13132
Szczegóły |
Tytuł |
13132 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13132 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13132 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13132 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Edward Guziakiewicz
CUD PRZEMIANY
Nie należała do dziewczyn, które calutki tydzień biegały do kościoła, a
wszystkich wikarych w
parafii znały z imienia i nazwiska. Lekcje religii ją potwornie nudziły i kryjąc
się sennie za plecami
kolegów poziewywała, jak wybawienia wyczekując dzwonka. Co prawda od czasu do
czasu z musu
bywała w farze na Mszy świętej, jednak nie poruszało jej to, co działo się przy
ołtarzu, nad którym w
barokowych skrętach unosiły się pulchniutkie aniołki. Krytycznym okiem oceniała
chybione kreacje
starszych dam i nieco bardziej udane młodych mężatek, wreszcie podpatrywała
laski w swoim wieku.
Daremnie usiłowała dociec, dlaczego co poniektóre pchają się do prezbiterium,
żeby tam śpiewać i
czytać Pismo święte. Przestępowała z nogi na nogę, oglądając swe stylowe
pantofle na obcasie,
natomiast w zimie zgrabne skórzane kozaczki, i dyskretnie zezując na zegarek.
Przedkładała nad ten
irytujący obowiązek słodką samotność w niedzielne przedpołudnia, zajmujący
babski serial w
telewizji lub romantyczną powieść ze łzawą fabułą.
Kończył się goniący ostatkami zimy marzec, a z Niedzielą Palmową rozpoczął się
Wielki Tydzień.
Słońce mocniej przygrzewało, drzewa okryły się świeżą zielenią i w coraz
cieplejsze popołudnia
uwielbiała włóczyć się po pobliskim parku, w którym aż roiło się od wiewiórek.
Naprawiony rower
górski czekał w piwnicy, więc mogła liczyć na rychłe wypady za miasto, a co
najważniejsze miała
trochę uzbieranej kasy na wiosenne ciuchy. Nadchodził więc całkiem znośny okres,
jednak póki co
jednak musiała jakoś przebrnąć przez tę niechcianą Wielkanoc. Właśnie to sobie z
odrazą
uprzytomniła, przeciągając się na nakrytej wełnianą kapą wersalce i ze
zniecierpliwieniem
odkładając książkę, nad którą się pochylała.
— Dziś czwartek — wyszeptała. — Jeszcze cztery dni i po krzyku.
Mama zastrzegła sobie, że w sobotę kochana córeczka potruchta do kościoła ze
święconym i nie
mogła się od tego wykręcić, bowiem od pewnych rzeczy nie było odwołania. Robiła
to zresztą co
roku i już się do tego przyzwyczaiła. Koszyczek stał w kuchni, wyjęty z pawlacza
i odkurzony, zaś
chusteczka z wyhaftowanymi motywami paschalnymi i napisem "Wesołego Alleluja"
leżała w szafie
wykrochmalona. Pisanki mama krasiła sama i Judyta na szczęście nie musiała
paprać sobie rąk
farbującymi ekstraktami. Czasami tylko tarła chrzan, płacąc za to ceną
załzawionych oczu, ale to
ostatnie przymusowe zajęcie jakoś znosiła. Znużyła się trochę "Damą kameliową"
Aleksandra
Dumasa, powieścią w sam raz na te nudne dni, i wspierając się na łokciu, zaczęła
medytować. Nie
pojmowała, po co wokół tych idiotycznych świąt robi się tyle hałasu.
Zerwała się, słysząc dzwonek u drzwi i szybko pobiegła otworzyć. Młodziutki
listonosz z
czarnym wąsikiem pod nosem trzymał w ręku wiadomość. Musiała złożyć podpis na
pokwitowaniu i
omal się przy tym nie zarumieniła z wrażenia. Telegram wywołał zamieszanie, w
treści był nijaki, ale
trudno się było innego spodziewać. Babcia zaniemogła i w związku z tym wzywano
je obie z mamą,
aby bezzwłocznie pofatygowały się na wieś. Wujek, którego nazwisko widniało u
dołu, wspominał coś
o pożegnaniu, więc domyśliły się, że sytuacja jest poważna — cóż, babcia nie
była młodziutka.
Przejmująca się byle czym matka musiała to odchorować. Utknęła wieczorem w
kuchni, oddając się
w samotności przeglądaniu zakurzonych fotografii. Judyta krzywiła się w duchu.
Jej nadzieje na
spokojne święta ulotniły się bez śladu, czego nie uwzględniła w swoich
wcześniejszych rachubach.
Chcąc nie chcąc następnego dnia pojechały. Babcia jednak wyzionęła ducha
wczesnym rankiem i
nie zdążyły się z nią pożegnać. W kalendarzu był Wielki Piątek, dzień nad wyraz
nastrajający do
smutku, a tego mieli tutaj ponad miarę. Przy zwłokach czuwało kilka kobiet i
paliły się żółte świece,
a w steranych pracą rękach zmarłej widniał drewniany różaniec. W pokoju panował
półmrok, bo
zgodnie z tradycją okna zakryto. Matka płakała, przykładając do oczu kolejną
batystową chusteczkę.
Spędziły na wsi popołudnie w panującej tam atmosferze przygnębienia, zaś
wieczorem wysłano je do
nieodległego kościoła. Tam jednak też było zimno, ponuro i ciemno, a tylko przy
okrytym fioletowym
całunem wystawionym krzyżu tliły się wątłe świece. Judyta ukryła się pod chórem,
nie mając ochoty
zbliżać się do krucyfiksu. Ciągnęła się adoracja i pobożni mieszkańcy
okolicznych siół przyklękali
przed Ukrzyżowanym, całując Jego rany. Czynili to z nabożnym skupieniem, ze
czcią i z powagą, a
nawet ze łzami w oczach, jakby marna gipsowa figurka miała coś wspólnego z
prawdziwym
Jezusem, tym z krwi i kości, który kiedyś żył w Palestynie.
Podniosła się wreszcie z trudem, nogi jej nieco zdrętwiały, postanowiła bowiem,
że wbrew
sobie zadośćuczyni nonsensownej tradycji. Figura obnażonego i poranionego
Zbawiciela zdawała się
ją milcząco przyzywać. Główkowała, jak sobie z tym poradzić, by nie zrobić z
siebie pośmiewiska i
szybko obmyśliła strategię. Należało podejść od właściwej strony, uklęknąć na
prawe, potem na lewe
kolano i niziutko się pochylić. Podeszli wiekiem i zniedołężniali wieśniacy
ciężko się podpierali,
nieudolnie dopomagając sobie rękami, jednak lasce zgrabnej jak ona nie wypadało
tak się
kompromitować.
Kiedy całowała przebite gwoździami zimne stopy gipsowego Jezusa, przesunęła się
przed nią
zapomniana scena z dzieciństwa. Wtedy jeszcze zdrowa i krzepka babcia myła jej
nogi na podwórku
w małej zielonej miednicy. Świeciło złote słońce, ryczały krowy na pastwisku za
stodołą, skomlał
łaszący się szczeniak i gdakały kury. I wołała: "Widzisz, Judytko, jakie ty masz
śliczne nóżki?"
Spoczywała na niskim zydlu do dojenia krów i niewymownie szczęśliwa zanosiła się
perlistym
śmiechem. Teraz zaś poczuła nagły skurcz w gardle. Gdy podniosła się wreszcie z
klęczek, nie
umiała ukryć ściągniętej spazmem i zalanej łzami twarzy. Nikt się jej nie
przyglądał i szybko wtuliła
się w najciemniejszy kąt.
Po powrocie czuwała w pokoju, w którym leżała babcia. W międzyczasie zmęczone
życiem ciało
zmarłej przeniesiono do sosnowej trumny, a ksiądz w komży i stule poprowadził
modlitwy. Później w
ślad za nim krewni i sąsiedzi rozeszli się do domów i zrobiło się pusto. W
półmroku syczały płomyki
palących się świec. Bez lęku zbliżyła się do zwłok. Ucałowała poorane
zmarszczkami i naznaczone
bliznami straszące cmentarnym chłodem ręce. Znowu trysnęły jej z oczu łzy.
Czuła, że coś dziwnego
z nią się dzieje, coś wielkiego, czego nie pojmuje, ale co jest dla niej
niezwykle ważne. Płacz
sprawiał, że wracały jak żywe pokryte patyną czasu sceny z najmłodszych lat,
szloch wydobywał je
na światło dzienne, a łzy je obmywały. Jakże się myliła co do siebie i co do
kolein swego życia! W
pokoiku na poddaszu, który dziwnie zmalał, gdy mieszkała z mamą w mieście, umyła
twarz w zimnej
wodzie, chłodząc spuchnięte policzki i oczy. Obejrzała się w lustrze, nie mogąc
siebie poznać. Oblicze
w odbiciu zdawało się należeć do kogoś innego, kto w jednej chwili pojął sekret
najgłębszego
cierpienia. Wyglądała okropnie i gdyby miała się komuś ze znajomych pokazać, nie
uratowałby jej
przed współczuciem nawet najlepszy makijaż.
Rankiem po skromnym wiejskim śniadaniu wracały do miasta. Pogrzeb zaplanowano
dopiero po
Wielkanocy i nie było powodu, aby świąteczne dni marnotrawić na wsi. Musiały
odpocząć — i tak się
przecież dość napłakały. Siedziały samiutkie w pustym kołyszącym się przedziale,
a za nie umytym
oknem przesuwały się podobne do siebie pola, łąki i drogi. Koła wagonu
wystukiwały monotonny
rytm — taki sam, jak w zegarku — zaś zmęczona czuwaniem matka przymknęła oczy.
Judyta
ukradkiem zezowała na jej bladą i wymizerowaną twarz, instynktownie doszukując
się w niej rysów
babci, potem własnych, by wreszcie w długim jak wąż ciągu skojarzeń dotrzeć do
nieostrych rysów
ojca. W pustce po zgonie bliskiej osoby i silnym traumatycznym przeżyciu zaczęła
czuć, jak bardzo
jej go brakuje. Wprawdzie nie wyzionął ducha jak babcia, to jednak odszedł,
tajemniczo zniknął z jej
młodego życia, a w jego tchórzliwej kapitulacji było coś z opłakiwanego zgonu.
Medytowała nad tym
i chociaż nie studiowała psychologii po dłuższym namyśle pojęła, że znaczy się
jakiś tajemny
związek między jej stosunkiem do Boga a stosunkiem do ojca. Zachowany w pamięci
portret był
niepełny, groteskowo przerysowany i brakowało w nim słonecznych chwil z czasów,
kiedy maleńką
Judytkę z radością brał na ręce i unosił do góry. Tamten tata zza mglistej
zasłony lat był prawdziwy.
Nie zaglądał do kieliszka i w napadach szału nie bił mamy.
Wytarła oczy wymiętą chusteczką. Udręczona matka przysnęła, kryjąc twarz w
zimowym palcie i
nie chciała jej obudzić. Uprzytomniła sobie, że skoro zdarzył się cud, a
Ukrzyżowany w cichym
wielkopiątkowym rendez-vous udzielił jej niezwykłej łaski, musi teraz uczynić
wszystko, aby
odzyskać ojca. Koła wagonu cierpliwie postukiwały, zdając się przyznawać jej
niejaką rację. Winna
odszukać go — przemyśliwała — pojednać się i sprawić, żeby na powrót stał się
tak bliskim jak
dawno temu. Wiedziała, że temu podoła. Przymknęła oczy, roniąc kolejną łzę.
Czuła, że
Ukrzyżowany ją w tym wesprze.