4754

Szczegóły
Tytuł 4754
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4754 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4754 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4754 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LEONARD CARPENTER CONAN RENEGAT (PRZE�O�Y�: MAREK MASTALERZ) SCAN-DAL Dla Cheryl I PR�BA STALI - Kto idzie? Ostry g�os wartownika sprawi�, �e kary rumak bojowy zmyli� krok. Zirytowany je�dziec wbi� pi�ty w boki konia, zawr�ci� go wok� stra�nika i zatrzyma� si� na wprost niego. - Nazywam si� Conan, pochodz� z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Kt�r�dy do obozu Hundolfa? Je�dziec m�wi� po kotyjsku z barbarzy�skim akcentem. By� okaza�ym m�czyzn� u progu doros�o�ci. Jego czarne jak smo�a, r�wno przyci�te w�osy wygl�da�y r�wnie wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywa�a g��boka, r�wna opalenizna - zapewne dzie�o blasku s�o�ca odbitego od p�nocnych p�l lodowych. Wzrost przybysza i ci�ar bojowego rynsztunku t�umaczy�y wyb�r tak krzepkiego wierzchowca. Cymmerianin by� wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opina�a imponuj�ce mi�nie. Do ko�skiego siod�a przytroczone by�y miecz i top�r oraz tarcza, he�m i w��cznia; przy jukach zwisa�y zrolowane futra. Wartownik, Koryntianin z rozwidlon� brod�, siedz�cy w ko�skim siodle, przerzuconym przez napr�dce sklecon� zapor�, tarasuj�c� b�otnist� drog�, zmierzy� Conana uwa�nym spojrzeniem. Nie spieszy� si� z odpowiedzi�. Chocia� �o�nierz przybra� swobodn�, pozbawion� karno�ci poz�, jego r�ka wspiera�a si� na zakrzywionym �uku prze�o�onym przez kolana ze znamionuj�c� do�wiadczonego wojownika pewno�ci�. U jego boku wisia� ko�czan pe�en strza�. - Skoro jeste� cz�owiekiem Hundolfa, gdzie podzia�e� p�aszcz? - Nie nale�� do jego kompanii. - Ko� Conana prychn�� nie- spokojnie. - Przynajmniej na razie. - Rozumiem. - Wartownik nie spuszcza� z przybysza wzroku. - Jeszcze jeden wyg�odnia�y s�p zjawi� si� na polu bitwy. No dobrze, wje�d�aj. - Wzruszy� ramionami. - Ob�z Hundolfa jest na pi�tym tarasie. Jed� na wprost, p�niej skr�cisz w lewo. - Najemnik poprawi� si� na niewygodnym siedzeniu. - Je�eli wola�by� zaci�gn�� si� do pewniejszej kompanii, spr�buj pogada� z Bragiem, prosto przed tob�. Jego ludzie zawsze zdobywaj� wi�cej �up�w. Cymmerianin kiwn�� niezobowi�zuj�co g�ow� i zawr�ci� konia. - Znam Hundolfa z dawnych czas�w - rzuci� i szybko ruszy� w g��b obozowiska. Ob�z Wolnych Kompanii znajdowa� si� na tarasach winnic u mur�w Tantuzjum, prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, kt�ry dopiero co powr�ci� z odludnych krain, by� zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpo�cieraj�cego si� na skalistym zboczu zbiorowiska namiot�w. Pasma siwego dymu wzbija�y si� z dziesi�tk�w ognisk pod bladob��kitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzg�rzami na horyzoncie. Ob�z rozbito bez �adnego planu. Od do�u ogranicza�y go najni�sze tarasy i przecinaj�cy je p�ytki w�w�z. Conan dostrzeg� jednak, �e naturalne otoczenie obozowiska - niskie wa�y, usypane ze stert kamieni i gruzu - zapewnia�y mu jak� tak� obron�. Wydawa�o si�, �e nawet Tantuzjum liczy�o na swe naturalnie obronne po�o�enie na skalnej grz�dzie, nie za� na dzie�a r�k ludzkich. Nad namiotami i pn�cymi si� w g�r� p�dami winoro�li wida� by�o skraj miasta: bia�y mur, znad kt�rego wystawa�a z�bata linia krytych dach�wkami i �upkiem domostw. Z tej odleg�o�ci mo�na by�o dostrzec, �e mury miejskie zbudowano z obrzuconych zapraw� nier�wnych g�az�w. Nie by�y zbytnio wysokie czy strome, lecz mia�y na szczycie w�ski parapet dla stra�y. Jedynym solidnym umocnieniem w polu widzenia by� krzepki szaniec z r�wno ociosanych szarych blok�w skalnych. Znajdowa� si� on w najbardziej stromej cz�ci urwiska; pozosta�� cz�� mur�w miejskich dobudowano do jego bok�w. By� od nich znacznie wy�szy, a jego szczyt zaopatrzony by� w z�bate blanki. Najprawdopodobniej by�a to zewn�trzna �ciana prastarej cytadeli lub dzielnicy pa�ac�w. Conan kontynuowa� taktyczn� ocen� okolicy w miar�, jak jego ko� wspina� si� po brukowanym podje�dzie. Wierzchowiec min�� pawilon z dekoracjami w krzykliwych barwach i sztandarem z podobizn� smoka - siedzib� Braga. Po obydw�ch stronach zrobi�o si� g�sto od namiot�w. Tarasy z winoro�lami, obramowane niskimi, sko�nymi skarpami z polnych g�az�w ust�pi�y miejsca ba�aganowi n�dznego obozowiska, pe�nego prowizorycznych ludzkich siedzib. Par� stratowanych, odgrodzonych sznurami placyk�w s�u�y�o za zagrody dla koni, lecz wsz�dzie indziej panowa�a odstr�czaj�ca ciasnota. Mo�na by�o odnie�� wra�enie, �e z jej powodu wi�kszo�� mieszka�c�w obozu sp�dza bezczynnie czas na drodze. W obozowisku najemnik�w panowa� br�d, ha�as i ca�kowity brak dyscypliny. Wsz�dzie dooko�a czyniono u�ytek z plon�w winnicy: z r�k do r�k kr��y�y chlupocz�ce dzbanki i kamionkowe garnce z napr�dce p�dzonym napitkiem. Z namiot�w dobiega�y przekle�stwa, grzechot ko�ci w drewnianych kubkach pospo�u z piskami i gard�owymi �miechami markietanek. M�czy�ni w osza�amiaj�co r�norodnych strojach - kompletnych lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych - rozmawiali, spierali si� i mocowali po�r�d kamieni i rachitycznej trawy. Conanowi przysz�o wymin�� par� piegowatych Gundarczyk�w, odzianych wy��cznie w sanda�y i kr�tkie sp�dniczki - kilty, ok�adaj�cych si� zr�cznie owini�tymi w futra kijami. Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zwa�aj�c na zagrzewaj�ce ich do walki k�ko gapi�w. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich m�odzik�w w kaftanach z owczych sk�r rzuca�a w��czniami w ledwie trzymaj�c� si� kupy bel� s�omy. Niech�tnie rozst�pili si� przed Cymmerianinem i wr�cili do swojej rozrywki natychmiast, gdy ko�ski ogon znalaz� si� poza celem. Ci, kt�rym nie odpowiada�o pa��tanie si� po drodze, siedzieli przed namiotami, rozmawiaj�c, poleruj�c rynsztunek lub ostrz�c bro�. Wi�kszo�� obrzuca�a przeje�d�aj�cego Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali si� przed siebie. Cymmerianin przygl�da� si� uwa�nie w�a�nie tym ostatnim, gdy� dobrze zna� kapry�ne, niebezpieczne charaktery niekt�rych ludzi, zaci�gaj�cych si� w najemnicze szeregi. Barbarzy�ca rozgl�da� si� w t�umie za znajomymi twarzami na po�y z nadziej�, na po�y za� z obaw�. S�py, zlatuj�ce si� nad �wie�� ofiar�, pomy�la� Cymmerianin. Uwaga wartownika trafnie oddawa�a natur� tego zgromadzenia. Sam Conan czu� pragnienie dzia�ania po niedawnej wizycie u kuzyn�w i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzg�rza i dzikie urwiska rodzinnej krainy wyda�y si� mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny przez kupc�w wie�ci o buncie i zamieszkach w Koth zareagowa� jak na wo� kusz�cego, egzotycznego pachnid�a. Gdy tylko �nieg staja� na prze��czach, barbarzy�ca zabra� bro�, zapasy oraz z trudem zdobyt� kies� ze srebrem i ruszy� na po�udnie. Powtarza� sobie, �e nie zamierza wie�� �ywota takiego jak wi�kszo�� zgromadzonych w obozie uciekinier�w przed prawem i wyg�odzonych wie�niak�w, dla kt�rych szansa �atwego zdobycia bogactwa przewa�a�a nad o wiele wi�kszym ryzykiem krwawej �mierci. Nie przyby� tutaj r�wnie� w czczym poszukiwaniu daremnej chwa�y czy za spraw� mira�u odra�aj�cych rozrywek, przywabiaj�cych do miejsc bitew zdeprawowane dusze. Conan przeczuwa� niejasno, �e jest stworzony do wi�kszych rzeczy. Pragn�� sprawdzi� swe si�y, chcia� podda� pr�bie zdobyte w pocie czo�a umiej�tno�ci. Zamierza� dowiedzie� si�, czy zapewnianiu przetrwanie i powodzenie w tym surowym �wiecie. Z nag�ej zadumy wytr�ci� go rozlegaj�cy si� na wysoko�ci kolan g�os: - Conan, stary, podst�pny z�odziejaszku! Przyjecha�e� przy��czy� si� do nas? Zaiste, roztaczaj� si� przed nami wspania�e widoki! - No prosz�! Bilhoat, nie myl� si�? - Conan pochyli� si� w siodle i u�miechn�� do chudego m�czyzny o pomarszczonej twarzy, unosz�cego ku niemu g�ow�. - Po Arenjunu zaj��e� si� uczciw� prac�, tak jak ja, co? - Owszem! S� tu te� inni znajomkowie z Mordowni: Pavlo i Tranos! - Na sk�rzastym obliczu starszego m�czyzny pojawi� si� u�miech. - Musimy znowu urz�dzi� sobie wsp�ln� popijaw�! - Na pewno, i to wkr�tce, na wypchan� sakiewk� Bel! Te� wst�pili�cie do kompanii Hundolfa? - Nie, Conanie. - Bilhoat pokr�ci� g�ow�. - Zaci�gn�li�my si� do Vilezzy. �le zrobili�my, bo to zatwardzia�y zingara�ski �otr o wrednym charakterze. Ten szubrawiec o czarnym sercu winien mi jest jednak za du�o �o�du, �ebym go teraz porzuci�. �a�uj�, �e nie jestem z Hundolfem. - O co w og�le chodzi w tej kampanii? Powiedziano mi, �e popieramy buntuj�ce si� ksi���tko z Koth. - Tak, ksi�cia Ivora. - Bilhoat potar� nozdrza wierzchowca Conana. - To ulubieniec mieszka�c�w tych stron. Ma mn�stwo nowomodnych idei i jest �miertelnym wrogiem swojego wuja, Strabonusa. - Tak, znam tego ��dnego krwi �otra, kt�ry mieni si� kr�lem. - Cymmerianin zmarszczy� brwi. - Powiadasz, �e Ivor pragnie zmian? Z rado�ci� b�d� s�u�y� mu z mieczem w walce z przekl�tym Strabonusem. A Wolne Kompanie - wskaza� gestem kr�c�cych si� dooko�a zapijaczonych najemnik�w - stan�y po jego stronie, poniewa� te� pragn� sprawiedliwych rz�d�w? - Sk�d�e! - Bilhoat roze�mia� si� i pog�adzi� czarn� grzyw� konia. - Niekt�rzy z naszych kamrat�w nie mog� ju� usiedzie� w miejscu. Powiadaj�, �e brakuje im walki, a jeszcze bardziej �up�w. - Mrugn�� porozumiewawczo. - Mnie nie zale�y na chwale, a widoki na przysz�o�� wydaj� si� niez�e. Kr��y pog�oska, �e po zwyci�stwie buntownik�w ka�dy ch�tny najemnik otrzyma ziemi� lub rang� w regularnej armii. My�l�, �e to smakowity k�sek. Klepn�� konia po karku. Conan �ci�gn�� wodze i odpar�: - Smakowity czy nie, chc� si� zaci�gn��. Jad� do Hundolfa. Mi�o zn�w ci� ujrze�, Bilhoat. - Spi�� konia ostrogami i zawo�a� jeszcze przez rami�. - Poszukaj mnie, kiedy b�dziesz mia� woln� chwil�! Cymmerianin ruszy� w dalsz� drog�, licz�c tarasy. Na pi�tym skr�ci� mi�dzy dwa rz�dy namiot�w. Przed sob� ujrza� spiczasty pawilon o kwadratowej podstawie, udekorowany sztandarem ze z�otym toporem na szarym tle. Conan wiedzia�, �e od wielu lat by�o to god�o Hundolfa, lecz nie zna� trzech m�czyzn, kt�rzy kr�cili si� przed wej�ciem do namiotu. Mimo do�wiadczenia w najemnych szeregach nie wiedzia�, jak ma si� wobec nich zachowa�; mieli nieprzeniknione twarze, sprawiali wra�enie bezwzgl�dnych i okrutnych. Rozebrani do pasa, z broni� w r�ku wygrzewali si� pod popo�udniowym s�o�cem. Trzej m�czy�ni oboj�tnie przygl�dali si�, jak Conan zsiada z konia i wi��e go do si�gaj�cego ramienia ko�ka podpieraj�cego winoro�l. Wczesne lato sprawi�o, �e ro�lina wypu�ci�a imponuj�c� liczb� zielonych p�d�w. Cymmerianin zdj�� pas z mieczem z siod�a i przerzuci� go sobie przez rami�. Ruszy� w stron� pawilonu, ciesz�c si�, �e zn�w ma tward� ziemi� pod stopami. - Widz�, �e to namiot Hundolfa. Czy on jest w �rodku? - Conan celowo podni�s� g�os, by bez wzgl�du na reakcj� najemnik�w us�yszano go we wn�trzu pawilonu. Zapad�o d�ugie milczenie, nim najbardziej masywny z m�czyzn, szczerbaty osi�ek o ko�ysz�cym si� brzuszysku, podszed� do niego i powiedzia�: - Nie ma go. Jestem Stengar, zarz�dzam jego obozem. - Rzuci� swoim towarzyszom surowe spojrzenie i wr�ci� wzrokiem do Conana. - Jeste�... sk�d w�a�ciwie? Pewnie z P�nocy, nie? - Przyjrza� si� uwa�nie barbarzy�cy. - Hyperborejczyk, jak s�dz�? - Cymmerianin - poprawi� go Conan, �ci�gaj�c brwi. - Och, odludek ze wzg�rz. No dobrze, m�w, czego chcesz od naszego kapitana? - S�ysza�em, �e Hundolf przyjmuje ludzi do swojej kompanii. - Mo�liwe. - Stengar zmarszczy� brwi i dorzuci� po chwili. - Co z tego? - A jak my�lisz, cz�owieku? - Oczy Cymmerianina zw�zi�y si� z irytacji. - Chc� si� zaci�gn��. Stengar obejrza� si� na swoich towarzyszy i popatrzy� ponownie na Conana. - Uwa�asz, �e si� do nas nadajesz, co? Conan powi�d� wzrokiem po trzech m�czyznach. - My�la�em, �e Hundolf przyjmuje tylko dobrych ludzi. - Wzruszy� ramionami. - Mo�e si� myli�em. Po tej uwadze bruzdy na czole Stengara pog��bi�y si�. Wypi�� brzuch i zapyta� podniesionym g�osem, w kt�rym brzmia�a nuta zaczepki: - Powiedz mi, cudzoziemcze, dlaczego wybra�e� w�a�nie t� kompani�? Po co jecha�e� a� tutaj, zamiast przy��czy� si� do zbieraniny na dole? Conan obrzuci� najemnika bacznym spojrzeniem i postanowi� nie sili� si� na szczeg�owe t�umaczenia. - Oddzia� Hundolfa cieszy si� dobr� opini�. - To prawda, cudzoziemcze, nasza kompania ma dobr� mark�. - Stengar u�miechn�� si� z udawan� zach�t�. - By to uj�� inaczej, my, s�u��cy pod Hundolfem, jeste�my najlepsi. - U�miechn�� si� ironicznie do swoich towarzyszy.-Jak my�lisz, dlaczego tak jest? Poniewa�, jak s�dz�, zdoby�e� wielkie do�wiadczenie w odleg�ych, niecywilizowanych zak�tkach tego �wiata, mo�esz mi chyba odpowiedzie� na to pytanie? T�usty najemnik wysila� si� na ironicznie kwiecist� mow�, poniewa� z pobliskich namiot�w pocz�li wy�ania� si� zaciekawieni sprzeczk� �o�nierze. Conan nawet nie drgn��. - Sam mi powiedz. - Doskonale, cudzoziemcze, powiem ci. Jeste�my najlepsi, a zaci�g do kompanii Hundolfa jest marzeniem nawet w�r�d takich w��cz�g�w jak ty, poniewa� ze wszystkich ch�tnych przyjmujemy tylko co drugiego. Stengar skrzy�owa� ramiona na piersi i rozejrza� si� po zebranych ludziach z zadowolon� min�, jak gdyby jego wyja�nienia mia�y jeszcze jaki� tajemniczy, g��bszy sens. Czuj�c pu�apk�, Conan nie odpowiada�. Przesun�� pas pod ramieniem tak, by mie� miecz w zasi�gu d�oni. - Po�ow�? - spyta�. - Tak jest, barbarzy�co. Tych, kt�rzy zostaj� przy �yciu! - Stengar uni�s� d�o� i teatralnym gestem przywo�a� kogo� spoza kr�gu gapi�w. - Chod� tu, Lallo! Wreszcie znalaz� si� kto� r�wny ci si��! Conan odwr�ci� si� na pi�cie, s�ysz�c ci�kie kroki i niski, nieartyku�owany pomruk. W jego stron� bieg� zwalisty m�odzieniec gotuj�c si� do przepo�owienia Cymmerianina wzniesionym nad g�ow� dwur�cznym mieczem. Atak by� tak szybki, i� Conan musia� zastawi� si� swoj� broni�, nim zdo�a� do ko�ca wyci�gn�� jaz pochwy. Ostrza zderzy�y si� z przeszywaj�cym szcz�kiem. Najemnicy przywitali pocz�tek walki radosnymi okrzykami. Nim pas od miecza Conana wyl�dowa� w b�ocie, atakuj�cy m�odzieniec wyprowadzi� jeszcze dwa podst�pne ci�cia w tu��w przeciwnika. Dopiero wtedy Conan zdo�a� zmusi� osi�ka do cofni�cia si� zdecydowanymi pchni�ciami. - Patrzcie, wojownicy! - zawo�a� z boku Stengar. - Kt�ry z nich zostanie naszym nowym towarzyszem? Krzepki drwal Lallo, dzieci� naszych kotyjskich wzg�rz, czy barbarzy�ca z P�nocy? Stawiam na Lalla i przyjm� zak�ad od ka�dego, kto s�dzi, �e b�dzie inaczej! Po przemowie Stengara rozleg�y si� g�o�no g�osy najemnik�w, obstawiaj�cych wynik pojedynku. R�wnocze�nie Conan gor�czkowo parowa� ciosy i robi� uniki. Drwal by� szybki, czego dowodzi� jego pocz�tkowy atak. Wzrostem i zasi�giem ramion dor�wnywa� Cymmerianinowi, lecz beztroski zapa� do walki sprawia�, �e cz�sto ryzykowa� wystawieniem si� na cios barbarzy�cy. - Hej, ty! Lallo! Dajmy sobie spok�j z t� g�upot�! - wykrzycza� Conan pomi�dzy ciosami. - Nie ma potrzeby, by�my zar�bali si� dla rozrywki tych szakali! Lallo sprawia� jednak wra�enie, jak gdyby nie pojmowa� ludzkiej mowy. Z p�otwartymi ustami pod��a� mechanicznie wzrokiem za przeciwnikiem. Wreszcie wymierzy� zamaszysty cios w g�ow� Cymmerianina. Conan uskoczy� i powstrzyma� si� przed ciosem na odlew, kt�rym pewnie odr�ba�by ch�opakowi rami�. - Oho, barbarzy�ca ma dosy�! - zawo�a� jeden z widz�w. - Brak mu hartu ducha! Podwajam stawk� na Lalla! - Ja te�! - do��czy� si� do niego drugi najemnik. - Wszyscy wiedz�, �e dzikusy ze wzg�rz to marni wojownicy! Lallo wyra�nie nie zdawa� sobie sprawy, �e gapie szczuj�go do walki. Zamachn�� si� wielkim p�askim mieczem jak siekier� - jak gdyby Cymmerianin nale�a� jedynie do osobliwego gatunku le�nych drzew. Conan odtr�ci� ostrze przeciwnika i spr�bowa� r�bn�� go w g�ow� pot�n� pi�ci�. Nie trafi� jednak i niebezpiecznie wychyli� si� do przodu. Tylko dzi�ki karko�omnemu wygi�ciu tu�owia, zdo�a� zastawi� si� mieczem i uchroni� si� przez ciosem na odlew. Cymmerianin energicznie wysun�� przed siebie nog�, chc�c podci�� przeciwnika, lecz w nagrod� za swoje wysi�ki poczu� tylko, jak ostrze miecza osi�ka goli mu g�adko w�osy na bocznej stronie uda. W�tpliwe by�o, by m�odzieniec mia� wszystkie klepki na swoim miejscu. Conan zda� sobie jednak spraw�, �e Lallo jest szybki - zbyt szybki, by mo�na go by�o wy��czy� z walki bez rozlewu krwi. Raz po raz Cymmerianin musia� powstrzymywa� si� przed morderczym ciosem. Wreszcie uchyliwszy si� przed jednym z zamaszystych cios�w drwala skoczy� z koci� zr�czno�ci� do przodu tak, i� znalaz� si� za jego plecami. Lallo zdo�a� odwr�ci� g�ow�, lecz nie mia� szans u�y� miecza. Conan napi�� swe mocarne mi�nie, gotuj�c si� do ciosu, zdolnego rozp�ata� za�linion� g�ow� przera�onego przeciwnika. W tym momencie silna d�o� odepchn�a Cymmerianina w bok. Pot�ny cios przeci�� nieszkodliwie powietrze ponad g�ow� padaj�cego w rozpaczliwym uniku Lallo. Barbarzy�ca warkn�� z w�ciek�o�ci i zacisn�� pi��, by zmie�� z drogi intruza, lecz w ostatniej chwili pozna� jego beczkowat� pier� i pokryt� siw� szczecin� twarz. - Hundolf! - No prosz�! Conan z Cymmerii! - Okolone nie dogolonym zarostem usta dow�dcy najemnik�w wygi�y si� w u�miechu. - Jak zwykle, w g�szczu walki! Powstrzymaj si� od rzezi, lepiej porozmawiajmy. - Hundolf odwr�ci� si� i zacz�� wydawa� komendy swoim podw�adnym chrapliwym, surowym g�osem: - Ch�opcze, zosta� tutaj! Zeno, Stengar, rozbr�jcie tego p�taka! Nie mam poj�cia, co to za wyg�upy, ale maj� si� natychmiast sko�czy�! - Kapitan powi�d� gro�nym wzrokiem po kr�gu najemnik�w; wielu z nich dosz�o nagle do wniosku, �e gdzie indziej czekaj� na nich nie cierpi�ce zw�oki zaj�cia. - No? Kto za to odpowiada?! Wi�kszo�� gapi�w unika�a wzroku dow�dcy, lecz stoj�cy obok Lalla Stengar stwierdzi�: - To zwyk�e nieporozumienie mi�dzy dwoma rekrutami, kapitanie. Nie mia�em do�� wysokiej rangi, by im przeszkodzi�. - C�, brzmi to prawdopodobnie - Hundolf skin�� g�ow�- tylko dla �lepego i g�upiego niemowl�cia! Znam Conana i wiem, �e Lallo w jednej chwili sta�by si� kr�tszy o g�ow�, gdyby Cymmeriani- nowi na tym zale�a�o. - �ukowatym gestem d�oni obj�� zbieranin� gapi�w. - Wszyscy dostajecie po pi�� miedziak�w grzywny. Na razie wsad�cie tego m�odego barana do paki - mo�e to mu wbije troch� rozumu do �ba! Conanie, chod� do mojego namiotu. Adiutant zajmie si� twoim koniem. II LEWA R�KA HUNDOLFA - Wci�� parasz si� najemnictwem, Conanie? - Rozparty na wyszywanej narzucie w k�cie namiotu Hundolf nachyli� inkrustowany klejnotami puchar ku wargom. Kapitan najemnik�w by� teraz tylko w kaftanie z g�adkiej bawe�ny i spodniach. Pod prze�wietlonym blaskiem s�o�ca p��tnem namiotu by�o ciasno, a w powietrzu czu�o si� wilgo�, lecz przez wej�cie wpada�y do �rodka od�wie�aj�ce powiewy popo�udniowego wiatru. Stary wojownik przyjrza� si� Cymmerianinowi zmru�onymi oczyma. - My�la�em, �e do tej pory jaka� pulchna szlachcianka zd��y�a ju� zrobi� z ciebie pos�usznego dow�dc� stra�y pa�acowej, �e znalaz�e� dla siebie sta�e miejsce w �wiecie. - Chytre domys�y, Hundolfie. Niejedna pr�bowa�a - mrukn�� siedz�cy na �rodku namiotu ze skrzy�owanymi nogami Conan i upi� du�y �yk z wysadzanego drogocennymi klejnotami kubka. - Nigdy nie zamierza�em zosta� rozpieszczonym pieskiem pokojowym, bez wzgl�du na to, na jak poci�gaj�cych kolanach mia�bym siedzie�. Obydwaj m�czy�ni roze�miali si�, po czym Hundolf rzek�: - W twoim wieku mnie r�wnie� robiono sporo takich propozycji. Ucieka�em przed nimi, jak gdyby mnie diab�y goni�y. - U�miechn�� si� sm�tnie. - �a�uj�, �e nie skorzysta�em z kt�rej� z nich. - Mimo to najwyra�niej nie�le ci si� wiedzie od czasu, gdy zaci�gn�li�my si� razem w Koryntii - roze�mia� si� Conan, tr�c sw�dz�cym nagle karkiem o maszt namiotu. - Prowadzisz wielki oddzia� najemnik�w, cieszysz si� �wietn� opini� w�r�d niezale�nych szermierzy. Pij� twoje zdrowie. - Wzni�s� kubek w ge�cie toastu na cze�� starszego m�czyzny. Dow�dca najemnik�w wzruszy� ramionami. - Dobr� opini�? Mo�e, ale przez ni� ci�gnie do mnie nieprzeliczona banda obwiesi�w w rodzaju tych, kt�rych widzia�e� wcze�niej. Ma�o mam takich ludzi jak ty. - Potrz�sn�� szpakowat� g�ow�. - Wci�� nie mog� sko�czy� z wojaczk�, Conanie. Nadal szukam dla siebie miejsca na sta�e i zaczynam w�tpi�, czy znajd� je, zadaj�c si� z tymi buntownikami i anga�uj�c si� w przepychanki mi�dzy prowincjonalnymi w�adcami. Mam ochot� osi��� gdzie� na sta�e, je�eli nie tutaj, to po�r�d p�l w mojej rodzinnej Brythunii, kiedy tylko zgarn� do�� grosza, by da� sobie spok�j z najemnictwem. - Spodziewasz si� tutaj nie�le ob�owi�? - Conan pochyli� si� do przodu i opar� �okcie na masywnych kolanach. - Nie bardzo wiem, co tu si� w�a�ciwie dzieje - tyle tylko, �e Ivor buntuje si� przeciw w�adcy Koth. - �ci�gn�� brwi. - Ryzykowne przedsi�wzi�cie, lecz w tym zatraconym zak�tku kr�lestwa mo�e uda� si�. - Och, istotnie. Ksi��� Ivor wyst�puje przeciwko swojemu wujowi z do�� silnymi atutami. - Hundolf wyszczerzy� drapie�nie z�by. - Strabonusowi brakuje si� do utrzymywania �adu w tak wielkim pa�stwie, poza tym w Koth nigdy nie ma spokoju. Kr�l, chocia� jest sk�py, wysy�a kosztowne ekspedycje, by st�umi� rozruchy. Musia� przez to narzuci� gn�bi�ce tutejszych wie�niak�w i pasterzy podatki. - To znaczy, �e m�g�by wys�a� legion czy dwa, by zgnie�� rebeli� Ivora jako przyk�ad dla innych? - Conan potar� z zadum� podbr�dek. - Nie s�dz�. - Hundolf usiad� prosto. - O wiele bli�ej stolicy le�� inne buntownicze prowincje. Strabonus nie mo�e ryzykowa�, �e jego wojska zostan� odci�te z dala od Korszemisz. Nie odwa�y si� wys�a� si� na tyle du�ych, by nas doszcz�tnie rozgromi�. - Czy w takim razie nie m�g�by z�o�y� oferty pokoju? Wtedy sko�czy�aby si� nasza robota. - To grozi�oby roznieceniem nadziei w sercach innych buntownik�w. - Hundolf wypi� resztki wina z kielicha. - Nie, Conanie, zapowiada si� d�uga kampania. Nasze psy b�d� k�sa� tu i tam, ale nie licz na regularne bitwy. - Popatrzy� na go�cia spod krzaczastych brwi. - Ksi��� Ivor mo�e potrzebowa� naszych us�ug na sta�e, by�my strzegli jego m�odego kr�lestwa. - W takim razie nie ma szans na zako�czenie tego konfliktu jednym, zdecydowanym posuni�ciem. Nawet mi si� to podoba; mog�oby doj�� do kolejnej wojenki... Conanowi przerwa� narastaj�cy zgie�k, na kt�ry sk�ada�y si� okrzyki, t�tent kopyt i skrzypienie drewnianego pojazdu. - Kto� przyjecha� - mo�e to karawana z �o�dem? Hundolf odstawi� kielich, przeci�gn�� si� i d�wign�� na r�wne nogi z przewlek�ym, niech�tnym westchnieniem. Conan wsta� bezszelestnie. - Karawana? Sk�d w�a�ciwie bierze si� nasz �o�d? - Z Cesarstwa Wschodu - Turanu. Dok�adniej, od twojego by�ego pracodawcy, cesarza Yildiza. - Hundolf zdj�� z naro�nego ko�ka namiotu pas z mieczem, he�m i lekk� kolczug�, po czym na�o�y� je na siebie. - To kolejny pow�d, dla kt�rego Strabonus na pewno nie zawrze pokoju z Ivorem. Ksi��� dobi� targu z Tura�czykami, by sta� si� cierniem w boku kr�la Kothu. - Cesarstwo Tura�skie zawsze gorliwie szuka�o sprzymierze�c�w i pa�stw, zdanych na jego �ask�, a jeszcze ch�tniej stara�o si� uszczkn�� ziem swoich s�siad�w. - Cymmerianin ruszy� za Hundolfem do wyj�cia z namiotu. - Czy mo�emy jednak liczy� na pieni�dze od Yildiza? - Niech Ivora boli g�owa, sk�d wzi�� z�oto, nie nas. - Hundolf zatrzyma� si� tu� przed wyj�ciem. - Na biednego nie popad�o; ksi��� mia�by k�opoty z wymiganiem si� z zap�at�, skoro u bram jego miasta obozuj� trzy tysi�ce ludzi z Wolnych Kompanii. - Dow�dca wyszed� wprost w t�umek zebranych przed namiotem podw�adnych. - No i?. Jakie wiadomo�ci? - Na Wschodnim Trakcie dostrze�ono karawan� z liczn� eskort�, kapitanie. Meldunek z�o�y� kr�py najemnik imieniem Zeno. Jego twarz okala�y rude k�dziory, uzbrojony by� w przypasany do pasa kiltu pa�asz. Wyra�nie mia� ochot� towarzyszy� swojemu dow�dcy. - Jak my�la�em. - Hundolf skin�� g�ow�. - Musz� i�� do cytadeli. Przy okazji, Zeno - jako �e mianowa�em ci� swoim zast�pc�, b�dziesz musia� zosta� tutaj. - Odwr�ci� si�, powi�d� wzrokiem po swoim podw�adnym i poklepa� go po ramieniu. - Potrzebuj� dobrego szermierza i jeszcze lepszego s�uchacza, gdy zadaj� si� ze szlachcicami i innymi kapitanami, ale twoje miejsce zajmie od tej chwili Conan. Po dzisiejszej burdzie - popatrzy� surowo na trzymaj�cego si� na uboczu Stengara - potrzebuj� w obozie zdecydowanego cz�owieka. Zrozumia�e�? - Tak jest, kapitanie. - Zeno skin�� niech�tnie g�ow�, rzucaj�c Conanowi nienawistne spojrzenie. - Bardzo dobrze. - Hundolf odwr�ci� si�. - Pojedziemy konno. Conanie, trzymaj si� z mojej lewej strony, nieco z ty�u. Podszed� do nich �o�nierz, prowadz�cy dwa osiod�ane wierzchowce. Z tylnych ��k�w zwisa�y czarno-��te proporce kompanii Hundolfa. Conan wskoczy� na grzbiet ogiera i skierowa� go pylist� �cie�k� mi�dzy namiotami. Nim odjecha� dostrzeg� jeszcze, �e zdradliwy porucznik Stengar, szepcze co� z ponur� min� do Zenona. Wkr�tce uwaga Cymmerianina skupi�a si� na przedzie, gdzie przecinaj�c� winnice g��wn� drog� posuwa� si� orszak konnych i ob�adowanych mu��w. Zdyszane zwierz�ta ugina�y si� pod ci�arem bezkszta�tnych, pozawijanych w tkaniny tobo��w i g��bokich koszy. Os�y o opadaj�cych z wyczerpania d�ugich uszach by�y poganiane przez ubranych w we�niane kurty Tura�czyk�w na spienionych koniach. Drog� obst�pili najemnicy, jak zwykle prze�cigaj�cy si� w gwizdaniu i krzykach, wywo�anych nowym wydarzeniem. Wydawa�o si� jednak, i� tym razem �o�nierze s� bardziej podnieceni ni� zwykle. Min�o par� chwil, nim Conan pozna� przyczyn� ich ekscytacji. Wywo�a� j� widok uzbrojonych stra�nik�w, jad�cych na zwinnych hyrka�skich konikach z boku orszaku. Je�d�cy byli tak szczelnie zakutani w futra i pokryte grub� warstw� py�u stroje, �e trudno by�o przyjrze� si� im dok�adnie, jednak na drugi rzut oka sylwetki i lekko�� ruch�w pozwala�y wszelako zorientowa� si�, kim s�. - Kobiety! - dobieg�y do uszu Conana ha�a�liwe krzyki. - Cesarz Turanu wys�a� swe zbrojne dziewki, by pilnowa�y naszego �o�du! - Chrzani� �o�d! Wol� p�atniczk�! Gwizdy i krzyki �o�dak�w wyra�a�y r�wnocze�nie zachwyt i oburzenie. M�odzieniec o rumianej twarzy - jeden z wielu m�czyzn, posuwaj�cych si� za karawan� - zerwa� si� do biegu i w okamgnieniu wskoczy� na siod�o ostatniej stra�niczki. Usi�owa� z�apa� si� kobiety dla r�wnowagi, lecz ta natychmiast d�gn�a go w brzuch obleczonym w sk�r� �okciem. Po ciosie stra�niczka b�yskawicznie odwiod�a rami� i wymierzy�a m�odzikowi siarczysty policzek. Najemnik zwali� si� w py�. Jego towarzysze powitali to szyderczymi wrzaskami. Hundolf i Conan w��czyli si� do orszaku za zaprz�onym w dwa os�y, rozklekotanym wozem z czarn� plandek�. Wysoki, kanciasty pojazd mia� dwa szprychowe ko�a, okute pogi�tymi od d�ugiej podr�y spi�owymi ta�mami, przez co ko�ysa� si� nierytmicznie z boku na bok nawet na rzadkich r�wnych odcinkach drogi. Wo�nic� skrywa�o czarne p��tno, rozci�gni�te na pa��kach nad platform�. Conan usi�owa� przyjrze� si� m�czy�nie na ostrym zakr�cie, lecz jego uwag� odwr�ci� kolejny spragniony zabawy wojak, usi�uj�cy wyrwa� wodze konia jednej ze stra�niczek. Jej doskonale wy�wiczony wierzchowiec skr�ci� w bok i obali� natr�ta na ziemi�. Najemnik potoczy� si� przez za�cielaj�cy drog� ko�ski naw�z, wyj�c z b�lu i �ciskaj�c zgniecion� stop�. Conan i Hundolf starannie go omin�li. Od czo�a orszaku nadjecha�a kolejna stra�niczka. - R�wnaj szyk! Do broni! - wykrzykiwa�a rozkazy po szemicku mocnym, ochrypni�tym g�osem. Na jej napier�niku z pozielenia�ego, wytartego br�zu stercza�y wykute na kszta�t bli�niaczych kocich �b�w kryj�ce piersi sto�ki. Podniesiona przy�bica pozwoli�a Conanowi dostrzec przez moment jej wyrazist�, przystojn� twarz i kr�tko przyci�te jasne w�osy. Stra�niczka jecha�a z prze�o�onym przez rami� obna�onym, kr�tkim mieczem. Na jej rozkaz pozosta�e kobiety r�wnie� doby�y broni. - To Drusandra - powiedzia� Hundolf. - Widzia�em, jak bi�a si� w Flidei. By�a wtedy ledwie samotn�, zrozpaczon� dziewk�, lecz teraz jest dow�dczyni�, co si� zowie! - Pokr�ci� na znak oszo�omienia g�ow�. - Zaiste, dziwne czasy nasta�y! Widok obna�onej stali mia� na najemnik�w u�mierzaj�cy wp�yw. Dalsza droga karawany do bram Tantuzjum przebieg�a znacznie spokojniej. �o�nierze nie rezygnowali ze spro�nych docink�w, lecz wstrzymywali si� od bezpo�rednich napa�ci. Je�d�cy dotarli do g��wnej bramy miasta. Jej nabijane metalowymi �wiekami wrota z d�ugich bali i masywne, okr�g�e wie�e po bokach wywiera�y imponuj�ce wra�enie. Conan zauwa�y� jednak, �e nad sam� bram� nie by�o obronnych konstrukcji; rozpo�ciera� si� nad ni� tylko przestw�r nieba. Jedynym obronnym dodatkiem by� kamienny kopiec na �rodku drogi, uniemo�liwiaj�cy u�ycie taranu i zmuszaj�cy wje�d�aj�cych do skr�cania pod wie�e stra�nicze. - Ksi��� Ivor nie boi si� widocznie ryzyka - zauwa�y� Cymmerianin. - Jego gr�d nie jest zbyt twardym orzechem do zgryzienia. - Dlatego polega na Wolnych Kompaniach. Tym lepiej dla nas. Hundolf zasalutowa� falandze stra�nik�w miejskich, zebranych na niskiej rampie za bram�. Oficer warty odpowiedzia� skinieniem g�owy. Za wjazdem do miasta znajdowa� si� niewielki plac, otoczony sklepami i ober�ami. Woln� powierzchni� uszczupla�y wystawione na zewn�trz budynk�w �awy szynkowe i stragany. Paru poganiaczy skierowa�o os�y na bok, by roz�adowa� swe towary pod okiem kupc�w i urz�dnik�w celnych, lecz wi�kszo�� wjecha�a w prowadz�c� w g��b miasta w�sk� uliczk�. Ci z najemnik�w, kt�rzy zdo�ali przedosta� si� z obozu do miasta, kr�cili si� po placu daj�c zarobi� handlarzom trunkami i od�wie�aj�cymi napojami. Hundolf i Conan zd��ali za orszakiem os��w i woz�w kr�t�, pn�c� si� w g�r� uliczk�, tak w�sk�, i� mie�ci�o si� na niej obok siebie najwy�ej dw�ch je�d�c�w. Pokrywa�y j� nier�wne brukowce, ust�puj�ce na najbardziej stromych odcinkach miejsca schodom. Na skrzy�owaniach z przyleg�ymi ulicami i zau�kami karawanie przygl�dali si� nie�le odziani mieszka�cy miasta: ludek o bladej cerze, okr�g�ych twarzach i br�zowych lub jasnych w�osach. Wi�kszo�� m�czyzn nosi�a fartuchy rozmaitych cech�w, kobiety za� - jaskrawe, wyszywane kaftany i suknie. - Ludzie ksi�cia pilnuj�, by�my nie narozrabiali po drodze - stwierdzi� Hundolf, gdy na rozwidleniu ulic min�li drugi kordon stra�y. M�czy�ni w szarych p�aszczach zawracali wszystkich najemnik�w z wyj�tkiem konnych w�drowc�w. - Wpuszczaj� naszych ludzi na obrze�e miasta tylko po to, by trwonili swoje pieni�dze, lecz strzeg� przed nami reszty Tantuzjum. Uliczka zakr�ca�a i rozwidla�a si� wystarczaj�co cz�sto, by pozbawi� orientacji nawet wychowanego w dziczy Cymmerianina. Conan jecha� mi�dzy nieprzerwanymi rz�dami budynk�w pokrytych sp�kanym tynkiem. Z rzadko rozmieszczonych okien i drzwi domostw wygl�dali ciekawscy mieszka�cy. Wysokie, wysuni�te nad ulic� g�rne pi�tra ogranicza�y widoczno�� na bokach; jedynie od czasu do czasu mo�na by�o dojrze� miejskie umocnienia na tle ciemniej�cego nieba. Dopiero, gdy przejecha� pod �ukiem z surowo ciosanych kamieni na obszerny, brukowany dziedziniec Conan zda� sobie spraw�, �e znalaz� si� w cytadeli. III CZARODZIEJSKI PREZENT Karawana zatrzyma�a si� na obszernym dziedzi�cu przed wyz�ocon� przez s�o�ce fasad� pa�acu opatrzon� na wysoko�ci trzeciej kondygnacji arkadami i strzelnicami. Sklepienie pa�acu wspina�o si� �agodnie ku �rodkowej kopule i wie�ycom ze spiczastymi dachami. Rezydencja z obu bok�w ��czy�a si� z murami cytadeli. Przed otwart�, otoczon� przez gwardzist�w wielk� pa�acow� bram� zebrali si� dworzanie i s�udzy, by powita� przyby�ych. Na dziedzi�cu t�oczyli si� mieszka�cy Tantuzjum, kt�rzy wyszli wita� karawan� na ulicach. Od pa�acowych mur�w odbija�y si� echa okrzyk�w, �oskotu kopyt i r�enia koni. Conan pod��y� za Hundolfem w kierunku por�czy do wi�zania wierzchowc�w znajduj�cej si� z boku dziedzi�ca, gdzie ch�opcy stajenni rozstawiali wiadra z wod� dla koni i mu��w. Najemnicy zsiedli z rumak�w i podeszli do stoj�cych obok dw�ch uzbrojonych m�czyzn. Starszy z nich, o poznaczonej bliznami, spalonej s�o�cem twarzy i zwi�zanych w kucyk w�osach wysun�� si� przed swego towarzysza, kr�pego, chmurnego m�odzie�ca, kt�rego oblicze wymaga�o pierwszego w �yciu golenia. - Conanie, pozwolisz, �e przedstawi� ci najzdolniejszego z moich kompan�w - i najbardziej zaci�tego rywala - stwierdzi� Hundolf, wskazuj�c na jasnow�osego m�czyzn�. - Brago, oto Conan - nowy rekrut, ale stary przyjaciel. Na pewno s�ysza� o czynach twoich i twojego oddzia�u. - Oczywi�cie - jeste� pogromc� Scyldy. - Cymmerianin spojrza� wojownikowi prosto w oczy, bez cienia emocji. - To by�o s�awetne zwyci�stwo. - W mie�cie by�o mn�stwo godnych zainteresowania �up�w, a sprzeciwiaj�c si� naszej woli, mieszka�cy wykazali nadmiar g�upoty i pewno�ci siebie. - Brago u�miechn�� si�, ukazuj�c wielkie, po��k�e z�by. U�cisn�� wyci�gni�te r�ce Hundolfa i jego zast�pcy na spos�b legionist�w, za nadgarstki, lecz nie pofatygowa� si� przedstawi� swojego towarzysza. - Je�eli chcia�by� bra� udzia� w tak wspania�ych bitwach, przy��cz si� do mojej kompanii - rzek� do Conana i mrugn�� okiem do Hundolfa. - Ty tak�e, stary druhu, je�eli zacznie ci kiedy� ci��y� chor�giew z toporem. - Mo�esz o tym tylko pomarzy�, Brago. - Hundolf powi�d� spojrzeniem po dziedzi�cu. - Wygl�da na to, �e zebra�a si� tu wi�kszo�� dow�dc�w. Widz� Vilezz� - wskaza� kr�pego Zingara�czyka przy studni na �rodku podw�rca - a w�a�nie zjawi� si� Aki Wadsai. Drugi z wymienionych, szczup�y, czarnosk�ry m�czyzna, wjecha� na wyk�adany kamiennymi p�ytami dziedziniec na pustynnym ogierze o smuk�ych p�cinach. Brago popatrzy� na dow�dc�w najemnik�w i pokiwa� g�ow�, �ci�gaj�c brwi. - Na pewno chc� po�o�y� �apy na z�ocie r�wnie bardzo jak ja. - Pog�adzi� stercz�ce w�sy kciukiem i palcem wskazuj�cym. - W tym za�cianku trudno o �up. Pewnie jeszcze d�ugo przyjdzie nam czeka�, nim ujrzymy obiecane przez Ivora bogactwa. - Dobrze, �e b�dziemy �wiadkami roz�adunku. Przynajmniej nasz mocodawca nie zdo�a niczego przed nami ukry�. Hundolf ruszy� w stron� pa�acowej bramy. Conan zaj�� miejsce po jego lewej stronie, a Brago z towarzyszem ruszyli za nimi. Przy pa�acowej werandzie s�u�ba zdejmowa�a siod�a z jukami z grzbiet�w mu��w i odprowadza�a je do stajni. Grupa gwardzist�w odpiera�a nap�r miejskiej ci�by. Poganiacze i kwatermistrzowie kr��yli mi�dzy stosami koszy i work�w. Pr�cz nich kr�ci� si� po placu m�czyzna w szarym p�aszczu w asy�cie czterech lekko zbrojnych dworzan, co sugerowa�o, �e jest szlachetnego urodzenia. By� niski, za�ywny, obdarzony kr�tk� szyj� i dostojnym, g�adko wygolonym obliczem. Z w�adcz� min� nadzorowa� roz�adunek. Nie by� o wiele starszy od Conana, m�g� mie� najwy�ej trzydzie�ci lat. Jego go�� g�ow� wie�czy�a niesforna strzecha br�zowych w�os�w. Pod p�aszczem nosi� narzucon� na lu�n� lnian� koszul� kolczug� z doskonale wykutych ogniw, aksamitne pantalony i buty do konnej jazdy. Nie wida� by�o, by mia� ze sob� jak�kolwiek bro�. - Oto ksi��� Ivor - stwierdzi� Hundolf, zatrzymuj�c si� po kilku krokach. - Musimy zaczeka�, a� nas przywo�a. Ksi��� rozwi�zywa� w�a�nie rzemienie jednego z koszy. Zajrza� do �rodka i po chwili wyci�gn�� d�ugi przedmiot, zawini�ty w naoliwione p��tno. Jeden ze stra�nik�w rozwin�� je; w �rodku znajdowa� si� miecz w pochwie. Gdy ksi��� wydoby� bro�, Conan dostrzeg�, �e spiczaste, jednostronne ostrze jest lekko zakrzywione. Or� cechowa�a prostota wykonania i brak ozd�b; spi�owa r�koje�� w kszta�cie pier�cienia owini�ta by�a w sk�r� rekina. Miecz ten nie wymaga� dog��bnej znajomo�ci szermierczej sztuki, lecz stanowi� skuteczne narz�dzie, idealne w opinii Conana dla amator�w. W koszu znajdowa�o si� co najmniej dwadzie�cia sztuk broni - a koszy by�o wiele tuzin�w. Ksi��� przymierzy� r�koje�� do d�oni i na pr�b� zamachn�� si� przed sob�, po czym z namys�em rozejrza� si� po zgromadzonym na dziedzi�cu t�umie. Po chwili zdecydowanie ruszy� po kamiennych p�ytach, zostawiaj�c asyst� kilka krok�w za sob�. Zatrzyma� si� przy studni, wskoczy� na cembrowin� i wspar� d�o� na drewnianym �urawiu. W tym momencie sprawia� wra�enie o po�ow� wy�szego od pozosta�ych, g�ruj�c st�d nad t�umem. - Ludu Tantuzjum! - zawo�a� ra�no; j ego g�os odbi� si� echem od pa�acowych mur�w, zmuszaj�c ci�b� do przycichni�cia. Wieleset g��w zwr�ci�o si� w jego stron�, podczas gdy zbrojna asysta pospiesznie zajmowa�a miejsca wok� swego pana. - Mieszka�cy mojego miasta, s�uchajcie! Przyjaciele, rodacy! - Wzni�s� miecz nad g�ow�. - Bracia w niedoli, ofiary tyranii pod�ego Strabonusa, przychylcie mi swych uszu! Tantuzjanie s�uchali jak zaczarowani. Na placu zapanowa�a niemal zupe�na cisza, zak��cana jedynie grzebaniem kopyt i r�eniem jucznych zwierz�t. - Przez d�ugi czas znosili�my niewymowne katusze, przyjaciele. Teraz wsp�lnie przyst�pili�my do �mia�ego dzie�a. Zdo�ali�my utoczy� krwi z zach�annej pi�ci kr�lewskiego ucisku. - Wzni�s� woln� d�o� z rozpostartymi jak szpony palcami nad g�ow� i wykona� gest, jak gdyby odrzuca� od siebie wielki ci�ar. - Zamkn�li�my nasze granice i zyskali�my wsparcie wielu dzielnych sprzymierze�c�w. - Jego spojrzenie pad�o na dow�dc�w najemnik�w zgromadzonych na uboczu dziedzi�ca. - Nie z lekkomy�lno�ci podj�li�my dzie�o zdobycia dla siebie wolno�ci i suwerenno�ci. Wzorem m�dro�ci i cierpliwo�ci jest dla nas sama ziemia. Jak rolnicy, wytyczyli�my pole, kt�re ma nas �ywi� i bogaci�. Wiemy, �e to kamienista gleba, �e przy zasianiu tego gruntu towarzyszy� nam b�dzie mn�stwo niebezpiecze�stw. - Niecierpliwie wzruszy� ramionami, jak gdyby zrzuca� z bark�w wielkie brzemi�. - Mimo to w por�wnaniu z tysi�cznymi plagami panowania Strabonusa - brutalnie wymuszanymi, przyt�aczaj�cymi podatkami, wyst�pkami jego wojsk przeciwko naszym m�czyznom i kobietom, prze�ladowaniem mojego ojca i ci�g�ym szarganiu suwerenno�ci i honoru naszej ojczyzny - w por�wnaniu z nimi pole buntu zda si� �atwe w oraniu, jak �yzny rzeczny namu� pod ostrym lemieszem p�uga. Chocia� przysz�o�� wydawa�a si� beznadziejna, �mia�o wst�pili�my na drog� s�usznego buntu i chocia� przysz�o nam stawi� czo�o przeciwno�ciom na niej, nie oderwiemy oczu od roztaczaj�cej si� przed nami wizji wolno�ci dla naszej ojczyzny! Teraz, przyjaciele, nasze marzenia s� bli�sze spe�nienia ni� kiedykolwiek! Otrzymali�my dzisiaj nie tylko narz�dzie realizacji naszych zamierze�, lecz dane nam zosta�o r�wnie� proroctwo, niezbita gwarancja naszego triumfu! Wiedzcie bowiem, �e w�adca najpot�niejszego kr�lestwa �wiata i nasz wschodni s�siad, cesarz Turanu Yildiz u�yczy� nam pomocy i wsparcia w naszych trudach. Zrozumia�, �e sukces fali rebelii wznosz�cej si� przeciw kotyjskiemu okrucie�stwu jest nieunikniony. Ju� kilka miesi�cy temu dostojny monarcha o�wiadczy� naszym pos�om, �e nas wesprze, i przys�a� pisemne, opatrzone w�asn� piecz�ci� gwarancje uznaj�ce nasz m�ody nar�d. Od dawna zastanawiali�my si�, jak� posta� przyjmie jego pomoc. My�leli�my, �e przy�le nam z�oto, oddzia�y wspieraj�ce nas w wyzwole�czej walce lub m�drych doradc�w o wielkim wojskowym do�wiadczeniu. Wiemy wszak wszyscy, �e wielkie jest tura�skie bogactwo, a jeszcze wi�ksza jego zbrojna i polityczna pot�ga. Dzi�, przyjaciele, wiemy, o jakim wsparciu my�la� �askawy w�adca. Nie przys�a� armii ani uczonych taktyk�w, lecz co� trwalszego od kruchego ludzkiego cia�a - i to nie z�oto! Jaki� jest jego dar? Zapad�ej ciszy nie przerwa� ani jeden g�os. Ivor kilkakrotnie ci�� mieczem przed sob� i kontynuowa�: - To stal! Yildiz przys�a� nam stalowy or�! - Triumfalne wo�a- nie ksi�cia odbi�o si� echem od �cian dziedzi�ca. - Dzi�ki swojej przenikliwo�ci nasz sprzymierzeniec zdaje sobie spraw�, �e tylko ostr� jak brzytwa stal� mo�na zaora� i u�y�ni� gleb� wojny przeciw tyranowi! Tylko dzi�ki niej - zdecydowanym ciosem od�upa� spory klin bladego drewna z tyczki �urawia-mo�emy zebra� czerwone �niwo krwi z�oczy�c�w, kt�rzy stoj� na drodze do wielko�ci i godno�ci naszego narodu! Yildiz, i ja wraz z nim, wzywamy was do broni! Do broni, przyjaciele, by walczy� o to, co nam najdro�sze! Niech ka�dy zdolny do jej noszenia cz�owiek b�dzie got�w do obrony ukochanej ojczyzny, gdy kr�lewscy pacho�kowie o krwawych r�kach zn�w spr�buj� za�o�y� na nasze szyje obro�� niewoli! Ma�o tego, niech walka rozgorzeje we wrogich obozowiskach, w twierdzach obmierz�ego Strabonusa! W tym celu zarz�dzam utworzenie stra�y w�o�cia�skiej... Conan rozejrza� si� po t�umie. Posiadacze ziemscy i ich �ony oraz ludno�� miasta - kupcy, rzemie�lnicy, czeladnicy i stajenni - ws�uchiwali si� jak zakl�ci w s�owa ksi�cia i ch�on�li ka�dy jego teatralny gest. Gdy Ivor unosi� g�os w wyrazie najwy�szego wzburzenia, w ich oczach b�yszcza�o co� wi�cej ni� odbicie zachodz�cego za jego plecami s�o�ca. Dow�dcy najemnik�w przyjmowali peror� Nora z mniejszym entuzjazmem. Conan spostrzeg�, �e Hundolf marszczy brwi, a Zingara�czyk Vilezza klnie pod nosem. Brago i czarnosk�ry pustynny je�dziec Aki Wadsai stali z boku z niewzruszonymi sceptycznymi minami. Cymmerianin zauwa�y� r�wnie�, �e garstka szlachty i oficer�w w tantuzja�skich barwach na werandzie przygl�da si� najemnikom, notuj�c w pami�ci ich reakcj�. - Powiadam wam wi�c, rodacy: nie b�jcie si� walki przeciw Strabonusowi! - kontynuowa� r�wnym g�osem Ivor, gotuj�c si� do kulminacji swej przemowy. � Z rado�ci� szykujcie si� da� dow�d swej dzielno�ci! Je�eli w swojej g�upocie tyran zdecyduje si� wkroczy� w granice naszej ukochanej ojczyzny, niech ca�a prowincja powstanie jak jeden m��! Tymi oto ostrzami przyniesiemy zas�u�on� zag�ad� wojskom tyrana! Wzg�rza rozst�pi� si� jak w pradawnych opowie�ciach, by poch�on�� wroga! Nic bowiem nie oprze si� nieugi�tej woli naszego ludu! Walczymy w s�usznej sprawie i do nas b�dzie nale�e� zwyci�stwo! Ivor znieruchomia� z wzniesionym mieczem w d�oni i rozwianymi w�osami. Jego bezgraniczna pewno�� siebie i bohaterska poza sprawi�y, �e t�um wybuchn�� gor�czkowymi wiwatami. Wzburzona ci�ba zaroi�a si� wok� studni, rzucano w powietrze nakrycia g��w. Ksi��� zeskoczy� z cembrowiny mi�dzy swoich poddanych. Zbrojna stra� stara�a si� otacza� go ciasnym kr�giem, lecz on nieustannie wymija� ich, pozwalaj�c mieszczanom �ciska� i ca�owa� swe d�onie. - Nie ma w�tpliwo�ci, �e lud jest po jego stronie - rzek� wreszcie Hundolf do swoich towarzyszy. - Istotnie. A� zastanawiam si�, po co mu najemnicy - odpar� Brago. Aki Wadsai bezszelestnie podszed� do kapitana i przem�wi� znad jego ramienia chrapliwym, �ciszonym g�osem, brzmi�cym jak zawodzenie pustynnego wiatru: - Czym ma by� ta... stra� w�o�cia�ska, o kt�rej m�wi� ksi���? - Nie u�miecha mi si� perspektywa walki u boku zielonych rekrut�w i stajennych - mrukn�� Vilezza z g��bokim, gard�owym akcentem. - Jeszcze mniej podoba mi si� mo�liwo��, �e ta stra� zwr�ci si� kiedy� przeciwko nam. W tej w�a�nie chwili ksi��� oderwa� si� od t�umu i ruszy� w stron� grupki najemnik�w. Zbrojna stra� towarzyszy�a mu wiernie po bokach. Ivor z kordialnym u�miechem wyci�gn�� d�onie, by u�ciska� r�ce po dw�m wojownikom naraz. - Moi towarzysze broni, pi�kny dzie� nam nasta�! Czuj� uniesienie na my�l, �e cesarz Yildiz zdecydowa� si� wesprze� nasz� spraw�. - Wspaniale, ksi���. - Brago odchrz�kn�� i u�miechn�� si� blado. - Nie zapominajmy jednak o naszym �o�dzie. Tura�czycy mieli przys�a� jego cz��... - S�ucham? Ach, tak. - Ivor odgarn�� d�oni� w�osy sprzed oczu. - Obawiam si�, �e wyp�ata ulegnie drobnej zw�oce. Z�oto ma zosta� przywiezione dla wi�kszego bezpiecze�stwa w osobnym konwoju. Trudno orzec, kiedy tu dotrze. - Panie, gdyby� raczy� wyp�aci� nam przynajmniej cz�� wst�pnej zap�aty z w�asnego skarbca - wtr�ci� si� Hundolf, skrzy�owawszy ramiona na piersi. - Nasze wydatki s� wysokie, nie wolno te� zapomina� o nastrojach w�r�d �o�nierzy. - W tej chwili by�oby mi to nie na r�k�. - Ksi��� zmierzy� go nieprzeniknionym wzrokiem i machn�� d�oni� w zbywaj�cym ge�cie. -Z �atwo�ci� zaradz� waszym problemom. Naka�� miejskim kupcom sprzedawa� wam dobra na kredyt. Nie w�tpi�, �e poprawi� si� r�wnie� nastroje w�r�d wojska, licz� bowiem, �e nied�ugo ruszymy do walki. - U�miechn�� si� porozumiewawczo. - Bardzo nied�ugo. Przede wszystkim chcia�bym jednak przedstawi� wam nowego sprzymierze�ca. - Ivor zrobi� p� kroku w bok, by mog�a stan�� przy nim jeszcze jedna osoba. - Panowie, oto Drusandra. Widzieli�cie, jak dzielnie dowodzi�a dzi� swoim oddzia�em. Zamieszka wraz z wami w obozie. Do ksi�cia i najemnik�w podesz�a wojowniczka w wytartym pancerzu chroni�cym tu��w, uda i golenie, lecz ju� bez p�aszcza i he�mu, kt�ry trzyma�a w zgi�ciu ramienia. Jej g�adka twarz mia�a poci�gaj�ce rysy, lecz zaci�ni�te usta nadawa�y jej wyraz surowo�ci. By�a wy�sza, ni� wydawa�o si�, gdy siedzia�a na koniu; g�rowa�a nie tylko nad ksi�ciem, lecz r�wnie� nad Vilezz�. - Prosz�, oto Hundolf, Brago i inni wasi dzielni towarzysze. Mo�emy oszcz�dzi� sobie przedstawiania-wszyscy zyskali�cie s�aw�, poprzedzaj�c� was jak wo� pachnid�a. Drusandra skin�a najemnikom g�ow� z oszcz�dnym u�miechem. - Prowadz� pod sw�j� komend� dwadzie�cia trzy przyjaci�ki. Oto moja zast�pczyni, Ariel. Wskaza�a towarzysz�c� jej czarnow�os� kobiet� w sk�rzanym rynsztunku. By�a ni�sza i szczuplejsza od swojej dow�dczym, sprawia�a jednak wra�enie czujnej i sprawnej. Jej rysy psu�y nieznacznie �lady po starej chorobie, przydaj�ce jej pi�knu czego� dzikiego i gwa�townego. Najemnicy powitali kobiety skinieniem g��w, wymieniaj�c szeptane komentarze. Vilezza za� stwierdzi� zdecydowanie: - B�dziesz musia�a ulokowa� kobiety z dala od naszego obozu. Boj� si�, �e nie zdo�am nale�ycie dopilnowa� moich ludzi. Drusandra odwr�ci�a si� gwa�townie w jego stron�. - Nie b�j si�, Vilezza, je�eli nie potrafisz sobie z nimi poradzi�, zrobi� to za ciebie! - Po chwili u�miechn�a si� bardziej otwarcie. - Moje siostrzyce przywyk�y do niesfornych m�czyzn i z rado�ci� powitaj� okazj�, by da� pogl�dow� lekcj� tym, kt�rzy maj� ochot� je n�ka�. Vilezza zaczerwieni� si� i rozejrza� po swoich towarzyszach, szukaj�c wsparcia. - ��dam, by wszyscy dow�dcy utrzymywali surow� dyscyplin� - wtr�ci� si� ksi���, obrzucaj�c m�czyzn i Drusandr� surowym spojrzeniem. -Nasze plany wymagaj� �cis�ego wsp�dzia�ania wszystkich cz�onk�w sojuszu. Przypomina mi to, i� winienem wam przedstawi� jeszcze kogo�. Ivor da� znak jednemu ze stra�nik�w. Ten odwr�ci� si�, skin�� d�oni� i zawo�a�: - Pozw�l tutaj, czarnoksi�niku! W zapadaj�cym zmierzchu w�r�d krz�taj�cych si� przy roz�adunku ludzi wida� by�o w�z z czarn� plandek�, za kt�rym Conan i Hundolf jechali przez miasto. Z cienia pojazdu wy�oni�a si� ciemna, szczup�a posta� i ruszy�a w stron� grupki najemnik�w. - Szczodro�� cesarza Yildiza nie ma granic. Przys�a� nam wi�cej, ni� wspomnia�em w swojej mowie. - Ivor wyci�gn�� d�o� przed siebie. - Oto Agohoth, czarnoksi�nik z Pa�acu Wschodz�cego S�o�ca. M�czyzna, kt�ry podszed� do nich, odznacza� si� wyj�tkowym wzrostem, oraz m�odzie�czym wygl�dem i kruch� budow� cia�a. By� to niemal ch�opiec, o bladej sk�rze, niezr�cznych ruchach, przypominaj�cym wielki dzi�b nosie i przylegaj�cych do czaszki pasemkach czarnych w�os�w. Ubrany by� w wybrudzony czarny fartuch, przepasane zakurzon� ��t� szarf� pantalony i spiczaste pantofle na wschodni� mod��. Z ko�cistych bark�w maga zwisa� nier�wno p�aszcz z czarnego jedwabiu. Widz�c go, Vilezza i jego towarzysz parskn�li �miechem. Pozostali dow�dcy powitali Kitajczyka pe�nymi pow�tpiewania spojrzeniami. Agohoth pochyli� si� i zmru�ywszy oczy, powi�d� niepewnym wzrokiem po najemnikach. W jego p�otwartych ustach wida� by�o niepospolicie stercz�ce przednie z�by. - Witajcie, wojownicy, i ty, ksi���. Przys�ano mnie tutaj... niezliczone mile od dworu w Aghrapurze - Agohoth urwa�. Jego niezr�czne zachowanie zdawa�o si� wywo�ane nie�mia�o�ci�, nie za� k�opotami z wymow�. Pos�ugiwa� si� j�zykiem kotyjskim p�ynnie, chocia� m�wi� nim z obcym akcentem. Wreszcie czarnoksi�nik odwr�ci� si� w stron� Ivora i zwr�ci� tylko do niego: - Moja misja... Cesarz i moi prze�o�eni wys�ali mnie tu aby... ee, dzi�ki mym umiej�tno�ciom zapewni� ci zwyci�stwo. Jego stwierdzenie wywo�a�o rozbawienie najemnik�w. - Ksi���, tego ju� za wiele! - Vilezza wybuchn�� rubasznym �miechem. - Zamiast z�ota Yildiz przysy�a blaszane miecze, zakute w zbroje baby na nasz� udr�k� oraz nie potrafi�cego skleci� dw�ch s��w �wi�tynnego skryb�! - Wzni�s� oczy ku niebu w wyrazie oburzenia. - J�kaj�cego si� adepta wiedzy tajemnej, kt�ry b�dzie nas wstrzymywa� od dzia�ania i miesza� w naszych planach wr�bami z gwiazd i omenami! Mieli�my do�� tych oszust�w w Zingarze! Pytam ci�, ksi���, czemu to ma s�u�y�? Nie trac�c r�wnowagi, Ivor utkwi� w Zingara�czyku nieprzychylne spojrzenie zmru�onych oczu. - Istotnie, dobre pytanie. - Przeni�s� wzrok na niezgrabnego m�odzie�ca. - Co potrafisz, Agohoth? Raczy�by� da� nam jaki� dyskretny