4754
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 4754 |
Rozszerzenie: |
4754 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 4754 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 4754 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
4754 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
LEONARD CARPENTER
CONAN RENEGAT
(PRZE�O�Y�: MAREK MASTALERZ)
SCAN-DAL
Dla Cheryl
I
PR�BA STALI
- Kto idzie?
Ostry g�os wartownika sprawi�, �e kary rumak bojowy zmyli� krok. Zirytowany
je�dziec wbi� pi�ty w boki konia, zawr�ci� go wok� stra�nika i zatrzyma� si� na
wprost niego.
- Nazywam si� Conan, pochodz� z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Kt�r�dy
do obozu Hundolfa?
Je�dziec m�wi� po kotyjsku z barbarzy�skim akcentem. By� okaza�ym m�czyzn�
u progu doros�o�ci. Jego czarne jak smo�a, r�wno przyci�te w�osy wygl�da�y
r�wnie
wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywa�a g��boka, r�wna
opalenizna - zapewne dzie�o blasku s�o�ca odbitego od p�nocnych p�l lodowych.
Wzrost
przybysza i ci�ar bojowego rynsztunku t�umaczy�y wyb�r tak krzepkiego
wierzchowca.
Cymmerianin by� wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opina�a
imponuj�ce
mi�nie. Do ko�skiego siod�a przytroczone by�y miecz i top�r oraz tarcza, he�m i
w��cznia;
przy jukach zwisa�y zrolowane futra.
Wartownik, Koryntianin z rozwidlon� brod�, siedz�cy w ko�skim siodle,
przerzuconym przez napr�dce sklecon� zapor�, tarasuj�c� b�otnist� drog�,
zmierzy� Conana
uwa�nym spojrzeniem. Nie spieszy� si� z odpowiedzi�. Chocia� �o�nierz przybra�
swobodn�,
pozbawion� karno�ci poz�, jego r�ka wspiera�a si� na zakrzywionym �uku
prze�o�onym przez
kolana ze znamionuj�c� do�wiadczonego wojownika pewno�ci�. U jego boku wisia�
ko�czan
pe�en strza�.
- Skoro jeste� cz�owiekiem Hundolfa, gdzie podzia�e� p�aszcz?
- Nie nale�� do jego kompanii. - Ko� Conana prychn�� nie- spokojnie. -
Przynajmniej
na razie.
- Rozumiem. - Wartownik nie spuszcza� z przybysza wzroku. - Jeszcze jeden
wyg�odnia�y s�p zjawi� si� na polu bitwy. No dobrze, wje�d�aj. - Wzruszy�
ramionami. -
Ob�z Hundolfa jest na pi�tym tarasie. Jed� na wprost, p�niej skr�cisz w lewo. -
Najemnik
poprawi� si� na niewygodnym siedzeniu. - Je�eli wola�by� zaci�gn�� si� do
pewniejszej
kompanii, spr�buj pogada� z Bragiem, prosto przed tob�. Jego ludzie zawsze
zdobywaj�
wi�cej �up�w.
Cymmerianin kiwn�� niezobowi�zuj�co g�ow� i zawr�ci� konia.
- Znam Hundolfa z dawnych czas�w - rzuci� i szybko ruszy� w g��b obozowiska.
Ob�z Wolnych Kompanii znajdowa� si� na tarasach winnic u mur�w Tantuzjum,
prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, kt�ry dopiero co powr�ci� z
odludnych
krain, by� zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpo�cieraj�cego si� na skalistym
zboczu
zbiorowiska namiot�w. Pasma siwego dymu wzbija�y si� z dziesi�tk�w ognisk pod
bladob��kitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzg�rzami na
horyzoncie.
Ob�z rozbito bez �adnego planu. Od do�u ogranicza�y go najni�sze tarasy
i przecinaj�cy je p�ytki w�w�z. Conan dostrzeg� jednak, �e naturalne otoczenie
obozowiska -
niskie wa�y, usypane ze stert kamieni i gruzu - zapewnia�y mu jak� tak� obron�.
Wydawa�o si�, �e nawet Tantuzjum liczy�o na swe naturalnie obronne po�o�enie na
skalnej grz�dzie, nie za� na dzie�a r�k ludzkich. Nad namiotami i pn�cymi si� w
g�r� p�dami
winoro�li wida� by�o skraj miasta: bia�y mur, znad kt�rego wystawa�a z�bata
linia krytych
dach�wkami i �upkiem domostw. Z tej odleg�o�ci mo�na by�o dostrzec, �e mury
miejskie
zbudowano z obrzuconych zapraw� nier�wnych g�az�w. Nie by�y zbytnio wysokie czy
strome, lecz mia�y na szczycie w�ski parapet dla stra�y. Jedynym solidnym
umocnieniem
w polu widzenia by� krzepki szaniec z r�wno ociosanych szarych blok�w skalnych.
Znajdowa� si� on w najbardziej stromej cz�ci urwiska; pozosta�� cz�� mur�w
miejskich
dobudowano do jego bok�w. By� od nich znacznie wy�szy, a jego szczyt zaopatrzony
by�
w z�bate blanki. Najprawdopodobniej by�a to zewn�trzna �ciana prastarej cytadeli
lub
dzielnicy pa�ac�w.
Conan kontynuowa� taktyczn� ocen� okolicy w miar�, jak jego ko� wspina� si� po
brukowanym podje�dzie. Wierzchowiec min�� pawilon z dekoracjami w krzykliwych
barwach i sztandarem z podobizn� smoka - siedzib� Braga. Po obydw�ch stronach
zrobi�o si�
g�sto od namiot�w. Tarasy z winoro�lami, obramowane niskimi, sko�nymi skarpami
z polnych g�az�w ust�pi�y miejsca ba�aganowi n�dznego obozowiska, pe�nego
prowizorycznych ludzkich siedzib. Par� stratowanych, odgrodzonych sznurami
placyk�w
s�u�y�o za zagrody dla koni, lecz wsz�dzie indziej panowa�a odstr�czaj�ca
ciasnota. Mo�na
by�o odnie�� wra�enie, �e z jej powodu wi�kszo�� mieszka�c�w obozu sp�dza
bezczynnie
czas na drodze.
W obozowisku najemnik�w panowa� br�d, ha�as i ca�kowity brak dyscypliny.
Wsz�dzie dooko�a czyniono u�ytek z plon�w winnicy: z r�k do r�k kr��y�y
chlupocz�ce
dzbanki i kamionkowe garnce z napr�dce p�dzonym napitkiem. Z namiot�w dobiega�y
przekle�stwa, grzechot ko�ci w drewnianych kubkach pospo�u z piskami i
gard�owymi
�miechami markietanek. M�czy�ni w osza�amiaj�co r�norodnych strojach -
kompletnych
lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych - rozmawiali, spierali si� i mocowali
po�r�d
kamieni i rachitycznej trawy.
Conanowi przysz�o wymin�� par� piegowatych Gundarczyk�w, odzianych wy��cznie
w sanda�y i kr�tkie sp�dniczki - kilty, ok�adaj�cych si� zr�cznie owini�tymi w
futra kijami.
Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zwa�aj�c na zagrzewaj�ce ich do walki
k�ko
gapi�w. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich m�odzik�w w kaftanach
z owczych sk�r rzuca�a w��czniami w ledwie trzymaj�c� si� kupy bel� s�omy.
Niech�tnie
rozst�pili si� przed Cymmerianinem i wr�cili do swojej rozrywki natychmiast, gdy
ko�ski
ogon znalaz� si� poza celem.
Ci, kt�rym nie odpowiada�o pa��tanie si� po drodze, siedzieli przed namiotami,
rozmawiaj�c, poleruj�c rynsztunek lub ostrz�c bro�. Wi�kszo�� obrzuca�a
przeje�d�aj�cego
Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali si� przed
siebie.
Cymmerianin przygl�da� si� uwa�nie w�a�nie tym ostatnim, gdy� dobrze zna�
kapry�ne,
niebezpieczne charaktery niekt�rych ludzi, zaci�gaj�cych si� w najemnicze
szeregi.
Barbarzy�ca rozgl�da� si� w t�umie za znajomymi twarzami na po�y z nadziej�, na
po�y za�
z obaw�.
S�py, zlatuj�ce si� nad �wie�� ofiar�, pomy�la� Cymmerianin. Uwaga wartownika
trafnie oddawa�a natur� tego zgromadzenia. Sam Conan czu� pragnienie dzia�ania
po
niedawnej wizycie u kuzyn�w i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzg�rza i
dzikie
urwiska rodzinnej krainy wyda�y si� mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny
przez
kupc�w wie�ci o buncie i zamieszkach w Koth zareagowa� jak na wo� kusz�cego,
egzotycznego pachnid�a. Gdy tylko �nieg staja� na prze��czach, barbarzy�ca
zabra� bro�,
zapasy oraz z trudem zdobyt� kies� ze srebrem i ruszy� na po�udnie.
Powtarza� sobie, �e nie zamierza wie�� �ywota takiego jak wi�kszo��
zgromadzonych
w obozie uciekinier�w przed prawem i wyg�odzonych wie�niak�w, dla kt�rych szansa
�atwego zdobycia bogactwa przewa�a�a nad o wiele wi�kszym ryzykiem krwawej
�mierci.
Nie przyby� tutaj r�wnie� w czczym poszukiwaniu daremnej chwa�y czy za spraw�
mira�u
odra�aj�cych rozrywek, przywabiaj�cych do miejsc bitew zdeprawowane dusze.
Conan przeczuwa� niejasno, �e jest stworzony do wi�kszych rzeczy. Pragn��
sprawdzi� swe si�y, chcia� podda� pr�bie zdobyte w pocie czo�a umiej�tno�ci.
Zamierza�
dowiedzie� si�, czy zapewnianiu przetrwanie i powodzenie w tym surowym �wiecie.
Z nag�ej zadumy wytr�ci� go rozlegaj�cy si� na wysoko�ci kolan g�os:
- Conan, stary, podst�pny z�odziejaszku! Przyjecha�e� przy��czy� si� do nas?
Zaiste,
roztaczaj� si� przed nami wspania�e widoki!
- No prosz�! Bilhoat, nie myl� si�? - Conan pochyli� si� w siodle i u�miechn��
do
chudego m�czyzny o pomarszczonej twarzy, unosz�cego ku niemu g�ow�. - Po
Arenjunu
zaj��e� si� uczciw� prac�, tak jak ja, co?
- Owszem! S� tu te� inni znajomkowie z Mordowni: Pavlo i Tranos! - Na sk�rzastym
obliczu starszego m�czyzny pojawi� si� u�miech. - Musimy znowu urz�dzi� sobie
wsp�ln�
popijaw�!
- Na pewno, i to wkr�tce, na wypchan� sakiewk� Bel! Te� wst�pili�cie do kompanii
Hundolfa?
- Nie, Conanie. - Bilhoat pokr�ci� g�ow�. - Zaci�gn�li�my si� do Vilezzy. �le
zrobili�my, bo to zatwardzia�y zingara�ski �otr o wrednym charakterze. Ten
szubrawiec
o czarnym sercu winien mi jest jednak za du�o �o�du, �ebym go teraz porzuci�.
�a�uj�, �e nie
jestem z Hundolfem.
- O co w og�le chodzi w tej kampanii? Powiedziano mi, �e popieramy buntuj�ce si�
ksi���tko z Koth.
- Tak, ksi�cia Ivora. - Bilhoat potar� nozdrza wierzchowca Conana. - To
ulubieniec
mieszka�c�w tych stron. Ma mn�stwo nowomodnych idei i jest �miertelnym wrogiem
swojego wuja, Strabonusa.
- Tak, znam tego ��dnego krwi �otra, kt�ry mieni si� kr�lem. - Cymmerianin
zmarszczy� brwi. - Powiadasz, �e Ivor pragnie zmian? Z rado�ci� b�d� s�u�y� mu z
mieczem
w walce z przekl�tym Strabonusem. A Wolne Kompanie - wskaza� gestem kr�c�cych
si�
dooko�a zapijaczonych najemnik�w - stan�y po jego stronie, poniewa� te� pragn�
sprawiedliwych rz�d�w?
- Sk�d�e! - Bilhoat roze�mia� si� i pog�adzi� czarn� grzyw� konia. - Niekt�rzy
z naszych kamrat�w nie mog� ju� usiedzie� w miejscu. Powiadaj�, �e brakuje im
walki,
a jeszcze bardziej �up�w. - Mrugn�� porozumiewawczo. - Mnie nie zale�y na
chwale, a widoki
na przysz�o�� wydaj� si� niez�e. Kr��y pog�oska, �e po zwyci�stwie buntownik�w
ka�dy
ch�tny najemnik otrzyma ziemi� lub rang� w regularnej armii. My�l�, �e to
smakowity k�sek.
Klepn�� konia po karku. Conan �ci�gn�� wodze i odpar�:
- Smakowity czy nie, chc� si� zaci�gn��. Jad� do Hundolfa. Mi�o zn�w ci� ujrze�,
Bilhoat. - Spi�� konia ostrogami i zawo�a� jeszcze przez rami�. - Poszukaj mnie,
kiedy
b�dziesz mia� woln� chwil�!
Cymmerianin ruszy� w dalsz� drog�, licz�c tarasy. Na pi�tym skr�ci� mi�dzy dwa
rz�dy namiot�w. Przed sob� ujrza� spiczasty pawilon o kwadratowej podstawie,
udekorowany
sztandarem ze z�otym toporem na szarym tle. Conan wiedzia�, �e od wielu lat by�o
to god�o
Hundolfa, lecz nie zna� trzech m�czyzn, kt�rzy kr�cili si� przed wej�ciem do
namiotu. Mimo
do�wiadczenia w najemnych szeregach nie wiedzia�, jak ma si� wobec nich
zachowa�; mieli
nieprzeniknione twarze, sprawiali wra�enie bezwzgl�dnych i okrutnych. Rozebrani
do pasa,
z broni� w r�ku wygrzewali si� pod popo�udniowym s�o�cem.
Trzej m�czy�ni oboj�tnie przygl�dali si�, jak Conan zsiada z konia i wi��e go
do
si�gaj�cego ramienia ko�ka podpieraj�cego winoro�l. Wczesne lato sprawi�o, �e
ro�lina
wypu�ci�a imponuj�c� liczb� zielonych p�d�w. Cymmerianin zdj�� pas z mieczem z
siod�a
i przerzuci� go sobie przez rami�. Ruszy� w stron� pawilonu, ciesz�c si�, �e
zn�w ma tward�
ziemi� pod stopami.
- Widz�, �e to namiot Hundolfa. Czy on jest w �rodku? - Conan celowo podni�s�
g�os,
by bez wzgl�du na reakcj� najemnik�w us�yszano go we wn�trzu pawilonu. Zapad�o
d�ugie
milczenie, nim najbardziej masywny z m�czyzn, szczerbaty osi�ek o ko�ysz�cym
si�
brzuszysku, podszed� do niego i powiedzia�:
- Nie ma go. Jestem Stengar, zarz�dzam jego obozem. - Rzuci� swoim towarzyszom
surowe spojrzenie i wr�ci� wzrokiem do Conana. - Jeste�... sk�d w�a�ciwie?
Pewnie
z P�nocy, nie? - Przyjrza� si� uwa�nie barbarzy�cy. - Hyperborejczyk, jak
s�dz�?
- Cymmerianin - poprawi� go Conan, �ci�gaj�c brwi.
- Och, odludek ze wzg�rz. No dobrze, m�w, czego chcesz od naszego kapitana?
- S�ysza�em, �e Hundolf przyjmuje ludzi do swojej kompanii.
- Mo�liwe. - Stengar zmarszczy� brwi i dorzuci� po chwili. - Co z tego?
- A jak my�lisz, cz�owieku? - Oczy Cymmerianina zw�zi�y si� z irytacji. - Chc�
si�
zaci�gn��.
Stengar obejrza� si� na swoich towarzyszy i popatrzy� ponownie na Conana.
- Uwa�asz, �e si� do nas nadajesz, co?
Conan powi�d� wzrokiem po trzech m�czyznach.
- My�la�em, �e Hundolf przyjmuje tylko dobrych ludzi. - Wzruszy� ramionami. -
Mo�e
si� myli�em.
Po tej uwadze bruzdy na czole Stengara pog��bi�y si�. Wypi�� brzuch i zapyta�
podniesionym g�osem, w kt�rym brzmia�a nuta zaczepki:
- Powiedz mi, cudzoziemcze, dlaczego wybra�e� w�a�nie t� kompani�? Po co
jecha�e�
a� tutaj, zamiast przy��czy� si� do zbieraniny na dole?
Conan obrzuci� najemnika bacznym spojrzeniem i postanowi� nie sili� si� na
szczeg�owe t�umaczenia.
- Oddzia� Hundolfa cieszy si� dobr� opini�.
- To prawda, cudzoziemcze, nasza kompania ma dobr� mark�. - Stengar u�miechn��
si� z udawan� zach�t�. - By to uj�� inaczej, my, s�u��cy pod Hundolfem, jeste�my
najlepsi. -
U�miechn�� si� ironicznie do swoich towarzyszy.-Jak my�lisz, dlaczego tak jest?
Poniewa�,
jak s�dz�, zdoby�e� wielkie do�wiadczenie w odleg�ych, niecywilizowanych
zak�tkach tego
�wiata, mo�esz mi chyba odpowiedzie� na to pytanie?
T�usty najemnik wysila� si� na ironicznie kwiecist� mow�, poniewa� z pobliskich
namiot�w pocz�li wy�ania� si� zaciekawieni sprzeczk� �o�nierze. Conan nawet nie
drgn��.
- Sam mi powiedz.
- Doskonale, cudzoziemcze, powiem ci. Jeste�my najlepsi, a zaci�g do kompanii
Hundolfa jest marzeniem nawet w�r�d takich w��cz�g�w jak ty, poniewa� ze
wszystkich
ch�tnych przyjmujemy tylko co drugiego.
Stengar skrzy�owa� ramiona na piersi i rozejrza� si� po zebranych ludziach
z zadowolon� min�, jak gdyby jego wyja�nienia mia�y jeszcze jaki� tajemniczy,
g��bszy sens.
Czuj�c pu�apk�, Conan nie odpowiada�. Przesun�� pas pod ramieniem tak, by mie�
miecz
w zasi�gu d�oni.
- Po�ow�? - spyta�.
- Tak jest, barbarzy�co. Tych, kt�rzy zostaj� przy �yciu! - Stengar uni�s� d�o�
i teatralnym gestem przywo�a� kogo� spoza kr�gu gapi�w. - Chod� tu, Lallo!
Wreszcie znalaz�
si� kto� r�wny ci si��!
Conan odwr�ci� si� na pi�cie, s�ysz�c ci�kie kroki i niski, nieartyku�owany
pomruk.
W jego stron� bieg� zwalisty m�odzieniec gotuj�c si� do przepo�owienia
Cymmerianina
wzniesionym nad g�ow� dwur�cznym mieczem.
Atak by� tak szybki, i� Conan musia� zastawi� si� swoj� broni�, nim zdo�a� do
ko�ca
wyci�gn�� jaz pochwy. Ostrza zderzy�y si� z przeszywaj�cym szcz�kiem. Najemnicy
przywitali pocz�tek walki radosnymi okrzykami. Nim pas od miecza Conana
wyl�dowa�
w b�ocie, atakuj�cy m�odzieniec wyprowadzi� jeszcze dwa podst�pne ci�cia w tu��w
przeciwnika. Dopiero wtedy Conan zdo�a� zmusi� osi�ka do cofni�cia si�
zdecydowanymi
pchni�ciami.
- Patrzcie, wojownicy! - zawo�a� z boku Stengar. - Kt�ry z nich zostanie naszym
nowym towarzyszem? Krzepki drwal Lallo, dzieci� naszych kotyjskich wzg�rz, czy
barbarzy�ca z P�nocy? Stawiam na Lalla i przyjm� zak�ad od ka�dego, kto s�dzi,
�e b�dzie
inaczej!
Po przemowie Stengara rozleg�y si� g�o�no g�osy najemnik�w, obstawiaj�cych wynik
pojedynku. R�wnocze�nie Conan gor�czkowo parowa� ciosy i robi� uniki. Drwal by�
szybki,
czego dowodzi� jego pocz�tkowy atak. Wzrostem i zasi�giem ramion dor�wnywa�
Cymmerianinowi, lecz beztroski zapa� do walki sprawia�, �e cz�sto ryzykowa�
wystawieniem
si� na cios barbarzy�cy.
- Hej, ty! Lallo! Dajmy sobie spok�j z t� g�upot�! - wykrzycza� Conan pomi�dzy
ciosami. - Nie ma potrzeby, by�my zar�bali si� dla rozrywki tych szakali!
Lallo sprawia� jednak wra�enie, jak gdyby nie pojmowa� ludzkiej mowy.
Z p�otwartymi ustami pod��a� mechanicznie wzrokiem za przeciwnikiem. Wreszcie
wymierzy� zamaszysty cios w g�ow� Cymmerianina. Conan uskoczy� i powstrzyma� si�
przed
ciosem na odlew, kt�rym pewnie odr�ba�by ch�opakowi rami�.
- Oho, barbarzy�ca ma dosy�! - zawo�a� jeden z widz�w. - Brak mu hartu ducha!
Podwajam stawk� na Lalla!
- Ja te�! - do��czy� si� do niego drugi najemnik. - Wszyscy wiedz�, �e dzikusy
ze
wzg�rz to marni wojownicy!
Lallo wyra�nie nie zdawa� sobie sprawy, �e gapie szczuj�go do walki. Zamachn��
si�
wielkim p�askim mieczem jak siekier� - jak gdyby Cymmerianin nale�a� jedynie do
osobliwego gatunku le�nych drzew. Conan odtr�ci� ostrze przeciwnika i spr�bowa�
r�bn�� go
w g�ow� pot�n� pi�ci�. Nie trafi� jednak i niebezpiecznie wychyli� si� do
przodu. Tylko
dzi�ki karko�omnemu wygi�ciu tu�owia, zdo�a� zastawi� si� mieczem i uchroni� si�
przez
ciosem na odlew. Cymmerianin energicznie wysun�� przed siebie nog�, chc�c
podci��
przeciwnika, lecz w nagrod� za swoje wysi�ki poczu� tylko, jak ostrze miecza
osi�ka goli mu
g�adko w�osy na bocznej stronie uda.
W�tpliwe by�o, by m�odzieniec mia� wszystkie klepki na swoim miejscu. Conan zda�
sobie jednak spraw�, �e Lallo jest szybki - zbyt szybki, by mo�na go by�o
wy��czy� z walki
bez rozlewu krwi. Raz po raz Cymmerianin musia� powstrzymywa� si� przed
morderczym
ciosem.
Wreszcie uchyliwszy si� przed jednym z zamaszystych cios�w drwala skoczy� z
koci�
zr�czno�ci� do przodu tak, i� znalaz� si� za jego plecami. Lallo zdo�a� odwr�ci�
g�ow�, lecz
nie mia� szans u�y� miecza. Conan napi�� swe mocarne mi�nie, gotuj�c si� do
ciosu,
zdolnego rozp�ata� za�linion� g�ow� przera�onego przeciwnika.
W tym momencie silna d�o� odepchn�a Cymmerianina w bok. Pot�ny cios przeci��
nieszkodliwie powietrze ponad g�ow� padaj�cego w rozpaczliwym uniku Lallo.
Barbarzy�ca warkn�� z w�ciek�o�ci i zacisn�� pi��, by zmie�� z drogi intruza,
lecz
w ostatniej chwili pozna� jego beczkowat� pier� i pokryt� siw� szczecin� twarz.
- Hundolf!
- No prosz�! Conan z Cymmerii! - Okolone nie dogolonym zarostem usta dow�dcy
najemnik�w wygi�y si� w u�miechu. - Jak zwykle, w g�szczu walki! Powstrzymaj
si� od
rzezi, lepiej porozmawiajmy. - Hundolf odwr�ci� si� i zacz�� wydawa� komendy
swoim
podw�adnym chrapliwym, surowym g�osem: - Ch�opcze, zosta� tutaj! Zeno, Stengar,
rozbr�jcie tego p�taka! Nie mam poj�cia, co to za wyg�upy, ale maj� si�
natychmiast
sko�czy�! - Kapitan powi�d� gro�nym wzrokiem po kr�gu najemnik�w; wielu z nich
dosz�o
nagle do wniosku, �e gdzie indziej czekaj� na nich nie cierpi�ce zw�oki zaj�cia.
- No? Kto za
to odpowiada?!
Wi�kszo�� gapi�w unika�a wzroku dow�dcy, lecz stoj�cy obok Lalla Stengar
stwierdzi�:
- To zwyk�e nieporozumienie mi�dzy dwoma rekrutami, kapitanie. Nie mia�em do��
wysokiej rangi, by im przeszkodzi�.
- C�, brzmi to prawdopodobnie - Hundolf skin�� g�ow�- tylko dla �lepego i
g�upiego
niemowl�cia! Znam Conana i wiem, �e Lallo w jednej chwili sta�by si� kr�tszy o
g�ow�,
gdyby Cymmeriani- nowi na tym zale�a�o. - �ukowatym gestem d�oni obj��
zbieranin�
gapi�w. - Wszyscy dostajecie po pi�� miedziak�w grzywny. Na razie wsad�cie tego
m�odego
barana do paki - mo�e to mu wbije troch� rozumu do �ba! Conanie, chod� do mojego
namiotu.
Adiutant zajmie si� twoim koniem.
II
LEWA R�KA HUNDOLFA
- Wci�� parasz si� najemnictwem, Conanie? - Rozparty na wyszywanej narzucie
w k�cie namiotu Hundolf nachyli� inkrustowany klejnotami puchar ku wargom.
Kapitan
najemnik�w by� teraz tylko w kaftanie z g�adkiej bawe�ny i spodniach. Pod
prze�wietlonym
blaskiem s�o�ca p��tnem namiotu by�o ciasno, a w powietrzu czu�o si� wilgo�,
lecz przez
wej�cie wpada�y do �rodka od�wie�aj�ce powiewy popo�udniowego wiatru. Stary
wojownik
przyjrza� si� Cymmerianinowi zmru�onymi oczyma. - My�la�em, �e do tej pory jaka�
pulchna
szlachcianka zd��y�a ju� zrobi� z ciebie pos�usznego dow�dc� stra�y pa�acowej,
�e znalaz�e�
dla siebie sta�e miejsce w �wiecie.
- Chytre domys�y, Hundolfie. Niejedna pr�bowa�a - mrukn�� siedz�cy na �rodku
namiotu ze skrzy�owanymi nogami Conan i upi� du�y �yk z wysadzanego drogocennymi
klejnotami kubka. - Nigdy nie zamierza�em zosta� rozpieszczonym pieskiem
pokojowym, bez
wzgl�du na to, na jak poci�gaj�cych kolanach mia�bym siedzie�.
Obydwaj m�czy�ni roze�miali si�, po czym Hundolf rzek�:
- W twoim wieku mnie r�wnie� robiono sporo takich propozycji. Ucieka�em przed
nimi, jak gdyby mnie diab�y goni�y. - U�miechn�� si� sm�tnie. - �a�uj�, �e nie
skorzysta�em
z kt�rej� z nich.
- Mimo to najwyra�niej nie�le ci si� wiedzie od czasu, gdy zaci�gn�li�my si�
razem
w Koryntii - roze�mia� si� Conan, tr�c sw�dz�cym nagle karkiem o maszt namiotu.
-
Prowadzisz wielki oddzia� najemnik�w, cieszysz si� �wietn� opini� w�r�d
niezale�nych
szermierzy. Pij� twoje zdrowie.
- Wzni�s� kubek w ge�cie toastu na cze�� starszego m�czyzny. Dow�dca najemnik�w
wzruszy� ramionami.
- Dobr� opini�? Mo�e, ale przez ni� ci�gnie do mnie nieprzeliczona banda
obwiesi�w
w rodzaju tych, kt�rych widzia�e� wcze�niej. Ma�o mam takich ludzi jak ty. -
Potrz�sn��
szpakowat� g�ow�. - Wci�� nie mog� sko�czy� z wojaczk�, Conanie. Nadal szukam
dla siebie
miejsca na sta�e i zaczynam w�tpi�, czy znajd� je, zadaj�c si� z tymi
buntownikami
i anga�uj�c si� w przepychanki mi�dzy prowincjonalnymi w�adcami. Mam ochot�
osi���
gdzie� na sta�e, je�eli nie tutaj, to po�r�d p�l w mojej rodzinnej Brythunii,
kiedy tylko zgarn�
do�� grosza, by da� sobie spok�j z najemnictwem.
- Spodziewasz si� tutaj nie�le ob�owi�? - Conan pochyli� si� do przodu i opar�
�okcie
na masywnych kolanach. - Nie bardzo wiem, co tu si� w�a�ciwie dzieje - tyle
tylko, �e Ivor
buntuje si� przeciw w�adcy Koth. - �ci�gn�� brwi. - Ryzykowne przedsi�wzi�cie,
lecz w tym
zatraconym zak�tku kr�lestwa mo�e uda� si�.
- Och, istotnie. Ksi��� Ivor wyst�puje przeciwko swojemu wujowi z do�� silnymi
atutami. - Hundolf wyszczerzy� drapie�nie z�by. - Strabonusowi brakuje si� do
utrzymywania
�adu w tak wielkim pa�stwie, poza tym w Koth nigdy nie ma spokoju. Kr�l, chocia�
jest
sk�py, wysy�a kosztowne ekspedycje, by st�umi� rozruchy. Musia� przez to
narzuci� gn�bi�ce
tutejszych wie�niak�w i pasterzy podatki.
- To znaczy, �e m�g�by wys�a� legion czy dwa, by zgnie�� rebeli� Ivora jako
przyk�ad
dla innych? - Conan potar� z zadum� podbr�dek.
- Nie s�dz�. - Hundolf usiad� prosto. - O wiele bli�ej stolicy le�� inne
buntownicze
prowincje. Strabonus nie mo�e ryzykowa�, �e jego wojska zostan� odci�te z dala
od
Korszemisz. Nie odwa�y si� wys�a� si� na tyle du�ych, by nas doszcz�tnie
rozgromi�.
- Czy w takim razie nie m�g�by z�o�y� oferty pokoju? Wtedy sko�czy�aby si� nasza
robota.
- To grozi�oby roznieceniem nadziei w sercach innych buntownik�w. - Hundolf
wypi�
resztki wina z kielicha. - Nie, Conanie, zapowiada si� d�uga kampania. Nasze psy
b�d� k�sa�
tu i tam, ale nie licz na regularne bitwy. - Popatrzy� na go�cia spod
krzaczastych brwi. -
Ksi��� Ivor mo�e potrzebowa� naszych us�ug na sta�e, by�my strzegli jego m�odego
kr�lestwa.
- W takim razie nie ma szans na zako�czenie tego konfliktu jednym, zdecydowanym
posuni�ciem. Nawet mi si� to podoba; mog�oby doj�� do kolejnej wojenki...
Conanowi przerwa� narastaj�cy zgie�k, na kt�ry sk�ada�y si� okrzyki, t�tent
kopyt
i skrzypienie drewnianego pojazdu.
- Kto� przyjecha� - mo�e to karawana z �o�dem?
Hundolf odstawi� kielich, przeci�gn�� si� i d�wign�� na r�wne nogi z
przewlek�ym,
niech�tnym westchnieniem. Conan wsta� bezszelestnie.
- Karawana? Sk�d w�a�ciwie bierze si� nasz �o�d?
- Z Cesarstwa Wschodu - Turanu. Dok�adniej, od twojego by�ego pracodawcy,
cesarza
Yildiza. - Hundolf zdj�� z naro�nego ko�ka namiotu pas z mieczem, he�m i lekk�
kolczug�, po
czym na�o�y� je na siebie. - To kolejny pow�d, dla kt�rego Strabonus na pewno
nie zawrze
pokoju z Ivorem. Ksi��� dobi� targu z Tura�czykami, by sta� si� cierniem w boku
kr�la
Kothu.
- Cesarstwo Tura�skie zawsze gorliwie szuka�o sprzymierze�c�w i pa�stw, zdanych
na jego �ask�, a jeszcze ch�tniej stara�o si� uszczkn�� ziem swoich s�siad�w. -
Cymmerianin
ruszy� za Hundolfem do wyj�cia z namiotu. - Czy mo�emy jednak liczy� na
pieni�dze od
Yildiza?
- Niech Ivora boli g�owa, sk�d wzi�� z�oto, nie nas. - Hundolf zatrzyma� si� tu�
przed
wyj�ciem. - Na biednego nie popad�o; ksi��� mia�by k�opoty z wymiganiem si� z
zap�at�,
skoro u bram jego miasta obozuj� trzy tysi�ce ludzi z Wolnych Kompanii. -
Dow�dca
wyszed� wprost w t�umek zebranych przed namiotem podw�adnych. - No i?. Jakie
wiadomo�ci?
- Na Wschodnim Trakcie dostrze�ono karawan� z liczn� eskort�, kapitanie.
Meldunek z�o�y� kr�py najemnik imieniem Zeno. Jego twarz okala�y rude k�dziory,
uzbrojony by� w przypasany do pasa kiltu pa�asz. Wyra�nie mia� ochot�
towarzyszy�
swojemu dow�dcy.
- Jak my�la�em. - Hundolf skin�� g�ow�. - Musz� i�� do cytadeli. Przy okazji,
Zeno -
jako �e mianowa�em ci� swoim zast�pc�, b�dziesz musia� zosta� tutaj. - Odwr�ci�
si�,
powi�d� wzrokiem po swoim podw�adnym i poklepa� go po ramieniu. - Potrzebuj�
dobrego
szermierza i jeszcze lepszego s�uchacza, gdy zadaj� si� ze szlachcicami i innymi
kapitanami,
ale twoje miejsce zajmie od tej chwili Conan. Po dzisiejszej burdzie - popatrzy�
surowo na
trzymaj�cego si� na uboczu Stengara - potrzebuj� w obozie zdecydowanego
cz�owieka.
Zrozumia�e�?
- Tak jest, kapitanie. - Zeno skin�� niech�tnie g�ow�, rzucaj�c Conanowi
nienawistne
spojrzenie.
- Bardzo dobrze. - Hundolf odwr�ci� si�. - Pojedziemy konno. Conanie, trzymaj
si�
z mojej lewej strony, nieco z ty�u.
Podszed� do nich �o�nierz, prowadz�cy dwa osiod�ane wierzchowce. Z tylnych ��k�w
zwisa�y czarno-��te proporce kompanii Hundolfa. Conan wskoczy� na grzbiet
ogiera
i skierowa� go pylist� �cie�k� mi�dzy namiotami. Nim odjecha� dostrzeg� jeszcze,
�e
zdradliwy porucznik Stengar, szepcze co� z ponur� min� do Zenona.
Wkr�tce uwaga Cymmerianina skupi�a si� na przedzie, gdzie przecinaj�c� winnice
g��wn� drog� posuwa� si� orszak konnych i ob�adowanych mu��w. Zdyszane zwierz�ta
ugina�y si� pod ci�arem bezkszta�tnych, pozawijanych w tkaniny tobo��w i
g��bokich koszy.
Os�y o opadaj�cych z wyczerpania d�ugich uszach by�y poganiane przez ubranych w
we�niane
kurty Tura�czyk�w na spienionych koniach. Drog� obst�pili najemnicy, jak zwykle
prze�cigaj�cy si� w gwizdaniu i krzykach, wywo�anych nowym wydarzeniem. Wydawa�o
si�
jednak, i� tym razem �o�nierze s� bardziej podnieceni ni� zwykle.
Min�o par� chwil, nim Conan pozna� przyczyn� ich ekscytacji. Wywo�a� j� widok
uzbrojonych stra�nik�w, jad�cych na zwinnych hyrka�skich konikach z boku
orszaku.
Je�d�cy byli tak szczelnie zakutani w futra i pokryte grub� warstw� py�u stroje,
�e trudno
by�o przyjrze� si� im dok�adnie, jednak na drugi rzut oka sylwetki i lekko��
ruch�w
pozwala�y wszelako zorientowa� si�, kim s�.
- Kobiety! - dobieg�y do uszu Conana ha�a�liwe krzyki.
- Cesarz Turanu wys�a� swe zbrojne dziewki, by pilnowa�y naszego �o�du!
- Chrzani� �o�d! Wol� p�atniczk�!
Gwizdy i krzyki �o�dak�w wyra�a�y r�wnocze�nie zachwyt i oburzenie. M�odzieniec
o rumianej twarzy - jeden z wielu m�czyzn, posuwaj�cych si� za karawan� -
zerwa� si� do
biegu i w okamgnieniu wskoczy� na siod�o ostatniej stra�niczki. Usi�owa� z�apa�
si� kobiety
dla r�wnowagi, lecz ta natychmiast d�gn�a go w brzuch obleczonym w sk�r�
�okciem. Po
ciosie stra�niczka b�yskawicznie odwiod�a rami� i wymierzy�a m�odzikowi
siarczysty
policzek. Najemnik zwali� si� w py�. Jego towarzysze powitali to szyderczymi
wrzaskami.
Hundolf i Conan w��czyli si� do orszaku za zaprz�onym w dwa os�y, rozklekotanym
wozem z czarn� plandek�. Wysoki, kanciasty pojazd mia� dwa szprychowe ko�a,
okute
pogi�tymi od d�ugiej podr�y spi�owymi ta�mami, przez co ko�ysa� si�
nierytmicznie z boku
na bok nawet na rzadkich r�wnych odcinkach drogi.
Wo�nic� skrywa�o czarne p��tno, rozci�gni�te na pa��kach nad platform�. Conan
usi�owa� przyjrze� si� m�czy�nie na ostrym zakr�cie, lecz jego uwag� odwr�ci�
kolejny
spragniony zabawy wojak, usi�uj�cy wyrwa� wodze konia jednej ze stra�niczek. Jej
doskonale
wy�wiczony wierzchowiec skr�ci� w bok i obali� natr�ta na ziemi�. Najemnik
potoczy� si�
przez za�cielaj�cy drog� ko�ski naw�z, wyj�c z b�lu i �ciskaj�c zgniecion�
stop�. Conan
i Hundolf starannie go omin�li.
Od czo�a orszaku nadjecha�a kolejna stra�niczka.
- R�wnaj szyk! Do broni! - wykrzykiwa�a rozkazy po szemicku mocnym,
ochrypni�tym g�osem. Na jej napier�niku z pozielenia�ego, wytartego br�zu
stercza�y wykute
na kszta�t bli�niaczych kocich �b�w kryj�ce piersi sto�ki. Podniesiona przy�bica
pozwoli�a
Conanowi dostrzec przez moment jej wyrazist�, przystojn� twarz i kr�tko
przyci�te jasne
w�osy. Stra�niczka jecha�a z prze�o�onym przez rami� obna�onym, kr�tkim mieczem.
Na jej
rozkaz pozosta�e kobiety r�wnie� doby�y broni.
- To Drusandra - powiedzia� Hundolf. - Widzia�em, jak bi�a si� w Flidei. By�a
wtedy
ledwie samotn�, zrozpaczon� dziewk�, lecz teraz jest dow�dczyni�, co si� zowie!
- Pokr�ci�
na znak oszo�omienia g�ow�. - Zaiste, dziwne czasy nasta�y!
Widok obna�onej stali mia� na najemnik�w u�mierzaj�cy wp�yw. Dalsza droga
karawany do bram Tantuzjum przebieg�a znacznie spokojniej. �o�nierze nie
rezygnowali ze
spro�nych docink�w, lecz wstrzymywali si� od bezpo�rednich napa�ci.
Je�d�cy dotarli do g��wnej bramy miasta. Jej nabijane metalowymi �wiekami wrota
z d�ugich bali i masywne, okr�g�e wie�e po bokach wywiera�y imponuj�ce wra�enie.
Conan
zauwa�y� jednak, �e nad sam� bram� nie by�o obronnych konstrukcji; rozpo�ciera�
si� nad ni�
tylko przestw�r nieba. Jedynym obronnym dodatkiem by� kamienny kopiec na �rodku
drogi,
uniemo�liwiaj�cy u�ycie taranu i zmuszaj�cy wje�d�aj�cych do skr�cania pod wie�e
stra�nicze.
- Ksi��� Ivor nie boi si� widocznie ryzyka - zauwa�y� Cymmerianin. - Jego gr�d
nie
jest zbyt twardym orzechem do zgryzienia.
- Dlatego polega na Wolnych Kompaniach. Tym lepiej dla nas.
Hundolf zasalutowa� falandze stra�nik�w miejskich, zebranych na niskiej rampie
za
bram�. Oficer warty odpowiedzia� skinieniem g�owy.
Za wjazdem do miasta znajdowa� si� niewielki plac, otoczony sklepami i ober�ami.
Woln� powierzchni� uszczupla�y wystawione na zewn�trz budynk�w �awy szynkowe
i stragany. Paru poganiaczy skierowa�o os�y na bok, by roz�adowa� swe towary pod
okiem
kupc�w i urz�dnik�w celnych, lecz wi�kszo�� wjecha�a w prowadz�c� w g��b miasta
w�sk�
uliczk�. Ci z najemnik�w, kt�rzy zdo�ali przedosta� si� z obozu do miasta,
kr�cili si� po placu
daj�c zarobi� handlarzom trunkami i od�wie�aj�cymi napojami.
Hundolf i Conan zd��ali za orszakiem os��w i woz�w kr�t�, pn�c� si� w g�r�
uliczk�,
tak w�sk�, i� mie�ci�o si� na niej obok siebie najwy�ej dw�ch je�d�c�w.
Pokrywa�y j�
nier�wne brukowce, ust�puj�ce na najbardziej stromych odcinkach miejsca schodom.
Na
skrzy�owaniach z przyleg�ymi ulicami i zau�kami karawanie przygl�dali si� nie�le
odziani
mieszka�cy miasta: ludek o bladej cerze, okr�g�ych twarzach i br�zowych lub
jasnych
w�osach. Wi�kszo�� m�czyzn nosi�a fartuchy rozmaitych cech�w, kobiety za� -
jaskrawe,
wyszywane kaftany i suknie.
- Ludzie ksi�cia pilnuj�, by�my nie narozrabiali po drodze - stwierdzi� Hundolf,
gdy
na rozwidleniu ulic min�li drugi kordon stra�y. M�czy�ni w szarych p�aszczach
zawracali
wszystkich najemnik�w z wyj�tkiem konnych w�drowc�w. - Wpuszczaj� naszych ludzi
na
obrze�e miasta tylko po to, by trwonili swoje pieni�dze, lecz strzeg� przed nami
reszty
Tantuzjum.
Uliczka zakr�ca�a i rozwidla�a si� wystarczaj�co cz�sto, by pozbawi� orientacji
nawet
wychowanego w dziczy Cymmerianina. Conan jecha� mi�dzy nieprzerwanymi rz�dami
budynk�w pokrytych sp�kanym tynkiem. Z rzadko rozmieszczonych okien i drzwi
domostw
wygl�dali ciekawscy mieszka�cy. Wysokie, wysuni�te nad ulic� g�rne pi�tra
ogranicza�y
widoczno�� na bokach; jedynie od czasu do czasu mo�na by�o dojrze� miejskie
umocnienia
na tle ciemniej�cego nieba.
Dopiero, gdy przejecha� pod �ukiem z surowo ciosanych kamieni na obszerny,
brukowany dziedziniec Conan zda� sobie spraw�, �e znalaz� si� w cytadeli.
III
CZARODZIEJSKI PREZENT
Karawana zatrzyma�a si� na obszernym dziedzi�cu przed wyz�ocon� przez s�o�ce
fasad� pa�acu opatrzon� na wysoko�ci trzeciej kondygnacji arkadami i
strzelnicami.
Sklepienie pa�acu wspina�o si� �agodnie ku �rodkowej kopule i wie�ycom ze
spiczastymi
dachami. Rezydencja z obu bok�w ��czy�a si� z murami cytadeli.
Przed otwart�, otoczon� przez gwardzist�w wielk� pa�acow� bram� zebrali si�
dworzanie i s�udzy, by powita� przyby�ych. Na dziedzi�cu t�oczyli si� mieszka�cy
Tantuzjum,
kt�rzy wyszli wita� karawan� na ulicach. Od pa�acowych mur�w odbija�y si� echa
okrzyk�w,
�oskotu kopyt i r�enia koni.
Conan pod��y� za Hundolfem w kierunku por�czy do wi�zania wierzchowc�w
znajduj�cej si� z boku dziedzi�ca, gdzie ch�opcy stajenni rozstawiali wiadra z
wod� dla koni
i mu��w. Najemnicy zsiedli z rumak�w i podeszli do stoj�cych obok dw�ch
uzbrojonych
m�czyzn. Starszy z nich, o poznaczonej bliznami, spalonej s�o�cem twarzy i
zwi�zanych
w kucyk w�osach wysun�� si� przed swego towarzysza, kr�pego, chmurnego
m�odzie�ca,
kt�rego oblicze wymaga�o pierwszego w �yciu golenia.
- Conanie, pozwolisz, �e przedstawi� ci najzdolniejszego z moich kompan�w -
i najbardziej zaci�tego rywala - stwierdzi� Hundolf, wskazuj�c na jasnow�osego
m�czyzn�. -
Brago, oto Conan - nowy rekrut, ale stary przyjaciel. Na pewno s�ysza� o czynach
twoich
i twojego oddzia�u.
- Oczywi�cie - jeste� pogromc� Scyldy. - Cymmerianin spojrza� wojownikowi prosto
w oczy, bez cienia emocji. - To by�o s�awetne zwyci�stwo.
- W mie�cie by�o mn�stwo godnych zainteresowania �up�w, a sprzeciwiaj�c si�
naszej
woli, mieszka�cy wykazali nadmiar g�upoty i pewno�ci siebie. - Brago u�miechn��
si�,
ukazuj�c wielkie, po��k�e z�by. U�cisn�� wyci�gni�te r�ce Hundolfa i jego
zast�pcy na
spos�b legionist�w, za nadgarstki, lecz nie pofatygowa� si� przedstawi� swojego
towarzysza.
- Je�eli chcia�by� bra� udzia� w tak wspania�ych bitwach, przy��cz si� do mojej
kompanii -
rzek� do Conana i mrugn�� okiem do Hundolfa. - Ty tak�e, stary druhu, je�eli
zacznie ci
kiedy� ci��y� chor�giew z toporem.
- Mo�esz o tym tylko pomarzy�, Brago. - Hundolf powi�d� spojrzeniem po
dziedzi�cu. - Wygl�da na to, �e zebra�a si� tu wi�kszo�� dow�dc�w. Widz� Vilezz�
- wskaza�
kr�pego Zingara�czyka przy studni na �rodku podw�rca - a w�a�nie zjawi� si� Aki
Wadsai.
Drugi z wymienionych, szczup�y, czarnosk�ry m�czyzna, wjecha� na wyk�adany
kamiennymi p�ytami dziedziniec na pustynnym ogierze o smuk�ych p�cinach. Brago
popatrzy� na dow�dc�w najemnik�w i pokiwa� g�ow�, �ci�gaj�c brwi.
- Na pewno chc� po�o�y� �apy na z�ocie r�wnie bardzo jak ja. - Pog�adzi�
stercz�ce
w�sy kciukiem i palcem wskazuj�cym. - W tym za�cianku trudno o �up. Pewnie
jeszcze d�ugo
przyjdzie nam czeka�, nim ujrzymy obiecane przez Ivora bogactwa.
- Dobrze, �e b�dziemy �wiadkami roz�adunku. Przynajmniej nasz mocodawca nie
zdo�a niczego przed nami ukry�.
Hundolf ruszy� w stron� pa�acowej bramy. Conan zaj�� miejsce po jego lewej
stronie,
a Brago z towarzyszem ruszyli za nimi.
Przy pa�acowej werandzie s�u�ba zdejmowa�a siod�a z jukami z grzbiet�w mu��w
i odprowadza�a je do stajni. Grupa gwardzist�w odpiera�a nap�r miejskiej ci�by.
Poganiacze
i kwatermistrzowie kr��yli mi�dzy stosami koszy i work�w.
Pr�cz nich kr�ci� si� po placu m�czyzna w szarym p�aszczu w asy�cie czterech
lekko
zbrojnych dworzan, co sugerowa�o, �e jest szlachetnego urodzenia. By� niski,
za�ywny,
obdarzony kr�tk� szyj� i dostojnym, g�adko wygolonym obliczem. Z w�adcz� min�
nadzorowa� roz�adunek. Nie by� o wiele starszy od Conana, m�g� mie� najwy�ej
trzydzie�ci
lat. Jego go�� g�ow� wie�czy�a niesforna strzecha br�zowych w�os�w. Pod
p�aszczem nosi�
narzucon� na lu�n� lnian� koszul� kolczug� z doskonale wykutych ogniw, aksamitne
pantalony i buty do konnej jazdy. Nie wida� by�o, by mia� ze sob� jak�kolwiek
bro�.
- Oto ksi��� Ivor - stwierdzi� Hundolf, zatrzymuj�c si� po kilku krokach. -
Musimy
zaczeka�, a� nas przywo�a.
Ksi��� rozwi�zywa� w�a�nie rzemienie jednego z koszy. Zajrza� do �rodka i po
chwili
wyci�gn�� d�ugi przedmiot, zawini�ty w naoliwione p��tno. Jeden ze stra�nik�w
rozwin�� je;
w �rodku znajdowa� si� miecz w pochwie. Gdy ksi��� wydoby� bro�, Conan
dostrzeg�, �e
spiczaste, jednostronne ostrze jest lekko zakrzywione. Or� cechowa�a prostota
wykonania
i brak ozd�b; spi�owa r�koje�� w kszta�cie pier�cienia owini�ta by�a w sk�r�
rekina. Miecz
ten nie wymaga� dog��bnej znajomo�ci szermierczej sztuki, lecz stanowi�
skuteczne
narz�dzie, idealne w opinii Conana dla amator�w. W koszu znajdowa�o si� co
najmniej
dwadzie�cia sztuk broni - a koszy by�o wiele tuzin�w.
Ksi��� przymierzy� r�koje�� do d�oni i na pr�b� zamachn�� si� przed sob�, po
czym
z namys�em rozejrza� si� po zgromadzonym na dziedzi�cu t�umie. Po chwili
zdecydowanie
ruszy� po kamiennych p�ytach, zostawiaj�c asyst� kilka krok�w za sob�. Zatrzyma�
si� przy
studni, wskoczy� na cembrowin� i wspar� d�o� na drewnianym �urawiu. W tym
momencie
sprawia� wra�enie o po�ow� wy�szego od pozosta�ych, g�ruj�c st�d nad t�umem.
- Ludu Tantuzjum! - zawo�a� ra�no; j ego g�os odbi� si� echem od pa�acowych
mur�w,
zmuszaj�c ci�b� do przycichni�cia. Wieleset g��w zwr�ci�o si� w jego stron�,
podczas gdy
zbrojna asysta pospiesznie zajmowa�a miejsca wok� swego pana. - Mieszka�cy
mojego
miasta, s�uchajcie! Przyjaciele, rodacy! - Wzni�s� miecz nad g�ow�. - Bracia w
niedoli, ofiary
tyranii pod�ego Strabonusa, przychylcie mi swych uszu!
Tantuzjanie s�uchali jak zaczarowani. Na placu zapanowa�a niemal zupe�na cisza,
zak��cana jedynie grzebaniem kopyt i r�eniem jucznych zwierz�t.
- Przez d�ugi czas znosili�my niewymowne katusze, przyjaciele. Teraz wsp�lnie
przyst�pili�my do �mia�ego dzie�a. Zdo�ali�my utoczy� krwi z zach�annej pi�ci
kr�lewskiego
ucisku. - Wzni�s� woln� d�o� z rozpostartymi jak szpony palcami nad g�ow� i
wykona� gest,
jak gdyby odrzuca� od siebie wielki ci�ar. - Zamkn�li�my nasze granice i
zyskali�my
wsparcie wielu dzielnych sprzymierze�c�w. - Jego spojrzenie pad�o na dow�dc�w
najemnik�w zgromadzonych na uboczu dziedzi�ca. - Nie z lekkomy�lno�ci podj�li�my
dzie�o
zdobycia dla siebie wolno�ci i suwerenno�ci. Wzorem m�dro�ci i cierpliwo�ci jest
dla nas
sama ziemia. Jak rolnicy, wytyczyli�my pole, kt�re ma nas �ywi� i bogaci�.
Wiemy, �e to
kamienista gleba, �e przy zasianiu tego gruntu towarzyszy� nam b�dzie mn�stwo
niebezpiecze�stw. - Niecierpliwie wzruszy� ramionami, jak gdyby zrzuca� z bark�w
wielkie
brzemi�. - Mimo to w por�wnaniu z tysi�cznymi plagami panowania Strabonusa -
brutalnie
wymuszanymi, przyt�aczaj�cymi podatkami, wyst�pkami jego wojsk przeciwko naszym
m�czyznom i kobietom, prze�ladowaniem mojego ojca i ci�g�ym szarganiu
suwerenno�ci
i honoru naszej ojczyzny - w por�wnaniu z nimi pole buntu zda si� �atwe w
oraniu, jak �yzny
rzeczny namu� pod ostrym lemieszem p�uga. Chocia� przysz�o�� wydawa�a si�
beznadziejna,
�mia�o wst�pili�my na drog� s�usznego buntu i chocia� przysz�o nam stawi� czo�o
przeciwno�ciom na niej, nie oderwiemy oczu od roztaczaj�cej si� przed nami wizji
wolno�ci
dla naszej ojczyzny! Teraz, przyjaciele, nasze marzenia s� bli�sze spe�nienia
ni�
kiedykolwiek! Otrzymali�my dzisiaj nie tylko narz�dzie realizacji naszych
zamierze�, lecz
dane nam zosta�o r�wnie� proroctwo, niezbita gwarancja naszego triumfu! Wiedzcie
bowiem,
�e w�adca najpot�niejszego kr�lestwa �wiata i nasz wschodni s�siad, cesarz
Turanu Yildiz
u�yczy� nam pomocy i wsparcia w naszych trudach. Zrozumia�, �e sukces fali
rebelii
wznosz�cej si� przeciw kotyjskiemu okrucie�stwu jest nieunikniony. Ju� kilka
miesi�cy temu
dostojny monarcha o�wiadczy� naszym pos�om, �e nas wesprze, i przys�a� pisemne,
opatrzone
w�asn� piecz�ci� gwarancje uznaj�ce nasz m�ody nar�d. Od dawna zastanawiali�my
si�, jak�
posta� przyjmie jego pomoc. My�leli�my, �e przy�le nam z�oto, oddzia�y
wspieraj�ce nas
w wyzwole�czej walce lub m�drych doradc�w o wielkim wojskowym do�wiadczeniu.
Wiemy
wszak wszyscy, �e wielkie jest tura�skie bogactwo, a jeszcze wi�ksza jego
zbrojna
i polityczna pot�ga. Dzi�, przyjaciele, wiemy, o jakim wsparciu my�la� �askawy
w�adca. Nie
przys�a� armii ani uczonych taktyk�w, lecz co� trwalszego od kruchego ludzkiego
cia�a - i to
nie z�oto! Jaki� jest jego dar?
Zapad�ej ciszy nie przerwa� ani jeden g�os. Ivor kilkakrotnie ci�� mieczem przed
sob�
i kontynuowa�:
- To stal! Yildiz przys�a� nam stalowy or�! - Triumfalne wo�a- nie ksi�cia
odbi�o si�
echem od �cian dziedzi�ca. - Dzi�ki swojej przenikliwo�ci nasz sprzymierzeniec
zdaje sobie
spraw�, �e tylko ostr� jak brzytwa stal� mo�na zaora� i u�y�ni� gleb� wojny
przeciw
tyranowi! Tylko dzi�ki niej - zdecydowanym ciosem od�upa� spory klin bladego
drewna
z tyczki �urawia-mo�emy zebra� czerwone �niwo krwi z�oczy�c�w, kt�rzy stoj� na
drodze do
wielko�ci i godno�ci naszego narodu! Yildiz, i ja wraz z nim, wzywamy was do
broni! Do
broni, przyjaciele, by walczy� o to, co nam najdro�sze! Niech ka�dy zdolny do
jej noszenia
cz�owiek b�dzie got�w do obrony ukochanej ojczyzny, gdy kr�lewscy pacho�kowie
o krwawych r�kach zn�w spr�buj� za�o�y� na nasze szyje obro�� niewoli! Ma�o
tego, niech
walka rozgorzeje we wrogich obozowiskach, w twierdzach obmierz�ego Strabonusa! W
tym
celu zarz�dzam utworzenie stra�y w�o�cia�skiej...
Conan rozejrza� si� po t�umie. Posiadacze ziemscy i ich �ony oraz ludno�� miasta
-
kupcy, rzemie�lnicy, czeladnicy i stajenni - ws�uchiwali si� jak zakl�ci w s�owa
ksi�cia
i ch�on�li ka�dy jego teatralny gest. Gdy Ivor unosi� g�os w wyrazie najwy�szego
wzburzenia,
w ich oczach b�yszcza�o co� wi�cej ni� odbicie zachodz�cego za jego plecami
s�o�ca.
Dow�dcy najemnik�w przyjmowali peror� Nora z mniejszym entuzjazmem. Conan
spostrzeg�, �e Hundolf marszczy brwi, a Zingara�czyk Vilezza klnie pod nosem.
Brago
i czarnosk�ry pustynny je�dziec Aki Wadsai stali z boku z niewzruszonymi
sceptycznymi
minami. Cymmerianin zauwa�y� r�wnie�, �e garstka szlachty i oficer�w w
tantuzja�skich
barwach na werandzie przygl�da si� najemnikom, notuj�c w pami�ci ich reakcj�.
- Powiadam wam wi�c, rodacy: nie b�jcie si� walki przeciw Strabonusowi! -
kontynuowa� r�wnym g�osem Ivor, gotuj�c si� do kulminacji swej przemowy. � Z
rado�ci�
szykujcie si� da� dow�d swej dzielno�ci! Je�eli w swojej g�upocie tyran
zdecyduje si�
wkroczy� w granice naszej ukochanej ojczyzny, niech ca�a prowincja powstanie jak
jeden
m��! Tymi oto ostrzami przyniesiemy zas�u�on� zag�ad� wojskom tyrana! Wzg�rza
rozst�pi�
si� jak w pradawnych opowie�ciach, by poch�on�� wroga! Nic bowiem nie oprze si�
nieugi�tej woli naszego ludu! Walczymy w s�usznej sprawie i do nas b�dzie
nale�e�
zwyci�stwo!
Ivor znieruchomia� z wzniesionym mieczem w d�oni i rozwianymi w�osami. Jego
bezgraniczna pewno�� siebie i bohaterska poza sprawi�y, �e t�um wybuchn��
gor�czkowymi
wiwatami. Wzburzona ci�ba zaroi�a si� wok� studni, rzucano w powietrze nakrycia
g��w.
Ksi��� zeskoczy� z cembrowiny mi�dzy swoich poddanych. Zbrojna stra� stara�a si�
otacza� go ciasnym kr�giem, lecz on nieustannie wymija� ich, pozwalaj�c
mieszczanom
�ciska� i ca�owa� swe d�onie.
- Nie ma w�tpliwo�ci, �e lud jest po jego stronie - rzek� wreszcie Hundolf do
swoich
towarzyszy.
- Istotnie. A� zastanawiam si�, po co mu najemnicy - odpar� Brago.
Aki Wadsai bezszelestnie podszed� do kapitana i przem�wi� znad jego ramienia
chrapliwym, �ciszonym g�osem, brzmi�cym jak zawodzenie pustynnego wiatru:
- Czym ma by� ta... stra� w�o�cia�ska, o kt�rej m�wi� ksi���?
- Nie u�miecha mi si� perspektywa walki u boku zielonych rekrut�w i stajennych -
mrukn�� Vilezza z g��bokim, gard�owym akcentem. - Jeszcze mniej podoba mi si�
mo�liwo��,
�e ta stra� zwr�ci si� kiedy� przeciwko nam.
W tej w�a�nie chwili ksi��� oderwa� si� od t�umu i ruszy� w stron� grupki
najemnik�w.
Zbrojna stra� towarzyszy�a mu wiernie po bokach. Ivor z kordialnym u�miechem
wyci�gn��
d�onie, by u�ciska� r�ce po dw�m wojownikom naraz.
- Moi towarzysze broni, pi�kny dzie� nam nasta�! Czuj� uniesienie na my�l, �e
cesarz
Yildiz zdecydowa� si� wesprze� nasz� spraw�.
- Wspaniale, ksi���. - Brago odchrz�kn�� i u�miechn�� si� blado. - Nie
zapominajmy
jednak o naszym �o�dzie. Tura�czycy mieli przys�a� jego cz��...
- S�ucham? Ach, tak. - Ivor odgarn�� d�oni� w�osy sprzed oczu. - Obawiam si�, �e
wyp�ata ulegnie drobnej zw�oce. Z�oto ma zosta� przywiezione dla wi�kszego
bezpiecze�stwa
w osobnym konwoju. Trudno orzec, kiedy tu dotrze.
- Panie, gdyby� raczy� wyp�aci� nam przynajmniej cz�� wst�pnej zap�aty z
w�asnego
skarbca - wtr�ci� si� Hundolf, skrzy�owawszy ramiona na piersi. - Nasze wydatki
s� wysokie,
nie wolno te� zapomina� o nastrojach w�r�d �o�nierzy.
- W tej chwili by�oby mi to nie na r�k�. - Ksi��� zmierzy� go nieprzeniknionym
wzrokiem i machn�� d�oni� w zbywaj�cym ge�cie. -Z �atwo�ci� zaradz� waszym
problemom.
Naka�� miejskim kupcom sprzedawa� wam dobra na kredyt. Nie w�tpi�, �e poprawi�
si�
r�wnie� nastroje w�r�d wojska, licz� bowiem, �e nied�ugo ruszymy do walki. -
U�miechn��
si� porozumiewawczo. - Bardzo nied�ugo. Przede wszystkim chcia�bym jednak
przedstawi�
wam nowego sprzymierze�ca. - Ivor zrobi� p� kroku w bok, by mog�a stan�� przy
nim
jeszcze jedna osoba. - Panowie, oto Drusandra. Widzieli�cie, jak dzielnie
dowodzi�a dzi�
swoim oddzia�em. Zamieszka wraz z wami w obozie.
Do ksi�cia i najemnik�w podesz�a wojowniczka w wytartym pancerzu chroni�cym
tu��w, uda i golenie, lecz ju� bez p�aszcza i he�mu, kt�ry trzyma�a w zgi�ciu
ramienia. Jej
g�adka twarz mia�a poci�gaj�ce rysy, lecz zaci�ni�te usta nadawa�y jej wyraz
surowo�ci. By�a
wy�sza, ni� wydawa�o si�, gdy siedzia�a na koniu; g�rowa�a nie tylko nad
ksi�ciem, lecz
r�wnie� nad Vilezz�.
- Prosz�, oto Hundolf, Brago i inni wasi dzielni towarzysze. Mo�emy oszcz�dzi�
sobie
przedstawiania-wszyscy zyskali�cie s�aw�, poprzedzaj�c� was jak wo� pachnid�a.
Drusandra skin�a najemnikom g�ow� z oszcz�dnym u�miechem.
- Prowadz� pod sw�j� komend� dwadzie�cia trzy przyjaci�ki. Oto moja
zast�pczyni,
Ariel.
Wskaza�a towarzysz�c� jej czarnow�os� kobiet� w sk�rzanym rynsztunku. By�a
ni�sza
i szczuplejsza od swojej dow�dczym, sprawia�a jednak wra�enie czujnej i
sprawnej. Jej rysy
psu�y nieznacznie �lady po starej chorobie, przydaj�ce jej pi�knu czego�
dzikiego
i gwa�townego.
Najemnicy powitali kobiety skinieniem g��w, wymieniaj�c szeptane komentarze.
Vilezza za� stwierdzi� zdecydowanie:
- B�dziesz musia�a ulokowa� kobiety z dala od naszego obozu. Boj� si�, �e nie
zdo�am
nale�ycie dopilnowa� moich ludzi.
Drusandra odwr�ci�a si� gwa�townie w jego stron�.
- Nie b�j si�, Vilezza, je�eli nie potrafisz sobie z nimi poradzi�, zrobi� to za
ciebie! -
Po chwili u�miechn�a si� bardziej otwarcie. - Moje siostrzyce przywyk�y do
niesfornych
m�czyzn i z rado�ci� powitaj� okazj�, by da� pogl�dow� lekcj� tym, kt�rzy maj�
ochot� je
n�ka�.
Vilezza zaczerwieni� si� i rozejrza� po swoich towarzyszach, szukaj�c wsparcia.
- ��dam, by wszyscy dow�dcy utrzymywali surow� dyscyplin� - wtr�ci� si� ksi���,
obrzucaj�c m�czyzn i Drusandr� surowym spojrzeniem. -Nasze plany wymagaj�
�cis�ego
wsp�dzia�ania wszystkich cz�onk�w sojuszu. Przypomina mi to, i� winienem wam
przedstawi� jeszcze kogo�.
Ivor da� znak jednemu ze stra�nik�w. Ten odwr�ci� si�, skin�� d�oni� i zawo�a�:
- Pozw�l tutaj, czarnoksi�niku!
W zapadaj�cym zmierzchu w�r�d krz�taj�cych si� przy roz�adunku ludzi wida� by�o
w�z z czarn� plandek�, za kt�rym Conan i Hundolf jechali przez miasto. Z cienia
pojazdu
wy�oni�a si� ciemna, szczup�a posta� i ruszy�a w stron� grupki najemnik�w.
- Szczodro�� cesarza Yildiza nie ma granic. Przys�a� nam wi�cej, ni� wspomnia�em
w swojej mowie. - Ivor wyci�gn�� d�o� przed siebie. - Oto Agohoth,
czarnoksi�nik z Pa�acu
Wschodz�cego S�o�ca.
M�czyzna, kt�ry podszed� do nich, odznacza� si� wyj�tkowym wzrostem, oraz
m�odzie�czym wygl�dem i kruch� budow� cia�a. By� to niemal ch�opiec, o bladej
sk�rze,
niezr�cznych ruchach, przypominaj�cym wielki dzi�b nosie i przylegaj�cych do
czaszki
pasemkach czarnych w�os�w. Ubrany by� w wybrudzony czarny fartuch, przepasane
zakurzon� ��t� szarf� pantalony i spiczaste pantofle na wschodni� mod��. Z
ko�cistych
bark�w maga zwisa� nier�wno p�aszcz z czarnego jedwabiu. Widz�c go, Vilezza i
jego
towarzysz parskn�li �miechem. Pozostali dow�dcy powitali Kitajczyka pe�nymi
pow�tpiewania spojrzeniami.
Agohoth pochyli� si� i zmru�ywszy oczy, powi�d� niepewnym wzrokiem po
najemnikach. W jego p�otwartych ustach wida� by�o niepospolicie stercz�ce
przednie z�by.
- Witajcie, wojownicy, i ty, ksi���. Przys�ano mnie tutaj... niezliczone mile od
dworu
w Aghrapurze - Agohoth urwa�. Jego niezr�czne zachowanie zdawa�o si� wywo�ane
nie�mia�o�ci�, nie za� k�opotami z wymow�. Pos�ugiwa� si� j�zykiem kotyjskim
p�ynnie,
chocia� m�wi� nim z obcym akcentem. Wreszcie czarnoksi�nik odwr�ci� si� w
stron� Ivora
i zwr�ci� tylko do niego: - Moja misja... Cesarz i moi prze�o�eni wys�ali mnie
tu aby... ee,
dzi�ki mym umiej�tno�ciom zapewni� ci zwyci�stwo.
Jego stwierdzenie wywo�a�o rozbawienie najemnik�w.
- Ksi���, tego ju� za wiele! - Vilezza wybuchn�� rubasznym �miechem. - Zamiast
z�ota
Yildiz przysy�a blaszane miecze, zakute w zbroje baby na nasz� udr�k� oraz nie
potrafi�cego
skleci� dw�ch s��w �wi�tynnego skryb�! - Wzni�s� oczy ku niebu w wyrazie
oburzenia. -
J�kaj�cego si� adepta wiedzy tajemnej, kt�ry b�dzie nas wstrzymywa� od dzia�ania
i miesza�
w naszych planach wr�bami z gwiazd i omenami! Mieli�my do�� tych oszust�w w
Zingarze!
Pytam ci�, ksi���, czemu to ma s�u�y�?
Nie trac�c r�wnowagi, Ivor utkwi� w Zingara�czyku nieprzychylne spojrzenie
zmru�onych oczu.
- Istotnie, dobre pytanie. - Przeni�s� wzrok na niezgrabnego m�odzie�ca. - Co
potrafisz, Agohoth? Raczy�by� da� nam jaki� dyskretny