4520

Szczegóły
Tytuł 4520
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4520 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4520 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4520 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dymitr Bilenkin Test na rozs�dek Ilia Warszawski Dusza do wynaj�cia Le� Pojedynek Widziad�a Dymitr Bilenkin Test na rozs�dek (ze zbioru: Sta�o si� jutro) prze�o�y� z rosyjskiego Micha� Siwiec ----------------------------------------- Peter nadal zwleka�, cho� nale�a�o bez wahania wej��, obudzi� Eva, je�li ten spa�, i przyzna� si�, �e on, in�ynier kosmonauta pierwszej klasy Peter Funny, ujrza� widmo. Zdarzy�o si� to w jednym z tych dalekich przedzia��w, gdzie monotonna wibracja przypomina�a o blisko�ci anihilator�w przestrzeni - czasu. Tu� obok uwi�ziona by�a si�a mog�ca bez trudu roznie�� w strz�py niewielk� planet�, nic wi�c dziwnego, �e. w tych ciasnych, sk�po o�wietlonych i wype�nionych drganiem przej�ciach mimo woli odczuwa�o si� niepok�j. Peter czu� si� jednak nie gorzej ni� zwykle. Zapewne zdziwi�by si� wi�c, gdyby dowiedzia� si�, �e w nim, w�adcy tej monstrualnej machiny, drzemie ten sam niepok�j, jaki odczuwa� jego daleki przodek, gdy pot�ga przyrody dawa�a o sobie zna� ogniami b�yskawic czy te� gro�nym zapachem sun�cego po �ladach drapie�nika. W�a�nie ko�czy� obch�d, kiedy przyku� go do miejsca, nie do pomy�lenia wr�cz w tej strefie, odg�os pokas�ywania. Odwr�ci� si�. Nikogo i niczego. Pusty korytarz, mglista emalia �cian, �mijowate cienie kabli i rur. I wstr�tne niczym dotkni�cie paj�czyny uczucie, �e spoczywa na nim czyj� obcy wzrok. - Oleg, to ty? - krzykn��. Korytarz milcza�. Peter by� sam, zupe�nie sam w trzewiach miarowo pracuj�cej maszyny. W chwil� p�niej zrozumia� niedorzeczno��, a nawet �mieszno�� swojej pozy i zabrawszy torb� z testerami, by da� do zrozumienia, �e got�w jest natychmiast naprawi� ka�d� kaszl�c�, kichaj�c� czy te� chichocz�c� usterk�, zdecydowanym krokiem ruszy� w stron� miejsca, z kt�rego dobieg�o go pokas�ywanie. Ale nie zd��y� zrobi� nawet dw�ch krok�w, kiedy od �ciany oderwa�o si� co� tak szybkiego i bezkszta�tnego, �e pami�� zarejestrowa�a to jako rozp�dzony ob�ok czarnego dymu, kt�ry nikn�c za zakr�tem bfysn�� ze swej ciemnej g��bi dwiema krwawoczerwonymi �renicami. Kiedy os�ab�e nogi wynios�y Petera na placyk, gdzie znik�o owo "co�", po obu jego stronach nie by�o ju� niczego pr�cz bli�niaczo do siebie podobnych, wype�nionych dr�eniem, korytarzy. Peter przebieg� je do ko�ca, obejrza� si�, i po raz pierwszy odleg�o�� dziel�ca go od zamieszkanych pomieszcze� gwiazdolotu wydawa�a mu si� tak przera�aj�co du�a. Sprawa by�a ca�kowicie jasna. Zdarza�o si� i wcze�niej, �e d�ugi lot odbija� si� na nerwach kosmonaut�w, chocia�, o ile Peter pami�ta�, nikomu nigdy jeszcze nie ukazywa�y si� widma. Tym gorzej dla niego. O tym, co zasz�o, obowi�zany jest zameldowa� lekarzowi, czyli staruszkowi Evowi, a co b�dzie, nietrudno si� domy�li�. Nagle zrobi�o mu si� �al samego siebie. To niesprawiedliwe, niesprawiedliwe, niesprawiedliwe! Dlaczego w�a�nie on? Za co? Jak do tego w og�le mog�o doj��, przecie� czu� si� nie gorzej ni� zwykle! - �pisz, Ev? - zapyta� cicho poprzez zamkni�te drzwi. G�upie pytanie. Przecie� to jasne, �e o tej p�nej godzinie pok�adowej nocy g��wny lekarz, a jednocze�nie biolog ekspedycji wysypia si� po trudnych dniach na Bisserze. Mo�e wi�c nie nale�y go budzi�? Peter pog�adzi� podbr�dek. Obowi�zany jest opowiedzie� o tym, co mu si� przydarzy�o, zgoda. Ale jest r�nica, czy zrobi to teraz, czy p�niej. Zasadnicza r�nica! Bardzo w�tpliwe, czy jego reakcje s� teraz w normie. Ale je�eli wypocznie, wy�pi si�, to wtedy... A wi�c postanowione. Peter Fanny wszed� do swej kajuty, rozebra� si� r po�o�y�. W kajucie by�o cicho. Nic tu nie przypomina�o o szybko�ci, z jak� �piesz�cy na Ziemi� gwiazdolot pokonywa� przestrze�. Gwiazdolot, na kt�rego pok�adzie, cho� by�o to nieprawdopodobne, zobaczy� widmo. W kilka minut p�niej Peter zasn��. Mia� przecie� tak jak ka�dy kosmonauta mocne nerwy. Ale spa� �le. Tam na Ziemi, gdzie si� znalaz�, le�a� w hamaku, kt�ry nagle zamieni� si� w paj�czyn�, i serce zmrozi� strach, bo wprawdzie paj�ka nigdzie nie by�o wida�, ale lada chwila powinien si� by� pojawi�. Peter wiedzia�, �e jest on tu� obok, gdy� czu� dotkni�cie w�ochatych �ap, ale poruszy� si� nie by�o mo�na, a co najgorsze, paj�k by� niewidzialny. Potem wci�� jeszcze le��c w paj�czynie patrzy� w mikroskop, co, jak wiedzia�, by�o ostatni� szans� zdania przez niego egzaminu, od kt�rego zale�a�o wszystko. Ale w mikroskopie zamiast paj�ka wida� by�o rude, nachalne w�siki Eva i zrozpaczony Peter zastanawia� si�, czy to rzeczywi�cie ko�cowy egzamin, cho� doskonale wiedzia�, �e tak. Z wysi�kiem odepchn�� wstr�tny mikroskop, by wzi�� nast�pny; mikroskop potoczy� si� jak kula, a kula ta rosn�c b�ysn�a nagle lodowatym p�omieniem i serce Petera �cisn�� b�l. gdy� to ju� nie by�a kula, lecz zg�stek neutrinowej gwiazdy. A wi�c to tak powstaj� galaktyki... - b�ysn�o w sparali�owanym strachem m�zgu. W jego koszmary senne wtargn�� nagle jaki� ha�as. Poderwa� si� i nas�uchiwa�. Serce bi�o jak oszala�e, ale jawa ju� upora�a si� z majakami. Gdzie� blisko rozlega�o si� pukanie i jakby krzyki. Zgadza si�: kto� przeklinaj�c na czym �wiat stoi wali� od wewn�trz w zamkni�te drzwi toalety. Peter szarpn�� za klamk� i ze �rodka niczym kot z worka wyskoczy� Oleg. - Czyje to �arty? - wrzasn�� nie daj�c Peterowi doj�� do s�owa. - Te� mi zabawa, humor na poziomie ameby, jaskiniowe dowcipy! - A to ju� wtedy znano dowcipy? - zapyta� os�upia�y Peter. Pytanie by�o tak g�upie, �e obaj zamilkli i gapili si� jeden na drugiego. - Dacie si� wreszcie cz�owiekowi wyspa�? - dobieg� z ty�u niezadowolony g�os. Skrzypn�y drzwi i na korytarz wysun�a si� g�owa Eva. - Co to za latanina i rwetes? Obrzuci� spojrzeniem na p� rozebranych kosmonaut�w. - Kto� zamkn�� Olega - powiedzia� zdetonowany Peter. - Aha! - powiedzia� Ev. - A w reaktorze jeszcze nikogo nie spalono? Czas najwy�szy. - Faktem jest, �e kto� mnie zamkn�� - burkn�� Oleg. - I zrobi� to z najwi�ksz� satysfakcj�, bo ca�y czas chichota� jak g�upi. Chcia�bym wiedzie�... - Tak. to bardzo ciekawe - przytakn�� Ev. - Jeste�my na pok�adzie gwiazdo lotu czy w ZOO? - To m�g� zrobi� niesprawny cyber-sprz�tacz - podsun�� Peter. - Aha! - oczy Eva zab�ys�y. Otulone galaktycznym mrokiem �elazko z�owieszczo podkrada�o si� do nocnych pantofli �pi�cego kosmonauty... - Tak nawiasem, Peter, co ty zrobi�e� ze swoimi pantoflami? - Z czym? Wszyscy spojrzeli na nogi Petera. Na jego dziurawe, upstrzone purpurowymi plamami nocne pantofle. - Koniec �wiata - westchn�� Oleg. - Pe�no kawalarzy. - No, Peter, czym ty je tak urz�dzi�e�? - Ev... - g�os Petera drgn��. - Musz� z tob� porozmawia�, Ev... Widzia�em zjaw�. - Bzdura! - Ev odrzuci� ta�m� miogrammu, kt�ra zaczepi�a si� za prze��cznik i zawis�a na nim ko�ysz�c si�. - Jak� zjaw�? Diagnost twierdzi, �e jeste� zdr�w, a ja zgadzam si� z tym pud�em... - Zapewniam ci�... - Silne podniecenie i nic wi�cej. Wszystkie podstawowe reakcje... - A pantofle? - Co pantofle? Co maj� z tym wsp�lnego pantofle? Po prostu przepali�e� je czym�... - Ale czym?... - Kompotem! - wrzasn�� Ev. - Kapu�niakiem! Czego jeszcze chcesz? Przecie� dooko�a pe�no kawalarzy, jak si� wyrazi� Oleg. I wszyscy sadz� si� na dowcipy. Budz� cz�owieka w �rodku nocy... Cienie zmar�ych z chichotem, widzicie ich, zamykaj� im drzwi... Zaraz dam wam tak� dawk� �rodka uspokajaj�cego, tak� dawk�... Si�gn�� r�k� na st�, ale nie wzi�� ampu�ki. W drzwiach sta� Anton Resmi. Sta� i patrzy� takim wzrokiem, �e Peter zapragn�� natychmiast znikn��. - S�uchaj, Ev - kapitan podszed� do m�czyzny - mam do ciebie jako biologa i lekarza naszej ekspedycji malutkie pytanko: czy mysz mo�e si� zamieni�, dajmy na to, w czwarty wymiar. - Anton - oczy Eva zrobi�y si� okr�g�e ze zdumienia - czy�by� i ty do��czy� do kawalarzy? - Do kawalarzy? Ja ciebie pytam: gdzie zwierz�ta? - Zwierz�ta? - Tak, zwierz�ta. - Z Bissery? - Z Bissery. - Tam gdzie powinny by�. A co? - Nic. Po prostu nie ma ich tam. - Jak to... nie ma? - Sam chcia�bym wiedzie�. - To niemo�liwe. - Fakt. - Anton, przecie� to niemo�liwe!! Co za g�upi kawa�!!! Ev spojrza� na Petera, jakby pragn�c, by ten podzieli� jego oburzenie, jeszcze raz zerkn�� na kapitana i zrobi� si� trupio blady. Tak - pomy�la� Peter przypatruj�c si� spoza ramienia Eva witalizacyjnym kloszom - je�li kto� tu zwariowa�, to w ka�dym razie nie ja. �adna historia! Przez ca�e pomieszczenie ci�gn�y si� male�kie i du�e przezroczyste sarkofagi, w kt�rych automaty podtrzymywa�y warunki niezb�dne do tego, by z�owione na Bisserze egzemplarze fauny �y�y, lecz pozostawa�y u�pione. Co najmniej jedna trzecia sarkofag�w by�a pusta. I to nie tak zwyczajnie pusta, lecz - rzec by mo�na - wr�cz wyzywaj�co pusta, poniewa� w ka�dym z nich zia�a imponuj�cych rozmiar�w op�ywowa dziura. Na pulpicie, jakby na ironi�, pali�y si� zielone ogniki, co oznacza�o sprawn� prac� automat�w witalizacyjnych, migota�y z oburzeniem sygna�y kontroli dzia�alno�ci �yciowej, kt�re nie mia�y czego kontrolowa�. - No i co ty na to? Ev nie odpowiedzia�. By� tak blady, �e jego rudawe w�sik�wygl�da�y jak p�omiennie czerwone.� - Nie ma si� co denerwowa� - kapitan mi�kko po�o�y� r�k� na jego ramieniu. - Znikn�y. je�li si� nie myl�, steggry, asfety. troja�ce. katusze i te... jak im tam... - Missandry - wyszepta� Ev. - ... Missandry. A pseudogady zosta�y. Mo�e to co� wyja�nia?� Ev rozpaczliwie pokr�ci� g�ow�. - Witalizacyjny stopie� u�pienia utrzymywany jest we wszystkich'hermetycznych kloszach na �rednim, optymalnym dla ca�ej grupy poziomie - m�wi� monotonnie, jakby powtarza� wykut� na pami�� lekcj�. - Istnieje mo�liwo��, �e dla kt�rego� osobnika dany poziom oka�e si� niewystarczaj�cy i stworzenie obudzi si�. Ale w tym wypadku automat natychmiast zwi�kszy poda� �rodka... Co te� i zrobi�. Nic nie rozumiem. Przecie� w ten spos�b przepali� klosz mo�na jedynie wy�adowaniem iskrowym! - wykrzykn��. - Mo�e kt�re� z tych stworze�... - zacz�� kapitan, ale Ev jeszcze raz pokr�ci� g�ow�. - Widzia�em je na statku - powiedzia� nieoczekiwanie Peter. Wszyscy spojrzeli na niego. Kr�tko zameldowa� o widmie. - To by� chyba katusz - powiedzia� zamy�lony Ev. - Nie - zaoponowa� Peter. - Znam katusza. To nie by� on.� - Niewa�ne - powiedzia� cicho kapitan. - To znaczy, Ev, �e �adnego wyja�nienia da� nie mo�esz, czy tak?� - Tak.� - Dobrze, b�dziemy wi�c dzia�a� bez wyja�nie�. Og�aszam�alarm.� U wej�cia do ster�wki Ev z�apa� kapitana za �okie�. - Mam wyja�nienie. Nie chcia�em m�wi� przy Peterze. - Tak? - Ev poczu�, jak pod jego r�k� napi�y si� musku�y. - Kapitanie, zwierz�ta nie mog�y same si� uwolni�, to wykluczone. Kto� je musia� wypu�ci�. - Zdajesz sobie spraw� z tego, co m�wisz?!� - Owszem. I dlatego obstaj� przy badaniu ca�ej za�ogi. Kapitan otar� pot z czo�a. - Podejrzewasz kogo�? - Gdybym przed chwil� nie bada� Petera, powiedzia�bym - Peter. Ale to nie Peter. Nie chc� o tym my�le�, ale kto� przecie� zamkn�� Olega i obla� pantofle Petera kwasem. - Mimo to - powiedzia� ostro kapitan - nie wyra�� zgody na badanie ca�ej za�ogi. - Ev, po�aru nie gasi si� w akompaniamencie okrzyk�w: "W�r�d nas jest podpalacz!" W tym samym czasie Peter, stoj�c na swym posterunku, ze zdumieniem ogl�da� nadgarstek swej lewej r�ki. Dopiero teraz rzuci�a mu si� w oczy plamka, jaka pozostaje po zastrzyku w miejscu, gdzie pod sk�r� sinieje �y�a. Jaka� bzdura! Ale mo�e powiedzie� o tym? Z pocz�tku nikt nie w�tpi�, �e schwytanie jakich� tam g�upich zwierzak�w to �aden problem, ale wkr�tce okaza�o si�, �e to nie takie proste. Gwiazdolot to kilkana�cie kilometr�w kwadratowych powierzchni, a przy jego konstruowaniu nikomu nie przysz�o na my�l, �e mo�e si� on sta� miejscem polowania. Ze dwa razy uda�o si� wystraszy� jakie� stworzenie, kt�re natychmiast unios�o si� nad prze�ladowcami, by skry� si� w pl�taninie pok�ad�w, szyb�w, wind i przej��, i to wszystko. Poniewa� jedynym lataj�cym egzemplarzem fauny na pok�adzie statku by� missandr. wi�c by� to najprawdopodobniej on. Ale gdzie si� podzia�y pozosta�e zwierz�ta? Propozycj�, by nastroi� cyber-sprz�taczy na poszukiwanie zbieg�ych zwierz�t, Ev natychmiast odrzuci� - wiedzia�, �e zwyk�ych robot�w nie mo�na poszczu� na bia�kowe, a wi�c pokrewne cz�owiekowi stworzenie. Za� automaty biologiczne, kt�rych u�ywa� do polowania na Bisserze, by�y bezu�yteczne w ciasnych pomieszczeniach statku. Im d�u�ej si� nad tym wszystkim zastanawia�, tym mniej mu si� to podoba�o. Hipoteza, �e klosze zniszczy� szaleniec, by�a odra�aj�ca, ale mimo wszystko prawdopodobna. Mia�a ona jednak s�aby punkt. Za��my, �e kto� istotnie wypu�ci� zwierz�ta. I co dalej? Przecie� powietrze Bissery mia�o niewiele wsp�lnego z ziemskim! Jak wi�c zwierzaki nim oddychaj�? Bo �e oddychaj�, to fakt. Swoimi w�tpliwo�ciami podzieli� si� w ko�cu z kapitanem. - Jak to? - zdziwi� si� Resmi. - Bada�e� je i nawet nie wiesz, czym mog� oddycha�, a czym nie? - Masz prawo robi� mi wym�wki. Anton. Ale kto skr�ci� program biologiczny? Wiem, wiem pilne wezwanie z Ziemi. Jeste�my potrzebni - jak zwykle natychmiast - w przeciwleg�ym kwadracie Galaktyki. A co ja? C� mog�em zrobi� przez ten czas, jaki mi pozosta�? Spieszymy si�, wiecznie si� spieszymy, dzi� jedna gwiazda, jutro druga; szybciej, szybciej, spraw kupa, obejrze� si� nie ma kiedy, i jaki jest tego efekt? Nie my�l, �e usi�uj� uchyli� si� od odpowiedzialno�ci, ale... - Spieszymy si�, to prawda. Ale gdyby tak nie by�o, prawdopodobnie nie znajdowaliby�my si� teraz w�r�d gwiazd. A wiec one przystosowa�y si�, tak?� - Wysoka elastyczno�� metabolizmu...� - Dobra, wyja�nisz to po ich schwytaniu. Masz jakie� propozycje, je�li chodzi o pu�apki? Przedyskutowali now� taktyk�. Wci�� im przerywano. "Kapitanie, na dr�kach gospodarstwa Petera odkryto �lady nieznanych zwierz�t..." Replik� uprzedzi� mroczny g�os Petera: ,,Od dawna m�wi�em, �e nie wystarczy nam cyber-sprz�taczy. Nie nad��aj� ze sprz�taniem". "Dobrze, dobrze - odpowiadano mu z ironi�. - My przymykamy na to oczy, ale kto przekona komisj� techniczn�".� "Nie kpijcie, ch�opcy, to nie �aden py�, tylko popi�. Mechanicy ukradkiem palili papierosy".� "To wcale nie mechanicy, tylko zwierzaki Eva. Skoro potrafi�y da� drapaka, to dlaczego nie mia�yby mie� ochoty�na papieroska?"� Kapitan ze z�o�ci� wyciszy� d�wi�k. Czu� si� niewyra�nie.�Zwierz�ta ma�o go obchodzi�y - ostatecznie gdzie si� podziej�! - ale szaleniec na pok�adzie... Zarz�dzenie, by trzyma� si� dw�jkami, za�oga skwitowa�a oboj�tnym wzruszeniem ramion - to dobrze, a wi�c nikt si� niczego nie domy�la. Pokpi� spraw�, nie ma co. Kapitan odpowiada za wszystko, cokolwiek by si� nie sta�o. Tak by�o, jest i b�dzie, �eby nie wiadomo dok�d cz�owiek dotar�. Dla niego, Resmiego, to przecie� nie nowo��, �e trzeba troszczy� si� o wszystko, umie� wszystko przewidzie� i w ka�dej sytuacji nad t� sytuacj� panowa�. Zawsze wystrzega� si� �lepego�przypadku, a teraz... Czy�by to by� sygna�, �e straci� w�ch?�Ogarn�a go bezsilna z�o��. Nie, nie, nie, on im wszystkim�jeszcze poka�e! Ale komu? Zwierz�tom? Okoliczno�ciom?�Samemu sobie? Resmi przywo�a� si� do porz�dku, zanim jeszcze doktor zauwa�y� jego gniew. - By� mo�e ten plan da lepsze wyniki - popatrzy� ch�odno na obszerny rysunek. - Wyja�nij technikom, co trzeba robi�. Ja zbior� za�og�. - Warto by co� zje�� - zauwa�y� Ev. - Po tej ca�ej lataninie got�w jestem zje�� nawet pieczonego missandra. Wyszed�szy ze ster�wki Ev spostrzeg� Petera, kt�ry najwyra�niej czeka� na niego. - Patrz - powiedzia� Peter pokazuj�c mu tyln� stron�nadgarstka. - Mo�esz �mia� si� ze mnie, je�li chcesz, ale daj� ci s�owo honoru, �e sam si� nie k�u�em... Ev spojrza� i zmiesza� si�. �niadanie rozpocz�o si� w akompaniamencie �art�w, ale wkr�tce dano im spok�j, tak mroczny by� kapitan. - Co z nim? - zapyta� szeptem Oleg. - Mo�na by pomy�le�, �e to te zwierz�ta... - Tak, ale teraz b�dzie si� z niego �mia�a ca�a Galaktyka - odpowiedzia� s�siad. - Wy�miewa� si� b�d� raczej z Eva. - Wszystkim si� dostanie. S�uchaj, nie wiesz, dlaczego nasze panie tak mocno si� wyperfumowa�y? - Ach, wi�c i ty zauwa�y�e�? - Martwy by nie zauwa�y�. Kapitan podni�s� g�ow�. - Musa! - S�ucham, kapitanie. - Co tam u was z wentylacj�? Sk�d ten zapach? - My�l�, �e to nasze mi�e panie... Burzliwy protest zmusi� go do zamilkni�cia. - To wcale nie perfumy! - My, kobiety, znamy si� na tym! - Cisza! - zrobi�o si� cicho. - Brygada systemu zaopatrzenia w tlen, natychmiast zamkn��... Kapitan nie zd��y� doko�czy�, gdy� zaci�gn�o takim smrodem, �e na pod�og� polecia�y odtr�cone krzes�a, wszyscy poderwali na na nogi. W tym samym momencie zawy�a syrena. Ev i Resmi siedzieli odwr�ceni do siebie plecami, tak by m�c kontrolowa� wszystkie po�piesznie ustawione w ster�wce ekrany. Obaj mieli na twarzach maski, cho� smr�d znikn�� r�wnie szybko, jak si� pojawi�, a poza tym wywo�any by� nieszkodliw� wonn� mieszank� siarkowodoru, metanu i bromku wodoru. Na skrzy�owaniach wszystkich korytarzy ustawiono nadajniki, tam te� pod sufitem pozawieszano prymitywne, ale niezawodne pu�apki. Teraz nale�a�o ju� tylko siedzie� i czeka�, a� w polu widzenia pojawi si� kt�ry� z uciekinier�w. P�yn�y minuty i nic si� nie dzia�o. Selektor milcza� - ludziom nie w g�owie by�y teraz �arty. �ciskaj�c bro�, za szczelnie zamkni�tymi drzwiami, pilnowali newralgicznych punkt�w statku i czekali... Czekali, cho� nikt nie by� w stanie powiedzie�, na co. - Nareszcie.� Ev b�yskawicznie nacisn�� guzik.� Stworzenie na ekranie znieruchomia�o, jakby co� przeczuwa�o. Za p�no - ju� miota�o si� w elastycznych siliketowych sieciach.� - Z�apa� si�! - wykrzykn�� kapitan.� - Uhrn - odezwa� si� Ev. - Chcia�bym tylko wiedzie� kto... - Jak to "kto"? Przecie� to asfet. - Skrzydlaty asfet. - Skrzydlaty?! Tak, miotaj�ce si� w sieciach stworzenie mia�o skrzyd�a. Jak missandr. I sze�� ko�czyn. Jak asfet. I tr�bowaty, nagi ogon, kt�rego nie mia�o �adne ze zwierz�t. - Ev - w g�osie kapitana zabrzmia�o b�aganie. - Jeste� przecie� biologiem, przecie� sam je �apa�e�! Powiedz�e co�! Twarz Eva by�a trupio blada. - Ev! - kapitan potrz�sn�� go za rami�. - Patrz. Stworzenie uspokoi�o si�. Le�a�o na pod�odze ciemnym k��bkiem i tylko jego ogon porusza� si� lekko. Nie, nie porusza� si�. Kapitanowi ze zdumienia opad�a szcz�ka. Koniec ogona wolno, lecz systematycznie rozdwaja� si�. Ogon przekszta�ca� si� w rodzaj no�yc, a ostrza tych dziwnych no�yc wyra�nie zaostrza�y si�. W�a�nie pochwyci�y kilka siliketowych oczek sieci... zamkn�y si�... To przecie� siliket - pomy�la� kapitan. Ogon pu�ci� oczka sieci, kt�re stawi�y mu skuteczny op�r. Teraz zmienia� barw� - z brunatnej na szarostalow�. Zn�w si� rozwar� - by�o wida�, �e jego ostrza skr�ci�y si� - i pochwyci� lu�n� fa�d� sieci. Ludzie drgn�li na d�wi�k poddaj�cego si� siliketu. Jeszcze kilka zamach�w gibkiego, rozdwojonego, chrz�szcz�cego ogona - stworzenie strz�sn�o z siebie kawa�ki sieci i ekran opustosza�. - No - zwr�ci� si� Ev do kapitana - bij mnie, zas�u�y�em na to. Jaki ze mnie idiota. - ... Zrozumia�e� co� z tego? - Przecie� to jasne! - p�aczliwym g�osem wykrzykn�� Ev. - One przekszta�caj� swoje cia�o! - To widzia�em. To znaczy obaj widzieli�my. Ale niech skonam, je�li co� z tego zrozumia�em! - S�uchaj - powiedzia� Ev. - Nie ma �adnych asfet�w, missandr�w i wszystkich innych. To jedno i to samo. Zupe�nie inny typ ewolucji. Gdzie ja mia�em oczy! Przecie� to wspania�e! - Ale nie na moj� g�ow� - powiedzia� sucho kapitan. - Trzeba co� zrobi�. - Trzeba przede wszystkim zrozumie�. Siadaj. Na Ziemi wilk b�dzie zawsze wilkiem, kuropatwa kuropatw�, ameba�ameb�, chocia� ich cia�a sk�adaj� si� z jednakowych�kom�rek o zbli�onej biochemii. S� to po prostu r�ne�cz�ci jednej ca�o�ci. Podobnie jak karafka, szklanka,�lustro... - Lustro? - machinalnie powt�rzy� kapitan.� - No tak, to przecie� r�wnie� szk�o. Ziemska ewolucja rozszczepi�a jednolit� substancj� biologiczn� na tysi�ce, miliony niezale�nych, nie daj�cych si� przekszta�ci� jedna w drug� form. A tu jest na odwr�t. Biserski s�o� mo�e si� przekszta�ci� w wieloryba czy te� w stado kr�lik�w, gdy� to wszystko to samo. To jeden organizm, kt�ry kiedy chce i w co chce przekszta�ca swoje cia�o. Na rozkaz kom�rek nerwowych. - Na rozkaz. - W�a�nie. Na Ziemi biologicznej substancji t� czy inn� form� nadaj� warunki zewn�trzne. Powoli, lecz nieub�aganie kszta�tuj� one niepodobne do siebie formy. Tu natomiast, jak sami widzieli�my, proces ten przebiega b�yskawicznie i wielokierunkowo. I to jest wyt�umaczenie! Obudzi� si� jeden, tylko jeden, organizm. Obudzi� si� i wyhodowa� - innego s�owa nie znajd� - przeciwgaz. Wyhodowa� r�wnie� jak�� bro� do zniszczenia klosza. I uwolni� pozosta�ych. - To znaczy, �e �adnego szale�ca nie by�o - odetchn�� z ulg� kapitan. - Poczekaj z t� rado�ci�. Wniosek mo�e by� tylko jeden. - Jeste� pewien? Mo�e to jednak przyroda... - Tak szybko i �wiadomie? Nie, A� ton, sp�jrzmy prawdzie w oczy. To chyba rozum. - Rozum - kapitan spojrza� na swe zaci�ni�te w pi�ci r�ce. - Nie mie�ci mi si� to w g�owie. Nie mogli�my si� tak potwornie pomyli�. - Mogli�my, Anton, mogli�my. "Szybciej, szybciej, p�niej si� zorientujemy, sprawa jasna, to tylko zwierz�ta, nie ma wi�c co zwleka�". Oto na jakiej zasadzie dzia�a�em.� A automaty swym ofiarom opami�ta� si� nie daj�. Skok, porcja uniwersalnego �rodka usypiaj�cego i gotowe.� - Ale na Bisserze nie ma �adnych �lad�w cywilizacji! - To prawda, nie ma tam ani miast, ani maszyn, ani dr�g. Ale po co one stworzeniom, kt�re w razie potrzeby mog� przekszta�ca� swoje cia�o w maszyny, narz�dzia, materia�y?� - To niemo�liwe, Ev. �ywa substancja nie mo�e da� rozwini�tej cywilizacji wszystkiego, czego ta potrzebuje.� - Czy�by? M�wisz tak, jak gdyby silniki odrzutowe, lekarstwa, baterie elektryczne nie istnia�y w przyrodzie do czasu wytworzenia ich przez nas! Wyobra�asz sobie, do czego zdolna jest �ywa substancja, kt�r� kieruje rozum? Ta g�upia, nieprawdopodobna, absurdalna z naszego punktu widzenia cywilizacja stoi by� mo�e na wy�szym poziomie ni� nasza. Ja w ka�dym razie nie potrafi�bym wydosta� si� spod klosza, ty chyba te�. Nie dlatego, �e jestem g�upszy, ale dlatego, �e bez maszyny, instrument�w, przyrz�d�w jestem niczym. A one maj� je zawsze ze sob�. Przypomnij sobie, jak zbada�y Petera, gdy ten spa�. Poza tym mog�y nas otru�, gdy nie traktowali�my ich serio. Czemu kr�cisz g�ow�? Co, hipoteza "szale�ca na pok�adzie" wydaje ci si� bardziej poci�gaj�ca? - Wol� j� od tego, co powiedzia�e�. Na szcz�cie ich zachowanie si� na statku nie wygl�da na rozumne. - Nasze posuni�cia te� dalekie by�y od m�dro�ci. - Mi�dzyplanetarna wojna na pok�adzie gwiazdolotu, tylko tego jeszcze brakowa�o! Zaraz zobaczymy, czy te zwierz�ta s� rozumne. Jednak�e sprawdzian nic nie da�. Wszystkie opracowane przez teoretyk�w sposoby nawi�zywania kontakt�w zawiod�y; ich stuprocentowa gabinetowa pewno�� nie sprawdzi�a si� w milcz�cych przestrzeniach gwiazdolotu. Wszystkich dr�czy�y jedne i te same pytania. Nie rozumiej� czy te� nie chc� zrozumie�? Co oznaczaj� ich post�pki? Spotkanie Petera z "widmem" mog�o by� dzie�em przypadku. Ale czy i przez przypadek kto� w�lizn�� si� do jego pomieszczenia, kiedy spa�? I po co? �eby pobra� krew do analizy czy te� sprawdzi�, czy cz�owiek jest jadalny? A pantofle, co z tym wszystkim maj� wsp�lnego pantofle? I zamkni�te drzwi? Jedno g�upsze od drugiego! Na statku panowa�a cisza, jakiej ten jeszcze nie zna�. Ani szmeru krok�w, ani g�os�w, tylko spok�j "ziemi niczyjej", kt�ry lada chwila m�g� eksplodowa� odg�osami walki. Czas p�yn��, a wraz z nim mala�y szans� na pokojowe za�atwienie sprawy. Pod wiecz�r nast�pi� prze�om. Ekrany, za kt�rych po�rednictwem kapitan wraz z biologiem kontynuowali obserwacje, zaci�gn�y si� drobnymi pasami i zacz�y gasn��, jeden po drugim, niczym zdmuchni�te przez wiatr �wiece. Nadesz�a chwila, na kt�r� wszyscy czekali i kt�rej wszyscy tak si� bali. Kapitan z�apa� si� za g�ow� i patrzy� na ciemne ekrany. Wiedzia�, jakiego rozkazu oczekuj� od niego. Rozkazu wyruszenia z dezintegratorami �ywej materii w celu zniszczenia zbieg�w, gdzie by si� oni nie kryli. Na razie nie jest za p�no. Na razie jest jeszcze czas. A mo�e ju� go nie ma?� Ale kapitan wiedzia� te�, �e ani Ziemia, ani jego w�asna za�oga nie wybaczy mu tej bitwy, je�li oka�e si�, �e w tym, co powiedzia� Ev, by�o cho� troch� prawdy. Potem, kiedy b�dzie ju� po wszystkim, kiedy b�d� mieli za sob� l�k przed nieznanym, ludzie opami�taj� si�. Strach zostanie zapomniany, ust�pi miejsca �alowi i goryczy, bowiem �mier� nieznanych stworze� b�dzie r�wnie� ko�cem pewno�ci ludzi, �e s� oni w stanie zrozumie� to wszystko, z czym si� zetkn�li. Tej pewno�ci, kt�ra dot�d sprawdza�a si� i prowadzi�a ich przez gwiezdne �wiaty. Zginie r�wnie� ich wiara we w�asny humanitaryzm. Kapitan odczuwa� rozpacz przypartego do muru cz�owieka, rozpacz gotow� obr�ci� si� w gniew na'Eva, na wszystkich teoretyk�w, kt�rzy powinni byli przewidzie�, a okazali si� �lepi, kt�rzy obowi�zani byli znale�� wyj�cie, a wprowadzili ich w �lep� uliczk�. Gniew sprawi�, �e kapitan zapragn�� wyda� �w nieszcz�sny rozkaz, gdy� jak wiadomo, w niebezpiecznej sytuacji nawet b��dna decyzja lepsza jest od bezczynno�ci. Jego palec b�yskawicznie leg� na guziczku selektora. - Poczekaj! - krzykn�� Ev. - Chyba si� domy�lam, w czym rzecz! - Pr�dzej, pr�dzej! - Trzeba wypu�ci� pozosta�e zwierz�ta. - Co?! - S�uchaj. One zacz�y t� parti�, tak? - Owszem! - palec wci�� spoczywa� jeszcze na guziczku selektora. - A czym my odpowiedzieli�my na to? Ob�aw�. W odpowiedzi one zmusi�y nas do zatkania nos�w. My natychmiast rozstawili�my pu�apki. Co zrobi�y one? - Do czego zmierzasz? - Do tego, �e ka�de nasze posuni�cie by�o dla nich bezpo�rednim i realnym niebezpiecze�stwem, podczas gdy ich post�pki by�y raczej demonstracj� si�y. Nasz wr�g wcale� nie jest z piek�a rodem, takim uczyni�y go nasze niezrozumienie i strach.� - Chcia�bym bardzo, �eby to nie by�y domys�y. - To nie s� domys�y! Porozumienie jest mo�liwe, tylko niew�a�ciwe by�y wyj�ciowe za�o�enia strategii kontakt�w. Usi�owali�my porozumie� si� z nimi za pomoc� umys�owych abstrakcji i naukowych poj�� w sytuacji, kiedy z ich punktu widzenia jeste�my z piek�a rodem! Trzeba si�gn�� do podstaw, podstaw wsp�lnych dla wszystkich stworze�. Z�em dla ka�ej formy �ycia jest wszystko to, co przeszkadza, szkodzi, zagra�a jej istnieniu; dobrem natomiast wszystko to, co jej sprzyja. Tak jest wsz�dzie, pod wszystkimi s�o�cami, gdy� �adna cywilizacja nie mo�e bezkarnie�zmienia� kryteri�w dobra i z�a. Dlatego mamy szans�, co prawda niepewn�, ale musimy z niej skorzysta�. Teraz�decyduj.� Kapitan zamy�li� si�. - Sam p�jdziesz? - w jego g�osie nie by�o pewno�ci.� - Tak. - Mo�esz nie wr�ci�. - Wiem, ale to ja nawarzy�em tego piwa. Mi�nie karku zesztywnia�y z napi�cia, ale Ev nie odwraca� si�. Przez ca�y czas czu� na sobie wzrok, nawet tam gdzie na przestrzeni wielu metr�w doko�a nie mog�o kry� si� stworzenie wi�ksze od myszy. Ca�� si�� swojej woli zmusza� si� do tego, by i�� spokojnie. Szed� znajomymi korytarzami, kt�re teraz wydawa�y mu si� obce i niesko�czenie d�ugie. W�a�ciwie nie tyle szed�, co balansowa� na kruchym mostku nadziei i nie sprawdzonych przypuszcze�, kt�ry m�g� w ka�dej chwili run��. No c�, nie on pierwszy sprawdza� w ten spos�b s�uszno�� swoich teorii. Przy trzecim czy czwartym skrzy�owaniu zmuszony by� si� zatrzyma�, gdy� w �cianie zia� otw�r. Ach, wi�c to w ten spos�b obchodzi�y pu�apki! Na my�l o tym, jakie instalacje znajduj� si� w tych �cianach oraz ile ich jest, zrobi�o mu si� s�abo. Na pod�odze le�a�a kupka metalicznego proszku. Ev kucn�� i zajrza� w otw�r. To, co zobaczy�, mog�o przestraszy� ka�dego. Ani jeden przew�d nie by� uszkodzony, ale wszystkie by�y starannie obna�one niczym naczynia krwiono�ne w czasie operacji. A my my�leli�my, �e w ka�dej chwili wy�apiemy je. Ale dlaczego pozwoli�y mi to zobaczy�? Dlatego, �e to niczego nie zmienia - sam sobie odpowiedzia� Ev. - Dlatego, �e ka�da pr�ba za�atania otwor�w zostanie natychmiast sparali�owana, zostan� uszkodzone obwody homeostatyczne i silnik... Lepiej o tym nie my�le�. Zd��y� zobaczy� jeszcze dwa takie otwory, nim w przedzie ukaza�y si� masywne drzwi komory witalizacyjnej. Otworzy� je i nie zwlekaj�c ani sekundy przyst�pi� do o�ywiania pseudogad�w. Przez ca�y czas, gdy manipulowa� przy aparaturze, wytwarza� powietrze Bissery, wydawa�o mu si�, �e drzwi, kt�re zostawi� otwarte, lada moment zatrzasn� si�. Kiedy ju� by�o po wszystkim, kiedy zwierz�ta zaszy�y si� w ciemnych k�tach pomieszczenia, zapragn�� oprze� si� o �cian� i zamkn�� oczy. Ale musia� zrobi� co� jeszcze. Usun�� pu�apki. Ostatni przyjacielski gest... Tylko czy nie zostanie on uznany za kapitulacj�? Ev spojrza� na uwolnione zwierz�ta. Jaka� istota sapa�a za kloszem, pozosta�e siedzia�y cicho, jakby ich w og�le nie' by�o. Sycza�y pompy t�ocz�ce powietrze obcej planety. Biedne, sparali�owane strachem ni�sze stworzenia obcej planety. A jakie by�y wy�sze, rozumne? Co� strasznego spad�o na nie tam, gdzie czu�y si� ca�kowicie bezpieczne, zajmowa�y si� swoimi sprawami, nie spodziewa�y niebezpiecze�stwa - co najwy�ej w ostatniej chwili przerazi� je spadaj�cy z nieba cie�. Potem by� ju� tylko strach, mrok i przebudzenie nie wiadomo gdzie, w obcym, wrogim �wiecie. Oczywi�cie, ich pierwsze posuni�cia by�y g�upie - pomy�la� Ev zamykaj�c drzwi. - Przynajmniej z naszego punktu widzenia. Na szcz�cie zachowa�y rozs�dek. A wi�c jeszcze nie wszystko stracone. Dla nich... A by� mo�e i dla nas. Natychmiast przywo�a� si� do porz�dku. Nie ma �adnych dowod�w na to, �e w�a�ciwie zrozumia�y to, co zrobi�. �adnych? Przecie� dot�d �yje! Ciekawe, co on zrobi�by w identycznej sytuacji? Powstrzyma�by si� czy te� wyko�czy�by wroga, kt�ry sam pcha si� w r�ce? Cywilizacja diametralnie r�na od naszej. Zwr�cona wewn�trz siebie cywilizacja. Szczelnie zamkni�ty dla nas �wiat, bowiem my nie rozumiemy, jak mo�na wszystko, czego si� potrzebuje, wytwarza� z w�asnego cia�a, a one nie pojmuj�, jak mo�na �y� inaczej. Tak, czego jak czego, ale standardu wszech�wiat jest pozbawiony. Pozosta�o siedem nie usuni�tych pu�apek. Pi��. Dwie. Ani jedna. Ev wraca� wyko�czony. Nadal towarzyszy�y mu spojrzenia niewidocznych oczu. Nic si� nie zmieni�o. Nie, a w�a�nie, �e si� zmieni�o. Otwory, obok kt�rych szed�, zia�y jak przedtem. Wszystkie pr�cz ostatniego. By� on za�atany tak starannie, ze miejsce, w kt�rym si� znajdowa�, zdradza� jedynie �wie�y blask metalu. Opisuj�c w przestrzeni ogromny �uk kosmolot zawraca� ku Bisserze. Luki otworzy�y si� wreszcie. Kapitan odetchn�� z tak� ulg�, jakby spad� mu z plec�w co najmniej Elbrus. Kiedy jednak po godzinie czasu od l�dowania nic nie ukaza�o si� w lukach, jego cierpliwo�� wyczerpa�a si�. - Czemu one zwlekaj�? Nie poznaj� zapachu wiatru ojczystej planety? Ev wzruszy� ramionami. Zwierz�ta pojawi�y si� jednak. Stoczy�y si� po pochylni i natychmiast wzbi�y si� w zielone - �askawe niebo Bissery. Niebo przyj�o je, ale przebywa�y tam nied�ugo. - Zupe�nie jak �rebaki - powiedzia� kapitan patrz�c przez lornetk� na skacz�cych po wzg�rzach braci w rozumie. - Chyba si� domy�lam, dlaczego tak d�ugo nie wychodzi�y - zauwa�y� Ev. - Zejd�my do �rodka. B�d� bardzo rozczarowany, je�eli oka�e si�, �e si� pomyli�em. - Patrz - pog�adzi� metal, kt�ry b�yszcza� tam, gdzie przed l�dowaniem zia�y dziury. - Rozum zawsze i wsz�dzie jest rozs�dny, gdy� bez zrozumienia innych trudno jest przetrwa�, prawda? Ilia Warszawski Dusza do wynaj�cia (ze zbioru: Sta�o si� jutro) prze�o�y� z rosyjskiego Micha� Siwiec ----------------------------------------- �Igor Paw�owicz Tietierin, modny i ciesz�cy si� wzi�ciem powie�ciopisarz, podszed� do okna i zaci�gn�� grube, niebieskie story. W gabinecie od razu zrobi�o si� przytulnie. Tietierin uchyli� drzwi do korytarza i krzykn��: - Nadie�ka! Pracuj�. Niech nikt mi nie przeszkadza. - Dobrze! - odpowiedzia� kobiecy g�os. - Poda� ci herbat�? - Prosz�, ale mocn�! Wzi�� z r�k �ony termos i zamkn�� drzwi na klucz. Godziny, w kt�rych Tietierin pracowa�, otoczone by�y czci� Wszyscy domownicy chodzili wtedy na palcach, rozmawia�szeptem, a telefon w�drowa� do kuchni. Nikt nie mia� praw niepokoi� go w tym czasie. Wyj�tek stanowi�a pi�kna suka collie. Tietierin lubi� w czasie pracy czu� na sobie pe�ne oddania spojrzenie psich oczu. Usiad� przy stole i zacz�� przegl�da�. nie doko�czony rozdzia� powie�ci. W miar� jak czyta�, na jego twarzy coraz wyra�niej wykwita� pogardliwy u�miech. Jak zwykle nie to. Cha�tura. Skoropis. P�askie dialogi. Nie, ten rozdzia� trzeba pisa� zupe�nie inaczej. Ale jak? Tietierin wkr�ci� w maszyn� czyst� kartk� i zamy�li� si�. Chcia�o si� czego� �wie�ego, w�asnego, a tymczasem na my�l przychodzi�o mu tylko to paskudztwo, kt�re wiele ju� razy przenicowali i opracowali tacy cha�upnicy jak on. Oczywi�cie nie jest geniuszem, cho� krytycy jednog�o�nie uznaj�, �e ma talent. Ale na co ten talent jest marnowany? Dziesi�� ksi��ek. A w�r�d nich ani jednej cho� troch� bardziej znacz�cej. Jednodniowe �my. Wiecznie brakuje czasu. Zawsze poganiaj� cz�owieka terminy oddania r�kopisu. Dobrze by�oby wyjecha� gdzie�, gdzie diabe� m�wi dobrana jak najdalej od wszelkich wydawnictw i um�w. Le��c na trawce my�le�, my�le�, my�le�, dop�ki my�li nie stan� si� jasne i przejrzyste jak woda w g�rskim �r�dle. - Widzisz, kochany - przerwa� sam sobie - nawet w tym nie potrafisz si� obej�� bez szablon�w. Jak woda w g�rskim �r�dle! Wiecznie operujesz cudzymi s�owami. Ale sk�d je wzi��, te w�asne s�owa? - Zmi�� nie doko�czony rozdzia� i z gniewem wrzuci� go do kosza. Pies, najwyra�niej wyczuwszy, �e jego pan jest nie w sosie, podszed� i po�o�y� mu na kolanach g�ow�. - Tak, Diana - powiedzia� drapi�c psa za uchem. - Wszystko zdobywa si� z trudem: i to mieszkanie, i dywan, na kt�rym �pisz, i smaczne kosteczki. Za wszystko trzeba czym� p�aci�. Chcia� powiedzie� jeszcze co� wa�nego, ale w tej samej chwili rozleg�o si� pukanie do drzwi. - Co tam takiego?! - zapyta� z rozdra�nieniem Tietierin. - Przecie� prosi�em, by mnie nie niepokojono! - Wybacz, Igorku - powiedzia�a �ona. - Kto� do ciebie�przyszed�. M�wi�am, �e jeste� zaj�ty, ale on... - Do diab�a! - Tietierin wsta� i wyszed� na korytarz. Nieproszony go�� w�a�nie zdejmowa� p�aszcz. Na odg�os krok�w odwr�ci� si�, bez po�piechu rozebra�, przyg�adzi� siwe w�osy i szurn�� n�k�. - Prosz� mi wybaczy�, Igorze Paw�owiczu - powiedzia� z lekka grasejuj�c. - Prosz� nie gniewa� si� na mnie za tak bezceremonialne wtargni�cie. O�mieli�em zjawi� si� u pana bez uprzedzenia dlatego, �e moja sprawa nie cierpi zw�oki. Moje nazwisko Langbard. �uku Jewsiejewicz Langbard, w przesz�o�ci wyk�adowca chemii, a teraz emeryt. Ju� raz mia�em honor by� panu przedstawiony. Tietierin spojrza� na niego ze zdziwieniem. ��uka Jewsiejewicz Langbard". �Mia�em honor by� panu przedstawiony". Wszystko to pasowa�o do wygl�du zewn�trznego tego cz�owieka. Nieznajomy ubrany by� starannie, nawet wytwornie, je�li operowa� poj�ciami z ko�ca XIX wieku. Mia� na sobie spodnie w paski, czarny dwurz�dowy surdut z najcie�szego sukna, na szwach zreszt�, nieco wyrudzia�y, stoj�cy na krochmalony ko�nierzyk z zagi�tymi rogami, zamiast krawata czarn� morow� wst��k�. Ubrany by� w buty z zamszowymi wierzchami i mn�stwem guziczk�w. W r�ce trzyma� sk�rzan� walizeczk� r�wnie staromodn�, jak jego przyodziewek. Poza tym w przedpokoju unosi� si� dziwny zapach ni to perfum, ni to kadzid�a. Niecodzienny wygl�d go�cia i ten dziwny zapach wyda�y si� jednak Tietierinowi dziwnie znajome: - Prosz�! - powiedzia� przepuszczaj�c Langbarda przodem. W drzwiach gabinetu wydarzy�o si� co�, co wprawdzie nie mia�o wi�kszego znaczenia, ale mimo wszystko zdziwi�o Tietierina. Diuna, kt�ra zazwyczaj odnosi�a si� do wszystkich obcych z wynios�� oboj�tno�ci�, rzuci�a si� na spotkanie Langbardowi i zacz�a go obw�chiwa�, z jakim� dziwnym zapami�taniem szturchaj�c nosem jego spodnie i surdut. - Diuna, na miejsce! - krzykn�� Tietierin, ale na psie nie zrobi�o to �adnego wra�enia. - Do kogo m�wi�?! Na miejsce! - trzepn�� j� lekko. Diuna jeszcze kilka razy konwulsyjnie poci�gn�a nosem, a potem oboj�tnie ziewn�wszy po�o�y�a si� na dywanie nie spuszczaj�c oka z Langbarda. - Prosz� wybaczy�! - powiedzia� Tietierin. - Ona nigdy nie � pozwala sobie na takie rzeczy. Wprost nie mog�zrozumie�... - Zapach - przerwa� mu Langbard siadaj�c na krze�le. - Nie ma w tym niczego dziwnego, po prostu zapach. Zwierz�ta go lubi�. A wi�c nie pami�ta mnie pan... - Brzmia�o to raczej jak twierdzenie ni� pytanie. - Chwileczk�... - Tietierin przys�oni� d�oni� oczy. Nie wiadomo czemu bardzo chcia� sobie przypomnie�, gdzie te� widzia� t� niezgrabn� posta� w surducie, twarz ze spiczastym nosem, rzadkie siwe w�osy i pozbawione krwi r�ce z d�ugimi palcami. I ten zapach... Wci�gn�� s�aby aromat kadzid�a i nagle wszystko w dziwny spos�b rozja�ni�o si� w jego g�owie. ... To by� jeden ze zgie�kliwych wieczor�w u niego w domu, zdaje si�, �e z okazji wyj�cia jakiej� ksi��ki. Du�o pili, powtarzali plotki z literackich kr�g�w, obgadywali nieobecnych, na kogo� z przyzwyczajenia kl�li, kogo� innego tradycyjnie chwalili. Ko�o dwunastej w nocy w pokoju sto�owym nie by�o czym oddycha� od zapachu cebuli, rozlanej w�dki, rozgrzanych cia� i tytoniowego dymu. Otworzyli okno, ale i to nie pomog�o. Lepka mg�a nasycona parami benzyny nie by�a wcale lepsza. Tietierin zapali� �wiece, �eby cho� troch� od�wie�y� zadymione powietrza. Zacz�y si� rozmowy o tym, �e wsp�czesna cywilizacja pozbawia nas naturalnej rado�ci �ycia, �e c� nam po osi�gni�ciach kultury materialnej, skoro wkr�tce nie b�dzie ju� czym oddycha�, �e gdyby posadzi� tu pierwotnego cz�owieka, godziny by nie prze�y�, i tak dalej. Wtedy w�a�nie ju� dobrze podpity Tietierin wbrew wszystkiemu temu, co powiedziano wcze�niej, oznajmi�, �e on nigdy nie zamieni samochodu na prawo biegania nago po lesie i �e w og�le jeszcze nie wiadomo, czym tam pachnia�o w tych dawnych lasach. Kto wie, czy nie �mierdzia�o w nich gorzej ni� w naszym mie�cie. I wtedy podni�s� si� ten staruszek w surducie. Nie wiadomo, kto go przyprowadzi�. Przez ca�y wiecz�r nie odezwa� si� s�owem, a tu nagle zabra� g�os: - Chce pan wiedzie�, czym pachnia�o w tych lasach? - Wyj�� z kieszeni bursztynow� cygarniczk� i podni�s� j� ku �wiecy. I b�d� to dlatego, �e zapach pal�cej si� �ywicy tak bardzo niepodobny by� do wszystkich tych zapach�w wulgarnej pijatyki, b�d� dlatego, �e ludzie poczuli w nim g��bi� milion�w lat, wszyscy jako� przycichli i wkr�tce w milczeniu rozeszli si�... - Przypomnia�em sobie! - powiedzia� Tietierin. - Pan pali� u mnie bursztyn. I ten zapach... - Zgadza si� ! - przytakn�� Langbard. - W�a�nie zapach. Uciek�em si� do niego, bo inaczej nigdy by pan sobie nie przypomnia�. A wi�c, Igorze Paw�owiczu, przyszed�em do pana w bardzo wa�nej i mam nadziej� interesuj�cej nas obu sprawie. Do pana dlatego, �e jest pan pisarzem, i to do�� znanym. Tietierin uk�oni� si�. - Jednak�e - kontynuowa� Langbard - pisarzem, szczerze m�wi�c, talentem nie b�yszcz�cym. - Takich rzeczy nie m�wi si� ludziom w oczy - u�miechn�� si� krzywo Tietierin. - Dam panu rad�: niech si� pan wystrzega m�wienia kobiecie, �e jest brzydka, a pisarzowi, �e �le pisze. Takiej szczero�ci si� nie wybacza. Poza tym nawet brzydka kobieta ma wielbicieli, natomiast ka�dy pisarz czytelnik�w. �ywi� zreszt� nadziej�, �e pa�sk� opini� wypowiedzian� w tak kategorycznej formie podzielaj� nie wszyscy. Daleko nie wszyscy. - Wysun�� szuflad� sto�u. - Oto jedna z teczek z listami czytelnik�w; lektura tych list�w powinna przekona� pana... - Niech�e si� pan zlituje! - skrzywi� si� Langbard. - Po co ta ambicja? Przecie� sam pan wie, �e nie jest geniuszem, a listy... pisz� je tylko durnie. Nie, szanowny Igorze Paw�owiczu, nas czeka rozmowa o rzeczy delikatnej i nieuchwytnej, kt�r� czasami nawet my�l� trudno jest ogarn��. Niech wi�c da pan spok�j z fa�szyw� afektacj� i ambicj� na jaki� czas schowa w kieszeni. Prosz� mi wierzy�, tak b�dzie lepiej. - O czym wi�c chce pan ze mn� rozmawia�? - O duszy. - O mojej duszy? - Tak w og�le, to o duszy w znacznie szerszym znaczeniu, ale mi�dzy innymi i o pa�skiej. To stawa�o si� zabawne. - Proponuje mi pan interes? - zapyta� u�miechaj�c si� Tietierin. - Po cz�ci tak - przytakn�� Langbard. - Mo�e pan to uwa�a� za interes. Tietierin wsta� i przeszed� si� po gabinecie. - Drogi �uko... - Jewsiejewicz. - A wi�c, drogi �uko Jewsiejewiczu. Nie kryj�, �e got�w jestem sprzeda� dusz� za �w talent, kt�rego pan u mnie nie dostrzega, ale niestety towar ten nie jest teraz w cenie. Poza tym prosz� mi wybaczy�, nie nadaje si� pan do roli Mefistofelesa. Dzi�kuj� wi�c panu za dobry �art i je�eli nie ma pan do mnie innych spraw, to... - Niech pan siada! - powiedzia� spokojnie Langbard. - Zawsze trudno jest mi si� skupi�, kiedy kto� �azi mi przed oczyma. A przecie� jeszcze nie przyst�pili�my do omawiania sprawy, kt�ra mnie sprowadza: �le mnie pan zrozumia�. Ja m�wi� o duszy nie w aspekcie teologicznym, lecz czysto litcrackim. Przecie� jako literat zajmuje si� pan w�a�nie tym. Interesuj� pana dusze pa�skich bohater�w, czy� nie? - Wol� s�owo �charaktery". Owszem, nie bez powodu przecie� nazywa si� literatur� studium ludzkich charakter�w. Ale zdradz� panu pewien profesjonalny sekret. Je�eli postanowiwszy pisa� powie�� zgromadzi pan kolekcj� charakter�w, dajmy na to, ludzi dobrze sobie znanych, to wszyscy jednym g�osem b�d� twierdzi�, �e charaktery te s� prymitywne, szablonowe, �e tacy ludzie nie istniej� i tak dalej. Je�li natomiast wyssie pan wszystko z palca, to charaktery zostan� uznane za ostre, typowe i B�g wie jeszcze jakie. To g�upie, ale taka jest specyfika naszej pracy. Prawid�owo ! - zatar� r�ce Langbard. - Ca�kiem prawid�owo! Prawdziwy artysta kreuje dusz� bohatera, ,natomiast pan i panu podobni bawicie si� charakterami. - Nie widz� r�nicy - powiedzia� oschle Tietierin. - Dusza, charakter, czy� to nie to samo? - Wcale nie! - zaoponowa� Langbard. - Charakter to to, co ujawnia si� w cz�owieku ka�dego dnia, a dusza... Kt� wie, co si� dzieje w g��bi ludzkiej duszy? Jakie nami�tno�ci, wady i nie wykorzystane rezerwy kryj� si� za fa�szyw� fasad� tak zwanego charakteru? Dlaczego cz�owiek odwa�ny, morowy ch�op, tch�rzliwie ucieka z pola bitwy, a boja�liwy, nie�mia�y melancholik przykrywa swoim cia�em strzelnic� Bunkra? Gdzie do tego momentu kry�y si� w ich charakterach te cechy, kt�re ujawni�y si� dopiero w wyj�tkowych okoliczno�ciach? Charaktery! O wiele prro�ciej jest operowa� archaicznymi okre�leniami. Niech pan pisze, �e Iwan Pietrowicz to sangwinik, a Piotr Iwanowicz - choleryk. Trudno wyobrazi� sobie co� g�upszego! Przecie� w ten spos�b nie mo�na klasyfikowa� nawet ps�w. Mo�e mi pan wierzy� - w duszy tej pa�skiej Diany wi�cej jest niezbadanych tajemnic ni� w duszach wielu bohater�w literackich. Na pewno cechuj� j� i ofiarno��, i ob�uda, i zawi��, i wiele innych rzeczy, kt�rych pan czasami gzie dostrzega nawet u ludzi. Tietierin powoli zaczyna� wpada� w rozdra�nienie. Wydawa�o mu si�, �e Langbard przez ca�y czas usi�uje go poni�y�. - Obawiam si�, �e jeszcze troch� i zabrniemy w �lep� uliczk� - powiedzia�. - Je�li ma pan do mnie jaki� interes, prosz� powiedzie�, o co chodzi, bo te rozmowy do niczego nie prowadz�. Rozumuj�c w ten spos�b jeszcze troch� rzeczywi�cie ustalimy, �e psy posiadaj� dusze i �e dusze s� nie�miertelne. - Oczywi�cie! - u�miechn�� si� Langbard. - W�a�nie do tego zanierzam. Czy� stworzone przez geniusz Szekspira dusze Otella, kr�la Lira, Shylocka nie s� nie�miertelne? - No, to zupe�nie co innego. - Dlaczego co innego? Przecie� po to, by stworzy� dusz� Hamleta, a propos, niech pan zauwa�y, �e wyra�enie �charakter Hamleta" jest tu zupe�nie nie na miejscu, tak wi�c, aby stworzy� dusz� Hamleta, Szekspir na jaki� czas sam musia� sta� si� Hamletem o�ywi� w swej duszy struny, kt�re dot�d prawdopodobnie milcza�y. Cz�owiek z dusz� Shylocka nie napisa�by Hamleta. I tak jest zawsze. Za ka�dym razem mamy do czynienia z pe�nym przeobra�eniem si� autora. Wszystko to, co zosta�o stworzone przez Szekspira, stanowi odbicie duszy artysty, kt�ra rozwin�a wszystkie swoje mo�liwo�ci. Oto pa�ska nie�miertelno�� duszy. Tietierin demonstracyjnie spojrza� na zegarek. - Wszystko to wy�wiechtane komuna�y - powiedzia� I ziewaj�c. - Niestety Szekspir nie rodzi si� codziennie, a dla nas grzesznych podobne przeobra�enie si� jest ponad si�y. - Bzdura - z przekonaniem powiedzia� Langbard. - Ka�dy jest do tego zdolny. Na tym w�a�nie polega istota mojego wynalazku. - Co?! - Tietierinowi wyda�o si�, �e si� przes�ysza�. - Co pan powiedzia�? Jakiego wynalazku? - Tego, kt�ry mam w walizce. - Nie, to si� staje po prostu nie do wytrzymania! - Tietierin z�ama� kilka zapa�ek, zanim zapali� papierosa. - Nie do��, �e zaj�� mi pan mn�stwo czasu, to jeszcze, prosz�, niespodzianka! Wynalazca - samotnik! Tu nie biuro patentowe. Uprzedzam, na technice si� nie znam i �eby nie wiadomo co opowiada� pan o swoim wynalazku i tak nic nie zrozumiem. Ponadto jestem zaj�ty, mam co� do zrobienia. Jest mi bardzo przykro, ale... - A palenie trzeba b�dzie rzuci� - powiedzia� Langbard. - Zapach tytoniowego dymu b�dzie przeszkadza�. - W czym, do diab�a, b�dzie przeszkadza�?! - wrzasn�� rozw�cieczony Tietierin. - Jakim prawem prawi mi pan mora�y?! Sam wiem, co mam robi�, a czego nie robi�! - W naszym do�wiadczeniu b�dzie przeszkadza� - kontynuowa� tak, jak gdyby nic si� nie sta�o, Langbard. - Z tytoniu i alkoholu trzeba b�dzie zrezygnowa�. - Uff! - Tietierin odchyli� si� w krze�le i wytar� chusteczk� czo�o. - Ma pan w nim herbat�? - zapyta� Langbard pokazuj�c na termos. - Herbat�. - Niech si� pan napije, to pomaga. Poczeka�, a� Tietierin nala� sobie szklank� herbaty. - A wi�c tak, Igorze Paw�owiczu. Czy chce pan, czy nie, b�dzie mnie pan musia� wys�ucha�, chocia�by dlatego, �e ca�a pa�ska przysz�o�� jako pisarza zosta�a postawiona na jedn� kart�. Mam kontynuowa�? Tietierin machn�� r�k�. - A wi�c rozmawiali�my z panem o przeobra�eniu duszy pisarza, a dok�adniej, o wykorzystaniu jej ukrytych rezerw. Gra� na strunach duszy. Jak to dobrze powiedziane. Niestety nie ka�demu jest to dane. Niekiedy potrzebne s� do tego zewn�trzne bod�ce. Czy nie zauwa�y� pan na przyk�ad, �e czasami jaka� melodia budzi w pa�skiej duszy drzemi�ce w niej dot�d uczucia? - Nie wiem. Ja �le odbieram muzyk�. - Tym lepiej ! A wi�c jest to u pana, w wi�kszym stopniu ani�eli u ludzi muzykalnych, zrekompensowane podwy�szon� wra�liwo�ci� na zapachy. - No i co z tego? - Rzecz w tym, �e zapachy mog� oddzia�ywa� na psychik� tak samo jak muzyka. Zapachy mog� wywo�ywa� smutek, rado��, weso�o��, a w okre�lonych warunkach nawet bardziej skomplikowane uczucia. Wiedzieli o tym dobrze kap�ani starego Egiptu. Dysponowali oni sekretem aromat�w ekstazy religijnej, strachu, po�wi�cenia itd. Przeanalizowa� duchowy nastr�j podstawowych bohater�w literackich i sporz�dzi�em mieszanki substancji aromatycznych zdolne wywo�ywa� odpowiedni kompleks emocji. Prosz�, niech si� pan przekona! - Langbard otworzy� walizeczk� i wyj�� z niej kilka buteleczek po lekarstwach. - Rozmawiali�my z panem przed chwil� o Szekspirze. Zechce pan zwr�ci� uwag� na etykietki. Kr�l Lir, Hamlet, Otello... Wystarczy pow�cha�, by wprowadzi� si� w stan duchowy jednego z tych bohater�w. Dobre, co? - Bzdury! - powiedzia� Tietierin. - Nawet gdyby rzecz si� mia�a tak, jak pan m�wi, w co szczerze m�wi�c w�tpi�, to co komu po pa�skim wynalazku. Nie b�d� przecie� jeszcze raz pisa� Otella. A gdybym nawet chcia�, to musia�bym w�cha� to flakon z Jago, to z Desdemon� i B�g wie jeszcze z kim. No, a co zrobi� w wypadku dialogu? W�cha� flakony na zmian�? Nie, pa�ski pomys� jest niepraktyczny, a poza tym nienowy. Historia zna ludzi, kt�rzy w czasie tworzenia si�gali po narkotyki; zawsze �le si� to ko�czy�o. Na przyk�ad... - Chwileczk� ! - przerwa� mu Langbard. - Um�wimy si�, �e nie b�dziemy wyg�asza� pochopnie opinii, dobrze? Ka�dy pomys� musi si� sprawdzi� w praktyce, zgadza si�? - Przypu��my. - Oto fragment pa�skiej powie�ci �O �wicie" - Langbard wyj�� z kieszeni kilka kartek maszynopisu. - Pami�ta pan scen�, w kt�rej Rubcow rozmawia z �on�? T�, w kt�rej m�wi ona, �e odchodzi do innego? Sytuacja, je�li mam by� szczery, nie grzeszy oryginalno�ci�. Tietierin zachmurzy� si�. - Przez ca�y czas usi�uje pan mnie dotkn��. No dobrze, nie jestem geniuszem. Ale czy wie pan, �e pa�skiemu ukochanemu Szekspirowi, po kt�rym, jak twierdz� niekt�rzy, nie pozosta� ani jeden nie wykorzystany temat, r�wnie� zarzucano korzystanie z cudzych pomys��w? Nic na to nie poradzi, �e tr�jk�t ma��e�ski by� przez wszystkie czasy podstawowym tematem w literaturze. Takie jest �ycie. A to, �e nie ka�demu udaje si� napisa� �Ann� Karenin�"... - Bzdura! - przerwa� mu Langbard. - Temat, fabu�a - wszystko to s� �rodki, a nie cel. Ja m�wi� nie o tym, �e mimo woli wykorzysta� pan w�tek �Anny Karminy", tylko o tym, �e nie potrafi� pan stworzy� warto�ciowej duszy swojej bohaterki. - Nie potrafi�em, i co z tego? - A to, �e powinien by� j� pan sobie wypo�yczy�. - I napisa� now� �Ann� Karenin�"? - W �adnym wypadku! Prosz� popatrze�, co zrobi�em z pa�sk� powie�ci�. Zderzy�em w tym konflikcie dwie dusze lub, wyra�aj�c si� pa�skimi s�owami, dwa charaktery: Anny Karminy i Iwana Karamazowa. - Kr�tko m�wi�c, stworzy� pan hybryd� To�stoja z Dostojewskim, czy tak? - Nie, stworzy�em nowego Tietierina. Ani Dostojewski, ani To�stoj nie podo�aliby temu zadaniu. Zbyt si� od siebie r�nili. A ja wzi��em pa�skie wypociny, wprowadzi�em si� w stan duchowy Anny, poprawi�em cz�� tekstu, a nast�pnie przeredagowa�em wszystko jako Karamazow. - Hmmm-tak... - powiedzia� Tietierin. - Z tego rodzaju plagiatem nie mia�em jeszcze do czynienia. Pan jest albo wariatem, albo... - Niech si� pan powstrzyma z wydawaniem s�d�w przed przeczytaniem. Co za� si� tyczy plagiatu, to jest najszlachetniejsza jego odmiana, gdy� tworzy pan zupe�nie nowe dzie�o, i to na dodatek wysokiego lotu. - Ciekawe ! - Tietierin wzi�� r�