Edward Guziakiewicz CUD PRZEMIANY Nie należała do dziewczyn, które calutki tydzień biegały do kościoła, a wszystkich wikarych w parafii znały z imienia i nazwiska. Lekcje religii ją potwornie nudziły i kryjąc się sennie za plecami kolegów poziewywała, jak wybawienia wyczekując dzwonka. Co prawda od czasu do czasu z musu bywała w farze na Mszy świętej, jednak nie poruszało jej to, co działo się przy ołtarzu, nad którym w barokowych skrętach unosiły się pulchniutkie aniołki. Krytycznym okiem oceniała chybione kreacje starszych dam i nieco bardziej udane młodych mężatek, wreszcie podpatrywała laski w swoim wieku. Daremnie usiłowała dociec, dlaczego co poniektóre pchają się do prezbiterium, żeby tam śpiewać i czytać Pismo święte. Przestępowała z nogi na nogę, oglądając swe stylowe pantofle na obcasie, natomiast w zimie zgrabne skórzane kozaczki, i dyskretnie zezując na zegarek. Przedkładała nad ten irytujący obowiązek słodką samotność w niedzielne przedpołudnia, zajmujący babski serial w telewizji lub romantyczną powieść ze łzawą fabułą. Kończył się goniący ostatkami zimy marzec, a z Niedzielą Palmową rozpoczął się Wielki Tydzień. Słońce mocniej przygrzewało, drzewa okryły się świeżą zielenią i w coraz cieplejsze popołudnia uwielbiała włóczyć się po pobliskim parku, w którym aż roiło się od wiewiórek. Naprawiony rower górski czekał w piwnicy, więc mogła liczyć na rychłe wypady za miasto, a co najważniejsze miała trochę uzbieranej kasy na wiosenne ciuchy. Nadchodził więc całkiem znośny okres, jednak póki co jednak musiała jakoś przebrnąć przez tę niechcianą Wielkanoc. Właśnie to sobie z odrazą uprzytomniła, przeciągając się na nakrytej wełnianą kapą wersalce i ze zniecierpliwieniem odkładając książkę, nad którą się pochylała. — Dziś czwartek — wyszeptała. — Jeszcze cztery dni i po krzyku. Mama zastrzegła sobie, że w sobotę kochana córeczka potruchta do kościoła ze święconym i nie mogła się od tego wykręcić, bowiem od pewnych rzeczy nie było odwołania. Robiła to zresztą co roku i już się do tego przyzwyczaiła. Koszyczek stał w kuchni, wyjęty z pawlacza i odkurzony, zaś chusteczka z wyhaftowanymi motywami paschalnymi i napisem "Wesołego Alleluja" leżała w szafie wykrochmalona. Pisanki mama krasiła sama i Judyta na szczęście nie musiała paprać sobie rąk farbującymi ekstraktami. Czasami tylko tarła chrzan, płacąc za to ceną załzawionych oczu, ale to ostatnie przymusowe zajęcie jakoś znosiła. Znużyła się trochę "Damą kameliową" Aleksandra Dumasa, powieścią w sam raz na te nudne dni, i wspierając się na łokciu, zaczęła medytować. Nie pojmowała, po co wokół tych idiotycznych świąt robi się tyle hałasu. Zerwała się, słysząc dzwonek u drzwi i szybko pobiegła otworzyć. Młodziutki listonosz z czarnym wąsikiem pod nosem trzymał w ręku wiadomość. Musiała złożyć podpis na pokwitowaniu i omal się przy tym nie zarumieniła z wrażenia. Telegram wywołał zamieszanie, w treści był nijaki, ale trudno się było innego spodziewać. Babcia zaniemogła i w związku z tym wzywano je obie z mamą, aby bezzwłocznie pofatygowały się na wieś. Wujek, którego nazwisko widniało u dołu, wspominał coś o pożegnaniu, więc domyśliły się, że sytuacja jest poważna — cóż, babcia nie była młodziutka. Przejmująca się byle czym matka musiała to odchorować. Utknęła wieczorem w kuchni, oddając się w samotności przeglądaniu zakurzonych fotografii. Judyta krzywiła się w duchu. Jej nadzieje na spokojne święta ulotniły się bez śladu, czego nie uwzględniła w swoich wcześniejszych rachubach. Chcąc nie chcąc następnego dnia pojechały. Babcia jednak wyzionęła ducha wczesnym rankiem i nie zdążyły się z nią pożegnać. W kalendarzu był Wielki Piątek, dzień nad wyraz nastrajający do smutku, a tego mieli tutaj ponad miarę. Przy zwłokach czuwało kilka kobiet i paliły się żółte świece, a w steranych pracą rękach zmarłej widniał drewniany różaniec. W pokoju panował półmrok, bo zgodnie z tradycją okna zakryto. Matka płakała, przykładając do oczu kolejną batystową chusteczkę. Spędziły na wsi popołudnie w panującej tam atmosferze przygnębienia, zaś wieczorem wysłano je do nieodległego kościoła. Tam jednak też było zimno, ponuro i ciemno, a tylko przy okrytym fioletowym całunem wystawionym krzyżu tliły się wątłe świece. Judyta ukryła się pod chórem, nie mając ochoty zbliżać się do krucyfiksu. Ciągnęła się adoracja i pobożni mieszkańcy okolicznych siół przyklękali przed Ukrzyżowanym, całując Jego rany. Czynili to z nabożnym skupieniem, ze czcią i z powagą, a nawet ze łzami w oczach, jakby marna gipsowa figurka miała coś wspólnego z prawdziwym Jezusem, tym z krwi i kości, który kiedyś żył w Palestynie. Podniosła się wreszcie z trudem, nogi jej nieco zdrętwiały, postanowiła bowiem, że wbrew sobie zadośćuczyni nonsensownej tradycji. Figura obnażonego i poranionego Zbawiciela zdawała się ją milcząco przyzywać. Główkowała, jak sobie z tym poradzić, by nie zrobić z siebie pośmiewiska i szybko obmyśliła strategię. Należało podejść od właściwej strony, uklęknąć na prawe, potem na lewe kolano i niziutko się pochylić. Podeszli wiekiem i zniedołężniali wieśniacy ciężko się podpierali, nieudolnie dopomagając sobie rękami, jednak lasce zgrabnej jak ona nie wypadało tak się kompromitować. Kiedy całowała przebite gwoździami zimne stopy gipsowego Jezusa, przesunęła się przed nią zapomniana scena z dzieciństwa. Wtedy jeszcze zdrowa i krzepka babcia myła jej nogi na podwórku w małej zielonej miednicy. Świeciło złote słońce, ryczały krowy na pastwisku za stodołą, skomlał łaszący się szczeniak i gdakały kury. I wołała: "Widzisz, Judytko, jakie ty masz śliczne nóżki?" Spoczywała na niskim zydlu do dojenia krów i niewymownie szczęśliwa zanosiła się perlistym śmiechem. Teraz zaś poczuła nagły skurcz w gardle. Gdy podniosła się wreszcie z klęczek, nie umiała ukryć ściągniętej spazmem i zalanej łzami twarzy. Nikt się jej nie przyglądał i szybko wtuliła się w najciemniejszy kąt. Po powrocie czuwała w pokoju, w którym leżała babcia. W międzyczasie zmęczone życiem ciało zmarłej przeniesiono do sosnowej trumny, a ksiądz w komży i stule poprowadził modlitwy. Później w ślad za nim krewni i sąsiedzi rozeszli się do domów i zrobiło się pusto. W półmroku syczały płomyki palących się świec. Bez lęku zbliżyła się do zwłok. Ucałowała poorane zmarszczkami i naznaczone bliznami straszące cmentarnym chłodem ręce. Znowu trysnęły jej z oczu łzy. Czuła, że coś dziwnego z nią się dzieje, coś wielkiego, czego nie pojmuje, ale co jest dla niej niezwykle ważne. Płacz sprawiał, że wracały jak żywe pokryte patyną czasu sceny z najmłodszych lat, szloch wydobywał je na światło dzienne, a łzy je obmywały. Jakże się myliła co do siebie i co do kolein swego życia! W pokoiku na poddaszu, który dziwnie zmalał, gdy mieszkała z mamą w mieście, umyła twarz w zimnej wodzie, chłodząc spuchnięte policzki i oczy. Obejrzała się w lustrze, nie mogąc siebie poznać. Oblicze w odbiciu zdawało się należeć do kogoś innego, kto w jednej chwili pojął sekret najgłębszego cierpienia. Wyglądała okropnie i gdyby miała się komuś ze znajomych pokazać, nie uratowałby jej przed współczuciem nawet najlepszy makijaż. Rankiem po skromnym wiejskim śniadaniu wracały do miasta. Pogrzeb zaplanowano dopiero po Wielkanocy i nie było powodu, aby świąteczne dni marnotrawić na wsi. Musiały odpocząć — i tak się przecież dość napłakały. Siedziały samiutkie w pustym kołyszącym się przedziale, a za nie umytym oknem przesuwały się podobne do siebie pola, łąki i drogi. Koła wagonu wystukiwały monotonny rytm — taki sam, jak w zegarku — zaś zmęczona czuwaniem matka przymknęła oczy. Judyta ukradkiem zezowała na jej bladą i wymizerowaną twarz, instynktownie doszukując się w niej rysów babci, potem własnych, by wreszcie w długim jak wąż ciągu skojarzeń dotrzeć do nieostrych rysów ojca. W pustce po zgonie bliskiej osoby i silnym traumatycznym przeżyciu zaczęła czuć, jak bardzo jej go brakuje. Wprawdzie nie wyzionął ducha jak babcia, to jednak odszedł, tajemniczo zniknął z jej młodego życia, a w jego tchórzliwej kapitulacji było coś z opłakiwanego zgonu. Medytowała nad tym i chociaż nie studiowała psychologii po dłuższym namyśle pojęła, że znaczy się jakiś tajemny związek między jej stosunkiem do Boga a stosunkiem do ojca. Zachowany w pamięci portret był niepełny, groteskowo przerysowany i brakowało w nim słonecznych chwil z czasów, kiedy maleńką Judytkę z radością brał na ręce i unosił do góry. Tamten tata zza mglistej zasłony lat był prawdziwy. Nie zaglądał do kieliszka i w napadach szału nie bił mamy. Wytarła oczy wymiętą chusteczką. Udręczona matka przysnęła, kryjąc twarz w zimowym palcie i nie chciała jej obudzić. Uprzytomniła sobie, że skoro zdarzył się cud, a Ukrzyżowany w cichym wielkopiątkowym rendez-vous udzielił jej niezwykłej łaski, musi teraz uczynić wszystko, aby odzyskać ojca. Koła wagonu cierpliwie postukiwały, zdając się przyznawać jej niejaką rację. Winna odszukać go — przemyśliwała — pojednać się i sprawić, żeby na powrót stał się tak bliskim jak dawno temu. Wiedziała, że temu podoła. Przymknęła oczy, roniąc kolejną łzę. Czuła, że Ukrzyżowany ją w tym wesprze.