13191
Szczegóły |
Tytuł |
13191 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13191 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13191 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13191 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Guy Gavriel Kay
Letnie drzewo
Przekład Dorota Żywno
The summer tree
Data wydania oryginalnego 1984
Data wydania polskiego 1995
Letnie drzewo jest poświęcone pamięci mojej babci, Tani Pollock Birstein na
której
nagrobku widnieje napis: Piękna, Kochająca, Kochana, i która rzeczywiście taka
była.
Podziękowania
Wydaje się, że podczas pracy nad dziełem o zastraszających rozmiarach
nagromadziła się
równie zastraszająca ilość długów. Nie wszystkie można tu wymienić, lecz kilku
osobom należy
przyznać należne im miejsca na początku Gobelinu.
Chciałbym podziękować Sue Reynolds za narysowanie obrazu Fionavaru i mojemu
agentowi Johnowi Duffowi, który popierał mnie od samego początku. Alberto
Manguel i Barbara
Czarnecki użyczyli swych talentów edytorskich, a Daniel Shapiro znalazł dla mnie
sonatę Brahmsa
i pomógł stworzyć pieśń.
Ponadto muszę tu wymienić z największym szacunkiem moich rodziców, braci i
Laurę.
Najserdeczniejsze podziękowania.
Uwertura
Kiedy skończyła się wojna, spętano go pod Górą. A żeby wiadomo było, gdyby
chciał
uciec, stworzono magią i sztuką pięć kamieni strażniczych, które były ostatnim i
najwspanialszym
dziełem Ginserata. Jeden powędrował na południe, za Saeren do Cathalu, jeden
przez góry do
Eridu, a jeszcze jeden został u Revora i Dalrei na Równinie. Czwarty kamień
strażniczy zaniósł do
domu Colan, syn Conary’ego, obecnie najwyższy król w Paras Derval.
Ostatni kamień przyjęli, choć z goryczą w sercu, niedobitkowie lios alfarów.
Zaledwie
czwarta część tych, którzy udali się na wojnę z Ra-Termainem, powróciła do
Krainy Cieni z
pertraktacji u stóp Góry. Nieśli kamień i zwłoki swego króla - najbardziej
znienawidzeni przez
Mrok, bowiem na imię im Światłość.
Od tego dnia niewielu ludzi mogło się pochwalić, iż dostrzegli lios, chyba że w
postaci
cieni poruszających się na skraju lasu, gdy zmierzch zastawał wracającego do
domu rolnika czy
furmana. Przez czas jakiś wśród pospólstwa krążyła pogłoska, że co siedem lat
niewidzialnymi
drogami przybywał posłaniec na rozmowy z najwyższym królem w Paras Derval, lecz
w miarę
upływu lat takie opowieści pogrążyły się, jak to zazwyczaj bywa, w mroku na wpół
zapomnianej
historii.
Mijały wieki w nawałnicy lat. Poza domami nauki pusto brzmiało nawet imię
Conary’ego i
Ra-Termaine’a, i zapomniano również o Galopie Revora przez Daniloth w noc
czerwonego
zachodu słońca. Stał się on tematem pieśni na noce pijaństwa w karczmie, ni
mniej, ni bardziej
prawdziwych od innych tego rodzaju opowieści.
Albowiem wysławiano już nowe czyny, ulicami miasta i korytarzami pałacu
paradowali
młodsi bohaterowie, za których z kolei wznoszono toasty przy paleniskach
wiejskich karczem.
Zmieniały się przymierza, toczono nowe wojny, by koić stare rany, błyszczące
zwycięstwa
wynagradzały minione klęski, najwyżsi królowie zasiadali na tronie jeden po
drugim, niektórzy
drogą dziedziczenia, inni wymachując mieczem. A przez cały ten czas, podczas
wojen drobnych i
wielkich, za panowania wodzów słabych i potężnych, przez długie zielone lata
pokoju, gdy drogi
były bezpieczne, a plony obfite, przez cały ten czas Góra pogrążona była we śnie
- bowiem choć
wszystko inne się zmieniło, obrzędy kamieni strażniczych przetrwały. Czuwano
przy nich,
podsycano ognie naal i nigdy nie nastąpiło straszliwe ostrzeżenie kamieni
Ginserata, które miały
zmienić barwę z niebieskiej na czerwoną.
A pod wielką górą Rangat Chmurami Obarczoną na smaganej wichrem północy wiła się
w
łańcuchach zżerana nienawiścią do granic obłędu istota, która jednakże dobrze
wiedziała, że
kamienie strażnicze dadzą znak, jeśli natęży swą moc, by wyrwać się z niewoli.
Mogła jednakże czekać, będąc poza czasem, poza śmiercią. Mogła rozmyślać nad swą
zemstą i swymi wspomnieniami - pamiętała bowiem wszystko. Mogła obracać w
myślach imiona
swych wrogów, jak niegdyś szponiastymi palcami igrała z pokrytym zakrzepłą krwią
naszyjnikiem
Ra-Termaine’a. Jednakże ponad wszystko mogła czekać: czekać, gdy tymczasem
ludzkie pokolenia
mijały niczym obracające się koła gwiazd, gdy same gwiazdy zmieniały swój układ
pod naciskiem
lat. Nadejdzie czas, gdy czuwanie osłabnie, gdy zawiedzie jeden z pięciu
strażników. Wtedy, w
najmroczniejszej tajemnicy, będzie mogła użyć swej siły, by zawezwać pomoc i
nastąpi dzień, gdy
Rakoth Maugrim odzyska wolność we Fionavarze.
I tysiąc lat upłynęło pod słońcem i gwiazdami pierwszego z wszystkich światów...
Część I
Srebrny Płaszcz
Rozdział l
W chwilach spokoju, które niemal zaginęły pośród tego, co nastąpiło, częstokroć
pojawiało
się pytanie dlaczego. Dlaczego oni? Istniała łatwa odpowiedź, która wiązała się
z Ysanną, lecz w
rzeczywistości nie poruszała najistotniejszej kwestii. Siwowłosa Kimberly
odpowiadała, gdy ją
pytano, że spoglądając wstecz, widzi przebłysk wzoru, lecz nie trzeba być
jasnowidzącą, by
poniewczasie czytać z osnowy i wątku Gobelinu, a poza tym Kim zawsze była
szczególnym
przypadkiem.
W czasie gdy sesja trwała tylko jeszcze na wydziałach zawodowych, dziedzińce i
cieniste
ścieżki obszaru uniwersytetu Toronto normalnie byłyby opustoszałe przed
początkiem maja,
szczególnie w piątek wieczorem. Fakt, że największa z otwartych przestrzeni nie
była pusta, służył
za usprawiedliwienie decyzji organizatorów Drugiej Międzynarodowej Konferencji
Celtyckiej.
Dostosowując plan konferencji do wymogów niektórych ważnych prelegentów,
organizatorzy
ryzykowali, że duża część potencjalnych słuchaczy może wyjechać na lato, zanim
wszystko się
zacznie.
Oblężeni ochroniarze przy jasno oświetlonym wejściu do budynku auli woleliby
chyba, aby
tak się stało. Zaskakująco wielki tłum studentów i pracowników naukowych,
tłoczących się niczym
podnieceni przed koncertem fani rocka, zgromadził się, by wysłuchać człowieka,
dla którego
przede wszystkim ustalono tak późną datę rozpoczęcia. Tego wieczoru wygłaszał
wykład i
przewodniczył dyskusji panelowej Lorenzo Marcus. Miało to być pierwsze publiczne
wystąpienie
tego genialnego odludka, toteż w szacownych progach zwieńczonej kopułą auli były
już tylko
miejsca stojące.
Ochroniarze szukali magnetofonów, których nie można było wnosić do sali i
gestami dłoni
nakazywali przechodzić właścicielom biletów, zachowując przy tym przyjazny bądź
wrogi wyraz
twarzy, w zależności od tego, co dyktowała im ich natura. Skąpani w snopach
jaskrawego światła i
ściśnięci przez napierający tłum, nie dostrzegli ciemnej postaci, która czaiła
się w cieniu ganku, tuż
za najdalej sięgającym kręgiem światła.
Przez chwilę obserwowała tłum, po czym szybko i całkiem cicho odwróciła się i
znikła za
rogiem budynku. Tam, w niemal całkowitej ciemności, raz obejrzała się przez
ramię, a następnie
zaczęła się wspinać z nieludzką zwinnością po zewnętrznym murze budynku auli. Po
krótkiej
chwili przycupnęła przy oknie wykutym wysoko w kopule sklepienia nad aulą.
Spoglądając w dół
przez migoczące kandelabry, widziała jaskrawo oświetloną, odległą widownię i
scenę. Nawet na tej
wysokości słychać było przedostający się przez grube szkło ożywiony szmer w
auli. Uczepiona
łukowego wykuszu okna pozwoliła sobie na głodny uśmiech przyjemności. Gdyby ktoś
spośród
ludzi na najwyższej galeryjce w tym momencie odwrócił się, by podziwiać okna w
kopule, może
zauważyłby ciemny kształt postaci na tle nocy. Jednakże nikt nie miał powodów,
by spoglądać w
górę, i nikt tego nie uczynił. Na zewnątrz kopuły tajemnicza istota przywarła
bliżej do szyby w
oknie i przygotowała się na oczekiwanie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że
dokona zabójstwa
tej nocy. Taka perspektywa znacznie dodawała jej cierpliwości i z góry sprawiała
pewną
przyjemność, bowiem wyhodowano ją w takim właśnie celu, a większość stworzeń
lubi robić to, co
nakazuje im natura.
Dave Martyniuk stał jak wysokie drzewo pośród tłumu, który kłębił się w
westybulu
niczym liście. Rozglądał się za swym bratem i czuł się coraz bardziej nieswojo.
Jego nastrój nie
polepszył się, gdy zauważył szykowną postać Kevina Laine’a, który przestępował
próg z Paulem
Schaferem i dwiema kobietami. Dave właśnie odwracał się - nie miał w tym
momencie ochoty
znosić protekcjonalnego traktowania - gdy uświadomił sobie, że Laine zauważył
go.
- Martyniuk! Co ty tu robisz?
- Cześć, Laine. Mój brat bierze udział w dyskusji panelowej.
- Vince Martyniuk. Oczywiście - powiedział Kevin. - To bystry człowiek.
- Po jednym na rodzinę - zażartował Dave nieco kwaśno. Dostrzegł krzywy
uśmieszek
Paula Schafera.
Kevin Laine zaśmiał się.
- Co najmniej. Ale, zachowuję się nieuprzejmie. Znasz Paula. To jest Jennifer
Lowell i Kim
Ford, moja ulubiona pani doktor.
- Cześć - powiedział Dave, zmuszony przełożyć program, by uścisnąć jej dłoń.
- Ludzie, to jest Dave Martyniuk. Jest środkowym w naszej drużynie
koszykarskiej. Dave
jest tu na trzecim roku prawa.
- W takiej kolejności? - spytała nieco złośliwie Kim Ford, odsuwając znad oczu
pasmo
brązowych włosów. Dave próbował wymyślić jakąś odpowiedź, gdy zauważył
poruszenie w tłumie
wokół nich.
- Dave! Przepraszam za spóźnienie. - To był wreszcie Vincent. - Muszę szybko
znaleźć się
za kulisami. Niewykluczone, że nie będę mógł porozmawiać z tobą wcześniej niż
jutro. Miło mi
panią poznać - rzucił do Kim, choć nie zostali sobie przedstawieni. Vince
oddalił się spiesznie,
trzymając przed sobą aktówkę niczym dziób okrętu prującego fale tłumu.
- Twój brat? - nieco niepotrzebnie spytała Kim Ford.
- Aha. - Dave był znowu w podłym humorze. Dostrzegł Kevina Laine’a, który
zatrzymany
przez kilku innych przyjaciół najwyraźniej popisywał się swym błyskotliwym
dowcipem.
Dave pomyślał, że gdyby wrócił na wydział prawa, mógłby jeszcze posiedzieć nad
postępowaniem dowodowym dobre trzy godziny, zanim zamkną bibliotekę.
- Jesteś tu sam? - spytała Kim Ford.
- Tak, ale ja...
- Może usiadłbyś w takim razie z nami?
Nieco zaskoczony swoją reakcją, Dave wszedł do auli w ślad za Kim.
- Ona - rzekł krasnolud. Wskazał dokładnie na drugą stronę auli, gdzie Kimberly
Ford
wchodziła w towarzystwie wysokiego, barczystego mężczyzny. - To ona.
Siwobrody mężczyzna u jego boku powoli skinął głową. Stali częściowo ukryci za
kulisami
sceny, przyglądając się napływającej widowni. - Tak mi się wydaje - powiedział z
niepokojem. -
Potrzebuję jednak pięciu osób, Matt.
- Ale tylko jednej do kręgu. Ona przyszła z trzema, a tam jest teraz z nimi
czwarty. Masz
swoją piątkę.
- Mam piątkę - rzekł drugi mężczyzna. - Ale czy moją, tego nie wiem. Gdyby tylko
chodziło o to jubileuszowe głupstwo Metrana, byłoby to bez znaczenia, ale...
- Wiem, Lorenie. - Głos krasnoluda zabrzmiał zaskakująco łagodnie. - Ona jednak
jest tą, o
której nam powiadano. Mój przyjacielu, gdybym tylko mógł pomóc ci przy twych
snach...
- Sądzisz, że jestem niemądry?
- Dobrze wiesz, że nie.
Wysoki mężczyzna odwrócił się. Jego bystre spojrzenie powędrowało ku miejscu,
gdzie
siedziało pięcioro ludzi wskazanych przez jego towarzysza. Przyglądał się
uważnie każdemu z nich
po kolei, a potem wbił wzrok w twarz Paula Schafera.
Siedzący między Jennifer i Davem Paul rozglądał się po sali, jednym tylko uchem
słuchając
przewodniczącego, który przedstawiał najważniejszego prelegenta tego wieczoru,
kadząc mu
niemiłosiernie.
Światło i dźwięk w sali znikły zupełnie. Poczuł przygniatającą ciemność.
Zobaczył las,
korytarz szepczących drzew spowity we mgłę. Blask gwiazd w przestrzeni nad
drzewami. Jakimś
sposobem wiedział, że wkrótce wzejdzie księżyc, a kiedy już wzejdzie...
Znalazł się tam. Sala znikła. W ciemności nie było wiatru, lecz drzewa wciąż
szumiały i
było to coś więcej, niż tylko dźwięk. Uczucie zanurzenia w tej obcej ciemności
dopełniło się i z
jakiegoś tajnego zakamarka spojrzały na Paula straszne, udręczone oczy psa czy
też wilka. Potem
wizja rozprysła się, a niezliczone, chaotyczne obrazy pomknęły obok niego zbyt
szybko, by je
zatrzymać, z wyjątkiem jednego: wysokiego mężczyzny stojącego w mroku z wielkim,
zakrzywionym porożem jelenia na głowie.
Wtem, w szaleńczy, dezorientujący sposób, wszystko się gwałtownie urwało. Omiótł
salę
ledwie zdolnym do skupienia wzrokiem, aż znalazł wysokiego, siwobrodego
mężczyznę z boku
sceny. Mężczyznę, który rzucił coś krótko do kogoś obok, po czym podszedł do
mównicy wśród
gromkich oklasków.
- Przygotuj wszystko, Matt - powiedział Marcus. - Zabierzemy ich, jeśli zdołamy.
- Był świetny, Kim. Miałaś rację - powiedziała Jennifer Lowell. Stali przy swych
krzesłach,
czekając, aż podniecony tłum się przerzedzi. Kim Ford była zaróżowiona z
podniecenia.
- Prawda? - pytała ich wszystkich retorycznie. - Co za niesamowity mówca!
- Sądzę, że twój brat był całkiem niezły - powiedział cicho Paul Schafer do
Dave’a.
Zaskoczony Dave mruknął niezobowiązująco, po czym przypomniał coś sobie. -
Dobrze się
czujesz?
Paul patrzył przez chwilę nierozumiejącym wzrokiem, a potem skrzywił się. - Ty
też? Nic
mi nie jest. Po prostu muszę dzień odpocząć. Mononukleoza mniej więcej już mi
przeszła...
Dave, przyglądając mu się, nie był tego taki pewny. Jednak to nie jego sprawa,
jeśli Schafer
chce się wykończyć, grając w koszykówkę. Kiedyś zagrał w meczu piłki nożnej ze
złamanymi
żebrami. Trzeba po prostu przetrwać.
Kim znowu mówiła. - Wiesz, strasznie chciałabym go poznać. - Spojrzała tęsknie
na
otaczającą Marcusa gromadkę amatorów autografów.
- Prawdę mówiąc, ja też - rzekł cicho Paul. Kevin rzucił mu pytające spojrzenie.
- Dave - ciągnęła Kim - czy twój brat nie mógłby przypadkiem załatwić nam wstępu
na
przyjęcie?
Dave zaczął oczywistą odpowiedź, gdy przerwał mu głęboki głos.
- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam. - Podeszła do nich osoba wzrostu nieco
powyżej
metr dwadzieścia z opaską na jednym oku. - Nazywam się Matt Sören - powiedział
mężczyzna z
akcentem, którego Dave nie potrafił określić. - Jestem sekretarzem dr Marcusa.
Mimowolnie
usłyszałem uwagę tej młodej damy. Czy mogę powierzyć państwu sekret? - Przerwał.
- Dr Marcus
nie ma najmniejszej ochoty udać się na zaplanowane przyjęcie. Z całym szacunkiem
- dodał,
zwracając się do Dave’a - dla pańskiego wielce uczonego brata.
Jennifer zauważyła, że Kevin Laine zaczyna się rozkręcać. Czas na
przedstawienie,
pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem.
Roześmiany Kevin ruszył do natarcia. - Chce pan, żebyśmy go porwali?
Krasnolud zamrugał powiekami, a potem z głębi jego piersi dobiegł dudniący,
basowy
chichot. - Szybki pan jest, mój przyjacielu. Tak, w rzeczy samej, sądzę, że
bardzo by mu się to
spodobało.
Kevin obejrzał się na Paula Schafera.
- Spisek - szepnęła Jennifer. - Uknujmy spisek, panowie!
- To łatwe - rzekł Kevin po krótkiej chwili zastanowienia. - W chwili obecnej
Kim jest jego
siostrzenicą. On chce się z nią zobaczyć. Rodzina ważniejsza od pracy. -
Zaczekał na aprobatę
Paula.
- Doskonałe - powiedział Matt Sören. - I bardzo proste. Czy w takim razie zechce
pójść pani
ze mną po pani... hm... wuja?
- Oczywiście, że chcę! - roześmiała się Kim. - Nie widziałam się z nim od
wieków! -
Odeszła wraz z krasnoludem w stronę ludzi zgromadzonych wokół Lorenza Marcusa na
przedzie
sali.
- Cóż - rzekł Dave - ja już sobie pójdę.
- Och, Martyniuk - wybuchł Kevin - nie bądź takim drętwym prawnikiem! Ten facet
jest
słynny na cały świat. To legenda. Możesz jutro pouczyć się do postępowania
dowodowego.
Posłuchaj, przyjdź do mnie jutro po południu do biura, to wykopię dla ciebie
moje stare notatki.
Dave zamarł. Wiedział aż za dobrze, że Kevin Laine dwa lata temu zdobył nagrodę
z
dziedziny postępowania dowodowego, wraz z całym naręczem innych nagród.
Widząc jego wahanie, Jennifer poczuła nagły przypływ współczucia. Tego faceta
niejedno
gryzie, pomyślała, a zachowanie Kevina mu nie pomaga. Tak trudno przebić się
przez jego
powierzchowną błyskotliwość, by dostrzec, jaki jest naprawdę. Wbrew swej woli,
bowiem Jennifer
miała własne sposoby obrony, zaczęła sobie przypominać, jaki wpływ niegdyś
wywierało na niego
uprawianie miłości.
- Moi drodzy! Chciałabym, żebyście kogoś poznali. - Głos Kim przedarł się przez
jej myśli
niczym nóż. Zaborczo trzymała pod ramię wysokiego wykładowcę, który łaskawie
uśmiechał się
do niej. - To mój wujek Lorenzo. Wuju, to moja współlokatorka, Jennifer, Kevin i
Paul, a to jest
Dave.
Ciemne oczy Marcusa rozbłysły. - Jestem bardziej zadowolony z naszego spotkania,
niż
możecie sobie wyobrazić. Ocaliliście mnie przed niesamowicie nudnym wieczorem.
Czy zechcecie
udać się z nami do naszego hotelu, by napić się czegoś? Matt i ja zatrzymaliśmy
się w Plazie.
- Z przyjemnością - oświadczył Kevin. Odczekał chwilę. - I spróbujemy nie
zanudzać pana.
- Marcus uniósł brew.
Garstka pracowników naukowych przyglądała się z wyraźną frustracją, gdy w
siedmioro
wyszli z auli w chłodną, bezchmurną noc.
Śledziła ich również jeszcze jedna para oczu, z głębokiego cienia pod słupami
ganku auli.
Para oczu, które odbijały światło i nie mrugały.
Był to krótki i miły spacer. Szli przez rozległy środkowy trawnik miasteczka
uniwersyteckiego, potem ciemną, krętą dróżką, znaną jako Ścieżka Filozofów,
która wiła się
pomiędzy łagodnymi wzniesieniami za wydziałem prawa, akademią muzyczną i masywną
budowlą
Królewskiego Muzeum Ontario, gdzie kości dinozaurów trwały w swym długim
milczeniu. Była to
trasa, jakiej Paul Schafer unikał starannie od ponad połowy zeszłego roku.
Zwolnił nieco kroku, by odłączyć się od pozostałych. W mrokach na przedzie
Kevin, Kim i
Lorenzo Marcus snuli barokową fantazję nieprawdopodobnych pokrewieństw między
klanami
Fordów i Marcusów, z kilkoma odleglejszymi rosyjskimi przodkami Kevina
dorzuconymi do tej
mieszanki przez małżeństwo. Jennifer, uwieszona na lewym ramieniu Marcusa,
zachęcała ich
śmiechem, podczas gdy Dave Martyniuk w milczeniu biegł susami po trawie obok
ścieżki,
sprawiając wrażenie osoby jakby nieco nie na miejscu. Matt Sören, towarzyski w
spokojny sposób,
zwolnił kroku, by dotrzymać tempa Paulowi. Schafer jednakże wyłączył się i
powoli rozmowy i
śmiech zaczęły gasnąć. Ostatnio często pogrążał się w takie stany i po chwili
miał wrażenie, że
idzie sam.
Być może właśnie dlatego, gdzieś w połowie drogi, zauważył coś, co uszło uwagi
pozostałych. Wyrwało go to szybko z zamyślenia, lecz przez krótką chwilę szedł
jeszcze w
milczeniu, zanim zwrócił się do krasnoluda obok.
- Czy jest jakiś powód - spytał bardzo cicho - dla którego moglibyście być
śledzeni?
Matt Sören tylko na moment przerwał marsz. Zaczerpnął głęboko tchu. - Gdzie? -
spytał
głosem równie przyciszonym.
- Za nami, na lewo. Zbocze wzgórza. Czy jest jakiś powód?
- Może być. Proszę, czy mógłbyś się nie zatrzymywać? I proszę niczego na razie
nie mówić
- to nie musi być nic ważnego. - Gdy Paul zawahał się, krasnolud ścisnął go za
ramię. - Proszę? -
powtórzył. Schafer po chwili skinął głową i przyspieszył kroku, by dogonić grupę
wyprzedzającą
go teraz o kilkanaście metrów. Panował w niej wesoły nastrój. Tylko Paul, który
nasłuchiwał,
wyłowił ostry, raptownie urwany krzyk w ciemności za nimi. Mrugnął oczami, lecz
przez jego
twarz nie przemknął żaden grymas.
Matt Sören dołączył do nich, gdy dotarli do końca zacienionej dróżki i wyszli w
hałas i
jaskrawe światła ulicy Bloor. Przed nimi wznosiła się ogromna sterta kamieni
starego hotelu Plaza.
Zanim przeszli na drugą stronę ulicy, Matt położył dłoń na ramieniu Schafera.
- Dziękuję - rzekł krasnolud.
- No więc - powiedział Lorenzo Marcus, gdy rozsiedli się na krzesłach w jego
apartamencie
na szesnastym piętrze - może opowiedzielibyście mi coś o sobie? O sobie -
powtórzył, upominające
wznosząc palec ku szczerzącemu zęby Kevinowi. - Może ty byś zaczęła? - ciągnął
Marcus,
zwracając się do Kim. - Co studiujesz?
Kim z wdziękiem przychyliła się do jego prośby. - Cóż, właśnie kończę rok
interny na...
- Wstrzymaj się, Kim.
To był Paul. Ignorując wściekłe spojrzenie krasnoluda, wbił wzrok w gospodarza.
-
Przepraszam, doktorze Marcus. Mam kilka własnych pytań i żądam udzielenia
natychmiastowych
odpowiedzi, albo wszyscy idziemy do domu.
- Paul, co się...
- Nie, Kev. Posłuchaj przez chwilę. - Wszyscy spoglądali na bladą, przejętą
twarz Schafera.
- Dzieje się coś bardzo dziwnego. Chcę wiedzieć - powiedział do Marcusa -
dlaczego tak zależało
panu na oddzieleniu nas od tłumu. Dlaczego posłał pan swego przyjaciela, żeby
tym się zajął. Chcę
wiedzieć, co pan mi zrobił tam w auli. I naprawdę chcę się dowiedzieć, dlaczego
byliśmy śledzeni
po drodze.
- Śledzeni? - Wstrząs malujący się na twarzy Lorenza Marcusa był wyraźnie
szczery.
- Właśnie - rzekł Paul - i chciałbym też dowiedzieć się, co to było.
- Matt? - spytał szeptem Marcus.
Krasnolud posłał Paulowi Schaferowi długie spojrzenie, które ten wytrzymał. -
Nasze
interesy są różne, nie mogę być lojalny względem ciebie - oświadczył. Po chwili
Matt Sören
pokiwał głową i zwrócił się do Marcusa.
- Przyjaciele z domu - rzekł. - Zdaje się, że są tacy, którzy chcą dokładnie
wiedzieć, co
robisz, kiedy... podróżujesz.
- Przyjaciele? - zapytał Marcus Lorenzo.
- Oględnie mówiąc. Bardzo oględnie.
Zapadła cisza. Marcus odchylił się w swym fotelu, głaszcząc siwą brodę. Zamknął
oczy.
- Nie w taki sposób chciałbym zacząć - powiedział wreszcie - lecz być może tak
będzie
najlepiej. - Zwrócił się do Paula. - Winien ci jestem przeprosiny. Tego wieczoru
poddałem cię
czemuś, co nazywamy przebadaniem. To nie zawsze działa. Niektórzy potrafią się
przed tym
obronić, a czasami, jak w twoim przypadku, mogą zdarzyć się dziwne rzeczy. To,
co zaszło między
nami, mnie również wytrąciło z równowagi.
Spojrzenie oczu Paula, bardziej niebieskich niż szarych w świetle lampy, było
zdumiewająco pozbawione zdziwienia. - Będziemy musieli porozmawiać o tym, co
zobaczyliśmy -
powiedział do Lorenza Marcusa - ale, niech pan powie, po co pan to w ogóle
zrobił?
Tak oto dotarli do sedna. Kevin, który nachylał się, wyostrzywszy wszystkie
zmysły,
zobaczył, jak Lorenzo zaczerpnął głęboko tchu i w tym samym momencie przed
oczami stanął mu
obraz własnego życia i siebie stojącego na krawędzi przepaści.
- Ponieważ - odparł Lorenzo Marcus - miałeś rację, Paul. Nie miałem tylko ochoty
uciec
przed nudnym przyjęciem dzisiejszego wieczoru. Jesteście mi potrzebni. Wszyscy
pięcioro.
- Nas nie jest pięcioro - wtrącił się Dave. - Ja nie mam nic wspólnego z tymi
ludźmi.
- Szybko wypierasz się znajomości, Dave’ie Martyniuku - odwarknął Marcus. -
Jednakże -
podjął wątek, nieco łagodniej po tej chwili chłodu - nie ma to teraz znaczenia -
a żebyś zrozumiał,
muszę spróbować to wyjaśnić. Co jest teraz znacznie trudniejsze, niż byłoby
niegdyś. - Zawahał
się, ponownie dotykając brody.
- Pan nie jest Lorenzem Marcusem, prawda? - spytał bardzo cicho Paul.
W ciszy wysoki mężczyzna ponownie zwrócił się do niego. - Dlaczego tak
twierdzisz?
Paul wzruszył ramionami. - Mam rację?
- To badanie było prawdziwą pomyłką. Tak - powiedział ich gospodarz - masz
rację. - Dave
przeniósł spojrzenie pełne wrogości i niedowierzania z Paula na jego rozmówcę. -
Chociaż w
pewnym sensie jestem Marcusem - o tyle, o ile ktokolwiek nim jest. Nie ma nikogo
innego. Lecz
Marcus nie jest mną.
- A kim pan jest? - To zapytała Kim. Odpowiedzi udzielił głos nagle głęboki
niczym
zaklęcie.
- Nazywam się Loren. Ludzie nazywają mnie Srebrnym Płaszczem. Mój przyjaciel to
Matt
Sören, który niegdyś był królem krasnoludów. Przybywamy z Paras Derval, gdzie
rządzi Ailell, ze
świata, który nie jest waszym światem.
W kamiennej ciszy, jaka nastąpiła po tym, Kevin Laine, który przez wszystkie
noce swego
życia ścigał złudy, poczuł zdumiewające wzburzenie w głębi serca. Głos starego
człowieka
przesycony był mocą i to przemówiło do niego na równi ze słowami.
- Dobry Boże - szepnął. - Paul, skąd wiedziałeś?
- Zaczekaj moment! Ty w to wierzysz? - zjeżył się bojowo Dave Martyniuk. - Nigdy
w
życiu nie słyszałem podobnej bzdury! - Odstawił kieliszek i dwoma długimi
krokami przemierzył
połowę przestrzeni dzielącej go od drzwi.
- Dave, proszę!
To go zatrzymało. Powoli odwrócił się na środku pokoju twarzą do Jennifer
Lowell. - Nie
odchodź - błagała. - On powiedział, że jesteśmy mu potrzebni.
Po raz pierwszy zauważył, że jej oczy są zielone. Potrząsnął głową. - Czemu to
cię
obchodzi?
- Nie słyszałeś tego? - odparła. - Niczego nie czułeś?
Nie zamierzał mówić tym ludziom, co usłyszał, czy czego nie usłyszał w głosie
starego
człowieka, lecz zanim zdołał to wyjaśnić, odezwał się Kevin Laine.
- Dave, możemy pozwolić sobie na wysłuchanie go. Jeśli istnieje jakieś
niebezpieczeństwo,
albo to rzeczywiście bzdura, zawsze możemy uciec potem.
Wychwycił prowokację zawartą w tych słowach i to, co sugerowały. Jednakże nie
podjął
wyzwania. Nie odwracając się od Jennifer, zbliżył się do niej i usiadł obok na
kanapie. Nawet nie
spojrzał na Kevina Laine’a.
Zapadła cisza i to Jennifer ją przerwała. - Zgoda, doktorze Marcus, czy jak woli
pan być
nazywany, posłuchamy. Proszę jednak o wyjaśnienia. Bo ja jestem teraz
przerażona.
Nie jest wiadome, czy Loren Srebrny Płaszcz miał wtedy wyobrażenie tego, co
przyszłość
trzyma w zanadrzu dla Jennifer, lecz posłał jej tak czułe spojrzenie, na jakie
stać było człowieka o
naturze szarpanej burzami, lecz mimo to, bardziej chyba serdecznej. A potem
rozpoczął opowieść.
- Istnieje wiele światów - powiedział - tkwiących w pętlach i spiralach czasu,
które rzadko
się przecinają, tak więc w większości pozostają dla siebie nieznane. Tylko we
Fionavarze,
pierwszym dziele stworzenia, którego inne światy są niedoskonałym
odzwierciedleniem, gromadzi
się i przechowuje wiedzę o tym, jak przerzucać między nimi mosty - a nawet tam
lata nie obeszły
się łaskawie ze starożytną wiedzą. Matt i ja dokonywaliśmy już przejść, lecz
zawsze z trudem,
bowiem wiele zapomniano nawet we Fionavarze.
- Jak? W jaki sposób przechodzicie? - odezwał się Kevin.
- Najłatwiej nazwać to magią, choć potrzeba czegoś więcej, niż samych czarów.
- Twoich czarów? - ciągnął Kevin.
- Tak, jestem czarodziejem - rzekł Loren. - Przejście było moim dziełem. Taki
też, jeśli
pójdziecie z nami, będzie powrót.
- To śmieszne! - ponownie wybuchł Martyniuk. Tym razem nie chciał patrzeć na
Jennifer. -
Czary. Przejścia. Pokaż mi coś! Gadanie nic nie kosztuje, a ja nie wierzę w ani
jedno twoje słowo.
Loren spojrzał chłodno na Dave’a. Kim, dostrzegłszy to, wstrzymała oddech. Potem
jednak
sroga twarz zmarszczyła się w nagłym uśmiechu. W jego oczach zatańczyły iskry.
- Masz rację - rzekł mężczyzna. - To rzeczywiście najprostszy sposób. Patrz
więc.
W pokoju zapanowała cisza na niemal dziesięć sekund. Kevin dostrzegł kątem oka,
że
krasnolud również znieruchomiał. Co to będzie, pomyślał.
Ujrzeli zamek.
Tam, gdzie przed chwilą stał Dave Martyniuk, pojawiły się mury obronne i wieże,
ogród,
środkowy dziedziniec, otwarty plac przed murami, a na najwyższej wieżyczce
jakimś cudem na nie
istniejącym wietrze powiewał sztandar. Na sztandarze Kevin dostrzegł półksiężyc
nad rozłożystym
drzewem.
- Paras Derval - rzekł cicho Loren, przyglądając się swemu dziełu z nieco tęskną
miną - w
Brenninie, Najwyższym Królestwie Fionavaru. Zauważcie flagi na wielkim placu
przed pałacem.
Wywieszono je z okazji zbliżających się uroczystości, bowiem ósmy dzień po pełni
księżyca tego
miesiąca zakończy piąte dziesięciolecie panowania Ailella.
- A my? - głos Kimberly był cienki jak pergamin. - Jakie jest tam miejsce dla
nas?
Krzywy uśmiech złagodził rysy twarzy Lorena. - Obawiam się, że nie bardzo
bohaterskie,
choć mam nadzieję, że znajdziecie w tym dla siebie przyjemność. Wiele się czyni,
by uświetnić
rocznicę. W Brenninie panowała długa wiosenna susza i uznano, że stosownie
będzie dać ludziom
sposobność do radości. I przychylam się do stwierdzenia, że jest ku temu powód.
W każdym razie,
Metran, pierwszy mag Ailella, postanowił, że dla niego i ludu prezentem od rady
magów będzie
sprowadzenie pięciu ludzi z innego świata - po jednym na każde dziesięciolecie
panowania - by
spędzili z nami dwa świąteczne tygodnie.
- Indianie na dworze króla Jakuba? - Kevin Laine zaśmiał się na głos.
Niemal od niechcenia Loren rozwiał machnięciem dłoni zjawę pośrodku pokoju. -
Obawiam się, że jest w tym nieco prawdy. Pomysły Metrana... jest pierwszym w mej
radzie, lecz
ośmielę się stwierdzić, że nie zawsze muszę się z nim zgadzać.
- Jesteś tutaj - powiedział Paul.
- I tak zamierzałem spróbować kolejnego przejścia - odparł szybko Loren. - Wiele
czasu
upłynęło od chwili, gdy ostatni raz byłem w waszym świecie jako Lorenzo Marcus.
- Czy ja dobrze zrozumiałam? - spytała Kim. - Chcesz, abyśmy jakimś sposobem
przeszli z
tobą do twego świata, a potem sprowadzisz nas z powrotem?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Spędzicie z nami jakieś dwa tygodnie, lecz kiedy
wrócimy do
tego pokoju, upłynie zaledwie kilka godzin od chwili wyruszenia stąd.
- Cóż - rzekł Kevin z chytrym uśmieszkiem - to z pewnością powinno cię zachęcić,
Martyniuk. Pomyśl tylko, Dave, dwa dodatkowe tygodnie na naukę do egzaminu z
postępowania
dowodowego!
Dave oblał się jaskrawym rumieńcem, a atmosfera napięcia została przełamana.
- Zgadzam się, Lorenie Srebrny Płaszczu - powiedział Kevin Laine, gdy wreszcie
ucichli.
Udało mu się wykrzywić w uśmiechu. - Zawsze chciałem pojawić się na dworze w
barwach
wojennych. Kiedy startujemy?
Loren przyjrzał mu się uważnie. - Jutro. Wczesnym wieczorem, jeśli mam ustalić
porę. Nie
będę was prosił o decydowanie się teraz. Zastanówcie się nad tym przez resztę
dzisiejszego
wieczoru i dzień jutrzejszy. Jeśli zechcecie udać się ze mną, przybądźcie tu
popołudniu.
- A ty? Co będzie, jeśli nie przyjdziemy? - Czoło Kim przecinała pionowa
zmarszczka,
która zawsze pojawiała się w chwilach stresu.
Loren sprawiał wrażenie zaniepokojonego tym pytaniem. - Jeśli tak się stanie,
poniosę
klęskę. Zdarzało się to już wcześniej. Nie martw się o mnie... siostrzenico. -
Niesamowite, co
uśmiech robił z jego twarzą. - Zostawmy to może tak, jak jest - ciągnął, widząc
wciąż malujące się
w oczach Kim niezdecydowanie i troskę. - Jeśli postanowicie przyjść, bądźcie tu
jutro. Ja będę
czekał.
- Jedna rzecz... - To był znowu Paul. - Przepraszam, że wciąż zadaję niemiłe
pytania, lecz
nadal nie wiemy, czym było to coś na Ścieżce Filozofów.
Dave zapomniał. Jennifer nie. Oboje spojrzeli na Lorena. Wreszcie odezwał się,
zwracając
bezpośrednio do Paula. - W Fionavarze istnieje magia. Pokazałem wam jej nieco,
nawet tu. Istnieją
również pewne istoty, dobre i złe, które współżyją z ludzkością. Wasz świat
również kiedyś był
taki, choć od dawna już oddala się od wzorca. Legendy, o których dziś mówiłem w
auli, są ledwie
rozumianym echem przeszłości, gdy u zarania dziejów człowiek nie chodził po
ziemi sam, a wśród
lasów i wzgórz krążyły inne istoty, zarówno przyjazne, jak i wrogie. - Przerwał.
- Sądzę, że to, co
szło za nami, to był jeden ze svart alfar. Mam rację, Matt?
Krasnolud pokiwał głową bez słowa.
- Svartowie - ciągnął Loren - są złośliwą rasą i w swym czasie wyrządzili wiele
złego.
Niewielu ich już zostało. Ten svart, odważniejszy od większości, jak się zdaje,
w jakiś sposób
przedostał się za Mattem i mną w czasie naszego przejścia. Są brzydkimi istotami
i czasami
niebezpiecznymi, choć zwykle jedynie w większej liczbie. Ten, jak podejrzewam,
nie żyje. - Znów
spojrzał na Matta.
Jeszcze raz krasnolud stojący przy drzwiach skinął głową.
- Wolałabym, żebyś mi tego nie powiedział - rzekła Jennifer.
Głęboko osadzone oczy czarodzieja znów były pełne zadziwiającej czułości, kiedy
na nią
spojrzał. - Przykro mi, że przestraszyłaś się dzisiejszego wieczoru. Czy
przyjmiesz moje
zapewnienie, że nie musisz się więcej niepokoić svartami, bez względu na to, jak
przerażający
mogą się wydawać ze słyszenia? - Przerwał, nie spuszczając z niej oczu. - Nie
żądałbym od was
niczego, co jest niezgodne z waszym charakterem. Po prostu przekazałem wam
zaproszenie, nic
więcej. Być może po rozstaniu z nami łatwiej wam będzie się zdecydować. - Wstał.
Inny rodzaj mocy. To człowiek przyzwyczajony do wydawania rozkazów, pomyślał
Kevin
kilka chwil później, gdy w pięcioro znaleźli się za drzwiami pokoju. Poszli
korytarzem w stronę
windy.
Matt Sören zamknął za nimi drzwi.
- Jak bardzo źle z tobą? - spytał ostro Loren.
Krasnolud skrzywił się. - Nie najgorzej. Byłem nieuważny.
- Nóż? - Mag szybko pomagał przyjacielowi zdjąć pomniejszoną marynarkę, w którą
ten
był ubrany.
- Chciałbym, aby tak było. W rzeczywistości to zęby. - Loren zaklął w nagłym
gniewie, gdy
marynarka wreszcie się zsunęła, odsłaniając ciemną, zakrzepłą krew, która
plamiła koszulę na
lewym ramieniu krasnoluda. Zaczął delikatnie oddzierać materiał wokół rany,
klnąc pod nosem
przez cały czas.
- Nie jest aż tak źle, Lorenie. Uspokój się. Musisz przyznać, że byłem sprytny,
zdejmując
marynarkę, zanim udałem się w pościg za nim.
- Tak, bardzo sprytny. I całe szczęście, bo ostatnio moja własna głupota
przeraża mnie! Jak,
na Conalla Cernacha, mogłem pozwolić svart alfarowi przejść razem z nami? -
Wyszedł z pokoju
szybkim krokiem i powrócił chwilę później z ręcznikami zmoczonymi w gorącej
wodzie.
Krasnolud w milczeniu znosił przemywanie rany. Kiedy zaschnięta krew została
usunięta,
wyraźnie widać było ślady ugryzienia, sine i bardzo głębokie.
Loren obejrzał je dokładnie. - Jest bardzo źle, mój przyjacielu. Czy jesteś dość
silny, by
pomóc mi to wyleczyć? Moglibyśmy jutro polecić zrobienie tego Metranowi albo
Teyrnonowi, ale
wolałbym raczej nie czekać.
- Możesz zaczynać. - Matt zamknął oczy.
Mag odczekał chwilę, po czym ostrożnie położył dłoń nad raną. Wypowiedział ciche
słowo,
a potem jeszcze jedno. Pod jego długimi palcami opuchlizna na ramieniu
krasnoluda zaczęła
powoli znikać. Kiedy jednak skończył, twarz Matta Sörena zlana była potem.
Zdrową ręką Matt
sięgnął po ręcznik i wytarł czoło.
- Dobrze się czujesz? - spytał Loren.
- Doskonale.
- Doskonale! - przedrzeźniał wściekle czarodziej. - Wiesz, pomogłoby, gdybyś nie
grał
zawsze milczącego bohatera! Skąd mam wiedzieć, kiedy naprawdę cię boli, jeśli
zawsze dajesz mi
taką samą odpowiedź?
Krasnolud spojrzał na Lorena swym ciemnym okiem i na jego twarzy odmalował się
cień
rozbawienia. - Nie masz - powiedział. - Nie masz wiedzieć.
Loren uczynił gest ostatecznego zniecierpliwienia i znów wyszedł z pokoju;
wrócił zaś z
jedną ze swych koszul, którą zaczął ciąć na pasy.
- Lorenie, nie obwiniaj się za wpuszczenie svarta. Nie mogłeś nic na to
poradzić.
- Nie bądź głupi! Powinienem był wykryć jego obecność, kiedy tylko spróbował
wejść do
kręgu.
- Bardzo rzadko bywam głupi, mój przyjacielu. - Ton krasnoluda był łagodny. -
Nie mogłeś
o niej wiedzieć, ponieważ miał na sobie to, kiedy go zabiłem. - Sören sięgnął do
kieszeni i wyjął
przedmiot, który uniósł w dłoni. Była to srebrna bransoleta delikatnej roboty z
wprawionym w nią
drogocennym kamieniem, zielonym jak szmaragd.
- Kamień vellin! - szepnął z przerażeniem Loren Srebrny Płaszcz. - Aby osłaniał
go przede
mną. Matt, ktoś dał vellin svart alfarowi.
- Na to wygląda - przyznał krasnolud.
Czarodziej milczał; szybko bandażował ramię Matta sprawnymi dłońmi. Kiedy
skończył,
podszedł do okna, wciąż bez słowa. Otworzył je i nocny podmuch wiatru załopotał
białymi
zasłonami. Loren spojrzał na nieliczne samochody jadące po ulicy daleko w dole.
- Tych pięcioro ludzi - powiedział wreszcie, wciąż patrząc na dół. - Do czego ja
ich
zabieram? Czy mam jakieś prawo?
Krasnolud nie odpowiedział.
Po chwili Loren znów się odezwał, a przemówił właściwie do siebie.
- Tak wiele przemilczałem.
- Rzeczywiście.
- Czy źle postąpiłem?
- Może. Rzadko się jednak pod tym względem mylisz. Ysanna również. Jeśli
czujesz, że są
potrzebni...
- Ale nie wiem po co! Nie wiem jak. To tylko jej sny, moje przeczucia...
- Więc zaufaj sobie. Zaufaj swoim przeczuciom. Ta dziewczyna rzeczywiście jest
zaczepem, a ten drugi, Paul...
- On jest czymś innym. Nie wiem - czym.
- Ale zawsze czymś. Od dawna coś cię dręczyło, mój przyjacielu. Sądzę, że nie
bez
przyczyny.
Czarodziej odwrócił się od okna, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. - Obawiam
się, że
możesz mieć rację. Matt, kto mógłby kazać nas śledzić?
- Ktoś, kto pragnie twej porażki. To powinno nam coś powiedzieć.
Loren pokiwał głową w zamyśleniu. - Ale kto - ciągnął, spoglądając na bransoletę
z
zielonym kamieniem, którą wciąż trzymał krasnolud - kto oddałby taki skarb w
ręce svart alfara?
Krasnolud również długo przyglądał się kamieniowi, zanim odpowiedział.
- Ktoś, kto pragnie twojej śmierci - odrzekł Matt Sören.
Rozdział 2
Dziewczyny pojechały w milczeniu na zachód wspólną taksówką do dwupoziomowego
mieszkania, które wynajmowały przy High Parku. Jennifer, częściowo dlatego, że
bardzo dobrze
znała swą współlokatorkę, postanowiła, że pierwsza nie poruszy kwestii tego, co
się wydarzyło tej
nocy, tego, co obie wyczuwały w słowach starca.
Musiała jednak radzić sobie również z własnymi, złożonymi emocjami, przyglądając
się,
jak głębokie cienie parku przesuwają się po ich prawej stronie, gdy skręciły w
Parkside Drive.
Kiedy wysiadły z taksówki, podmuch nocnego wiatru wydał im się niezwykle zimny
jak na tę porę
roku. Jennifer przez chwilę spoglądała na drugą stronę ulicy, na cicho szumiące
drzewa.
Po wejściu do środka odbyły rozmowę o kwestii wyboru, o tym, czy zrobić, czy nie
zrobić
czegoś, i była to rozmowa, którą każda z nich mogła przewidzieć.
Dave Martyniuk odmówił Kim, która zaproponowała, że go podwiezie taksówką i
poszedł
pieszo milę na zachód do swego mieszkania na Palmerston. Szedł szybko sportowym
krokiem, w
którym wyczuwało się gniew i napięcie. Zbyt szybko wypierasz się znajomości,
powiedział ten
stary człowiek. Dave wykrzywił się w grymasie i przyspieszył kroku. Co on mógł o
tym wiedzieć?
Telefon zaczął dzwonić w chwili, gdy otwierał drzwi do swego mieszkania w
suterynie.
- Tak? - Podniósł słuchawkę przy szóstym dzwonku.
- Zapewne jesteś z siebie bardzo zadowolony?
- Jezu, tato. O co chodzi tym razem?
- Nie klnij, kiedy mówisz do mnie. Umarłbyś, gdybyś miał zrobić coś, co
sprawiłoby nam
przyjemność, prawda?
- Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz.
- Jakie słownictwo. Jaki szacunek.
- Tato, nie mam na to czasu.
- Tak, ukrywaj się przede mną. Poszedłeś dziś na ten wykład jako gość Vincenta.
A potem
wyszedłeś z człowiekiem, na rozmowie z którym tak bardzo mu zależało. I nawet
nie pomyślałeś,
żeby spytać swego brata?
Dave ostrożnie zaczerpnął tchu. Jego odruchowy gniew ustąpił przed starym żalem.
- Tato,
proszę, uwierz mi - to wcale nie było tak. Marcus wyszedł z tymi ludźmi dlatego,
że nie miał
ochoty na rozmowy z naukowcami takimi, jak Vince. Ja po prostu poszłem na
przyczepkę.
- Poszedłeś po prostu na przyczepkę - ojciec przedrzeźniał go swym wyraźnie
ukraińskim
akcentem. - Jesteś kłamcą. Tak mu zazdrościsz, że...
Dave odwiesił słuchawkę. Wyciągnął wtyczkę aparatu z gniazdka. Z wściekłą
goryczą i
bólem przyglądał się telefonowi, który, minutę, dwie, trzy... wciąż nie dzwonił.
Pożegnali się z dziewczynami i odprowadzili wzrokiem oddalającego się w mrok
Martyniuka.
- Czas na kawę, amigo - rzucił wesoło Kevin Laine. - Mamy wiele do omówienia,
prawda?
Paul zawahał się i w tym momencie nastrój Kevina prysł niczym bańka mydlana.
- Chyba nie dziś. Mam kilka rzeczy do zrobienia, Kev.
Uraza, która zakiełkowała w głębi duszy Kevina Laine’a, niebezpiecznie domagała
się
uzewnętrznienia. On powiedział jednak tylko - W porządku. Dobranoc. Może
zobaczymy się jutro.
- Odwrócił się raptownie i, pomimo świateł, przebiegł przez Bloor do miejsca,
gdzie zaparkował
samochód. Nieco zbyt szybko pojechał do domu cichymi ulicami.
Było po pierwszej, gdy zatrzymał się na alejce podjazdowej, więc wszedł do domu
najciszej, jak potrafił, delikatnie zaciągając zasuwę w drzwiach.
- Nie spałem, Kevinie. Wszystko w porządku.
- Czemu jeszcze nie śpisz o tej porze? Jest już bardzo późno, abba. - Jak
zawsze, użył
hebrajskiego słowa na określenie ojca.
Sol Laine siedzący przy kuchennym stole w piżamie i szlafroku uniósł w zdumieniu
brew
na widok wchodzącego Kevina. - Czy potrzebne mi pozwolenie syna, żeby późno
kłaść się spać?
- A czyje inne? - Kevin usiadł ciężko na jednym z pozostałych krzeseł.
- Dobra odpowiedź - pochwalił go ojciec. - Napijesz się herbaty?
- Brzmi miło.
- Jak tam wykład? - zapytał Sol, krzątając się przy wrzącym czajniku.
- Niezły. Prawdę mówiąc, bardzo dobry. Później poszliśmy napić się z wykładowcą.
-
Kevin chwilę zastanawiał się nad opowiedzeniem ojcu o tym, co się wydarzyło,
lecz trwało to
bardzo krótko. Ojciec i syn od dawna mieli zwyczaj ochraniania się nawzajem, a
Kevin wiedział,
że było to coś, z czym Sol nie potrafiłby sobie poradzić. Żałował, że tak jest;
dobrze byłoby,
pomyślał z odrobiną goryczy, mieć z kim porozmawiać.
- Jennifer czuje się dobrze? A jej przyjaciółka?
Gorycz Kevina ustąpiła fali miłości do staruszka, który sam go wychował. Sol,
przy swych
ortodoksyjnych poglądach, nigdy nie zdołał pogodzić się ze związkiem swego syna
z katoliczką
Jennifer - i miał do siebie żal o to. A więc przez krótki czas, jaki spędzili
razem, a także potem,
ojciec Kevina traktował Jen niczym bezcenny klejnot.
- Czuje się doskonale. Przekazuje pozdrowienia. Kim też ma się świetnie.
- Ale Paul nie?
Kevin zamrugał powiekami. - Och, abba, jesteś dla mnie za bystry. Czemu tak
mówisz?
- Ponieważ gdyby wszystko było u niego w porządku, poszedłbyś gdzieś z nim po
wykładzie. Tak jak zawsze robiliście dawniej. Ty byłbyś gdzieś w mieście. Ja
piłbym swą herbatę
sam, zupełnie sam. - Błysk w jego oczach zadawał kłam żałosnemu
sentymentalizmowi jego słów.
Kevin roześmiał się na głos, a potem nagle zamilkł i powiedział z goryczą:
- Nie, coś z nim nie jest w porządku. Mam jednak wrażenie, że jestem jedyną
osobą, która
podaje w wątpliwość jego dobre samopoczucie. Sądzę, że zaczynam mu się
naprzykrzać. Nie lubię
tego.
- Czasami - rzekł jego ojciec, napełniając szklanki z metalowymi uchwytami w
rosyjskim
stylu - przyjaciel musi być taki.
- Ale nikt inny nie uważa, by działo się coś złego. Mówią po prostu, że musi
upłynąć nieco
czasu.
- Bo musi, Kevinie.
Kevin niecierpliwie machnął dłonią. - Wiem o tym. Nie jestem tak głupi. Ale ja
go znam,
znam bardzo dobrze i wiem, że jest... Jest w tym coś jeszcze, ale nie wiem co.
Jego ojciec nie odzywał się przez chwilę. - Jak dawno to było? - spytał
wreszcie.
- Dziesięć miesięcy - odpowiedział beznamiętnie Kevin. - Zeszłego lata.
- Ach! - Sol potrząsnął swą ciężką, wciąż piękną głową. - Taka straszna rzecz.
Kevin nachylił się. - Abba, on się odcina. Od wszystkich. Nie wiem... obawiam
się tego, co
się może stać. A nie potrafię przemówić do niego.
- Myślisz, że próbujesz zbyt nachalnie? - spytał łagodnie Sol Laine.
Jego syn opadł na oparcie krzesła. - Może - odrzekł, i starzec dostrzegł, ile
wysiłku
kosztowała go ta odpowiedź. - To boli, abba, on jest tak skomplikowany.
Sol Laine, który ożenił się późno, stracił żonę, która umarła na raka, gdy
Kevin, ich jedyne
dziecko, miał pięć lat. Spojrzał teraz na swego przystojnego, jasnowłosego syna
z uczuciem bólu w
sercu. - Kevinie - rzekł - będziesz musiał się nauczyć - a przyjdzie ci to
ciężko - że czasami nic nie
można uczynić. Czasami po prostu nic nie można zrobić.
Kevin dokończył herbatę. Ucałował ojca w czoło i poszedł do łóżka, zdjęty
smutkiem, który
był dla niego czymś nowym, i uczuciem tęsknoty, którą znał bardzo dobrze.
Obudził się raz w nocy, kilka godzin przed tym, jak coś przerwało sen Kimberly.
Sięgnąwszy po notatnik, który trzymał przy łóżku, nabazgrał jedną linijkę i
ponownie zapadł w sen.
„Jesteśmy sumą naszych tęsknot”, napisał. Ale Kevin był autorem piosenek, nie
poetą i nigdy tego
nie wykorzystał.
Tej nocy również Paul Schafer poszedł pieszo do domu, na północ Avenue Road i
dwie
przecznice dalej do Bernard. Szedł jednak wolniejszym krokiem niż Dave i po jego
ruchach nie
można było odgadnąć jego myśli ani nastrojów. Trzymał ręce w kieszeniach i dwa,
czy trzy razy,
gdy światła na ulicy przerzedzały się, spoglądał w niebo na poszarpane wzory
chmur, które raz
odsłaniały, a raz przykrywały księżyc.
Dopiero gdy stanął na progu domu, na jego twarzy pojawił się jakiś wyraz - a
było to tylko
chwilowe niezdecydowanie, jakby rozważał, czy lepiej przespać się, czy być może
pochodzić
dookoła bloku.
Schafer jednak wszedł do środka i otworzył drzwi swego mieszkania na parterze.
Zapaliwszy lampę w salonie, napełnił kieliszek i zasiadł z nim w głębokim
fotelu. Znów jego blada
twarz pod ciemną, gęstą czupryną nie wyrażała niczego. I znów, gdy dużo później
jego usta i oczy
poruszyły się, odmalował się w nich rodzaj niezdecydowania, szybko starty tym
razem przez
zaciśnięcie szczęk.
Pochylił się w bok do wieży stereo, włączył magnetofon i włożył kasetę.
Częściowo
dlatego, że było bardzo późno, ale tylko częściowo, przełączył wzmacniacz i
nałożył słuchawki.
Potem zgasił jedyne światło w pokoju.
Była to prywatna taśma, którą sam nagrał rok temu. Kiedy tak siedział bez ruchu
w
ciemności, zaczęły rozbrzmiewać z niej dźwięki z poprzedniego lata: odbywający
się w budynku
Edwarda Johnsona należącym do akademii muzycznej występ dyplomowy dziewczyny
imieniem
Rachel Kincaid. Dziewczyny o włosach ciemnych jak jego włosy i ciemnych oczach
niepodobnych
do żadnych innych na świecie.
I Paul Schafer, który wierzył w to, że człowiek powinien być w stanie znieść
wszystko, a
przede wszystkim wierzył w to w odniesieniu do siebie, słuchał tak długo, jak
mógł, i znów poniósł
klęskę. Kiedy zaczął się drugi utwór, zaczerpnął z drżeniem tchu i gwałtownie
uciszył urządzenie
wciśnięciem klawisza.
Wyglądało na to, że istnieją jeszcze rzeczy niemożliwe do wykonania. Więc trzeba
robić
wszystkie inne najlepiej, jak potraf