche z Techniką. Kiedyś się to dokona, bo dziś trzeźwe umysły skłonna są zaliczać to zjawisko raczej do klimatu domu obłąkanych. Patrząc na Łasiczkę w białym kitlu, która mi komunikowała dobrą wieść, pomyślałem - a gdybym stchórzył, gdybym zataił tę brzemienną tajemnicę, to cóż byś mi teraz mogła zakomunikować? Cóż by EMG wykazało? Byłoby równie ślepe, jak każda inna aparatura medyczna! Wieść o wyniku badań wytrąciła mnie z całkiem innych nastrojów. Był to drugi dzień moich rozmyślań nad, tym, dlaczego Helena nie przyszła. Leżałem, prawie niej. ruszając się z łóżka, a kiedy uporczywe zdenerwowanie wyganiało mnie na korytarz, krążyłem tam i z powrotem nie odzywając się do nikogo. Podobny w tym do kroci pacjentów, z których każdy skurczony we dwoje obmacywał własny oścień w wątrobie. Różne myśli, różne domniemania przychodziły mi do głowy, czasem wręcz potworne: domniemania zaprzaństwa, zdrady, śmierci Heleny, przeto mało prawdopodobne, natrętne jak zwidy-niewidy, choć prawie nierealne! Trzeba było się od nich oganiać, pędzić od siebie. Niedobre, wyczerpujące zajęcie. Ktoś by powiedział, że te wszystkie udręki może dałoby się powstrzymać jednym telefonem. Może, ale nikt z nas pod żadnym pozorem do telefonu nie miał dostępu. To było leczenie zamknięte nie tylko z nazwy - i rzeczywiście! Był wśród nas młody chłopak, który cierpiał na straszliwą, wyniszczającą manię. Ktoś go przezwał z szyderczej potrzeby - "Jacuś, Mamusia Umarła!". I tak już zostało. Otóż ten spokojny, milkliwy chłopiec, właściwie wcielenie łagodności, dostawał paroksyzmów rozpaczy, że jego matka umarła. Ta niepozorna kobiecina, do niewielu zliczyć umiejąca, która nie opuściła żadnych odwiedzin i zasypywała syna wałówkami, psującymi się potem w szafce. Materialne ślady jej wizyt, domowe frykasy, które chętnie pozwalał innym cyganić, nie stanowiły dla Jacka żadnego dowodu trwałości ludzkiej egzystencji. Znienacka zalewał się łzami. Za każdym razem, nawet dla nas, obytych z jego manią, ten szloch był przejmujący. Pewnie i dlatego, że świadkami byli sami mężczyźni. Dla mężczyzny strata matki jest czymś takim, czego żadna kobieta nie jest w stanie sobie wyobrazić. Zresztą kobiety przeżywają śmierć tak odmiennie, że próżno o tym teraz się rozwodzić. Otóż pewnego razu usiłowałem perswadować Cherubinkowi, która akurat miała dyżur, że dałoby się położyć kres tej manii, w każdym razie można pomóc temu biedakowi w sposób prosty i zwyczajny. Wystarczy przywołać go do telefonu, połączyć z matką. Później okazało się, że jego matka nie ma telefonu. I kropka. A cóż szkodziło zachęcić ją do tego, aby przynajmniej raz dziennie dzwoniła do syna? Wisiała nad nami reguła, od której nie będzie odstępstw. Nieprawda, że nasze pielęgniarki nie przejmowały się losem Jacusia, syna, który co dzień tracił matkę. Ilekroć dopadł go paroksyzm, zawsze któraś głaskała go długo po głowie. Byłem więc radykalnie odcięty od wszelkiego kontaktu z Heleną. Listy podlegały lekturze - nawet nie wiem, kto się tym z urzędu zajmował, a zajmował się na pewno - sama myśl o podkładaniu komuś pod nos moich intymności wprawiała mnie w stan oburzenia. Jedyny list, jaki mógłbym napisać, byłby pełen wymysłów i szyderstwa, jako prezent dla lektora. Oczywiście Helena mogła przysłać mi list, do którego nikt by nie zaglądał, ale nie przysłała. Nie uważała za konieczne wyjaśnić mi, dlaczego w czwartek nie przyszła. Otóż to właśnie... Dlaczego? Najbardziej doskwierały mi dwie supozycje. Rozważałem je leżąc, chodząc, milcząc. Pierwsza była niedobra, ale nie tak groźna. Niedobra jak wszelka dydaktyka. Brzydko pachnie i nic na to nie da się poradzić. Ilekroć usłyszę, że czemuś "przyświeca cel wychowawczy", natychmiast mnie mdli Załóżmy bowiem, że Bourbonka, siostra oddziałowa, spełniła swoją groźbę informując moją żonę o tym, że rozdaję na prawo i lewo wszystkie zapasy, jakie mi ona przynosi. Wobec czego ustaliły między sobą, że Helena przestanie mnie odwiedzać, dopóki radykalnie nie wyleczę się z altruizmu. Przecież oddziałowa powiedziała mi wyraźnie, co mnie za to spotka. Była to zmowa kobiet, które zawsze muszą postawić na, swoim. Więc ukręciły na mnie bicz. Znalazłem się po taką tresurą, że próżno wierzgać. A wszelka zawziętość, opór nie miałyby najmniejszego sensu, gdyż obracają się stanowczo przeciwko mnie. Szło więc tylko o zachowa nie resztek godności... Oto, do czego prowadzi przymus szantaż, terror, okryty czcigodnym płaszczem dydaktyki Aby zatem zachować resztę szacunku dla samego siebie, nie pobiegłem ukorzyć się przed siostrą oddziałową. Złożyć hołdy Bourbonce i zaprzysiąc, że nie oddam ni komu ani okruszyny z zapasów, które mi żona przyniesie, jeśli w ogóle kiedykolwiek jeszcze przyjdzie w odwiedziny. Z nikim się nie podzielę. Tak mi dopomóż Bóg! Tego nie uczyniłem. Choć może byłoby to nie tylko upokarzające, ale i wielkoduszne. Wszak słaba to pociecha, że za śmiałym samoponiżeniem, samozaparciem snuje się cień wielkoduszności. Gdybyśmy odjęli temu moją czystą interesowność, chęć ujrzenia w nagrodę mojej żony, to taką sztukę samoponiżenia, interesowną i niewymierną skalę, uprawiał Francesco rodem z Asyż brat słońca. Mało kogo na to stać, a już na pewno ni nas. Pozostało mi posłuszeństwo, nawrócenie na wiarę, zachowaniem wszelkich pozorów przypadkowości! Po pierwsze, zacząłem jeść śniadania, obiady i wieczerze, o czym powołani zaraz donoszą, bo w naszym sanatorium nic się nie ukryje, a po wtóre, z pajdą chleba w garści zacząłem się pokazywać siostrze oddziałowej i paru innym siostrom dla pewności. Któraś mnie pochwaliła, wyrażając aprobatę dla mojego apetytu. Byłaby to pochwała szalbierstwa, gdyby nie fakt dla mnie zaskakujący, że z dnia na dzień rzeczywiście nabierałem potężnego apetytu, moje szalbierstwo przeistoczyło się w antyszalbierstwo, w sposób znacznie bardziej czysty i naturalny niż powieść W antypowieść, poezja w antypoezję, filozofia w antyfilozofię, nauka w antynaukę, człowiek w antyczłowieka. Byłem na drodze do sukcesu, który daje naturalność i prostota. Mogłem liczyć, że to, co czynię, zostanie mi policzone na dobre. Właśnie liczyć, że będzie mi policzone! Zatem zdejmą ze mnie odium i w najbliższy dzień odwiedzin, w niedzielę, przyjdzie do mnie Helena. Tak się pocieszałem, lecz gryzła mnie druga supozycja, o której wolałbym zmilczeć nawet przed sobą samym. Moje wyznanie w gabinecie elektromiografii wobec dwóch kobiet, które miały dusze. Powierzyłem im tajemnicę potworną. To był rak na mojej podświadomości. O własnych siłach stamtąd go wydobyłem, tak uważam, gdyż trudno w tym wypadku przeceniać rolę impulsów elektrycznych, które stymulowały korę mózgową. W momencie wydobycia na jaw, nazwania po imieniu, rzucenia przed oczy ludzkie, unicestwiłem go tak skutecznie, że lepiej tego uczynić nie można. Unicestwiłem w sobie samym! Cudowna to prawda. I gdybyż on zniknął całkiem bez śladu! Rozpłynął się w powietrzu!. Lecz on w tejże chwili zmaterializował się i zaczął istnieć poza mną. Jako moje fatalne wyznanie. I to też była prawda, lecz jakże złowróżbna i niebezpieczna. Raz, że z tego powodu mogą mnie stąd nigdy nie wypuścić! Jak człowieka pod namiotem z koca, jak łysego gnoma, ptasznika, jak gospodarza spod Żyrardowa, który rzucił się z siekierą na córkę, bo obcięła warkocze. Dwie anielice w złotych perukach prócz duszy miały obowiązki lekarskie, o czym poniewczasie pomyślałem. W psychiatrii jest to obowiązek informowania o wszystkim, co ma znaczenie dla stanu pacjenta, włącznie z jego condition spirituelle. Cóż za szyderstwo losu! Wyzwoliwszy się z udręki w sobie samym, automatycznie wpadłem w potrzask. Nie wątpiłem, że Zeus bezzwłocznie został poinformowany o charakterze mojego wyznania! Kwestia - czy powiadomił o tym Helenę? Właściwie, z dwóch względów powinien był to uczynić, aby sprawdzić wiarygodność mojego wyznania. Raz, że Helena stawała się zagrożona, dwa, że była przy tym jedyną moją opiekunką. Jeśli więc doniesiono jej o tym? I tutaj właśnie krył się sekret jej nieobecności? Tego koszmarnego czwartku, kiedy nie przyszła do mnie? I wątpliwe, czy kiedykolwiek przyjdzie! Czułem w sobie szczura pochwyconego w perfidną pułapkę. Rozumiałem popłoch duszy tego biednego zwierzęcia, które tyle przysług oddaje rozwojowi medycyny. W sobie samym doświadczałem szczura, którym manipulują bezwzględnie i dowolnie. Kiedy nie istniały neuroleptyki, istniał wrzask. Wielki wrzask z naszego gardła, który był jedyną naszą obroną, jedynym protestem. Dziś nawet pisku nie uświadczysz. Więc z tym oniemiałym szczurem we mnie czyhałem na korytarzu, żeby tylko zoczyć Zeusa, ordynatora. A ilekroć zoczyłem go, pędzącego z impetem odrzutowca, kłaniałem się w mig wołając: "Polecam się łaskawej pamięci!" Odpowiadał mi furkot fartucha, ale czasem błysk oka, który nie wiadomo co wróżył. Powtarzało się to parę razy dziennie, gdyż moja zawziętość, tak jak łagodność, nie ma sobie równych. Aż odniosło skutek. Zeus zaprosił mnie do swojego gabinetu, co bodaj nikomu się nie zdarzało, nawet tym, co wychodzili ze szpitala po skończonej kuracji. Nadmiar łaski, w końcu niespodziewanej, przyćmił trochę moje władze umysłowe. A przecież szło mi o to, czy on wie, że jestem niedoszłym mordercą. W każdym razi tkwiły we mnie takie instynkty. I czy uświadomił ten fakt mojej żonie? To przede wszystkim pragnąłem spenetrować. No i jakie będą tego skutki? Czego właściwi jakiej klątwy, mogę się za to spodziewać. Lecz w swoim szczurzym popłochu nie mogłem mu dalej wybiec naprzeciw, niż zjawiając się przed jego obliczem. Niechaj on uczyni, co należy. W końcu dostał do ręki granat. Albo niech eksploduje bez żadnej jego fatygi, albo niech go rozbierze na części. Tymczasem nie uczynił nic, nie mrugnął okiem, udając, że nic się nie stało! Kiedy zacząłem dziękczynne peany, ukrócił je machnięciem dłoni. I wtedy zaległa między nami wcale nie brzemienna, lecz nic nie mówiąca cisza. Głupia i pusta. Aż jedna z jego kapłanek, gotowa wszystko skrupulatnie notować w zeszycie, lekarka asystentka w tych grubych szkłach szlifowanych z góry lodowej na Oceanie Atlantyckim, podniosła głowę i spojrzała ze zdumieniem. Co się naprawdę rzadko zdarza psychiatrom. - Więc słucham - powiedział niecierpliwie Zeus. W końcu to ja dopraszałem się o audiencję. Lecz nie spodziewając się takiego obrotu sprawy, zakładając, że on dobrze wie, z czym do niego przychodzę - nie umiałem wykrztusić ni słowa. Zwłaszcza że raptem instynkt samoobrony ostrzegł mnie, gdzie czyha zguba. Jeśli dobrowolnie wydobędę na jaw zbrodnię mojej duszy, raz jeszcze sam do tego się przyznam, tak czy owak zginę. To nie będzie mogło skończyć się inaczej. Natomiast tylko on, Zeus, był władny wydobyć mnie z tej koszmarnej opresji. Gdyby zechciał spytać wprost: "Czy to prawda, że...?" Wtedy otwierały się przede mną niebywałe szanse, ogromne możliwości. Lecz on nie kwapił się pytać o cokolwiek, -choć wiedziałem, że on wie! Wiedziałem stąd, że zaprosił mnie do gabinetu, udzielił audiencji, choć nikogo jeszcze taką łaską nie obdarzył. Orientował się aż za dobrze, co komu doskwiera. Z byle czym przed jego majestat się nie przychodzi. Kategorycznie i sprawiedliwie. Okazuje się tymczasem, że wkradłem się tu jak złodziej, na którym czapka gore. Inna rzecz, że to on narzucił mi bezwzględnie taką rolę. A teraz swoim niezmiernie przenikliwym wzrokiem przeszywał mnie na wylot. I czytałem wyraźnie w jego oczach... Chciałeś próby, masz próbę, teraz spróbuj jej sprostać! Desperacja. Lecz było w tym coś porywająco męskiego, jak w Każdym szczerym wyzwaniu. Szczur we mnie pisnął i uciekł. W świetle oczu Zeusa postanowiłem się bronić! Nie wzorem desperata, który ciska wszystko na jedną.; kartę, lecz wzorem Odysa, który ma coś więcej do uratowania niż własną skórę, coś więcej niż własne istnienie. Penelopę, Telemacha, Itakę, na koniec swoją udręczoną duszę. Wszystko, czym był, jest i będzie. Wszystko z Homerem włącznie. - Więc cóż usłyszymy od pana? - spytał Zeus niej spuszczając ze mnie oka, a było to oko baczne, oczekujące na coś, co może zmienić, odmienić wszelką postąp rzeczy. Wtenczas zwyczajem ludów Wschodu, które odpowiadają pytaniem na pytanie, odezwałem się w takie słowa, podkradając ustom Zeusa formułę, jakiej nie zechciał użyć. - Czy to prawda, że... - zawiesiłem głos - są tu dwa stronnictwa, które ze sobą rywalizują? Ogarnęła mnie raptem nieziemska wdzięczność dla Zeusa, że przyjął to z całkowitą powagą. - Rywalizują? Proszę to wyjaśnić. - Mam na myśli wojenną grę, która się toczy... Właśnie coś w tym rodzaju. Wiecznie Czerwona i wiecznie Biała Róża. Tak, coś w tym rodzaju... Czy to prawda?; - Nie - powiedział łagodnym głosem. - Nie toczy się tu żadna wojenna gra, mogę pana zapewnić... - odparł Zeus. - Co jeszcze? Milczałem. pojętymi dla nas drogami! Wprawdzie skutki jego możemy nieraz odczuwać, ale odwoływać się do Zeusowego miłosierdzia to nie tylko daremne, lecz wręcz niebezpieczne. Albowiem to Zeus wie, co z nami czynić, gdy my sami nie mamy o tym pojęcia. Więc z drżeniem serca czekałem na słowo boże. Tymczasem on spoglądał na mnie spod oka. - Są na oddziale gazety - powiedział. - Niech pan się stara czytać, choć stronę dziennie, Próbowałem, panie ordynatorze, ale oczy mam do niczego... Druk mi się od razu zamazuje. - To proszę czytać same tytuły. Duże czcionki pan widzi? - Widzę. Nie chciałem się przyznać, że lękam się odczytywania tytułów w gazecie, gdyż tytuły są "mówiące" i nieraz mnie mocno bulwersują. Oczywiście bywają tytuły neutralne, bez znaczenia, ale przeważnie trafiają się takie, jak "Groźna Sytuacja", "Przygoda ze Śmiercią", "Nowa Zagadka", "Czy Uda Się Wydrzeć Tajemnicę?", etc. I wówczas w popłochu biedzę się nad rozszyfrowaniem, w jakiej mierze te złowieszcze informacje odnoszą się do mnie, aż dostaję dreszczy. Co wróżą w mojej konkretnej sytuacji? Na ogół wróżą bardzo niedobrze. Służą do pognębienia mnie. A nie jestem już taki odporny, jak zdarzało się na początku, więc unikam gazet jak ognia! Ale dlaczego mam się przyznać ordynatorowi? W obliczu boga im mniej się gada, tym lepiej. Zwykła przezorność nakazuje milczeć albo potakiwać. Zwłaszcza że doprawdy jak ślepej kurze ziarno trafia się wspaniały tytuł, podnoszący na duchu, jak ten, który chowam w pamięci: "Działać Spokojnie - Widzieć Ostro!" Cóż za informacja wartości miliona bitów! Dla mnie sugestia na wagę złota. Przecież i w tym momencie, w antyseptycznym wnętrzu świątyni Zeusa, właśnie do niej się stosuję. – A używał pan kiedyś okularów? Nie? No to dobrze - powiedział ordynator. - Więc niech pan czyta. Niech Pan codziennie sięga po gazetę. A zaburzenia wzroku z czasem ustąpią bez śladu. Proszę się o to nie martwić. Podziękowałem ukłonem, woląc się nie odzywać, zwłaszcza odkąd spostrzegłem, że asystentka skrupulatnie notuje każde słowo, na jakie się ośmieliłem. Szczęściem dla mnie było tych słów nie za wiele. Mój ukłon miał również świadczyć o tym, że zamierzam podziękować i odejść. Lecz Zeus do tego nie dopuścił. Zaiste coś go drążyło. Widać chciał tego, o co szło od samego początku. Chciał wydobyć ze mnie moje wyznanie, abym wyjawił tajemnicę duszy nie pokątnie bądź przypadkiem wśród wstrząsów elektrycznych, ale właśnie przed nim samym, najwyższym autorytetem, qui est ipse deus. - A jakie jeszcze mamy zmartwienia? - spytał dociekliwym tonem. Milczałem zastanawiając się, gdy przypomniały mi się dwie rzeczy naraz. Spojrzenie, oczy tego człowieka, gdy umierałem przywiązany do masztu. Próżno opisywać to spojrzenie, którego nigdy nie zapomnę. Ono mi kazało podziękować przedwczesnej śmierci za łaskę. Więc łotrem byłbym, gdybym zapomniał, że Zeus był mi przyjazny. Winien mu jestem coś więcej niż wdzięczność, życie. I pozostaję jego dłużnikiem. Może, w rzeczy samej, powinienem mu zaufać absolutnie, bez reszty. I skoro sobie tego życzy, nie zastanawiając się wywlec na jaw... Lecz zaledwie o tym pomyślałem, wzdrygnąłem się z awersji. Nie moja rzecz unicestwiać fantomy! Co innego nowotwór na mojej podświadomości, zbrodnia mojej duszy, którą sam unicestwiłem. A co innego fantom, który z tego powstał i straszy. Niech straszy. Róbcie sobie z nim, co chcecie!... I natychmiast wybrałem tę drugą rzecz, która - śmieszne to - równocześnie przyszła mi na myśl, gdy spytał dociekliwym tonem: jakie jeszcze mamy zmartwienia? - Taką obstrukcję, - jaka mi się w życiu nie zdarzyła!... - zawołałem kwitując wszystkie te męczarnie, jakie przechodziłem od kilku dni, odkąd zacząłem jeść na dobre. Zeus ani drgnął, choć odniosłem wrażenie, że twarz mu stężała srożejąc, ale może sprawił to kaprys światła, cień mknący od jego kapłanki, która zerwała się na równe nogi i obróciła na mnie swoje grube szkła. - Och, na to mamy prosty sposób! - zawołała z pretensją w głosie. - Dlaczego pan wcześniej mi nie po wiedział?! Jakby to było tak łatwo cokolwiek wam powiedzieć, co?, pomyślałem i bezczelnie wzruszyłem ramionami. - Nie ma problemu! - oświadczyła kategorycznie. Zeus skinął głową, co wydało mi się ryzykownym żartem, wszakże żartem boga, który niczego się nie obawia z ośmieszeniem włącznie. Nie ma problemu! I z werwą wyprowadziła mnie do zabiegowego, aby zlecić md coś na zaparcie! No i taki był finał mojej Zeusomachii. "Trzymałem się tak dobrze, że poczułem dla siebie tkliwość..." - jak rzekł Machiavelli, poddany mękom i wtrącony do lochu. Leżąc w rojnej sali, wciąż rozpamiętywałem powody, dla których Helena nie przyszła. Wprawiało mnie to w stan gorączki, rozpłomienienia umysłu. Nie znałem przyczyn, nie mogłem się ich domyślić i czułem się zagrożony. Śmiertelnie. Stokroć bardziej zagrożony niż Otello ze swoim obłędnym kompleksem. Przecież dla tego biedaka kobieta, którą tak umiłował, stanowiła wyłącznie przedmiot pożądania. Aż życie samo przeistoczyło się w pożądanie. Dlatego musieli zginąć oboje. Maur był zagrożony utratą osobistego prestiżu, niczym więcej, a to, dalibóg, fraszka w porównaniu ze mną zagrożonym utratą szansy życia. Albowiem nie miałem żadnej innej szansy życia prócz Heleny. To prawda, że szczęśliwszy byłem od czarnego desperata, gdyż znałem jej duszę. Helena była obdarzona szlachectwem duszy, o którym nigdy nie musiała mnie zapewniać. Dlatego paskudne podejrzenia, które zgubiły Maura, spalały się we mnie natychmiast. Dręczyły one wielu moich towarzyszy za kratami, lecz do mnie nie znajdowały przystępu. Przynajmniej od nich byłem wolny. I nie mogło być inaczej. Prawda, że najpiękniejsza wiara nieraz okazuje się złudna. Opierałem się nie na wierze, lecz na doświadczeniu, naszym wspólnym życiu, które nas złączyło. I niespodzianie, prawem kaduka, zostało poddane okrutnej próbie ognia i wody. Moja udręka zakotwiczyła się w samym rdzeniu życia. Nie miałem do stracenia nic prócz nadziei. Stracić nadzieję znaczy stracić życie. Nie po to wywinąłem się śmierci, aby nagła śmierć spadła na Helenę. Nie mogłem tego wykluczyć! I to był to najpotworniejszy domysł, jaki mnie dręczył. Uderzał znienacka, impulsami, wpędzając mnie w popłoch i trwogę. W istną pustynię rozpaczy. Nic dościga Nic! Nothing is followed by Nothing! Doświadczałem skali cierpienia jakiej nawet nawykła do udręk dusza nie jest w stanie wytrzymać. Pamiętajcie, że w piekle pierwsza rzecz to szukać pociechy. Więc i ja znalazłem. Pomyślałem, jeśli los odbierze Helenie życie, będzie to znak, że na mnie pora. Od tego momentu przynajmniej wszystko się staje jasne i proste. Wszystko. Wszystko. Do chwili śmierci, która jest chwilą zmartwychwstania. Ale nie tak, jak uczy Kościół czy religie Wschodu. Być może Ahaswer wraca tu co sto lat, ale najważniejsze jest to, że nikomu z nas nie została odebrana radość śmierci... Pomyślałem o tym świeżo przywiezionym biedaku, który wczoraj wie szał się w podziemiach, za kuchenką, w kiblu mało uczęszczanym. Dziś ten kibel stoi zamknięty, zabity gwoździem. Szpetny dowód, że biedaka nie upilnowali. Ale to ich zmartwienie, personelu w białych kitlach. Cały od dział był nieprawdopodobnie podniecony. Taki ewene ment! Bo to prawda, że gdzie jak gdzie, lecz w domu obłąkanych niezmiernie trudno targnąć się na swoje życie. Biedak pokutuje teraz w pętach na gwałtownej. I pewnie długo go tam potrzymają. Więc i ja będę musiał liczyć się z wieloma trudnościami, jeśli przyjdzie co do czego. Tymczasem przyszła do mnie masażystka. Krąglutka, pulchniutka i rumiana. Taki paczuszek, różyczka, jak mawiał znawca wdzięków niewieścich z Gogola. Przysiadła na moim łóżku, powiedziała, kim jest i co zamierza uczynić. Poleciła mi obnażyć prawe ramię, które obficie zsypała talkiem. Powitałem ją nad wyraz serdecznie, kiedy przyszła ze swoją pogodną buzią, całą "W uśmiechu. Ubawiło mnie zwłaszcza to, że ona nie wie, kim w gruncie rzeczy jest! Przedstawiła się oczywiście jako masażystka, to w porządku. Lecz nie wiedziała, że jest Zosią, siostrą mojej matki, najurodziwszą z sióstr. I to mnie tak ubawiło! Oczywiście nie pisnąłem ani słowa o jej tożsamości, gdyż mogłaby przerazić się śmiertelnie, jak to bywa z osobami nie wtajemniczonymi. Albo wiem Zosia została pochowana na dalekim i obcym cmentarzu lat temu prawie trzydzieści. I właśnie przyszła z rozjaśnioną buzią zrobić mi masaż. To ona mrugała do mnie ukradkiem swoją śliczną rzęsą. I wcale nie straciła nieposkromionego poczucia humoru. Mrugała raz po raz, choć wnet odpowiedziałem jej szybkim mrugnięciem, dając znać, że natychmiast ją rozpoznałem. I broń mnie, panie Boże, abym się z tym zdradził, pisnął choćby słóweczko. To była nasza tajemnica, dawno temu wiele mieliśmy wspólnych tajemnic, ale nigdy tak wspaniałej! Ja byłem niezły wisus, ale Zosia jest stokroć większy wisus ode mnie, jak widać, i nie przypuszczałem, że kocha mnie aż tak nieprawdopodobnie! Matko święta, jakaż ona jest szczęśliwa! Zamieszkała w młodej masażystce, wcieliła się w nią wszystka, wybierając kształt inny, może nie tak zgrabny i foremny, może nawet nie tak urodziwy, ale cóż tu grymasić! I ma znowu swoje dwadzieścia siedem lat! Boże, Boże - wołały do niej moje oczy - Zosiu, mieć możliwość zrobienia takiego psikusa!... I leżałem pełen zachwytu. Dwadzieścia siedem lat, cioteczko, zamiast prawie sześćdziesięciu, których musiałabyś dożyć w dawnym kształcie, w dawnej skórze! Przecież jesteś teraz młodsza ode mnie! Czy to nie wspaniałe? Czy to nie cudowne? Ty, którą pamiętam z dzieciństwa... I wówczas zostałem przez masażystkę skarcony, że się wiercę i przeszkadzam w pracy, czyli w cudownie wrażliwym, choć energicznym, masowaniu mięśni mojej ręki. Był to jeszcze jeden znak, że Zosia w niej siedzi, dowód koronny. Zareagowała natychmiast, gdy zagalopowałem się mówiąc o jej wieku. Bez żadnych komplementów muszę ci powiedzieć, cioteczko, że jesteś najpiękniejszą, i jakie to szczęście, że piękne kobiety nie umierają. Wtedy wtrąciła się masażystka, ona także istniała, ona także miała swoje do powiedzenia na nieszczęście. Zauważyła na moim palcu złotą obrączkę, unikalną wśród nas potępieńców. - A żona często odwiedza, prawda? - westchnęła przewracając oczami. - Z pana taki mały mężczyzna. W potwornej furii, zraniony do żywego, zerwałem się z łóżka na równe nogi. Przebiegłem salę. Zawróciłem. I z daleka potrząsając pięścią, krzyknąłem: - Nie wolno! Nie wie pani o tym, że nie wolno? I Więc niech się pani nauczy, że wobec marynarzy na morzu wspominać o żonie nie wolno... Nie wolno! Spozierałem wściekle na masażystkę, a w głębi duszy jęknąłem: Zosiu, nie powinnaś była do tego dopuścić! A Zosia położyła palec na ustach dyskretnym gestem wtajemniczonych... Klejnot jest w lotosie, amen. Kiedy masażystka - speszona, obiecując, że jeszcze! do mnie wróci - dawno już odeszła, długo rozpamiętywałem tę olśniewającą chwilę, tajemnicę, tajemnicę tajemnic, którą Zosia znała przez swoją śmierć i zmartwychwstanie, którą chroniła kładąc palec na wargach! Znak życia. Znak odrodzenia. Znak zbawienia. Moc tego znaku poraziła mnie swoją oczywistością. Inaczej ni przez śmierć odrodzić się nie można! Więc ona porozumiewawczo. kładąc palec na ustach wiedziała, że ja o tym wiem, albowiem jednoczyłem się ze śmiercią i znam tajemnicę lotosu. Oboje jesteśmy odrodzeni! A nasz kształt może zachować bądź przybierać inną postać, nie to jest ważne. I dalej w ów sekret próżno bym wnikała Albowiem najważniejsze, że sama nasza istota staje się odrodzona! Czyż nie przeczuwałem tego, z wielkim drżeniem serca, podobnym agonii? Czy z objęć śmierci nie powstajemy odrodzeni? Ci sami, lecz nie ci sami? Zwielokrotnieni, żywsi miarą serca, umysłu i duszy, na naszej wiecznej drodze do zbawienia? Przeczuwałem to więc owa nadzieja podtrzymywała mnie przez ten sezon w domu obłąkanych. Nadzieja odrodzenia. Może nie ma idei bliższej sercu człowieczemu? Moza nie ma bardziej przejmującego pragnienia, zaszytego w nas, odkąd tu jesteśmy? Tak liczne daliśmy tego dowody - w filozofii i sztuce, i mitach, i religii. Tak bardzo pragniemy wstać z popiołów... Godne człowieka pragnie! nie. Lecz przedtem trzeba się spalić! Otóż, spełniłem ten warunek. Spaliłem się w domu obłąkanych. Ślad spalenizny noszę na zaskorupiałych wargach. Kładę na nich ten sam znak, który mi Zosia z mdłością swoją zostawiła! Kładę palec na ustach. Albowiem nie traciłem nadzieja że wyjdę stąd odrodzony albo nie wyjdę wcale. Lecz długo i daremnie czekałem na znak, który oto został mi dany... Om Mani Padme Hum. Klejnot jest w lotosie amen. Geniusz metafizyki kazał umieścić te słowa święte w tybetańskim młynku modlitewnym, który obraca się w kółko. W kółko, w kółko. Amen. Tymczasem wkrótce znalazł się przy mnie magister AWF, specjalista od kontuzji sportowych. Aż takiej troskliwości o moją rękę wcale się nie spodziewałem. Bez kłopotu zaczęliśmy intensywne ćwiczenia. Od razu bowiem przypadł mi do gustu. Lubię mężczyzn, którzy niczego nie udają i z niczym się nie obnoszą, po prostu są mężczyznami, co rzadko się zdarza. Odznaczał się ujmującą powierzchownością. Był młodszy ode mnie, miał ze trzydzieści parę lat. Ćwiczenia nasze polegały głównie na czymś w rodzaju siłowania się. Przyciskał oburącz moją rękę do barku, a ja musiałem ją wyprostować, gdy on, stawiając mi opór, stopniowo zmniejszał nacisk. Powtarzaliśmy to po wielekroć, ów rytmiczny ruch wahadłowy, a przy moim osłabieniu męczyłem się szybko, gdyż musiałem w to wkładać bardzo wiele wysiłku. W przerwach gadaliśmy o kontuzjach wielkich sportowców. To znaczy - ja zasypywałem go pytaniami, gdyż okazało się, że zna wielu naszych mistrzów, biegaczy, dyskoboli, oszczepników, których ja podziwiałem na stadionie. Opowiadał z dyskrecją, ale mnóstwo ciekawych szczegółów, których nie powtórzę. Nie dlatego, abym zapomniał, tylko czy trzeba naszym mistrzom robić reklamę jeszcze w domu wariatów? Więc wszystko dobrze pamiętam, tak jak pamiętaliśmy obaj z magistrem ów sławny mecz lekkoatletyczny nad Wisłą, kiedy amerykańscy sportowcy, chłop w chłopa, mieli po dwa metry, a nasi - metr pięćdziesiąt. Kawał historii polskiego sportu mieliśmy do obgadania. Kiedy magister spostrzegł, że jestem wykończony, spytał, czy nie zechcę ćwiczyć sam, zanim on mnie znów za dwa dni odwiedzi. Zapaliłem się do tego, gdyż proponował mi męskie zajęcie. Przy wszystkich zabiegach masażystki z konieczności musiałem być bierny, a nic mi tak jak bierność, bezwolność nie dokucza. Więc wyraziłem szczerą chęć podjęcia ćwiczeń nad własną ręką - na własną rękę. Cała bieda kryła się w tym spastycznym skręcie dłoni, który mnie okaleczał. Rozumieliśmy to obaj bardzo dobrze. Więc magister pokazał mi, w jaki sposób powinienem ćwiczyć przyciskając dłoń do ściany, aby przeciwdziałać, przewalczyć ów nagły skurcz, skręt nadgarstka. Śledził pilnie i nadzorował moje poczynania, gdy uczyniłem kilka prób. W końcu zawołał z ulgą: - O, to!, to! - kiedy w desperackiej zawziętości rozprostowałem wreszcie dłoń na ścianie. Nie było to wcale łatwe. Miałem do czynienia z niesforną, zbuntowaną ręką. Była to ręka sobiepańska, wymykała się spod mojej władzy, tak jak skręt nadgarstka wymykał się mojej woli. Zrozumiałem, że czeka mnie nieustanny wysiłek, cierpliwość na miarę cholernej zawziętości! Lecz magister uśmiechnął się i podniósł do góry kciuk, czego ja sam sprawnie uczynić nie mogłem. Podniósł kciuk, żegnając mnie tym gestem, jakbyśmy pokonali pierwszą przeszkodę na długim; i trudnym dystansie. Minęły dni moich trwóg, piątek i sobota, moich oczekiwań na dzień odwiedzin, moich prywatnych agonii. Wszystko minęło na razie, choć pozostało we mnie, "bo nic nie ginie, jeno fale z tych kości dziwy tworzą nowe, bogacąc skarby głębinowe..." - powiedział Łabędź z Avonu. W niedzielę Helena nie przyszła, natomiast przysłała mi kuzyna. Kuzyn był przerażony, pocił się, czerwieniał i bladł. Taki wrażliwy człowiek. Strzelał wokół płochliwym okiem. Wiercił się jak na rozżarzonych węglach, gryzł wargi. Wtedy uświadomiłem sobie, jak niebiańską wrażliwość miała Helena i jak cudownie potrafiła nad nią panować, patrząc na to samo, co oglądał mój biedny kuzyn. Na nasze twarze, nasze ruchy, gesty, na sposób! bycia braci obłąkanych w godzinie odwiedzin w zakratowanej piwnicy. Nie zdawałem sobie sprawy, że dla człowieka z zewnątrz może to być takie straszne, jak okazało się dla mojego kuzyna. Zawiadomił mnie, że Helena zapadła na ciężką grypę. Ach, więc tylko to - pomyślałem - tylko to, Boże święty. Zasłoniłem oczy, aby nikt nie oglądał mojego wzruszenia. Kuzyn pospieszył z zapewnieniem, żebym się nie martwił, bo Helena mnie odwiedzi, kiedy tylko wstanie z łóżka, może już za tydzień. - Będę na nią czekał - powiedziałem - niechaj kuruje się spokojnie, gdyż czuje się coraz lepiej i co dzień ćwiczę rękę, i może prędzej wrócę do domu, może już na wiosnę. A przez ten czas nikt nie potrzebuje mnie odwiedzać. Mam tu dość jedzenia. Szkoda fatygi. Kiedy już jest wiosna! - powiedział mój kuzyn obdarzony ścisłym umysłem. - Od trzech tygodni jest już kalendarzowa wiosna. - Ach, tak? Co ty powiesz? No, no. Znów poczerwieniał i zbladł. Głaszcząc swoją kosmatą brodę patrzyłem z litością i obawą, że za parę chwil zrobi mu się niedobrze. Chciałem mu przedstawić Sylwka Kolosa, który krążył wokół nas, rozchełstany jak zwykle, podobny do imponującego burłaka, a pełen cudownej i czystej muzyki, zastanawiałem się, czy kuzyn by ją poznał ukrytą w tym nieprawdopodobnym niechlujstwie, ale po namyśle dałem temu pokój i szybko odprawiłem swojego kuzyna, nie mogąc patrzeć na jego popłoch i męki, jakie przeżywał w gościnie wśród nas, obłąkańców. Jakże on szybko zmykał! Przejmujący to widok, gdy trzeźwego na umyśle ścigać zacznie popłoch szaleństwa. Więc fika nogami, traci oparcie, ziemia umyka mu spod nóg, jakby nagle uświadomił sobie, że dynda na wątłej nitce trzeźwości. Bo tak to jest w rzeczy samej, tylko lepiej uświadomić to sobie zawczasu. Od tamtego dnia, czekając na Helenę, narzuciłem sobie twarde rygory. Kuzyn bowiem prawie mimochodem, lecz wyraźnie dał mi do zrozumienia, jak bardzo Helena przeżywała moje okaleczenie. Uświadomił mi, że właśnie tym przejmowała się najbardziej. Przeto od świtu do nocy ćwiczyłem rękę. Nie tylko na ścianie, jak uczył magister, nie tylko siłując się z nim, gdyż odwiedzał mnie regularnie, aby przeprowadzać ze mną mozolne, rytmiczne ćwiczenia. Z samego rana biegłem na dół ustawiać krzesła w stołówce. Sam wpadłem na ten pomysł. Zwichrowaną ręką chwytałem każde krzesło za nogę, zdejmowałem ze stołu i stawiałem na podłodze. Co wieczór sprzątano nasze kazamaty, zamiatano podłogę, krzesła przeszkadzały w porządkach, więc zastawałem co rano wszystkie krzesła na stołach, cały las sterczących nóg, obłych bliskich. Musiałem bardzo mocno chwytać je w garść, aby nie upuścić, obrócić krzesło w powietrzu i przykucnąwszy postawić na podłodze. Miałem wrażenie, że pracują przy tym wszystkie mięśnie ręki, a zwłaszcza tego nieszczęsnego nadgarstka. Odwalałem robotę należącą do salowych, które skwapliwie mnie chwaliły, nie pytając - jak to wariata - po co to czynię? Wkrótce doszły do wniosku, że za pokutę. I tak już pozostało. Albowiem sprowadzając ów las krzeseł na ziemię, śpiewałem. Nie tylko dlatego, aby zagłuszyć monotonię moich czynności. Śpiewałem, gdyż atawistycznym męskim prawem chce mi się śpiewać, skoro ranne wstają zorze. A ponieważ śpiewałem najpiękniejsze z pobożnych polskich pieśni, Bogurodzicę, "Ociemniałym podaj rękę, niewytrwałym skracaj mękę..." "Jej serca w ofierze składajmy...", Pod Twą obronę i tak dalej, salowe miały prawo uważać, że jestem rzeczywiście "wielkim pokutnikiem. Tymczasem we mnie budziła się radość z praktycznego zajęcia, jakim było ustawianie krzeseł w rytm dostojnych pieśni. Stworzyłem własny obrządek, zapewne nie zdając sobie sprawy, że jest on odbiciem pradawnego obyczaju człowieka. Po wiekach nieróbstwa spłynęło na mnie błogosławieństwo pracy, w którym kryje się zawsze obecność Boga. Któregoś dnia do mojej pieśni przyłączył się drugi głos. Tak sympatyczny intruz, że nie śmiałem obejrzeć się, kto zacz, ani go przepędzić. Czysty, bardzo melodyjny bas baryton. Swobodnie podjął moją pieśń i od razu wszedł w nią drugim głosem, miał dobre ucho, czego mu wnet pozazdrościłem. Nasze katakumby odznaczały się niezwykłą akustyką, którą nie mogłaby się poszczycić żadna z gotyckich katedr. Były przysadziste, blisko trzymały się ziemi, ale głos w nich pomnażał się i wielokrotnaiał, nie ulatywał w niebiosa strzeliście i bez śladu. Dzięki temu nawet taki śpiewak jak ja mógł przeżywać katharsis Szaliapina, wszystką wspaniałość nieba i ziemi, a cóż dopiero taki intruz, który - bądźmy szczerzy - śpiewał wielekroć lepiej ode mnie. "Bądź pochwalon, Boże wielki.." Jeśli nie był to sam anioł, może i mój Anioł Stróż, który sobie o mnie na koniec przypomniał, to któż to był, u diaska? Mimo ciekawości nie śmiałem się obejrzeć, aby go nie spłoszyć przedwcześnie, natomiast postanowiłem go wypróbować, niech się okaże synem światła bądź ciemności. Więc zaintonuję tę pieśń - pomyślałem - a jeśli intruz nie podoła, nie podźwignie tarczy Pana Boga, nie zdobędzie się na tyle poświęcenia, jeśli Usłyszę choć jeden fałszywy ton, skazę na męskiej czystości, przegonię go stąd jak oszusta! Niechaj będzie to próba ognia i wody. I zaśpiewałem. Pokaż no, kim jesteś!.., A kiedy obaj dźwignęliśmy bożą tarczę, uścisnąłem go jak brata! - Jarząbek jestem, ze Śląska - powiedział, tak jakby chodziło o czubatego ptaka, znanego z monogamicznych przekonań. Po czym spytał, czy byłem kiedy w Piekarach, z pielgrzymką do Matki Boskiej Piekarskiej, bo on tam się wybiera, gdy wróci do zdrowia. Spodziewałem się ujrzeć rosłego mężczyznę, sądząc po tak soczystym basie barytonie, tymczasem był drobny, kształtny, ruchliwy i rumiany, jak nomen omen jarząbek. To się nazywa urodzić się z nazwiskiem na dobrą miarę. Ofiarował się natychmiast pomóc mi w ustawianiu krzeseł, więc wyjaśniłem, dlaczego muszę to robić sam, ćwiczę rękę. Wystarczy, że sobie pośpiewamy na dwa głosy. Zgodził się skwapliwie. I odtąd śpiewaliśmy co rano. Dla Jarząbka była to chyba jedyna chwila radości w ciągu dnia. Ilekroć schodziłem na dół, już tam był. I wzdychał z ulgą, jakby nie mógł się doczekać, niecierpliwy i podniecony. Denerwował się, jeśli trochę zaspałem, i spozierał z milczącym wyrzutem. Dosłownie nic o nim nie wiedziałem, ani o jego zawodzie, pracy, rodzinie, ani o jego chorobie. Myśmy prawie nie rozmawiali, myśmy śpiewali. I nigdy nic miałkiego- włącznie wielki kościelny repertuar. Znał więcej pobożnych pieśni ode mnie i znał je znacznie lepiej, całe girlandy nie kończących się zwrotek, ale czuło się, że nie jest żadnym biskupem, księdzem czy organistą, że zna je wyłącznie z potrzeby serca. Spostrzegłszy, że się gubię, zawsze przerywał i zaczynaliśmy nową piękną Pieśń, natomiast każda osoba duchowna pragnęłaby mnie uczyć następnych zwrotek. Pewnego dnia, kiedy ustawiłem już wszystkie krzesła w jadalni i odśpiewaliśmy wszystkie pieśni, na ten dzień, Jarząbek wyznał mi, co go trapi. Przysiadł koło mnie i westchnął głęboko, gdy ja rozcierałem bolący nadgarstek swojej zmęczonej ręki. Ponad sto dwadzieścia krzeseł to niemało, nigdy nie mogłem się ich doliczyć. Jarząbek miał narzeczoną i wkrótce, lada dzień, wychodził na kilkudniową przepustkę. Dziewczyna na niego czekała i musiał jechać do niej, na Śląsk. Zresztą nie miał nikogo, do kogo chciałby pojechać tak bardzo, jak właśnie do niej. To znaczy miał rodziców, ale rodzice zawsze mogą poczekać. A dziewczyna nie. I właśnie w tym cała bieda. Jarząbek krótkim słowem wyznał, że ma .fatalne kłopoty z męskością, odkąd tu się znalazł. Właściwie takie, że w jego męskość można absolutnie powątpiewać. Więc to nie są żarty, skoro dziewczyna kiedyś się nim cieszyła, zatem i teraz nacieszyć się zechce. Paskudna sprawa i czy nie ma na to ratunku? - Pierwszy ratunek to przestać się denerwować i nie myśleć o tym od rana do nocy. - O, widzisz! Tutaj ludzie zawsze się mylą. Sąd Ostateczny może być dla nich co godzina, ale Boże Narodzenie tylko od święta! Tymczasem ono właśnie jest co dzień... Śpiewajmy. "Oj, maluśki, maluśki, maluśki jako rękawiczka..." Śpiewajmy, Jarząbek! "Oj, chudziuśki, chudziuśki, chudziuśki jak kawałek smyczka..." No i przez kilka dni nie było Jarząbka, a ja się przekonałem, że można stąd rzeczywiście wyjść na przepustkę, co wydało mi się nie tylko zaskakujące, ale i nad wyraz humanitarne. Pobudziło tak nieprawdopodobne nadzieje, iż czym prędzej poszedłem upomnieć się o przepustkę dla siebie, której mi jednak uprzejmie, lecz stanowczo odmówiono. Widać nie trzeba upominać się o cokolwiek, tylko czekać cierpliwie, aż sami ci dadzą. Tak tu było ze wszystkim. Na przykład markiz, gdyby nie dopominał się natrętnie o swoją sztuczną szczękę, prędzej by ją dostał. Tak się tu zawsze działo, taki był genius loci. Jeśli ktokolwiek o cokolwiek się dopominał, zawsze budził podejrzenia. Sam o tym zapomniałem na nieszczęście, gdyż wieść o przepustce, możliwości uzyskania przepustki, całkiem zawróciła mi w głowie. Toteż uświadomiono mi kategorycznie, że non sum dignus. Wolałem nie pytać, dlaczego. Ponieważ poniewczasie ścierpłem na myśl, że jestem podejrzany o mordercze instynkty, którym sam dałem wyraz wobec dwóch anielic w perukach, dwojga świadków, na swoje nieszczęście i zgubę. Jarząbek wrócił w niecały tydzień, a wrócił w glorii. Wyściskał mnie, wycałował. Nosiło go po korytarzach i salach, nie krępował się śpiewać o każdej porze, gdziekolwiek się znalazł. Zewsząd można było usłyszeć jego piękny bas baryton, wyśpiewujący śląskie pieśniczki. I tak poszła w nasz lud krzepiąca wieść, że Jarząbek znów stał się mężczyzną... Kiedy znacznie później opowiadałem tę historię Helenie, wielce jej była rada. Tymczasem zaś daremnie czekałem na Helenę i cierpliwie cierpiałem. Mieszkańcy tego domu dzielili się na bardzo ciężko chorych, ciężko chorych, chorych i zdrowiejących. Sam nie wiem, do której mogłem się przypisać kategorii. Bardzo ciężko chorzy leżeli w pętach, przywiązani do łóżek. Tam się nie zaglądało albo zaglądali ci, których sycił ów widok, dając im satysfakcję, że sami nie upadli tak nisko. Jednym słowem - ohydni gapie. W psychiatrii obowiązuje pobłażliwość i nigdy nie nazywa się rzeczy po imieniu. Właściwie chory jest niedotykalny. Nawet kiedy leży związany, pozostaje na swój sposób niedotykalny. Tak samo jak ten, który sterczy w drzwiach i gapi się łakomie na cudze konwulsje. Naznaczonemu stygmatem obłąkania wszystko, wolno. I cokolwiek uczyni, zasługuje na wyrozumiałość. Może tak trzeba, może jest w tym wielka mądrość, oddanie i pokora, tych wszystkich zdrowych! na umyśle, którzy pragną nieść pomoc obłąkanym. Alei mnie to oburzało do głębi. I wszelkie moje refleksje na ten temat związane są z tym, kiedy mój cudny, mały Chochlik został kopnięty w brzuch! Nie stało się to na moich oczach. Kiedy na wieść o tym pobiegłem do zabiegowego, Chochlik leżał jak spłowiała chusta. Załamałem ręce. To było takie kruche stworzenie. Kryła ból pod zamkniętymi powiekami. Kopnął ją świeżo przywieziony pacjent, który na wolności ciachnął sobie żyły na przegubach. Schyliła się nad nim podając mu lekarstwo. Ponoć jakiś inżynier architekt. Otóż nikt mi nie udowodni, że nie mam racji. W chorobie psychicznej ujawnia się cała natura człowieka. Każdy choruje tym, czym jest. I dlatego łże, kiedy potem zasłania się mówiąc, że nie wie, co czynił. Był poczytalny w swojej niepoczytalności. Można dla niego znaleźć sto usprawiedliwień, ale nie zmieni to w niczym postaci rzeczy. Uderzyć, kopnąć kobietę w brzuch! To nikczemność. Dlatego ów inżynierek, kiedy wydobrzał i snuł się wystraszony po korytarzach, pozostał dla mnie kundlem. Nie odezwałem się do niego ni słowem i w niczym mu nigdy nie pomogłem. Nie miałem szacunku dla jego cierpienia, albowiem sam je poniżył. Natomiast pielęgniarki przyjęły ten wypadek bez najmniejszego oburzenia. Raczej cum grano salis. Odtąd nazywały swoją koleżankę - "Kopniaczek". Kiedy stałem oniemiały patrząc na tę kruchą istotę, kopniętą w brzuch, któraś m nich odciągnęła mnie na bok i szepnęła: "Niech pan się nie martwi. Furda. Będzie rodzić dzieci Lekarz ją zbadał przed chwilą." Poszedłem stamtąd. Zauważyłem, im więcej mówię z pielęgniarkami, tym mniej poświęcają mi uwagi. Natomiast starają się mówić do tych, którzy nic nie mówią. Czekanie na Helenę przewlekało się ponad moją wytrzymałość. Byłem na ostatnim opatrunku u chirurga. Tylko dla przyzwoitości położyłem się na stole. Już nawet sączki okazały się niepotrzebne. Wygoiło się. Stary chirurg jeszcze obmacywał blizny, jakby nie mógł się z nimi rozstać. Nadmiar bólu, który mi kiedyś sprawiał, już dawno przestał mi dokuczać. Ale gadaliśmy przy tym jak zwykle, tym razem o dziejach Drugiej Rzeczypospolitej, których byłem zawsze ciekaw, a on je znał i oglądał w całości. Więc pytałem o różne rzeczy, a na koniec ośmieliłem się zadać mu pytanie osobiste. - A pan? Był pan za Dmowskim czy Piłsudskim, doktorze? - Ani za jednym, ani za drugim. Endeków nie cierpiałem. A piłsudczycy, kiedy dorwali się do władzy, dużo złego Polsce zrobili - powiedział zmywając spirytusem ślady po przylepcu na moich pośladkach, w czym zresztą mogła go wyręczyć instrumentariuszka. - Więc PPS? - zagadnąłem przypuszczając, że tam się kierowały jego sympatie. - Nie. Nie należałem nigdy do żadnej partii politycznej. Piłsudski to była postać. A Dmowski, cóż można o nim powiedzieć. - Obaj tu byli! - wyrwało mi się i raptem pożałowałem, że nie ugryzłem się w język. Lecz stary chirurg zaśmiał się cicho za moimi plecami. - Obawiam się, że obaj tu są!. - powiedział i jak urwis klasnął w ręce. - No, może pan wstać. Dziękuję panu. Skończone. Będzie jeszcze trochę swędzić, ale na wet już nie zakładam opatrunku, bo całkiem zbędny. - I nawiązując do poprzedniej kwestii, powiedział patrząc mi w oczy z ukosa, gdy stanąłem już na nogach: - Widzi pan, niczego innego nie robiłem przez całe życie, tylko krajałem bliźnich. Głównie ich pęcherze. - I chwała Bogu! - powiedziałem. - A czemu to pan Boga wzywa na świadka? - rzucił mi rozbawione spojrzenie. - Bo pan ma złote ręce. - Owszem - powiedział smutno. - Miałem. - Pragnę najserdeczniej panu doktorowi podziękować.! Skinął głową i najzwyczajniej rzekł: - To ja panu dziękuję. - Pan? Dlaczego? - Mam swoje powody. Niech się pan domyśli - położył mi dłoń na ramieniu, uścisnął. - Powodzenia. Kiedy mi później Ania pielęgniarka przy jakiejś okazji powiedziała, że ten stary człowiek odkładał swój urlop, aby dopilnować gojenia się moich ran, takich śmiesznych ran, nieprawdaż? - nie wiem, dlaczego pomyślałem o starych Polakach, którzy przecież tak łatwo nie giną. Akurat tego dnia, kiedy wracałem od chirurga, napotkałem na korytarzu posępny kondukt, który opuszczał naszą karmazynowa salę. Na ów widok przystanąłem ściśniętym sercem. Czterech moich towarzyszy niosło mary, na których spoczywał Dziadek wyciągnięty jak z żołnierskim, polowym łóżku. Oblicze miał szare, spowite całunem śmierci, mizerne. Okrutna w nim zaszła przemiana. Widziałem dumny jego profil, wysokie czoło, leć to, co było niezłomne i harde w tym człowieku, stopniało, jakby rozpływając się w żałości. Wąs mu oklapł, wargi drżały. Był to zewłok Dziadka, zewłok, który płakał na marach. Nieśli je zgarbieni moi towarzysze, wśród nich zasmucony książę i Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż, ten poczerwieniał i sapał. Z pulsującą dziurą w czole dźwigał suche ciało i kości Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Zasuszone ciało starca, który już umarł lub właśnie umierał, bądź miał umrzeć, nim przechyli się następna godzina. Z żałobą na twarzach towarzysze moi szli jednak dość szparkim krokiem, jakby im było spieszno. W wielkie chwile wkrada się zawsze pierwiastek błazeński, historia częściej dźwięczy szyderstwem niż patosem. Oto odjeżdżał C i e ń, ręce złamawszy na pancerz, a oni się spieszyli! U samego wezgłowia stąpał watażka w białym kitlu przepasanym rzemieniem, udając, że im pomaga. Potrząsał swoim kruczym czubem. Wokół stał tłum gapiów, poniektórzy z rozdziawioną gębą. Kondukt szedł środkiem, prosto do drzwi na klatka schodową. Nie skręcając ni w prawo, ni w lewo. Ku schodom do wrót na wiosenny świat albo dalej do krypty, do naszych podziemi. Zanim jednak kondukt pogrążył się w cieniu, stała się rzecz, której nikt, ze mną włącznie, nie oczekiwał. Dziadek dźwignął się na marach, obrócił. I półleżąc, wsparty na łokciu, przesłał nam kościstą ręką znak. Pożegnania czy pozdrowienia? Któż to rozstrzygnie? Nawet gapie z wrażenia zaniemówili. I nastała chwila ciszy, godna tego człowieka. Wyższa nad serca i umysły całej naszej gawiedzi. Przeminęła i nie będzie jej więcej. Kondukt przecisnął się wąskimi schodami w dół, a wtedy rozpostarły się wrota na świat, przy których już czekał w pogotowiu kędzierzawy Oberteufelfuhrer Tęgawek. Na moment zatrzymali się w progu na podeście. Wówczas książę schylił się nad Dziadkiem i okrył go pod brodę naszą banderą, naszym jedynym zbytkiem, ciepłym kocem z karmazynu. Przenikliwy powiew wiosny ciągnął od wrót. Wtedy nasi towarzysze, żałobnicy, wyprostowali się odstępując o krok. Natychmiast z tamtej strony świata wyciągnęły się cztery pary silnych rąk. Byli to bardzo krzepcy ludzie w szarych kombinezonach. Unieśli mary i poszli. Tęgawek z rozmachem zamknął wrota. Schował do kieszeni na brzuchu ciężki klucz, który nosił w najbezpieczniejszym miejscu, przy jajach. Gawiedź przyszła, gawiedź poszła. Przysiadłem na ostatnim stopniu schodów i długo a bez sensu płakałem. Mówiono mi później, że Dziadek został przeniesiony do pawilonu starców, chroników. Wszyscy tę brednię powtarzali. Powiadam - brednię. I będę bronił swojego słowa. Albowiem kiedy na mnie przyszła wreszcie łaska swobodnych przechadzek, zaglądałem często pod pawilon starców, nosząc im papierosy. Mieli za siatką coś w rodzaju wybiegu jak w Zoo dla zwierząt. Przysięgam, że Dziadka nigdy tam nie ujrzałem. Doprawdy w śmierci, w śmierci jest potęga i chwała, którą nazwijmy skromnie pociechą. Wierzcie w to, bracia i siostry. Wierzcie w to, inaczej przyjdzie nam rychło zginąć. Nasza karmazynowa sala odmieniła się po odejściu Dziadka, i nigdy już nie będzie tym, czym była. Świetność wprawdzie czasem wraca, wielkość prawie nigdy. Taka jest kolej rzeczy i próżno marzyć, aby było inaczej, aby lepsze nie zamieniało się na gorsze, historia wbija nam to do głowy z uporem, a nam wciąż kwitną mrzonki. Na łóżko po Dziadku trafił młodzieniec, który nie był w stanie ani sekundy usiedzieć spokojnie. Wiercił się, kręcił, wirował, tańczył i plótł rozbrajająco komiczne brednie. Wśród ludzi, którym nie chce się nawet palcem kiwnąć, aby wygrzebać się spod zwałów nudy, a większość moich towarzyszy nieustannie utyskiwała na nudę, taki wesołek stawał się od razu na wagę złota. Cieszył się mirem, powodzeniem i powszechną aprobatą. Przede wszystkim on się uśmiechaj bez niczyjego zawołania! Uśmiechał się zawsze i wszędzie, uśmiechał się do każdego, do każdej żywej duszy. Migał czarnymi oczami, migał zwinnymi palcami. Pełen ruchliwości, która stałaby się iście szatańska, gdyby nie była tak dobroduszna; Gesty jego przyprawiały o paroksyzmy śmiechu nawet melancholika Kitchenera, który nic nie gadał, wcale się nie odzywał, ale okazuje się, że jednak chichotać potrafił! Ciekawe, że wesołek miał twarz asteniczną, bez cienia rubaszności, a jego humor, jak mi się zdawało, brał się nie tyle z natrząsania ze świata, co z samego siebie, ale bynajmniej nie po to, aby siebie ośmieszyć czy poniżyć, tylko - w ten sposób wywyższyć. Kpił z siebie, to prawda, ale pod warunkiem, aby wszystek świat bez przerwy na to patrzył i podziwiał. Po pierwszym dniu jego popisów, które oszołamiały świeżością i rozmachem, nawiedziła mnie makabryczna myśl, że został zaprogramowany przez jakichś speców cybernetycznych, którzy uwielbiają wisielcze kawały. Amerykańskich czy innych, może po to, aby sprawdzić, jak sami będą w niedalekiej przyszłości wyglądać! Młodzi, śniadzi, przystojni. I zrobiło mi się okrutnie żal tego chłopca, zamienionego w świnkę doświadczalną, w automacik do śmiechu made in USA czy gdziekolwiek indziej... Ten biedak calutki dzień nie zmrużył oka, my zresztą również, oprócz tych chwil, kiedy biegał po innych salach. Ale wnet wpadał do nas i wszystkich rozśmieszał, jakby wszyscy mieli łaskotki. Zamiast rąk posiadał ruchliwe młynki, którymi wywijał każdemu przed nosem. Dawniej byłyby to pewnie skrzydła wiatraka, lecz technika zaszła dość daleko, więc poruszały się z siłą propellerów. Wśród chmary gestów sypał powiedzonkami - z tak nieposkromioną werwą i błyskotliwością, aż zapominało się, że powtarza w kółko to samo. Miał repertuar perforowanej taśmy, niezawodnej jak genialnie tępy komputer. Wyjątkowe, bądźmy szczerzy, kurewstwo. Wyjątkowy nihilizm tych, którzy uzurpują sobie władzę nad naszym mózgiem, coś, co nas wszystkich czeka! - To było okropne. Im dłużej szalał, im dłużej dokazywał, tym więcej cierpiałem wskutek bezradności. Zrazu - z energią życiową, która wciąż odradzała się we mnie, usiłowałem przeciwstawić się tej nakręconej maszynce! Niestety - daremnie. Śniady i czarnowłosy, młodzieńczy robot śmiechu, miał nade mną przewagę, której nie potrafiłem sprostać ani swoją przyrodzoną inteligencją, ani sprytem. To był szelma chłopak. Więc liczyłem, że ta ludzka cecha pozwoli mi dobrać się do niego. Po nocach rozważałem różne sposoby, kiedy on wreszcie utrudzony spał. Nawet przyszło mi na myśl, czy to nie jest przypadkiem dybuk? Ale po rozwadze doszedłem do wniosku, że płonny to domysł. Wszak z dybukiem, czyli duszą zmarłego grzesznika zamieszkałą w ciele żyjącej osoby, zawsze mógłbym się dogadać. Każdy dybuk ma inteligencję żywą, a nie martwą. Tak martwą jak ów biedny chłopiec, jeżeli w ogóle miał on jakąkolwiek własną inteligencję. Napęd, któremu został poddany, nie malał ani na chwilę, a to już przeczy czemuś naturalnemu i traci związek z żywością ludzkiej inteligencji, która może objawiać się w sposób zaskakujący, niemniej jednak naturalny. On był bardzo chudy, ten automacik do śmiechu, sam się spalał, regenerował się wszakże kilkakroć w ciągu dnia na modłę iście napoleońską. Padał jak ścięty na łóżko i w mgnieniu oka zasypiał kamiennym snem. Lecz spał nie dłużej niż pięć, dziesięć minut. I zrywał się odświeżony, gotów do akcji. Tę sztuczkę uprawiał wielki cesarz Francuzów, tak mówią kroniki. Ale nawet °n nie potrafił jej upowszechnić. Po naszym czarnowłosym komputerku widać było jednak, że chytre móżdżki ten napoleoński sekret wywąchały. W tym momencie dochodzimy do sedna rzeczy. Me mogłem sobie z tym automacikiem poradzić, bo pracowało nad nim wiele mózgów, których on był owocem i efektem. Mój pojedynczy mózg nie mógł przeciwstawić się konstrukcji zbiorowej. Nic nie potrafił wskórać. Ten chłopiec mnie lubił. Miał do mnie wyraźną słabość. Jeśli był to przejaw resztki własnych uczuć, które się w nim broniły? Czyżby błaznując przede mną dopraszał się o pomoc? Tak mi się zdawało, odniosłem takie wrażenie patrząc w jego oczy, roziskrzone, a smutne jak czarna noc. I to mi nasunęło myśl o dybuku. Ktoś powie, że żydowskie wierzenia znikły ze słowiańskiej ziemi. Ale to taka sama prawda jak ta, że wszystko ginie. Może i ginie. Może ginie wszystko, a może nie ginie nic. Więc dlaczego w piątek, w szabas, pamiętam dobrze! w piątkową noc, pomyślałem właśnie o dybuku? Bo w dzieciństwie zakradłem się pod Kuczki, pod te tajemnicze budy, ponaglany niesamowitą ciekawością? A dziś nikt tego nie czyni, żaden goj nie ujrzy żadnego chasyda, bo wszystko na zawsze przepadło. Brak mi Żydów w polskim pejzażu. Oni wyszli stąd, poszli do Synagogi! Wrócą. Niepodobna, aby nie było z nami Żydów. Niepodobna, abym nie mógł podyskutować z czcigodnym rebe jak czynił to mój ojciec, kiedy ja patrzyłem z zachwytem na młodzieńców z hederu, ze szkoły rabinackiej, którzy mieli pejsy cudne jak wrzeciona, a gesty płynne jak w dostojnym tańcu, nie tak zwariowane jak ten biedny mój cyborg. Gdybyż on był dybukiem, inaczej byśmy gadali! Więc może jeszcze powrócą. Bo właśnie na naszej ziemi, a nie gdziekolwiek indziej, mieścił się Paradisum Judet orum. Hic. Hic est Mater Polonia. Dopóki nie wtrącił się anioł z mieczem ognistym. Parszywy anioł parszywego imienia. Zwał się Fuhrer, o czym wielu zaprzańców zapomniało. Strawiłem na tym noc, całą piątkową noc. Zastanawiałem się, dlaczego mój ojciec, syn chłopski, nauczył się hebrajskiego? Po co mu to było potrzebne? I z jakie przyczyny w samotne wieczory kartkował Talmud? Gdy; bym go jeszcze raz spotkał, chętnie bym go o to zapytał. Po co go pcha się do wiedzy, która mu nie przy należy? Niestety czułem, że więcej do mnie nie przyjdzie, więcej go nie zobaczę prócz tego razu na ulicy Taszkientu. Nie, on nie był w niczym, ani z rysów twarzy, ani z charakteru, podobny do Żyda. Więc jeśli nawet kiedyś coś takiego się stało, to było tak dawno, że kod biologiczny, kod dziedziczny, już tego nie odnotowywał. A jednak w środku nocy ogarnęły mnie raptem upojne marzenia. Ujrzałem cudowne semickie oczy, najpiękniejsze, jakie zna Ziemia, a nie ma piękniejszych niż te z okolic Morza Śródziemnego, Marę Nostrum, po którym wiecznie żegluje Odys. Ujrzałem kruczowłosą dziewczynę w pałającym zbożu, szła z pałającym wejrzeniem, w pałającym, słońcu. Dalej piął się chmiel, tak jak pnie się do dziś na zielonych pagórkach. Wszystko wokół pałało - nie blaskiem słońca, lecz słońcem jej oczu. Szła ziemia judejska do ziemi słowiańskiej. I wszystko wokół pałało. Dziewczyna szła miedzą na spotkanie płowego kochanka. Gorący uścisk, który uczułem, odebrał mi wkrótce świadomość. Dwakroć nie da się tego doświadczyć. Nie pamiętam rozkoszy, którą przeżyłem, albowiem była zbyt szalona, zbyt silna. Silniejsza niż wszystek stężony czas, który trysnął spod pokrywki wieków! Kiedy ocknąłem się na swoim barłogu w domu obłąkanych, znalazłem się w stanie takiego oszołomienia, że tarzałem się z rozpaczy i tęsknoty, bełkotałem, coś o tym, że wszyscy jesteśmy mieszańcami, wyjaśniałem Helenie, że wcale jej nie zdradzam, nie zdradziłem, choć wargi mam obrzmiałe, pokąsane do krwi, bo to inna, inna sprawa. Inna rzecz. Czarnoleska, czarnobrewa, czarnooka. I niechaj nikt mi nie mówi, że to był sen nocy piątkowej, sen samiutkiego szabasu, którego na ziemi słowiańskiej nie ma już kto przestrzegać. Co to było naprawdę, tylko ja sam wiem. I pozwólcie, że tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu. Popatrzcie kiedyś w oczy słowiańskiej ikony. Nic więcej nie dodam. Reszta to wasza rzecz. Raptem ogarnęła mnie odraza do barłogu, w którym się tarzałem obolały z udręki. Wstałem z niespodzianie wielkim trudem, jakbym miał w lędźwiach pud żelaza. Zakręciło mi się w głowie, lecz nie upadłem. Otarłem czoło, lepkie od potu. I zacisnąwszy zęby, starannie prze- ścieliłem łóżko. Pomyślałem o chmielniku w swoich rodzinnych stronach. Chciałbym go jeszcze zobaczyć. Chmielnik, a dalej miedzę wśród zbóż. Pomyślałem o ciężkich pszczołach i zielonych pagórkach, kiedy ona szła tamtędy, oliwkooka, tak rączo szła z dalekiej Judei. I uśmiechnąłem się. A uśmiechnąwszy pomyślałem, że z domu obłąkanych jest wszędzie blisko. W każdym razie nigdy dalej, niż sięga tchnienie. Na odległość pocałunku, w, którym zwarły się setki lat, setki wiorst, setki łez rozkoszy i cierpienia. Cała nasza cielesność i tęsknota. Spełnione marzenie wszechmarzeń. Noc gasła, dniało. Za oknami, za kratami wstawał świt. Wszędzie blisko!, pomyślałem w upojeniu. Wszędzie blisko!, jakbym tulił się w ekstazie do jej gorących piersi. I nic więcej nie pamiętam. Zmorzył mnie sobotni już sen, sen wiosennego poranku, może i paschalny, któż to wie? W tym śnie krążyło, brzęczało mi w głowie jak ciężka pszczoła słowo I s z a. Natrętne, rozeźlone, a całkiem niezrozumiałe! W sposób nieprawdopodobnie mściwy wierciło mi dziurę w mózgu. Za jakie grzechy?, pytałem Pana Boga, nie mogąc się pozbyć zmory, która wkradła się w mój sen! I dręczyła mnie! Kiedy ocknąłem się wreszcie, półprzytomny, jak z pręgierza zdjęty, późno było, wszyscy już biegli na śniadanie. Przetarłem oczy, jakbym zapomniał o zmorze! Isza, isza, isza! Ulotniło się to z mojego mózgu. Jakby ręką odjął. I natychmiast owionęło mnie wspomnienie szabasowej nocy, upojny błysk wielkich, czarnych, pałających oczu... "Lszanna habaa be Jeruszalaim!" - w najwyższym zdumieniu szepnąłem do niej. .Rozumiejąc, co mówię, rozumiejąc, co te słowa znaczą. "W przyszłym roku spotkamy się w Jerozolimie!" Nikt mnie tego nie uczył, nigdy nie mówiłem po hebrajsku! Było to coś niesamowitego!... Nawet dla mnie, obytego z niesamowitością wszelkiej rzeczywistości!... Sala opustoszała, kiedy zwlokłem się z łóżka na rozdygotanych nogach. Łydki mi się trzęsły jeszcze, gdy zstępowałem w podziemia po wąskich schodach. Nie maczaj palców w źródle tajemnic... Nigdy więcej nie rób tego, zaklinałem sam siebie. A przy śniadaniu omal się nie udławiłem, aż Piotr Anglik huknął mnie w kark, inaczej na śmierć bym się zakrztusił. Przypomniałem sobie!... Isza to kobieta! Isza to po hebrajsku kobieta! I Bóg mi świadkiem, to przecież było jedyne hebrajskie słowo, jakie zapamiętałem z grodzieńskiego dzieciństwa... A chmielniki są na ziemi lubelskiej! Bagatela. I nic już z tego ani pojąć, ani dedukować nie usiłowałem. Niech mnie ręką boska broni! Są tajemnice niedopowiedziane, które rozszyfrowywać przecie - darmo! Następnej nocy ocknąłem się ze snu bez snów, tknięty jakimś wewnętrznym przymusem. Coś kazało mi wstać, wyjść na ciemny i cichy korytarz. Naprzeciw gwałtownej pielęgniarze drzemali w fotelach, całą naszą arkę zmorzył sen. Wszystko tonęło w półmroku i ciszy. Tylko linoleum lśniło zielonością Morza Czerwonego w światłości z niebios rodem. Zapragnąłem ujrzeć źródło tego światła, które mnie do siebie przywoływało. Bojaźń moja była wielka i przejmująca, lecz wstąpiłem w smugę światła, której chłód przeniknął mnie dreszczem. Szedłem boso, tak jak się idzie wskroś toni, sandały moje, stare kapcie, zostawiłem na brzegu, na krawędzi cienia ziemi. Stąpałem żwawo i lekko, właściwie nie szedłem, lecz byłem przyciągany. Mknąłem na koniuszkach palców. W swoim zielonym chałacie, trzepoczącym u moich stóp. Aż oparłem się o roziskrzony do białości parapet okna, na którym złożyłem dłonie jak na kamieniu ołtarza. Okno wychodziło na nasz ogród, nasz gaj, do którego nigdy jeszcze nie zajrzałem, obrzeżony wokół cieniem muru, cieniem wieczystych tabu i zakazów. Nachylona gałąź kasztana lśniła od lepkich pąków. Wówczas ośmieliłem się podnieść oczy. Wysoko nad naszym gajem stał Księżyc. Aż mi oddech uwiązł w piersi. Tak był piękny i tak niesamowity. Raptem trysnął na moich rzęsach! Wzdrygnąłem się do głębi duszy. Albowiem objawiła mi się jego istota... Był to księżyc Paschy. Pierwsza wiosenna pełnia. Kiedy wstanie, wówczas od wieków odbywają się przaśniki, święto Paschy, na pamiątkę wyjścia z Egiptu narodu wybranego. Stał patrząc na mnie z wysokiego nieba, a ja ze zgrozy dygotałem. Po co mi było maczać palce w źródle tajemnic? Po co było je mącić swoją ignorancją i głupotą? Proś, póki czas, o przebaczenie. Albo oszalejesz jak derwisz, który tknął palcem niedotykalne źródło, ujrzawszy w nim odbicie gwiazd. Pokłoń się po trzykroć, choćby jak zabobonne Słowianki przed nowiem, prosząc o przychylność i łaskę. Rób coś, zamiast trząść się w swoim zielonym chałacie i szczękać zębami. Zapłacisz za tę oliwkooką, aż twój cień będzie błagał o litość po wszystkich zakamarkach ziemi i nigdy z trwogi nie sczeźnie! Co ty wiesz o dybuku, co? Albo o Ahaswerze? Ty nie obrzezana z sentymentów nędzo! Kto twoje papę wydał jak szantrape? Synku szabesgoja! Jasne, że on więcej do ciebie nie przyjdzie. A że widziałeś go, spotkałeś na ulicy Taszkientu, to ta sama prawda, jak dowód matematyczny, że dwa i dwa jest pięć, ny? Wyszedłeś, synku, na zero! Ty się z nami w handel nie wdawaj. Razem z twoim chmielem na zielonych pagórkach! To mają być pagórki? To jest nic! Wszystko to była prawda. Na swój sposób. Oczywiście, na swój sposób! I wtedy Go przyłapałem, gdy tak świecił nad moim czołem, rażąc mnie prosto w oczy. Już wcześniej, może na samym początku, spostrzegłem w Nim coś osobliwego, ale w popłochu nie zdołałem poznać, co to jest! Był odwrócony swoją drugą twarzą, niewidocznym z Ziemi awersem Księżyca! Tą reszką, tą przeklętą reszką! I teraz ją na wskroś widziałem! Nie to, że była fałszywa! Była jawna, otwarta, w pełnym blasku swojej zarozumiałości i pychy. Wszechmocna, jakby wody Morza Czerwonego wiecznie rozstępowały się na jej mrugnięcie! W metafizycznym rozbawieniu, od którego jeżą się włosy, mrugała i do mnie z politowaniem. Wielka Reszką Księżyca, szydząca ze mnie, nędznego człowieczka, który miał czelność podnieść ślepki ku tajemnicy tajemnic. Uczepiłem się wzrokiem gałęzi kasztana, pąków lepkich i nabrzmiałych. Całowałem je ciepło jak usta czarnowłosej dziewczyny, która szła miedzą wśród rozgrzanych zbóż. Zsunąłem z ramion zielony chałat, zdjąłem kurtkę. Pierś mam bezwłosą i gładką. Mógł mnie napromieniować swoim zjadliwym światłem, ile tylko zapragnie. Przestałem się Go bać, żadnej już we mnie nie potrafił wzbudzić trwogi. Albowiem z n a ł e m inny Księżyc, którego byłem wyznawcą i sługą. Ten cudowny... Zwiastun Wielkiego Miłosierdzia, wschodzący w dzień i w noc, więc także i na Paschę. Nasz Księżyc nad Epidaurem, pod którym żyjemy wszyscy, zmarli i narodzeni, choć niektórzy albo udają, albo naprawdę o tym nie wiedzą. I tak spuściwszy oczy, spozierając na wiosenną gałąź kasztana, który wrastał korzeniami w nasz gaj, wyplątałem się z kabały, w jaką sam dałem się wplątać po rozognione uszy, odetchnąłem, jakbym przełamał perfidne zaklęcie. I pozbierawszy z linoleum swoje rozrzucone szaty poszedłem jak pokutnik na intencję mnogich dusz ignorantów w smutną pielgrzymkę do swojego łóżka. Tyle przeżyłem, a nikogo nie obudziłem... Zresztą była głęboka noc, jak samo jądro rzeczy. Wkrótce zostałem przeniesiony z karmazynowej sali - na moje szczęście, gdyż dawna komnata królów, odkąd odszedł z niej Dziadek, straciła swój czar i potęgę (mimo obecności osamotnionego księcia, dla którego beznogi krawiec, eks-jenerał, czy Jasieńku- Rozkwitały-Pąki- Białych-Róż nie mógł być żadnym partnerem), a zamieniła się w istny cyrk, odkąd zaczął po niej grasować ów czarnowłosy młodzieniec, automacik do śmiechu. Taki doskwierający jak sto lat niewoli. Jak te wszystkie grymasy, które trzeba było stroić na oczach świata. On doprawdy przypominał i Chrystusa, i papugę, i wszystko, co można sobie wyobrazić na ten temat. Na swoją modłę był równie wspaniały, co odrażający. I dokuczliwy dokuczliwością, która nie wygasa. Na oczach świata, śledzony znad Newy, Sprewy, Sekwany i Tamizy. Strojący miny - do gromkiego śmiechu! Z ulgą pozbierałem swój skromny dobytek, opróżniłem szafkę z kilku paczek papierosów, które mi pozostały od wizyty kuzyna. Na pożegnanie pozdrowiłem chłopaków, którzy jakoś się tu przyjęli, zadomowili, wrośli, bo najchętniej wylegiwali się zbijając bąki. Młodzi i zdrowi, ufni w przyszłość. Ani ich ciekawiło podglebie, z którego wyrośli. Ani cokolwiek prócz ich własnego prawa do życia, wymagań i przywilejów. Wychodząc stamtąd miałem wrażenie, że żegnam szmat historii podbity karmazynem. Przeniesiono mnie w zacne towarzystwo, do ustronnego pokoju dla gwałtowników, których już nie ma. Więc ta separatka dla czterech, dawniej innym służąca celom, zamieniła się w ostatni popas dla tych, którym za jakiś czas pisana jest wolność! Czekało mnie świeżo pościelone łóżko, sędzia, kochanek Andromedy, wychodził stamtąd na wolność i swobodę! Wszyscy mu życzenia składali, markiz, Piotr i młody architekt z aztecką czaszką. A on sam jakby wypiękniał, w uśmiechu twarz jego nie przypominała zabawnej, stropionej kukiełki. Mówił wyłącznie do rzeczy i widać było, że to ze wszech miar inteligentny człowiek, który odnalazł się w naszym pawilonie dopiero, bo gdzie indziej trudno mu się było odnaleźć. Na koniec pobłogosławił nas wszystkich w imieniu Pana i Pani Bóg. Ale uczynił to wówczas, gdy wyniosła się salowa, która mi zmieniała pościel. I zostaliśmy w swoim gronie, sami wtajemniczeni, dla których najtajniejsze sekrety życia i śmierci, każdego czasu, sekrety teraźniejszości, przyszłości i przeszłości, jeśli wolno czas tak prymitywnie porąbać, sekrety zmienne i wielorakie są chlebem powszednim, a tylko profanom, zawsze zdrowym na umyśle, jawią się pod postacią głupiej sensacji Więc sędzia ubrany w garnitur do wyjścia, w świeżej koszuli i krawacie, woniejący naftaliną z przechowalni, w ogóle nie ten sam człowiek, pobłogosławił nas i wzruszony powiedział: - Ja tu jeszcze wrócę! Dobrze by było, żebym zastał któregoś z was... Cenię sobie rzetelną kompanię. Adieu. - Good luck! - pozdrowił go Piotr podniesioną ręką. - But try not to come back! Ale sędzia przewrotnie uśmiechnął się, wzruszył ramionami i skinąwszy nam głową poszedł na swobodę. Najdziwniejsze było to wzruszenie ramion, przecież sędzia ani w ząb nie znał angielskiej mowy, a zareagował, jakby wiedział, co czyni. - Ty, dlaczego gadałeś do niego po angielsku? - zahaczyłem natychmiast Piotra. Spojrzał na mnie spod oka. - Wszystko jedno, po jakiemu bym gadał, on i tak postawi na swoim... - Ale on cię zrozumiał! - A zrozumiał... Owszem. Tyle, co chciał, zrozumiał... - Gorzej, że on chce tu wrócić - powiedziałem. - Chce? - wtrącił się markiz ze swojego łoża dla gwałtowników. - Chyba się mylisz... Któż by chciał tu wrócić? Ze świecą takiego nie znajdziesz... Nie w tym rzecz. Zrozum, on wie, że wróci! A to co innego! - Skąd wie? - Z doświadczenia - powiedział markiz oglądając swoje paznokcie. - Zapomniałem poprosić żonę, żeby mi zrobiła manicure. Nie dość, że zabiorą szczękę, zabiorą ci wszystkie prawa włącznie z prawem do posiadania pilniczka. - A fryzjer nigdy nie przychodzi? - spytałem. - Potrzebna mi manicurzystka, nie fryzjer - mruknął markiz, którego łysinę przyozdabiały niezbyt gęste piórka. - Myślałem o sobie, chciałbym się ostrzyc. - Za dychę ostrzyże cię pielęgniarz, pan Władzio - odezwał się Piotr. - Zgłoś się do niego pod wieczór... Masz rację, obrosłeś jak anachoreta - spojrzał na mnie. - Albo jak... wild boar! Wiesz, co to znaczy? - Dzik... - Odyniec. Można by postawić twój łeb jako ozdobę na świąteczny stół - uśmiechnął się Piotr z właściwą sobie delikatnością. - Może i dobrze, że skończyło się średniowiecze? - powiedziałem szczypiąc swoją kosmatą brodę. - Nie bądź naiwny - westchnął markiz. - Możesz; pozwalać sobie na wszystko, tylko proszę cię, nie rób tego, co nie przystoi, nie bądź naiwny. Dekapitacja ma żywe i zdrowe tradycje, niedawno potwierdzano je toporem, na pieńku w pewnym więzieniu berlińskim - spojrzał na nas. - Zauważcie, zdrowy powrót do topora, a nie do gilotyny, którą zresztą wynalazł zacny lekarz het, het po średniowieczu, a może myślał, że swoją -gilotynką robi koniec ze średniowieczem? Kochany monsieur Guillotin,. profesor Akademii Medycznej. Szczerze mówiąc - uśmiechnął się markiz - on sam gilotyny nie wynalazł, znana była dawniej w Europie, ale profesor przekonał, kogo trzeba, że jest to najbardziej humanitarny sposób uśmiercania bliźnich... - Under the circumstances - wtrącił Piotr. - Co to znaczy? - W danych okolicznościach - wyjaśnił Piotr z rozbrajającym uśmiechem. - A tak. Oczywiście, w danych okolicznościach... Więc słusznie vox populi ochrzcił tę maszynkę do ścinania, głów jego czcigodnym imieniem. Średniowiecze nie może się skończyć z tej przyczyny, że jego początek sięga epoki kamienia łupanego, a koniec ginie w pomroce przyszłości, którą rozświetlą - powiedział z przekąsem - dopiero krocie przyszłych pokoleń. W każdym razie niedawno sam szef Abwehry, Ganaris, został powieszony za żebro na rzeźnickim haku... - markiz znów zlustrował z irytacji swoje paznokcie. - Zdrowo i skutecznie - dodał. - Tego właśnie nie powinieneś dodawać! - wtrąciłem swoje trzy grosze. - Tak? - rzucił mi ostre spojrzenie. - Tak. - Skoro tak, to powinienem co dzień modlić się z Canarisa? - spytał z szyderczym uśmiechem. - Wszyscy powinniśmy się modlić - powiedziałem rozjątrzony do głębi. - Za Canarisa! - parsknął markiz. - Nie. O ciszę nad naszym krótkim życiem. - O, tak!... - zawołał odrywając się od swoich rysunków młodzieniec z azteckim profilem, uniósł w górę czarny flamaster i powtórzył: - O, tak! Absolutnie zgadzam się z panem. - Ty się nie wtrącaj! - wybuchnąłem nagłe. - Tam u was płatali jeńców na ołtarzu. Żywe serce na ofiarę wydzierali Ot, i masz twoją ciszę! Aztek rzucił mi spłoszone spojrzenie, zwiesił głowę i milczał, na jego suchą twarz wypełzły rdzawe rumieńce. - Coś ci się pokręciło - zauważył Piotr. - Traktujesz go jak prawnuka Montezumy. Tymczasem on mieszkał w Meksyku tylko parę lat! Nie masz co go rugać za krwiożerczość przodków... Po pierwsze, to nie jego przodkowie, a po drugie... - To niech słucha, o czym mowa! - zaperzyłem się. - To właśnie Montezuma trzy czwarte swojego panowania poświęcił polowaniom na jeńców, których wlókł na ołtarz, ofiarny... , - Przynajmniej miał pojęcie Absolutu - wtrącił się markiz. - Robił to dla wieczności, w imię wieczności, na wieczność. Choćby tyle da się z tego zrozumieć... Bądź ca bądź, był kapłanem. Czego nie powiesz o Hitlerze! Cała panowanie poświęcił mordowaniu swoich i obcych. Wyłącznie dla celów doraźnych. Mydło, materace, złote koronki. Nawóz. Nic mu nie przyświecało, wierz mi, prócz genialnej idei, żeby całe narody zamienić w nawóz, takoż człowieka eo ipso. Co nigdy by nie zaświtało w głowie Montezumie, który był kapłanem... - markiz rozłożył ręce - i w ten sposób dochodzimy do różnicy mentalności, czyli do sedna rzeczy. Różnicy między człowiekiem bożym a Fuhrerem, sługą Absolutu a sługą doczesności... - markiz rozgrzewał się, oczy jego coraz zjadliwszym świeciły blaskiem. - Kapłanem a indywiduum pokroju bauera czy sklepikarza, które raptem okazuje się zbrodniarzem genialnym, wielkim praktykiem, pragmatykiem władzy, którą posiadł, aby uber alles uniwersalny zrobić z niej użytek - pakuje nawóz na swoje pola, a mydło na półkę w sklepiku!... Powiadam wam, że na ten widok Montezuma sam by legł na ołtarzu ofiarnym i kazał sobie wydrzeć struchlałe serce. Tak by uczynił, bo miałby po temu najistotniejsze powody... Otóż to! Tymczasem po wiek wieków - markiz cichutko zachichotał - za przykład barbarzyństwa, okrucieństwa i nihilizmu podaje się i będzie podawać Montezumę! Ku wieczystej przestrodze... Maluczko, a o Hitlerze nikt nie wspomni, bo urządził światu gorącą kąpiel, która przecie orzeźwia, a swoim dał volkswagena i autostrady. A co dał Montezuma? Otóż wiedzcie, nie trzeba się bawić w żadne Absoluty, kiedy bierze się nóż do ręki... - Te-te-te-te-te-te-te-te... - ozwało się w ciszy po ostatnich słowach markiza. - Te-te-te-te-te-te- te-te!... To eksplodował dziadulo, aż wszyscy czterej podskoczyliśmy na łóżkach. Dziadulo, który stojąc milczkiem w progu, zerkając na mnie raz po raz, asystował naszemu dyskursowi. Przydreptał tutaj wnet, zoczywszy mnie w nowej siedzibie przez uchylone drzwi na korytarz. Kręcił skwapliwie głową, jakby chciał dorzucić swoje trzy grosze, coraz wyraźniej zniecierpliwiony. Więc skorzystał żwawo z chwili ciszy, ledwie markiz skończył swoją diatrybę. Po całej serii gwałtownych eksplozji dziadulo wyładował się na tyle, że mógł z przymilnym uśmieszkiem wyłuszczyć dość zrozumiale, po co zawitał. - Dałby papderoska?... Kiedy go otrzymał, mrużąc łakome oczka spytał jak zwykle: - Dałby dwa?... Kiedy miał już dwa, jak zwykle żadnego nie zapalił, tylko skwapliwie schował do przepastnej kieszeni zielonego chałata na imperatorską miarę, w którym dziadulo niknął po same pięty, zamiatając spodem linoleum. Na koniec uśmiechnąwszy się do mnie chytrusieńkimi oczętami powtórzył, co zwykł był powtarzać, gdyż nasze codzienne spotkania obrosły swoim własnym rytuałem: - Oj, dobry jest, dobry... Te-te-te-te-te-te-te-te!... Jakimś cudem, trzeba przyznać, dziadulo nie popadał w rutynę, gdyż za każdym razem pożegnalna kwestia za coraz większym była wygłaszana zapałem. Po czym ulatniał się natychmiast. Podreptał żwawo, ciągnąc za sobą zielony chałat, zerknąwszy ukradkiem przez ramię, jakby się obawiał, że ktoś mu zacznie deptać po piętach. Markiz odprowadził go wzrokiem, wzdrygnął się. - Terkocze jak Maschinengewehr! - powiedział. - Maschinengewehr... przedniej marki, od Kruppa!... i westchnął. - Oj, dobry jest, dobry... Te-te-te-te-te! Trudno powiedzieć, żeby mi się źle żyło w separatce! dla gwałtowników. Nigdy w życiu nie zaznałem rozkoszuj tak wygodnego łoża. Zdarzało mi się spać na pryczy wal gonu, na stepowej ziemi, na, słomie, na liściach, na piaskuj na koi frachtowca, niedźwiedziej skórze, na macie, na wieli błędzie, no i oczywiście na sianie. Nie ma porównania ii łożem gwałtowników! Żaden puch łabędzi ani dormitalma fanaberie Kleopatr czy Messalin też nie dadzą pojęcia o błogościach łoża gwałtowników. Albowiem jest to sama; miękkość, upojność i wygoda. Mowa oczywiście o leżeniu czy spaniu. Jakkolwiek ułożyć na nim swoje doczesna szczątki, zawsze jest tak przytulnie, że lepiej być nie może. Zaiste tuli ono każdego z katolicką szczodrobliwością, choćby na to zgoła nie zasługiwał, nie będąc z powołania gwałtownikiem. Rozkoszowałem się leżąc i śpiąc - wyprostowany, skulony, z rozrzuconymi swobodnie rąkami i nogami, zwinięty w kłębek, na brzuchu, na plecach, na każdym boku, w każdej pozycji, embrionalnej nie wyłączając. I zawsze było tak swojsko, tak wygodnie, tylko rozkosz człowieka ogarniała, upojenie zastrzeżone ongiś wyłącznie dla gwałtowników, którym wypada szczerze zazdrościć. Na takim łożu niepodobna długo ostać się gwałtownikiem! Jeśli tak przewrotny zamysł krył się za owym wynalazkiem stolarsko-psychiatrycznym, to nadzwyczajnie spełnił swoje zadanie... Gwałtowników nie ma, przynajmniej w tej separatce, następcy zaś, zwykli zjadacze neuroleptyków, korzystają tymczasem z dawnych błogosławieństw, z łoża na tak cudownych sprężynach, tak przestronnego, że trudno sobie wymarzyć! Naturalnie każda rzecz ma swoją altera pars. Przy wszystkich swoich niedościgłych zaletach łoże nie nadawało się do pewnych rzeczy. Na przykład nie sprzyjało mdłości - kochankowie katulaliby się w nim bez przerwy, nie mogąc znaleźć oparcia. Ale o to mniejsza, gdyż do erotyki nie mieliśmy dostępu. Gorzej, że nie nadawało się ani do wstawania, ani do siedzenia. Tak niskie, a zapadające się tak podstępnie i głęboko, że trzeba było wielu wysiłków, aby posiąść technikę wstawania i nie gramolić się pokracznie, wciąż opadając na sprężynujące dno z takim impetem, że grzmociło się tyłem głowy o ścianę. Wprawdzie można było na odmianę spełzać przez krawędź łoża albo skatulać się na podłogę, lecz taka desperacka nieporadność budziła śmiech towarzyszy. Nieprawda, że żaden z mich nie był skłonny podać mi pomocnej ręki, ale nie sposób z tego wciąż korzystać. Musiałem sam wyćwiczyć się w sztuce, mając na względzie potrzebę nocnego wstawania oraz te chwile, kiedy nie ma nikogo na podorędziu. Zerwanie się z tego łoża nie leżało w ludzkiej mocy, ale z czasem osiągnąłem zdolność lądowania mocnymi stopami na podłodze, jakby mnie z niebosiężnej wystrzelono katapulty. Kryła się za tym moja osobista inwencja, rzec można: pewien błysk praktycznego geniuszu natchniony ryzykiem. Kiedy inni tego popróbowali, niestety skończyło się to dla nich żałośnie. Piotr, zawsze chłopięcy, skory do popisów, naśladował moją sztuczkę zbyt spontanicznie i od razu nabił sobie guza. A nasz młody architekt, Olgierd czy Karol, wciąż zapominałem, jak ma na imię, w każdym razie ten smukły chłopiec z azteckim rodowodem, wprawdzie wylądował stopami na podłodze z linoleum, ale pośliznąwszy się, zwalił całą piramidę ksiąg wzniesioną na krześle u wezgłowia. I z łomotem upadł na plecy. On miał chyba na imię Oskar, podobnie jak Niemeyer - i szczęść mu Panie Boże, wyszedł z tego z paroma sińcami, bez większego szwanku. Jedynie markiz, który widać znał się na ekwilibrystyce i cenił jej walory, nie pokusił się o żadną rywalizację ze mną, tylko uśmiechnąwszy się pochwalił moją sztukę, wyrażając się o niej pochlebnie. Nowinki nie były mu do niczego potrzebne, wypracował własną niezawodną technikę, której się trzymał, a jednak zdobywając się na bezinteresowni pochwałę dał dowód wielkoduszności. Tylko przykro ml było z powodu guza i sińców moich obydwu przyjaciół, którzy zechcieli mi dorównać, nie wiadomo po co, gdy dalibóg, nie wynoszę się ponad nikogo, lecz zarazem wiem, niestety, nauczony doświadczeniem, że sama moja obecność powoduje ryzykowny ferment wśród otoczenia, jak bym naprawdę miał diabła za skórą. Choćby Cyganek. Ten młodziutki, sypiący straszliwym bluźnierstwami Cyganek, którego pamiętam, gdy szarpał się w pasach, podrywał i bluźnił na cały głos, zajadle, z przekrwionymi oczami, z dziką nienawiścią. Miał widać jeszcze na tyle przytomności, że nie posługiwał się niezrozumiała dla swoich prześladowców cygańską mową, tylko bluźnierstwami rdzennie polskiej marki. Zgroza brała słuchać, choć zarazem było w tym coś nieodparcie komicznego... Miszkulancja sacrum i profanum, urody z wybuchem plugastwa, z wytryskiem śliny, kiedy bluźnił albo w rozpaczy pluł, pluł wokół i na wszystko... A przy tym był wcieleniem cygańskiego wdzięku, który go nawet w tak okrutnych mękach nie opuszczał. I ten smagłolicy wdzięk sprawiał, że te zapiekłe bluźniercze antyfony, których musieliśmy wysłuchiwać, stawały się przewrotnie komiczne unosząc się nad nami jak gołębie piórka, wirujące w porywach euforii wysoko, wysoko - nad Cygankiem, nad nami, nad całym przeklętym światem!... Teraz go stamtąd, z gwałtownej, wypuścili. Widuję go od kilku dni na korytarzu albo ze swojego łoża, przez uchylone drzwi. Bardzo zmizerniał, w ogóle jest drobna ale wdzięk go nie opuszcza. Co za zwinność, płynność ruchów u tego chłopca, który tyle nocy i dni przecierpiał przywiązany do łóżka. Pojawia się znienacka, przemykając się cichaczem, przez nikogo nie zauważony. Co dzień wyrasta stale w tym samym miejscu. I tam go widzę przez uchylone drzwi, które są jak wahadło, nie mają klamek i nigdy się nie zamykają. Smutny Cyganek wystaje w oknie i patrzy na dziedziniec, ni słowem nie odzywając się do nikogo. Ten sam dziedziniec, na którym lutą zimą wokół bezlistnego drzewa tańczył susami Kierkegaard pod ramię z Andersenem. Teraz zaczynał się zielenić tu i ówdzie skąpą trawką, a na gałęziach jesionu wykluły się pierwsze listki. Wprawdzie akurat w to okno słońce chyba tylko latem zaglądało na podwieczerz, ale i tak świat za kratami wypiękniał. Było tam dużo wróbli. A gdy się wychylić, prawie leżąc na parapecie, można zobaczyć kawałek nieba. Im bardziej dziedziniec stawał się wesoły, tym więcej Cyganek był smutny. Widać nie lubił okien od ogrodu, do których z wiosną trudno było się docisnąć, a przybiegał tutaj, gdyż nie cierpiał tłoku i cudzej obecności. Był to naprawdę dziki, dziki Cyganek, więc postanowiłem go oswoić. Wiedziałem, że pali, ale nie chciał przyjąć ode mnie papierosa. Zachowywał się tak, jakbym go kusił w jakichś niecnych zamiarach. Spoglądał zezem na otwartą paczkę ekstra mocnych, którą mu podsuwałem, po czym płochliwie odwracał wzrok i z determinacją spozierał na dziedziniec za kratami. I choć stałem tuż przy nim, oparty łokciami o parapet, Cyganek dawał mi do zrozumienia, że dla niego nie istnieję, zwyczajnie nie ma mnie. Ale nie było to tak, jak w dobrym towarzystwie, gdy ktoś kogoś ignoruje i kwita. Kryła się w tym wyraźna chytrość i przewrotność, podstępne rzucenie uroku - coś, co musiało mnie trzymać na uwięzi. W tym samym stopniu czarny kot ignoruje mysz, którą ma w zasięgu łapy. Nie znaczy to, abym się go lękał, tylko ni stąd, ni zowąd czułem się zniewolony. Tfu, na psa urok! Gusła, nie gusła? W każdym razie jakaś cygańska sztuczka, która wciąż mu się udawała mimo mojej trzeźwości umysłu! Stałem z nim w oknie ramię w ramię i obaj patrzyliśmy na dziedziniec Oczarowawszy mnie, wziął sobie za punkt honoru ulatniać się, znikać tak, abym tego nie zauważył. I rzeczywiście zdarzało mi się spozierać w bok, a tu wstrząs - pustka, nie ma Cyganka, jakby się w mojej przytomności zdematerializował. W ten sposób dawał mi nauczkę, jak gnuśne są zmysły człowieka cywilizowanego, choćbym się. chełpił swoją spostrzegawczością, o której byłem przeświadczony. Nie udało mi się przyłapać go na gorącym, uczynku, to jemu za każdym razem udawało się zagrać mi na nosie. Zacząłem się obawiać, że prędzej - nim ja go oswoję - on ze mnie zrobi cygańską igraszkę. Wszakże mimo sztuczek, których na mnie dokazywał był to bardzo smutny Cyganek. Milczał jak zwierzątko, które umie mówić, lecz nie ma ani do kogo, ani po co] Wciąż te same kraty przed oczami. I wszystko obce - w całym wnętrzu, w tych murach, w tym zatłoczonymi solidnym więzieniu bez wyjścia, ciężkie powietrze, mozolne godziny i te nie swoje, obce twarze, takie jak moja. Nie widziałem, aby kiedykolwiek rozmawiał z cygańskim królem w łososiowej piżamie, jedyną pokrewną mu duszą, dostojnym i siwym człowiekiem, który nosił się z naturalną godnością. Może miał z nim konszachty, nie wiadomo, nikt cygańskich sekretów nie przeniknie; w każdym razie ów król, do którego cały tabor przybywał w odwiedziny, nie natchnął chłopca ni wiarą, ni otuchą, co widać był po nim, spłoszonym i zastrachanym Cyganku z piętnem rozpaczy. Wiem, że zdarza mi się własne stany ducha imputować bliźnim, przenosić na nich moje wyobrażenia o tym, co czują, a więc nieraz mylić się szkaradnie, lecą za długo przebywałem z Cygankiem, żeby intuicja mogła mnie zwieść na manowce. Chłopiec nie miał tu nic swoi jego. Nic na pociechę. Może tylko ten widok za oknem jesion migoczący listkiem na wietrze. I tęsknotę chwytającą się gałęzi, na których można by się powiesić. Więc pewnego dnia, gdy znów spojrzawszy zezem, na paczkę ekstra mocnych szybko odwrócił wzrok, sam zapaliłem papierosa i zacząłem mówić mu o wielkiej przeszłości narodu, z którego się wywodził. O tym, że nie ma starszego ludu w Europie niż ich, cygański, po dziś dzień ten sam, który przywędrował znad Gangesu i Brahmaputry, z pradawnych Indii, kolebki wszystkich ludów, znad świętych rzek... W Europie, a wiesz przecież, co to cała Europa, nie ma drugiego - mówiłem mu - tak niezwykłego i cudownego ludu jak Cyganie... Nie ma drugiego takiego ludu, który by tyle wiedział, rozumiał i pamiętał z rzeczy tajemnych i pierwotnych, niedostępnych dla innych... Choćby tajemnica konia! Dla mnie to właśnie Cygan pierwszy oswoił konia, kiedy jeszcze nikomu do głowy nie przyszło! Innym zdaje się, że Cyganie posiedli tajemnicę przepowiadania przyszłości, tajemnicę wróżb, tajemnicę skrzypiec i cymbałów... I to wszystko. Tymczasem to fraszka w porównaniu z tym - mówiłem patrząc na niego spod oka i widząc, że słucha uważnie i nie ulotni mi się jak cień - zupełna fraszka wobec tego, co Cyganie wiedzą naprawdę!... Ty nie myśl, że będę cię o to pytał albo usiłował wyciągnąć od ciebie cokolwiek z tych tajemnic... Choćbyś mi powiedział, i tak nic bym nie pojął... Na to trzeba urodzić się Cyganem... - Po czym zamilkłem, a on nie rzekł ni słowa. Poczęstowałem go papierosem, a on zapalił! Patrzyliśmy w okno, za którym starzała się wiosna, przygrzewało słońce i czubiły się wróble. Raptem - zniknął starym zwyczajem. Hokus, pokus!, i - nie było Cyganka! Rozejrzałem się po korytarzu, obejrzałem za siebie, pod nogi spojrzałem - ulotnił się bez śladu. Od tamtej pory, choć nadal nie odzywał się do mnie, oswoiłem go do tego stopnia, że korzystał z moich papierosów, ilekroć go poczęstowałem. Ma się rozumieć, nie był jak dziadek Te- te-te-te, więc nigdy się nie dopraszał, nie po to przychodził do okna, przychodził popatrzeć na skrawek świata, wart widać cygańskiej tęsknoty. Poza tym nic się w jego postępowaniu nie zmieniło. Pozostawał jak zawsze milczący, smutny i delikatny chłopiec. Aż raz zrobił coś takiego, że oniemiałem ze zdumienia. Znienacka dopadł mnie przy oknie - nie poznałem go wprost. Z takim grymasem złości, jakby się mścił, że go oszukuję, śmiem cyganić Cygana. I zanim się zorientowałem, uszczypnął mnie paskudnie w brzuch, wołając z wściekłością::- Gdzie schowałeś ten telewizor, co masz go tu! - i szczypnął znów tak boleśnie, aż jęknąłem. Odtąd nie tyle Cyganek mnie unikał, co ja unikałem Cyganka. Miałem jednak do niego trochę żalu, choć właściwie nie powinienem mieć, bo cóż mi ten potomek Ariów, zaszczuty przez cywilizację, zawinił? Niestety, to ja sam tak wrosłem w środowisko, przywykłem do otoczenia, aż zdarzało mi się zapominać, że jest to w końcu dom wariatów. W znacznym stopniu mój dom - wrastałem, wrastałem, aż wrosłem. Coś w rodzaju cygańskiego wozu zaprzężonego w ciągnik mechaniczny marki Ursus. Od cudów techniki Cyganek zwariował. A mnie na pamiątkę został siniec nad pępkiem. Moje postrzyżyny dokonały się późnym wieczorem, kiedy nie ma gapiów, bo wszystkich morzy już sen. Dychę pożyczyłem od markiza. Siedziałem na krześle, okryty po brodę prześcieradłem, w samym środku korytarza, wprost pod zawieszoną wysoko u stropu żarówką. Nożyce szczękały mi nad uchem. Tak usadził mnie watażka - naprzeciw otwartych drzwi do gwałtownej, aby móc strzygąc mnie, mieć na oku swoich związanych podopiecznych. Patrzyłem więc w czeluść, w której sam niegdyś pokutowałem, otchłań majaczącą w sinym świetle. Teraz, widziana z zewnątrz, wciąż była niesamowita - nawet dla mnie, który poznał ją od środka. Roiła się od poskręcanych ciał! Półnagie, żywe i drgające, naznaczone sinymi piętnem półcieni. Czasem łypnęło przekrwione oko błyskiem tak czerwonym jak karbunkuł. Wiało stamtąd okropieństwem i grozą. Znajoma woń udręki i śmiertelnego? potu. Raz po raz czyjś skowyt. Jęki, bluźnierstwa, skomlenie. Więc ja tam byłem!... Jakże to możliwe, że rzeczywiście stamtąd wyszedłem? Tak czy nie? Boże święty, ale nie ma odpowiedzi jednoznacznej! Nie ma żadnej antynomii ani żadnego albo- albo. Jest zarazem - tak i n i e Jest warunek, który spełniłem. Bo trzeba umrzeć, aby wrócić stamtąd, aby stamtąd wyjść... I ja tam umarłem! Jak człowiek - zwyczajnie i mistycznie. Tak niewiele wiemy o śmierci, wiążąc ją zawsze z bezruchem i rozkładem. Albo - kresem wszystkiego! Chrystus dla nas umiera zawsze na krzyżu, nigdy w Ogrójcu Tymczasem zmarł nie jeden raz, choć nam to do głowy! nie przychodzi, a jeśli przyjdzie - w głowie się nie mieści... A przecież człowiek, taki jak ja, bez pretensji do boskości czy świętości, zwykły człowiek, też zmarł w tej otchłani przywiązany do łóżka i też nikt tego nie zauważył! Ale on sam to spostrzegł od razu, pojął, że własnej śmierci nie przeżywa się na darmo ani własnego odrodzenia. Od krzywdy, nieszczęścia, udręki, cierpienia, choroby, tak - od tego wszystkiego też się umiera. Ale choćby raz trzeba umrzeć od miłości ponad miarę, trzeba skonać razem z nią. Przeżyć tak okrutną agonię, jaka tylko człowiekowi może być sądzona. Albowiem taka jest zapłata. Dług naszej duszy. Jesteśmy kwita! Wówczas śmierć staje się nie kresem, lecz początkiem nowego życia... Tak mi się zdaje. Tak mi się zdaje, gdy patrzę na nich wijących się w pętach i widzę tę infernalną czeluść krzyczącą, że nigdy i w niczym nie należy szukać sensu! Dopatrywać się czegokolwiek prócz przypadku. Tak w życiu, jak i w śmierci. Och, nie! Trzeba umrzeć, aby powrócić do siebie samego. Nie ma innej drogi ani łatwiejszych i chytrych sposobów. Reszta prowadzi na wieczne manowce nieszczęścia. Udręki i samozagłady. Trzeba raz wreszcie poświęcić takiego siebie, który na miłość nie zasługiwał, pozbyć się go za najwyższą cenę, kazać mu umrzeć. Aby w ten sposób wypełnić swój los. Aby móc poznać, posiąść taką miłość do siebie samego, która umie kochać wszystko, co nas otacza. Nawet tę czeluść przede mną. Tak, zwłaszcza tę otchłań, pełną jęków o wybawienie. Dobiega stamtąd ochrypła pieśń. Ktoś zawodzi nieprzytomnym głosem. Wciąż ten sam refren. "Ziemia jest przecież kulista!... Ziemia jest przecież kulista!..." Staram się dojrzeć w sinym półmroku - kto taki? Który z nich z taką zaciekłością wyśpiewuje pod niebiosa? To marynarska pieśń, więc znam ją. Cała jest w strzępach, nawet tak potargana, tak rozpaczliwie śpiewana, nie gubi się w bełkocie. Chwilami góruje, unosi się nad całym naszym statkiem obłąkanych. Silniejsza nad jęki, bluźnierstwa i skomlenia. Przewodzi tym wszystkim, którzy tam cierpią, całej spętanej załodze. "Im dłużej płyniemy... tym bliżej przed nami... jest ziemia znajoma, ojczysta!..." Głos tego szypra rwie się raz po raz, ale nie cichnie, choć ochrypł. Szukam go wzrokiem wśród skłębionych ciał. Tylko ktoś, kto zna morze, zna i tę pieśń. Spostrzegam ze zdumieniem, że niektórzy z nich śpią martwym snem nieobecnych. Jak trupy przywiązane do łóżek, Bóg raczy wiedzieć po co. Jakby pęta mogły ich powstrzymać przed zmartwychwstaniem... Wreszcie go mam, potomka Odysa, śpiewaka! To ten całkiem nagi, wychudły na kość, z genitaliami na wierzchu. Żebra mu sterczą przez skórę, gdy chwyta oddech, aby oznajmić - przywiązany za ręce i nogi, przytwierdzony na wznak do pościeli - że Ziemia jest przecież kulista! Leży tak na wprost, a nie zauważyłem go od razu! Tak na wprost, że najpierw widać pięty, kolana, genitalia, zapadły brzuch i wychudłą klatkę pełną śpiewu. A twarzy już nie widać, skrywa ją odległość, siny cień. Więc to on! Taki, jak go widzą... Patrzę ze struchlałym sercem. Dzisiaj on, wczoraj ja. Właśnie taki, jak go widzą, nie taki, jaki jest. - Niech pan go okryje - mówię do watażki, pielęgniarza, który wzrusza ramionami i wykonawszy nieokreślony gest, mający chyba znaczyć: albo to warto?, pochyla się z nożycami nad moim owłosionym karkiem i strzyże dalej z upodobaniem, przejęty swoją rolą, wy marzonym chyba zajęciem. - Bardzo proszę... Niech pan go okryje, kochany panie Władziu. Tak, nie inaczej odezwałem się do watażki, choć uważałem go za zimnego drania. Mnie samemu wielekroć? zalazł za skórę, o czym niełatwo zapomnieć. Wszak zrobiłem to bez obłudy, powiedziało mi się całkiem spontanicznie, jakby nigdy nie obijał mną o ściany pawilonu. .Rzekło mi się z duszy-serca, tak mi się rzekło, bez fałszu. I kochany pan Władzio, jakby dostał skrzydeł, pospieszył okryć nagiego gwałtownika. Widocznie im podlejszy pielęgniarz, tym więcej łaknie odrobiny sympatii, choć mało kto jest mu skłonny ją ofiarować. Słyszałem, jak odezwał się do leżącego, zanim okrył go kołdrą: - Ty nie szczaj. Śpiewaj, ile chcesz, ale nie szczaj pod siebie, człowieku! Po czym zadowolony wrócił do nożyczek. - Moczył się, bo mu zimno - powiedziałem. - Może - mruknął pielęgniarz. - Aleś pan kudłów nahodował, panie Krzyś! Rzeczywiście moje ścięte włosy przysypały gęsto całe prześcieradło, widziałem je wszędzie wokół, nawet na zielonym linoleum, kosmyki i pukle w takiej obfitości, jakby zdobiły słowiańską głowę przez całe życie, od chwili narodzin po dziś dzień. Niebywały plon, niebywałe żniwa. Tak to jest, kiedy pierwszy raz strzyże się czterdziestoletnie pacholę. Czyżbym nie wiedział, co to znaczy i jaka kryje się za tym treść? Nożyce żwawo ścinają wszystkie złudne marzenia, niespełnione tęsknoty, sny wyobraźni, którymi obrosłem tak obficie. Poniekąd wszystko, czym byłem do tej pory. Moją wiarę i niewiarę, moją siłę i słabość, moją uporczywą niedojrzałość, wszystkie jej męki. I trwogi, którymi syci i zabija. Od tego zginął Samson. Czymże była Dalila, jeśli nie jego życiem, które pozbawiło go siły? Dlaczego natychmiast odebrano mu wzrok i uwięziono? Wiem, że sam go stracił i sam siebie uwięził. Bo - nie umiał znaleźć, nie widział wyjścia. Więc to, które wybrał w ostatnim porywie, nie mogło być niczym innym niż unicestwieniem siebie i świata. Samson był wielkiej dobroci, miał tyle skrzywdzonej dobroci, że na koniec musiał ją wyładować, burząc świątynię, grzebiąc siebie i wszystko, co wokół, liczeni w piśmie mówią, że był to gniew i zemsta. Ale to tylko objawy. Przyczyna jest inna, niestety nieśmiertelna, dziedziczy ją wielu po Samsonie, była to bowiem rozpacz niedojrzałości. Ja to wiem. I niechaj uczeni w piśmie nie pytają mnie - skąd? Ja to przeżyłem i widziałem tych, którzy nie zdołali tego przeżyć. Tak jak wiem, że moja Dalila, mój pan Władzio, który obcina mi włosy za moim przyzwoleniem, nie musiał uciekać się do podstępu i niszczyć mojej osobowości, ponieważ odszedłem z tego świata, zamiast go burzyć, odszedłem w szaleństwo, z resztką nadziei, że wrócę, jakby świat był tego wart, wrócę do życia, siebie samego, którym wreszcie się stanę, którym wreszcie będę. Moje postrzyżyny są więc innej proweniencji. Nie tylko dlatego, że dokonują się na korytarzu domu obłąkanych, w późny wieczór, kiedy prawie wszyscy śpią. Całkiem inne mają znaczenie. Nie są wyrazem unicestwienia i przekleństwa, lecz odnawiania się życia. I sięgają do najstarszych wierzeń słowiańskich, w których kryje się wielka prawda o człowieku, dziś zbywanych jako gusła albo rzewny staroświecki rytuał, słusznie wyrzucony do lamusa. Bo też my w ciągu dziejów nic innego nie robimy, tylko pozbywamy się starych przesądów, stąd też nasze dzieje nie są niczym innym niż rosnącą piramidą głupoty! Rzeczywiście ilość moich ściętych włosów jest ogromna. Starczy na duży ogień. Oto w tej chwili przechodzę spod opieki Matki Niedojrzałości pod opiekę Ojca, stając się tym, czym mam być, abym wypełnił swój los - w życiu, poprzez życie, dla życia. Spełniło się. Po czterdziestu latach! Zaprawdę ten słowiański obyczaj postrzyżyn płowowłosych siedmiolatków miał sens dalekosiężny. Można by przy tym zapytać, dlaczego ktoś na czterdzieści dni i nocy udawał się na pustynię? Męska dojrzałość jest rzeczą tak niebywale trudną, aż nie do pojęcia, choćby dla kobiety. Nasza odmiana losu osobliwym została naznaczona piętnem. "Ziemia jest przecież kulista! Ziemia jest przecież kulista!..." Słyszę, jak niezmordowanie śpiewa chrypiąc ten biedny wędrowiec przywiązany do łóżka. Nie wiem, czy jego też - tak jak mnie w dzieciństwie - poddano postrzyżynom? Bo właśnie na życzenie ojca tak się stało ze mną, siedmiolatkiem. Prócz głupiej dumy niczego nie pamiętam. Jaka to duma stać się mężczyzną! Dorastając wolałem wstydliwie o tym zapomnieć, piastowski kaprys ojca nawet mnie mocno żenował. W głupocie swojej niczego nie zrozumiałem... Dziś koszta własne obliczam na trzydzieści trzy lata, czyli cały wiek chrystusowy. Nie pojąłem - i licha w tym pociecha, iż mało kto naprawdę umie sobie uświadomić, że Ziemia jest przecież kulista... Uświadomić sobie całą zawartą w tym nadzieję. - Zaśpiewa się na śmierć - powiedziałem do pielęgniarza. - E - mruknął stukając grzebieniem w nożyczki. -I Główka na bok, o tak... Zrobić baczki? - Nie, żadnych baczków. - Jak wola - odparł zawiedziony. - Ale z baczkami byłoby panu, panie Krzysiu, do twarzy... Przyjdzie żoneczka, na pewno pochwali! - Powiada pan? - Już ja się na tym znam... Miałeś pan duży fart, panie Krzyś. Rasowa kobita... - fachowym okiem przyglądając się moim bakom, schylił się do mojego ucha. - Gdyby co, wiesz pan, znalazłby się wolny pokoik... W ten sposób dowiedziałem się, kto tu urządzał schadzki stęsknionym. Kiedyś przypadkiem powiedziano mi, skąd można je podglądać. Otóż pokoik, którym kusił pan Władzio, mieścił się tam, gdzie kiedyś natrafiłem na całą stłoczoną familię Cyganów, a w ogóle służył do nadzwyczajnych wizyt. Wysoko na ścianie, na co nikt w środku nie zwracał uwagi, mieściło się okienko, podłużny świetlik, przez który dzięki sztuce akrobacji można było zaglądać do wnętrza, właśnie z sąsiedniej sali, gdzie usłyszałem z detalami pełną śmiechów opowieść o stęsknionej parze małżeńskiej, która z dobrodziejstw pokoiku skorzystała. - Namyślisz się pan, to wszystko da się zrobić - po wiedział z czułą dyskrecją pan Władzio. -. Won z tymi baczkami! - huknąłem. - Sam wiem, co moja żona lubi... Precz z wąsami! Precz z brodą! Słyszysz pan, panie Władziu?... - Za dychę? - spytał chowając nożyczki do kieszeni fartucha. - E, nawet u mnie nie ma tak dobrze. Dziesiątaka zainkasował ode mnie na samym początku. Tylko tyle markiz mi pożyczył, więc znów zostałem bez grosza. - Masz pan u mnie tyle, ile zechcesz - powiedziałem, dodając jednym tchem. - Policzymy się w niedzielę, jak przyjdzie żona... stoi? Obawiam się, że dla niego musiało to zabrzmieć zbyt obiecująco i dwuznacznie, bo mrugnął okiem i zacierając ręce odparł z kochaną słowiańską rubasznością, od której Boże strzeż. - No, no... jak stoi, to wszystko w porządku, panie Krzyś! I natychmiast zabrał się do ścinania mi wąsów i brody. Ku mojemu zdumieniu broda była przetkana siwizną. Zdawało mi się, że ulegam złudzeniu, i kazałem pokazać sobie ucięty wiecheć, zanim pielęgniarz upuścił go na podłogę. Przyglądałem się niedobrą chwilę. - I łeb mi tak oszroniał, panie Władziu? - E, nie. Może troszkę na samej skroni... Tyle co nic - .zapewnił mnie szczerze. - Z pana twardy chłop, pandę Krzyś, siwiejesz pan od korzenia! - Dobra, strzyż mnie pan, bo spać by się poszło. - Ale baczki zostawimy. - Nie, żadnych baczków i kwita! - Aleś pan się uparł - wydobył kieszonkowe lusterko. - No, sam pan popatrz... Może nie fajnie panu z baczkami? Jak szeroka twarz, to baczki, widzisz pan, wydłużają... I od razu wygląd masz pan szykowny!... - Pan to widzisz, panie Władziu? - A jakże! - Bo ja widzę co innego. Po pierwsze, to nie baczki, tylko pejsy... A po drugie, ani baczków, ani pejsów nie mam powodu widzieć na swojej gębie... Gęba jest własna, panie Władziu! No, do kogo ona pańskim zdaniem należy, co? - A czort was wie! - obruszył się i tupnął obcasem. - Toż, cholera, z wami tak zawsze! Człowiek dla was dobrze chce, a wy zawsze na odwyrtkę!... A do pioruna jasnego! Bądź tu mądry, co z którego wyskoczy... Co komu do makówki strzeli!... - puknął się w czoło i wściekły jął wygrażać mi palcem. - Ty też! Gadam z tobą jak z człowiekiem! Mówię, że baczki... Ma się rozumieć, baczki to baczki! A ty... Ażeż kuchnia twoja malowana!... W lot pojąłem, że obraziłem go srodze, więc natychmiast rzekłem czułym głosem: - Kochany panie Władziu... Zamilkł i spoglądał na mnie spode łba, kruczy czub spadł mu na oczy, które niedobrze świeciły. Chwała Bogu, że nie ma przy sobie brzytwy! Ależ to dzikus, watażka i rezun! Zimne ciarki przebiegły mi po grzbiecie, za nim podjąłem płynną mową: - Alboż to warto? Nic nie odpowiedział, naburmuszył się i milczał. - Warto tak szarpać sobie zdrowie? Kochany panie Władziu... A co my byśmy tu bez pana zrobili? Powiedziałem swoje i czekam. A on na to nic. Milczy i milczy, jakby żmudnie się zastanawiał, bo w dzieciństwie dostał kopytem w ciemię od zniecierpliwionego diabła. Wreszcie powiada z wyraźnym wahaniem w głosie: - Mówisz? Poważnie skinąłem głową, aż strząśnięte tym ruchem posypały się pasemka ściętych włosów. I prawem kaduka przypomniała mi się gehenna, którą w dzieciństwie przeżyłem, kiedy wiejski golibroda strzygł mnie tępą maszynką do samej skóry. A ja robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby w czasie tych męczarni nie zalać się łzami. I przetrzymałem tego diabelskiego fryzjera! Widocznie wiele to musiało dla mnie znaczyć, jeśli nawet dziś, we wspomnieniu, odczuwam satysfakcję. Było to podczas letnich wakacji przed samą wojną, w głuchej wiosce nad Wieprzem. Myślę, że od tamtej pory przemoc losu zawsze znęcała się nade mną, tak czy inaczej. Nie darmo siedzę na środku korytarza pod żarówką domu obłąkanych. I na myśl o swoich drobnych zwycięstwach - uśmiecham się. Pan Władzio, pielęgniarz, zrozumiał, że to do niego, więc zbył się wahań i rzekł, dochodząc do wniosku, iż w tym, co powiedziałem, nie ma kpiny, bo w rzeczy samej - cóż byśmy tu bez niego robili? - Mówisz - powtórzył z powagą. - Skoro ty tak mówisz... to, znaczy się, wszystko gra, panie Krzyś! No, nie? -. No, tak - potwierdziłem i kwita. Pan Władzio klepnął mnie w łopatkę, podrzucił swój czub do góry. Po czym sięgnął do fartucha po nożyczki i wrócił do strzyżenia, zaczynając od baków, które poszły precz. Czub zaraz mu opadł na oczy. Dwóch, trzech sennych chorych przesunęło się w drodze do klozetu na końcu korytarza. Pielęgniarz obrzucał ich szybkim spojrzeniem, wolał dopilnować, kto tam poszedł i kiedy wróci. Wszyscy wrócili w przyzwoitym czasie. Dwaj minęli nas bez zaciekawienia i powlekli się do swoich łóżek w dalszych salach, ale trzeci zatrzymał się i gapił z rozbawieniem na moje postrzyżyny i fachową robotę pana Władzia. Był to krępy, kudłaty blondyn - może przyszło mu na myśl, że warto się ostrzyc. Stał natrętnie, jak tylko mieszkańcy tego domu potrafią. I śledził każdy ruch pana Władzia, sam coraz wyraźniej rozochocony, jakby mu się coś komicznego cisnęło na usta, lecz powstrzymywał się mitygowany zbyt dobrym wychowaniem. Nagle połapałem się, że on naśladuje znaną ramą pana Władzia - właśnie nasz pielęgniarz podobną robił minę, kiedy chciał powiedzieć coś bardzo dowcipnego we własnym przekonaniu. Na przykład: "gdzieś pan był, kiedy pana nie było?", albo coś w tym guście. - No i czego? - ofuknął go zniecierpliwiony pan Władzio. - Zmiataj do łóżka! Spać. - A nie, nie, nie, nie! - zachichotał. - Nie wolno. A nie wolno do łóżka spać... Lać nie wolno, spać nie wolno, co tu wolno? Co tu wolno?... - A pójdziesz ty! - huknął pan Władzio tupiąc. - Pójdę, szmójdę, dam ci w dwójdę! - zawołał kudłaty. - Dam ci, tam ci! Jam ci, dam cii! Mam ci, sram ci!... - A pójdziesz, psiadryndo! - Szmójdę w dwójdę, no i pójdę! - parsknął, jakby go to bawiło. - W gębę strzelę na niedzielę! Trach! Trach! Trach! - trzykroć trzasnął się w policzki. Rach! Ciach! Ciach! Od Cypriana aż do Jana, gdy pogoda jest zasrana... - tańczył wywijając rękami - to od Jana do Jerzego ciągle jeszcze nic nowego, a gdy Jerzy się rozśmieje, to za kilka... to za kilka... to za kilka... - zaciął się jak rozchwierutany gramofon, ale wreszcie przeskoczył dalej - to za kilka dni znów leje!,.. Śmie je, leje, leje, śmieje, leje, że strach!... Trach, trach! - i przewrócił oczami. Boże święty, pomyślałem, przecież to wariat! Ale jego już nie było, uciekł z chichotem, a czułem, że śmieje się z nas, gdy ów szyderczy chichocik umykał korytarzem do najdalszej, ostatniej sali... Istny wariat literacki, czyli taki, jakiego sobie autorzy, aktorzy i publiczność wyobrażają na scenie! Rany boskie, cos takiego naprawdę istnieje? Zrobiło mi się zimno, gorąco, zimno, gorąco, strasznie zimno. Uderzył na mnie pot, czułem, jak wstydliwie spływa mi po karku. Coś mi się objawiło! Miałem dziury w pamięci... I może w którejś z tych dziur mieściło się doskonale owo szydercze objawienie - bełkoczący wariat, któremu się zdaje, że mówi do ładu i składu! Ja, Krzysztof, potomek Odysa! Mogłoż tak być? Boże mój, nie wiem... Skoro nie wiem, a boję się, zapewne było i tak... Któż mi to powie? Czy zamieniłem się w bełkot? Czy był to bełkot totalny? Otóż to kwestia! Czy dla innych byłem takim samym wariatem jak ten?... A może jeszcze gorszym? Może stokroć okropniejszym i gorszym? Może uciekałem za siódmą granicę, zza której już nie ma powrotu?.. Wręcz nie do wiary! A teraz z jasną mysią przyglądam się tej ze wszech miar niejasnej sprawie. Zagadce nie do odgadnięcia żadnym sposobem. I wiem, że przyglądam się daremnie. Nie mam klucza i już go nie znajdę. Straciłem dostęp do samego jądra swojego szaleństwa, swojego obłędu. Zamknęło się przede mną, nie zamykając mnie w sobie! Wiem, że byłem tam wszystek do ostatniego przebłysku świadomości i tam spaliłem się do cna, ślad tego pozostał na moich zwęglonych wargach, być może wydobywał się ze mnie wielki krzyk objawienia, najwspanialszych iluminacji bytu, sekretów poukrywanych najgłębiej, więc był to krzyk olśnienia i zachwytu, lecz dla innych nie mógł być niczym więcej niż bełkotem, wariackim bełkotem. Tyle pamiętam, że zbliżając się do sedna rzeczy nie odczuwałem już niczego prócz szczęścia. Osiągnąłem więc nieosiągalne. I znalazłem się o jedno tchnienie od tego właśnie, na co każdy człowiek zasługuje, jeśli zechce sobie zasłuży. Mniemam, że tak to jest, choć żadnych więcej nie dostarczę dowodów. Albowiem inne moje reminiscencje są tak nikłe, jakby ich wcale nie było. Za siódmą granicą świadomość zanurza się w sferę zbiorową wszystkich pokoleń albo jednego jedynego Wielkiego Człowieka. A nad tym, aby ją do tego przygotować, pracują od wieków ci wszyscy, którzy to przeczuwają, zwani przez nas geniuszami. Żyjemy w nędzy i znoju, krzywdzie i cierpieniu, z powodu własnej zapiekłej ignorancji - dla tej jednej chwili olśnienia. Mali ludzie, nienawistni ludzie - w drodze do jednego jedynego Wielkiego Człowieka. Tak, byłem wariatem! Byłem beczką bekliwego bełkotu? A teraz nikt z was nie uwierzy, że wracam stamtąd, skąd bardzo rzadko się wraca. Nie wracam ani prorokiem, ani apostołem, ani Mesjaszem. Z trzeźwym umysłem wracam, takim, jaki i wam się zdarza - od czasu do czasu. I przynoszę wam świadectwo. Róbcie z nim, co chcecie. Przyznaję, wielką dla mnie pociechą - mimo szczęścia, jakiego doznałem - jest to, że wracam. Naturalnie tak jak wy, kocham, życie. I mam dokąd i po co wrócić! Lecz bądźcie łaskawi zauważyć, że znam cel, kres swojej, drogi, wiem, ku czemu zmierza, i pragnę uczynić wszystko, co w mocy serca i umysłu, aby dojść i - otóż to! - powrócić... Rozumiecie, dokąd? Rozumiecie ten prosty paradoks? Dojść, a zatem powrócić do tego, o czym wam mówiłem. Nie jest mi obojętne, kiedy się to stanie ale całe błogosławieństwo w tym, że stanie się na pewno, jeśli na dobre zasłużę. To nie jest droga dla grzecznych uczniów, musi to być dla każdego jasne. Chwała Bogu, nie wracam tym, kim byłem, ślepy i głuchy. Więc radzę wam słuchać mojego bełkotu. - Czy ja też byłem taki... - zwróciłem się raptem do pielęgniarza, lecz opuściła mnie odwaga, więc dorzuciłem natychmiast - taki kudłaty jak ten?... Panie Władziu? - Prawie - mruknął. - Albo i więcej... Wyhodowałeś pan grzywę na karku jak zbój. - Pan pamięta, co ja wyprawiałem na gwałtownej? - Pewnie to samo co inni... - powiedział strzygąc mi brodę maszynką z niewielkim chyba pożytkiem. - Prawdę każdy wrzeszczy albo śpiewa. I tyle. Nie gadaj pan teraz... I sika pod siebie. Nikt tu nic nowego nie wymyśli. Ale chcesz pan wiedzieć? Z pana to kozak, panie Krzyś... Wyglądało na to, że pan się przekręcisz... Jak dwa i dwa to cztery! No i popatrz pan... Ja tu pana na wesele strzygę! - A toś pan zacnie powiedział, panie Władziu. - Nie gadaj pan, jak Boga mego! Tu brzytwa by się zdała, a nie maszynka do włosów... I wiesz pan co, panie Krzysiu? Jakimś cudem wyszło na to, żeś się pan nie przekręcił... A byłeś pan jedną nogą na tamtym świecie. - Wiem to, panie Władziu. - Szkoda by było żony - powiedział. - Kochająca kobieta. Ale, wiesz pan, każda z nich pocieszy się ras dwa. - Bywa, że nie każda. - E, tam. Na każdą trzeba pracować, nie? Wiadoma; rzecz. I co człowiek z tego ma? No, dużoś pan miał tych miodów, żeś się mało nie przekopyrtnął? A teraz wyjdziesz pan na swoje, na czysto, panie Krzyś. Pójdziesz pan na rentę i święty spokój. - To pańskim zdaniem już do niczego się nie nadaję? Skąd pan wie, że pójdę na rentę? -phi! Każdy mądry człowiek to robi. Za frajer się tu męczył? Albo srebro i złoto tyle warte, co wariackie papiery? Jak już który stąd wyjdzie, to leci mu premia taka, że żyć nie umierać! Pomyśl pan tylko. Kiwasz sobie palcem w bucie! A co miesiąc listonosz przekaz przynosi. - Cudowna rzecz - mruknąłem. - Ano widzisz pan! Nie będziesz pan musiał gadać przez radio! Głowy męczyć. Uganiać się za groszem. Kombinować, wysilać się, a jak co nie wyjdzie? Może nie od tego człowiekowi na mózg pada? - przerwał i wydmuchał włosy z maszynki. - No, a teraz będziesz pan miał święte życie, panie Krzyś... Żoneczka kawę, herbatkę poda... A pan siedzisz sobie, papieroska zapalisz i słuchasz, jak tam inny przez radio gada, a niech gada... A kij mu w oko! Gada, co mu każą, a panu wisi i dobra jest! Udało mu się rozśmieszyć mnie. I pod wpływem tego nastroju powiedziałem coś, czego inaczej bym nie po wiedział. - Ja nie tylko gadałem, panie Władziu... Pisałem tez książki.. - Książki? - spojrzał na mnie. - A po co? - Ano właśnie - mruknąłem pełen wstydu. - Jak Karol May? - Nie. Ani jak Curwood. - Jak ta, jak jej tam... Christie? - Nie. Ani jak Simenon. - Wiersze, znaczy. Konopnicka. - Nie. - Ho, ho – powiedział. – Ano proszę. Albo to wszystkie książki nie zostały już ponapisywane? - Chyba nie. Podrapał się w głowę. -Hm. To musiałeś Pan cholernie dużo czytać! - Owszem, czytałem. - Ma się rozumieć. Do roboty było panu potrzebne... zawołał pan Władzio z błyskiem w oku. - Wziąłeś pan od jednego troszkę, od drugiego troszkę, od trzeciego troszkę, od każdego po troszku... pomieszałeś i wyszedłeś na swoje! No, nie? - Pan się znasz na rzeczy, panie Władziu - pochwaliłem go serdecznie. - No, niejednego człowiek w życiu popróbował...- powiedział ze srogą miną, którą zwykł maskować zasłużone zadowolenie. - Tak to jest... Do mojego fachu chętnych mało. Każdy się boi. Za żadne, powiada, pieniądze! W dodatku... Jakie ja mam z tego pieniądze? Ale czy ja nie wiem, że choćby płacili, jak należy, dalej każdy by się bał? A czego tu się bać, panie Krzyś? Człowiek człowieka ma się bać? No, jeśli bandyta, to i owszem. Ale w przeciwnym razie, dlaczego? Na co komu taka gadka? Sam pan widzisz, jak to jest... U nas, panie, remont generalny się uskutecznia! Może nie? Przychodzi jeden z drugim utytłany i kołowaty, że aż strach... No i proszę! Wychodzi jak nowy! Świeżutki, czyściutki. W zdrowym ciele zdrowy duch!... Tak czy nie? Dobrze mówię? No, to obsmyczę panu jeszcze te wąsiska i fajrant. "W słońcu czy w blasku gwiazd..." - dobiegło nas ; otchłani. Przywiązany do masztu żeglarz znów śpiewał ochrypłym głosem. Oby tylko nie popełnił błędu w nawigacji! Niechaj los go strzeże. Bo wiem, że widzi naraz słońce i gwiazdy. Dostrzega, że śmierć i życie to jedno; A czas nie włada niczym. Los pierwszej żywej komórki jest równoczesny z losem każdego nowo narodzonego człowieka. I oto widzi, że chwila Stworzenia dokonuje się » jego oczach! Słońce to pierwsza żywa komórka, plemnik, złota sperma rozsiana rojem gwiazd. I krzyczy za Magellanem, przywiązany do masztu: "Navigare necesse vivere non est necesse!" I zaraz otworzy się otchłań, wir, który go z kopytami wessie... Bo czuje się nieśmiertelna Bo sam jest wszechmocny! I zaraz zacznie sterować ruchami gwiazd... Z raz narodzonej logiki szaleństwa, jak z róży wiatrów, wymknąć się nie sposób. Ta pułapka czyha na każdego, kto popełni błąd w nawigacji. A i vigare necesse est, gdyż nie masz innej drogi poznani prócz szaleństwa... Święci miewali objawiania, w większości byli to zresztą szaleńcy, ale właśnie z tego gatunku, który uważa, że jest modus in rebus! Jedyna rada, aby runąć w wir, to pamiętać, zachowując ostatni błysk przytomności, że we wszystkim jest miara, nawet w szaleństwie samym, są granice, które biada przekraczać! Tak, tylko czy on o tym wie? Zachrypły, samotny, przywiązany do masztu. Wisi na skraju otchłani. Ja wprawdzie o tym wiem lecz w niczym mu pomóc nie mogę... "Ziemia jest przecież kulista!..." - krzyczy wniebogłosy. I wygląda to że wszystko wraz z ziemią w nim się rozpada. Potem cisza. Nawet już tam nie patrzę, tylko modlę się za niego gdy pan Władzio zdejmuje ze mnie prześcieradło, strząsa włosy na podłogę. Po czym biorąc mnie pod brodę obraca moją głowę w prawo, w lewo, sprawdzając, czy ostrzygł mnie jak należy. Widzę, że jest z siebie zadowolony. Przycina jeszcze parę włosków nad uchem, prostuje się i orzeka, że dobra jest! Koniec postrzyżyn. Wstaję prawie eteryczny, z takim uczuciem, jakby moja głowa, leciutka nad podziw, uniosła się, pomknęła w obłoki wraz z ulotnym ciałem. Przez sekundę jakbym, lewitował pionowo i upojnie! Takiego to mój balwierz pozbawił mnie ciężaru. Pomknąłem prosto do słońca i blasku gwiazd. Próżno wyrazić, cóż to za rozkosz!... Tak lewitować stojąc na zielonym linoleum... "...Ale każdy wróci z drooogiii... do swej niebooogiil zdrów..." - odezwał się z gwałtownej chrapliwy głos, który tak rzędził, że prawie nic nie zostało z nostalgicznie czystej melodii. _. - Słyszysz pan, czego mu się zachciewa?- powiedział pielęgniarz mrugając do mnie okiem. - No, słyszysz pan? - Tak, bo co? -Pan wiesz, a ja rozumiem. No nie? - Zrobił minę, z której wynikało, że komunikuje mi świetny dowcip. I czeka, kiedy zacznę się śmiać. Głupia historia, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. A nawet jeśli zaczynałem się wmyslać, to niech go szlag trafi! Dlaczego świadkiem czyjejś męki musi być zawsze wierutny głupiec? Więc na to z rozmysłem, pokręciłem głową, oświadczając kategorycznie: To pan może wiesz, ale ja nic z tego nie kapuję! - Nie? - klasnął w ręce. - To pan byłeś taki Kiepura, panie Krzyś! Pan tyż! Dzień i noc... Kto wie, może i lepszy! - pochwalił z przekonaniem i zaraz, żeby widać nie było mi przykro, poklepał mnie po plecach. - Miechy pan masz, że hej! Kudy zwykłemu organiście! A grałeś nam pan... - Dobra, ale on jest goły! - wtrąciłem. - Znowu się rozkrył. Pielęgniarz spojrzał, potrząsnął swoim czarnym czubem. - Jajec tu sobie nie odmrozi! - warknął zły, że mii przerywam. - To go pan przykryj, bo ja tu posprzątać muszę. Nie widzisz pan? - i czubkiem buta trącił kępkę moich ściętych włosów, ciemnych i siwych, które zaśmiecały zielone linoleum. Poszedłem okryć żeglarza. Całe ciało miał mokre, pocił się zimnym potem. Znalazłem ręcznik, otarłem mu twarz. Poprawiłem poduszkę, do której lepiły się jego zmierzwione włosy. Podtrzymałem mu głowę i przytykając kubek do spieczonych warg, napoiłem go zimną herbatą, której nie umiał dobrze wypić. Strużki z ust skapywały po gęstym zaroście. W końcu odstawiłem kubek, znów wytarłem mu brodę ręcznikiem i to było wszystko, co mogłem dla niego zrobić. W sinym świetle wyglądał jak topielec wyrzucony na brzeg kaprysem żywiołu. Wywrócone oczy uciekły gdzie w głąb czaszki, tylko białka majaczyły pod niedomkniętą powieką. Nie były martwe. Na ich widok serce mi skamieniało, jakby mi słały szydercze przesłanie. Spętany za ręce i nogi, przywiązany do masztu, jeszcze jeden potomek Odysa - na moich, oczach dogorywał. Skończył swoją pieśń, zanim się przekonał, że Ziemia jest przecie kulista. Nie zatkał uszu woskiem i słyszy teraz wszystkie furie świata, ohydę i nienawiść, które się przeciwko niemu sprzysięgły. Co z niego zostanie? Szczapa miotana trąbą powietrzną, która szczątki w niebo uniesie? Są cztery żywioły. A piąty to żywioł szaleństwa. I biada temu, kto dostał się w furię pięciu żywiołów. I gdyby ojciec nasz Odys, cudem tego nie uniknął, do dziś fruwałby nad nami kwilącym, obłędnym ptakiem! On kwili, ten biedny żeglarz. Raptem przypomina sobie o ceracie. Mnie też podkładali ceratę, która wciąż była mokra i zimna. Szczęśliwy, że coś przecież mogę niego zrobić, zaczynam wyciągać spod jego lędźwi i grzbietu oślizłą ceratę, ściągać ją z łóżka. Robię to cichaczem aby nie nakrył mnie pielęgniarz, gdyby tu zajrzał. Pan Władzio najpierw poszedł po szczotkę, a teraz zamiata, uprzątając swój fryzjerski gabinet na korytarzu. Udaje mi się wydostać ceratę, złożyć we czworo i schować pod poduszkę. Żeglarz ma za sobą bardzo wyczerpującą wędrówkę, bo wychudł i kości lekkie, lecz trochę się zasapałem. Cieszę się, gdy stwierdzam, że pod spodem prześcieradło uchowało się suche. Teraz może się ogrzeje, otulam go kocem pod brodę. Znów kwili, więc żyje, choć nadal straszy wywróconymi białkami. Co jeszcze mogę dla niego zrobić? Pęta na rękach i nogach powpijały się w ciało, rozluźniam je trochę, ale przecież nie odwiążę go od masztu. Nie dlatego, że boję się narazić na wściekłą awanturę. Chryste, jakże ja nienawidzę przemocy! A zdaję sobie sprawę, że jest to rzecz, której uczynić mi nie wolno, gdyż nie umiem przewidzieć konsekwencji. I boję się. Nie znam tego człowieka! Boję się jak święty Piotr. Wszyscy o nim mówią, że stchórzył. A ta cząstka prawdy, ta szczera prawda, której dał wyraz, umyka nie zauważona? A czym byłby święty Piotr, gdyby nie rzekł, co rzekł, lecz dał wyraz pysze? Znam Boga! Znam Boga! I tak pysznił się przed siepaczami i gawiedzią? Onże nie znał tego człowieka, który jest Bogiem... I tylko sam Chrystus w pełni to zrozumiał. Więc i ja nie znam tego kwilącego człowieka. I pęt z niego nie zdejmę. Gdy patrzę nie niego, spalonego szaleństwem, tłucze mi się po głowie - primum non nocere!, jakbym był adeptem sztuki medycznej. Kładę mu dłoń na oczach, aby zasłonić te wywrócone białka, zamarły wytrzeszcz szyderstwa. Jakbym nakrył kryjówkę śmierci. I powoli obaj - czuję gorączkowe tętno na skroni - obaj, stajemy się spokojniejsi. Umiem co nieco przekazać słowem, lecz nie wiem, czy potrafię dotykiem, samą swoją obecnością. Właściwie jestem bezradny, gdyż słowo do o nie dotrze. A melodia? Jakąż mógłbym zanucić mu kołysankę po tym wszystkim, co on sam pod masztem wyśpiewał? Na pociechę nie mam nic prócz myśli. Zatem trzymając rękę na jego oczach, słuchając chrapliwego oddechu, myślę tak: Śmierć jest zmartwychwstaniem. Pamiętaj o tym w swojej wędrówce. I nie dręcz się, nie susz sobie głowy! Jakiż to dylemat, jakiż to problem, czy Chrystus zmartwychwstał, czy nie zmartwychwstał, skoro śmierć jest zmartwychwstaniem... A potem, kiedy się ocknąłem, uczułem trzepotliwy ruch jego powiek. Łaskotanie rzęs na wnętrzu mojej dłoni. Aż mi serce podskoczyło z wrażenia, że on otwiera oczy aby powitać mnie spojrzeniem uleczonym z szaleństwa Przeżywałem ekstatyczną chwilę, wprost lękając unieść dłoń znad jego oczu. Wszystkie marzenia mojego życia, aby rzeczywiście w czymkolwiek pomóc człowiekowi, jakby się spełniły, kiedym najmniej się tego spodziewał, zostałem nagrodzony za sprawą Pana naszego, Jezusa Chrystusa, w sinym blasku sali gwałtowników I cofnąłem rękę, odsłaniając jego oczy i czoło. Nie powitało mnie żadne spojrzenie. Miał zamknięte powieki. Spał. Wstałem bardzo starym człowiekiem. Bolały mnie plecy, bolały kości. Natrudziłem się przez całe swoje życie i sam nie wiem, czy cokolwiek dobrego zrobiłem. Wokół] było sino i jego śpiąca twarz też była sina. I moje ręce, I wszystko, co tu żyło, było sine pod trupim okiem Opatrzności. A zaduch, który zewsząd tchnął, skręcał mi kiszki - składał się z wydzielin, moczu i śmiertelnego potu. Emanował z nas, gwałtowników, ufnych w jedynego Wielkiego Człowieka, któremu będziemy wierni - do ostatniej kropli potu, ostatniego tchnienia. I raptem wezbrała we mnie pogarda dla tych mędrców od siedmiu boleści, którzy tego nie rozumieją. Dla tych ksiąg, które spłodzili, jęcząc z cicha i rozdzierając swoje nędzne szaty. Wychodząc stamtąd w gniewie pomyślałem, że wszystkich salonowych piewców absurdu chciałbym raz przywołać do gwałtownej... - Co się stało? - zaniepokoił się pielęgniarz zrywają się z fotela, w którym zasiadł dla wypoczynku. - Cicho... - powiedziałem kładąc palec na ustach. - Cicho, on śpi. Zasnął. Pielęgniarz wziął mnie za ramiona, zlustrował obracając dokoła. - Mucha nie siada, panie Krzyś! Jakbyś pan wyszedł z salonu na Marszałkowskiej. Prima robota. Człowiek ma do tego dryg... - pochwalił się zadowolony. – A z brodą robiłem co mogłem, bez brzytwy nie da rady... Tylko - z rana nie zapomnij się pan ogolić! W łazience pożyczą panu do zwrotu żyletkę, bo pan jesteś już na wydobrzeniu. Więc ogol się pan, jak należy... A teraz do łóżka, panie Krzyś. Późna pora. Zostawiłem go, gdy mościł się do nocnej drzemki w fotelu obitym ceratą, okrytym pledem. Nie zapomniałem się ogolić pod okiem Mateczki, która nas wszystkich dozorowała w łazience. Prowadząc żyletkę po brodzie i policzkach, doznawałem cudownej radości wyzwalania się z kalectwa. Mogłem się przekonać, że zabiegi pana magistra, który umiał pielęgnować kontuzje, a także moje własne uparte ćwiczenia przywróciły sprawność porażonym mięśniom. Tylko raz czy drugi ręka mi się zwichrowała, wyczyniając dawne psikusy, lecz udało mi się nie zaciąć ani razu. Bo zamiast zdenerwować się, uśmiechałem się z pobłażaniem, dając ręce odpocząć, aż głęboko, wewnętrznie się uspokoję. Być może, goliłem się trzy razy dłużej niż zwyczajnie, natomiast z taką satysfakcją, jakiej chyba nikt nie zaznał przy goleniu. Ale to było nazajutrz, a teraz zostawiwszy pana Władzia w fotelu szedłem długim zielonym korytarzem. Czując eteryczność ciała i duszy, lekkość głowy, która pozbyła się tych okropnych samsonowych włosów, taki szmat czasu hodowanych, nasiąkłych tym wszystkim, co tu w nieszczęściu przeżyłem. To była piękna droga przez ten zielony, półmroczny korytarz, gdyż część świateł została wygaszona. Pragnąc podzielić się swoją radością z istotą, Wióra na to zasługiwała, skwapliwie zajrzałem do dyżurki przez uchylone drzwi. Chochlik spał przytulony do stołu. Niewygodnie, w przekrzywionym czepeczku. Przygarnęło ją światło lampki w pełnej mroków dyżurce. i nie miałem przed kim pochwalić się swoją metamorfozą. Poszedłem cicho do łóżka, a po drodze wstąpiłem na chwilę do ubikacji. Nie spodziewając się wewnątrz nikogo, impetem pchnąłem wahadłowe drzwi - taki byłem wesół i radosny. Tymczasem ktoś gwałtownie się poruszył, uskoczył w bok, jakby chciał się skryć, jak przyłapany na gorącym uczynku. Trzymał coś przy ustach, ściskając to oburącz. Spłoszyłem go, gdy coś jadł. Wszystka aż za dobrze ujrzałem, gdyż u nas w tym przybytku całą noc goreje dwustuświecowa żarówka. Ze względów bezpieczeństwa. A przybytek do cna jest zaśmiecony, zwłaszcza pod wieczór, po nocy, do rana. Oblizywał strzępy klozetowego papieru. Porzucone kawałki gazet, które nie mieściły się do zatkanych muszli. To, co do piersi przy ciskał z zachłannością dziecka, na którego własność ktoś raptem czyni zakusy! Spłoszył się, wcisnął w róg między ścianą a boksem. Nie przyszło mu na myśl, że ktoś go zaskoczy tu o tej porze nocy. Powinien był ukryć się w boksie, tam było bezpieczniej i ciemniej, dwa boksy tu mieliśmy z sedesami w środku oddzielone od pisuarów. Fajne boksy na podwyższeniu, z sedesami jak ambony. I raptem mnie poznał. A wówczas wszystek popłoch jakby go opuścił, cały lęk spłynął w przyjacielskim uśmiechu. Z żywym błyskiem w oku, mrugnięciem wtajemniczonych, skwapliwie wyciągnął do mnie rękę ze swoimi darami, swoim szczodrym poczęstunkiem. - Na! Pokosztuj! - powiedział dając miną do zrozumienia, że to same najlepsze kęski. - O, tak! - zgrabnie zwinął w kulkę strzęp gazety z całą lepkością w środku, nawet palców sobie nie umazał, po czym wrzucił do ust i żuł poruszając swoją końską szczęką. - Tak najlepiej, koleś - pochwalił. - No, pokosztuj! Obaj przysiedliśmy w kucki. On dlatego, że tak mi było wygodniej, ja zaś dlatego, że zachwiałem się na nogach. Czegoś tu było nadto, nawet jak na moją wytrzymałość, bo znałem tego człowieka od pierwszych olśnień swojego szaleństwa, rozmów na falach mózg- mózg, człowieka o lędźwiach praojca, herosa z końską szczęką, któremu w oparach łaźni szorowałem plecy. Oto zwija, kręć; kulki z klozetowego papieru... A kiedy dobrotliwie nalega: na poczęstunek, udało mi się wykrztusić: - Nie, dzięki. O tej porze nie jadam! - A co to szkodzi? - parsknął swoim zaraźliwym śmiechem. - Kiedy się już wyczyści zęby, to szkodzi. Mrugnął okiem. - Zgrywus jesteś! - i przygotowaną dla mnie kulkę wrzucił sobie do ust. - A mnie to bardzo smakuje! Przeżuwając spojrzał na mnie ciemnymi oczami, które były wilgotne i duże. Zaskarbiłem sobie przyjaźń tego człowieka, który dzielił się ze mną czymś najlepszym, co miał. - Na Weź na potem... - powiedział wciskając mi kulki do garści. - Pokosztujesz, to zobaczysz! I wtenczas przyśnił mi się ten najstraszliwszy sen. Właśnie tej samej nocy, kiedy mój Dostojny Rozmówca poczęstował mnie kulkami własnego wyrobu, które smakowały mu jak dziecku landrynki, widać w swojej zapadłej wsi odczuwał brak słodyczy, a ja wyrzuciłem je natychmiast do popielniczki na korytarzu, bo byłem mały burżuj i w pierwszych latach dzieciństwa niczego mi nie brakowało, tak jak później brakowało mi wszystkiego. I dziś, gdyby nie wojna, rewolucja i socjalizm, byłbym wielki burżuj, bo miałem dobry start i nieposkromione ambicje, odkąd świat przed sobą ujrzałem. Przepadła szansa dla naszego kraju, który nigdy nie dorobił się prężnej burżuazji z prawdziwego zdarzenia. Gdyby nie obroty losu, wielce nieprzychylne, wiem, że wiele bym zdziałał jako finansista, zakładający najrozmaitsze fundacje w stylu nie gorszym od Forda. Tymczasem oberwałem takie cięgi, że stałem się i pozostanę wiecznym proletariuszem, a wszystkie burżujskie ciągotki raz na zawsze ze mnie wyparowały. Prócz tego ostatniego gestu - wyrzucenia do śmieci tych kulek, no i umycia rąk w łazience. Pomyślałem, że muszę zapytać człowieka, którego mieniłem moim Dostojnym Rozmówcą, człowieka, który mnie poczęstował - z jakich stron, z jakiej wsi pochodzi, ale później nie wydało mi się to takie ważne. Nie w tym rzecz, iż okazał się kim innym, niż myślałem. Albowiem wszystko, co w związku z nim przeżyłem od samych początków mojego szaleństwa, nie było nieprawdą, nie było niczym zakwestionowane, zachowywało swoją moc i potęgę, jak starałem się to wiernie zapisać. Tylko że na tym się skończyło. Ale tak czy owak musiało się skończyć, skoro wracam w ten wymiar rzeczywistości, w którym obracają się tak zwani normalni ludzie. Ponieważ wielu iluminacyj, opatrzonych przez nich mianem obłędu, nie zdołam im przekazać, zachowuję dla siebie pewną strefę, do której nikt prócz mnie nie może mieć dostępu. Tak trzeba, zna ją tylko Pan nasz, Jezus Chrystus. Dlatego niechaj nikt nie żywi pewności - Co ostatecznie zrobiłem z tymi kulkami... Czy rzeczywiście wrzuciłem do popielniczki? Czy z odrazy cisnąłem na posadzkę, wiedząc, że on je stamtąd zaraz pozbiera? Czy włożyłem do ust, przyjmując poczęstunek przyjaciela? Nie jest wskazane, aby zdrowi na umyśle o tym wiedzieli, zwłaszcza ci, którzy tak nasiąkli altruizmem, że mają pełną gębę frazesów. Przy okazji mycia rąk mam zwyczaj płukać usta. A potem wypiłem trzy czyste łyki z kranu - na pamiątkę, o której już wspominałem. Ani to przesąd, ani zabobon, ani tym bardziej - świętokradztwo. Zdrowi na umyśle inaczej to pamiętają, więc może im się nie skojarzyć z tym, co Pan nasz nakazał czynić na swoją pamiątkę. To bardzo jest pięknie pójść do kościółka i połknąć czysty opłatek. I klęcząc na marmurowej posadzce przysięgać Bogu, że "bliźniego swego jak siebie samego" Więc na tę okazję wspaniale grają organy, świecą wszystkie światła świątyni... A tu burczy woda w dwóch rezerwuarach, dwa sedesy, cztery pisuary i żarówka na dwieście świec... Więc o czym tu gadać? Kto skory dopatrywać się bluźnierstwa, widać czytał Ewangelię do poduszki. Niech lepiej śpi zdrowo i chrapie. Poszedłem i ja to uczynić. Korytarz był mroczny, prócz dyżurki wygaszono wszystkie światła w tym skrzydle pawilonu. Znałem drogę na pamięć, czwarte drzwi po lewej stronie. W separatce moi trzej towarzysze spali snem sprawiedliwych. Za oknem noc była gwiezdna. Krata cięła niebo w krzyże. Niesamowicie, jakby krzyż z krzyża wyrastał i piął się do najwyższych gwiazd. Umościłem się na swoim łożu gwałtowników i podziwiałem ten widok. Chyba niedługo, gdyż zbyt mi ciążyły powieki, a tak wygodne łoże nie nadaje się do czuwania, wnet błogosławi spoczynkiem. I wtedy przyśnił mi się ten straszny sen. Z nieba spadał człowiek - ogromną głową w dół! Właściwie wielki kształt człowieka... Spadał nieuchronnie, zgodnie z prawem grawitacji, pionowo, lecz spadał s z y b u j ą c, .zgodnie z prawem nieważkości! I to niesamowite sprzężenie, bardziej niż nieunikniony upadek, zatykało oddech w piersiach. To Newton z Einsteinem lecieli pospołu prosto na łeb - ku zagładzie! Ku poziomej płaszczyźnie Ziemi. Eksplodowali na samej krawędzi horyzontu wznosząc się rozedrganym słupem ognia i dymu, mroku i blasku. Widziałem go ze skarpy mokotowskiej. Pulsował nad całym Czerniakowem, nad dachami, kominami antenami, jarząc się zza Wisły. I w tejże chwili pies, którym wyszedłem na przechadzkę, osunął się ciepły i martwy do moich stóp, nawet nie zdołał zaskomleć. Poniżej na stawie zielone łebki kaczek więdły jeden po drugim. Swąd uderzył mi w nozdrza. Zaczęła się tlić sierść zdechłego buldoga. Rzuciłem się do ucieczki, biegłem, co sił w nogach, ku ścianom Mokotowa. Obym jeszcze zdążył do domu! Pożegnać Helenę i Jo. Uciekałem nie oglądając się za siebie, pomny na biblijną przestrogę, której raz uwłaczyła żona Lota, wyzywając prawo boże, co ją zamieniło w słup soli, a Newtona z Einsteinem w słup promieniotwórczy. Nikłą miałem szansę ucieczki, lecz całe życie starałem się wykrzesać nadzieję z nikłych szans. I nie posiadałem nic na swoją obronę prócz własnej natury, nie takiej znowu niezwykłej. Serce mi się tłukło nieprzytomnie. Gołębie spadały na bruk Mokotowa z karkołomnym impetem. Lękałem się, że któryś huknie mnie prosto w ciemię. A jednak dobiegłem do filii Zakładów Oczyszczania Miasta, na wprost naszej kamienicy, mojego domu. Za siatką widziałem nasze zielone podwórko, na wiosnę jak zwykle całe w kwiatach. Jeszcze tylko przebiec jezdnię! Nasz miłorząb, najpiękniejszy na całej ulicy... Ujrzałem, jak miłorząb się tlił każdym zwęglonym listkiem... I pojąłem, że nie ujrzę nic więcej, na wieki wieków, amen. Chlup! Serce zapadło się we mnie, urwało z uwięzi, prosto w ekskrementy, nad którymi unosił się opar geniuszu Newtonów i Einsteinów. A mnie już nie było. I co tu dodać do tego snu? Obudziłem się mokry i biedny jak mysz kościelna. Mysz doświadczalna. Mysz obolała. Mysz udręczona. Mysz całkiem zdechła. Myśl całkiem zdechła. Obudziłem się jak człowiek, który wolałby się nie obudzić. Tak szczerze ma tego dość. Obudziłem się z taką nienawiścią do bliźniego swego, że nurzałbym mu jak kundlowi pysk w paskudztwie, którym zapaskudził ziemię, matkę naszą. A on by się cieszyła Zawsze w swoim żywiole. Ziałem nienawiścią do koprofagów. Do koprolalii. Mojego Dostojnego Rozmówcy! Laureatów! Wiwatów! Purpuratów! Techno Biuro Polityko Kratów! Inżynierów dusz i komputerów! Półbogów genetycznych atomowych wodorowych neutronowych Takich czy owakich! Studzietnych matek i swatek! Do was wszystkich, bracia i siostry. Do waszego wiekopomnego... Cuchnęło strasznie. Zaduch był taki, że musiałem zwlec się ze swojego łoża gwałtowników i pójść otworzyć okno. Kiedy to uczyniłem, za oknem szarzało. Był pierwszy brzask i śpiewała wilga. Gdzieś ukryta wśród ciemnych drzew, obsypanych wiosenną zielenią. Owionął mnie rześki chłód przedświtu. Z głową ciężką jak rozpacz Einsteina, trzeźwiałem, mrugając oczami na widok przymglonej ziemi, która dosypia swą noc. I wkrótce powtórzy się ta sama bajka, której urok odnawia się z każdym wschodem słońca. Wilga ma we krwi prawo natury, dlatego śpiewa. Przynajmniej ona nie przyniosła żadnej krzywdy temu światu. Zaraz ockną się inne ptaki. A ja, z głową podobną do szamba, chciałem być mądrzejszy niż wilga, rozum mniejszy niż wszystko, co żyje. I tknięty zamierzchłym instynktem podnoszę oczy, szukam na niebie gwiazdy zarannej. A to najśmieszniejsze, że miałem nadzieję ją zna leźć... - For Gods sake! - budzi się Peter i woła: - Oszalałeś? Zamknijżeż okno! Zimno jak w psiarni... Od smrodu jeszcze nikt nie umarł. Słuchaj, co mówią mądrzy Polacy. W tym samym oknie, w parę dni później, stałem wypatrując zza krat - nadejścia Heleny. Była niedziela, słone popołudnie. Z ukosa widziałem spory kawałek ścieżki biegnącej od furty wzdłuż ścian naszego pawilonu, czerwonej cegły. Resztę zasłaniał mur, w którym tkwiła witryna. I właściwie widziałbym niewiele, gdyby w szybie otwartego okna nie odbijał się widok furty i całej dróżki, która zmierzali goście. Dzięki tej sztuczce optycznej, będącej łaską niebios, zyskałem dobre pole obserwacji i szansę; wypatrzenia Heleny, skoro tylko pojawi się w furcie. Niecierpliwiłem się strasznie, choć pora na odwiedziny była jeszcze wczesna, a w ślad za gwizdem kolejki, która pojechała dalej, nadchodzili dopiero pierwsi goście, przeważnie kobiety w wiosennych sukniach, gdyż dzień był ciepły, dźwigające siatki i torby z wiktuałami. Ledwie się zaczynała procesja do Tworek. Raz po raz ktoś wchodził przez furtę. Żony, matki, córki. Młodsze czy starsze, nawet bardzo otyłe, wszystkie te kobiety zdążały z wyraźnym pośpiechem, gdyż dla nas czas wizyt był zawsze za krótki. Ilekroć któraś przeszła przed moim oknem, zazdrościłem temu, który na nią czekał. A potem zrobiła się pauza coraz dłuższa i coraz większy wzbierał we mnie żal, że Helena nie postarała się przyjechać punktualnie. Okradła mnie o całe pół godziny! W taki piękny dzień! Osławiona kobieca intuicja niczego jej nie podszepnęła... Ani jej się śni, jaką mam niespodziankę! Przetarłem oczy zmęczone wypatrywaniem. Zwieszając głowę oparłem czoło o kratę. I wtedy spostrzegłem w dole na ścieżce, spostrzegłem, rzecz cudowną... Kolorowe stworzonko! Z kokardą na główce, w koronkowym kołnierzyku, krótkiej spódniczce z tartanu, białych skarpetkach, czerwonych buciczkach! Podskakiwało z roześmianą buzią, machając do kogoś, kto był nade mną, o piętro wyżej. Elf, skrzacik, podskakujący z niewypowiedzianej radości. W ruchu, tańcu, tak wdzięcznym, jakby nim igrał palec boży. Cudowne! Lecz mało tego... Najcudowniejsze, że stworzenie to miało rączki i nóżki, główkę, uszko, wszystko w miniaturze. W pomniejszeniu. Malutkie, drobniutkie, a śliczne. I oczka, które widzą kogoś nade mną. I kosmyk włosów na policzku... Była to miniaturka człowieka! Patrzyłem w zauroczeniu, przywarłem do kraty - na moich oczach spełniła się baśń, baśniowe ujrzałem zjawisko! Na ścieżce, pod akacją - cudny, żywy człowieczek! Podskakuje odbijając się od ziemi, pełen szczęścia. Napawałem się nim do zachłyśnięcia, ściskając żelazo, aż mi kostki na rękach zbielały. Bo ja tu widzę, czego nikt nie widzi... Przecież to dziecko! Dziecko, którego tak dawno nie widziałem, aż zdążyłem zapomnieć, że takie maleńkie istotki, zwane puellae, są na ziemi... Jakie to szczęście tak zapomnieć, pomyślałem. Jakie to błogosławieństwo dla mnie, dla wszystkich żeglarzy, którym otchłań nie zdołała zamknąć się nad głową. To nie pręt kraty, lecz klucz! Ściskam w rękach klucz. Do iluzji, do rzeczywistości. Między którymi nie dopatrujmy się granic, bo wiecznie będziemy pokutować w klatkach jak dawni, w pasach jak współcześni, w tabletkach jak przyszli szaleńcy. Nauczmy się zawsze mieć oczy otwarte na iluzję naszej rzeczywistości i rzeczywistość naszych iluzji. Bo właśnie stąd - od tej małej dziewczynki na ścieżce - zaczyna się mój powrót do rzeczywistości, krainy olśnień, potocznie zwanej codziennością, życiem - obrzydłym tak wielu biednym ludziom, którzy patrzą, lecz nie widzą, jakby wszystko wokół było zwyczajne! A przecież wiedzą, że tak nie jest, wiedzą o tym albo przeczuwają, a zapomnieli, tak jak ja, co mnie, Odysowego potomka, omal nie zgubiło. Nadziałem się na straszną rafę, lecz lepsze to niż zamknąć oczy na świat, wieczystą przegapić przygodę, która mieści się właśnie w tym... Nie ma światowi zewnętrznych i wewnętrznych, oddzielonych rafą, barierą. Bo my jesteśmy jedno. Jedno, ale nie to samo. Perfidnie, na zgubę człowieka, stworzyliście ten bezsensowni podział, niewolnicze rozgraniczenie - na coś, co istnieje! zewnątrz, i coś, co istnieje wewnątrz. Gdyż ta dziewczynka z kokardą, którą widać na ścieżce pod akacją, jest zarazem zewnątrz i wewnątrz mnie, w rzeczywistości połknąłem ją calusieńką, z czerwonymi butkami. I to jest cały sekret. Cała baśń każdego dnia... Świat zewnętrzny współżyje ze światem wewnętrznym, więc raz na zawsze odrzućmy to zgubne rozróżnienie! Ponieważ dopiero rajeni tworzą prawdziwy, pełny świat. Taki, jaki jest. A więc inny dla każdego. Deo gratias. Każdy idzie do własnego piekła, nieba. Mała pobiegła przywołana przez matkę. Na ścieżce trzepotały tylko cienie akacjowych liści. A potem zagwizdała kolejka, stukot kół przetoczył się za murami. Uczepiony krat wpatrywałem się w odbicie furty na szybie. Najpierw przemknął się pies. Kluczył, węszył. Kundel nie należący do nikogo. Jakiś tworkowski włóczęga. Był w dobrym humorze. Hasał, płoszył gołębie, raptem pobiegł w stronę dziedzińca i łasił się do kogoś, w odbiciu szyby widziałem tylko merdający ogon. Przyjdzie - markiz de Sade położył mi rękę na plecach. - Po co się tak denerwować? , Gadasz, a sam pchasz się do okna. Tymczasem z drugiej strony objął mnie Piotr. I tak czekaliśmy we trzech, zezując przez kraty. Głowa przy głowie. Prawie cała załoga separatki dla gwałtowników, która miała dla siebie to błogosławione okno. Tylko nasz przyszły architekt szkicował zawzięcie swoje rysunki, nie ruszając się z łóżka, jakby go nic nie obchodziło. Długogłowego młodzieńca nikt nie odwiedzał. Prócz umarłych rodziców, którzy złamawszy barierę wpadli w przepaść na meksykańskiej drodze. - Załóżmy się, czyja przyjdzie pierwsza! - zaproponował Piotr, który po angielskich przodkach odziedziczył słabość do zawierania zakładów przy każdej sprzyjającej okazji. - Moja! - oświadczyłem stanowczo. - Zgoda - powiedział. - Ale zróbmy totka. Stawiajmy na trzy. Na porządek. Która przyjdzie kolejno. I kolejność na mecie zwycięża! Triplet! Żadnych fuksów. Po prostu kolejność... Gramy? - Moja druga - zadeklarował markiz. - W porządku. Zgadzam się... Moja niech będzie trzecia! To mi nawet odpowiada... Po ile stawiamy? - Chwileczkę, Peter - wtrąciłem się. - Wszyscy na ten sam porządek? Bez żadnych wariantów? Co to za zakład? - Czysty, kolego. Albo wszyscy wygrywamy, albo wszyscy przegrywamy! Aha - mruknąłem. - Rzeczywiście. - No, to jaka stawka? Zgadzacie się na dwie dychy od łebka? To dawać do puli... - nadstawił garść. - Założysz za mnie? - zwróciłem się do markiza. - Założę - wyciągnął dwa niebieskie, dwudziestozłotowe banknoty i schował portfel do kieszeni marynarki Pozwolono mu już ubierać się, jak chce, więc paradował w tabaczkowej koszulce polo, brązowych spodniach i sportowej marynarce. Bez pasiaków wyglądał jak nie ten sam człowiek. Ale szczęki mu jeszcze nie oddali. Piotr włożył pieniądze do pudełka po herbacie, dorzucił do depozytu swoją dolę, brzękając dwiema monetami po czym zamknął blaszane pudełko i po trzykroć chuchnął na wieczko. - Przy tym, w razie wygranej - oświadczył - za całą pulę kupujemy ciastka. - A w razie przegranej? - spytał markiz. - Kupimy herbatę - uśmiechnął się chowając pudełko pod poduszkę. - Z czego wynika, że wołałbyś przegrać - mruknąłem. - Dżentelmen nigdy nie wygrywa za wszelką cenę - odparł wracając do okna. Na trzeciego stanął przy nasi i wsparty łokciami o parapet wyjrzał na ścieżkę biegnąca do furty. - Hm. Na razie nikogo na torze... - skomentował. - No, ciekawe, panowie! Ciekawe... Zresztą ja tam nie bardzo mogę liczyć na swoją klacz. - Ty świntuchu - obruszył się markiz. - Gdybyś był dżentelmenem z krwi i kości, postawiłbyś na to, że przyjdzie pierwsza! Piotr zmierzwił siwą czuprynę, a potem uchwycił się krat, jakby nie miał co zrobić z rękami. I po chwili od- parł: - A gdybyś ty wiedział, że wcale jej nie spieszno, sama mnie tu wpakowała, to nie byłbyś taki szarmancki - Marny to dżokej, który wylatuje z siodła - postanowił dobić go markiz. - Przyganiał kocioł garnkowi! - parsknął Piotr. Sam tu wylądowałeś na tyłku! - Ale nie mam pretensji do żony! Na co Piotr trzasnął pięścią w parapet. - A ja mam! Bo zołza... Posłałbyś kogoś do Tworek za jedno rozbite radio? Prosiłem, żeby przestała grać, bo rozmyślam... Trzy razy prosiłem. Na darmo. Więc wstałem podniosłem, trzasnąłem o podłogę, otrzepałem ręce wróciłem do swoich rozmyślań, zapominając, że mam żonę lekarkę, która potrafi mnie urządzić... - Bo cholernego narobiłeś brzęku! - powiedział markiz - Przeraziłeś ją. - Szło mi tylko o to, żeby przestała grać - wyjaśnił piotr tonem skrzywdzonego chłopca. - Rany Julek! - podskoczył chwytając się krat. - Panowie, zbliża się pierwsza na mecie!... Wychyliłem się gwałtownie. W złotym blasku szła Helena. Cała w blasku złotych włosów. Śliczna, zgrabna i objuczona dwiema torbami. Prawdziwa Laszka synowa z dalekiej wracała wycieczki! - Witaj! - zawołałem. A ona przystanęła pod akacją i rozglądała się zaskoczona, skąd ją wołam. Zmarszczyła brwi, a ja czekałem, kiedy te najcudowniejsze oczy spoczną na mnie i przestaną się płoszyć. Trzeba znać oczy Heleny. Trudno o coś równie uroczego. Wreszcie spojrzała, gdzie należy, i zobaczyła mnie w oknie za kratą! - Cześć! - zawołała. - Co tu robisz? - Czekam na ciebie! - darłem się z okna trącając moich kompanów. - Tutaj teraz mieszkam! - Mieszkasz? - spochmurniała. - Chyba chciałeś powiedzieć, że przenieśli cię do tej sali? - Czy nie na jedno wychodzi? - zawołałem. - Świetnie, że jesteś! - Wiwat! - nie zdzierżył Piotr. - Wiwat! Na cześć pani Heleny trzykrotne... Hip- bip, hura, panowie! Odkrzyknęliśmy zgodnie na trzy głosy. - A czegóż wy tak wiwatujecie? - zaśmiała się. - A propos wyżerki? - postawiła obie siatki na ziemi i rozcierała dłonie, którym dokuczał ciężar. Nie pamiętam, kiedy to spisuję, jaką miała na sobie sukienkę, ale przyjemnie było patrzeć na tak czystą kobiecą sylwetkę, to pamiętam. - Więc czemu te wiwaty? - spytała patrząc na nas spod oka. - Są nie bez racji, madame - powiedział markiz wieloznacznym tonem. - Skoro tak, dziękuję - uśmiechnęła się smutno i twarz jej zgasła, a robi to piekielne wrażenie, kiedy gaśnie twarz taka, z natury swojej zwiastująca pogodę. - No, Krzyś! - westchnęła znużona. - Biegnij szybko do piwnicy... Już tam do ciebie idę. - Słuchaj! - zawołałem. - Wolno mi wyjść do ogrodu! Oniemiała pod akacją, sypiącą cienie listeczków na jej złote włosy. Zdawało mi się, że wokół wszystko migocze, - Wolno ci wyjść?... - spytała chwytając się za serce. - Naprawdę pozwolili mi wyjść z tobą do ogrodu! Naprawdę! - wołałem zza kraty. - Do ogrodu? - powtórzyła. - O, Boże!... I raptem na moich oczach zaczęła podskakiwać! Jak ma-; ła dziewczynka! Ta w czerwonych butkach, którą oglądałem niedawno na tej samej ścieżce, pod. tą samą akacją!... Brakowało jej tylko kokardy! Ten sam urok. Ten sam wdzięk. I wręcz to samo olśnienie! Taka jest, jaka była! trzydzieści lat wstecz, taka jest, jaka była, jaka będzie. W Zakręciło mi się w głowie. O, czcigodna madonno, no i po cóż tak skakać przed całym światem?... Na oczach trzech gburów w oknie! Skakać powiewając spódniczką... A może to dlatego - myślałem skonsternowany - może to$ wszystko dlatego, że one od dzieciństwa uwielbiają skakanki!... Nie macie wy wstydu, dziewczęta. - Wiwat! I my się cieszymy! - zawołał Piotr klaszcząc w ręce. - Brawo! Brawo! - To jemu należą się brawa! - krzyknęła Helena machając do mnie. - Jemu też, ale mniejsze! - Jemu i lekarzom - uparła się Helena. - Wyłącznie pani! - Piotr się zaperzył. - Co sprawiedliwe, to sprawiedliwe. Fair play!... Więc cieszymy się, że jest pani pierwsza na mecie! Brawo! Zaklaskali obaj z markizem. - A niech was kaczka kopnie! - Helena tupnęła, za śmiała się i przyjrzawszy się trzem naszym gębom !U oknie, machnęła ręką. - Z jednym nie potrafię, tym bardziej z trzema... Możecie się bawić moim kosztem, korona mi z głowy nie spadnie... - uśmiechnęła się mrużąc y _ No to, Krzyś, chodź tu do mnie. Na co czekasz? Pójdziemy do ogrodu! _- Leć... - mruknął Piotr ściszonym głosem. - Sami dopilnujemy porządku na mecie. Na razie wygrywasz... My congratulations. Dzień ten dostarczył mi zbyt wielu przeżyć, jak na jednego biednego rekonwalescenta. Przede wszystkim - świeże powietrze, którego nie wąchałem od tak dawna, że z wrażenia nogi mi się uginały. I zieleń drzew, krzewów, trawy. Te obłoki zieleni, którą najpierw ujrzałem, a zaraz potem - każde źdźbło, każdy listek z osobna! Każdą żyłkę i puls soków. Nasz wspólny oddech - traw, drzew, krzewów, mój i Heleny. O, za wiele, za wiele zachwytu, jak na jednego rekonwalescenta... I tyle słońca na dowód, że wszystko od słońca pochodzi. Tyle niespodzianych rzeczy! Widzę, czuję, lecz nie wierzę. Helena zarzuciła mi ręce na szyję, ja nie wierzę. Trawa pod stopami, też nie wierzę. Powietrze od ziemi do błękitnego nieba, nie wierzę. Niczemu nie wierzę. Kto mnie tym łudzi? Kto i dlaczego? Kto chce mnie natchnąć czymś, co nie istnieje? Życia radością, skoro czegoś takiego nie ma? Więc kto tu ze mnie szydzi, podtykając mi pod oczy cały ten ogród wspaniały i moją szczęśliwą żonę? A przecież wszystko wokół, my oboje na ścieżce i drzewa, niebo, ptaki, trawa muskana powiewem wygląda tak, jakby Pan nasz przeszedł tędy przed chwilą pytając o nas wszystkich. I oto my jesteśmy. My, klony. My, trawy. My, świeże i wonne powietrze! Ale czy jest coś, czego nie ma? "Joie de vivre!" Tak, joie de vivre. I jak w to uwierzyć? Skoro wiara jest łaską. A życie samo czymże jest, jeśli nie tym samym? Jeśli nie ogrodem, pełnym łask. I komu sądzone ukochać je silniej niż temu, kto z namiętnością Odysa wydostaje się z otchłani... Czyżbym rzeczywiście porzucił wszystko, aby znaleźć wszystko, jak chce stary Tomasz a Kempis? Nie wiem... Tego nie wiem, gdy tak stoimy oboje, a nad naszymi głowami - roziskrzony klon zielonym liściem gra – spełniły się słowa jej ulubionej piosenki. Więc mówię tyle, co wiem: - Ogoliłem się, ostrzygłem... I znowu ci się podobam... - A tak - odpowiada Helena. - Żebyś wiedział! j Nie umiesz sobie wyobrazić, jak okropnie ci było z brodą. I z wąsami. Szkaradzieństwo - popatrzyła na mnie. -. A teraz jesteś mój... I poszliśmy w głąb ogrodu usiąść na ławce. Pełno tu \ było starych jesionów, klonów, kasztanów i lip. Ale spostrzegłem, że jesteśmy wciąż intra muros, a sam ogród wcale nie był taki duży, jak myślałem. Z trzech stron, ograniczał go mur, bardzo wysoki od północy i zachodu, niższy od południa. Osłonięty kwitnącymi krzewami mur z czerwonej cegły biegł do ścian gmachu, który zamykał ogród od wschodu. Za kratami okien ujrzałem kilka znajomych twarzy. Moi towarzysze stali tam, zazdroszcząc i tym, którzy są w ogrodzie. W gmachu na dole mieścił się nasz pawilon, a powyżej jeszcze dwa wysokie piętra, dwa inne pawilony, których mieszkańców zupełnie nie znałem. Zresztą gmach był strasznie długi, ciągnął się daleko za niższym południowym murem, który oddzielał nowy ogród, chyba warzywny. A dalej znów rysował się mur, spoza którego wyglądały akacje. Ale nie te nasze, pod moim oknem, widoczne zza krat pokoju dla gwałtowników. Nasze rosły od północy, więc teraz nie było ich "widać za wysuniętym skrzydłem gmachu, tak jak furtki przy samej ścianie pawilonu, przez którą wchodziło się do tego ogrodu. Był jednak na tyle przestronny, że można się w nim ustrzec przed klaustrofobią. Choć spoza zieleni zewsząd wyzierały ugrowe ściany, jak zakrzepła i krew, którą ugier zawsze przypomina. Bowiem wszystkie j te mury i gmach były z solidnej, rdzawej cegły, jakiej dziś się już nie wypala. Tak odpornej na destrukcję, że tylko wznosić katedry, cerkwie, tiurmy, kazamaty, piwnice i koszary. Stać to będzie wiecznie. A tak czy owak odziedziczą to wszystko obłąkani. Słońce szczodrze zalśniło w szybach, więc odwróciłem oczy. Nagle ujrzałem w rogi ogrodu starą altanę z drzewa sczerniałego od słot i zamieci. Zdobna, lecz swojska, w całkiem niezłym guście Przedziwne, lecz było w niej coś sakralnego. Wieńczył jął strzelisty dach, na którego szczycie czegoś mi brakowało.. - Słuchaj, czy to nie była kaplica? - zwróciłem się do Heleny. - Nareszcie się odezwałeś! - Ale nie uważasz, że to kaplica? Tam mógłby być ołtarz, popatrz. - Nie wiem! - poruszyła się na ławce. - Zrujnowana buda... Tu jest kościół, chyba możesz tam pójść, jeśli cię to interesuje... A teraz wypij i zjedz, co przyniosłam. Pochwaliłem kanapki, ciasto, jabłka, wszystko pochwaliłem. Jadłem i chwaliłem. Z prawdziwym apetytem. I sam też chciałem się pochwalić, jaki znów jestem zgrabny, bo ręka spisywała się wspaniale, jak za dawnych czasów. Więc kiedy Helena chciała mi podać do wypicia, do ust, kubeczek z herbatą, powiedziałem, że dzięki, nie trzeba. I złapałem go sam. Przez chwilę było dobrze, doniosłem do warg kubeczek od termosu, lecz zanim upiłem, ocknął się ten diabelski paroksyzm, gwałtowny skręt nadgarstka skompromitował mnie z bezczelną złośliwością. Ochlapałem się gorącą herbatą! Helena odskoczyła ode mnie, lecz za późno, bo opryskałem jej wiosenną sukienkę. A moja kurczowo zaciśnięta ręka wciąż się trzęsła, dopóki Helena nie pochwyciła mi kubka z dłoni. Coś fatalnego. Musiało to zrobić okropne wrażenie, ale moja żona nic nie powiedziała. - Raptem spostrzegłem, jaka jest mizerna. Jakby mi się dopiero teraz oczy otworzyły - na jej zabiedzoną twarz. Czyż możliwe, żebym w ciągu wielu wizyt patrzył na nią i niczego nie dostrzegał? Ależ tak, mój ty Boże, prócz siebie nie dostrzegałem nikogo i niczego! Mogłaby się spalić na moich oczach! Byłem impregnowany jak zimny drań, poza mną nic mnie nie wzruszało. A teraz siedzę półżywy z rozpaczy, ściskając poręcz ławki, nie mogąc oderwać spojrzenia od twarzy mojej żony, wyostrzonych rysów, cieniów, śladów tego, co ją pustoszyło. Ze wszystkich, tworkowskich przeżyć najcięższe było właśnie to, gdy uświadomiłem sobie, że napiętnowałem ją swoim obłąkaniem... Mam przed sobą żywe tego świadectwo. Ona się wkrótce spali. To ja niszczę najbliższego sobie człowieka. I natychmiast ogarnął mnie popłoch. Zerwałem się z ławki, zacząłem krążyć po ścieżce, tak jak to czynią ci w najgorszym stanie, ci naprawdę błędna, których gna lęk i strach, bojaźń i trwoga, i niemoc odczuwania czegokolwiek prócz gryzącej rozpaczy i popłochu... I to wszystko, czego w takiej męce się pozbyłem, na powrót było we mnie, na powrót mną owładnęło... I znów, jak niegdyś w najgorszej chwili, pomyślałem: będę krzyczeć, będę krzyczeć!... Po czym cię zwiążą, przywiążą, dowiążą, zawiążą... Popłyniesz, popłyniesz... I wtedy ją dobijesz! Spojrzałem za siebie. Siedziała skurczona na ławce. Patrzyła w ślad za mną. A ja, z wielkim szumem w głowie, czułem, że się chwieję w rozchełstanym, trzepoczącym szlafroku. Za dużo świeżego powietrza! I raptem porznąłem, że to wiatr. To drzewa szumią, a nie odurzona głowa. To jesion. To klon. To kasztan. Ten, pod którym stoi ławka, wielki kasztan. Skoro go widzisz, a mogłeś nigdy nie zobaczyć, to znak, że tu jesteś, że naprawdę na to sobie zasłużyłeś. Jesteś w ogrodzie. Wygrzebałeś się. Wyobrażasz sobie, co ci się udało? Nic to, że łydki ci drżą, pewnie, że jeszcze jesteś słaby... Byle co może wtrącić cię w popłoch, ale nie w szaleństwo, jeśli nauczysz się czerpać z doświadczenia, z obłąkania, któremu tak wiernie i tak długo służyłeś. Czyżby w tym ogrodzie odwracały się role? Chyba tak... To, czemu służyłeś, może odtąd służyć tobie. Zauważ, monologujesz sam ze sobą, a nie z Dostojnym Rozmówcą czy syberyjskim lekarzem, czy kimkolwiek innym niż ty sam. Stoisz o kilkanaście kroków od ławki, na której czeka twoja żona, i wiesz, doskonale wiesz, że zaczynasz się uśmiechać... I doskonale wiesz, dlaczego! Nie tylko dlatego, że akurat ci przyszło na myśl, jak niezmiernie wytrzymałe umieją być kobiety i jak my nie umiemy docenić ich wytrzymałości, nie mającej nie wspólnego z poświęceniem, lecz tylko z miłością - opiekuńczą czy jaką sobie chcesz. I los cię pobłogosławił właśnie taką kobietą. Więc wracaj do niej, bo czeka na dobre słowo. A twoja kontuzjowana ręka, mimo drobnej kompromitacji, jest znacznie sprawniejsza, wiesz o tym. Mój właśnie o swojej ręce. Nie jest tak źle. Muszę jeszcze poćwiczyć... - Dobrze, ćwicz. Tylko mi więcej nie urządzaj prysznica z gorącej herbaty! - zaśmiała się cicho Helena. Sama widzę, że jest stokroć lepiej... Cierpliwości, tylko się nie denerwuj,.. Ręką władasz dobrze, kiedy nie zwracasz na to uwagi! Chciałeś mi zrobić przyjemność i tak się tym przejąłeś, że, zrobiłeś mi prysznic! Nic się nie stało. Widzisz jej śliczne zęby? Zęby, usta, oczy, włosy? Masz taką piękną żonę, że możesz sobie pozwolić na brzydkie kochanki... Co za kretyńskie myśli chodzą mi po głowie! Pokaż ręce - mówi Helena. Ogląda moje dłonie, skóra na grzbietach spierzchnięta, spękana, na kostkach spękana do krwi i brud się wżarł. Teraz to widzę, gdy Helena ostrożnie dotyka palcami, jakby nie wierząc, że moja dłoń może być aż taka szorstka. To są brudne, okropnie zaniedbane ręce, z niechlujnymi, wyrośniętymi paznokciami, które dawno zżółkły... Te paznokcie trupem pachną, cóż dziwnego, skoro rosną i rosną w długi czas po śmierci. Och, to wiem, że umarłem z kopytami. Agonię mam poza sobą. A tu tworkowski rajski ogród. Smyczki traw, ptasie świergolenie, nad głową kasztan szumi alleluja. Jakże ja się odnajdę w tym rzeczywistym świecie? W tym dawnym, nowym świecie, do którego przychodzę, wracam z takimi brudnymi rękami! Ze wszystkich sił szukałem siebie, więc wracam brudny, niechlujny i słaby. Żebrakiem wracam jak Odys. Pełen lęku, że w waszym trzeźwym, racjonalnym świecie, który się przede mną otwiera, byle co może mnie zdmuchnąć! Któż by pomyślał, że szukając siebie nabawię się takich brudnych rąk? Może i wszystek jestem taki? Plugawy i odrażający! - Chodź pod kran - mówi Helena. - Najpierw je wyszorujemy, a potem doprowadzimy do porządku! Jest przewidująca. Przyniosła ze sobą ręczniczek i pachnące mydło. Widocznie dawniej zwróciła uwagę na stan moich rąk. Na moje niechlujstwo, którego nie dostrzegałem! Noszę wyplamiony szlafrok i przepoconą piżamę, sam nie wiem, jak dawno nie zmienianą, bo łaźnia powinna być dopiero w najbliższy czwartek. Tak, w najbliższy czwartek. A kran sterczy pod ślepą ścianą pawilonu. Helena od razu go wypatrzyła, a ja nie zauważyłem. Idziemy tam przez świeżą, soczystą trawę, ugina się jak murawa boiska. Rzeczywiście, jest tu i boisko do siatkówki, dwa słupy stoją, ale jeszcze bez siatki. Mosiężny kran na długiej żelaznej rurce sterczy ze studzienki pod murem. Tłoczy się tam kilku moich towarzyszy, którzy na przemian piją wodę. Odbiegli od swoich gości i rodzin usadowionych na ławkach. I łapczywie piją, spłukując neuroleptyki, bo po tych lekach okropnie zasycha w ustach, język kołczeje i wnet zamienia się w wiór. Nawet gadać z bliskimi nie można. Tę dokuczliwość mam już poza sobą, prawie mnie nie gnębi, widocznie mocno obniżyli mi dawki. Wyjaśniam Helenie, że moi koledzy powinni mieć pierwszeństwo, więc czekamy cierpliwie, aż zaspokoją pragnienie. Niektórzy piją na wesoło, niektórzy na ponuro. Niektórzy] elegancko, a niektórzy mlaskają i chłepczą. Przyglądając się stoimy na uboczu. - Koledzy? To nie są żadni twoi koledzy! - Mówi Helena stanowczym tonem. - Kolegów zostawiłeś tam dokąd wrócisz! - Co ty powiesz?- odparłem zapalając papierosa, przyniosła mi świeże ekstra mocne i nie mogłem się nimi ,nacieszyć. - Więc to nie są żadni moi koledzy... Ciekawe, co mówisz, - Tak, bo prawdziwych kolegów masz tam... Nie rozumiesz? , - Nie. Spojrzała na plugawego draba, który nabierał wody w ręce i chlustał na zarośniętą twarz, rozchełstany do pępka. Prychał na wszystko wokół. - Sylwek Kolos - powiedziałem. - Wybitny... - Dobrze wiem, kto to jest! - tupnęła bucikiem. - I mam już dość tego! Nie będziemy tu czekać do usranej śmierci! - Oni chcą pić - powiedziałem. - A nam czas ucieka! - odparła, ale nie wyprosiła prychającego Sylwka spod kranu. Złośliwe spojrzenia które jemu się należało, zatrzymała na mnie. - Widzę że jest ci dobrze wśród tych wybitnych... mitomanów Przyzwyczaiłeś się... A wiesz, że będziesz musiał stąd wyjść i będziesz musiał się odzwyczaić? Szkoda, że zapomniałeś o swoich prawdziwych kolegach... - Rzeczywiście! Moi prawdziwi koledzy... - Uśmiechnąłem się drwiąco. - To dlaczego żaden z nich mnie ni odwiedził? - Bo sam tego nie chciałeś! Zabroniłeś. Nie pamiętasz? - A co? Miałem moich czcigodnych kolegów zapraszać do domu wariatów? - spostrzegłem, że zgasł mi papieros. To są wrażliwe dusze, najlepszy dowód... - mówiłem zdmuchując zapałkę. - A do czubków każdemu droga wolna! Właśnie. Wiesz, kto cię chciał odwiedzać? - wymieniła tak dźwięczne i znane nazwisko, aż mi się zdało nie możliwe. Bo to było tak, jakby chciał tu zajrzeć jeden z piękniejszych bardów ojczyzny naszej. Powszechnie mówiło się o nim - ten ostatni, co tak poloneza wodzi! Zdobywałem się na ironię, gdyż rzeczywiście poczułem się wzruszony. Ostatecznie też byłem reporterem. - To bardzo pięknie z jego strony - powiedziałem. - Do końca ciekaw życia... Taki wybrał sobie zawód. - Byłoby mu przykro, gdyby to od ciebie usłyszał - powiedziała cicho Helena. - Może... Nie wiem. No tak. No i co? - Podziękowałam mu, wyperswadowałam... Tu daleko, a przecież to już bardzo sędziwy człowiek... No, rzuć tego peta! Myjemy się! - pociągnęła mnie za sobą pod kran, okazało się, że ma przy sobie również szczoteczkę, którą namydliła i szorowała nią moje zaniedbane ręce. - A przy okazji poflirtował ze mną... Trochę nie dosłyszy, telefony kiepskie... I wyszło nam cudowne qui pro quo! Otóż skarżył się na dolegliwości w nodze... Więc ja na to, że prędko miną te dolegliwości, tak mu życzę... A on: "Co? Pożądliwość i?... Pani mi życzy, żeby tak prędko minęły?..." I przeląkł się. "Nie pożądliwości! - wołam. - Tylko..." "Tylko... co?", pyta. I zaśmieliśmy się oboje.., - starała się szorować moje ręce jak najdelikatniej, a ja starałem się nie syczeć, choć strasznie piekły, zmywała je już po raz trzeci. - Więc wadzisz, jakich masz przyjaciół? Wokół nas zebrała się już gromadka spragnionych, choć chyba więcej było ciekawskich, coś się działo - kobieta myła mężczyźnie ręce. W Tworkach jest rozpaczliwie nudno, tak, przeraźliwie nudno, prawie każdy powtarza, że nudno, niektórym nawet w ogrodzie było nudno, więc jeśli byle co się dzieje, zaraz budzi się ciekawość. Przeto stali przyglądając się, jak żona mężowi myje ręce. A wśród nich dziadek Te-te-te-te, któremu się to bardzo spodobało. Zamrugał do mnie. - Da papierosika? - Później. Teraz jest mycie! - burknąłem. - Chyba widzisz, dziadku, do cholery! Ten tłumek gapiów od razu mnie zirytował. Zawsze włażą w cudzą intymność! Oczywiście indyczyłem się bez sensu. Ciekawe, jak można zachować intymność na środku placu obstawionego ławkami pełnymi gości z miasta i pacjentów. Tylko że ci dranie przybiegali się gapić! Helena jakby na nich nie zwracała uwagi, zajęta namydlaniem i płukaniem moich rąk. A dziadek przyglądał się wręcz zauroczony i - te-te-te-te!- z cicha terkotał po swojemu. Otóż na to wszystko diabli mnie brali, więc syknąłem do Heleny: - Prędzej, no, prędzej! -Nie ma prędzej! Muszą być wyszorowane do czysta! - odrzekła. - Nie wetrę ci gliceryny w niedomytą skórę! - I nie domyjesz zimną wodą!... Nie miałem sposobu na upór Heleny, jeśli już się do czegoś brała, to zawsze robiła to skutecznie i widać było, choć się nie przyznawała, że w pewnych dziedzinach, jak redagowanie książek, adiustowanie, sprzątanie, gotowanie, no i mycie - nie ma sobie równych, bo nikt tego lepiej od niej nie zrobi. Staliśmy schyleni nad kołem cembrowiny, woda pluskała d(c) płytkiej studzienki, pryskając po nogach. Gapie trzymali się krok dalej. Tylko dziadek zazierał ciekawie, jak stary indyk z długim czerwonym nosem. Widać bardzo g(c) frapował(c) obmywanie rąk. W obłąkaniu człowiek łatwa się dopatruje we wszystkim czegoś znaczącego, symbolicznego, sakralnego, dostrzega to niemal w każdych okolicznościach, a cóż dopiero w obmywaniu rąk, które; posiada od wieków wieloznaczną symbolikę, podniosłą i przyziemną, wspaniałą i straszną, skojarzoną nie tylko z eucharystią, jedzeniem, mozołem czy Piłatem, ale również z zabójstwem i krwią... W obmywaniu rąk jest symbolika tak niezmiernie bogata, że tylko ktoś taki jaki Freud, oślepiony seksem, mógł to strywializować, przeinaczając sacrum w wierutną bzdurę! Więc nie wiem, co powodowało dziadkiem i jakie w nim ocknęły się grzech, czy przypomnienia. Natomiast we mnie ocknęła się taj czarna godzina, gdy porwałem z biurka przycisk z zamiarem ugodzenia ostrym kantem w sam kark... Ten, który teraz łagodnie schylał się przede mną, gdy Helena myła moje ręce! A dlaczego czyniła to na oczach tych wszystkich gapiów? Z całkiem prostej przyczyny. Otóż dlatego, że okazały się zaniedbane i brudne, tak jak ja swego czasu okazałem się tropiony i osaczony, do głębi duszy obłąkany! Więc wymierzyłem przycisk w najbardziej bezbronne miejsce... Tam gdzie lubiłem całować! Idealnie tam. Dobrze, więc spróbujmy dojść prawdy, rozliczmy się teraz... Nad tą tworkowską sadzawką. Dobrze, zacznijmy od tego, że nie mam w pamięci ani jednej krzywdy, którą by mi Helena wyrządziła. I nie mam bliższego sobie człowieka. Zawdzięczam jej więcej, niż ktokolwiek może o tym wiedzieć. Przecież - gdyby nie ona, nie miałbym po co ani do kogo wracać ze swojej wyprawy do granic obłędu... Teraz pluszcze zimna woda, aż mi palce kostnieją. I myślę, że chwytając za ów przycisk ż kutego żelaza widać chciałem odciąć sobie ostatnią szansę powrotu... Dziś dobrze wiem - dlaczego! Dziś jest bardzo piękny dzień, bardzo dużo słońca. I bardzo ciężko pomyśleć, że znów będę musiał dawać sobie radę ze światem. Nie umiałem tego, rzecz oczywista, ale chyba, żeby to umieć, nie wystarczy ani inteligencja, ani spryt, ani przystosowanie. Trzeba jak najwięcej znać siebie - czyżby to nie był bezwzględny warunek? I odwaga - jako wiedza o tym, czego należy się bać... Chodzi o przycisk, przycisk na moim biurku! Jakże tu strasznie namącił Sokrates, który tak zapada w młodzieńcze umysły ze swoją "wiedzą niewiedzy", ze swoim: "wiem, że nic nie wiem", a więc mam szansę wiedzieć wszystko, znaleźć prawdę powszechną, i ze swoim pytaniem podstępnym, nakazem: "czyż nie wstydzisz się dbać o pieniądze, sławę, zaszczyty, a nie o rozum, prawdę i o to, by dusza stała się najlepsza?" Wszak ludzie dążą do szczęścia i do pożytku... Młodzieńczy umysł połyka Sokratesa natychmiast, zatruwając się cykutą na całe życie! Większym był Sokrates gorszycielem, niż ateńczykom się zdawało. I sam zgotował sobie ucieczkę w śmierć... Tworkowskim zbiegiem okoliczności wiem już, kogo mi przypomina dziadek Te-te-te-te, łysy i kostropaty. Przypomina mi Sokratesa. A jego terkotanie jest wieczystą karą, którą ponosi za swoje myśli. Tak jak porażenie mięśni stało się moją karą za przycisk. Teraz o tym wiem, Sokratesie. Bo poznaję siebie... To jedno, co warto robić na ziemi, Kritonie, zamiast poświęcać Asklepiosowi ostatniego koguta, jeśli mamy na względzie powszechny pożytek... Dobrze, ale teraz, kiedy wracam, kto; idzie w stronę obłąkania - ja czy świat? - Wystarczy. Masz rację, że trudno bez ciepłej wody... - powiedziała Helena przerywając ablucje. - Na dziś wystarczy... Skończone. I zarumieniona spojrzała na mnie. O Helenie dał(c)by się powtórzyć to samo, co Anioł Ślązak powiedział o róży. Róża nie posiada przyczyny: kwitnie, ponieważ kwitnie,. Wtedy poruszył się dziadek. - Pani.. - powiedział. - A mnie?... - i wyciągnął ręce. A to łotr, domagał się, żeby mu je umyła! Nie przypuszczałem, że coś podobnego zaświta mu w zeskleroziałej łepetynie... Zaskoczył mnie tak, że nie zdołałem w czas zaprotestować. Podetkał te swoje pomarszczone dłonie całe w wątrobianych plamach. I już Helena żwawo myła mu ręce. Nieopatrznie to czyni! Bo ja ich znam tych swoich towarzyszy, zaraz każdy będzie się domagał tego samego. I gotów wpaść w furię, jeśli mu się odmówi. - Dziadkowi nie zimno? - spytała Helena szorując jego ręce pod strugą z kranu. - Te-te... nie, nie, nie! - zamlaskał zadowolony. - Tak ciepło jest dzisiaj? - O, te-te-te-te... ciepło, ciepło. - To myj nogi! - zwróciła się do mnie. - Co takiego? - Raz, dwa - rozkazała. - Tymczasem myj nogi. Na nogach masz też paznokcie! Dziadek mówi, że ciepło dzisiaj, a jak dziadkowi ciepło, to tobie tym bardziej! Prawda, dziadku? - Oj, prawda, prawda, prawda... No i myjemy rączki, Sokratesie! Na to ci przyszło, za twoją pychę i wymyślne oszukaństwa! Tak, bo nie jest jedno i to samo wiedzieć, co jest sprawiedliwe, i być sprawiedliwym! W tym sęk, że nie jest!... Podkasałem nogawki piżamy i przyjrzałem się swoim stopom tak zwędrowanym i tak strasznie brudnym, że czym prędzej dwiema piętami wskoczyłem do płytkiej studzienki. I od razu przypomniał mi się górski potok. Biały potok, w którym kiedyś w okresie narzeczeństwa, gdyż wtedy praktykowało się jeszcze narzeczeństwo, kąpaliśmy się z Heleną, bo trzeba było wariatów! Woda gryzła do szpiku kości. Ale cieszyłem się, że mi się to przypomniało! Albowiem dzięki temu wiedziałem, Sokratesie, że wracam do rzeczywistego porządku, gdyż siedząc na brzegu cembrowiny, przebierając w wodzie palcami, myję własne nogi, zaraz osuszę, wstanę i pójdę, a wcale nie przygotowuję się do mycia nóg tej całej zgrai wzorem Pana naszego, Jezusa Chrystusa, co mogłoby mi się zwidzieć, gdybym pozostał wierny sobie, czyli obłąkany! O, nie! Za chwilę wstanę, pójdę i kwita! Ale teraz, kiedy wracam, ponawiam swoje pytanie: kto idzie w stronę obłąkania - ja czy świat? Otóż z całą pewnością nie ja!... Więc podobnie jak dziadek, który miał już umyte ręce, uśmiechnąłem się ze szczęścia. Zegnaj, Sokratesie. Wytarłem spiesznie stopy ręcznikiem i zanim którykolwiek z amatorów zdążyłby podskoczyć z prośbą do Heleny, schwyciłem ją za rękę i zabrałem znad tworkowskiej sadzawki. Powróciliśmy na ławkę pod kasztanem. Mówiliśmy o naszej córce, Jo, która przyznała się żonie, że chce zostać malarką, co ucieszyło mnie i ubawiło zarazem, gdyż pamiętam: jedyna rzecz, jaką potrafiłem narysować w szkole, to była palma kokosowa, którą wszyscy poznawali, ale co pod nią siedzi, tego nikt nie potrafił rozpoznać, Moja palma odznaczała się symetrycznością, w końcu doprowadzoną do perfekcji. A całe życie nie cierpiałem symetrii... Więc Jo miała talent nie po mnie, chwalić Boga - Ale niech jeszcze tu nie przychodzi - poprosiłem Helenę. - Jeszcze nie czas, za miesiąc. - Tak długo chcesz tu być?! - zawołała. - Dopóki nie przestanie być krucho! - odparłem bardzo spokojnie. - Krucho?... - Nie ze mną. Ze światem. Spojrzała spłoszona. I to natychmiast mocno zabolało. Nawet najbliżsi tak patrzą podejrzliwie na człowieka stąd-Budzi się w nich obawa, że on .bredzi. Kiedy on tylko posługuje się skrótem. Trzeba się bardzo wystrzegać tego na przyszłość. Zwłaszcza tam, kiedy wrócę między "normalnych", aby odzyskać ich zaufanie do moich pięciu: klepek. - Heleno, zaraz ci to wyjaśnię... - pospieszyłem na] odsiecz swojej dobrej reputacji. - Widzisz, to jest tak, że trochę się go lękam... Ten świat, do którego mam wrócić, jest jeszcze, no wiesz, taki kruchy... Niech się ustali. Niech dobrze okrzepnie. I wszystko będzie w porządku. Rozumiesz? - To już tyle miesięcy! - westchnęła. - I chcesz tuj jeszcze dłużej być? Człowieku, ale przecież prędzej czy; później... - Oczywiście - przerwałem. - Pamiętaj, że po zwykłej chorobie rekonwalescenci uczą się chodzić... Też im krucho pod nogami! A cóż dopiero nam? - Ty mów o sobie. - Więc właśnie mówię! O co chodzi? - Nie wolno ci tu wrosnąć! - Ani mi się śni! - zaprzeczyłem tym gorliwiej, że trafiła mnie celnie. - Heleno, potrzebuję jeszcze trochę :zasu... na okrzepnięcie. - To krzepnij szybko, bo ja już nie mam siły - szepnęła. Udałem, że nie słyszę. - Prosta sprawa, Heleno, zrozum... Co nagle, to po diable! Zgadzasz się? Skinęła głową. Kolorowa głowa, kolorowa. Kolorowa jest moja głowa... Takie bzdury, ni stąd, ni zowąd, rodziły się w moim mózgu! Raptem nieproszone wyskakiwały spod pokrywki! Wywoływał je byle impuls. Nawet te niegroźne działały niepokojąco, powodując zdumienie i popłoch. Przecież tam siedzi jakaś magma, w mojej korze mózgowej. Cóż ja tam nagromadziłem? Pod cieniutką błoną intelektu. A co się dzieje, co się wyprawia jeszcze głębiej, w siedlisku emocji, zwanym bez polotu węchomózgowiem? W tym mózgu pierwotnym? Moim mózgu pitekantropa. Czy było to tak, że najpierw mój intelekt pobudził, podniecił, podrajcował wszystkie drzemiące emocje, aż one odegrały się na nim, ruszyły wściekłym rojem i musiał tańczyć, jak mu każą, oszalały i obłąkany, ogłupiały niemal do upadłego? Jeśli tak - a mniemam, że właśnie tak się rzeczy miały - to teraz, siedząc w tworkowskim ogrodzie pod kasztanem, docieram do sedna mitu o puszce Pandory, którego istotny sens dotąd mi umykał! Puszka symbolizuje przecież naszą czaszkę, głowę! Pomyśleć, że Grecy na to wpadli, kiedy nikomu, żadnej nauce, nie śniło się jeszcze, by szperać w naszym mózgu! Tymczasem, zrobiono z puszki symbol nieszczęść ludzkości, które nas trapią po dziś dzień. Symbol połowiczny, słuszny i niesłuszny. Wizyjność, symbolika mitu, przekraczała zdolność poznawczą. Pandora zachowuje się jak krnąbrne dziecko, pali ją ciekawość. I popełnia zbrodnię przeciwko naturze. Tylko Prometeusz rozumiał, o co chodzi, on jeden wiedział, w czym rzecz. Przecie to on, sam Prometeusz, radził, zaklinał bratową i brata, żeby pod żadnym pozorem nie otwierać puszki, najpiękniejszego daru bogów! I oto po tylu wiekach nasze nieszczęścia, których nawet nie umiemy sobie wyobrazić, dopiero się zaczynają.. Zaczynamy grzebać w mózgu! No i dopiero przekonacie się, bracia i siostry, co znaczy puszka Pandory! Ja miałem jeszcze tę przyjemność, że sam zwariowałem... - Co ty wygadujesz, Krzyś? Co to za przyjemność?... - odzywa się Helena i patrzy z niepokojem, ja zaś łapię się na tym, że wskutek emocji zdarza mi się wygłaszać sformułowaną myśl. Trochę mi głupio. - To tylko żart - mówię. - A ja nie lubię takich żartów! - rzuca mi szybkie spojrzenie. - Mogę cię ukłuć, uważaj! Helena jest skupiona, marszczy brwi, bo obcina mi nożyczkami paznokcie, które się kruszą. Doprowadza je do porządku pilniczkiem, wycina skórę inną parą zakrzywionych nożyczek. Przyniosła całe etui z odpowiednimi przyborami. Jest staranna, więc manicure stał się bardzo skrupulatny Helena pochyla się uważnie nad każdym moim palcem. - Dlaczego mówisz, że chciałeś nas zabić? - pyta zajęta na pozór tym, co robi. Z wrażenia podskoczyłem na ławce. - Ach, ty wiesz o tym? - Tak. Powtórzono mi... - spogląda na mnie i spuszcza oczy - Mogę ci powiedzieć, jak się do tego odniosłam. - No, właśnie... - bąkam - właśnie, ciekawe... - Ponieważ przekonałam się, że nie umiesz skrzywdzić muchy... - zawstydziła się jakby. - Więc im to powtórzyłam!... Chwała Bogu, znam cię lepiej od nich. No i tak... - zamilkła na chwilę. - No i moje zdanie się liczy! - Dziękuję ci, Heleno - mówię czując, jak pieką spierzchnięte ręce, nasmarowane gliceryną. - Przestań. Nie masz mi za co dziękować. Lepiej powiedz, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? - Chyba teraz wiem - powiedziałem po chwili. -I Ale tego nie da się jednym słowem... - Mam czas posłuchać - powiedziała. - Daj teraz nogę! Ja ci to zrobię. Nie masz się czego wstydzić. Widzą czy nie widzą, to nieważne... - machnęła w stronę innych ławek, które obsiedli niedzielni goście. - Sam będziesz sobie obcinał paznokcie u nóg, jak ci ręka całkiem wydobrzeje. Mogę ci to zagwarantować... A teraz gadaj. Tylko siedź spokojnie, nie podryguj. Krzywdy ci nie zrobię...! No, więc słucham. Milczałem patrząc, jak Helena się mozoli, gdyż paznokcie zrogowaciały, takie zżółkłe, twarde, zakrzywione. I znów przypomina się trup, któremu paznokcie nadal rosną prawem biologicznego rozpędu! A spod pokrywki znowu nieproszona wyskoczyła myśl, że w tychże zwłokach ruch plemników wcale nie ustanie, dopiero w wiele, wiele } godzin po śmierci! W ogrodzie, w słońcu, w tych okolicznościach - myśl całkiem bzdurna, niedorzeczna. Tylko i wzdrygnąć się na nią. Albo trzy razy za siebie splunąć. - Nie mów, jeśli tak ci ciężko... - odezwała się Helena na moje milczenie. - Nie, to nie to... Tylko, widzisz, nie wiem, od czego zacząć... - Od sedna - powiedziała. - Masz cholerne odciski. Trochę powycinam... - Dobrze - odparłem. - Więc posłuchaj. Dniem i nocą prześladował mnie taki widok: krew na twoich włosach... Na samym ciemieniu i z tyłu głowy... Ty masz złote włosy. Wiedziałem dobrze, że to są twoje włosy... - I na nich ta krew... Skąd? Dlaczego? Nie wiem, tylko czułem, że jestem temu winien... Tak dniem i nocą, tak raz po raz - długo to wracało, tak uporczywie, że była to istna udręka... Pragnąłem się jej pozbyć za wszelką cenę... Inaczej zadręczyłbym się, jak ten chłopiec, któremu matka umierała kilka razy na dzień, choć żyła! Był z nami taki jeden, ty rozumiesz? A ja już nie wytrzymywałem. Nie widziałem innego wyjścia, więc się pozbyłem... - Mówiąc im taką rzecz? - spytała Helena z przejęciem. - Tak. Skoro już zdobyłem się na takie wyznanie, poczułem się wyzwolony... - Więc naprawdę chciałeś mnie zabić? - pyta Helena nie odrywając się od swego zajęcia, trzyma akurat mój mały palec u prawej nogi i obcina paznokieć. - Nie wiem... A ten przycisk, pamiętasz? Milczy, spoziera na mnie, odwraca oczy. Ale tym krótkim spojrzeniem prosi: zapomnijmy o tym. Co było, to było, zapomnijmy o tym! Uczyniła to instynktownie. Widzę, że pamięta, lecz nie chce do tego wracać. To musi być dla niej cięższe, niż sobie wyobrażałem. Choć nie brak jej odwagi i siły charakteru, wybrała unik. Żywo stwierdza, że tak jest niewygodnie, niewygodnie jej w ten sposób obcinać mi paznokcie, więc przykuca, przyklęka obok ławki, na której opieram stopę. Nachyla się i znowu mam przed oczami odsłonięty kark, idealnie to samo miejsce! Złoci się puszek. Teraz go dostrzegam. Łagodnie się złoci na gładkiej skórze. - Ale podobno... - odzywa się Helena z wahaniem w głosie, widać bardzo ją to dręczy, gdy mi obcina paznokcie, ręce jej wyczuwalnie drżą. - Podobno tyś im powiedział, że chciałeś... zabić mnie i Jo?... W ten sposób mi to powtórzono. - Tak, powiedziałem. - I to ci przyniosło ulgę? - Tak, natychmiast... w każdym razie wkrótce przyniosło prawie zupełną ulgę. - Masz straszną wyobraźnię. - Gorzej - powiedziałem zasłaniając oczy. - Bo pomyślałeś, że tyś nas stworzył i ty masz prawo nam życie odebrać? - Coś w tym. rodzaju. Słowo staje się ciałem, literatura życiem. Koszmar. Starczy uwierzyć, że jesteś demiurgiem, natychmiast doprowadzisz do zbrodni... Pamiętasz! Raskolnikow popełnił ją rzeczywiście... Ja tylko w świadomości... Ale najpierw trzeba popełnić zbrodnię dla niej samej, na własnej świadomości, a reszta to już konsekwencje... Ohyda ta sama i cierpienie... I niemożność wywikłania się z tego... I jedyny ratunek to odsłonić własna twarz... Strącić tego zbrodniczego bubka, tego koszmarnego "aere perennius", strącić bliźniemu, najbliższemu człowiekowi, pod nogi... Może zechce zrozumieć i przebaczyć. Helena przestała zajmować się moimi paznokciami, odłożyła nożyczki, usiadła na ławce. Kryjąc twarz w dłoniach, zastanawiała się chwilę. - Słuchaj, Krzyś. Ty się bałeś, że jeśli ciebie zabrakł nie to my zginiemy, nie damy sobie rady? - No, z pewnością tego też się bałem. - Rozumiem. I przeczuwałeś, miałeś takie przeczucie! że wkrótce czeka cię śmierć? - Do pewnego stopnia. Ale broniłem się, chciałem żyć. Dopiero tutaj, jak mnie związali, miałem dość. Dość na zawsze. - Tyś o mało nie umarł, Krzyś. - Tak, wiem o tym, - A wiesz, dlaczego? - spytała cicha Helena. - Wiem. Bo chciałem umrzeć. - Tak... - westchnęła moja żona. - Tak mi to przedstawiono... A wiesz... - zawahała się - wiesz, co wtedy pomyślałam? Twoja woła. Chcesz umrzeć, to umieraj. Tak pomyślałam, Krzyś - schwyciła mnie za ręce. - Dziękuję, że mi to mówisz - rzekłem. - Inaczej nie mogłaś pomyśleć... Bo to ty jesteś prawdziwa, czego o twoim mężu nie można było powiedzieć... - uśmiechnąłem się. I na oczach tworkowskiego tłumu bezwstydnie pocałowaliśmy się na ławce. Wszyscy widzieli, nic nie rozumieli, jak to zwykle nie tylko w Tworkach bywa. Wkrótce pokazał się w ogrodzie nasz pielęgniarz, dając znaki że pora kończyć odwiedziny. Helena go nie widziała, znów przykucnąwszy z nożyczkami przy moich stogach a ja miałem go w nosie, choć był to nasz watażka, pan Władzio, od niedawna mój wierny przyjaciel. Wspomnę później Helenie, że jestem mu winien za postrzyżvny, a ona mi zostawi pieniądze. Na razie wolałem kontemplować jej włosy i kark. Nie miałem jeszcze śmiałości! ich pogłaskać. _- Ale ta historia wcale się na tym nie kończy... - odezwałem się raptem przelękniony, ze pielęgniarz wkrótce nas przepędzi, a ja nie zdążę opowiedzieć tego, co chciałem. Historia o włosach, twoich włosach i krwi... Więc im to powiedziałem, wiesz, zrobiłem to wyznanie... Ulga, była wyraźna ulga, choć jeszcze nie zupełna. Ale później, pewnego wieczoru, przypomniała mi się złota peruka... - peruka? - zdumiała się Helena i spojrzała na mnie dziwnie. - O czym ty mówisz? - Złota peruka. Widzisz, jedna z tych lekarek czy laborantek miała ją na głowie. Druga też miała, ale zdjęła, gdyż było jej gorąco, one się wtedy bardzo namęczyły nad tą moją ręką... A właśnie im powiedziałem to o sobie... - Co? - zgubiła się Helena, - Ach, to! Rozumiem. - Otóż mówię ci, któregoś wieczoru przypomniała mi się złota peruka... I znienacka przypomniało mi się cos jeszcze... Coś takiego, co przydarzyło się wiele, wiele lat wstecz, tak strasznie dawno, nieprawdopodobne... Złote włosy zbroczone krwią! Włosy jak len, pamiętam... Zdawało mi się, że Helena, kończąc mi pedicure, słucha jednak uważnie. W każdym razie sam byłem pełen emocji. - Dasz wiarę, co mi się przypomniało? Wypadek z wczesnego dzieciństwa!... Miałem piastunkę, Paulina, z podgrodzieńskiej wsi, Patila ją nazywałem... Otóż ona wpadła do piwnicy i rozbiła sobie głowę... To się stało na moich oczach. Krew. Na włosach krew. Jakże ja się wtedy trząsłem, jakże ja się trząsłem, aż strach... Te złote włosy zbrukane krwią, rozumiesz? To były jej włosy we mnie przez taki długi, zapomniany czas... Gdzieś tam, zdawałoby się, na dnie pamięci. I wszystko, co się potem wokół tego namotało... Ta moja dręcząca wina, choć to nie ja podniosłem klapę do piwnicy, naprawdę nie ja... Ale że przy mnie się stało, przy mnie tam wpadła, więc widać poczułem się winny, widać człowiek może poczuć się tak strasznie winny, ledwie zdoła choć trochę od ziemi odrosnąć, i Na całe życie. Coś potwornego! Od tamtej pory, uświadomiłem sobie, minęło trzydzieści pięć lat... No i rozumiesz, to był wreszcie koniec mojej udręki... - No to dotknij.. Czego się boisz? - powiedziała Helena schylając głowę. - Zanim to zrobię, coś ci jeszcze powiem... - rzekłem wyciągając rękę. - Tutaj jest czyściec, Heleno. Całkowite purgatorium. A ty dzisiaj natrudziłaś się przy mnie tyle, że pewnie sama o tym wiesz... Mam czyste ręce. I dotknąłem jej złotych włosów, pogłaskałem po głowie, wiedząc, co czynię w swoim szczęściu na tworkowskiej ławce, Ano witaj, mój Odysie, zapatrzony w złoty kark Penelopy. - Zawsze je miałeś... - broniła mnie Helena do ostatka. - Tylko dbaj teraz o nie... Myj ciepłą wodą. Masz w tubce glicerynę. Smaruj. Chcę, żebyś wyglądał jak człowiek. Następnym razem przyniosę ci ubranie... Nie wierzysz? Będziesz miał swoje własne! Tak, Krzyś, dają ci na to pozwolenie... Chcesz niebieski golf i dżinsy? Na dodatek rzeczywiście kwitną białe bzy pod tworkowskim murem. W parku pod kasztanem? Czy w parku pod platanem? Nie pamiętam, zawsze mi się plączą słowa starych piosenek, tak jak zawsze stare piosenki plączą mi się po głowie, trzeba czy nie trzeba. Czasem to żenujące, czasem śmieszne, bo sentymentalne, aż wstyd. Jak łzy w oczach, kiedy człowiek usłyszy, że na coś sobie zasłużył, że wreszcie będzie miał coś swojego, własny golf, własne buty, własne dżinsy. O, mój Zeusie! Czyżby i własną osobowość? - Hej, hej! Wszyscy na oddział!... Porrra! Porra! Pora!. - zakrakał pielęgniarz potrząsając kruczą głową. Nazajutrz czy w kilka tygodni później - w Tworkach tak trudno ustalić consecutio temporum, sekwencje czasu - doktor Łasiczka z błyskiem w oku powiedziała mi, że wreszcie zostanę wypisany! Może najpierw na przepustkę, ale zaraz potem zostanę ze szpitala wypisany! Na tę wieść wybiegłem do ogrodu - w nieposkromionej furii! Cudowna pogoda, słońce wspaniałe Porwałem piłkę do siatkówki, twarda była, mocno napompowana, podbiegłem do ślepej ściany pawilonu. Z całej siły ciskałem piłką w mur i chwytałem ją na pierś, doskakując, odskakując To były wstrząsy, kiedy piłka we mnie trafiała, aż zęby szczękały Ale sprawiało mi to wielką radość, nieprawdopodobną przyjemność... Na moje ruchy, na rytm piłki, nakładał się rytm wiersza, który skwapliwie, bez tchu powtarzałem: "Słucham i patrzę, oddycham i chodzę.. I nie ma zachwyt mój granic i końca!... Wszystko jest jasne!. Wszak nawet cień w drodze... Jest synem blasku, pochodzi od słońca..." Tańczyłem z piłką w rytm tego dionizyjskiego wiersza, piłką o ścianę, piłką o pierś, wybijając metrum... "I nie ma kresu to bezkresne życie.. Wszędzie żyjące, jedno i najkrótsze... Wszak z wczorajszego dnia w wiecznym rozkwicie... Wywodzi nowy sen o nowym jutrze..." Skakałem wspaniale, skakałem cudownie, z taką zręcznością i harmonią ruchów, że piłka ni razu nie spadła na ziemię, nie odskoczyła w bok, nie skatulała się z .moich rąk na murawę. Trafiała nieomylnie, prosto w moją pierś, gdzie żył już nowy sen o nowym jutrze! Pod tworkowskie skakałem niebiosa i twarz poety widziałem z bliska, tak jak wówczas, przed siedmioma laty, jego niezwykłą męską urodę. Tańczyliśmy razem, on i ja, ja i on - z twardą, dobrze napompowaną piłką! Pod wspaniałym słońcem... I nagle - w moich oczach świat się rozszczepił. W chwili, gdy piłka padła mi na pierś, zadzwoniło, jakby kryształ pękł! I od tego wstrząsu zadrgała w moim prawym oku, zjawiła się szczerba jak z rtęci! I ogród, drzewa, pawilon, mur, wszystko, wszystko, świat cały - rozszczepił się i przełamał. Dygotał! Lewe oko było w porządku, tym gorzej dla mnie! Bo w obu oczach miałem naraz coś strasznego... Obraz dwóch światów, obraz ładu i rozszczepienia... Więc najpierw schwycił mnie popłoch i natychmiast porwała trwoga... Spojrzałem w słońce, drgało, tak jak moje oko! Rozszczepione! Słońce rozszczepione! Więc i świat rozszczepiony... Sygnał, pierwszy znak anihilacji życia! To, co rozwijało się, doskonaliło miliardami lat, doszło do swojego apogeum i zawraca... Zaczyna zmierzać u samounicestwieniu, w drogę powrotną, od powstania do zniszczenia białka... A ja? Ja, pierwszy świadek zgrozy? Schwyciwszy się za głowę, mokry i zdyszany, rzuciłem się do ucieczki! Moje oko z białka drży pod zaciśniętą powieką. Tak drży jak pierwsze białko, gdy się narodziło, musiało tak drżeć, bo ono wie, co je czeka! Półżywy padłem na swoje łoże dla gwałtowników. Zamknąłem oczy i postanowiłem więcej ich nie otwierać. Ale w prawym oku pod powieką wciąż jak memento dygotała świetlista pręga, niby błyskawica, rozszczepione widmo białka. Zagłada esencji życia, którą na swoje wieczne potępienie dojrzałem... Tak, bo raptem zaczęły ujadać psy. A może jeden pies. Ten, który znalazł się najbliżej, gdzieś za oknem... Ujada i skowyczy... To straszne. Tak straszne, że usiłuję poduszką zatkać sobie uszy, wciskam w nią głowę... I wtenczas czuję, że coś się sączy z kącika moich warg... Toczę z pyska ślinę, jak ten rozszalały pies za oknem, który przed chwilą dostał wścieklizny? Osłupiały spozieram na mokrą poduszkę. Rdzaw, plama. Okropna. Brunatna jak to coś, co potrafi po śmierci wymknąć się z ust umarłym... Nie umiem nad sobą zapanować... Krzyczę. Przerażony tym, że krzyczę, znowu krzyczę. Milknę i krzyczę. Słyszę, że robi się ruch. Przybiega Łasiczka. Zdziwiona dopytuje się, co się stało. Łagodnie, wyrozumiale się dopytuje. Siada na brzegu łóżka. Dotyka mi czoła, gdy ja bełkoczę coś o psie O wściekliźnie. I trzęsę się cały, dygoczę. . - Panie Krzysiu, panie Krzysiu - uspokaja mnie No i cóż to się stało? - Boję się - powtarzam jak dziecko. - Wiem. Ale czego? - Boję się, że zaraz dostanę wścieklizny! Nie słyszy;; pani tego psa? - Przecież to nasz kundel, panie Krzysiu... Rozszczekał się, to i przestanie. Nie pierwszy raz szczeka... Pan się boi psów? Dlaczego? Twarz Łasiczki też jest rozszczepiona. Jedna brew wyżej, druga niżej. Oczy na różnym poziomie. Ale ona nie pojmie tej koszmarnej tajemnicy! Więc dobrze, że nie zdradziłem się ani słowem. O tym ani pary z ust, nigdy nikomu. - A to!... - pokazuję brunatną plamę na poduszce. - Skąd się to wzięło? - przygląda się lekarka. - Niestety z moich ust, gdy zaszczekał pies - mówię zdenerwowany. Spogląda na mnie uważnie, zastanawia się chwilę. - Pies szczekał s o b i e, a pan drzemał sobie - mówi z naciskiem. Nie zamierzam prostować, że ona się myli, tak co do psa, jak i co do mnie, wcale nie drzemałem. Dla wyższych względów słucham jej trzeźwego kobiecego gadania bez protestu. - A nie jadł pan czekolady? Peter, który się przysłuchuje, a jest zaniepokojony modni stanem, podobnie jak reszta kolegów, wtrąca się w tym momencie. - Częstowałem go. Jadł. A potem poleciał do ogrodu. - I długo tam był? - pyta go lekarka. - No, owszem... - mówi Piotr, zresztą bez przekonania. - Łgarstwo - oburzam się. - Ani nie jadłem czekolady, ani nie byłem długo w ogrodzie... I ty się odpieprz, bo nie twoja rzecz! - O czekoladzie możesz nie pamiętać - odpowiada Piotr z całym spokojem. - Boś schwycił kawałeczek i pognałeś do ogrodu, jakby cię kto na sto koni wsadził, zaraz jak tylko pani doktor powiedziała, że - zaakcentował mocno - wkrótce będziesz wypisany. Wzruszam na to ramionami, macham ręką. - Panie Krzysiu - mówi Łasiczka i widać, że jest mocno zafrasowana, nie spuszcza ze mnie oka. - Z ogrodu można korzystać, ile pan zechce... Ale słońce bardzo mocno pana złapało! Nikt pana nie ostrzegał? - Nie...;- mówię wolno, zastanawiając się: czyżby ona jednak należała do wtajemniczonych? I znała ten straszny sekret materii? Skoro wspomina o słońcu? Robi mi się dziwnie... - Nikt - mówię - nikt, nigdy. - Więc ja panu powiem, że ze względu na leki, które pan przyjmuje, nie wolno przebywać na słońcu... A już, broń Boże, opalać się... Bo może być natychmiast porażenie... - dotyka mojego rozpalonego czoła. - Proszę trzymać się cienia, panie Krzysiu. W ogrodzie jest go dużo... Kiedy tak mówi, a ja widzę jej niesamowite rozedrgane oczy pod zieloną powieką, znów zaczyna ogarniać mnie lęk, że ona, kapłanka Zeusa, wszyscy ci lekarze - dopuszczeni są do straszliwych tajemnic, które przed nami kryją, zresztą nie całkiem skutecznie, w końcu nie da się zaprzeczyć, że to ja wpadłem na taki trop, od którego włosy dęba stają! Trop zagłady białka. Czoło mam mokre, włosy mokre. Spociłem się strasznie. Ona to widzi. Bierze ręcznik, ociera mi głowę. I zastanawia się, zyskuje czas do namysłu. Bada mi tętno. Z profilu przypomina Nefretete. Jest piękna i czarna. Barwnikiem przedłuża oczy do skroni. Rozszczepia ją całą świetlisty zygzak, całą jej ponętność i cały sekret jej biologii. Owuluje, ewoluuje ku zagładzie. Rozszczepieniu gatunku. Samozniszczenie natura zacznie abovo, od samej kolebki życia. Pomyślcie - kształt globu jest też kształtem jajeczka! - No i czego pan się tak zląkł, panie Krzysiu? - pyta lekarka łagodnym głosem. Patrzę na nią. Drży w moim oku napiętnowana dysharmonią, rtęciowym zygzakiem, rozszczepioną spiralą. I umieram z trwogi, gdyż widzę niewyobrażalne! Widzę i rozumiem, co to znaczy! Ostatkiem przytomności umysłu biorę się w karby. Boże, wiem dość, żeby milczeć jak grób! Więc czego to ja się lękam, kapłanko Zeusa, nadobna pani doktor? - Nie wiem... - łżę z premedytacją, bo gdybym się przyznał, nie wypuściliby mnie nigdy z taką idee fixe! - Doprawdy... Doprawdy nie wiem, pani doktor... Poddaje się, oddaję w jej ręce. I widać nic lepszego nie mogłem zrobić, gdyż z jej twarzy znika wyraz napięcia. Jeszcze jest zafrasowana, lecz zaczyna spoglądać na mnie z leciutką pobłażliwością. Ufa w te długie miesiące kuracji, które mam za sobą. W te wszystkie starania mądrych pigułek. Tak, tak, to coś znaczy. To nie może pójść na marne. To nie mija bez dobrych skutków. Każdy klinicysta o tym wie... To widać po samym pacjencie. No i wzdycha, jakby jej kamień z serca spadł. - Pan się przeląkł wyjścia ze szpitala, prawda? - uśmiechając się patrzy na mnie. - Wcale o tym nie myślałem... - Nie musiał pan myśleć! - z delikatną perswazją kładzie mi dłoń na ramieniu. - Wystarczy, że pan to czuł.... Och, to rzecz poniekąd naturalna... Człowiek się przyzwyczaja, wrasta, przywiązuje... Dziwne, gdyby było inaczej... Widzi pan w tym coś wstydliwego? - Nie. - To dlaczego nie zgodzi się pan ze mną? Pan jest zbyt inteligentny, panie Krzysiu, żeby tego nie zrozumieć! - Więc zapadłem na chorobę szpitalną? - Ach, czemu zaraz tak kategorycznie?... Czy ja panu to Powiedziałam? - spojrzała na mnie z wyrzutem. - A widzi pan! Mówimy tylko o kłopotach, z którymi da się poradzić... Spadły tu z pana wszelkie obowiązki. A teraz trzeb)a będzie do nich wrócić... Więc powstaje naturalna obawia, że człowiek im nie podoła... Ale skoro umiał pan radzić sobie z nimi przedtem, to dlaczego nie potrafi pan teraz, będąc zdrów? Jestem przekonana, że świetnie pan sobie, poradzi, tylko powolutku, rozsądnie i bez pośpiechu.... Nie trzeba siebie poganiać. Proszę bardzo, jeszcze trochę może pan z nami zostać... Ale oczekuję od. pana, że wkrótce sam pan mi powie, kiedy się rozstaniemy... Zgoda? Na razie porozmawiam z ordynatorem, żeby pan dostał wolne wyjście... Niech się pan rozejrzy po świecie! Tu jest gdzie, wędrować, spacerować, tylko mi pan obieca, że nie wyjdzie poza nasze terytorium... Aha, i niech pan ogląda telewizję. w jadalni jest już telewizor zreperowany... wszyscy nim kręcą i dlatego tak często się psuje... I niech pan przebywa dużo na powietrzu, ale nie na słońcu, z dala od słońca... No więc - uśmiechnęła się - dogadaliśmy się panie Krzysiu? Świat nie jest taki zły... - Tak. Ale pani doktor jest rozszczepiona! Słucham?! - przeraziła się. - W moim oku. - W oku? Tak. W prawym oku... Pokrótce opisałem, jak to wygląda: ten rtęciowy zygzak -który drży, migocze, gdziekolwiek spojrzeć, wszystko rozszczepi -.. Można zwariować. Ach, to paralaksa! Albo coś w tym rodzaju... - mówi z westchnieniem ulgi. - Nic groźnego... Nigdy się panu przedtem nie zdarzyło? - Nie, coś takiego nigdy mi się nie zdarzyło! - To dokuczliwe, wiem. Ale proszę przymknąć oczy, poleżeć cierpliwie albo zdrzemnąć się trochę... Wkrótce samo przejdzie. Nic nie rozumiała, tak jak cała medycyna i wszyscy! lekarze, którzy znają się na objawach, lecz na niczym i więcej. "Co" wkrótce przejdzie, skoro już raz zapadło w świadomość? Przeżyłem rewelację tak potworną, że nikogo nie wolno mi wtajemniczyć w jej treść. Zaczął się proces samounicestwienia życia! Stała się rzecz nieodwracalna, więc milczmy o tym. Szczodrość natury, jej zawsze dla mnie podejrzana rozrzutność, wyczerpała się. Możliwości twórcze dawno się skończyły. Siłą gasnącego rozpędu trwa j powtórka za powtórką, rozpaczliwa multiplikacja, zapowiedź schyłku, świadectwo nieodwracalnego regresu. Finis mundi. Finis vitae. Natura musi tak skończyć. Najlepsza na to dowód, że w najdoskonalszym jej dziele, człowiekiem wysublimowała się cała niedoskonałość natury. Koniec i bomba. Jeśli sami tego nie załatwimy, natura prędzej czy później załatwi to za nas. Miliony lat, miliardy lat? Niekoniecznie. Sama nas nauczyła, że progres jest żmudny i powolny, lecz fegres może być krótki, gwałtowny i błyskawiczny... Jak rozszczepienie słońca w moim oku! Jak agresja komórki, której pomieszał się szyfr, kod genetyczny... Trzeba jaśniej? Więc kończy się, co się zaczyna! Tak będzie prosto. Najprościej. - No jak? Pomogło trochę, panie Krzysiu? - słyszę łagodny głos lekarki. Zygzak pod moją powieką szaleje jak w akceleratorze. Męcząc się z tym odpowiadam, cierpliwie, bez cienia irytacji: - Tak, pomaga. Przymknąć oczy to duża ulga. - A widzi pan! Wyczuwam zadowolenie w jej głosie, który raptem; przybiera jakiś konfesyjny ton. Ona naprawdę stara się mi pomóc, biedaczka. - I tego przestraszyliśmy się, prawda? To nas tak bardzo zdenerwowało?... Mruczę niewyraźnie, że tak, że pani doktor trafnie odgadła. Sprawiam jej tym przyjemność, więc gotów jestem tak pomrukiwać, aby nie psuć nerwów lekarce, skoro mnie mało co pomoże, jeśli nawet zygzak w oku zniknie, jak się pojawił. Z wiadomych względów niewiele to już da. -Więc rozumie pan, panie Krzysiu?... Nie trzeba z byle przyczyny wpadać w popłoch... Nic panu nie grozi i nie ma żadnych powodów do paniki... Wystarczy, że pan to sobie zapamięta... Wkrótce wróci pan do sił... I będzie pan korzystać z życia... Żona z córką czekają na pana... Ma pan dom, rodzinę i pracę, która też na pana czeka... Nie wyślecie mnie na rentę? A to z jakiego powodu? - żachnęła się. - Czyżby sam pan chciał? Broń Boże! - podskoczyłem na łożu gwałtowników - A broń mnie, Panie Boże!... - No więc właśnie! - ucieszyła się lekarka. - Brawo, panie Krzysiu! Nie ma żadnych obaw... Grunt, że ufa pan we własne siły! Trzeba sobie samemu pomagać, a dzięki temu nam pomagać w leczeniu... Wtedy będzie dobrze... A ja pomyślałem - szkoda, że mówisz to, pani, tak bardzo ex post, chyba właściwie po wszystkim... Kiedy masz do czynienia z rekonwalescentem, kiedy wiesz o tym i cieszysz się, że ten tak trudny pacjent, z którym długo nie umieliście sobie poradzić, nareszcie wraca do zdrowia... Ten rozkojarzony mózg, z którym genialna chemia przecież zrobiła porządek. Ten połykacz pigułek, ta gruszka do wbijania zastrzyków. Tak, pani. Kuracja się sprawdziła, wszystko po waszej myśli... I pozostaje mi tylko wdzięczność zahartowanego, tworkowskiego pacjenta! Który wraca do domu... A może nie musiałby miesiącami zajmować szpitalnych łóżek, gdyby mu poświęcono trochę ludzkiej uwagi? - Nie musi pan się o nic niepokoić - mówi pani doktor kładąc mi dłoń na ramieniu. - Niech pan o tym nie zapomina. Jest wielu pacjentów w stokroć cięższej od pana sytuacji; nie mają do kogo wrócić... - Wiem - mówię i mam obawy, że niepotrzebnie to powiedziała, więc otwieram oczy, aby przekonać się, czy -Młodzieniec z aztecką głową przysłuchuje się naszej rozmowie. Ten chłopak ma miłość do architektury, która musi mu zastąpić utraconych rodziców, musi go uratować... On też ma po co wrócić! Nie wolno podkopywać w nim wiary... Więc patrzę i - nie ma go! Ani markiza, ani Piotra. Wynieśli się wszyscy. Albo tacy dyskretni, albo ona im gestem poleciła. Nie zdawałem sobie sprawy, że zostaliśmy sam na sam. - Jak oko? W porządku? - W porządku - kłamię. - Uroda pani doktor podziałała. - Panie Krzysiu! - strofuje mnie, natychmiast zrywając się z łóżka jak oparzona. Spojrzała na zegarek. - Pan wie, ile mam obowiązków, i szafuje pan moim czasem... - Raz na pół roku, pani doktor. Tak czy owak... Bardzo przepraszam. Usiłuję wstać, jak każą dobre maniery, w dodatku nie-cierpię, gdy kobieta spogląda na mnie z góry, zwłaszcza że jestem wyższy od większości kobiet. To ja im w oczy zaglądam. - Proszę nie wstawać, to nie salon. Niech pan sobie, leży i wypoczywa - mówi Łasiczka kategorycznym tonem, musiałem jej dopiec do żywego, bo patrzy na mnie surowo, cała w świetlistych zygzaczkach. - Trafił pan do nas, a później, pan pamięta, kiedy pytaliśmy, czy nie chce się pan przenieść gdzie indziej, do instytutu... wolał pan zostać tutaj. Więc teraz nie przyjmuję żadnych pretensji... Zwłaszcza co do podstawowej sprawy. My nie pytamy pacjenta, czy odpowiada mu nasz sposób leczenia... Sam pan o tym wie. To wszystko. Żegnam. Zafurkotała spódnicą, białym fartuchem. Zastukały obcasiki eleganckich butków. Z poziomu łoża dla gwałtowników można zajrzeć pod rąbek spódnicy. Kilkakroć widziałem ją nie w kitlu, gdy wychodziła czy przychodziła do kliniki, zawsze była szykowna. - Nie powiedziałem, że nikt mnie tu nie leczył!... - I wołam za nią. - Przynajmniej tyle!... - nie zatrzymując się w progu rzuca mi przez ramię. - Dziękuję! Zostałem sam w separatce dla gwałtowników. Kładę się na poduszce. W oku zygzaczki. Przestały mnie straszyć, tylko irytują. Uświadamiam sobie, że nie pamiętam, aby kiedykolwiek jakiś lekarz czy lekarka przysiadł na moim łóżku. W ciągu tych sześciu miesięcy. Oglądają pacjenta z szybkiego dystansu. Cholernie duża klinika. Więc nie mają czasu czy potrzeby? Zapewne jedno i drugie. We wszystkim wyręcza ich chemia. W myśli, w mowie i uczynkach. A kiedy w psychiatrii nie było chemii? Do diabła, cóż oni z nami wtedy robili? Ten odziedziczony przeze mnie zabytek, moje anachroniczne łoże dla gwałtowników, mógłby mi niejedno opowiedzieć... Tak, tu można rozmawiać ze sprzętem, z chorymi, ze sobą, jeszcze z pielęgniarką. Każda jest na dyżurze siedem i pół godziny. Zdrzemnę się, bo jestem znużony. Okazuje się, że w dodatku za słaby, żeby bawić się piłką w ogrodzie.... Zygzaczki w oku wciąż skaczą. Niech skaczą. Pani doktor nazwała to uczenie. Może nie są to takie złe zygzaczki? Poskaczą, poskaczą i przestaną. Można powiedzieć, że są całkiem wesołe. - Da papieroska?... Papie... te-te-te... eroska? Dziadek jest nieprzyzwoity. Eroska! Eroska! W dwójnasób nieprzyzwoity. Raz, że świńtuszy, dwa, że mnie budzi. Dopadł mnie i budzi. On mnie nawet w grobie wytropi, w wieczko zapuka. - Za późno na eroska! - mówię ziewając strasznie. - Te-te-te-te-te... - podnieca się dziadek, bo widzi, że sięgam pod poduszkę, skąd zaraz wyjmę paczkę ekstra mocnych. Bierze z niej jak zwykle dwa papierosy. . - Dobry jest, dobry... - mamrocze. - A tego nie mów, dziadku! Bo jestem kawał sukinsyna! - odwracam się do niego plecami i śpię. I było lato. Szły coraz piękniejsze pogody. Słońce od świtu do zmierzchu. W murach łagodny chłód, w- ogrodzie upał i plaża, cudowny cień drzew. Motyle, pszczoły, chrabąszcze, trzmiele, ważki na trawach już przyżółkłych od słońca. Ptaki. Mnóstwo ptaków, które widać znalazły schronienie przed obłąkanym światem wśród tworkowskich jesionów, kasztanów i lip, kwitnących, pachnących do oszołomienia. W jeden z urodziwych, może najurodziwszych lipcowych dni, kto żyw, wyległ do ogrodu. Nawet tacy, których się tu dotąd nie widywało - krążyli niezbyt świadomi, gdzie są. Pojawiło się ich tak wielu, nawet karzeł bez ręki, o którym zdążyłem zapomnieć. Albo śpiewający tubalnym głosem ów czerstwy na gębie kleryk, niedoszły duszpasterz, śpiewający na przemian Magnificat i Miserere, wędrował po całym ogrodzie. Śpiewał, bo śpiewał, można było mieć żal do Pana Boga, że nie poprzestał na pozbawieniu go rozumu, pozbawił go również dobrego głosu. Tymczasem karzeł krążył w kółko ścieżką w obrębie ogrodu, z wypukłym czołem, zmarszczoną brwią, wielce rozsierdzony, mijał naszą ławkę, mrucząc do siebie wciąż to samo: "Boją się, skurwysyny, mojej jednej ręki! Boją!..." Było też sporo pacjentów z innego oddziału, tego piętro wyżej nad nami, i wiele nie znanych mi twarzy. Dwóch wygrzewało się na ławce, którą w połowie przykrywał cień kasztana. Spytałem, czy Mnożna się przysiąść - właśnie tam, gdzie cień. Skinęli głowami, ale nie podjęli ze mną rozmowy. Takie dwa uparte milczki w zielonych szlafrokach. Wygrzewali się w lipcowym słoneczku, ale strzegąc się przed opaleniem. Mieli na głowach jak mali chłopcy pirogi z gazet. W pobliżu na sąsiedniej ławce, siedział siwy mężczyzną, zafrasowany, zgarbiony, w towarzystwie dość elegancko, choć skromnie ubranej kobiety, która przyszła z miasta. Wpuszczono ją, chociaż to nie był dzień wizyt, widocznie przyjechała z daleka. Gwarzyli o tym i owym, nudno i ślamazarnie, coś o szkole, coś o rencie, przestałem tego słuchać, rozglądając się po czarnoksięstwie ogrodu, w którym wciąż coś nowego się działo. Ale raptem nadstawiłem uszu. Starszy pan w piżamie powiedział bowiem z ciężkim Westchnieniem: - Najgorsze, że jestem Martin Bormann... - Co też ty mówisz! - zawołała kobieta. - Tak. To okropne... Nie śpię. Nie mogę zmrużyć oka. Wszyscy śpią. Wszyscy, wszyscy na sali śpią... - poskarżył się. - Zrozum. Nie śpię. Całą noc. Do rana. Tak. Martin Bormann... - Ależ zastanów się, zajączku!... Tak powiedziała: "zajączku". Po czym prychnąwszy z oburzenia, jęła mu perswadować. Biedna, nieroztropna kobieta. __ Nie możesz być żadnym Martinem Bormannem!.. Co za bzdura! Nie pamiętasz, co robiłeś za okupacji? Nie pamiętasz, coś ty robił, mój drogi zajączku? A komplety! A tajne nauczanie! Do gazetek podziemnych pisałeś!... -o, jaki miałeś pseudonim? I- Nie wiem - powiedział mężczyzna z przekonywającą szczerością. _- Jak to nie wiesz? "Mentor." "Staruszek." "Brzoza"! Nie pamiętasz swoich pseudonimów? Starszy pan milczał. Nie mogłem widzieć wyrazu jego twarzy, bo udawałem, że gapię się na migoczące liście nade mną, aby nie spłoszyć sąsiadów swoim wścibstwem. Przydawał mi się mój słuch "radiowy", chwytający niuanse ludzkich głosów. Mógł mi zastąpić wzrok. Gdy starszy pan cichutko jęknął, słyszą ł e m, że twarz starszego pana tężeje w bezradnej rozpaczy. - Siedziałeś po uszy w konspiracji! - zawołała kobieta. - Więc jakże ty możesz być Martinem Bormannem?!... Braciszku mój. Mężczyzna milczał skrępowany. Wspólny kasztan szumiał nad nami, migotał blaskiem i cieniem. - Naprawdę nie pamiętasz?... - westchnęła kobieta, w której budził się rozpaczliwy gniew: na niego, na nas, na tę siłę tajemną, która ją od niego odgradza. - Zajączku, powiedz! Nie pamiętasz? - Pamiętam - westchnął mężczyzna. - Więc? - ucieszyła się. - No więc?... Starszy pan milczał parę sekund, a potem wyznał śmiało: - Powiem ci szczerze... Kiedy jestem Martinem Bormannem! Kiedy właśnie jestem!... - O, Boże święty! - jęknęła kobieta. Zerwała się z ławki, obciągnęła garsonkę. Teraz widziałem ją kątem oka: okrutnie była wzburzona. Biedaczka nie miała praktyki, widać on niedawno zwariował. Moi sąsiedzi na ławce, te dwa milczki, też obrócili głowy, aby nowicjuszce się przyjrzeć. Machinalnie poprawiła włosy zrobione na popielato. I ten kobiecy gest natychmiast pomógł jej odzyskać grunt pod nogami. Schwyciła starszego pana za rękę i rzekła: - Chodź! Przejdźmy się lepiej. Chodź. Poszli. Ona średniego wzrostu, on dość wysoki, powłóczący nieco nogami, jak pacjenci na dużych dawkach. Wzięła go pod ramię, przytuliła się do niego, oddalili się alejką. Wkrótce znikli za krzewami akacji. Wtedy jeden z milczków, co siedzieli ze mną na ławce, znienacka odezwał się do drugiego: - Ci, cholera... Słyszałeś? Tamten skinął głową w pirogu. - I co? Myślisz, że to Martin Bormann? - E! - To dlaczego tak mówił? - Ona wie lepiej. To jego siostra. - Aha... Ale dlaczego tak mówił? - Kto go wie. Mówił, bo mówił. Pierwszy zamilkł. Drugi milczał. A obaj nie zwracali na mnie uwagi. Wreszcie pierwszy energicznie podrapał się za uchem, aż piróg zsunął mu się na nos. Poprawił go machinalnie. - Więc to nie jest Martin Bormann? - Ano nie. - I ja tak myślę... Nie, to nie! - milczał chwilę, przebierając dwoma palcami, drapiąc się w podbródek. A może to i Bormann... Co? Drugi zerwał trawkę i zaczął leniwie żuć. - Może i Bormann. Kto go wie... Po czym zsunął na oczy kapelusz z gazety. Zbliżało się samo południe. Cień stawał się intensywny, lecz skąpy Słońce już nie przygrzewało, lecz zaczynało prażyć. Upał i drganie powietrza. Poczułem, że skądś, z, ukosa, coś razi w oczy, coś błyszczy... Trzy siostrzyczki! To one tak lśniły z daleka, na ławce pod murem, niedaleko furty. Ich nakrochmalone fartuchy. Biel jarzyła się w słońcu. Natychmiast poderwałem się z cienia i ruszyłem, w ich stronę. Spieszyłem na przełaj, przez nie koszoną trawę, rozpoznając je z dala. W migoczących czepeczkach. Był tam Cherubinek, niezapomniana moja Abigai. Była siostra Ania, patronka moich cierpień pod skalpelem. I Chochlik, który mnie zawsze rozczulał. Jakkolwiek się naprawdę nazywała, zawsze wyglądała jak pacynka. Chwała Bogu, że nie zniszczył jej oszalały pacjent, który kopnął ją w brzuch. Zjawiły się wszystkie trzy, jakby tu dla mnie przyszły! Nie spostrzegłem, kiedy wymknęły się z dyżuru, aby odetchnąć trochę, skorzystać ze słońca... Zakasały fartuszki, odsłoniły ramiona. To był sam urok, sam wdzięk, samo upojenie. I dlatego zbliżając się do nich, przejęty do bólu, oświadczyłem jednym tchem: - Sześć miesięcy nie miałem dziewczyny... Zaśmiały się wszystkie naraz, z uciechy klepiąc się w nagie kolana! I cała asysta, co zdrowsi pacjenci, też zaczęli się głośno śmiać. No i masz ci los - nieprzytomnie zrobiło się wesoło... Człowiek stamtąd, czyli poważny człowiek, śmiertelnie by się oburzył, ale ja wiedziałem swoje... Otóż istnieje zwykłe, niezwykłe oraz tworkowskie poczucie humoru. Troszkę podobne do czystego nonsensu, lecz jeszcze szlachetniejsze, bo granice absurdu zostały tu przesunięte tak daleko, że kto nie był tam osobiście, nigdy tego nie pojmie. Smaku takiej soli attyckiej nigdy nie rozpozna, nie pokosztuje... Więc siostrzyczki śmiały się serdecznie, do łez. I ja też się zaśmiewałem. Tak było trzeba. W Tworkach - kto mówi dowcip, śmieje się do końca. Zna się na dowcipie. Więc siostrzyczki dla odświeżenia krwi zdrowo się odeśmiały. A jasnowłosa Ania zawołała: - O, jak pan wyprzystojniał bez brody! - Doprawdy? - skłoniłem się. - Oczywiście!... - zawołały, jak w zmowie, trzy naraz. I śmiejąc się dały mi brawa. Tym razem skłoniłem się w pas. Barwa ich ciał mogła oślepić mężczyznę, a biel fartuchów oświecić ślepca. Patrzyłem na nie spod zmrużonych powiek. - Powiedzieć wam, jak wyglądacie z daleka? - No jak?... - dał się złapać Cherubinek, widać zawsze łasy na komplementy. Tamte dwie podniosły na mnie spojrzenie. - Trzy gwiazdy zaranne. Taki blask, aż oczom wierzyć się nie chce! Rozsiadłem się u ich stóp na trawie, oparłszy się grzbietem o krawędź ławki, na której cieszyły się słońcem. Wtenczas Chochlik nachylił się szybko do mojego ucha i szepnął całkiem poważnie: - Pan jest poetą, panie Krzysiu. Ja o tym wiem od początku. Aha! Gorąco było. Rozpiąłem koszulę obnażając gładki tors, z którego mogłem być dumny, odkąd przybrałem na wadze. Dżinsy rad bym zdjąć, bo zaczynały parzyć, słońce tak przypiekało. Z rozkoszą pławiły się w nim na wpół obnażone pielęgniarki. "Wolałem nie patrzyć, nie zerkać na tak udaną antologię kobiecych wdzięków. Nie można było kontemplować bezkarnie smukłości nóg Cherubinka, łagodnych ud siostry Ani albo kolan Chochlika, takich zaróżowionych a dziewczęcych. Sam Parys na moim miejscu znalazłby się w stokroć cięższych opałach niż te, w które raz już wpadł. Więc ratując skórę własną siedziałem bez komentarza - no comments! - na trawie u stóp trzech dziewcząt, wsparty grzbietem o ławkę. Raptem spostrzegłem, że coś, ktoś ku nam zmierza... Przyjrzawszy się temu, co szło, poczułem ucisk w gardle i mimo woli wytrzeszczyłem oczy. Taki wypróbowany Odys, jak ja, obyty z niesamowitością, oniemiał! Było mu wstyd, lecz całkowicie oniemiał na widok tego, co zmierzało w stronę ławki... Chodzący cadaver! Wysoki jak pochodnia. Szkielet obleczony skórą. Wypłosz i wytrzeszcz. Był żywym człowiekiem i trupem człowieka zarazem! Wyostrzony nos, wyostrzone rysy. Z kadawerycznej jego twarzy wyzierało oblicze Szymona Słupnika! To o nim pisze poeta: "Powołał go Pan na słup... Na słupie miał dom i grób..." Oczy nieprzytomne, ale niezwykle skupione, o nieprawdopodobnej sile skupienia. Więc obłąkane... Straszliwy wytrzeszcz! A z suchych jego warg zionął - nie inaczej - właśnie zionął uśmieszek szczęśliwości, niesamowity jak Bóg jeden wie co... Szymon zszedł ze słupa! Podejrzewałem, że tak się to musiało skończyć... Albo w niebo wzlecieć pochodnią ze skóry i kości, albo błąkać się po tworkowskim ogrodzie... Nie było innego wyjścia! Biedny, plugawy Szymon, ledwie dyszący cadaver, którego przyciągnęła ta jasność, czystość, ta biel, jarzące się czepki pielęgniarek... Nic nie mówi, nie jest w stanie mówić, bo zamarł znów jak na słupie, tylko sztywno wyciąga ręce i trzyma w oczekiwaniu, jakby pragnął uschniętymi palcami dotknąć jasności, lecz sięgnąć po nią nie śmie, więc błaga tym daremnym gestem, aby jasność, światłość, z| łaski swojej sama doń przyszła... Tak, wtedy zacząłem się modlić jak ongiś, gdy spętany za ręce i nogi, przywiązany do masztu, modliłem się o łaskę, śmierć. Niechaj życie będzie życiem, a śmiercią śmierć... I nagle przypomniałem sobie, że nie mogłem wyciągnąć rąk! Błagać tak, jak Szymon błaga, taki sam cadaver jak ja. I pozbawiony tego gestu, przywiązany do masztu, sprawę przegrałem... Choć śmierć była blisko, na podorędziu, na wargach. Takich samych spieczonych wargach, jakie ma ten zewłok, Szymon... Teraz on tu stał. Nieruchome oczy, nieruchomy uśmieszek, nieruchome ręce, wyciągnięte sztywno... I teraz patrząc na niego nie chciało mi się ani żyć, ani umierać. Tylko płakać. Chciało mi się płakać do końca, do ostatniego obrotu Ziemi. Szymon trwał z wyciągniętymi rękami dłużej, niż można sobie wyobrazić, a może tylko chwilkę, może chwilę ulotną w lipcowe południe w tworkowskim ogrodzie - paradisum, do którego wstąpił, aby trupa swego w słońcu ogrzać. Cherubinek wstał z ławki i wyciągając chusteczkę z białego fartucha podszedł pięć, sześć kroków do tego wytrzeszcza, nieruchomego Szymona. Łagodnym gestem kazała mu opuścić ręce, co też posłusznie uczynił. I stał nie reagując, gdy pielęgniarka ocierała mu chusteczką kaprawe oczy, potem zastygłą ślinę z ust i brody. Ani drgnął, nic go nie dotyczyło! Pomyślałem, że Szymon, nie Szymon, my obłąkani, poszliśmy dalej niż Pan nasz, Jezus; Chrystus. I dlatego chusta świętej Weroniki pozostaje w dziejach, a chusteczka Cherubinka? Cherubinek swoją chusteczkę może schować do wyprania. Więc zatroszczyła się o jego oblicze spalone do cna szaleństwem. Przeprowadziła na nim zabieg higieniczny. Wolałbym nie opisywać, jak to wyglądało. Skomponowali się cadaver z Cherubinkiem. Ten żywy nieboszczyk z kretyńskim uśmieszkiem, trup na chodzie, i ona, wcielenie zdrowia, młodości, dziewczęcej urody, bo Cherubinek był rzeczywiście z sióstr wszystkich najpiękniejszy. Sam ekstrakt powabu. Wenus. No, oczywiście - Wenus i Thanatos, taniec śmierci, danse macabre, szydercze obsesje mistrzów średniowiecza na podorędziu, na żywo, nie na płótnie. Na zielonej trawie, wśród zielonych drzew. A jednak coś takiego, czego ani Luwry, ani galerie watykańskie nie oglądały! Coś niepowtarzalnie narodowego, tworkowskiego... Yisitez la Pologne! Toż my zawsze szczęśliwi, u nas makabra na zawołanie. Przed chwilą płakałem, a teraz już chciało mi się śmiać... No i Szymon się śmiał tym swoim nieruchomym uśmieszkiem, błogim i szyderczym zarazem. I Cherubinek uśmiechnął się uroczo, wspinając się na palce, bo Szymon był jak płomień wysoki. A u nas dziewczyna jak się uśmiechnie, to coś znaczy... Przyjeżdżajcie popatrzyć, bo warto! Właściwie to u nas znalazłoby się więcej takich, których Pan powołał na słup... Niektórzy z całego miasta zrobili grób! A inni wleźli na słup i stoją dziś, dziś, dziś. Niektórzy stamtąd gwiżdżą na cały świat. Niektórzy gorzałę piją. Niektórzy grzmią Ave Maryja. Niektórzy kradną innym powietrze. Niektórzy jak kurek na wietrze. Niektórzy, aby do jutra, niektórzy semper idelis. A niektórzy spadli ze słupa, boli ich... Jak mnie na twardej ziemi, na trawie. Więc przesiadam się na ławkę, korzystam, bo Cherubinek wnet będzie musiał usiąść przy mnie. Nie wiem, jakim cudem udało się jej namówić tego nieboszczyka, aby nie wystawał przed nami. Obróciła go leciutko ku ścieżce. I Szymon Słupnik, cadaver - poszedł w ogród, w siną dal. A żadne z nas nie poszło za nim, rwąc włosy i jęcząc, procesją pod Ścianę Płaczu, wołając: Szolem Aleichem! Szolem Aleichem! - Ach! - wzdycha Cherubinek i ociera spocone czoło. - Myślę, że na tamtym oddziale, skąd ten biedak, to ja bym wytrzymać nie mogła... I natychmiast się płoni. Ciągle mi się zdaje, że ona ma szesnaście lat, choć to absolutnie niemożliwe. - Wytrzymałabyś... - mówi leniwie Ania, rozmarzona słońcem. - Jakby było trzeba... Siedzimy razem na ławce, one trzy i ja czwarty, z brzegu. Usiłuję zapalić papierosa, jest mi głupio i przykro, gdyż ręce, palce, okropnie mi drżą. Zaczęły tak dygotać, ledwie ujrzałem tego półtrupa, i nie mogę się uspokoić, drżą do tej pory. Nie ma co ukrywać. Mówię o tym pielęgniarce. - Ach, to nic, proszę się nie martwić... To od leków Cherubinek bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki, więc nie zbywa mnie byle czym. - Zanotuję w raporcie - oświadcza. - Pani doktor przepisze panu parkopan, to pomoże... - O rany, tylko mi Parkinsona brakowało! Cherubinku, daj że mi żyć... Obraca ku mnie buzię spłonioną po same uszy - jest tak oburzona, że z trudem chwyta oddech. - Panie Krzysiu! Raz na zawsze dość tego!... Nie ma więcej! Nie ma i już!... Pan nas tu ponazywał, poprzezywał, każdą inaczej... A ja nie życzę sobie!... Proszę mnie serio traktować... I już! - Zgoda, siostrzyczko - powiedziałem starając się zachować zupełną powagę, choć oczy mi się mrużyły w uśmiechu. - W takim razie... jak siostra ma na imię? - A nie... Nie powiem! - potrząsnęła głową i raptem spojrzawszy na mnie zawołała wskazując palcem na mój męski tors: - Panie Krzysiu! Co pan wyprawia?... Panu nie wolno wystawiać się na słońce! - A to czemu? - pytam z czystej przekory, mając ochotę podroczyć się z Cherubinkiem. - Jeszcze pan nie wie? Leki, które pan dostaje, kolidują... Nie zgadzają się ze słońcem. Oparzy pan sobie skórę! Albo nawet może pan dostać porażenia - perswadowała z przejęciem. - Nie widział pan, co się stało z tymi pacjentami, do których żadne ostrzeżenia nie przemawiają? Spiekli się na raka! A potem biegną do nas po pomoc! - Owszem, widziałem... - musiałem przyznać pomyślawszy o kilku tęgich chłopach z "piechoty łanowej", bo to oni spiekli się na raka i siarczyście klęli. A niedawno, w ubiegłym tygodniu, większość z nich dostała przepustkę na żniwa. .Akurat odpowiednie zajęcie dla rekonwalescentów z Tworek, uczulonych na słońce. Ordynator zgodził się rad nierad - dla ich higieny psychicznej. Bo chłopska krew zapiekała się w nich od dokuczliwej myśli, że mają w szpitalu próżnować w same żniwa! Była to dla nich rzecz straszna. Więc nawet Zeus, na wiele spraw i nie szczęść nieczuły, na takie horrendum okazał się wrażliwy. Pojechali więc na wieś, a niejeden zdążył już wrócić, jakby prosto z prerii, całkiem czerwonoskóry. - Więc niech pan lepiej schroni się do cienia - powiedział Cherubinek wykonując gest swoim ślicznym, smagłym ramieniem. - O! Tam gdzie Cygan... Pod lipą. - Dobrze, siostrzyczko. Już idę... - zawahałem się, bo coś mi się przypomniało. - Ale o coś poproszę... Niech siostrzyczka powtórzy jeszcze raz: "Pani przepisze panu parkopan, po...pomoże..." - Co takiego?!... - Cudowna aliteracja! Wspaniała, siostrzyczko. I to: tak całkiem a vista!... Cherubinek natychmiast spąsowiał i z oburzenia niej wiedział, co rzec. Obie jej koleżanki chichotały w kułak. A wielkie oczy dziewczyny zaszkliły .się raptem i szykowała się niedobra rzecz, niepotrzebne łzy, których nikt nie zamierzał prowokować. Wtenczas Chochlik zawołał do niej z rozbrajającą beztroską: - A nie wstydź się, dziewczyno! No powiedz, Krzysiu!.., Pani zapisze panu parkopan... No? I wszystkie naraz zaczęły się śmiać. Cherubinek plasnął w ręce i śmiał się do łez na rzęsach. Ania, która przypominała Dydonę, trzymała się za wspaniały biust. Drobniutki Chochlik chichotał dziewczyńskim śmieszkiem. - A ja wygnany przez słońce poszedłem w cień drzew., Westchnąwszy z żalu. Więc to była panna Krzysia! No, no. Cygan w swojej łososiowej piżamie spoczywał na wznak pod rozłożystą lipą, w gęstej trawie, założywszy ręce pod, głowę. Schludny i śniady. Prawdziwy król cygański. Dostojny w każdym calu, w każdej sytuacji. Zauważyłem, że kładł się zawsze głową na wschód, oczami na zachód Nie wiem, czy był to rytuał, czy przypadek. A może coś znacznie więcej? Miałem go spytać, ale nie spytałem, boi pewnie nie zechciałby powiedzieć mi prawdy, dopuścić profana do tajemnicy. W neolicie grzebano tak mężczyzn twarzą ku zachodowi słońca, a kobiety pustymi oczodołami spozierały nieodmiennie na wschód. Przepastna kryla się za tym symbolika, przecież w ten sposób sam człowiek stawał się symbolem. Na dowód, że w życiu naszego gatunku symbol oznacza stokroć więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Pozdrowiłem cygańskiego króla i umościłem się przy nim w szumiącym cieniu lipy. Niewysoko nad nami krążył trzmiel. A trawa rozsiewała ciepłe wonie. Zawsze lubiłem leżeć w trawie i gapić się w letnie niebo, tak jak teraz gapiłem się w koronę drzewa, w poszum liści, w rozleniwiony wiatr. Nie umiałem tylko dać ludziom spokoju. - A wie pan - powiedziałem do potomka Kwieków,. choć nie jestem pewny, czy on wywodził się akurat z tego rodu. - Wie pan, że istnieje coś takiego, że funkcjonuje Międzynarodowe Stowarzyszenie Cyganów? Z siedzibą w Edynburgu... Oficjalnie nazywa się The International Gypsy Society. Wydaje swój almanach, biuletyny... Ciekawe. Pewnie pan o tym wie. - Panie... - westchnął. - Ja nawet pisać nie umiem... - Nieważne... - mruknąłem. - Grunt, że jest takie Towarzystwo w Edynburgu. - To miasto? - Miasto. - A gdzie to miasto? Gdzie ono? - W Szkocji. - Ho. To daleko stąd? - No tak. Za morzem... - Jak za morzem, to skąd się tam Cyganie wzięli? - podniósł się na łokciu i podejrzliwe spojrzał na mnie. - Panie, Cygan to nie będzie marynarz! - Cyganie są wszędzie - odparłem żywo. Trzymał mnie chwilę w napięciu swoim zniewalającym spojrzeniem, wreszcie przymknął czarne oczy. - Może i tak... - zgodził się. Po czym zamilkliśmy obaj, jakbyśmy woleli porzucić ten równie śliski, co tajemniczy temat. Cygan znów ułożył się na wznak, a ja kręciłem w palcach urwaną trawkę z pierzastą kitką. Obły trzmiel wciąż krążył nad nami. Widać zdumiał od upału. Na boisku zaczęła podskakiwać piłka. Kilku szaleńców namyśliło się o tej porze zagrać w siatkówkę... Dla zdrowia, przed obiadem. - A co pan na to... - odezwałem się do Cygana, tknięty nagłą myślą. -. Gdybym panu powiedział, że wśród nas ukrywa się bodaj sam Martin Bormann!... - zachłysnąłem się i zamilkłem. - Kto? Kto?... - zaciekawił się stary. Spostrzegłem, że to nazwisko nic mu nie mówi. Mój Boże! - Kto taki, panie?... - A tam jeden, co mordował również i Cyganów. - Dlaczego, panie, dlaczego pan mnie straszy? Cygan spojrzał błagalnie i raptem nieśmiało dotknął mojej ręki. Niebywałe, że zdobył się na taki gest! To Cyganki na wszystko sobie pozwalają, ale Cygan jest godny i wstrzemięźliwy, nie cierpi spoufalania. Kiedy dotknął mojej ręki, lekki dreszcz trafił mi do samego serca. - Nie wolno straszyć... Nie trzeba, panie... - powiedział poważny, poważniejszy niż zwykle, wręcz z niesamowitą powagą. - Pan jest dobry człowiek, panie... Pan naszego chłopca, co taki w głowie nie w porządku... co taki, panie, niezdrów... pan pokrzepił na sercu i duszy... Kogo? Zastanawiałem się, o kim on mówi. .Zanim przypomniał mi się ten biedny Cyganek, który odnalazł telewizor w moim brzuchu! A przedtem, na gwałtownej, pluł na wszystkich i wszystko wokół. - Panie, pan mu mówił taką rzecz o nas, o Cyganach... - ściszył głos i dodał prawie szeptem: - My tego panu nie zapomnimy, panie... - i coś bardzo szybko, jak zaklęcie, jak formułkę magiczną, dorzucił po cygańsku. Natychmiast wyobraziłem sobie roje Cyganek biegnące, aby mi wywróżyć zdrowie, pieniądze i miłość. Gdziekolwiek się ruszę, w każdym mieście Europy. A ja się bronię, gdyż nie cierpię wróżb! A one się zaklinają, biją w piersi, że nie chcą ode mnie ani grosza! Tylko włos ze skroni albo coś na pamiątkę... Boże święty, ależ napytałem sobie biedy! Trzeba zapobiec zawczasu tej cygańskiej wdzięczności... I na szczęście przypomniało mi się - to gusła, jak Boga kocham, gusła, jestem przekonany, że cygański król czytał w moich myślach, znał moje myśli i nimi kierował!... Przypomniało mi się, jak w bratysławskiej piwnicy tamtejszy primosz, pierwszy skrzypek, zagrał cudowną cygańską melodię na jednej strunie! Więc zagadnąłem cygańskiego króla: - Gra pan na skrzypkach? Stary skinął głową. - To kiedyś bardzo proszę, na moim pogrzebie. Cygan po trzykroć za siebie splunął na czarci urok. - Panie, żyj pan dłużej niż ja, panie... Nie raz, nie dwa, trzy razy dłużej, panie... - powiedział. - Bo mnie tu jest bardzo smutno... I westchnąwszy położył się na wznak, tak jak go niedawno ujrzałem, z rękami założonymi pod głowę, z chmurnym, dalekim wejrzeniem, nieobecny, zaszyty w swoim strapieniu. Najłagodniejszy Cygan, jakiego kiedykolwiek spotkałem. I prawdziwy król, majestat w każdym calu. Godny, schludny i suchusieńki, nieskazitelny, gdy ja, parweniusz mokry, potem się oblewałem. Nawet w cieniu wytrzymać było trudno. Siostrzyczki ze słońca umknęły na oddział. Szaleńcy przestali grać w piłkę. Trzmiel gdzieś poleciał, a szerszeń nadleciał! Zniżył się groźnie nad naszymi głowami, na szczęście bez straszliwych zamiarów, bo wzbił się wnet i poszybował w niebiosa z dalekim pomrukiem... W ten upał zwaliła się tworkowska nuda i do samego obiadu tempus fugit i fugit, i fugit... Nie zdarzyło się nic ciekawego. Wkrótce przeszli śpiewając ci dwaj. Mój dawny rudobrody egzorcysta w towarzystwie totumfackiego, dawnego Sancho - obaj szczęśliwie wracający do zdrowia studenci - przeszli obok ścieżką, objęci ramionami, śpiewając na całe gardło swoją dziarską, ulubioną pieśń: A chochoły żyją!... Żyją! I gorzałę piją!... Piją! Z góry spoglądają!... Wszystko w dupie mają!... Mają! Aż na wysokich kasztanach ptaki się spłoszyły. Ale wokaliści przeszli i poszli. Nastała wręcz upojna cisza. W stężonym upale tylko świerszcze grały. Cygan spał. Czas uciekał. I było lato. Nareszcie o niczym nie myślałem! Pan magister z AWF przeprowadzał ostatnią gimnastykę mojej ręki. Ćwiczyliśmy w słońcu, na świeżym powietrzu, siedząc na ławce pod murem, niedaleko wejścia do Pawilonu I A. Raz po raz ktoś stamtąd wychodził, najpierw rekonwalescenci w szarych fartuchach odnoszący puste kopraki po kawie i mleku na śniadanie. Szli po dwóch dźwigając te pojemne naczynia z solidnymi uchwytami, jakby rodem z żołnierskiej kuchni polowej. Zamykane na ciężkie pokrywy. Zmierzali ścieżką wzdłuż akacji i krzewów do bramki tak wąskiej, że nasz ordynator popisywał się zręcznością wjeżdżając tędy swoim samochodem. Zanim został Zeusem, sprawdził się jako łebski chłopak, instruktor Szarych Szeregów. Dalej - wielki gmach wyrastał zza muru. I dymiły kominy. Była tam tworkowska kuchnia-gigant z własną piekarnią, spiżarnią, mleczarnią i kto wie, czym jeszcze. W tymże gmaszydle, osobno, z najodleglejszej strony, mieścił się magazyn naszych ubrań, przysypanych naftaliną, wiszących tam wiele miesięcy, a czasem niejeden rok. To stamtąd przynieśliśmy dziś z Piotrem jego garnitur angielskiego kroju. Ze srebrnymi skrzydełkami, lotniczą odznaką w klapie. Odznakę odpiął, a garnitur spakował do walizki. Piotr dziś wychodził, markiz dostał swoją szczękę, młoda nadzieja architektury polskiej wyjeżdżała na całodzienną przepustkę do Warszawy. A i mój los chyba się dopełniał... Co zdrowsi pacjenci wymykali się z pawilonu przez furtkę, biegli do ogrodu za murem, szczęśliwi jak dzieci. Pielęgniarz, pan Władzio, dozorował, aby skierować ich, gdzie trzeba, bo wałęsać się do woli po tworkowskich włościach, których jeszcze nie zdążyłem spenetrować, mogli tylko tacy jak ja, z "wolnym wyjściem", albowiem ja ten glejt skoro świt otrzymałem... Akurat gdy z radia, dzień dobry, śpiewała skocznie ta pani: "Jeszcze nie raz, nie dwa, nie trzy, z oczu twych popłyną łzy..." Co sobie dobrze zapamiętałem. Nietrudno, gdyż radio dzień w dzień o świcie raczyło nas akurat tą piosenką. No i siostra Ania przywołując mnie skwapliwym gestem oświadczyła, że od dziś mam wolne wyjście... Muszę wracać na posiłki, muszę wracać na leki, muszę wracać na noc, muszę i tego pilnować rygoru, żeby poruszać się w obrębie przeogromnych tworkowskich włości, ale nie muszę opowiadać się nikomu!... Więc natychmiast poleciałem z Piotrem po jego ubranie. A później w półcieniu na ławce czekałem na pana magistra z AWF. Słoneczko było wczesne, więc nadstawiałem twarz, łaskawe i niegroźne, dopiero bliżej południa stawało się nieobliczalne. - Tu rzadko spotyka się inteligentnych ludzi, z jakąś klasą... - powiedział magister AWF, wciąż zginając i rozginając moją rękę ruchem wahadłowym. - Sam pan wie. - Poniekąd prawda... - odparłem. - To nie jest szpital dla elity. Ale wolę trafić tutaj, no bo tam tobym dopiero zwariował... Magister parsknął i uwolnił moje ramię z wprawnego uchwytu swoich silnych rąk, które mi tyle wyświadczyły dobrego. Grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Zasapaliśmy się obaj, bo nie dość, że ćwiczyliśmy intensywnie, to i gadaliśmy z równym zapałem. Przysiadł się do mnie na ławce. Miał mokrą koszulę pod rozpiętym białym kitlem. - Tu trafia głównie nasza wieś... Akurat ta, która powinna zostać na świeżym powietrzu... - powiedział czyniąc szeroki gest. - Po co w te mury pakować naszych głupków, półgłupków, poczciwych głupich Jasiów?... Chyba żadnego już w naszym folklorze nie uświadczysz... Bo są w takich tiurmach jak ta... No i po co? Oni nie będą inni... Tacy się urodzili, tacy pozostaną... Nie wolno człowieka niepotrzebnie męczyć! - Zgoda - mruknąłem. - Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego tu są? - Pan mnie o to pyta? - obrócił ku mnie swoją szeroką mazurską twarz, zawsze otwartą. - Sam ze wsi pochodzę, więc dobrze to wiem... Trzeba pozbyć się darmozjada. - No tak... - powiedziałem po chwili. - To by nam wszystko wyjaśniało... I dlatego nie umiem się zdecydować, czy mam być dumny z tych swoich cholernych przodków... Antenatów od cepa i sochy... Bo my obaj z tej samej gleby, panie magistrze. - Tak myślałem - odparł z cieniem uśmiechu w oczach. - Sądzę, że inaczej chyba nie dałby pan rady... Nie potrafiłby pan doprowadzić do porządku swojej ręki. Winszuję. Wyciągnął dłoń, którą serdecznie i mocno uścisnąłem. Tak zwyczajnie, zgrabnie, bez żadnych kłopotów! - To pana zasługa. Po trosze masażystki. To pan mi rękę do porządku doprowadził! Znów będę mógł sam stukać na maszynie... - Zrobiłem, co mogłem... Ale widzi pan, mogło być fiasko... Szczerze powiem. Alba jest wola w człowieku, albo musi być klops... Podejrzewam, że my obaj uczyliśmy się jeszcze łaciny... Jak na chłopskich synów czy wnuków przystało... Fidelitas gratia fidelitatis. No i w tym cała rzecz. Zamyśliłem się na ławce pod akacją, bo powiedział rzecz taką, jakiej się nie spodziewałem. - Naprawdę uważa pan, że wierność nagradza się sama? Czy to nie za jasne i proste? - A dlaczego miałbym mieć wątpliwości? - spytał patrząc spod oka. - Nie wiem... - mruknąłem. - Może to nieważne... - Ale co? - Wszystkie moje idiosynkrazje. Człowiek obrasta strasznie, a ja jestem starszy od pana i życie się ze mną pieścić nie chciało... Ale ma pan rację! Może to wszystko furda, a ważne jest tylko to, co pan powiedział... Fidelitas, prawda? Tak jak ją każdy po swojemu rozumie... - Chyba tak... - zastanowił się. - Przecież to cały sekret tego człowieka, który miał odwagę zdobyć Mount Everest... Albo postawić stopę na Księżycu... O, widzi pan! - wyciągnął rękę ponad czuprynę akacji, gdzie na słonecznym niebie majaczył blady kształt Księżyca. - Tam jest! - spojrzał na mnie jasnymi oczami. - Niech się pan nie smuci. - Należę do tych, którzy myślą o niewidzialnej stronie Księżyca... Więc uporu mam sporo, ale mało entuzjazmu... - Rozumiem. Potrzebni są tacy i tacy... W gospodarstwie wszystko się przyda. Prawda, sąsiedzie? - uśmiechnął się samymi oczami. - No, muszę pana pożegnać. Oczekują mnie inni pacjenci. Życzę dobrego zdrowia... Doprawdy cieszę się że mogłem pana poznać... - i wyciągnął prawicę. Właśnie wtedy zdarzyła się niespodzianka. Fatalnie podałem mu rękę - szybko, ale niezgrabnie, nasze kciuki minęły się, dłonie prześliznęły obok i w desperacji uścisnąłem mu przegub. Zdenerwowałem się diabelnie. Wówczas on oburącz objął moją dłoń, przytrzymał, uścisnął i powiedział z tym swoim pięknym, męskim spokojem: - Nic to. Ot, trochę emocji... Trochę za wiele emocji. Nie trzeba wkładać we wszystko, sąsiedzie. Szczęść Boże. Skinął mi głową, uśmiechnął się i poszedł. Swobodnie, lekko, sprężystym krokiem człowieka, który wyćwiczył sprawność mięśni, bo świetnie zna się na mięśniach! Mens sana in corpore sano! Mój Boże, zdawało mi się, że na tym wyczerpuje się znajomość łaciny u sportowców... Do końca życia pozostanę mu wdzięczny. Dziś - czasem, kiedy jestem podniecony, zdarza mi się tak niezgrabnie podać rękę, jak wówczas pod akacją magistrowi AWF. Ale to jedyny ślad po tamtym diabelskim spazmie, niedowładzie prawej ręki. - Pierwszy to ja spostrzegłem, panie Krzyś. I zaraz dałem znać panu ordynatorowi. Wiesz pan, tyle lat się tu pracuje, ma się to oko! Nie?... Pamiętam, powiedział kiedyś do mnie na korytarzu kędzierzawy pielęgniarz Tęgawek, ex- Oberteufelfuhrer. - Ano dzięki, że pan o mnie zadbał - odparłem z przekąsem, bo nie cierpię, jak mi się ktokolwiek podlizuje. Zwłaszcza złodziej, na którym czapka gore. - A pan mi zrobił krzywdę, panie Krzyś - powiedział ten gruby, tęgi, cholernie silny gość: jak trzaśnie w gębę, przednie zęby muszą się posypać. Spoglądał na mnie, czekając na moją skruchę. Ale ja udałem zdziwienie. Nie wiem, o co mu chodzi. I spozieraliśmy na siebie spod oka. - Pan nie pamięta? - Ano nie... - skłamałem. - Możliwe... - mruknął wyraźnie zadowolony. - Byłeś pan w takim stanie, że całkiem możliwe... No dobra. To ja panu powiem, co było! Po nocy rozwiązałeś się pan, panie Krzyś... A jak podszedłem zobaczyć, jak się pan czujesz, czego panu trzeba, boś mnie pan wołał... To schwyciłeś mnie pan za jądra... Okropnie mocno, ja potem... - skrzywił się szczerząc sterczące zęby, pamiętam, że się ich bałem, nawet jak się uśmiechał, bo zawsze pokazywał dwa silnie rozwinięte kły. - Sam pan wie, jak to paskudnie boli!... - Bardzo mi przykro, panie Tęgawek - oświadczyłem z miną dyplomaty, która poza kurtuazją nic nie powinna wyrażać. - Tak, tak - mruknął. - Nikt mnie tak nie urządził jak pan, panie Krzyś. - Więc powiadam, że bardzo mi przykro - powtórzyłem. - A co do ręki... Widzi pan, nawet nie mogę jej podać, aby pana przeprosić... - i znienacka zajrzałem mu w twarz. - Tak sobie myślę, że ta sprawa nadaje się do prokuratora... Ktoś tu mnie okaleczył... A jak pan myśli, panie Tęgawek? Tym razem wyraźnie go spłoszyłem. - Panie Krzyś! - zawołał. - Ma pan masażystkę! Ma pan gimnastyka, magistra z AWF! Masz pan wszystko, co trzeba, żeby wróciła do porządku!... Rączka będzie cacy!... - speszył się. - Do czego tu prokurator? - Do porażenia. mięśni - odparłem. - Ostatecznie byłem pod waszą opieką. Może pan powiesz, że nie?... Więc jak pan myślisz, panie Tęgawek? Okręcił się w kółko. Założył ręce na kark swoim zwyczajem. Stał przede mną z wybałuszonymi oczami, zniekształcona warga drżała mu wyraźnie. Siwy - pora na emeryturę, gdyby nie brakowało pielęgniarzy. Niedaleko zakładu miał domek, nieduże gospodarstwo, w którym co zdrowsi pacjenci do robót się najmowali. - Panie, panu nie w smak nasza opieka?... - powiedział z politowaniem kiwając kędzierzawą głową. - To coś panu powiem... Ja tu byłem za okupacji... - raptem zawiesił głos, przełknął ślinę i zamilkł. - Wiem. Spojrzał na mnie. - Ja... - pokręcił głową. - Wiem - przerwałem. - Tak się składa, że dobrze wiem. Nie musi pan nic mówić. - Wie pan, co się tu stało? - Powtarzam, że wiem... Niech pan siądzie, panie Tęgawek, pan cały dzień na nogach. I niech pan opuści ręce - poprosiłem. - A teraz coś panu opowiem... Panie Tęgawek, pan wie, że Fuhrer każdemu zalazł za skórę, więc mnie też... Jak zaczął mnie prześladować w dzieciństwie, to właściwie nie skończył do tej pory... Można powiedzieć, naznaczył mnie na całe życie... Brutalna siła, panie Tęgawek. I pan, i ja coś o tym razem wiemy... I No trudno, coś nam się przydarzyło... Na przykład w| moim życiu zdarzył się również taki sadysta... Wykręcał ręce... Nam, szczeniakom... Jakby nie miał nic lepszego do roboty... Ja go nazywałem: Oberteufelfuhrer! To śmieszne, j prawda? Bo Teufel to diabeł, a gdzie tu diabły? - wskazałem ręką na otumaniałych, włóczących się po korytarzu I moich towarzyszy. - Nie ma diabła! No nie, panie Tęga-wek? Chyba że na obrazie w kościele. I to nie każdym, co? Pielęgniarz przyglądał mi się uważnie, lecz raptem z ufnością i tak skwapliwie pokiwał głową, że mnie do szczętu rozbroił. I patrzył na mnie jak na wędrownego kuglarza, który wyczynia sztuczki dla godziwego zarobku, aby się mądrym ludziom przypodobać. Więc strzeliłem palcami naśladując dybuka, tego biednego czarnego chłopca, który cierpiał na hebefrenię, wirującego jak fryga, aż pielęgniarz się rozpogodził. - Oj, dana, dana, nie ma szatana!... A świat realny jest poznawalny!... Tak, panie Tęgawek?... - zawołałem nieruchomiejąc. I pomyślałem, że choćbym pragnął, nigdy nie będę wielkim artystą, bo w końcu zawsze się zgrywam. Przez tę cholerną szczyptę aktorstwa, którą pokarał mnie Pan Bóg tak skutecznie, że nie potrafiłem pozbyć się jej nawet w takim czyśćcu jak ten... - No to pójdę po ćwiczyć rękę... - powiedziałem jednym tchem. - I dzięki za wszystko, panie Tęgawek. Teraz, po wielu tygodniach, na ławce pod akacją nie ustawałem w gimnastykowaniu ręki. Było to główne z moich codziennych zajęć. Gdybym mógł zagrać w ping-ponga albo tenisa, może bym osiągnął szybsze i trwalsze rezultaty. Pan magister AWF pewnie by się z tym zgodził, choć go nie pytałem, bo i po co, skąd by mi wziął stół pingpongowy albo kort? To były Tworki, nie Miami Beach. Właśnie, gdybym popływał, też by mi dobrze zrobiło na rękę, a gdybym stąd wreszcie wyszedł i usiadł do maszyny, może byłoby najlepiej... Tymczasem znów przypętał się dziadek Te-te-te-te i uszczuplił mój zapas o dwa papierosy. Tak się do tego przyzwyczaił, jak do porządku świata, że nie sposób mu było odmówić. - Dobry jest, dobry... - wymamrotał jak zwykle. Papierosy schował do kieszeni szlafroka. I podreptał żwawo do ogrodu. Pielęgniarz, pan Władzio, czarny watażka, wypuścił go przez furtę w murze. Od rana pilnował tu po rządku. Jeśli ktoś się dobijał, chcąc wyjść z pawilonu na powietrze, pielęgniarz otwierał wrota przy pomocy tego zmyślnego przyrządu, zwanego "trójkątem", który przy pominał małą korbkę i przysługiwał wyłącznie personelowi. Kogo zamkną, ten sam się już nie otworzy. W rzędzie okien, za kratami, widziałem twarze różnych moich nowych towarzyszy, którzy jeszcze nie zasłużyli sobie na prawo korzystania z ogrodu przy pawilonie. Nowicjusze na dużych dawkach. Pielęgniarz wypuścił właśnie z pawilonu tego uroczego człowieka, do którego od początku miałem słabość: mojego księcia Pepi z karmazynowej komnaty. Rozdzielono nas, on tam został, a ja poszedłem do separatki dla gwałtowników. I może to się wydać dziwne, ale na dłuższy czas zniknęliśmy sobie z oczu. Książę był nauczycielem w szkole powszechnej, którą przechrzczono na podstawową. Wypadł z pawilonu nieprawdopodobnie wzburzony. A ponieważ był wcieleniem ujmującego spokoju i dobrych manier, teraz kiedy targał się za głowę i szedł nieledwie błędnym krokiem - bałem się, że ktoś go ogłuszył rzucając się znienacka, co prawie nigdy, ale jednak się zdarzało. Zresztą nie było takiej rzeczy, która nie mogłaby się zdarzyć pod tym dachem. On się słaniał - podobnie jak słania się człowiek z bólu, i to było nie do zniesienia I Przynajmniej dla mnie. Bo watażka tylko wytrzeszczył na niego oczy. Ale dla mnie - nie do zniesienia... Pewnie dlatego, że skądś pamiętałem, jak książę Józef szedł na bagnety pod Raszynem - z taką gorącą nonszalancją i męskim wdziękiem, że ten półprzytomny, słaniający się, a taki urodziwy mężczyzna, jakby niegodnie z konia spadł, zdał mi się pomyłką, humbugiem, straszliwym nieporozumieniem... Jakąś karykaturą, karmazynowa abstrakcją rodem z patriotycznych rozpaczy! Zamiast wybiec mu naprzeciw, wesprzeć czy pomóc, siedziałem bez tchu, przy-murowało mnie do ławki. Zresztą jak tu abstrakcjom pomagać! Szydzić z nich łatwo, od tego my jesteśmy szczególnie udani specjaliści, ale pomóc - to już nieprosta sprawa. Więc zanim ochłonąłem, sam osunął się przy mnie na ławkę... Twarz w dłoniach ukrył. I kiwał się jak człowiek, który nie może się nadziwić temu, co go spotkało. Kędzierzawy, kasztanowłosy. Nasz biedny książę. Na ten temat wszystko pamiętam. Ale teraz... Co, do diabła, się stało? Czekałem bez słowa, a on kręcił głową bez opamiętania. - Jak ja będę uczył dzieci?... - odezwał się cichym głosem, a tak przejmująco jak rycerz z Manchy przed śmiercią. - Kto mnie wpuści do szkoły?... Raptem gwałtownym gestem wyciągnął z kieszeni na piersi żółtawą kartkę papieru, rozpostarł, gdyż była złożona we czworo, ze zmarszczoną brwią czytał, co tam zostało napisane, stuknął w nią palcem i podał, mi z ciężkim westchnieniem. - Masz. Zgadza się. Czarno na białym. Żółtawa kartka nosiła w lewym rogu u góry pieczęć naszego szpitala. Poniżej był nadruk Karta Informacyjna. Poniżej nazwisko księcia druczkiem. Poniżej znów nadruk: Rozpoznanie... To wszystko spostrzegłem od jednego rzutu oka, ale już mi się ćmiło. Co nie było tłustym drukiem, tylko na maszynie, do szczętu mi się zaćmiło. - Niedowidzę... Q co tu chodzi? - Schizofrenia paranoidalna... - wyjaśnił z trwogą w głosie. - Takie mi dali rozpoznanie! I ja to muszę tam pokazać w pracy. Krzyś, ja chciałem wrócić do szkoły!... Znów schwycił się za głowę, ścisnął skronie. I siedział skulony ze wzrokiem wbitym w ziemię. Żal było patrzyć. - Więc wrócisz - powiedziałem spokojnie. - Jakim cudem?!... - podniósł na mnie oczy pełne popłochu. - Słuchaj... - uniosłem w palcach druczek, tę nieszczęsną kartę (informacyjną. - Widzisz, to jest etykietka... Psychiatria bez etykietek obejść się nie może!... A w końcu, ostatecznie, wszystko i tak zależy wyłącznie od ciebie! Tylko od ciebie samego... Wierz mi, bracie. Przecież w szkole uczysz sam, a z pomocy naukowych, owszem, korzystasz, kiedy trzeba, ale o wartości twojego nauczania - czy dobrze uczysz dzieci, czy źle - decydujesz ty właśnie, twoja osobowość, a ta już zależy wyłącznie od ciebie, od tego, kim jesteś... od tego, co zechcesz czy potrafisz z nią zrobić... Jesteś bardzo wrażliwym człowiekiem, więc masz ogromne szanse! W dodatku nauczycielem z powołania... - Z Tworek - odparł niepocieszony. - Tobie łatwo gadać, bo jesteś z Warszawy, tam się zawsze jakoś urządzisz... A ja z bardzo małego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko wiedzą o sobie... Wróble ćwierkają na dachu... Byłem w Tworkach wiele miesięcy. Trzy czwarte roku szkolnego... Ty mi o moim powołaniu! Wszyscy tam wiedzą, że wariat... Już nic ode mnie nie zależy, bo przez ten czas moje powołanie, moja przydatność, wszystko się dla nich zmieniło... I w dodatku to orzeczenie... To świadectwo wyższych studiów w Tworkach, które ze sobą pan nauczyciel przywiezie!... Jedno ci powiem: gdybym musiał pójść na rentę, wolę się powiesić... - potrząsnął swoją piękną, kędzierzawą głową. - A tobie jaką dali... etykietkę? Ucieszyłem się, że zapamiętał, użył tego właśnie określenia. - Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Nie dostałem jeszcze tego świstka! Papierek złożyłem we czworo, wetknąłem mu z powrotem do kieszeni. Miał ładną kolorową koszulę. - Boisz się? - zajrzałem mu w oczy. - Każdy się lęka... Każdy, kto stąd wychodzi... Myślisz, że ja nie? Człowieku... Ale chcesz wrócić do szkoły, to wrócisz! Raz ci powiedziałem: w końcu wszystko od ciebie zależy! - Tak... - przyznał z wahaniem. - Ale jakie to trudne! - Aha! O to ci chodzi! Pewnie, łatwe to nie jest, nie było i nie będzie! Zobaczysz!... - zaperzyłem się, jakbym ujrzał przed sobą rozmnożone wiatraki, z którymi tacy jak my daremnie się zmagają. - Schowaj się w cień, bp słońce cię przypieka - powiedział książę. - I nie gorączkuj się, Krzyś... Powiedz, co mi radzisz? Przenieść się do innego miasta? Zaszyłem się w kącie ławki, nad którym trzepotał jeszcze cień akacji. Zefirek pałętając się wśród murów umiał wsmyknąć się tutaj mimo licznych przeszkód. - O tym sam rozstrzygniesz na miejscu. Ale na to masz zawsze czas... - odparłem. - Masz całe trzy miesiące... A ludzie szybko się oswajają, szybko zapominają... No i chwała Bogu. Tylko nie myśl, że wszyscy się na ciebie gapią, choć z pewnością będą się gapić na początek! Więc musisz zrobić dobre wejście... Dla ciebie to żadna sztuka, bo jesteś piękny i przystojny chłop! - Nie wygłupiaj się, Krzysiek! - obruszył się książę. - Nie o spódniczkach! Serio mówimy. - Więc serio ci mówię, że masz w zanadrzu znakomity atut! Przecież ty jesteś rodzynek! Dziś w szkołach same baby... Ty jesteś ewenement! Diabli cię wiedzą, skąd się taki uchowałeś? Więc przeniesiesz się, czy nie przeniesiesz, do każdej szkoły przyjmą cię z otwartymi ramionami... - Prosto z Tworek? - wtrącił z bolesnym sarkazmem. - Ty, słuchaj! Żarty mają swoje granice! - odparłem ostro. - Maniak jesteś czy co, do cholery?! Teraz chcesz zrobić z siebie maniaka? Patrzył na mnie długą chwilę. - Trudno - powiedział powoli, odwracając oczy. - Że tu byłem, nigdy nie zapomnę... Miał łzy na rzęsach. Mnie się serce skurczyło. Ale gdzież sens, żebyśmy się obaj pod akacją popłakali? On trzydziestoletni, ja czterdziestoletni. Wprawdzie mężczyźni płaczą między sobą, ale to już wtedy, kiedy doprawdy nie zostało nic innego do roboty. Normalni mężczyźni. Tylko te cholerne psychotropy jedno kleją, drugie rozklejają! Trzeba dużej siły woli, żeby pozostać mężczyzną. - A one uważają, że nam się dobrze żyje! - Kto? - zdziwił się książę. - Jak to kto? Kobiety. - A dajże ty spokój z babami!... - trzasnął pięścią w kolano. - Raz jeszcze wspomnisz, to pójdę sobie... Sam jesteś maniak! Zamilkłem, bo całe życie zdawało mi się, że bardzo lubię ludziom pomagać, ale się nie narzucam. Okazało się, że i to nieprawda. - No co? Obraziłeś się? - spytał książę po chwili. - Na kogo innego pewnie bym się obraził - odparłem. - W takim razie wysłucham cię do końca... Potrzebuję twojej rady, bo widziałem, jak udało ci się pomóc paru ludziom... Więc gadaj, a ja ani mru-mru... Słucham - uśmiechnął się i przygładził płowego wąsa. Wąs miał jaśniejszy, czuprynę ciemniejszą, kasztanowatą. - Nie zmarnuj tego czasu, który masz... Tych trzech miesięcy zwolnienia... Zanim wskoczysz na swoje miejsce w szkole, zanim do nich wrócisz... Najważniejsze - masz do kogo wrócić? - Bo ja wiem... - speszył się książę. - Kiedyś wspominałeś o matce... Tam, na sali. - To już staruszka. Bardzo się przestraszyła. Kocha mnie, niewiele rozumie. To ja byłem dla niej pomocą. Kiedyś raz tu przyjechała, żebyś ty zobaczył jej przerażone spojrzenie... Na mnie tak spoglądała! Nie ona jedna... - Tak... Ale kogo masz na myśli? - Wniosła już sprawę rozwodową - powiedział książę odwracając oczy. - Nie ma o czym gadać. Milczałem chwilę, ale to milczenie spychało nas na bardzo groźne rafy i mielizny. Coś trzeba było zdziałać i to szybko. - Słuchaj, wezmę na siebie pewne ryzyko - powiedziałem. - Ty wnioski wyciągniesz sam, ale z góry powiem, że wolałbym, abyś mnie posłuchał... Myśmy się tu nieźle poznali, prawda? I chyba wiem, co jesteś wart... Więc powiem ci krótko i węzłowato... Żona, która opuszcza męża w potrzebie, nie jest jego żoną... Tak jak człowiek, który człowieka opuszcza w potrzebie, nie jest człowiekiem... Taki przyjmijmy rachunek! - Proszę cię, zostaw to... - odezwał się książę. - Dobrze ci mówić, kiedy twoja prawie co dzień przyjeżdża. - Owszem... I bardzo się jej podobasz - odparłem. - Tak?... - uśmiechnął się smutno. - Tak. A Piotr rozwodzi się sam, bo jest prawnik... - powiedziałem. - Na jej życzenie! Ale procedurą zajmie się sam... - Piotr się rozwodzi? A on zawsze taki wesoły! - No bo się rozwodzi... - Przestań się wygłupiać! - ofuknął mnie książę. - Nie wiem już, kiedy ty gadasz do sensu... Na sali było to samo! Albo powiesz coś, że człowieka zatka z zachwytu..., albo bajdurzysz, że strach! Czy ty pamiętasz choć krztynę z tego, co tam wygadywałeś? Ten Raszyn... Tyś mi dziurę w brzuchu wiercił z tym Raszynem!... Jakiego diabła akurat do mnie się z tym przyczepiłeś? Co? Chodziło mi o groblę! Tamtędy Pepi poprowadził atak na bagnety. Dopytywałem się stale o groblę, a on zapomniał o tym. No i cudownie! - Co w tym śmiesznego, Krzyś? - powiedział z przyganą. - O co to szło? Skąd miałeś tego zajoba? - Z wódki - powiedziałem patrząc na niego spod oka. - Z wódki? - Oczywiście... - otarłem z czoła pot, nawet pod akacją robiło się gorąco. - Wiesz, że na oddział szmuglowali wódkę... Ten taki w bliznach i inni, co popasali u nas przed odwykówką... Raz powąchałem, zapłakałem i powiedziałem: adieu! Książę spojrzał na mnie z niedowierzaniem: - Całe życie bez wódeczki?... E! - Mhm. Zrób to samo... Inaczej się nie wygrzebiesz... - A ty wiesz, że wtedy leżę? Nigdzie niczego nie załatwię... - spojrzał na mnie jak na gorliwą duszyczkę z towarzystwa antyalkoholowego. - Z księżyca spadłeś?! Wysadź ten swój nos między ludzi, powąchaj nasz narodek i przekonaj się, co się dzieje... Wszystkich poobrażam, albo i gorzej! Przy najdrobniejszej okazji, w byle towarzystwie, na byle prywatce, wezmą mnie za kapusia... - To pies ich trącał - powiedziałem nie za głośno. Książę zamrugał oczami i szczęka mu opadła. - Tak?... - wybąkał czerwieniejąc. - A tak! Wypiłem więcej wódki niż te wszystkie pijaczki, które się tu szwendały... W dodatku bez kaca! Miałem tę cholernie mocną głowę... I znałem się. na trunkach. Piłem, bo kochałem dobry trunek... Zdaje mi się, że nie ma nic godnego wypicia, czego bym nie popróbował... Jednego tylko nie cierpiałem chronicznie: czystej... - Czystej? - zdziwił się książę. - Tak, czystej polskiej czy ruskiej wódki. Nie szła mi, najzdrowsza na świecie, co? - Pech. - A to pech rzeczywiście. Mam przynajmniej tę satysfakcję, że zniszczyłem sobie system nerwowy przy pomocy najwybredniejszych trunków, jakie istnieją pod słońcem!... , - No, bracie... - westchnął książę. - Jak tyś tyle wydudlił, to po co ci więcej! Masz to z głowy. Zaśmiałem się. I łagodny ogarnął mnie smutek. - Ale ze mną to inna sprawa... - zamyślił się. - Wódka wódką... Zobaczymy, może z tym sobie jakoś poradzę... Ale, Krzyś, wrócić tam... - spojrzał z przerażeniem. - Jak mi tam wrócić?... Ścisnąłem go za rękę. - Już jakbyś wrócił, bo przecież wróciłeś do zdrowia... - Kiedy nie wiem, czy dam radę... - powtórzył i rozłożył ręce. - Boję się, że będzie za ciężko. Nie wiem, czy myślał o urwisach w klasie, czy o żonie, która go porzuciła, czy o sąsiadach, którzy mieli sensację i brali go na języki, czy o starej matce, którą strach i wstyd pożerał, że ma syna niespełna rozumu, czy o panu kuratorze szkolnym, który licho wie, jaki ma rozum, czy o sobie samym - wyrzuconym z azylu szpitala na nieprzychylne, niedobre wody, gdzie można się zabłąkać z powrotem tam, skąd się niedawno wyszło. Do naszej miłej przystani w Tworkach. Najgorzej, że wątpił w siebie. A trzymał się dobrze -mimo żony, matki - cały czas, pamiętam, trzymał się dobrze. Dopiero mu dołożyli tym papierkiem... - Boisz się, że będzie za ciężko?... - powiedziałem zapalając papierosa. On, jak na sumiennego nauczyciela przystało, nie palił. Siedział zafrasowany, kasztanowate kędziory o złotawym odcieniu zaczynała przetykać siwizna, tu i ówdzie na skroniach. Za wcześnie dla trzydziestolatka. - Boimy się obaj. No i co z tego? - powiedziałem i zaciągnąłem się głęboko. - Weź Odyseusza!... Pamiętasz, ile on się namordował, zanim wrócił do siebie? - Kto taki?... - zamrugał oczami. - Ach, Ulisses!... - Żaden Ulisses!... - podskoczyłem na ławce. - Tak j bez sensu przezwali go Rzymianie... Ulixes! To ci dopiero... Uważaj, bo od Rzymian prócz prawa i nazywania każdego legionisty po imieniu, tak jak to Cezar potrafił, niczego i nadzwyczajnego nie można się nauczyć... - schyliłem się I stukając go palcem w pierś. - Nazwiesz go Ulisses i pójdziesz całkiem błędnym tropem... Tak się zawikłasz, że już się nie rozwikłasz! Zaczniesz rozpaczać, bełkotać i wyć... Rozumiesz? - zaczerpnąłem tchu. - Więc powiadam ci: kochaj Greków... Pamiętaj, na imię miał Odys, syn Syzyfa... Oficjalnie syn Laertesa, ale to tak, dla niepoznaki, bo nikt nie wie, czyim jest synem, dopóki sam siebie nie i odnajdzie... Przestałem mówić, z przedziwnych zacząłem drżeć emocji. Ujrzałem z bliska to, czegom nigdy nie oglądał.. Tę małą wyspę u wylotu Korinthos Kolpos! Błękitne wody zatoki korynckiej, cieśninę i na szerokim morzu tę wyspę, której nigdym nie widział, bo nie miałem pieniędzy! Zabrakło mi, nie pamiętam, ilu drachm... Zanim zamknąłem oczy - widziałem Itakę. I nikt mi tego nie odbierze. Stąd ją widziałem, z ławki pod akacją. W biały dzień, pod koniec lipca. - Nie płacz, Krzyś. Nie trzeba. Ogarnął mnie ramieniem i do siebie przycisnął. Nie wiedziałem, o czym on mówi, bo nie wiedziałem, że płaczę! Przedziwne - płacząc rzewnymi łzami, nie uświadamiałem sobie tego. Przyczynek do psychologii emocji, trzeba będzie kiedyś nad tym się zastanowić. - My jesteśmy takie chłopaki - powiedział książę. - Że z nas jeszcze będą ludzie... Nie, Krzyś? - przycisnął mnie jeszcze mocniej, a odkuł się na naszym niewybrednym żarciu, więc dużo miał siły. - To czyim właściwie Odys był synem? Milczałem. - Już idę... - nie ruszył się z ławki. - Ale coś ci powiem... Jak tyś nade mną zapłakał, to dopiero stanąłem na nogi! Tak... Właśnie tak ze mną się stało... - Myślisz? - spojrzałem na niego. A kto to wie! Coś tak nieprawdopodobnego się przydarzyło! Metafizyczne ciarki chodziły po grzbiecie. Wprost z wyroczni delfickiej. - Wiem - powiedział z przekonaniem. Uśmiechnął się i przygładził wąsa. - Tak, chyba wspólnie coś nam się udało... - powiedziałem. .- Tylko szkoda, że tak mało wiemy o sekretach czasu i życia. - Wytarłem nos i tknięty impulsem zawołałem do pielęgniarza, pana Władzia, wygrzewającego się na warcie u wrót pawilonu: - Która to godzina? Z namaszczeniem godnym sprawowanej władzy spojrzał na zegarek. My nie mieliśmy prawa do zegarków. Ze wszystkich pielęgniarzy watażka był najbardziej służbisty, więc odparł jak męska zegarynka, szorstkim głosem: - Dwunasta zero trzy. Niebywałe, zdarzyło nam się to - cokolwiek to było! - w sam zenit, w samo południe. Takie samo słońce stoi w Tworkach, co nad Itaką. - A dzień jaki? - zawołałem. - Poniedziałek! Hm, to rzeczywiście mógłbym pamiętać. Wczoraj niedziela, odwiedziny. I Helena pierwszy raz poskarżyła się na samotność. (Jo była na wakacjach.) - A co ja mam powiedzieć? - spytałem. - Ty jesteś sam ze sobą, a ja jestem sama... - wyjaśniła mi trafnie, z kobiecą logiką i znajomością rzeczy. - Pytam o datę! - zawołałem do pielęgniarza. - Nie kręć pan gitary! - odparł. - Dziś za gorąco - rzucił przez ramię i odwrócił się do nas plecami. - Data będzie na tym papierku - powiedział książę i już skwapliwie sięgał do kieszeni. - Stój! Nie wyciągaj tego na światło boże!... - Czemu? - Bo nie chcę! Może jestem przesądny... Zresztą zaraz ci wytłumaczę... Był taki poeta, Syrokomla, też dostał hyzia i napisał bardzo piękny wiersz o tym, że chciałby ogolić słońce... - Ogolić słońce?... - powtórzył książę i spojrzał oniemiały prosto w niebo nad akacją. Zadarł głowę, bo słońce stało w zenicie. - Tak. A ty jeśli chcesz zawstydzić słońce, to wyciągnij ten papierek... Książę schylił czoło, milczał długą chwilę. - No dobra. Dość na dzisiaj - powiedział i przeczesał grzebykiem swoje bujne włosy i baczki. - Może pójdziesz ze mną do sklepiku po cukierki? Zrobię na odchodnym małą przyjemność pielęgniarkom... - Warto - pochwaliłem. - Ale wybacz, bo czekam na Piotra, aż się wyguzdrze. Obiecałem odprowadzić go do bramy... Dziś wychodzi. A ty? - Jutro. No, to lecę. No, to... - zawahał się. - Dzięki, Krzyś. Wyciągnął do mnie rękę, którą uścisnąłem z całą swobodą, bez cienia zgubnych emocji, jakby mną już więcej nie targały, odkąd popłakałem się na widok Itaki w samo południe... Tymczasem ze swoim ulubionym powiedzonkiem przysiadł się do mnie pielęgniarz, pan Władzio, któremu się setnie nudziło. Czarnowłosy watażka. - No i gdzieś pan był, kiedy pana nie było, panie Krzyś? - W dupie u Chińczyka. - Jak?... - dopytywał się ze śmiechem, bo widocznie chciał to zapamiętać, repetitio est mater studiorum. - Dawnymi czasy tak się u nas mówiło... - wyjaśniłem. - W dupie u Chińczyka. - Murzyna! - zarżał. - Nie. Może u was: Murzyna, ale u nas: Chińczyka... Bóżnica taka, że u was ciemno, u nas żółto. - Aha. A wiesz pan, zanim pan przyszedłeś, to u nas, niech skonam, był jeden Murzyn!... Student. - Kogo u was nie było! - pokręciłem głową. -Murzyn? - Murzyn. - Pewnie garbaty. - Kto? Murzyn? Panie, on był jak świca! Jak świca!... Jedna mało majtków nie zgubiła, bo czarni podobnież swoje potrafią. - Podobnież. Paranoik czy schizofrenik? - A bo ja wiem... - poczochrał się pan Władzio. - Szurnięty, ale raz na smutno, raz na wesoło. - Koktajlik. - Co, proszę? - Koktajlik... Garbaty Murzyn albinos cyklofrenik wyznania mojżeszowego podobny do .Chińczyka... Zgadza się? - Ja pana kręcę w obie ręce! - zawołał watażka. - Pan jak co powiesz, panie Krzyś!... - A co ja powiedziałem? - No, o tym Murzynie... Ten tego i owego! - A co, nie mam racji? - Zależy, o co się rozchodzi - powiedział pan Władzio z powagą. I zmarszczył czoło. - A o to! Zamiast się mordować nawzajem, zrobiliby raz wreszcie koktajlik z tych wszystkich swoich ras i zobaczylibyśmy, co by wyszło... - E! - Co? E?... - Niby wszyscy mają tego, panie... rżnąć się na krzyż? E... Aleś pan wymędrkował, panie Krzyś! - trzasnął się w kolano. - A cholerę w bok! Żadnych takich. - Tak? A to czemu? - Czemu? Mnie by, panie, żadna Chinka nie podeszła... Kapujesz pan, panie Krzyś? A względem tego to i Murzynkę miałbym załatwić... Tak? Ja tam żadnej małpie dogadzać nie będę... - kategorycznym ruchem obciągnął swój fartuch przepasany żołnierskim rzemieniem. - Masz pan swój honor czy nie? - Jasne, że mam - powiedziałem. - No, to co pan takie pierdółki zasuwasz? - rozsierdził się pan Władzio. - Bo jak posuwam, to nie myślę o honorze! Inaczej klops. - Co pan powiesz... - Ano tak... - Tak?... - i lekko do mnie mrugnął. - Ano, tak mi się rzekło, panie Władziu. Pielęgniarz zamilkł. I widać było, że bardzo serio o czymś myśli, spozierając na mnie spod oka, a właściwie spod czarnego czuba, który mu się zsunął na czoło, nad brew. Wreszcie odezwał się wymownie cedząc słowa: - Względem tego... To, jak pan wiesz... Jakaś siksa by się znalazła... Co tam długo się obcyndalać, nie? To słówko upowszechniłem w całym pawilonie, a nauczyłem się, rzecz jasna, od Konwickiego, daj mu Boże zdrowie. Więc od tej pojętności pana Władzia, który miał swój dryg i zmysł, chciało mi się śmiać. A zarazem ujrzałem tę dziewczynę, całkiem nie znaną mi dziewczynę, którą rozebrałbym z głodu. Wtedy zaraz przypominają się pewne szczegóły anatomiczne, które lepiej, żeby się nie przypominały. Wtedy każda jest Kirke... Wtedy biada lędźwiom naszym i nam samym biada! - A daj pan spokój, panie Władziu... - westchnąłem. - Kudy kusemu do zajca. - Że niby jak?... - spytał czegoś niezadowolony. - Niby jak ma się rozumieć? - Nie da rady! - tupnąłem obcasem, aż zrobiła się jamka, kilka grudek potoczyło się po ubitej ścieżce. - Co pan krzyczysz! Co pan krzyczysz! - zamachał rękami pan Władzio. - Niby co złego się stało? - Nic się nie stało. - Ano nic... Pewnie, że nic - potwierdził. - Pomyślałem sobie, człowiek taki napalony, że Chinkę by zerżnął... Murzynkę by zerżnął... Strasznie mi przykro, kiedy miłym ludziom sprawiam nieuzasadniony zawód. Zwłaszcza gdy zdarza im się o mnie troszczyć. A tu w dodatku aż za serce ściska, jeśli pomyśleć, że ten sam watażka, który obijał moje kości o ściany pawilonu, taki ludzki zrobił się dla mnie. Zawsze mówiłem, że łaska boska czuwa nad nami, grzesznikami. - Kochany panie Władziu - powiedziałem. - Doga dać, to my się dziś nie dogadamy... Ale jak przyjdzie mi ochota, to zamelduję się u pana... zgoda? - i poczęstowałem go papierosem ze świeżej paczki ekstra mocnych. Popaliliśmy sobie. Pielęgniarz zaciągnął się mocno, wypuścił nozdrzami dym. I raptem, jakby coś sobie przypomniał, powiedział naśladując dziadka Te-te-te-te: - Oj, dobry jest, dobry... - i ze śmiechem pokręcił głową. Właściwie dość brzydko zachichotał. - Biedny człowiek - powiedziałem krótko. - Czego pan się śmieje? - Bo nie wiem, kto tu jest frajer! - śmiał się dalej, bardzo z siebie zadowolony.- Panie Władziu... Nie rozumiem, o co panu chodzi? - Stary robi pana w konia!... - uśmiechnął się z zimną satysfakcją. - Tak to jest, panie Krzyś. - Niby jak?... - spytałem mocno już zły. - A prosto. Cygani panu papierosy i sprzedaje. Dwa złote od sztuki! A wiesz pan, komu opyla? Tym zamkniętym na oddziale, co nikogo z rodziny nie mają... - E! - Pod słowem honoru - huknął się w pierś. - Panie Krzyś - powiedział z politowaniem. - Widziałeś pan kiedy, żeby on choć jednego peta zakurzył?... No, widziałeś pan? - Nie... - przyznałem ze wstydem. - Ano właśnie. Niepalący, sukinkot. Nie udało mi się zachować pokerowej twarzy. Pielęgniarz przyjrzał się drwiąco, jakby go ubawiła moja zaskoczona mina. - No i co? - pytał zmrużonymi oczami. - No i co, panie mędrek? No i co, panie Polskie Radio Warszawa na falach długich, średnich i ultrakrótkich? Zapomniałeś pan, że żyjesz wśród cwaniaczków? Niedawno sprzedawałeś chłopu warszawski tramwaj wraz z kolumną Zygmunta, a dziś byle kmiotek ciebie sprzeda trzy razy, zanim się obejrzysz! No i co, nauka nie poszła w las, panie Krzyś. - I tak patrząc na mnie spod zmrużonych powiek nacieszył się moją konfuzją i zażenowaniem. Bo rzeczywiście było mi łyso, jak mawia moja córka Jo. Kto lubi dać się nabrać? Swoisty pobiłem rekord: dać się wystrychnąć na dudka dziadkowi Te-te-te-teL. Więc pielęgniarz godziwą miał uciechę. Nacieszywszy się do woli, potrząsnął czarnym czubem, błysnął zębami i powiedział zaskakująco: - No, i gdzieś pan był, kiedy pana nie było? Nie posądzałem go o taką finezję. Odegrał się za wszystko naraz - swoje rajfurstwo, moją niechęć i dupę Chińczyka. Bardzo zgrabnie dał mi do wiwatu! Nie doceniałem go. I już miałem zamiar po dżentelmeńsku powiedzieć mu jakieś dobre słowo, na które zasłużył, kiedy dobiegło nas natarczywe stukanie w odrzwia pawilonu zamknięte na głucho. Ktoś łomotał, zarazem poruszając klamką. Watażka poszedł uchylić wrota, z których natychmiast wymknął się Piotr. Smukły i zgrabny, w dżinsach i koszuli khaki o wojskowym kroju, z jakiegoś dawno zapomnianego demobilu. Takie koszule poprzywozili powstańcy warszawscy, którzy z niewoli niemieckiej trafili do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, zanim cała ta armia została skazana na rozsypka. A drugi człowiek, który o tych czasach pamiętał, to był Adam, przeniesiony szybko do innego pawilonu, zwanego Instytutem; nosił ów andersowski pas, którego klamra przeszła do historii, po trosze jako symbol żołnierza brytyjskiego. Oczywiście Adamowi natychmiast pas ten odebrano w izbie przyjęć, ze względu na ciężką klamrę, no i sam reżym Pawilonu I A. Musiała to być dla niego bolesna strata, większa niż szczęka markiza! Bo kiedy spytałem Adama, dlaczego ucieka od nas do instytutu, skoro nikt go nie wygania, powiedział krótko swoją spieszną mową: - Bo obiecali, że tam mi zwrócą mój pas! - Twarz Adama robiła tu na wszystkich wrażenie, gdyż była znana z ekranu i dobrze pamiętana, choć już dawno nie grał. Ale i sama w sobie zasługiwała na atencję, nawet gdyby w naszych czasach nie wynaleziono nieśmiertelności na celuloidowej taśmie. Garnęli się do niego młodzi. Zwłaszcza palił się jego imiennik, ten młody Adaś, którego kiedyś nawracałem na wiarę "soldato di speranza". Wianuszkiem siadali wokół niego, gdy Adam żywo gestykulując trzema zdaniami zbywał żołnierskie przygody i zapalając się mówił cudowne rzeczy o świętym Janie od Krzyża. Zabawne, bo wszyscy mieli golone głowy i Adam strzygł się krótko. Ci chłopcy nie wrócili do wojska. Wyszli już, na początku lipca, wybierali się na studia, politechnika, uniwersytet, sztuki piękne. Adama dawno nie widziałem i nie miałem pojęcia, czy jeszcze tu jest - w rozległym obejściu tworkowskim. Do koszuli khaki Piotr przypiął odznakę lotniczą, naszą polską. A upierał się, że służył w Luftwaffe, czego mu nigdy nie zapomnę. Choć trzeba wariata, żeby w Polsce przyznawać się do szwabskich szlifów. Utrzymywał, że latał jako obserwator na Storchach, czy jak się te niemieckie pudła nazywały, dopóki go nie wygruziły pod lasem radzieckie zenitówki na białoruskim froncie. Skąd do szpitala, skąd na urlop do Paryża, skąd do Eesistance, skąd do kraju jako kurier, skąd do AK, skąd do Powstania, skąd z Czerniakowa przez Wisłę na Pragę, stąd postrzelane obie ręce, stąd. do lazaretu Armii Czerwonej, stąd obyło się bez amputacji, stąd jakby uschnięte dłonie, stąd Virtuti Militari. - No, to idziemy! - zawołał do mnie wyświeżony, wygolony, z walizeczką. Otaczał go przenikliwy zapach wody kolońskiej, zwanej "Polarna", której tu do naszych potrzeb używaliśmy, rzeczywiście była tak orzeźwiająca jak mróz arktyczny na policzkach. - Wybacz, że kazałem tak długo na siebie czekać. Zacinam się przy goleniu... - mruknął. - Nudziłeś się? - Nie powiem. Sfrunął ze schodków, zostawiając watażkę na ganku. Zachowywał się jak urwis z poprawczaka wypuszczony na swobodę. - Grunt, że jestem! - uśmiechnął się w swój chłopięcy sposób. I ruszył żwawym krokiem, prawie podskakując, prawie biegnąc, jakby parzył go pawilon z czerwonej cegły, z kratami w oknach. - Ten cerberek, ty widziałeś? Widziałeś, jak mi drzwi otworzył!... Następny będzie portier w "Europejskim"! Prosto tam zasuwam... Na jednego drinka! Może powiesz, że mi się nie należy? Ciebie też zapraszam w przyszłości... Fundnę sobie scotcha :na lodzie! A stamtąd w pociąg do Gdyni, piękna pogoda! - rozejrzał się po niebie i pociągnął nosem wąchając zefirek, który czochrał akacje i z daleka niósł woń starych lip. - Jak mnie tu widzisz, pojutrze jestem na jachcie!... No i mów, co chcesz... Old soldiers never die. I mnie się to sprawdza. Nie jest tak, Krzyś? Więc? Wish me luck. Till I go on my way... - I wish you luck, Peter - powiedziałem serio. Uchyliłem przed nim skrzydło furty w murze. I już wyszliśmy poza terytorium przynależne do Pawilonu I A, skręcając w alejkę wiodącą w stronę woniejącego kotłem gmaszydła tworkowskiej kuchni. Tędy szło się do głównej promenady, skręcając w lewo. Miałem się przekonać, że wszystkie tworkowskie dróżki prócz promenady były dość pokrętne, tworzyły istny labiryncik wśród pawilonów, wśród drzew, wśród lasu i łąk, mieszczących się w rozległym obrębie murów i mazowieckiej rzeczki na zachodzie. - Coś ci jestem winien - odezwał się Piotr. - Ale musiałem poczekać, aż stamtąd wyjdziemy... Bo tam mógłbyś odebrać to inaczej... - uśmiechnął się dyskretnie. - Ale... co? - spytałem zdziwiony. - Zaraz;. Wszystko zaraz wyjaśnię... - mówił cichym, modulowanym głosem, co od razu zmuszało słuchacza do skupienia uwagi, zawsze korzystał z tej dyskretnej maniery, stwarzającej wrażenie intymności, pamiętam - raz tylko podniósł głos, kiedy ordynator zrobił mu awanturę na korytarzu i obaj na siebie krzyczeli, no i osobliwym trafem Piotr prawie natychmiast wyleciał na wolność! Dziwy w tej budzie. - Otóż, Krzyś, dobrze wiem, czym się zajmujesz... So happens I know what’s your vocation - powiedział z powagą. - Tak się złożyło, że leciało z radia twoje słuchowisko o różnych naszych dziejach, w którym nazwałeś siebie kronikarzem... Słuchałem. - Dzięki. Czy to było akurat wtedy, kiedy trzepnąłeś radiem o podłogę? Piotr zaśmiał się krótko. - Nie, Krzyś... Wysłuchałem! Nie śniło mi się, że cię kiedyś spotkam... Zwłaszcza tutaj! Albo nie... Albo głupio słuchałem, bo gdybym słuchał mądrze, nie zdziwiłbym się, że cię widzę właśnie w takim miejscu pod słońcem... W każdym razie może głupio, ale uważnie wysłuchałem. I co było w środku, dobrze pamiętam... Nadawali o bardzo późnej godzinie, kiedy naród śpi albo do snu się kładzie. Nie powtórzę ci ani słowa, choć wszystko dobrze pamiętam... I dlatego doszedłem do przekonania, że jestem ci coś winien... - Starczy mi to, co powiedziałeś. - Mało. Mam coś jeszcze - uśmiechnął się delikatnie. - Ale co takiego, Piotr? - Mój rodowód. Do paru pokoleń wstecz. Przyda się kronikarzowi? - W moim fachu nie ma takiej rzeczy, która mogłaby się nie przydać - odparłem zgodnie z przekonaniem. Skręcaliśmy akurat obok gmachu kuchni w promenadę zakończoną w perspektywie zarysem bramy, więc zastanawiałem się tylko, jak Piotr zmieści swój rodowód na tych trzystu, czterystu metrach. Ale to już było bardziej jego niż moje zmartwienie. Zaczął mówić żwawo, lecz bez zbytniego pośpiechu, nawet z niuansami i trochę tak, jakby to była repetycja, strojąca się jednak w nowe odcienie i blaski przy każdym wykonaniu, więc wciągało to prędzej czy później. - Pamiętasz wojnę krymską? Skinąłem głową. _ - No! To właśnie mój pradziadek był wtedy wyższym oficerem królewskiej, brytyjskiej marynarki... Nie dam głowy, czy akurat kontradmirałem, ale gdzieś blisko tego... Wojna jak wojna, Anglicy z Francuzami straszliwie ją spaprali... Szarża Lekkiej Brygady i inne takie brewerie, pamiętasz? No, właśnie. Mniejsza z tym. Dość, że mój pradziadek Archibald popałsia w plen!... Ruscy go zacharapcili i kwita. Tak jest, Krzyś, zacharapcili mii pradziadka Archibalda na dobre! No, bo posłuchaj... Co to wtedy była za niewola? Druty? Obozy jeńców? Oflagi, śmalagi? Nikomu, się o czymś takim nie śniło... Człowieku, inna konwencja, pamiętaj! Nawet plebs, sołdaci, plain soldiers, źle się nie mieli... No, bratku, a wyżsi oficerowie?!... Pradziadek trafił kibitką prosto na dwór cesarski w Petersburgu! To ci, bracie, niewola na petersburskich salonach! Wyobrażasz sobie taką katorgę, jak szlifowanie posadzek w tańcu z frejlinami dworu? Golenie się z rana i z wieczora, spijanie szampana, przymierzanie nowych mundurów, spacer nad Newą i wycieczki jachtem po Zatoce Fińskiej? Trzeba przyznać, że pradziadek mężnie tę katorgę znosił. I mogę być z niego dumny! Prawie natychmiast zakochał się w Anastazji, frejlinie dworu cesarskiego, która była mieszanką rusko-tatarsko- pruską, jak na dwór petersburski przystało... Źle mówić o prababci nie zamierzam, ale tak czy owak miała diabła pod spódnicą! Bo Archibald oszalał! Jeśli umiesz sobie wyobrazić oszalałego z miłości Anglika, pomijając wypędka Byrona, to sobie wyobraź!... Piotr rozognił się i już świata bożego nie widział, ani kasztanów, ani zabudowań, ani procesji rekonwalescentów, pielęgniarek i przedstawicieli wszelakich służb zaopatrzenia, remontów, przebudowy czy rozbudowy Tworek - sunącej promenadą. Jacyś robociarze w splamionych tynkiem kombinezonach, jeszcze trzeźwi, nieśli drabiny i kubły. Wózki z brudną pościelą toczyły się na ogumionych kołach, popychane przez tęgie mazowieckie baby. Nie wiadomo skąd - plątały się dzieciaki, ale przeważnie markotne i przeważnie pod ścisłą opieką, aż mi serce do Boga podskoczyło, że to nikt inny, tylko mali tutejsi pacjenci! Człapały konie, perszerony, ciągnąc wyładowane budulcem platformy. Na bardzo wolnym biegu sunęły samochody takie i owakie. Ruch. Ruch. Cudowny ruch! I wspaniałe życie! Cały ten korowód zakręcił mi się w oczach, i wszystko, co się dało, wszystko widziałem, bo pierwszy raz szedłem tędy, szedłem tą drogą! A Piotr perorował: - Bez cara nie rozbieriosz! Oczywiście, rzecz musiała się oprzeć o Jego Impieratorskoje Wieliczestwo... Wtedy kichnąć się nie dało bez zgody cara, a cóż dopiero poślubić jedną z dam jego dworu! Imperator zastanowił się głęboko nad skłonnością Angliczanina do ponętnej frejlini Anastazji i zarządził tak: "Nu, puskaj jebiot!" Ale pod warunkiem, że gałantnyj oficer angliczanskogo flota, Arkibałd, złoży przysięgę na wierność carowi, więc zmieni banderę i męstwem swym zasili admiralicję floty bałtyckiej. Wielka w tym zręczność w podejściu do rzeczy, zauważ. I żona, i awans. Pradziadek zadowoliłby się kobietą, ale znalazł się w kraju, gdzie nie ma tak dobrze. Jak on to przełknął, to jego rzecz, choć myślę, że było to straszne! Na jego rodzinnej wyspie uznano, że sprzedał się za awans. I uroczyście obłożono go, takoż jego potomków do dziesiątego pokolenia, niemal wieczystą infamią! Właściwie ojczysty trybunał orzekł, że z mocy prawa trzeba go powiesić. To be hanged by the neck! Tak brzmiała sentencja wyroku. Powiesić za szyję! Dobrze, że nie za żebro... To już w naszych czasach wieszali. A przecież pradziadek najwspanialszą banderę świata, banderę Drake'a, sir Waltera Raleigh, admirała Nelsona, taką banderę zamienił dla kobiety! Dla takiego drobiazgu!... No i popatrz, Anglicy, tacy zawsze wspaniałomyślni, nie sprawdzili się tym razem, nie kupili tak ślicznego dowcipu Archibalda... Powiadam ci, kiedy naród traci swój przyrodzony sense of humor, zaczyna się klęska! Bo właśnie wtedy, w momencie skazania Archibalda za jego męską fantazję na tak hańbiącą śmierć, tak, mój drogi, właśnie wtedy pojawiła się pierwsza szczerba w monolicie imperium brytyjskiego, który to monolit utwierdzała uwielbiana królowa Wiktoria, tęgozada Niemra na angielskim tronie... Archibald nigdy już nie ujrzał zielonych łąk Anglii, gdzie czekała na niego chętna szubieniczka! Nigdy nie pokazał Anastazji Wolfgangownie tej niezapomnianej, cudownej wyspy... Poszedł do grobu, dwa pokolenia poszły do grobu na obczyźnie! Dopiero ja, prawnuk, wsmyknąłem się tam cichaczem... Do Westminsteru poszedłem. Big Bena słyszałem z bliska. Na Trafalgar Square... Tam gdzie stoi ten biedny marynarz... I piłem incognito old scotch whisky w kosmopolitycznym pubie na Soho... Zgodnie z prawem mogli mnie powiesić jako potomka niecnego zdrajcy, skoro mój rzeczywisty pradziadek p(c)-został jako bloody traitor w dziejach. Imperium Brytyjskiego, a moi angielscy krewni z zasady okazują wielki szacunek dla prawa i tradycji... Więc ja zamiast pradziadka, rzec można: per procura... Tajniacy za hale mnie z pubu i stryczek na kark!... To be hanged by the neck, wyobrażasz ty sobie, na samym środku Trafalgar Square?!... - spojrzał na mnie z ukosa. - A jak dobrze pomyśleć, to wszystko przez cara!... - A wiesz, że to są carskie budynki? - wpadłem mu w słowo. - To?... - obrzucił spojrzeniem rdzawą fasadę z niezłomnej cegły, ciężką ścianę, obok której właśnie przechodziliśmy. Wzruszył ramionami. - Ostatecznie, to, co ci opowiadam, też nie było tak dawno... Weź mojego dziadka, Josipa Arehibaldowicza, też wyższego oficera marynarki, to już była wojna rosyjsko-japońska... Tysiąc dziewięćset czwarty rok,.. Japończycy zaatakowali znienacka, tak samo znienacka, jak rąbnęli Pearl Harbor prawie w czterdzieści lat później! I popatrz, dla Amerykanów to była niespodzianka, zaskoczenie absolutne! Bo Japończycy mają genialny rozum i zawczasu przewidzieli, że Amerykanie to genialne niedouki, nic a nic nie liczą się z historią i z przykładów historycznych żadnych praktycznych wniosków wyciągnąć nie potrafią... - Może dlatego z takim upodobaniem strzelają do swoich prezydentów? - powiedziałem widząc naraz Lincolna, Garfielda, McKinleya, braci Kennedych i czarnego idealistę, pastora Kinga, który wierzył, biedak, w non-violence» - Ano strzelają. Ale przy tym potrafią uczyć cały świat, jak powinien się prowadzić... Mniejsza, Krzyś. Mamy swoje zmartwienia - powiedział Piotr. - Widzisz, mój dziadek Jośip Archibaldowicz nosił wąsy w stylu angielskim... I to jest ważny szczegół! Może już nie tak płowe, bo Anastazja wniosła w nasz ród domieszkę krwi tatarskiej, ale zawsze w stylu angielskim. Rozumiesz, wierność tradycjom! Przejął też po ojcu angielskie maniery, więc dobrze się prezentował na pokładzie pancernika "Pietropawłowsk"... Siądziemy na chwilkę, co? - zaproponował wskazując wolną ławeczkę przy promenadzie. - Zapalimy sobie? Więc rozsiedliśmy się na ławeczce pod pięknym starodrzewiem. Kilkanaście metrów dalej było skrzyżowanie^ Dwie alejki odchodziły w bok, w prawo i w lewo, jedna wysadzana akacją, przy drugiej rosły w dal wysokopienne sosny. Na rogu, po przeciwnej stronie promenady, stał foremny budyneczek, pewnie dawna carska wartownia, odwach, dziś sklepik z malowanym szyldem. Nazajutrz, kiedy tam zajrzałem po słodycze i herbatę, spotkałem się z najsympatyczniejszą obsługą w ciągu całego mojego życia. Krągłolica pani za ladą była wcieleniem takiej uprzejmości i ciepła, że wszystkie ekspedientki świata - od naszych mastodontek poczynając, a kończąc na kalodontowatych elegantkach z Madison Avenue - powinny tam zajrzeć choć raz, aby się przekonać, do czego służy ten intruz po przeciwnej stronie lady, po co on tu wlazł?, no i posmakować, jak wygląda to, czego je uczono, czyli tak zwany "human interest"... Przed sklepikiem ujrzałem urodziwą postać księcia, który chylił kędzierzawą głowę pod niską akacją i zawzięcie z kimś flirtował. Ona była drobna, popielatowłosa. Zdążył więc przygruchać onieśmieloną pacjentkę we flanelowym szlafroku. I na wszelkie sposoby ośmielał ją skutecznie, częstując landrynkami. Robił to ładnie, gdyż poza nią rzeczywiście nie dostrzegał świata, jak na wspaniałego adoratora przystało! Biedulka uniosła buzię i zapatrzyła się w niego jak w pierwszą tęczę nad Tworkami. - Krzyś, to było tak! - powiedział Piotr zaciągając się ekstra mocnym. - Ten pancernik wyleciał na minie!... Do dziś nie wiadomo, czy na swojej, czy na japońskiej... A to, bratku, był okręt flagowy, z wielkim księciem Cyrylem Włodzimierzowiczem na pokładzie!... Jak zanotowały kroniki tej wojny, była godzina dziewiąta minut czterdzieści trzy rano, kiedy wielki książę wraz z pancernikiem i moim dziadkiem Josipem Archibaldowiczem wylatywali w powietrze!... Wyobrażasz sobie, co się tam działo, bo pancernik "Pietropawłowsk" postanowił rychło i skutecznie pójść na dno... I poszedł, Hospodypomyłuj!... Kto żyw, zdzierał z siebie płaszcz i hyc, za burtę do morza, pływać łatwiej... Cała załoga zrzucała płaszcze, nawet sam admirał Makarów, gieroj etogo wriemieni, wszyscy, wszyscy... W ten sposób utonęło przeszło tysiąc marynarzy!... Ale ani mój dziadek, ani wielki książę Obaj się uratowali, bo nie zdjęli płaszczy, które utrzymywały ich na wodzie, póki nie nadpłynęła pomoc w szalupach z innych okrętów eskadry i miała szansę, aby ich wyłowić... Więc uratowali się obaj z tego samego powodu. Tak, Krzyś... Ale śmiem mniemać, że z innymi zgoła motywacjami!... - Patrz, Adam jedzie! - zawołałem podskakując na ławce. - Gdzie? - rozejrzał się Piotr. - Tam, za tą platformą z perszeronami! Zaraz powinien ją wyminąć... - Aha! - zawołał Piotr i zrywając się z ławki zaczął w tamtą stronę wymachiwać ręką. Piotr był nieodmiennie spontaniczny. Inaczej nie wkraczałby w swoją pięćdziesiątkę jako nieposkromiony młodzieniec. Przy czym miał ogromną słabość do Adama, znacznie większą niż Adam do niego, szpakowatego wisusa, tego "puer aeter-nus", który mu czasem grał na nerwach swoją fantazją czy fanfaronadą. Adam sam był człowiekiem nieobliczalnym, ale w całkiem inny sposób. Teraz nadjeżdżał spokojnie na rowerze typu wyścigówka. Z pięknie nieobecną miną. Ze skupionym niezwykłym profilem. Z tym cudownym dystansem i współczuciem. Takiego go widywałem tutaj i na Nowym Świecie, w kretyńskim harmidrze pojazdów, gdy przemykał się na swojej wyścigówce, jak akrobata na dwóch kółkach, wśród sinych obłoków spalin. Akrobata o strasznie smutnej twarzy. - Cześć, chłopaki! - zawołał unosząc na powitanie prawą rękę. Przyhamował, przystanął, oparł stopę na krawężniku, ale nie zeskoczył z siodełka. Na małą chwilkę przystanął, bo zawsze ponaglała go niecierpliwość nie do wyczerpania, zawsze był w pogoni za czymś, co trudno zgadnąć, o czym nic nie można powiedzieć. - Going home? - zwrócił się do Piotra przyjaźnie i swobodnie, ale jakby z lekkim przekąsem. Znał zbyt dobrze zbyt wiele języków, żeby chciał którymkolwiek popisywać się. To Piotr lubił brylować swoją angielszczyzną. - Aboard. Straight aboard. Asailing! - zawołał Piotr uśmiechnięty i podniecony. - Sailing... where? - spytał Adam krótko, zawsze tak ucinał, jakby ta wewnętrzna niecierpliwość, która go pożerała, dawno zawładnęła jego mową, - Hope to catch a train to Gdynia this evenang - wyjaśniał Piotr. - There's my Yacht Club. So I should be on the sea tomorrow... Isn't it superb, Adam? - O, heli! Good for you - skwitował Adam. - Thanks, brother - zawołał Piotr i raptem zasępił się. - Pity, you're staying here... - Letfs not mind, Peter. Nobody knows where one feels better... - uśmiechnął się przelotnie, wyciągnął do niego rękę, krótko potrząsnął i wnet zawołał do mnie; - Krzyś, złap mnie kiedy, to pogadamy, dobra? Odepchnął się od krawężnika i pojechał żwawo, schylony nad niską kierownicą. Wkrótce zniknął nam z oczu za zakrętem przy gmaszydle kuchni, które stąd wyglądało jak twierdza - tam gdzie promenada wbiegała W sosnowy las. Widocznie niegdyś tutaj mieścił się arsenał carskiego garnizonu. - No, chodźmy! Bo rzeczywiście mogę się spóźnić na wieczorny pociąg do Gdyni... - powiedział Piotr i spojrzał na zegarek, który mu zwrócono z depozytu. - Dobra, ale dokończ... - poprosiłem. - Mówiłeś coś o tym, że obaj się uratowali, wielki książę i twój dziadek, bo nie zdjęli płaszczy, ale każdy wskutek innych motywacji... - Aha! No toż tak... Dobrze powiedziałem! - potwierdził Piotr ż przekonaniem. - Bo wyobraź sobie, że w wigilię dnia, kiedy pancernik wyleciał na minie, wielki książę Cyryl Włodzimierzowicz spędził całą noc na brzegu, w pewnym cafe-szantanie, w zaciszu gabineciku, gdzie zabawiał się z temperamentną Jawajką, szansonistką i tancereczką zgoła nadzwyczajną... Oczywiście incognito, jako zwykły oficerek marynarki, bo to był Port Arthur, więc sam rozumiesz, o co szło. Szlify wielkiego księcia wymagały absolutnej dyskrecji! Więc występował jako zwykły oficer... W dodatku Jawajka. I pewnie dlatego postanowił jej udowodnić, że pod pewnymi względami jest niezwykły...Woobszćze nieobyknowtiennyj! Miałeś kiedy Jawajkę, Krzyś? - Niestety! - westchnąłem. - Nie za wysoko ty mnie notujesz, Peter? - A może będziesz miał? Kto to wie? - uśmiechnął się Piotr swoimi stalowymi oczami. - W każdym razie zapamiętaj, bo warto, że drogo to wielkiego księcia kosztowało! Zbył się zapasów męskiej energii na najbliższe trzy obroty księżyca co najmniej... Cały się trząsł z niewyspania wracając na pancernik i wciąż otulał się płaszczem, który wydawał mu się zbyt kusy... Po prostu marzł. A kiedy znalazł się na pokładzie w porannej bryzie, do szczętu zmarzł i szczękał zębami... Może usiłował się rozgrzać wspomnieniem wdzięków Jawajki, byle nie wódką, bo wódka źle robi, kiedy się ma w sobie tuzin butelek fermentującego szampana]... Ale trudno myśleć w kółko o śniadych cycuszkach, kiedy dowodź! się okrętem flagowym, ba, całą flotą dalekowschodnią!.,. Więc stojąc na mostku kapitańskim wielki książę Cyryl Włodzimierzowicz skrycie dygotał j drżał pod szczelnie zapiętym płaszczem... Ale zaraz na szczęście pancernik wyleciał w powietrze!... Więc ty mi powiedz, Krzyś, jak taki człowiek mógł wzorem swoich marynarzy zrzucić płaszcz i skoczyć za burtę do wody?... Tak cholernie było mu zimno! Skoczył w płaszczu! Thafs the point... I kropka. - Wybacz, mój drogi - powiedziałem powodowany ciekawością, zwłaszcza że tworkowska brama była już całkiem blisko. - Ale czy twojemu dziadkowi zdarzyło się bywać też w szantanach Portu Arthura? Nic ci o tym nie wiadomo? -Wiadomo - odparł Piotr. - Nawet bardzo dokładnie... Dziadek Josip Archibaldowicz, późniejszy emerytowany admirał, poślubił w młodości Jelizawietę Jakowleff, ród lepszy niż Strogonoff, choć nie tak rozreklamowany... I od zarania do końca życia dochował swojej Jelizawiecie wierności!... Więc nie w głowie mu były żadne tam szan-tany ani jawajskie trele-morele... Leżał do północy w swojej koi czytając Gibboiia Decline and Fali of the Roman Empire i zgasił lampkę doszedłszy do śmierci Marka Aureliusza... Więc wstał wypoczęty, świeży i gotów do służby bojowej... Ale zaraz na szczęście pancernik "Pietropawłowsk" wyleciał na minie!... I ty się pytasz, Krzyś, dlaczego mój dziadek, Josip Archibaldowicz, noszący wąsy w stylu angielskim, nie zrzucił płaszcza przed skokiem do morza?... Znasz Anglików, sam rozumiesz, że pewne rzeczy są u nich absolutnie nie na miejscu! Właściwie - nie do pomyślenia!... Na przykład oficer ma mundur i płaszcz do tego, żeby zawsze, w każdych okolicznościach, wyglądał jak oficer, nie byle kto!... Byle carski admirał Makarów, który pokaże przepocony ze strachu mundur, ściągając płaszcz na oczach swoich miczmanów, świty i marynarzy!... Tyle młodszy rangą Archibaldowicz nigdy nie mógłby tego uczynić! I nie uczynił... Stał bez ruchu na mostku, gdy już wszyscy nogę stamtąd dawali!... Patrzył przed siebie na morze, na chylące się działobitnie pancernika, które wkrótce chlupną do wody, i trzymał ręce w pogotowiu na zwisającej z karku lornecie Zeissa, no bo i cóż miał robić? I myślę, że prezentował się pięknie ze swoją nieruchomą twarzą Anglika, Rosjanina, Tatara, Prusaka. Ale przyozdobioną klasycznie angielskim, prawie płowym wąsem... Tak, Krzyś. I wyobraź sobie, że pasek od lornety na szyi przypomniał mu brytyjski stryczek, na którym miał wisieć jego dzielny ojciec... I zaraz szybko, szybko, jedno po drugim, wiele rzeczy mu się przypomniało a propos i nie a propos... Dość, że przypomniał mu się admirał Nelson, który umierał w skrwawionej, rozchełstanej, jedwabnej koszuli z koronkami... A na pomniku stoi w galowym mundurze! Choć w całej admiralicji brytyjskiej tylko ten biedny człowiek mógł sobie pozwolić, żeby skonać niezgodnie z regulaminem!... I wtenczas dziadka mojego diabli wzięli! Zapiął pod szyją ostatni guzik płaszcza. On, ekspatryda, syn ekspatrydy, pokaże tym nikczemnym sędziom, którzy ojca na wieczną infamię skazali, pokaże im perfidnym, jak syn tegoż ojca na przechylonym pokładzie tonącego pancernika pod carską banderą broni męstwa, dobrego imienia Anglii, potęgi i chwały of his beloved country. I stał, oburącz trzymając się uchwytu, bo pokład jął usuwać się spod nóg. Z tym stryczkiem od lornety na szyi... Tak to było, Krzyś... Tak to było! Ale na tym nie koniec, mój drogi. Bo przecież przez tę wierność, zew krwi, straciłbym dziadka na Morzu Żółtym, chlupnąłby na dno wraz z całą tą kupą żelastwa! Więc wyobraź sobie, co tam zaszło! Okazało się, że dziadek nie został sam na tym mostku admiralskim! Bo trzeźwiał tam jeszcze wielki książę Cyryl Włodzimierzowicz... Obaj tam stali, wytrzeszczając oczy na tego kolosa z mnóstwem dział, który nieuchronnie pogrążał się w odmętach... Wielki książę z frasunkiem wyjął papierosa ze złotej papierośnicy, która błysnęła w słońcu jak ognista salwa w stronę japońskich zdrajców, ale nie zapalił, bo jak papierosa zapalić na takim ostrym wietrze?... Więc speszył się nieco, a może zirytował, i zagadnął mojego dziadka: -Josip Archibaldowicz, skażitie pożałujsta... - Tak toczno, wasze wysokoje błogorodije! - wyprężył się dziadek, choć i tak był wyprężony jak struna, bo w niedalekim okamgnieniu miał umrzeć ku chwale Anglii, ojczyzny, która się go wyparła! - Widzicie kogoś jeszcze na pokładzie? - spytał książę. - Melduję, ni żywej duszy! -• odparł dziadek zgodnie z rzeczywistością. - Ładno, nu, ładno... - pochwalił książę. - No, to przestańmy się wygłupiać! - Serdecznie i kategorycznie objął dziadka. I tak zeszli z mostku. Zbiegli po Miku piętrach schodków na główny pokład i stamtąd skoczyli obaj, elegancko, w płaszczach do morza... Akurat w sam czas, żeby potworne truchło pancernika ze sobą ich w głębię nie wessało... Obaj byli rekordowi pływacy, choć każdy na swój sposób... A w przyzwoitym dystansie od miejsca katastrofy I nieprzemakalne płaszcze z wielbłądziej wełny na wodzie ich utrzymały... W ten sposób mój dziadek, Josip Archibaldowicz, zaszczytnie się uratował. I dzięki temu w rok później mógł wziąć udział w najwspanialszej klęsce pod Cuszimą!... No i co ty na to? - Dobre, Piotr. Marnego słowa nie powiem- pochwaliłem, choć wydało mi się nieprawdopodobne, aby wielki] książę do oficera ze swojej świty mógł odezwać się akurat J w te słowa: "Przestańmy się wygłupiać!" Ale kto wie* Kto wie. Może trzeźwiejąc zawołał rzeczywiście: "Przestańmy się wygłupiać, gospoda!..." Zresztą chwytać Piotra| za słówka, rzecz niewłaściwa. Był szczególnie wrażliwy! na punkcie swoich opowieści, zaraz by się obraził. A godziło się przecież pożegnać w zgodzie. Kuta, żeliwna brama w różne esy-floresy była tuż, tuż. - Kiedy indziej resztę ci opowiem - obiecał Piotr. - No co, nie odprowadzisz mnie za bramę? Czego się lękasz? - Powiedzieli, że nie wolno... Trzeba mieć przepustkę! - Frajer. Nie wolno tym, którzy łażą w szlafrokach i piżamach... A ty masz swoje ubranie! Zobaczysz, przepuszczą cię bez nikakich... No, chodź. - Wolę nie, Piotr. - Ale dlaczego? - już się irytował. - Bo wiesz, jestem z takich, co jak dostaną wolność, to wolą ją uszanować. Staliśmy akurat przed gmachem izby przyjęć, usytuowanym w pobliżu bramy. Na podjeździe czekało w pogotowiu kilka karetek. Po schodkach wbiegali i zbiegali różni ludzie. Schodziła półprzytomnym krokiem kobieta, całkiem elegancka, z zastygłym w rysach wyrazem przerażenia. Pewnie żona jakiegoś nowicjusza, którego musiała zostawić w izbie przyjęć. Drzwi stały na oścież otwarte i widać było fragment zielonego wnętrza westybulu. - A przestań pieprzyć! - zgniewał się Piotr. - No, chodź! Łykniesz trochę innego powietrza... "Wziął mnie pod ramię i rzeczywiście bez najmniejszych trudności wyszliśmy za bramę. Dozorca nawet nie spojrzał. Przed nami pokazały się bieda-domki Pruszkowa przycupnięte wśród ogrodów, jabłonek, śliwek i grusz, ukryte w istnej euforii zieleni. Lato było wspaniałe, to prawda. Ale od razu skręciliśmy w prawo, bo tor kolejki EKD biegł niemal przy samym tworkowskim murze. Kilkadziesiąt metrów dalej stała tandetna buda przystanku z nazwą miejscowości, tym chlubnym napisem, na widok którego zdrowi na umyśle wstydliwie odwracają oczy. - Ej, Piotr! A ty mi powiedz, skąd twoja awantura z ordynatorem? - Chciałem to wiedzieć, bo on wychodził, ja zostawałem, przeto każda wiedza mogła mi się przydać. Zwłaszcza że ordynator ryknął na cały korytarz. Czego ani przedtem, ani potem nikt nie uświadczył! Więc pociągnałem Piotra za rękaw, bojąc się, że kolejka zaraz nad leci, a ja niczego się o tym, tak niezwykłym zdarzeniu, nie dowiem. - No powiedz, o co poszło? What was all this fuss about. - O co poszło? - zastanowił się Piotr. - A o to, że mu uświadomiłem, że wszyscy lekarze są w zmowie! Bez względu na różne ich pieprzone specjalizacje!, - E, to on sam wie. Przecież to łebski chłop! - Tak, ale mu uświadomiłem, że jest w zmowie z moją żoną! - E, to by cię potrzymał tu długo, długo, chłopcze. - Akurat. Kiedy to właśnie moja żona jest lekarką!... I w tym cały dyngs! The beauty of it, rozumiesz?... Zażyłem go z mańki... I wtenczas już nic nie mógł zrobić, tylko wrzasnął!... Trafiłem go w słabiznę i kwita!... Kwita, bo kiedy wrzasnął na mnie, pędząc mnie jak czorta z gabinetu, to ja już wiedziałem, że później on będzie musiał dobrze sobie pomyśleć, oj dobrze, dlaczego to tak wrzasnął na swojego pacjenta, który z pełnym zaufaniem zgłosił się do niego... Całkiem proste, Krzyś, krzyczą ci, co nie mają racji... No i w ten sposób raz, dwa jestem na wolności... Widzisz? A tyś mi coś przed, bramą na ten temat zasunął, więc pozwól, że i ja ci powiem, brother... Wolności trzeba pomagać! Inaczej nie da rady... Źle czy dobrze, ale klawo mówię, co? Z łoskotem nadjechała kolejka, lecz z przeciwnego kierunku, od Warszawy. Zatłoczona do nieprzytomności, ale za kilka minut była już jakby pusta, kiedy wysypali się z niej wszyscy pracownicy czy pielgrzymi do Tworek. Spoceni, wygnieceni i półżywi. Dużo kobiet z torbami pełnymi zapasów, choć nie był to dzień odwiedzin. Pewnie podadzą te wiktuały przez pielęgniarzy na salę za godziwą opłatą. W obu wagonach okna otwarte były na przestrzał, a w przeciągu chłodzili swoje ciała pasażerowie zmierzający do Leśnej Podkowy. Lecz kolejka nie ruszała z miejsca, jakby nie chciała się dalej telepać. I tkwiła w zastygłym upale, - Cholera, żebym ja się nie spóźnił! - zawołał Piotr spojrzawszy na zegarek z myślą o swojej Gdyni, chyboczącym na wodzie jachcie i tej wspaniałej pogodzie, która wisiała nad nami w całej glorii lata. - Nie wiem,, jak długo zapycha się tą taradajką do Warszawy? Bo mnie tu Karetką przywieźli na sygnale... Ale oczywiście uwierzyć tak samo, nie łaska!... - Mnie też - powiedziałem, - Nie martw się, lada chwila będzie tu mijanka... - Skąd wiesz? - zdziwił się Piotr. - No, masz tu drugi tor, nie? A dalej już pruje solo w tę i w tamtą... Więc pewnie tu się mijają. Inaczej po co by ten stał jak na weselu? - E, logika w tym jest - skomentował Piotr - Ale u nas nic nigdy nie wiadomo... Dasz się powiesić? - Wariat? - No, widzisz, o to właśnie chodzi... Zobaczysz, ten się nie ruszy, a tamten wcale nie przyjedzie... Albo tamten przyjedzie, ale żaden się nie ruszy. I będą tak stały Albo oba naraz ruszą, zanim się spostrzeżesz... Oba do przodu. Albo oba do tyłu. Jeden zawróci do stolicy, drugi na prowincję... na wspak, na wspak, jak raki! Byle dalej jeden od drugiego!... Albo jest i taka możliwość, że razem zaczną się ścigać na wyprzódki, który lepszy... - Po jednym torze? - Właśnie! Ano właśnie! Po jednym i tym samym torze!... Niby nie wiesz, co to jest? W przód, w tył, w tę i nazad, a zawsze do przodu?!... Polak wszystko potrafi! Daję ci kompendium historii narodowej... A ty ziewasz! A ty zasypiasz. Prawie jak siwy hetman Żółkiewski pod Cecora. No? Nie święte moje słowa? - Kazuistyka, Piotr. Przestąp, bo wcale nie jestem siwy! - Ale niedługo będziesz... - powiedział i zapatrzył się w przymglone upałem niebo nad biedadomkami. - Wiesz co?... Kiedy ty wychodzisz? - Prędzej czy później. Nie wiem, chyba niezadługo.. - To wiesz co? Nie oglądaj się na nic, tylko przyjeżdżaj do mnie na jacht... Zgoda? - zajrzał mi w oczy z przedziwną prośbą. - Wiesz, na jacht bierze się albo dziewczynę, albo jakąś bratnią duszę... Pokład ciasny, ale to nie dlatego, bo widzisz, to musi mieć sens... Prawda? Wszystko, wszystko, co zdarzyło się mnie i tobie, musi mieć sens... A jeśli dotąd nie ma? Co powiesz? Przecież temu wszystkiemu trzeba nadać sens!... Więc widzisz, pożeglujemy... Zgoda? Pożeglujemy, Krzyś, daleko, na otwarte morze... No i tam ty zostaniesz przy rumplu, a ja zejdę pod pokład zrobić dziurę w kadłubie poniżej lustra wody... Przedtem powiemy sobie: good-bye, God bless you, brother, God bless you... I wtedy temu wszystkiemu nadamy sens, Krzyś, a to nieważne, że przy okazji ryby nas wtranżolą... - Przestań, bo się popłaczę - powiedziałem. - Nie, mylisz się. Nikt po nas nie będzie płakał -zaperzył się Piotr. - Nikt! Nobody in this whole rotten world! Tak ni stąd, ni zowąd w okropną pakowaliśmy się kabałę... I właśnie wtenczas powolutku, powolutku nadjechała kolejka od Leśnej Podkowy. Nie spieszyła się, bo widać szyny rozmiękły w tej kanikule. I tylko patrzeć, jak z udręki staną dęba. Dotoczyła się do nas i zrobiła przepisowy stop. Wyszło na moje: była tu mijanka. Piotr ucałował mnie w oba policzki i zgrabnie wskoczył na stopnie wagonu, zanim zniknął w jego głębi, odwrócił się i zawołał głosem wtajemniczonych: - Od jutra co wieczór czekam na przystani... Pamiętaj, Krzyś - uśmiechnął się błagalnie. - You remember, brother! Szkoda pięknej pogody... Potrząsnął siwą czupryną. I tak go z oczu straciłem, gdyż kolejka od razu ruszyła, nawet nie przytupując, szyny bowiem były zwarte i lśniące jak struny, bez żadnych szczelin na złączach. I ręka Piotra, którą mnie w dal przyzywał, rozwiała się, znikła w mazowieckim krajobrazie - płaskozielonym, polodowcowym. I wściekle upalnym. Więc raptem zupełna pustka zrobiła się wokół mnie. Odjechały oba pociągi i została całkiem wymarła stacyjka pod prażącym słońcem. Rozejrzałem się po tym dziwnie groźnym pustkowiu i poczułem się prawie tak jak Gary Cooper na filmie W samo południe. I choć tak szparko minęła dwunasta, wokół był High Noon, czas męskiej próby... High Noon, jak wszyscy diabli! Przygarbiłem się nieco i stałem na swoich długich, chudych nogach- Był to piękny człowiek, który tak dzielnie umierał na raka. W stroju szeryfa stoi w gabinecie figur woskowych. Przychodzi tam jego matka nacieszyć się widokiem syna. Napatrzyć, biedne oczy nacieszyć... Tak gdzieś pisali. Czy wciąż tam przychodzi, nie wiem, bo może już sama umarła... Tu była stacyjka Tworki, w samo mazowieckie południe. Pod falistym daszkiem po maleńku przypalałem papierosa. I znad płomyka zapałki widziałem rozgrzane powietrze, drżące nad kipielą sadów, w swobodnej dalekiej dali... Tam dokąd chciała pójść moja matka, gdy ocknęła się po ciężkiej operacji, a ja spytałem cichym głosem, czego sobie życzy... "Pójść stąd - powiedziała łagodnie i półprzytomnie. - Pójść daleko stąd..." Przed siebie! O, tak! Pójść przed siebie, daleko stąd... Serce mi biło. Wokół głucha pustka kanikuły, ni żywego ducha... Tara była dal! I morze, w którym z Piotrem mieliśmy znaleźć spoczynek i ukojenie. Sine marę nostrum, które jest snem starym jak świat, kolebką i grobem każdego Odysa. A czasem zaraz, natychmiast różne wiersze przychodzą mi do głowy, które same - hokus- pokus! - wkomponowują się od razu w moją żywą, prawdziwą, ludzką sytuację - w to, co akurat mnie dręczy, co mi do żywego doskwiera... Jakbym odczuwał-nie swoimi-swoimi słowy, jakby wszystko, co mam do wyrażenia, dawno zostało wyrażone, a ja powtarzam, wciąż powtarzam w różnych swoich prywatnych wariantach... Wszystko przez tę moją cholerną literacką edukację!... Więc teraz w ogniu kanikuły telepał mi się po głowie wiersz, napisany lat temu trzysta z okładem - nie przespałem swoich studiów anglistycznych, więc pamiętam! - przez angielskiego duchownego i poetę George’a Herberta, zwanego poetą "metafizycznym", który zmarł, mój ty Boże, mając równo czterdziestkę!... Pod tym samym słońcem, które dziś praży nad Tworkami, gdy słowa poety, z którego proch nie pozostał, dudnią pod obręczą mojej czaszki: "W stół uderzyłem krzycząc: Dosyć! Chcę w świat szeroki. Cóż? Czy mam wzdychać, cierpieć stale? Toć jestem. wolny, wolny jak obłoki. Mógłby mnie wiatr po świecie nosić. Czyż wiecznie mam być sługą?" I powtarzałem, powtarzałem ów wiersz bez opamiętania... Gotów, tak, w głębi duszy gotów" pójść, dokąd mnie oczy poniosą! No i wówczas po raz ostatni ujrzałem, jak pod same tworkowsKie mury podbiega zielone jezioro Genezaret. A Pan nasz, Jezus Chrystus, skacząc po falach dotknął stopą brzegu i bez wahania wszedł w tworkowską bramę, nad którą stało ogolone słońce. A ja - zamiast uciec daleko stąd! - pobiegłem za Nim, ale już Go nigdy więcej nie ujrzałem. Zaczęły się wędrówki po tworkowskich włościach albo, powiedzmy lepiej - tworkowskim archipelagu. Zieleń -drzew i spienionych krzewów była cudowną zielenią morza, a skaliste, czerwone bryły budynków - osobliwymi wyspami, które wolałem omijać jako nieprzystępne i poniekąd niezbyt fascynujące dla mnie, skoro byłem przekonany, że w czeluściach tych wysp rodzą się zapewne podobne koszmary, jakie dane mi było przeżyć w zaklętych ścianach Pawilonu I A. Kto wie - może jeszcze potworniejsze? I tak w piękną pogodę wędrowałem po przestrzeniach i zakamarkach całego archipelagu... Odys, spuszczony ze smyczy! Wyspa starców, a była blisko, po drodze, niedaleko mojej przystani, więc nie do ominięcia. Pawilon chroników, którzy tu dożywali żywota. I wątpliwe, aby kiedykolwiek, a właściwie pewne, że nigdy już stąd nie wyjdą. Przechodząc tamtędy wciąż to samo myślałem: groził mi taki sam los. Albowiem ucieczka w śmierć mi się nie udała, więc na odmianę czekało mnie miejsce wśród nich, z którego własnowolnie czy cudem boskim, wspartym przez psychotropy, nie skorzystałem. Ale jeśli zechcę kiedyś skorzystać, to miejsce na mnie czeka... W gromadzie starców, chroników. Mają oni za wysoką siatką taki dziedzińczyk, taki wybieg, zdeptany, bez trawy, jak w ZOO. Siedzą tam skuleni bardziej w cieniu niż w słońcu. Albo drepczą wokół bezlistnego drzewka. I stamtąd, zza siatki, przymglonymi oczkami spoglądają na świat boży przechodniów. Trudno powiedzieć, czy są szczęśliwi, czy nieszczęśliwi. Bo tego o żadnej istocie ludzkiej bez uzurpacji powiedzieć nie można. Ilekroć tamtędy przechodziłem, zbiegali się do siatki jak siwe ptaki, aby rozdziobać paczkę papierosów, którą miałem dla nich na podorędziu. Paczkę sportów, bo w kręgach tworkowskich sporty cieszyły się największym powodzeniem. Mówili: "Daj! Daj! Daj!", albo zgoła nic nie mówili. I to było trafniejsze niż cała literatura, która naprawdę zaczyna się wtedy, gdy słowa stają się zbyteczne. Więc zbiegali się do tej paczki papierosów, a ja w ten sposób odgrywałem się na niecnym dziadku Te-te-te-te, którego bezwzględnie odstawiłem od piersi. Po wielekroć przyglądałem się tym starcom, dogorywającym na mieliznach obłędu, ze zlepionymi skrzydłami, lotkami, na brzegu naszego marę humanum, morza naszego powszedniego, zalewanego mazutem. I wypatrywałem, czy wśród nich... Wielki Dziadek, mój niezapomniany Dziadek, którego ongiś na łóżku polowym z naszego Pawilonu wyniesiono - też tu dogorywa? Ze struchlałym sercem wypatrywałem, szukałem go tam, lecz nie znalazłem. Więc skłamałbym, gdybym powiedział, że on tam był! Widocznie gdzie indziej go szukać wypada. Więc szedłem ucząc się świata, który został mi zwrócony. Przez brzozowe zagajniki, przez łąki. Jakież to były łąki rozległe! Przez sosnowy las. Na skraju lasu, po wojskowemu: na lizjerze, ujrzałem rząd brzozowych krzyży. Mogiły dobrze utrzymane, obłożone świeżą darnią. Sam cmentarzyk, który mnie tu zaskoczył, przyzwoicie wygracowany. Podszedłem odczytać nazwiska, wiek na tabliczkach przybitych do krzyży we wzorowym ordynku. Niektórzy byli NN. Żołnierz nieznany, lat 19. Była to kwatera poległych we Wrześniu. Na wzgórku niewielkim między łąką a sosnowym lasem. Leżeli w piasku czy ile mazowieckiej gleby jak w głębi mórz. Pokłoniwszy się - poszedłem w cień starych sosen, gdyż słońce bardzo prażyło. Stała tam ławeczka przy ścieżce biegnącej skrajem lasu. Usiadłem stary i smutny. Cmentarzyk był naprzeciw. I kiedy tak patrzyłem na krzyże moich starszych, dziś młodszych kolegów, którzy postradali życie dlatego, że szwabski geniusz, furor teutonicus, postanowił znieść nas z powierzchni ziemi... Coś zaszeleściło, zaszumiało! Adam nadjechał ścieżką na swoim ulubionym rowerze, podobnym do wyścigówki. I ostro przyhamował. - Nad czym tak dumasz? - spytał spuszczając nogi z pedałów na ziemię, ale nie zsiadając z siodełka, jakby miał zamiar wnet ruszyć dalej. A chciałem, żeby choć trochę ze mną został, więc znając jego niecierpliwość wyznałem bez ogródek pewną rzecz, którą pragnąłem z nim przedyskutować. Stante pede... - Mój mózg nie jest wyłącznie moim własnym mózgiem! - powiedziałem do niego. - A czym jest? Otóż to właśnie... Jest jakby cząstką świadomości, mózgu wszechświata... W końcu struktura mózgu winna odpowiadać strukturze wszechświata! - No, no. Ciekawe... Skąd to wiesz? - nachylił do mnie swoją wyrazistą twarz, bardzo niezwykłą, powtarzam, nie tylko dlatego, że unieśmiertelnioną na taśmie filmowej. - Bo kontaktowałem się z czymś, co istnieje z całą pewnością... Z czyjąś Wyższą Inteligencją... Wyobraź sobie! Z moim Dostojnym .Rozmówcą... Tak go nazwałem na swój prywatny użytek... Posłuchaj, Adaś! To On skontaktował się ze mną jako Tajnym Agentem Dobrej Woli.. W nomenklaturze międzynarodowej: A Secret Agent of Good Will. W skrócie: TADW albo SAGW... Kryptonim. Nie śmiejesz się? - Nie! - zawołał Adaś i powtórzył szybko: - O, nie, nie! Nie wiem, czy tak się podniecił, gdyż przeważnie bywał podniecony. Nic dziwnego u człowieka, który potrafił myśleć stokroć szybciej, żywiej ode mnie. - Ja też nie - powiedziałem z westchnieniem. - Ja też nie, mój drogi... Widać energia mojej świadomości zwróciła uwagę tego umysłu, o którym ci mówiłem, tej wspaniałej Inteligencji... Ona to, być może, chciała mi przyznać, powierzyć jakąś rolę, której pojąć nie byłem w stanie... Nawet w błogosławionym stanie obłędu... Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił... - i musiałem ukryć twarz w dłoniach na jedną chwilę, jedno westchnienie, bo raptem z przerażeniem leciutki poczułem swąd, jakbym za sekundę miał zgorzeć od środka, jakbym już się przegrzał stanowczo za bardzo, Chryste! - I co na to powiesz, Adam? - wykrztusiłem, mrugając powiekami pod sosną. - Musiałbym wiedzieć coś jeszcze... No, no. Mów, mów... - spoglądał na mnie z wielką uwagą. \ Wtenczas coś mi się przypomniało - coś, co było bardziej bezpieczne, nie tak karkołomne, wolne od tak szalonego ryzyka! I rzekłem, klepiąc się w kolano: - wygrałem Wyścig Pokoju!. Pamiętasz, przez całą połowę maja huczało radio na naszym korytarzu... W Pawilonie I A. Wszyscy okropnie się przejmowali każdą transmisją... No i raz sprawozdawca aż ochrypł, bo nasza drużyna, a zwłaszcza nasz największy faworyt paskudnie osłabł na trasie.. Ślisko, deszcz, zimno i w ogóle ogólnonarodowa katastrofa!... Przegrywał! - zawołałem do Adama. - Przegrywał bez dwóch zdań... Wyobrażasz sobie? No i mnie, bracie, porwały emocje: postanowiłem mu pomóc! Więc skupiłem się, skoncentrowałem, wyczułem kurcze mięśni, które go prześladowały, zajrzałem mu z bliska w skrzywioną, zbolałą twarz i - dałem mu taką szprycę energii, że w końcu, psiakrew... wygrał! Adaś! Na ostatnich metrach oderwał się od konkurentów i wpadł pierwszy na metę!... Zamilkłem, odetchnąłem i otarłem spocone czoło. Rozgrzałem się tak, że policzki mi pałały, więc nadstawiłem twarz pod lekki wiaterek, który między sosny się dostał. Pachniało żywicą. - Tego nikomu nie powtarzaj, nikomu nie mów, bo cię obśmieją i wyszydzą - ostrzegł Adam z pełną światła twarzą wtajemniczonych. - Nie masz prawa być głupi, pamiętaj. - Pamiętam... I myślę, że stał na wiwatującym stadionie taki dumny, jak ty przy swoim rowerze!.- Adam wyrzucił ręce nad głowę i zaśmiał się serdecznie, lecz krótko. Zeskoczył z siodełka, odstawił rower pod sosnę i przysiadł się do mnie na ławeczce;. Szybki jak fryga, zwinny jak fryga. - Więc uważasz, że twój mózg jest jakby modelem, miniaturą, nie tyle fenomenem samym w sobie, co... - strzelił palcami. - Hipostazą? Odzwierciedla, a właściwie reprezentuje strukturę, świadomość wszechświata? Dobrze mówię? - Oczywiście... Tak jak muzyka: czym jest? Tworzeniem . czy transpozycją, poszukiwaniem czy wyrazem Absolutu? - Muzyka jest muzyką - uśmiechnął się Adam. To on umiał grać Mozarta, nie ja. - Niczym więcej... Nie próbuj nazywać muzyki, bo każdy ją nazwie inaczej. Każdy z nas ma w sobie gorący korzeń... - i mrugnął, szelma. - Natomiast mózg... wygląda na to, że jest do zbadania! Tyś md zabił ćwieka z tą świadomością wszechświata... - podniósł z ławki dwie sczepione sosnowe igiełki, machinalnie kręcił je w palcach. - Tak. Ale to zależy, co pod tym rozumiemy... - powiedziałem starając się sformułować rzecz nie do sformułowania, określić fenomen nie do określenia, przynajmniej dla mnie w śmiesznie młodym, śmiesznie niedojrzałym, śmiesznie prymitywnym dwudziestym wieku. - Bo popatrz... Organizuję każdą swoją myśl, nadaję jej słowem dynamikę!... Na każdą moją myśl składają się krocie cząsteczek, neutronów, nazwij, jak chcesz... Emituję przy tym wręcz niespożytą energię... Adam, nasz mózg nie tylko przypomina strukturę wszechświata! Ale jest nią, eo ipso. Projekcję tego, czym jest nasz mózg, oglądasz co noc na niebie... Po pierwsze, niewyczerpaną energię i harmonię... A po wtóre, masz kwadryliony gwiazd jeszcze nie dostrzeżonych, tak jak krocie komórek w naszym mózgu jeszcze nie znanych, jeszcze nie wykorzystanych... Adamie, Adamie! Struktura wszechświata w rdzeniu swym nie powinna się różnić od struktury mózgu, bo wszystko się powtarza... Wszystko się powtarza... - powiedziałem rozkładając ręce. - Prócz indywidualistów! - parsknął Adam. - Prócz indywidualności! Prócz geniuszu... No, popatrz- podał mi dwie igiełki sosnowe, które kręcił w palcach. - Może lepiej zgodzić się, że wszechświat, świat, to zagadka Pana Boga?... I powiedzieć sobie, że tak do końca nie do odgadnięcia?... - Owszem. Ale po coś mi to dał? - spytałem. - Do czego mają mi posłużyć te igiełki? - A tego nie wiem... - uśmiechnął się Adam przewrotnie. Natychmiast powrócił do tematu. - Wprawdzie my, schizo- czy cyklo-, jesteśmy bliscy poznania pewnych prawd, tajemnic... - powiedział z leciutką ironią zaglądając mi w oczy. - Tajemnic, które leżą jak na dłoni, ale trzeźwy umysł, czyli prymitywny umysł, prawie cały w powijakach, wcale ich nie dostrzega albo tak po dziecięcemu, niemowlęcemu, szuka w odwróconych, a właściwie nie odwróconych proporcjach, jak niemowlę sięga pod spód talerzyka, gdzie przecież widzi jabłko!... Natomiast my, zwani cyklo- czy schizo-, wprawdzie dzięki temu, co oni nazywają manią, obłędem, obłąkaniem, rozszczepieniem, stanem maniakalnym, dezintegracją... Właśnie dzięki temu my chwytamy właściwe proporcje... Właściwe przeczucia... - Więc zgadzasz się ze mną! - przerwałem. - Ale my jesteśmy niestety amatorzy... - powiedział Adam i klasnął w ręce. - chyba w tym cała bieda! No bo popatrz - idzie się od prostych do coraz to bardziej złożonych tajemnic, choć w gruncie rzeczy, podejrzewam, one są proste w samym sednie... Ale można do nich dotrzeć tylko genialną wiedzą, genialną intuicją... Czyli poprzez iluminację!... Zawsze tak było i będzie! A my tego niestety nie mamy w takim stopniu, jaki by się należał... Nawet my, nawiedzeni, derwisze czy wtajemniczeni... Spalani dziś na stosie chemicznym, nota bene!... Przez kochanych psychiatrów... Ale mniejsza! No bo pomyśl, ile milionów lat musiało upłynąć od tego momentu, kiedy człowiek ujrzał na niebie pierwszą błyskawicę i potwornie się zestrachał - do tego momentu, kiedy ta amerykańska złota rączka, Edison, skonstruował pierwszą żarówkę... Zanim trafił nam się ten spryciarz, co? - Owszem - wtrąciłem żując sosnowe igiełki, których ostry smak mnie podniecał. - Ale sam wiesz, że umysł ludzki raz pobudzony, ożywiony wreszcie... wciąż przyspiesza, w zawrotnym tempie przyspiesza, jeśli spojrzeć wstecz na niedawne Wieki ślamazamości... Trudu, żmudu. i metafizyki! - Tak. Ale my jesteśmy amatorzy... Nie zapominaj! - powiedział ze smutkiem Adam. - Więc rozumiesz, że całe nasze poznanie... to, co wiemy, to, co rozumiemy, w końcu idzie na marne... Przynajmniej w moim, może nie twoim, ale tak czy inaczej w naszym przypadku, w końcu idzie na marne!... Marnuje się, niczemu nie służy... Może tylko nam do dywagacji pod sosną... - Hola, Adam! Może to i prawda, a może zwykła twoja kokieteria... - Co masz na myśli? - Choćby twoją twarz w filmie. Poruszył się niespokojnie. Strzelił palcami. Miał taką potrzebę ruchu, jakby go rozsadzała niespożyta wewnętrzna dynamika. Więc raptem splótł palce, aż kostki - chrzęstnęły. - Nie jestem aktorem! - zaprzeczył. - Byłem zawsze zwykłym amatorem! Ani muzykiem, ani filozofem, ani żołnierzem nawet!... - spojrzał z ukosa na brzozowe krzyże nad rzędem mogił okrytych darnią, gdzie jaskrawe słońce pałało. - Zawsze byłem amatorem... - przechylił się na ławce i patrzył w korony sosen. - Pewnie dlatego, że czegoś się bałem... Może życia? Może sztuki? Może myśli? A może czegoś całkiem innego, co się za tym wszystkim kryje... - zapatrzony w sosny, jakby znieruchomiały, z asteniczną twarzą pod wysokim łukiem czoła, smutną twarzą pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który tak wiele w życiu zagrał, czasem akowca, czasem Doriana Graya, a czasem z rzadka siebie samego, więc spozierałem zafascynowany na tego zagadkowego człowieka, gdy on podjął niecierpliwym głosem: - Z Powstania pamiętam tylko tyle, że bałem się nieustannie!... I przedtem, zanim oberwałem, i potem, kiedy już oberwałem!... Tak to było i jest, mój drogi!... - strzelił palcami, podskoczył na ławce. - A wiesz, zaczynam uczyć się chińskiego! Posłuchaj, jak oni zmieniają intonację... - i uśmiechając się wydał kilka gardłowych dźwięków, podobnych i niepodobnych do siebie, jakby zagrać tę samą nutę na kilku różnych, instrumentach. - Trafnie zauważyłeś! - ucieszył się. - Intonacja zmienia u nich sens słowa! Czy to nie genialny naród? - Nie wiem. Natomiast wiem, że znasz biegle chyba pięć języków. Więc po co ci to? - Po co? Hm... A Jak inaczej zostać dobrym misjonarzem? - powiedział z zaskakującą bezpośredniością. Po czym schylił się, pokiwał głową. - Ale wiem, że mi się to nie uda. Dlaczego? Bo znów okazałbym się kiepskim amatorem... - uśmiechnął się smutno, zerwał z ławki, wskoczył na rower. Ale zanim odjechał, pogroził mi palcem. - .Nie wierzgaj przeciw ościeniowi!... Pamiętaj, Krzyś. Pamiętaj- A umrzesz jak Hiob, mądry, dojrzały i syty dni swoich... Cześć! I tak go zapamiętałem - zgrabną, wysportowaną, męską sylwetkę na rowerze, na tle brzozowych krzyży jego rówieśników, a moich starszych, dziś młodszych kolegów, czekających w żołnierskiej kwaterze na zmartwychwstanie. Odjechał w swoją stronę, a ja poszedłem w swoją - zwiedzać archipelag. Najpierw za cmentarzykiem ścieżką przez łąki w stronę kępy starych olch. Wspaniale rozrośniętych. Więc nawet dąb, który stał po drodze, nie mógł im dorównać, widocznie nie był taki stary. A w cieniu olch, wśród szuwarów i wikliny, ujrzałem dwa jeziorka, dwa oczka koloru dostałej malagi, prawie brunatne i gęste, przysypane zielonkawą rzęsą. Słońce tak prażyło, że wszystkie żaby i ropuchy milczkiem siedziały w wodzie. Poszedłem za ważką, która zalśniła nad czymś w rodzaju grobli. Zaraz pokazały się kostropate wierzby, cały szpaler zaprowadził mnie ścieżką na bity trakt i do drewnianego mostku nad bystrą rzeczką. Niewiele szerszą od strugi. Tuż przed mostkiem, u wejścia, była żelazna brama, na skrzydłach u góry opleciona kolczastym drutem, Widać tu kończyły się tworkowskie włości Ale brama stała otwarta na ścieżaj. I za nią, za mostkiem, rozpościerały się łąki czy nieużytki, jakieś dalekie stawy - wspaniała przestrzeń, nie do wiary! W pałającym słońcu, z dachami domków pod cieniem lasu na dalekim, rozedrganym upałem horyzoncie... Więc pobiegłbym tam rychlej, niż nogi poniosą, na wolność i swobodę, gdyby nie zatruta krew, którą miałem w sobie. Zaległy, zastały we mnie eliksir, rozlicznych psychotropów, w tkankach i skórze, który w takim słońcu mógł mnie żwawo zamienić w krzak gorejący, pośrodku mazowieckiej równiny... - Spojrzałem, oczy odwróciłem i oparłem się o poręcz mostku, starą belkę, pod skrawkiem chybotliwego cienia liści. Struga wysychała w to upalne lato. W ogóle głęboko wryła się w mazowiecką ziemię, w złoty piasek bez mułu, a nurt wciąż jeszcze miała bystry. Ślizgały się w nim uklejki i kiełbiki, w migotliwych płatkach słońca. W cieniu pod korzeniami przywarował rak. Pewnie bym go nie spostrzegł, gdyby nie wąsy, czułki, które się poruszały z sarmackim charmem, jak u króla Jana, ilekroć pomyślał o Marysieńce. I raptem uświadomiłem sobie, że to nie żadna struga ani rzeczka byle jaka, tylko nasza sławna Utrata, ogarniająca wszystko, co polskie, z wielkim miłosierdziem, a więc i Tworki, o których nie godzi się zapominać. Z czułością spojrzałem na jej wody i stało się to dla mnie wielkim pokrzepieniem. A zielony mosteczek ugina się. I trawka na nim rośnie - w końcu zawsze przyniesie jakąś Kasię! Bo usłyszałem za sobą czyjeś kroki... I obejrzałem się. Szło dwóch poważnych dżentelmenów. Obaj w eleganckich kolorowych koszulach, jeden w białej czapeczce na głowie, a drugi, dalibóg - w panamie! Jak sam doktor Antoni Czechow! Ale całkiem gładko wygolony, ale zbyt pewny siebie, zbyt kategoryczny jak na Czechowa. Tylko postura może trochę podobna, więc myląca... Obaj w czarnych okularach, w kształcie bardzo modnym, i obaj dyskutując żuli gumę. Tak zawzięcie, po męsku żuli. A dyskutowali tak żywo, jakby ich ten upał ani nie zniechęcał, ani nie rozleniwiał. Więc bardzo żywo i - bez żenady. Ostatecznie na mostku stał jakiś chłopek-roztropek, którego szybkim spojrzeniem obrzucili... W końcu dyskutowali po angielsku. Jeden był ani chybi Amerykanin, gardłowe "r", drugi miał akcent bardziej nadwiślański. Ale się rozumieli. Amerykanin przystanął, aby wysypać piasek z sandałów, które nie krępując się zdjął na mostku. I stukając podeszwami o baiferkę, myśli swoje kontynuował: - See, there is something peculiar about this kind of mental illness...- i szczerze się zafrasował. - You help them, you cure them... Poor devils!... Yet they always come back... as a rule... Mind, doctor, you cannot help them for good... Yeab, sure... The cydophrenic phenomenon must be still very thoroughly investigated... - i wskoczywszy w sandały zapiął je szybko. - Dont you think so? Ten w białej czapeczce odparł po krótkim namyśle: - Weil, yes, But consider some element of hysteria... Which to my mind... in all kinds of affective disorders... I tym momencie Amerykanin jakby mnie dostrzegł! Zresztą stałem dość bezczelnie patrząc na nich, tak byłem do głębi wewnętrznie poruszony, ogłuszył mnie tym, co przed chwilą powiedział, jeśli to była prawda... Jeśli to musiała być prawda! Jaki zły los sprowadził ich na moją drogę? Przecież stałem sobie nad Utratą i patrzyłem na wąsatego raka! Psychiatrzy do niczego nie byli mi potrzebni. Nie wypiszą mi nigdy recepty na życie! - Hello! - powiedział do mnie Amerykanin i uśmiechnął się. - How are you? O.K.? - Okej - powiedziałem i też uśmiechnąłem się do człowieka, - Hey, do you speak American? - zagadnął natychmiast. Pokręciłem głową. A on przyjrzał mi się spod ronda panamy. Zza ciemnych szkieł pochwyciłem wnikliwe wejrzenie, które zdało mi się poniekąd, niebezpieczne. Tak oko w oko różne rzeczy wychodzą na jaw, bo wiadomo - oczy nie kłamią. Na szczęście uczony rodak, wiele młodszy ode mnie, przyszedł mi z pomocą: - Pytają was, czy mówicie po angielsku? - wyjaśnił swoim przymilnym głosem, którego używają wobec chorych zwłaszcza młodzi psychiatrzy. - Nie mówicie... - powiedziałem, - Trochę po rusku potrafię... - He speaks only some Russian - przełożył mój rodak. - Good for you! - pochwalił Amerykanin. Uśmiechnął się, klepnął mnie w plecy i poszedł, ogarnąwszy ramieniem polskiego kolegę, Znów dyskutowali, idąc przez łąki w stronę Komorowa, gdzie mieścił się dyskretny zakładzik psychiatryczny dla elity. Amerykanin na odmianę perorował coś o potędze psychoanalizy. Jeszcze i daleka dobiegło mnie słowo: Psychoanalysis! Ale snadnie znikli mi z oczu w ogłupiałym słońcu, jakby ich nigdy nad Utratą nie było. A ja patrzyłem na uklejki i kiełbiki, a chciało mi się płakać. I nos miałem pełen łez. Tak mi się nie marzyło ponownie wrócić do Tworek! Ponownie być przywiązanym do masztu. I pewnie wtedy dojrzało we mnie postanowienie - bez względu na to, co mówią uczeni psychiatrzy, bez względu na to - wrócę, czy nie wrócę! - bez względu na to, zrobię, co zechcę, postaram się zrobić, co sam zechcę... Więc wysmarkałem się po chłopsku na zielony mosteczek i poszedłem zwiedzać, wędrować, oglądać tworkowski archipelag obeschłymi oczami. Wszystko wokół było ciekawe. A ciekawość chroni przed głupotą. Z daleka po prawej ujrzałem pod trzema świecami topoli zagrodę, wyraźnie zadbaną, z malwami pod oknem, która mogła być zagrodą Oberteufelfuhrera, gdyż krzątało się tam kilka szpitalnych sylwetek z widłami przy sianie i z motykami na polu... Tęgawek miał z tego zysk, oni rekreację. Taki sielski widoczek. Trochę za dużo tam było słońca, więc skręciłem w lewo ścieżką po drugiej stronie oczek, w cień olch. Ale nie było we mnie spokoju. Ponieważ słów raz posłyszanych albo raz wypowiedzianych pozbyć się niełatwo, skoro zmaterializowały się w naszej świadomości. Więc wciąż i wciąż tłukło mi się po głowie, gdy zmierzałem w głąb tworkowskich włości... They always come back! They always come back!... Oni zawsze wracaj ą... - Możliwe... Skąd mogę wiedzieć? Nie wiem. Nie wiem, czy jestem przeklęty na resztę życia. Możliwe. Ale to się jeszcze okaże!... Wiem, że jestem innym człowiekiem, to prawda. Ale - co dalej? Mój ty Boże, co dalej? Zobaczymy... Świat jest niespodzianką, życie jest niespodzianką, a największą niespodzianką jesteśmy sami dla siebie. Byle nie pochłonął nas lęk i trwoga. I znów był cmentarz. Ale tym razem duży cmentarz pod; obrosłym pnączami murem. Pełen rozmaitych krzyżów i nagrobków, świeżych kwiatów, zeschłych wieńców. Pachniał cieniem, zbutwiałą ciszą. Wyspa zmarłych w tworkowskim archipelagu. Pierwszy odruch kazał mi tam wejść, ale zatrzymałem i się z ręką na furcie. Przedziwnie się zawahałem. I trudno mi było zrozumieć - dlaczego? Właściwie dla celów poznawczych i patronimicznych lubię zwiedzać stare cmentarze, od tego zaczynam każdą podróż. Szkocki cmentarz a włoski cmentarz na przykład, cóż za różnica temperamentu tak na żywo zademonstrowana! A niebosiężna pokora arabskiego cmentarza w świętym mieście Kairuan! Pamiętam, w Pradze wybrałem się na Winohrady, na żidovsky hrbitow, zanieść kwiaty na grób Franza Kafki, tymczasem okazało się, że to piątek, piątkowe popołudnie, szabas, i brama na głucho zamknięta, więc kosztowało mnie wiele trudu i perswazji, aby podać dozorcy te moje kwiaty, które pewnie zwiędły, zanim po dwóch dniach złożył je na grobie pisarza, bo im, ortodoksom, ani tego, ani następnego dnia palcem Kiwnąć nie wolno... A teraz wahałem się u bramki! Choć był to jedyny w swoim rodzaju cmentarz przyszpitalny, wyłączna domena Tworek. Chciałem tam wejść, lecz zarazem coś mnie odstręczało... Jakieś wielkie licho. A może dowiem się czegoś ponad to, co już wiem, a co mi chyba wystarczy! A nuż dowiem się odrobinę za wiele? A nuż postawię stopę dokładnie w tym miejscu, gdzie mam być pogrzebany? Jaki jest stosunek świadomości do procesów rozkładu? Taki sam jak do procesów trawienia czy inny? Po co mi to wiedzieć zawczasu? Po co mi to? Bo i nie darmo przecież filozofom się nie śniło! Procul recedant somnia et noctum phantasmata!... I z tym zaklęciem alchemików - uciekłem stamtąd. Tak szybko, aż się za mną kurzyło. Wszystko tu mają!, myślałem. Wszystko. Las i wodę, aparaturę i naturę, pawilony i zgony, księgi i pigułki, gar-kuchnię na parę tysięcy, kawiarnię, sklepik, cmentarz i kościół. Wszystko. A kościół - zajrzałem tam wczoraj - o dziwnie pogodnym, choć surowym wnętrzu. Był daleko stąd, za lasem i pawilonami, na drugim krańcu terytorium. W przedsionku postałem, popatrzyłem i wkrótce wyszedłem, gdyż należę do tych, którym kościół nie jest potrzebny do wielbienia Boga, Nigdy już nie będę tym człowiekiem, którym byłem. - A ta dobrze czy to źle? - Jeszcze nie wiem. Idzie chyba o to, aby w moim mózgu następowała prawidłowa kondensacja energii. Ażeby mózg mój napełnił się w każdym zwoju. To bardzo ważne, bo wtedy zacznę pracować jak dobry kondensator, mimo że człowiek jest stworzeniem leniwym. Z takimi możliwościami, jakie kryją się w jego mózgu, mógł osiągnąć to, co dziś. ma i czym się tak chlubi - nie sto i nie dwieście, ale ładnych parę tysięcy lat temu, gdyby nie trwonił energii poznawczych. Albowiem szansę tę przefurlił - przeżarł, przepił, przedokazywał z kobietami i na wszelkie inne sposoby. Zatłukł maczugą i utopił we krwi. To straszny leń i okrutnik, a przy tym szaleniec. Cokolwiek stworzył, czym prędzej niszczył. I będzie tak czynił - da capo al fine. - Więc wierzmy w człowieka. Amen. Zawyła tworkowska syrena, aż ptaki spłoszone poderwały się wśród drzew. Ta sama jękliwa syrena, która w otchłaniach obłędu wieszczyła mi atak, wojnę nuklearną. Znak, że pora na obiad. Pora iść z koprakami do kotła. Wystraszone ptaki krążyły nad głową. Minąłem skryty na uboczu pawilon - z tej samej czerwonej cegły, z tymi samymi kratami - w którym kilka lat przecierpiał pewien znany mi poeta. I znów zagłębiłem się w sosnowy las, skręcając na północ, na ukos, nieznaną ścieżką. Spodziewałem się, że skróci mi drogę do biesiadnego stołu. I natrafiłem na wielką polanę i ogromną zagrodę. Pewnie całe tworkowskie gospodarstwo. Konie. Kur mnóstwo z kurczętami. I gęsi. I kaczki. Chrumkanie świń. Knury, maciory, warchlaki, podrosłe prosięta. Spiesznie szedłem dalej, lecz raptem coś mnie tknęło zatrzymując w miejscu! Przystanąłem przyglądając się zza żerdzi płotu chrumkającym świniom, utytłanym w zaschłym na sierści błocie. I aż dreszcz mi przebiegł po karku - wspomniałem wiernego pasterza świń, Eumajosa!... Jako mały chłopiec z wypiekami na twarzy czytałem najpiękniejszą księgę, jaką ojciec mi kupił - Odyseją. Aby już nigdy potem - gdy sam wyruszyłem w świat - nie zajrzeć do niej, najwspanialszej przypowieści o doli człowieka, naszej doli, mojej doli, waszym i moim losie. I pod tworkowskim płotem przy zagrodzie przypomniałem, jak, w przytomności Odysa, bez płowych kędziorów, w starca przemienionego - Eumajos, wierny pasterz świń, biadał i biadał, że Odys nigdy, przenigdy nie wróci do Itaki... , Zaśmiałem się. Zapłakałem. I poszedłem. I było takie lato, że wszystko spieszniej dojrzewało, choćby śliwki, które bardzo lubię. Z zaraniem sierpnia odwiedził mnie któregoś dnia mój przyjaciel, pisarz. Świeży, schludny, elegancki,. jak zwykle. Nie widzieliśmy się dłużej niż pół roku. Przydźwigał mi w prezencie torbę wspaniałych śliwek z własnego sadu w pobliskim Komorowie. - Ale co się stało? - spytał. - Nic takiego. Czterdziestka - wyjaśniłem.- Prawidłowe męskie klimakterium. Przekonasz się jeszcze, boś młodszy... - A daj ty spokój! - spocił się z wrażenia i długo przecierał szkła. Spotykałem też pewnego poetę, ale ten był stąd, ze środka, więc rozumieliśmy się bez słów. Przynosił mi swoje wiersze do lektury na wymiętych karteluszkach w kratkę. Nie szukał pochwał, bo to nie żaden wierszokleta. Szukał czego innego. Nie był pewny, czy wraca do siebie po kilku latach morderczej choroby. Czy stracił wszystko, czy zyskał wszystko. W niniejszej księdze bodaj wszystkich poetów cytowałem ciurkiem, jak leci, ale tego zacytuję, jak trzeba, tak jak zostało napisane... Bo pamiętam choćby taki wiersz spod tworkowskiej akacji: Śmierć krótki skurcz serca i już – otwiera się nieskończoność tyle możliwości – Albo fragment innego wiersza, zapamiętany od tamtej pory, który zresztą wydrukował po latach, gdy powielekroć kwitły tworkowskie akacje, wielekroć do Tworek nowe zajeżdżały karetki, wielekroć nowych wiązano w pasach. Oto ten wiersz, którego treść mnie kosztowała całą księgę; Wiem jedno Nie zmiotło mnie całkiem a mogło Nie warto tego rozwlekać. O tym drugim wierszu powiedziano mu, że do niczego, niedobry, bez wyrazu. Ano trudno, westchnął, bo co miał robić. Może on pamiętał, a może ja pamiętałem proroczy głos nad nami: "Skurwysynu! Bydlaku! Małpo człekokształtna!" A na pewno pamiętaliśmy obaj dziarski okrzyk: "Kaleki po leki!"... Ale ciekaw jestem, co tu mają do powiedzenia krytycy, którzy nie zdobyli gruntownej edukacji w Tworkach? Minęły trzy dni. A każdy był jak łyk wody wypity na pamiątkę Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Świat bowiem, zyskał magiczną wymowę. Widziałem go w wielu wymiarach. I stał się Pełnią. Bogatszą niż cztery strefy bytu, ułożone hierarchicznie: Azilut, Beriah, Yezirah, Asiyyach. Ale jak w Kabale po katastrofie następuje tik kum, powrót do ładu, tak i we mnie ład ten się klarował... Więc było lato i był świat, który stał się Pełnią. Nigdy już się nie skurczy! Nie stanie się płaski, zwykły, jednowymiarowy, gdyż zaprawdę taki przyziemny, ograniczony świat istnieć nie może. Szczerze mówiąc - nikt go nigdy nie oglądał! Trzeciego zaś dnia pod wieczór stałem w westybulu gmachu administracji, wygrzebując z kieszeni dżinsów złotówkę - przed zawieszonym na ścianie automatem telefonicznym. Zapomniałem, kiedy ostatni raz miałem możność posługiwać się telefonem, jednakże numer zachowałem w pamięci. Bezbłędnie. Ważne nie zapomnieć numeru do Itaki. Lecz zdjął mnie lęk, że z nerwów coś popłaczę! Więc wypisałem czarnym flamastrem na zielonej ścianie nad automatem: 45-32-54. Skrupulatnie, choć rozdygotanym palcem, wykręciłem na tarczy cyferkę po cyferce. Usłyszałem trzy długie sygnały... Po czym odezwał się jej głos. Nazajutrz Helena przyjechała wynajętą taksówką. Zawczasu sprowadziłem z przechowalni swoje rzeczy - ciepły garnitur- palto zimowe, podejrzanie utytłane na grzbiecie i rękawach, widocznie padałem w śnieg albo błoto, buty na futrze, kiedyś kupione w żydowskim sklepiku na Brooklynie, szalik w szkocką kratę, tartan Black Stewart, i futrzaną czapkę- uszatkę... Wszystko cuchnące pod niebo stęchlizną i naftaliną. Zawiązałem rzeczy w palto, związałem tobół na krzyż rzemieniem od spodni i paskiem od palta. Uścisnąłem ręce towarzyszom. Markiz już wyszedł, Aztek już wyszedł, książę już wyszedł. Więc to byli nowi, których mało znałem. I przylgnąłem do krat... A kiedy z daleka ujrzałem na ścieżce sylwetkę Heleny, zarzuciłem tobołek na ramię i ruszyłem na spotkanie. Szedłem korytarzem, po zielonym linoleum, i choć stopy pragnęły mnie nieść tak rączo, jak wszystkich, którzy na wolność pędem stąd umykali - szedłem niespiesznie pośród braci o nieobecnych twarzach, słaniających się, kiwających, snujących się na wsze strony, niczym plankton i wodorosty, szedłem uwikłany po szyję, poprzez znajome mi wszak, a wciąż niepojęte morze nieszczęścia... I wtenczas pojąłem, aż serce rytm postradało - co miał na myśli ów amerykański psychiatra, który zwiedzał naszą wspaniałą przystań obłąkanych. Więc przystanąłem wzburzony pod oknem na korytarzu. I spojrzałem na ów niezapomniany jesion, rosnący pośrodku dziedzińca. Wbrew wszystkiemu - z nadzieją, że spoglądam ostatni raz na dostojne drzewo, wokół którego tańczył Kierkegaard, siwowłosy, długonosy. W zawieję, deszcz i szarugę, w słońcu, w blasku gwiazd. Ten sam Kierkegaard, który pragnął, aby "śmiech był zawsze po jego stronie"! Po naszej stronie - mojej i tych wszystkich, którzy zaznali udręk, cierpień, szczęścia obłędu... Bo jak powiedział mistrz Soren, wielki wtajemniczony, o innym wielkim, Abrahamie. A powiedział tak: "Abraham był większy nad wszystkich, wielki siłą, której moc płynie z bezsilności, wielki mądrością, której tajemnicą jest głupota, wielki nadzieją, której kształtem jest szaleństwo, wielki miłością, która jest nienawiścią do samego siebie." Tak powiedział mistrz Soren! Ale tu wniesiemy poprawkę - wielki miłością, która jest zgodą na samego siebie! Wybacz, prawdziwie wielki duński książę. Wybacz tę glosę. No i całą resztę wybacz. Nasz jesion wznosi się wysoko na środku dziedzińca,, wysoko, jak łącznik nieba z ziemią. Niezłomny jak natura - był zawsze sobą. Piękny. Albowiem nie ma doskonalszego piękna nad drzewo samo w sobie. I nad człowieka, który poznał siebie, stał się samym sobą. Po tej krótkiej wymianie zdań z wielkim księciem Sorenem poszedłem pożegnać się z Cherubinkiem, który dziś sprawował dyżur. Czyli w praktycznym wymiarze - z czarnowłosą siostrzyczką Krzysia, w dwudziestej wiośnie życia, nie tak wiele starszą od mojej córki Jo. Zajmowała się sterylizatorem, jako że nadchodziła pora poobiednich zastrzyków. Ponieważ lubiłem się z nią przekomarzać, przygotowałem sobie entree, które powinno ją zaskoczyć. Więc od progu, z tobołkiem na plecach, wygłosiłem jednym tchem: - Pan Krzyś do panny Krzysi... Najdroższa, przyszedłem cię pożegnać! Ale Cherubinek był nie w ciemię bity, więc palnął od razu: - Najdroższy, tylko nigdy nie wracaj! Zaśmieliśmy się obydwoje. - A jeśli wrócę, to nie przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami, Cherubinku? - A na psa urok! - tupnęła w podłogę. - To nie żarty! Nie chcę pana tu widzieć... - spojrzała mi w oczy. - Niech pana ręka boska broni!... Osobliwa powaga tchnęła z jej pogodnego, śniadego buziaka. Odwróciła się, podeszła do biurka, gdzie pod szklanym przyciskiem leżał złożony we dwoje wyrok na mnie - jak pod magiczną kulą. Karta informacyjna leczenia szpitalnego. Z rozpoznaniem. Podała mi ją, złożoną we dwoje, a ja - mimo wielkiej chęci - nie zajrzałem do środka, lecz złożyłem we czworo i wsunąłem do kieszeni koszuli na piersi, prawie machinalnie. Wolałem poczekać, co w niej znajdę! Choć ciekaw byłem, czy w rubryce "Rozpoznanie" napisane są słowa łacińskie bądź polskie - czy tylko kilka cyferek, które dopiero są groźne! Nie chciałem się przestraszyć na oczach Cherubinka, tak jak kiedyś biedny książę, schizoparanoik! Więc stałem uśmiechając się zmrużonymi oczami. I patrząc na to śliczne stworzenie, z taką pogodą ducha i zwykłym poświęceniem służące mnie i moim braciom obłąkanym, nam wszystkim pod tym dachem. Więc rzec można - Helena przejęła mnie z rąk Cherubinka. Czarnowłosa siostrzyczka dopilnowała, abym na jej poważnych oczach wyszedł stąd pod opieką żony. Przekazanie z rąk do rąk odbyło się bez żadnych formalności tudzież zbytnich ceregieli. Panie ucałowały się i kwita. Ja zaś zajrzałem w migdałowe oczy. I tym spojrzeniem pożegnaliśmy się. Pożegnaliśmy się z boską Kirke o czarnych warkoczach. Z młodzieńczą Abigai. Z panną Cherubinek de domo Serafinek. Z bożym miłosierdziem. A z lekarkami pożegnać się nie zdążyłem - tak były zabiegane, jak zwykle. A z Zeusem... No tak, spotkałem się kiedyś na Powązkach, w rocznicę wybuchu Powstania, w upalny dzień sierpniowy. Niewiele brakowało, a padlibyśmy sobie w ramiona. Szliśmy z Heleną swobodnym, niespiesznym krokiem. Niosłem tobołek, a w ogóle nie byłem jeszcze zbyt mocny. Długa droga zaprowadziła nas pod tworkowską bramę. Wrzuciłem do bagażnika tłumok zatruwający sierpniowe powietrze naftaliną, stęchlizną odosobnienia. W taksówce czekała Jo, szczęśliwa i taka przejęta. Przycupnęła jak trusia. Zaszedłem ją po cichu, lecz przed moim okiem nic się nie ukryło... Córka moja nie cierpi okazywania uczuć, zwłaszcza najsilniejszych, przejmujących na wskroś. Więc nikt nie miał prawa widzieć, że Jo calusieńka drży! Mój Telemach w spódnicy był w dżinsach. Zapukałem w szybkę. Przez szybkę uśmiechnąłem się do niej. I natychmiast odwróciłem oczy Wstąpiliśmy z Heleną do gmachu administracji, tuż przy bramie. W wielkiej sali żona podała cichej urzędniczce za balaskami przemożnej mocy papierek. "Kartę wypisu" ze szpitala poświadczoną przez ordynatora oddziału, Pawilonu I A, innymi słowy - certyfikat mojej poczytalności! Urzędniczka, skinąwszy głową, uśmiechnęła się pogodnie, przeprosiła i poszła w głąb sali, do sobie wiadomego skarbca. Zerknąłem na kalendarz stojący na biurku... Za dwa dni kłaniał się wrzesień! Mój Boże, nie tylko z dalekiej, ale i długiej wracałem podróży! - Jedziemy do Augustowa - oświadczyła Helena. - Kiedy? - W niedzielę. Muszę cię odkarmić. Tam jeszcze ludzie potrafią dobrze zjeść. Wkrótce urzędniczka nad podziw cicha i grzeczna, jak żadne urzędniczki pod słowiańskim słońcem, zwróciła mi dowód osobisty i wysłużony mój portfel. Zajrzałem do przegródki, czy jest tam ten przyżółkły papierek, z którego dowiedziałem się o narodzinach Jo, z kosmyczkiem włosów w środku. Skreślony ołówkiem, ręką Heleny Dyskretnie zajrzałem - i uspokojony schowałem szybko portfel do kieszeni dżinsów. Formalnościom stało się zadość! Vale! Pokłoniłem się najcichszej urzędniczce pod księżycem. I wybiegliśmy stamtąd po schodach. Taksówkarz nudził się już dosyć! W drogę, w drogę! Helena usiadła z tyłu przy naszej córce, a ja wskoczyłem na miejsce obok kierowcy. Wytoczyliśmy się za bramę, przeskakując tory niedaleko przystanku i gromady podróżnych oczekujących na kolejkę z Leśnej Podkowy. Pozdrowił mnie swojski napis: TWORKI. Po czym - co za pęd, nie do wiary! - minęliśmy łukiem szosy garść bezładnych zabudowań wśród zakurzonych ogrodów i - wypadliśmy na otwartą przestrzeń! W sam błękit, w samą zieleń.,. Z przeciwka minęła nas karetka "na sygnale. Gwałtownie nadlatujący dźwięk- wizg - smagnął mnie po uszach. Wtedy sięgnąłem do kieszonki na piersi, wyjmując swój wyrok, złożony we czworo. I zajrzałem ukradkiem, ostrożnie, jak w karty przy pokerze... Za sekundę schowałem go szybko do kieszonki. Starczył jeden rzut oka... ZESPÓŁ LĘKOWO-UROJENIOWY... Rozszyfrowali mnie, chytruski. Więc tak oto mnie rozszyfrowali! Nawet nie - syndrom, żeby nie brzmiało zbyt groźnie! Tylko zespół! Taką dla mnie znaleźli formułkę... Dla każdej gehenny znajdzie się formułka, jeśli dobrze pomyśleć. Więc o cóż mógłbym mieć pretensję, skoro oni współczująco i elegancko, abym się nie wystraszył.. Zamiast: Ego-Superego-Syndrom! Albo coś w tym rodzaju? Tego terminu nie znają, bo sam go przed sekundą wymyśliłem. Ale mogli mnie opatrzeć inną etykietką - paranoik, cyklofrenik, schizofrenik. Do wyboru. Brewed and bottled by Tworki, Poland. Czemu tego nie uczynili? Z powodu miłosierdzia? Przez kurtuazję? Och nie! Starają się być uczciwi. Opisują, co widzą. Dobrzy ludzie wyleczyli mnie, wykurowali, a ja tu wybrzydzam na równej drodze do domu... Więc... - Zespół lękowo-urojeniowy. Diagnoza mojej cierniowej korony! Właściwie - całego krzaku cierni, w którym siedziałem po uszy! A wszakże - out of the nettle, danger, we pluck this fłower, safety... Święte słowa. I znowu irytują się oj, co nie znają angielskiego! A ja nie będę tego przekładał, bo raz, że nie sposób, a dwa, bo mi się nie chce (Szekspir, w którejś ze sztuk). Nie uczta się zalewać głupią pałę, języków się uczta. Wcale nie tak łatwo o wariackie papiery. Więc mknęliśmy prosto przed siebie. Ach, co za pęd! Helena i Jo milczały. Kierowca milczał. I ja też milczałem - oszołomiony, zapatrzony do utraty tchu w zielone przestrzenie... Mknęły cudownie, mknęły wspaniale! Pierwszy raz w życiu znalazłem się na tak chyżej nawie, aż dreszcz przenikał do szpiku kości! Niosła mnie pod wiatr przez rozległe, najzieleńsze morze łagodności pod świecącym z ukosa słońcem. I wszystko wokół, pola i obłoki, ziemia i niebo, w płynnym pędzie, jak morze samo, znajome było, lecz niepojęte, rzeczywiste, lecz świeżo narodzone z żywiołów. Spozierałem ze wstrzymanym oddechem. "Wielkimi spozierałem oczami - jak w dzieciństwie, jak w dzieciństwie. Wiem, że takie oczy miałem w dzieciństwie, lecz wnet je postradałem... A oto po latach czterdziestu - otom je odzyskał! Da Bóg, więcej ich nie stracę. Miłościwy zatem był i będzie mój los. Amen. Raz tylko - gdy w przedjesiennej mgle pojawiły się dalekie przylądki Warszawy - obejrzałem się za siebie. Tam, gdzie nie pisnąwszy ni słówka siedziały Helena wraz z Jo. I dojrzałem w lot, że żona i córka milczą, aby mi nie zakłócić radości. Milczą, bo rozumieją, milczą, bo współczują, milczą, bo są najczulszymi towarzyszkami życia, jakimi natura błogosławi zmarłych i żywych mężczyzn. Uśmiechnąłem się do nich. Nic nie powiedziałem. I przez zieloną przestrzeń pomknęliśmy do domu. ...Tak kończy się obłęd mój, drodzy bracia i siostry, a zaczyna się wasz, który trwać będzie przez pokolenia. Nadszedł kres moich wyznań, nic więcej nie powiem. Ofiarowuję wam kronikę zmagań z obłędem, rzetelny opis, który pragnę po sobie pozostawić. Nigdy nie traćcie nadziei! Albowiem spełni się, co przyobiecał poeta: "Zostanie kamień z napisem, Tu leży taki a taki, Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki"... Bywajcie zdrowi! Dla nas wszystkich wschodzi księżyc nad Epidaurem. Nie wolno go przegapić! Więc wróciłem do domu, mieszkania na Mokotowie. Do łoża i okna zwróconego na wschód. Rozejrzałem się po starych kątach. Wielkie to było przeżycie. Po czym usiadłem do maszyny, aby wypróbować rękę... Wystukałem trzy imiona - Heleny, Jo i swoje. Wreszcie imię mojego ojca i matki. Nieźle mi to poszło, choć ręce się trzęsły i zmęczyłem się. A w trzy lata, sześć miesięcy i dwadzieścia trzy dni, nie licząc dojrzewania, w trudzie i znoju, tropiony i osaczony, przywiązany do masztu, wystukałem tę księgę. - Co okazałoby się niemożliwe, gdyby nie udzielił mi swoich łask księżyc znad Epidaum, wschodzący na wprost mojego łoża pod oknem. Wszystkie postacie występujące w powieści są dziełem wyobraźni. Autor w żadnym wypadku nie zamierzał portretować rzeczywistych osób. 1