4660
Szczegóły |
Tytuł |
4660 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4660 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4660 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4660 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Richard Adams
SZARDIK
Prze�o�y� Andrzej Polkowski
Wydawnictwo Pozna� 1994
Tytu� orygina�u Shardik
Mojej by�ej podopiecznej ALICE PINTO
kt�r� darz� zawsze t� sam� mi�o�ci�
Zaiste, to, co zobaczy�em w�asnymi oczami, jest najbardziej po�a�owania godne ze wszystkiego, co wycierpia�em po�r�d burz morskich i w przyg�d wszelakiego nat�oku.
Odyseja, pie�� XII, 261-2
/
PODZI�KOWANIA
Jestem g��boko wdzi�czny za pomoc, jakiej mi udzielili moi przyjaciele, Reg. Sones i John Apps, kt�rzy przeczytali t� ksi��k� przed jej wydaniem�i podzielili si� ze mn� wieloma krytycznymi uwagami i sugestiami.
R�kopis przepisa�y na maszynie panie Marg�ret Apps i Barbara Cheeseman, kt�rym nale�� si� moje serdeczne podzi�kowania za ich cierpliwo�� i dok�adno��.
Mapy narysowa�a pani Marylin Hemmett; jej pomoc, jako wykwalifikowanego kartografa, by�a dla mnie szczeg�lnie cenna.
UWAGA Niech nikomu si� 'nie wydaje, �e okrucie�stwa Genszeda s� jedynie wytworem mojej wyobra�ni. Zaczerpn�lem je z �ycia, a niekt�rych - niestety - sam do�wiadczy�em.
gSI�GA I
ORTELGA
1 . OGIE�
Nawet teraz, w suchym �arze dopalaj�cego si� lata, wielka puszcza nigdy nie by�a �icha. Tu� nad jej dnem, pomi�dzy bry�ami pulchnej gleby, patykami, opad�ymi ga��ziami i spopiela�ymi, zbutwia�ymi li��mi, nieustannie przetacza�y si� kaskady d�wi�k�w: Jak ogie� trawi drewno z g�uchym pomrukiem p�omieni, przerywanym nag�ymi wybuchami iskier i trzaskami osuwaj�cych si� w �ar kawa�k�w w�gla, tak w le�nym runie godziny przy�mionego �wiat�a przemija�y z poszumem, �piewem, westchnieniami i zamieraniem wiatru, z szelestem przemykaj�cych tu i uwdzie gryzoni, w�y, jaszczurek i - od czasu do czasu - z cichym odg�osem krok�w jakiego� wi�kszego zwierz�cia; skradaj�cego si� w poszukiwaniu �eru. Wy�ej by� inny �wiat: kr�lestwo zielonego p�mroku w�r�d pn�czy i ga��zi, zamieszkane przez ma�py i leniwce, przez drapie�ne paj�ki i niezliczone ptaki - stworzenia wiod�ce �ywot wysoko, ponad runem lasu. Tutaj d�wi�ki by�y g�o�niejsze i ostrzejsze: �wierkanie, nag�e gdakanie i piski, g�uche stuki, przypominaj�ce sygnaturk� nawo�ywania, chrobot gwa�townie poruszonych ga��zi i szum li�ci. Jeszcze wy�ej, w koronie drzew, gdzie �wiat�o s�o�ca nas�cza�o pow�ok� lasu niby wierzcho�ki �awicy zielonych ob�ok�w, swarliwy p�mrok ust�powa� wyciszonej jasno�ci. By�o to kr�lestwo wielkich motyli, polatuj�cych samotnie mi�dzy najwy�szymi ga��zkami - tam, gdzie
�adne oko nie mog�o ich podziwia� i �adne ucho nie mog�o us�ysze� ledwo uchwytnych szelest�w ich cudownych skrzyde�.
Mieszka�cy le�nego runa - niby �lepe, groteskowe ryby w g��binach oceanu - zamieszkiwali najni�sz� kondygnacj� tego �wiata, si�gaj�cego od cienistego dna do nie znaj�cych cienia, przesyconych jasno�ci� szczyt�w. Pe�zaj�c lub umykaj�c ukradkiem po swoich tajemnych �cie�kach, rzadko opuszczali najbli�sz� okolic� i niewiele wiedzieli o s�o�cu i ksi�ycu. Cierniste zaro�la, labirynt nor wydr��onych mi�dzy korzeniami drzew, pokryte ska�ami i kamieni'ami zbocze - takie miejsca prawie ca�kowicie wype�nia�y ich wiedz� o ziemi; na kt�rej �yli i umierali. Tutaj si� rodzili, a podczas kr�tkiego �ycia, trwaj�cego tyle, ile zdo�ali wydrze� czyhaj�cej zewsz�d �mierci, poznawali ka�dy cal wewn�tn ciasnych granic swojej inrocznej ojczyzny. Tylko nieliczni przekraczali je od czasu do czasu w poszukiwaniu �upu lub - jeszcze rzadziej - gdy zmusza�a ich do tego�jaka� niepoj�ta si�a spoza ich codziennego �ycia.
Mi�dzy drzewami powietrze zg�stnia�o w rozgrzanym bezruchu. Skrzydlate owady przysiad�y odr�twia�e na tych samych li�ciach, pod kt�rymi czai�y si� modliszki i paj�ki, same zbyt senne, by zaatakowa� bezbronne ofiary. U st�p pochy�ej; czerwonej ska�y pojawi� si� je�ozwierz, w�sz�c i ryj�c grunt. Rozgarn�� cienk� warstw� patyk�w i nagle jakie� chude stworzonko o zaokr�glonych uszach - same oczy i ko�ci - wyskoczy�o i umkn�o po kamieniach. Je�ozwierz zignorowa� je, zabieraj�c si� do wy�apywania �uk�w biegaj�cych po �wie�o rozgarni�tych patykach. Nagle przerwa� to zaj�cie, podni�s� �eb i nas�uchiwa�. Gdy tak zamar� bez ruchu; jakie� br�zowe; przypominaj�ce mangust� zwierz� przedar�o si� przez zaro�la i znikn�o w swojej jamie. W oddali rozbrzmia� krzyk zaniepokojonych ptak�w.
W chwil� p�niej je�ozwierz r�wnie� znikn��. Wyczu� nie tylko l�k innych zwierz�t w pobli�u, lecz tak�e co� z jego przyczyny - jaki� niepok�j, jak�� wibracj� przenikaj�c�
le�ne poszycie. Gdzie� niedaleko porusza�o si� co� niewyobra�alnie ci�kiego i ten ruch uderza� w dno lasu jak w b�ben. Wibracja narasta�a, a� w ko�cu nawet ludzkie ucho mog�o pochwyci� nieregularne odg�osy towarzysz�ce oci�a�emu ruchowi w cienistym poszyciu. Po zas�anym zesch�ymi li�ciami zboczu potoczy� si� kamie�, �cigany przez trzask �amanych zaro�li. Zaraz potem za czerwon� ska�� zafalowa�a masa ga��zi i pn�czy, okrywaj�ca szczyt wzg�rza: M�ode drzewko pochyli�o si� gwa�townie, rozszczepi�o i run�o na ziemi�, a jego gi�tkie ga��zie dygota�y w zamieraj�cych spazmach; jakby w tym pustkowiu echo wzbudza� nie tylko d�wi�k, ale i gwa�towny d�wi�k.
W wyrwie, do po�owy pokryta pl�tanin� pn�czy, li�ci i po�amanych kwiat�w, pojawi�a si� straszna posta�, przera�aj�ca nawet w tym mrocznym; dzikim miejscu. By�a wielka - olbrzymia - stoj�c na tylnych �apach, dwukrotnie przewy�sza�a wzrost cz�owieka. Z kud�atych st�p wystawa�y wielkie zakrzywione pazury, grube jak ludzkie palce, z kt�rych zwisa�y strz�py paproci i kory. Z rozdziawionego pyska; po�yskuj�cego biel� k��w; bucha�a para. Wysuni�ty do przodu �eb obraca� si� w lewo i prawo w�sz�c; podczas gdy nabieg�e krwi� �lepia gospiesznie lustrowa�y nie znan� okolic�. Przez d�ugie minuty zwierz� sta�o tak, wyprostowane, oddychaj�c ci�ko, a w g��bi jego gardzieli wzbiera� g�uchy ryk. Potem opad�o niezgrabnie na cztery �apy, napar�o na g�ste zaro�la i zgrzytaj�c pazurami po kamieniach, zacz�o sobie torowa� drog� w d� zbocza ku czerwonej skale. By� to nied�wied� - nied�wied�, jakiego nie by�o tu od tysi�cleci - pot�niejszy od nosoro�ca, ci�ki: jak o�miu silnych m�czyzn. Dotar� do nagiego gruntu pod ska�� i zatrzyma� si�, rzucaj�c niespokojnie �bem na obie strony: Jeszcze raz d�wign�� si� na tylne �apy, pow�szy� i nagle wyda� z siebie seri� ochryp�ych szczekni��: Ba� si�.
Czego m�g� si� ba� �w �amacz drzew, kt�rego kroki wstrz�sa�y ziemi�? Je�ozwierz, skulony w p�ytkiej jamie poni�ej ska�y, wyczuwa� jego strach ze zdumieniem. Co kaza�o
mu w�drowa� po obcym kraju, przez mroczne ost�py nie nale��cej do niego puszczy? Wl�k� za sob�. d�iwn� wo�, cierpk� i ziarnist� - unosz�cy si� za nim, jak welon mg�y, l�k.
Gromada ��tych gibon�w zsun�a si� b�yskawicznie z wierzcho�k�w drzew, ujadaj�c i lamentuj�c, aby natychmiast przepa�� gdzie� w poszyciu. Potem z zaro�li wybieg�a d�ugimi susami para jenot�w; przemkn�a tu� przed nied�wiedziem nie zaszczycaj�c go spojrzeniem i znik�a tak szybko, jak si� pojawi�a. Zerwa� si� dziwny, nienaturalny wiatr, unosz�c g�st� mas� li�ci, z kt�rej ulatywa�y ptaki papugi, brodacze i kolorowe zi�by, ol�niewaj�ce b��kitnozielone miodope�zacze, purpurowe kawki, gentuje i le�ne zimorodki - kwil�ce i skrzecz�ce w�r�d wiatru. D�ungla nape�ni�a si� odg�osami pospiesznego, dudni�cego ruchu. Pojawi� si� pancernik, wlok�c swoje poranione cia�o, potem pekari; a w�r�d trawy b�ysn�o cielsko d�ugiego, zielonego w�a. Je�ozwierz wyskoczy� z jamy tu� pod stopy nied�wiedzia i znikn��. Nied�wied� sta� wci�� jak wie�a na p�askiej skale, v�sz�c i rozgl�daj�c si� niespokojnie. A potem wiatr zawia� jeszcze mocniej, przynosz�c d�wi�k, kt�ry zdawa� si� przenika� puszcz� od kra�ca do kra�ca - jak huk wodogrzmotu lub oddech olbrzyma - a towarzyszy� mu od�r �miertelnego przera��nia. Nied�wied� odwr�ci� si� i pow��cz�c nogami znikn�� mi�dzy pniami drzew.
Teraz �w d�wi�k nabrzmia� do ryku, p�dz�c przed sob� niezliczone mrowie przera�onych zwierz�t. Wiele okazywa�o skrajne wyczerpanie, wlok�c si� naprz�d z rozdziawionymi pyskami, w kt�rych bulgota� strach, z oczami, kt�re nie widzia�y ju� niczego. Niekt�re potyka�y si�, pada�y i gin�y stratowane przez reszt�. Z rozst�p�w mi�dzy g�stym poszyciem wype�z�y smugi zielonego dymu. Tu i tam niebieskawe li�cie; wielkie jak ludzka r�ka; zap�on�y odbiciem migotliwego'�wiat�a, mocniejszego od najja�niejszej z-porannych z�rz, jakie zwykle budzi�y t� puszcz� do dziennego zycia:
Gor�co narasta�o, a� w ko�cu wszystkie �ywe stworzenia - nawet jaszczurki i muchy - opu�ci�y polan� przy czerwonej skale. W�wczas pojawi� si� przybysz jeszcze straszniejszy ni� olbrzymi nied�wied�. Samotny p�omie� przedar� si� przez kurtyn� pn�czy, na moment znikn��; potem powr�ci� i zacz�� falowa�, to chowaj�c si�; to wysuwaj�c, jak j�zyk w�a. Wi�zka, suchych, ostro zako�czonych li�ci na krzewie zeltazy chwyc�ri, a ogie� i wystrzeli�a jaskraw� pochodni�, nas�czaj�c blaskiem pos�pny ko�uch dymu; kt�ry teraz wype�nia� ju� ca�� polan�. W chwil� p�niej d�ugie ostrze p�omienia rozpru�o �cian� li�ci na szczycie zbocza i ogie� przebieg� z trzaskiem od korzeni do korony powalonego przez nied�wiedzia drzewa. W kilka minut ca�e to miejsce, ze wszystkim; co czyni�o z niego swojsk� okolic� rozpoznawaln� w�chem, dotykiem i wzrokiem, uleg�o bezpowrotnej zag�adzie. Usch�e drzewo, kt�re od p� roku sta�o pochylone, podtrzymywane m�odszymi krzewami i ga��ziami, upad�o, ca�e w p�omieniach, na czerwon� ska��, roz�upuj�c jej skrusza�� �usk� i znacz�c powierzchni� czar�ymi c�tkami. Polana sta�a w ogniu, tak jak uprzednio p�on�y ju� ca�e mile lasu, aby �ar�oczne p�omienie mog�y doj�� a� dot�d. A kiedy i'tutaj strawi�y wszystko; czo�o po�ogi par�o ju� z wiatrem o mil� dalej; ani na chwil� nie ustaj�c w z�owrogim pochodzie.
2. RZEKA
Olbrzymi nied�wied� b��dzi� po puszczy, to przystaj�c; aby obrzuci� gniewnym spojrzeniem nie znan� mu okolic�, to zrywaj�c si� ponownie do niezdarnego truchtu, gdy wyczuwa� za sob� po�cig syku i odoru p�on�cych pn�czy. By� przera�ony i oszo�omiony. Ucieka� przed tym po�cigiem od zmroku poprzedniego dnia, wci�� oci�gaj�c si� i wahaj�c,
i wci�� nie mog�c znale�� wyj�cia z pu�apki. Nigdy przedtem nie by� zmuszony do ucieczki. �adne stworzenie nie o�mieli�o si� stan�� mu na drodze. Teraz, z czym� w rodzaju gniewnego wstydu, umyka� wci�� chy�kiem, potykaj�c si� na niewidocznych korzeniach, dr�czony pragnieniem, wypatruj�cy rozpaczliwej szansy, aby odwr�ci� si� i podj�� walk� z tym ruchliwym, migotliwym wrogiem, kt�rego nic nie potrafi�o zniech�ci�. Raz zatrzyma� si�, ju� pewien, �e jest bezpieczny po przebrni�ciu przez niewielkie bagno; kt�re zdawa�o si� by� ow� upragnion� przeszkod� dla wroga, i ledwo zdo�a� umkn�� w ostatniej chwili; zanim pier�cie� ognia otoczy� go ze wszystkich stron. Innym razem; ulegaj�c narastaj�cemu w nim szale�stwu, odwr�ci� si�, pobieg� po swych �ladach i zaatakowa� p�omienie �apami, a� poparzy� sobie d�likatne poduszki i musia� si� wycofa� z czar
4:. nymi smugami na futrze. A jednak co jaki� czas wci�� prze
rywa� ucieczk� i miota� si� we wszystkie strony, szukaj�c sposobno�ci do walki, i za ka�dym razem, gdy odwraca� si�, by znowu biec naprz�d, z w�ciek�o�ci� zwala� pnie drzew i wy�iera� k�py zaro�li pot�nymi ciosami pazur�w.
Lecz bieg� coraz wolniej;. z wywieszonym ozorem; dysz�c ci�ko i mru��c oczy przed do�cigaj�cym go dymem. Uderzy� poparzon� �ap� w ostry kamie�; upad� i przewali� si� na bok, a kiedy wreszcie stan�� na czterech �apach, zacz�� miota� si� tam i z powrotem, r�wnolegle do linii napieraj�cych p�omieni. By� wyczerpany i straci� poczucie kierunku. Krztusz�c si� w g�stniej�cym dymie, nie wiedzia� ju� nawet, z kt�rej strony nadci�ga ogie�. Najbli�sze p�omienie dosi�g�y k��bowiska suchych korzeni quianu i poch�aniaj�c je z trzaskiem, lizn�y jedn� z jego przednich �ap. Ze wszystkich stron rozbrzmia� ryk, jak gdyby w ko�cu wf�g mia� zewrze� si� z nim w �miertelnym u�cisku: Lecz oszala�y, w�ciek�y ryk nied�wiedzia gotuj�cego si� do ostatecznej walki by� jeszcze pot�niejszy. Ko�ysz�c g�ow� z boku na bok i rozdzielaj�c straszliwe, wzniecaj�ce iskry uderzenia wymierzone w otaczaj�c� go po�og�, wyprosto
wa� si� na ca�� wysoko��, drepcz�c w k�ko jak bokser na ringu i udeptuj�c ziemi�, a� w ko�cu zacz�� si� zapada� w pulchny grunt pod w�asnym ci�arem. D�ugi j�zor ognia lizn�� z trzaskiem grube futro i w jednej chwili zwierz� stan�o w p�omieniach, podskakuj�c i kiwaj�c si� w straszliwym, groteskowym ta�cu. Rycz�c z w�ciek�o�ci i b�lu, nied�wied� zatoczy� si� niepewnie ku kraw�dzi stromego urwiska. Przechyliwszy si� przez ni� dostrzeg� w dole jak �mierteln� zjaw� - zwierz� swojego gatunku, wykrzywione z b�lu i wpatrzone z os�upieniem w swe p�on�ce �apy. W chwil� p�niej skoczy� i znikn�� za kraw�dzi�. Rozleg� si� ci�ki plusk i syk, a potem cudownie ch�odz�cy, powracaj�cy chy�o pier�cie� fali zamkn�� si� nad jego g�ow�.
Tu i tam wzd�u� urwistego brzegu ogie� zatrzymywa� si�, kurczy� i zamiera�, a� w ko�cu tylko pojedyncze k�py g�stych zaro�li p�on�y jeszcze lub tli�y si� po�r�d dymi� cych zgliszczy. Poprzez ca�e mile suchego lasu po�oga wypali�a sobie drog� do p�nocnego: brzegu Telthearny i tu wreszcie musia�a da� za wygran�.
Szukaj�c bezskutecznie grunmtu pod stopami, nied�wied� wynurzy� �eb nad powierzchni� wody: Nie musia� ju� mru�y� oczu przed o�lepiaj�cym blaskiem. By� teraz w cieniu stromego urwiska i zieleni; kt�ra splata�a si� w g�rze, tworz�c'd�ugi tunel wzd�u� brzegu rzeki. Nied�wied� rzuci� si� na urwisko, rozpryskuj�c wod�, lecz nie m�g� znale�� punktu oparcia, po cz�ci z powodu stromizny i mi�kko�ci zbocza, w kt�re pr�bowa� wbi� pazury, a po cz�ci z powodu silnego pr�du znosz�cego go w d� rzeki. Gdy tak miota� si� rozpaczliwie, trac�c oddech, zielony baldachim nad jego g�ow� rozjarzy� si� nagle ogniem, kt�ry zdo�a� si� wspi�� na ostatnie ga��zie drzew. Iskry, p�on�ce ga��zki i roz�arzone w�gielki opad�y z sykiem do wody: Zaatakowany tym przera�aj�cym deszczem nied�wied� odepchn�� si� od brzegu i pop�yn�� niezdarnie ku otwartej wodzie, staraj�c si� oddali� od p�on�cych drzew.
S�o�ce zacz�o ju� zachodzi� i: �wieci�o teraz wzd�u� rzeki,
zabarwiaj�c m�tn� czerwieni� chmury dymu przetaczaj�ce si� nad jej powierzchni�. Poczernia�e pnie drzew sp�ywa�y z nurtem, ci�kie jak tarany, toruj�c sobie drog� przez g�sty ko�uch popio�u, spl�tane pn�cza i mniejsze ga��zie. Wszystko to naciera�o na siebie, kruszy�o si� i zatapia�o w�r�d g�uchych stuk�w i trzask�w. Nied�wied� p�yn�� przez ten mglisty chaos, ci�ko pracuj�c �apami, zanurzaj�c si�, krztusz�c i wynurzaj�c ponownie; w rozpaczliwej walce o utrzymanie si� na powierzchni. Twardy pie� uderzy� go w bok z si�� zdoln� po�ama� �ebra koniowi, a on przechyli� si� i zarzuci� na� przednie �apy, nie�wiadom, czy szuka w ten spos�b ratunku, czy w gniewie oddaje cios. Pie� zanurzy� si� pod jego ci�arem, a potem obr�ci�, wci�gaj�c pod wod� dymi�c� jeszcze ga���, kt�ra dotychczas stercza�a w g�r� jak rozcapierzona d�o�. Co� schwyci�o pod wod� tylne �apy nied�wiedzia, a kiedy uwolni� si� pot�nym kopni�ciem, k�oda wyrwa�a mu si� z u�cisku i odp�yn�a. Walczy� teraz :' o oddech, po�ykaj�c wod�, zwarzony popi� i wiruj�ce li�cie. Obok niego nurt unosi� martwe zwierz�ta - pr�gowane makati z wyszczerzonymi z�bami i zamkni�tymi ocza
mi, terriana odwr�conego brzuchem do g�ry, pszczo�ojada z d�ugim ogonem, kt�rym igra� pr�d. Niejasny impuls ci�gn�� nied�wiedzia ku drugiemu brzegowi, majacz�cemu w oddali koronami drzew. Ale i ten impuls, jak wszystko inne, zosta� sp�ukany przez bulgoc�cy, miotaj�cy jego cia�em pr�d, i ponownie, jak uprzednio w puszczy, sta� si� �miertelnie przera�onym stworzeniem, unoszonym gdzie� przez niepoj�te si�y.
Czas mija� i si�y go opuszcza�y. Zm�czenie, g��d; wstrz�s po dotkliwych oparzeniach, ci�ar grubego, nasi�kni�tego wod� futra, nieustanne uderzenia k��d i ga��zi z�ama�y w ko�cu jego op�r, tak jak wiatr i deszcze pokonuj� g�ry. Zapada�a noc. Ob�oki dymu rozwia�y si� ponad milami rozlewnej rzeki. Z pocz�tku p�yn�� z grzbietem wynurzonym wysoko ponad powierzchni�, rozgl�daj�c si� woko�o. Teraz tylko �eb wystawa� z m�tnej wody, a um�czona szyja wygi�ta by�a ostro do ty�u, aby nozdrza mog�y chwyta� powietrze. Rzeka unosi�a go, odr�twia�ego i pozbawionego �wiadomo�ci. Nie widzia� ciemnej linii brzegu; rysuj�cej si� przed nim coraz wyra�niej na tle ja�niej�cego nieba. Pr�d rozwidli� si�, p�dz�c bystro w jednym kierunku i sp�ywaj�c �agodniej w drugim. Tylne �apy nied�wiedzia natrafi�y na grunt, lecz on sam nie by� ju� w stanie na to zareagowa�, unoszony dalej jak wrak. Wreszcie zatrzyma� si� na wysokiej, podobnej :do s�upa skale, wystaj�cej z wody; obj�� j� niezdarnie jak owad czepiaj�cy si� patyka.
Tutaj pozosta� przez d�ugi czas w ciemno�ci, wyprostowany jak monolit, a� w ko�cu powoli rozlu�ni� uchwyt, zsun�� si� na cztery �apy do wody, przebrn�� przez p�ycizn�, powl�k� si� mi�dzy g�ste zaro�la i pad�; straciwszy �wiadomo��, w pl�tanin� suchych, w��knistych korzeni zagajnika quianowych drzew.
3. MY�LIWY
Wyspa, d�uga na jakie� dwadzie�cia pi�� mil, dzieli�a rzek� na dwie odnogi. Jej g�rny kraniec stawia� czo�o g��wnemu nurtowi rzeki i rozszczepia� go na dwie odnogi, podczas gdy drugi - w dole rzeki - le�a� blisko nietkni�tego po�arem brzegu, do kt�rego nied�wiedziowi nie uda�o si� dop�yn��. Zw�aj�c� si� przy tym drugim, wschodnim cyplu cie�nin� przecina�y pozosta�o�ci dawnej grobli dzi� pomarszczonej p�ycizny z niebezpiecznymi dziurami i g�azami - .zbudowanej w zamierzch�ej przesz�o�ci przez lud, kt�ry dawno wygin��. Wi�kszo�� wyspy otacza� pas trzcin, tak �e podczas silnych wiatr�w lub burzy fale zamiast rozbija� si� bezpo�rednio na ska�ach - �agodnia�y w miar� podchodzenia do brzegu, trac�c niepostrze�enie moc mi�dzy k�pami trzciny. Niedaleko g�rnego, zachodniego kra�ca wyrasta� skalisty grzbiet wolny od d�ungli, biegn�cy dalej przez �rodek wyspy niby jej kr�gos�up.
U st�p tego grzbietu, w�r�d kwitn�cych zielono quian�w, le�a� nied�wied� pogr��ony we �nie tak g��bokim, jakby ju� nigdy nie mia� si� obudzi�. Poni�ej i powy�ej jego przypadkowego legowiska, w k�pach trzcin i na dolnych cz�ciach zboczy, t�oczy�y si� zwierz�ta, kt�re pr�d wyrzuci� na wysp�. Niekt�re by�y ju� martwe - spalone lub utopione - lecz wiele, zw�aszcza spo�r�d tych, kt�re cz�sto obcowa�y z wod�, jak wydry czy w�e, przetrwa�o i zaczyna�o ju� dochodzi� do siebie, rozgl�daj�c si� za po�ywieniem. Na drzewach g�sto by�o od ptak�w, kt�re zdo�a�y ulecie� z p�on�cego brzegu; wyrwane ze swojego naturalnego rytmu �ycia zbija�y si� w ruchliwe, ha�a�liwe gromady ukryte w ciemno�ciach. Mimo zm�czenia i g�odu, ka�de stworzenie, kt�re wiedzia�o; co znaczy by� celem �ow�w i zna�o strach przed wyg�odnia�ym napastnikiem, mia�o si� na baczno�ci. Znalaz�y si� w okolicy zupe�nie im obcej. �adne nie wiedzia�o, gdzie szuka� bezpiecznego schronienia. Podobnie jak ozi�biona powierzchnia ziemi vydziela mg��, tak owo zagubienie wydziela�o daj�ce si� wsz�dzie wyczu� napi�cie -- przenikliwe okrzyki l�ku; odg�osy niezdarnych ruch�w i nag�ych wzlot�w - tak dalekie od normalnego, utajonego rytmu le�nej nocy. Tylko nied�wied� wci�� spa�, nieruchomy jak ska�a po�r�d morza, niczego nie s�ysz�c, niczego nie rozpoznaj�c w�chem, nie czuj�c nawet b�lu w miejscach, gdzie p�omienie zniszczy�y mu wielkie p�aty futra i nadpali�y �ywe cia�o.
O �wicie powr�ci� lekki wiatr; przynosz�c poprzez rzek� wo� wielu mil popio��w i tl�cej si� d�ungli. Wynurzaj�ce si� zza skalistego grzbietu s�o�ce pozostawi�o w cieniu puszcz� poni�ej zachodniego zbocza. Bezdomne zwierz�ta przyczai�y si� w tym cieniu pe�ne l�ku, nie �miej�c zapu�ci� si� g��biej na wybrze�e; ja�niej�ce teraz w ra��cym oczy blasku.
To w�a�nie �wiat�o s�o�ca i przenikaj�cy wszystko zapach zw�glonych drzew pozwoli�y cz�owiekowi zbli�y� si� nie
postrze�enie. Nadszed�, brodz�c po kolana w wodzie, raz po raz zni�aj�c g�ow�, aby pozosta� niewidocznym mi�dzy pi�ropuszami trzcin. Ubra�y by� w si�gaj�ce kolan spodnie z szorstkiej, pospolitej. we�ny i sk�rzany kaftan, pozszywany byle jak wzd�u� bok�w i na ramionach. Na stopach mia� nbwi�zane w kostkach rzemieniami worki ze sk�ry, przypominaj�ce niekszta�tne buty. Nosi� te� naszyjnik z ostrych, zakrzywionych k��w, a u jego pasa zwisa� n� i ko�czan pe�en strza�. Wygi�ty �uk z napr�on� ci�ciw� za�o�y� na szyj�, aby uchroni� go od zamoczenia w wodzie. Na ramieniu trzyma� kij, do kt�rego przywi�zane by�y za nogi trzy martwe ptaki: �uraw i dwa ba�anty.
Kiedy dotar� do ocienionego, zachodniego kra�ca wyspy, zatrzyma� si�, wyci�gn�� ostro�nie szyj� i zajrza� ponad trzcinami w g��b lasu. Potem zacz�� i�� wolno ku wybrze�u. Trzciny rozst�p�wa�y si� przed nim z d�wi�kiem podobnym do tego, jaki wydaje kosa w wysokiej trawie. Para kaczek ulecia�a mu spod st�p, ale nie zwr�ci� na nie uwagi, poniewa� nigdy - lub bardzo rzadko - nie ryzykowa� utraty strza�y, pr�buj�c trafi� ptaka w locie: Wydostawszy si� na suchy grunt, natychmiast przykucn�� w wysokiej k�pie pietrasznika.
Pozosta� w tym ukryciu przez dwie godziny, nieruchomy i czujny, podczas gdy s�o�ce podnios�o si� wy�ej i zacz�o rzuca� promienie znad kraw�dzi wzg�rza. Dwukrotnie strzeli� i obie strza�y trafi�y w cel - jedna w dzik� g�, druga w ketlana - le�nego jelonka. Za ka�dym razem my�liwy pozostawia� zdobycz tam, gdzie upad�a, nie opuszczaj�c swojej kryj�wki. Wyczuwaj�c niepok�j; kt�ry go otacza�, i sam chwytaj�c nozdrzami zapach zgliszcz przynoszony przez wiatr; os�dzi�; �e najlepiej b�dzie siedzie� cicho i czeka� na inne zagubione tutaj zwierz�ta. Przyczai� si� wi�c i czeka�, czujny jak Eskimos nad przer�blem, tylko od czasu do czasu pozwalaj�c sobie na kr�tki ruch; aby odp�dzi� muchy.
Kiedy zobaczy� lamparta, jego pierwsza reakcja ograniczy�a si� do przygryzienia warg i. zaci�ni�cia d�oni na �uku.
Wielki kot szed� pomi�dzy drzewami wprost na niego, st�paj�c ostro�nie i rozgl�daj�c si� na boki. By� wyra�nie nie tylko zaniepokojony; ale i g�odny - tak niebezpieczny, jak tylko m�g� to sobie wyobrazi� samotny my�liwy; modl�c si� w duchu, aby go nigdy nie spotka�. Lan�part zbli�y� si�, zatrzyma�, przez chwil� popatrzy� prosto na jego kryj�wk�, a potem pobieg� lekkim truchtem w bok, tam, gdzie le�a� ketlan z pierzast� strza�� w karku. Kiedy,. wyci�gn�� �eb, wietrz�c �wie�� krew, my�liwy wyczo�ga� si� bezszelestnie z kryj�wki i zatoczy� wok� niego p�kole, przystaj�c za ka�dym drzewem, aby go obserwowa�. Wydychaj�c powietrze odwraca� g�ow�, a stopy stawia� ostro�nie, aby nie nadepn�� na such� ga��zk� lub lu�ny kamie�.
By� ju� w po�owie odleg�o�ci strza�u z �uku od lamparta , gdy nagle z zagajnika wybieg�a dzika �winia, wpad�a na niego i z kwikiem uciek�a w zaro�la. Lampart podni�s� �eb, przez chwil� przygl�da� mu si� uwa�nie, a potem ruszy� ku niemu na ugi�tych �apach.
My�liwy odwr�ci� si� i zacz�� powoli odchodzi�, walcz�c z panicznym -strachem, kt�ry popycha� go do biegu. Obejrza� si�, zobaczy�, �e lampart,przyspieszy�, i sam zacz�� biec, odrzucaj�c kij z ptakami. Kierowa� si� ku skalnemu grzbietowi, w nadziei, �e zgubi straszliwego prze�ladowc� w g�stym poszyciu okrywaj�cym doln� cz�� zbocza. U podn�a grzbietu, na skraju zagajnika quian�w, odwr�ci� si� i podni�s� �uk. Chocia� dobrze wiedzia�; czym mo�e si� sko�czy� zranienie lamparta, wyda�o mu si� teraz, �e tu; w�r�d zaro�li i pn�czy - jego jedyn�, rozpaczliw� szans� jest pr�ba powstrzymania drapie�nika tak d�ugo, a� kilkana�cie kolejnych strza� obezw�adni go lub sk�oni do ucieczki. Wycelowa� i strzeli�, lecz r�ka zadr�a�a mu ze strachu. Strza�a drasn�a bok zwierz�cia, zawis�a na nim przez chwil� i wypad�a. Lampart obna�y� k�y i zaatakowa� z g�uchym warczeniem. My�liwy usi�owa� ratowa� si� rozpaczliw� ucieczk� na o�lep. Potkn�� si� na ruchomym kamieniu, upad� i potoczy� w d�. Poczu� ostry b�l, gdy ga��� przebi�a
mu lewe rami�, a potem straci� grunt pod nogami i zacz�� si� d�awi� w�asnym oddechem. Ca�ym cia�em uderzy� w jak�� wielk�, w�ochat� mas�. Le�a� teraz na ziemi, zdr�twia�y z przera�enia, patrz�c tam, sk�d spad�. Straci� �uk, a kiedy podni�s� si� na kolana, zobaczy�; �e jego lewe rami� i d�o� s� czerwone od krwi.
Na szczycie stromej skarpy, z kt�rej przed chwil� spad�, pojawi� si� lampart. My�liwy zamar�, ale ci�iki oddech wydoby� si� z jego wyczerpanych p�uc i natychmiast, jak czujny ptak, zwierz� zwr�ci�o ku niemu �eb. Z uszami p�asko przytulonymi do czaszki, z ogonem drgaj�cym nerwowo w obie strony, z obna�onymi, zakrzywionymi do do�u k�ami, czai�o si� do skoku. Przez d�ug� chwil� my�liwy ch�on�� ci���c� nad nim �mier�, podobn� do przera�aj�cej kropli, kt�ra spadaj�c zamieni jego �ycie w nico��.
Nagle poczu�; �e co� przewraca go na bok, a w nast�pnej chwili le�a� na plecach spogl�daj�c w g�r�. Tu� nad nim, pi�trz�c si� jak cyprys, tak blisko, �e czu� ostry zapach w�ochatego futra, sta�o gigantyczne stworzenie, tak wielkie, �e w oszo�omieniu nie potrafi� rozpozna�, czym ono jest: Podobnie jak wojownik, zabrany bez przytomno�ci z pola bitwy, budzi si�, rozpoznaj�c najpierw stos �mieci, potem palenisko, potem dwie kobiety nios�ce wi�zki chrustu, i odgaduje, �e znalaz� si� w jakiej� wiosce - tak my�liwy ujrza� uzbrojon� w pazury stop�, wi�ksz� od jego g�owy, potem �cian� grubego futra, miejscami wypalonego do �ywego mi�sa, a wreszcie wielki klinowaty pysk rysuj�cy si� ostro na tle nieba - i zrozumia�, �e tu� obok niego znajduje si� zwierz�. Lampart by� wci�� na kraw�dzi skarpy, teraz przyp�aszczony do ziemi, wpatrzony w g�r�, w tamte oczy, kt�re musia�y mierzy� go straszliwym spojrzeniem. A potem olbrzymie zwierz� jednym ciosem str�ci�o lamparta ze skarpy. L�ni�ce cia�o wystrzeli�o w powietrze, przekr�ci�o si� w locie par� razy i upad�o gdzie� mi�dzy quianami. Z g�uchym, wilgotnym rykiem, kt�ry sp�oszy� chmar� ptak�w z okolicznych drzew, ogromne zwierz� odwr�ci�o si�, by zaatakowa� ponownie. Kiedy opada�o na przednie �apy, lewy bok natrafi� na szorstki pie�. Zwierz� zawarcza�o i odskoczy�o, a jego pysk zmarszczy� si� w grymasie b�lu. Potem, us�yszawszy lamparta miotaj�cego si� w zaro�lach; ruszy�o w kierunku tych odg�os�w i znik�o w poszyciu.
My�liwy podni�s� si� powoli, zaciskaj�c palce na zranionym ramieniu. Jakkolwiek straszne bywa nadej�cie przera�enia, wyzwolenie mo�e by� szybkie; tak jak mo�na obudzi� si� natychmiast z g��bokiego. snu: Odnalaz� �uk i wdrapa� si� na skarp�: Chocia� wiedzia� ju�, co zobaczy�, jego �wiadomo�� wci�� obraca�a si� z niedowierzaniem wok� osi pewno�ci jak ��d� pochwycona przez wir. Widzia� nied�wiedzia. Ale, na Boga, jaki rodzaj nied�wiedzia? Sk�d mog�o pochodzi� takie zwierz�? Czy naprawd� by�o ju� na wyspie, gdy on sam przyszed� tu tego ranka, brodz�c po g�yciznach? A mo�e wynurzy�o si� w przestrzeni bytu z jego w�asnego przera�enia, w odpowiedzi na modlitw�? Mo�e on sam, skulony prawie bez zmys��w u podn�a skarpy, odby� jak�� rozpaczliw�, widmaw� podr�, aby wezwa� pomo� z . tamtego �wiata? Jedno by�o pewne: sk�dkolwiek przysz�o to zwierz�; kt�re wyrzuci�o w powietrze doros�ego lamparta; teraz nale�a�o do tego �wiata, mia�o cia�o i krew. Je�li znik�o, uczyni�o to w podobny spos�b, jak wr�bel odlatuj�cy z ga��zi.
Dowl�k� si� z powrotem do brzegu rzeki. G� znik�a, ale ketlan le�a� wci�� tam, gdzie upad�. Wydoby� strza��, podni�s� jelonka zdrow� r�k� i ruszy� w kierunku trzcin. Tam powali� go d�ugo powstrzymywany wstrz�s: Upad� tu� na skraju rzeki, dygoc�c i cicho �kaj�c. Le�a� tak d�ugo, nie dbaj�c o bezpiecze�stwo. Powoli - nie od razu, lecz rozjarzaj�c si� po trochu jak �wie�o rozpalone ognisko -kszta�towa�a si� w nim.�wiadomo��, co - albo raczej kogo - naprawd� zobaczy�.
Jak,podr�nik w g��bokich ost�pach m�g�by przypadkowa podnie�� z �iemi gar�� kamyk�w, obejrze� je od niechcenia i z narastaj�cym podnieceniem najpierw podejrze
wa�, p�niej os�dzi�, a wreszcie nabra� pewno�ci, �e odnalaz� diamenty; jak kapitan, �egluj�cy po dalekich morzach, m�g�by okr��y� nieznany przyl�dek i dopiero po godzinie wype�nionej nawigacj� stopniowo zda� sobie spraw�, �e oto on, on sam, wp�yn�� w�a�nie na �w dot�d nie odkryty; ba�niowy ocean, znany jego przodkom jedynie jako pog�oska i legenda - tak teraz, krok po kroku, przenika�a my�liwego os�upiaj�ca, zupe�nie niewiarygodna �wiadomo�� tego, co zobaczy�. W�wczas opanowa� go spok�j. Wsta� i zacz�� si� przechadza� tam i z powrotem mi�dzy drzewami nad brzegiem rzeki. W ko�cu przystan��, zwr�ci� twarz ku s�o�cu i podni�s�szy zdrow� r�k� modli�, si� przez d�u�szy czas. By�a to modlitwa bez s��w, modlitwa uciszenia i przenikaj�cej drzeniem trwogi. Potem, wci�� w oszo�omieniu, podni�s� upolowanego ketlana, wszed� do wody i zacz�� przedziera� si� przez pas trzcin. W ko�cu odnalaz� swoj� tratw�, kt�r� przyp�yn�� tu tego ranka, odwi�za� j� i pu�ci� si� z pr�dem rzeki.
4. WIELKI BARON
By�o ju� p�ne popo�udnie, gdy my�liwy Kelderek zobaczy� wreszcie d�ugo wypatrywany punkt orientacyjny: wysokie drzewo zoanu niedaleko wschodniego kra�ca wyspy. Ga��zie drzewa, pokryte podobnymi do paproci, srebrnymi od spodu li��mi, zwiesza�y si� nisko nad rzek�, tworz�c zaciszn� przysta�. Tylko z jednej strony trzciny wyci�to, aby umo�liwi� temu, kto znalaz� si� wewn�trz, swobodny widok przez cie�nin�. Kelderek z pewnym trudem skierowa� tratw� do wylotu owego kana�u, spojrza� w g�r� na zoan i uni�s� wios�o; jakby w ge�cie pozdrowienia. Nie otrzyma� odpowiedzi, ale te� �adnej si� nie spodziewa�. Poprowadzi�
tratw� do mocnego pala, wymaca� przywi�zan� do niego pod wod� lin�, uchwyci� j� i poci�gn�� tratw� ku brzegowi.
Dotar�szy do drzewa; przepcha� tratw� przez kurtyn� si�gaj�cych wody ga��zi. Wewn�trz z brzegu wyrasta� kr�tki drewniany pomost, na kt�rym siedzia� jaki� m�czyzna, spogl�daj�cy na rzek� poprzez listowie. Za nim inny m�czyzna naprawia� sie�. Do. pomostu przycumowane by�y ze cztery tratwy. Czujne spojrzenie pierwszego m�czyzny pad�o na ketlana i par� ryb le��cych za Kelderekiem, po czym spocz�o na samym my�liwym, znu�onym i poplamionym krwi�.
- No, no, Kelderek Pobaw-si�-z-Dzie�mi. Niewiele masz do pokazania, a ju� na pewno mniej ni� zwykle. Jeste� ranny?
- Rami�, szendronie. Ca�a r�ka mi zesztywnia�a. - Wygl�dasz jakby� by� odurzony. Masz gor�czk�? My�liwy nie odpowiedzia�.
- Zada�em ci pytanie. Czy masz gor�czk�? Kelderek potrz�sn�� g�ow�.
- Sk�d ta rana?
Kelderek zawaha� si�, jeszcze raz potrz�sn�� g�ow� i milcza�.
- Ty t�paku, czy s�dzisz, �e pytam ci� z ciekawo�ci? Wiesz przecie�; �e musz� wiedzie� o wszystkim. Sk�d ta rana? Cz�owiek czy zwierz�?
--- Przewr�ci�em si� i zrani�em. ' Szeridron czeka�.
- Napad� na mnie lampart - doda� Kelderek.
.- Wydaje ci si�, �e opowiadasz teraz bajki swoim dzieciom, - wybuchn�� szendron niecierpliwie. - Czy mam wci�� pyta�: "A co by�o potem?" Opowiadaj; co ci si� przydarzy�o. A mo�e wolisz, �ebym ci� pos�a� do Wielkiego Saroria? Mo�e jemu chcesz wyzna�, �e odm�wi�e� mi odpowiedzi?
Kelderek usiad� na kraw�dzi pomostu; patrz�c w d� i be�taj�c ko�cem kija ciemnozielon� wod�.
- Keldereku -- powiedzia� w ko�cu szendron nieco �agodniej�zym tonem - wiem, �e uwa�aj� ci� za ghiptaka,
z tym twoim "Kotek �apie. rybk�" i ca�� reszt�. Nie potrafi� powiedzie�, czy naprawd� jeste� taki g�upi, czy tylko udajesz. Tak czy inaczej; dobrze wiesz, �e ka�dy my�liwy po powrocie z �ow�w musi mi opowiedzie� o wszystkim; co mu si� przydarzy�o. Takie s� rozkazy Bel-ka-Trazeta. Czy to ogie� zap�dzi� lamparta na Ortelg�? A mo�e spotka�e� jakich� obcych? Co si� dzieje na zachodnim ko�cu wyspy? To s� sprawy, o kt�rych musz� wiedzie�.
Kelderek siedzia� dygoc�c, ale milcza�.
- Daj mu spok�j - odezwa� si� po raz pierwszy cz�owiek naprawiaj�cy sie�. - Przecie� wiesz, �e to g�uptak, Kelderek Zenzuata, Kelderek Pobaw-si�-z-Dzie�mi. Poszed� na �owy, zrani� si�, wr�ci� z marn� zdobycz�. Nie mo�na na tym poprzesta�? Kto by chcia� zawraca� sobie g�ow� prowadzeniem go do Wielkiego Barona?
Szendron, niem�ody ju� m�czyzna, zmarszczy� brwi. - Nie jestem tu po to, �eby kto� stroi� sobie ze mnie �arty. Wyspa mo�e by� pe�na wszelkiego rodzaju dzikich bestii, a mo�e i ludzi. Jeste� pewny, �e nie? A ten cz�owiek, kt�rego uwa�asz za naiwnego prostaczka, mo�e nas oszukiwa�. Z kim dzisiaj rozmawia�? Mo�e mu zap�acili, �eby milcza�?
- Gdyby nas oszukiwa�, to czy nie obmy�li�by sprytnej. opowiastki? W zale�no�ci od tego...
My�liwy powsta�, spogl�daj�c w napi�ciu to na jednego, to na drugiego:
- Nikogo nie oszukuj�, ale nie mog� wam powiedzie�, co dzi� widzia�em.
Szendron i jego towarzysz wymienili spojrzenia: W wieczornej ciszy lekki wiatr pomarszczy� wod�, kt�ra zacz�a chlupota� pod pomostem. Gdzie� z g��bi l�du dobieg� s�aby okrzyk: ;,Jasta! Do domu!"
- Co to znaczy? - zapyta�- szendron. - Zaczynasz mi sprawia� k�opoty, Keldereku, a co gorsza, r�wnie� samemu sobie.
- Nie mog� wam powied�ie�, co widzia�em - powt�rzy� my�liwy z rozpacz� w g�osie.
Szendron wzruszy� .ramionami.
- No c�, Tafro, skoro, jak wida�, nie ma lekarstwa na g�upot�, chyba b�dziesz musia� zabra� go do Sindradu. Ale wielki z ciebie g�upiec, Keldereku. Gniew Wielkiego Barona jest jak burza, kt�rej ju� wielu nie zdo�a�o prze�y�.
- Wiem o tym. Bo�a wola musi si� spe�ni�.
Szendron pokr�ci� g�ow�. Kelderek, jakby pr�buj�c si� z nim pojedna�, po�o�y� mu d�o� na ramieniu, ale tamten strz�sn�� j� niecierpliwie i w milczeniu powr�ci� do obserwacji rzeki. Tafro, teraz nachmurzony, popchn�� my�liwego w kierunku wybrze�a.
Miasto, kt�re pokrywa�o w�ski, wschodni koniec wyspy, od strony l�du by�o strze�one zawi�ym systemem obronnym, cz�ciowo naturalnym, cz�ciowo sztucznym, biegn�cym od brzegu do brzegu wyspy. Na zach�d od drzewa zoanu wybrze�a strzeg�y cztery rz�dy ostro zako�czonych pali, .wyrastaj�ce z p�ycizny i wchodz�ce g��boko w las. Wewn�trz l�du plamy g�stszej d�ungli tworzy�y przeszkody nie wymagaj�ce wi�kszych ulepsze�, chocia� nawet tu pokierowano wzrostem pn�czy tak, aby utworzy�y zapory prawie nie do przebycia, jedna za drug�. W mniej zaro�ni�tych miejscach posadzono kolczaste krzaki - trazady; pierzaste lawendy i gro�ne ankottlie, kt�rych jad pali i sw�dzi, a� cz�owiek wydziera sobie paznokciami �ywe cia�o. Spadziste zbocza uczyniono jeszcze bardziej stromymi, a w jednym miejscu przegrodzono uj�cie mokrad�a, tworz�c p�ytki staw; o tej porze roku nieco skurczony, do kt�rego wpuszczono ma�e aligatory, schwytane na l�dzie, aby tu uros�y i sta�y si� niebezpieczne. Wzd�u� zewn�trznej kraw�dzi tej obronnej linii ci�gn�� si� tak zwany Martwy Pas, szeroko�ci oko�o siedemdziesi�ciu metr�w; na kt�ry mieli prawo wst�pu tylko ci, kt�rzy dbali o utrzymanie go w nale�ytym stanie. Za�o�ono tu wiele przemy�lnych pu�apek: ukryte liny umocowane do gi�tkich �erdzi podtrzymuj�cych ci�kie k�ody; zamaskowanejamy naje�one ostrymi palami - w jednej k��bi�y si� jadowite w�e kolce ukryte w trawie; kilka wygodnych �cie�ek wiod�cych
do zamkni�tych ze wszystkich stron miejsc, wok� kt�rych w�r�d ga��zi drzew umocowano platformy; sk�d nieproszeni go�cie mogli by� zasypani gradem strza� i innych pocisk�w. Pas podzielony by� ostrymi palisadami, tak �e podchodz�cy do miasta wr�g nie mia�by swobody manewru w bok i musia�by w ko�cu pojawi� si� w kilku punktaGh, w kt�rych by go oczekiwano. Ca�a ta linia obronna i jej poszczeg�lne cz�ci by�y tak naturalnie wtopione w d�ungl�, �e gdyby nawet jaki� obcy przybysz dostrzeg� tu i �wdzie �lady ludzkich r�k, to nie zdo�a�by nigdy u�wiadomi� sobie prawdziwych rozmiar�w owej konstr�kcji. Obmy�lona wiele lat temu i wci�� ulepszana przez Wielkiego Barona, Bel-ka-Trazeta, nigdy jeszcze nie zosta�a poddana prawdziwej pr�bie. Ju� sam trud jej wykonania oraz �wiadomo��, �e co� takiego istnieje, dawa�y jednak Ortelganom - co zapewne przewidzia� w swoim planie Bel-ka-Trazet - poczucie pewno�ci i bezpiecze�stwa, warte przynajmniej samego trudu, jakiego jej dot�d po�wi�cono. Linia obronna nie tylko strzeg�a miasta przed niespodziewanym atakiem, lecz znacznie utrudnia�a opuszczenie go przez kogokolwiek bez wiedzy Wielkiego Barona.
Maj�c Martwy Pas za plecami, Kelderek i Tafto skierowali si� do miasta w�sk� �cie�k� mi�dzy polami konopii. Tu i �wdzie kobiety nosi�y wod�, czerpi�c j� spomi�dzy trzcin, lub nawozi�y gleb� oczyszczon� po niedawnych zbiorach. O tej godzinie niewielu by�o jednak ludzi na polach, poniewa� nadchodzi�a ju� pora wieczerzy. Niedaleko; za drzewami, w niebo unosi�y si� wst�gi dymu, a wraz z nimi, gdzie� ze skraju wioski; wzbi� si� kobiecy �piew; nabrzmia�y ciep�em i spe�nieniem.
On przyszed�, on przyszed� noc�. Mia�am czerwie� kwiat�w we w�osach. Lampy nie zgasi�am,
Moje drzwi uchyli�am.
Senandril na kora, senandril na ra.
Kelderek spojrza� na Tafr�, wskaza� podbr�dkiem w kierunku �r�d�a piosenki i u�miechn�� si�.
- Nie boisz si�? = zapyta� Tafro cierpko.
Z oczu Keldereka znikn�� u�miech, powr�ci�o pe�ne powagi skupienie.
- Stan�� przed Wielkim Baronem i wyzna� mu, �e odm�wi�e� powiedzenia szendronowi tego, co wiesz? Musisz by� ob��kany! Dlaczego jeste� takim g�upcem?
- Bo tu nie chodzi o zatajenie prawdy lub o k�amstwo. B�g.... - i urwa� nagle.
Tafro nie odpowiedzia�, tylko wyci�gn�� r�k� po jego bro� - n� i �uk: My�liwy wr�czy� mu je bez s�owa. Doszli do pierwszych chat i owion�� ich zapach gotowa
nia, dymu i odpadk�w: M�czy�ni wracali do domu po ca�odziennej pracy, kobiety sta�y u drzwi, nawo�uj�c dzieci lub plotkuj�c z s�siadkami. Kilka os�b spojrza�o ciekawie na Keldereka; krocz�cego potulnie za pos�a�cem szendrona, ale nikt do niego nie zagadn��; nikt nie zapyta�, dok�d id�. Nagle podbieg� do nich siedmio� lub o�mioletni ch�opiec i schwyci� go za r�k�. My�liwy przystan��.
- Keldereku, przyjdziesz pobawi� si� wieczorem? My�liwy zawaha� si�.
- No.:: trudno mi. powiedzie�. Nie, Sarinie, chyba nie b�d� m�g�.
- Dlaczego? - zapyta� ch�opiec z wyra�nym �alem. - Zrani�e� si� w rami�... To dlatego?
- Jest co�, o czym musz� powiedzie� Wielkiemu Baronowi.
Drugi ch�opiec; kt�ry do nich do��czy�, wybuchn�� �miechem.
- A ja musz� si� zobaczy� z w�adc� Bekli przed zachodem s�o�ca! To sprawa �ycia i '�rnierci! Keldereku, nie dra�nij si� z nami. Nie chcesz si� dzisiaj bawi�?
- Co z tob�, zaniemog�e�? - odezwa� si� Tafro gderliwie, szuraj�c stopami po piasku. .
- Nie, to prawda -. powiedzia� Kelderek; nie zwraca
j�c na niego uwagi. .- .Id� stan�� przed Wielkim Baronem. Ale wr�c�. Albo jeszcze dzisiaj, albo... no, chyba jutro wieczorem.
Ruszy� w dalsz� drog�, a ch�opcy pobiegli za nim.
- A my bawili�my si� dzi� po po�udniu - powiedzia� m�odszy. - Bawili�my si� w "Kotek �apie rybk�". Z�apa�em rybk� dwa razy!
- Zuch z ciebie! - odrzek� my�liwy, u�miechaj�c si� do niego.
- Uciekajcie st�d! - zawo�a� Tafro udaj�c, �e chce ich uderzy�. - Dalej, jazda st�d! - A kiedy ch�opcy odbiegli, doda�, patrz�c na Keldereka: - Ty zakuty �bie! Bawi� si� z dzie�mi w twoim wieku!
- Dobrej nocy! - zawo�a� za nimi Kelderek. - Tej dobrej nocy, o kt�r� si� modlicie! Kto wie?...
Pomachali mu na po�egnanie i znikli mi�dzy dymi�cymi chatami. Jaki� m�czyzna zagadn�� Keldereka, ale ten nie odpowiedzia�, krocz�c dalej w zamy�leniu; z oczami utkwionymi w ziemi�.
Po przej�ciu ca�ego systemu k�adek na linach dotarli w ko�cu do skupiska wi�kszych chat, stoj�cych w p�kolu opodal wschodniego przyl�dka i zniszczonej grobli. Mi�dzy chatami ros�y drzewa, a g�os rzeki miesza� si� z wieczornym wietrzykiem i szumem li�ci; daj�c poczucie od�wie�aj�cego ch�odu po gor�cym, ciichym dniu. Tutaj pracowa�y nie tylko kobiety. Skupieni w grupach m�czy�ni, b�d�cy - jak mo�na by�o s�dzi� po ich wygl�dzie i zaj�ciu - zar�wno s�ugami, jak i rzemie�lnikami, przycinali strza�y, ostrzyli pale, naprawiali �uki, w��cznie i topory. Krzepki kowal wygramoli� si� z ku�ni w p�ytkiej; otwartej jamie; podczas gdy dw�ch ch�opc�w gasi�o w niej ogie� i sprz�ta�o po ca�odziennej pracy.
Kelderek zatrzyma� si� i schwyci� Tafra za rami�.
- �le wycelowane strza�y mog� zrani� niewinnego: Nie trzeba, �eby� co� o mnie m�wi� tym ludziom.
- Czemu ci na tym zale�y?
- Nie chc�, �eby wiedzieli; �e mam jak�� tajemnic� odrzek� Kelderek.
Tafro skin�� �askawie g�ow� i obaj podeszli do m�czyzny, kt�ry czy�ci� kamie� szlifierski,. wzbijaj�c spiralne strugi wody za ka�dym mocnym obrotem ko�a.
- Pos�aniec szendrona. Gdzie jest Bel-ka-Trazet?
- On? W�a�nie je - odpar� m�czyzna; wskazuj�c kciukiem najwi�ksz� chat�.
- Musz� z nim m�wi�.
- Je�li to mo�e poczeka�, to lepiej niech poczeka. Zapytaj Numisa, takiego rudego, jak wyjdzie. On ci powie, kiedy Bel-ka-Trazet b�dzie wolny.
Neolityczni �owcy, brodaci Asyryjczycy, m�drzy Grecy, wyj�cy wikingowie, Tatarzy, Aztekowie, samurajowie, pyszni rycerze, ludo�ercy i ludzie, kt�rych ramiona wyrastaj� ponad g�owy - wszyscy oni mieli przynajmniej. jeden wsp�lny obyczaj: oczekiwanie, a� kto� wa�ny znajdzie czas; aby ich przyj��. Numis wys�ucha� Tafra, �uj�c kawa�ek t�uszczu, obrzuci� go kr�tkim spojrzeniem i wskaza� na �aw� pod �cian�. Usiedli w milczeniu. Kraw�d� tarczy s�onecznej 'dotkn�a ju� powierzchni rzeki na horyzoncie. Muchy brz�cza�y. Wi�kszo�� rzemie�tnik�w odesz�a. Tafro zapad� w drzemk�. Miejsce opustosza�o, ajedynym d�wi�kiem mieszaj�cym si� z �agodnym szumem'rzeki by� przyt�umiony gwar dochodz�cy z wn�trza wielkiej chaty. W ko�cu pojawi� si� Numis i potrz�sn�� Tafra za rami�: Powstali i weszli za s�ug� przez drzwi; nad kt�rymi widnia�o god�o Bel-ka-Trazeta - z�oty w��:
Chata by�a'podzielona na dwie cz�ci: Tyln� zajmowa�y prywatne pokoje Bel-ka-Trazeta: Przednia, wi�ksza cz��, nazywana Sindradem, s�u�y�a jako miejsce posiedze� rady i jako sala, w kt�rej ucztowali baronowie. Z wyj�tkiem oficjalnych zebra� rady wszyscy baronowie rzadko gromadzili si� jednocze�ni�. Wi�ksz� cz�� czasu sp�dzali na l�dzie, na wyprawach my�liwskich lub kupieckich. Na wyspie nie by�o �elaza i innych metali; sprowadzano je z g�r Geltu,
wymieniaj�c za sk�ry, pi�ra, kamienie p�szlachetne i takie wyroby, jak strza�y i liny - za wszystko, co mog�o mie� warto�� wymienn�. Opr�cz baron�w i towarzysz�cej im s�u�by wszyscy inni my�liwi i kupcy musieli za ka�dym razem uzyskiwa� pozwolenie opuszczenia miasta i powrotu do niego. Baronowie mieli obowi�zek sk�adania sprawozda� po ka�dej wyprawie. Kiedy przebywali na wyspie, zwykle jedli wieczerz� z Belka-Trazetem w Sindradzie.
Pi�� lub sze�� twarzy zwr�ci�o si� w stron� Tafra i Keldereka, gdy weszli do izby. Uczta ju� si� sko�czy�a i pod�og� za�mieca�y ko�ci, �upiny i sk�rki chleba. M�ody ch�opiec zbiera� te resztki do kosza, a drugi rozsypywa� �wie�y piasek. Czterech baron�w siedzia�o na �awach z �okciami na stole, popijaj�c wino z rog�w. Dwaj inni stali przy drzwiach, najwidoczniej korzystaj�c z resztek dziennego �wiat�a, bo rozmawiaj�c przyciszonymi g�osami, zerkali na paciorki ma�ego liczyd�a i na kawa�ek g�adkiej .. kory pokrytej znakami. Musia� to by� jaki� spis lub inwentarz, bo kiedy Kelderek przechodzi� obok nich, jeden z baron�w powiedzia�: "Nie, dwadzie�cia pi�� sznur�w, nie wi�cej", a drugi przesun�� jeden paciorek wskazuj�cym palcem i odpar�: "A ty na ,pewno masz te dwadzie�cia pi�� sznur�w, co?"
Kelderek i Tafro stan�li przed m�odym, bardzo wysokim m�czyzn� ze srebrn� bransolet�' na przedramieniu. Kiedy wchodzili do izby, siedzia� plecami do drzwi, lecz teraz odwr�ci� si�; aby na nich spojrze�, usadowiony troch� niepewnie na brzegu sto�u, ze stopami na �awie, z rogiem w r�ku. Obrzuci� Keldereka spojrzeniem od g�owy do st�p z kpi�cym u�miechem, ale nic nie powiedzia�. Kelderek, zmieszany, opu�ci� oczy. Milczenie m�odego barona przed�u�a�o si� i my�liwy, aby ca�kowicie nie straci� opanowania, stara� si� skupi� uwag� na wielkim stole, o kt�rym wiele s�ysza�, ale kt�rego nigdy jeszcze nie widzia�. By�o to dzie�o dawnych rzemie�lnik�w, wyrze�bione mistrzostwem przewy�szaj�cym umiej�tno�ci najlepsz�ie�li i snycerzy'dzisiejszej Ortelgi. Ka�da z o�miu wru��d- kszta�t odwr�conej pira
midy z nak�adaj�cych si� na siebie listew lub stopni, zwie�czonej mistern� rze�b�. Dwa najbli�sze rogi grubej deski ozdobione by�y g�owami nied�wiedzi, kt�rych otwarte pyski i wyszczerzone k�y wyrze�biono tak kunsztownie, �e prawie si� s�ysza�o wzbieraj�cy w ich gard�ach ryk. Kelderek zadr�a� i szybko podni�s� oczy.
- A czu� to �a robot� nam tu szykujesz, aa? - zapyta� m�ody baron kpi�co, przedrze�niaj�c wymow� prostych rybak�w. - Chczesz, �eby te ch�opy naprawi�y sziar� grobl�, czo, zattit?
- Nie, wielmo�ny panie - odpar� cicho Numis. Ten cz�owiek odm�wi� szendronowi powiedzenia tego, co wie.
- paa? - zdziwi� si� m�ody baron i wychyli� r�g do dna, po czym skin�� na ch�opca, aby go ponownie nape�ni�. - A wi�c to cz�owiek ca�kiem rozs�dny. Co mu da rozmawianie z szendronami. G�upie szendrony plot� androny, oe? - zwr�ci� si� do Keldereka.
- Panie - powiedzia� Kelderek - uwierz mi, nie mam nic przeciw szendronom, ale... ale ta sprawa...
- Czy umiesz czyta�? - przerwa� mu baron. - Czyta�? Nie, czcigodny panie.
- Ja te� nie. Popatrz na tego starego Fassel-Hast�. Co on tam czyta? Kto to wie? Uwa�aj, mo�e ci� zaczarowa�. Baron trzymaj�cy kawa�ek kory odwr�ci� si� nachmu
rzony i spojrza� na m�odzie�ca tak, jakby chcia� powiedzie�, �e on w ka�dym razie nie nale�y do tych, co po pijanemu zachowuj� si� jak g�upcy.
- Powiem ci co�- rzek� m�ody baron, zsuwaj�c si� ze sto�u i opadaj�c z �oskotem na �aw�. - Powiem ci wszystko o pisaniu i czytaniu... Jedno s�owo...
- Ta-Kominionie - rozleg� si� ostry g�os z dalszej komnaty - chc� rozmawia� z tymi lud�mi. Zelda, przyprowad� ich.
Z �awy naprzeciw podni�s� si� inny baron, daj�c znak Kelderekowi i pos�a�cowi szendrona. Poszli za nim do
mniejszej komnaty; w kt�rej siedzia� samotnie Wielki Baron. Obaj, na znak swego podda�stwa i szacunku, pochylili g�owy, unie�li d�onie na wysoko�� brwi, opu�cili wzrok i czekali w milczeniu.
Kelderek, kt�ry po raz pierwszy w �yciu stan�� przed Wielkim Baronem, stara� si� wcze�niej przygotowa� na ten moment. Ju� samo spojrzenie na to oblicze mog�o by� ci�k� pr�b�, poniewa� Bel-ka-Trazet by�, odra�aj�co zniekszta�cony. Jego twarz - je�li mo�na j� jeszcze nazywa� twarz� - wygl�da�a tak, jakby uleg�a stopieniu, a potem ponownie zastyg�a. Pod bladym, pokiereszowanym czo�em lewe oko, wykrzywione i opuszczone prawie na policzek, przys�ania� do po�owy gruby p�at dzikiego mi�sa, biegn�cy od nozdrzy do ucha. Prawy policzek znaczy�a sina blizna w kszta�cie m�ota. Z wyko�lawionej dziwacznie szcz�ki wyrasta�y usta przypominaj�ce ptasi dzi�b. Ta straszna maska nadawa�a obliczu Wielkiego Barona osobliwy wyraz, b�d�cy mieszanin� kpiny, przenikliwo�ci, dumy i niezale�no�ci. By�o to oblicze cz�owieka niez�omnego, cz�owieka zdolnego przetrwa� zdrad� i obl�enie, pustyni� i potop.
Wielki Baron siedzia� na okr�g�ym zydlu przypominaj�cym b�ben. Obrzuci� my�liwego bystrym spojrzeniem. Pomimo gor�ca mia� na sobie ci�k� futrzan� opo�cz�, umocowan� na szyi mosi�nym �a�cuchem, tak �e owa upiorna g�owa przypomina�a g�ow� wroga, odci�t� i zatkni�t� na szczycie czarnego namiotu. Przez chwil� panowa�a cisza - cisza jak napi�ta ci�ciwa. Potem Bel-ka-Trazet zapyta�:
- Jak si� nazywasz?
G�os te� mia� zniekszta�cony: chrapliwy i cichy, z osobliwym pog�osem, przywodz�cym na my�l d�wi�k, jaki wydaje kamie� uderzaj�cy o l�d.
- Kelderek, wielmo�ny panie.
- Dlaczego tu jeste�?
- Przys�a� mnie szendron od drzewa zoanu. - To wiem. Dlaczego ci� przys�a�?
- Poniewa� nie uzna�em za s�uszne, aby mu powiedzie�, co mnie dzi� 'spotka�o.
- Dlaczego tw�j szendron marnuje m�j czas? Wielki Baron zwr�ci� si� do Tafra. - Czy nie m�g� zmusi� tego cz�owieka do m�wienia? Chcesz mi powiedzie�, �e opar� si� wam obu?
- On... my�liwy... ten cz�owiek, wielmo�ny panie:.. on nam powiedzia�... to znaczy... nie powiedzia�. Szendron za pyta� go o... o jego ran�. Odpowiedzia�, �e to lampart go napad�, ale potem si� zapar� i odm�wi� wyja�nie�. Kiedy tego za��dali�my, o�wiadczy�, �e nam nic nie mo�e powiedzie�. Zapad�o milczenie.
- On nam odm�wi�, wielmo�ny panie - powt�rzy� Tafro. - Powiedzieli�my mu...
- Zamilcz.
Na twarzy Bel-ka-Trazeta pojawi� si� grymas, kt�ry mia� zapewne oznacza� zmarszczenie brwi. Podni�s� r�k� i zacz�� mi�tosi� dwoma palcami grub� fa�d� pod okiem. W ko�cu uni�s� �g�ow�.
- Zdaje mi si�, Keldereku, �e jeste� k�amc�; tyle �e niezbyt wytrawnym. Po co od razu wymy�la� lamparta? Dlaczego nie powiesz, �e spad�e� z drzewa?
- Powiedzia�em prawd�, panie. To by� lampart.
- A ta rana - Bel-ka-Trazet wyci�gn�� r�k� i chwyci� Keldereka za przegub lewej r�ki i �agodnie poci�gn�� za rami� w spos�b daj�cy do zrozumienia, �e mo�e to uczyni� o wiele mocniej - to pewnie drobne zranienie. A mo�e zada� ci j� kto�, kogo rozczarowa�e� swoimi wiadomo�ciami? Mo�e mu powiedzia�e�: "Szendroni czuwaj�, zaskoczenie b�dzie trudne" i to mu si� nie spodoba�o?
- Nie, panie.
- No c�, zobaczymy. A wi�c tam by� lampart, a ty upad�e�. Co dalej?.
Kelderek milcza�.
- Czy ten cz�owiek ma �le w g�owie? - zapyta� Bel-ka-Trazet, zwracaj�c si� do Zeldy.
- Niewiele o nim wiem, panie - odpar� Ze�da - ale m�wi�, �e nie grzeszy rozumem: �miej� si� z niego. Bawi si� z dzie�mi...
- Co robi?
- Bawi si� z dzie�mi, wielmo�ny panie. Na wybrze�u. - Co jeszcze?
- Poza tym to odludek, jak to cz�sto bywa z my�liwymi. Jego ojciec mia� �owiecki przywilej opuszczania naszych teren�w kiedy zechce, a jemu zezwolono, by go odziedziczy�. Je�li sobie �yczysz, panie, mog� kogo� wys�a�, aby dowiedzia� si� wi�cej.
- Uczy� to - powiedzia� Bel-ka-Trazet i zwr�ci� si� do Tafra: - Mo�esz odej��.
Tafro przy�o�y� d�o� do czo�a i znikn�� jak p�omie� �wie cy na wietrze. Zelda opu�ci� komnat� z wi�ksz� godno�ci�. - Pos�uchaj mnie, Keldereku - powoli powiedzia�y
wykrzywione usta. - Jeste� uczciwym cz�owiekiem, jak m�wisz, i zostali�my sami, nie ma wi�c przeszk�d, �eby� mi wszystko powiedzia�. '
Po twarzy Keldereka sp�ywa�y stru�ki potu. Chcia� przem�wi�, ale nie by� w stanie.
- Dlaczego powiedzia�e� szendronowi tylko kilka s��w, a potem odm�wi�e� opowiedzenia wi�cej? - zapyta� Wielki Baron. - C� to za g�upota? Oszust powinien wiedzie�, jak zatrze� po sobie �lady. Je�eli by�o co�, co chcia�e� ukry�, to dlaczego nie wymy�li�e� jakiej� opowiastki, aby zadowoli� szendrona?
- Poniewa� prawda... - my�liwy zawaha� si�. - Poniewa� ba�em si� i wci�� si� b