3911

Szczegóły
Tytuł 3911
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3911 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3911 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3911 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joe Simpson Dotkni�cie pustki (Prze�o�yli: Danuta Ho�ata i Wac�aw Sonelski) Przedmowa Pozna�em Joe w Chamonix zim� tamtego roku. Podobnie jak wielu wspinaczy zdecydowa�, �e nadesz�a pora, aby nauczy� si� je�dzi� na nartach, lecz nie mia� najmniejszego zamiaru do��czy� do kursu narciarskiego i wola� �wiczy� sam. Du�o ju� w�wczas o nim s�ysza�em i czyta�em - zna�em histori� jego niewiarygodnych przyg�d i ocierania si� o �mier�, a szczeg�lnie tez ostatniej eskapady do Peru. Opowie�ci wszak�e z drugiej r�ki nie robi�y na mnie wi�kszego wra�enia. Gdy siedzieli�my w barze w Chamonix, z trudem dopasowywa�em do niego legendarn� reputacj�. Ciemnow�osy, z nieco punkow� fryzur� i ostrym sposobem bycia, jako� bardziej kojarzy� si� z ulicami Sheffield ni� g�rami. Potem przesta�em o nim my�le�, a� do czasu, gdy wzi��em do r�ki maszynopis Touching the Void. Poruszy�a mnie nie tyle niezwyk�a tre�� tej ksi��ki - a jest to jedna z najbardziej niewiarygodnych historii ludzkiej wytrzyma�o�ci - ale raczej jej poziom literacki: wra�liwo�� i dramatyzm, kt�re pozwalaj� uj�� s�owem skrajn� trwog� i cierpienie - odczucia zar�wno w�asne, jak i partnera, Simona Yatesa. Od momentu, kiedy Joe podczas zej�cia po�lizn�� si� i spad� �ami�c nog�, przez samotn� gehenn� w szczelinie lodowca, a� po chwil�, gdy przywl�k� si� do obozu - nie potrafi�em, przykuty do ksi��ki, przerwa� czytania. Je�li by szuka� dla jego walki o prze�ycie w�a�ciwego t�a, to m�g�bym j� por�wna� z tym, co sam prze�y�em na Ogre w 1977 roku , kiedy to Doug Scott spad� podczas zjazdu ze szczytu i z�ama� obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja by�a podobna do po�o�enia, w jakim znale�li si� Joe i Simon, gdy wydarzy� si� wypadek: dw�ch ludzi w pobli�u wierzcho�ka wyj�tkowo niego�cinnej g�ry. Lecz w naszym przypadku by�o jeszcze dw�ch innych cz�onk�w zespo�u, kt�rzy siedzieli w �nie�nej jamie na prze��czy tu� pod kopu�� szczytow�. Z�apa�a nas burza �nie�na i potrzebowali�my sze�ciu dni - z czego pi�� bez jedzenia - by zej�� na d�. Po drodze po�lizn��em si� i z�ama�em �ebra. To by�o z pewno�ci� najgorsze z moich g�rskich do�wiadcze�, je�eli jednak por�wna� je do tego, co przeszed� Joe - wygl�da do�� blado. Podobna rzecz wydarzy�a si� te� w Karakorum, w 1957 roku na g�rze Haramosh. Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego by�o pierwsze wej�cie na ten szczyt o wysoko�ci 24 270 st�p. W�a�nie zapad�a decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: Bernard Jillot i John Emery postanowili podej�� grani� troch� wy�ej, by zrobi� kilka fotografii - i zmiot�a ich lawina. Prze�yli upadek, a towarzysze zacz�li schodzi� w d�, by przyj�� im z pomoc�. To by� dopiero pocz�tek tamtej rozci�gni�tej w czasie katastrofy, z kt�rej usz�y z �yciem tylko dwie osoby. T� dramatyczn� i poruszaj�c� histori� opowiedzia� zawodowy pisarz. Brakowa�o jej zatem bezpo�rednio�ci i si�y, jakie przenikaj� opowie�ci o w�asnych prze�yciach. I tu Joe Simpson wygrywa. Opisa� nie tylko jedn� z najbardziej niewiarygodnych relacji z walki o �ycie, jakie znam, ale zrobi� to wy�mienicie. Dzi�ki temu ksi��ka zas�uguje na to, by sta� si� w swym gatunku pozycj� klasyczn�. CHRIS BONINGTON �wiatowej s�awy alpinista, kierowa� zako�czon� sukcesem wypraw�, kt�ra dokona�a pierwszego przej�cia po�udniowej �ciany Annapurny w 1970 roku oraz w 1975 - po�udniowo-zachodniej �ciany Everestu. luty 1988 Simonowi Yatesowi, za d�ug, kt�rego nigdy nie sp�ac�. Przyjacio�om, kt�rzy poszli w g�ry i nie wr�cili. 1 W g�rach, poni�ej jezior Le�� w �piworze, zapatrzony w �wiat�o s�cz�ce si� przez czerwono-zielon� kopu�� namiotu. Simon chrapie g�o�no, od czasu do czasu drgaj�c przez sen. Mo�emy by� gdzie�, gdziekolwiek. Wn�trze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy zamek i �wiat zewn�trzny znika z pola widzenia, zatraca si� wszelka �wiadomo�� miejsca. W Szkocji, Alpach czy Karakonom - wsz�dzie tak samo. Szelesty, �opot p�achty na wietrze, uwieraj�ce przez pod�og� kamienie, kwa�ny zapach skarpet i potu - to wra�enia uniwersalne, r�wnie swojskie, jak ciep�y komfort puchowego �piwora. Na zewn�trz niebo ja�nieje, a szczyty chwytaj� pewnie pierwsze promienie s�o�ca. Mo�e jaki� kondor polatuje nad namiotem w pr�dzie ciep�ego powietrza. To niewykluczone, skoro wczoraj po po�udniu widzia�em jednego, kr���cego nad obozem. Otacza nas wspania�y amfiteatr oblanych lodem g�r - pi�kniejszych dot�d nie widzia�em. W g��bi namiotu, jedynie huk lawin spadaj�cych regularnie z Cerro Sarapo przypomina mi, gdzie jeste�my: w pa�mie Cordillera Huayhuash, And�w peruwia�skich, oddaleni o czterdzie�ci pi�� kilometr�w uci��liwego marszu od najbli�szej wioski. Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wn�trzu namiotu, �e z najwy�sz� niech�ci� wy�a�� ze �piwora, aby zmierzy� si� z zadaniem rozpalenia benzynowej maszynki. W nocy spad�o troch� �niegu i zmro�ona trawa trzeszczy pod stopami, gdy id� w kierunku ogromnego, nachylonego g�azu, pod kt�rym urz�dzili�my kuchni�. Po drodze mijam namiocik Richarda, na wp� zapadni�ty i oszroniony. Nie dochodz� z niego �adne oznaki �ycia. Siadam w kucki pod przewieszon� ska��, rozkoszuj�c si� chwil� ca�kowitej samotno�ci. Niestety maszynka mimo podgrzewania, z o�lim uporem nie reaguje na zanieczyszczone paliwo. Gdy �agodne metody zawodz�, stawiam j� brutalnie na rozpalonym palniku butanowym. O�ywa momentalnie, pluj�c woko�o p�metrowymi p�omieniami, w bezsilnym prote�cie przeciw zabrudzonej benzynie. Woda powoli si� grzeje, a ja patrz� na szerokie i zas�ane kamieniami suche �o�ysko rzeki. Wielki g�az, pod kt�rym przycupn��em - niewidoczny z daleka tylko w najgorsz� pogod� - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej ni� o dwa i p� kilometra, wznosi si� ogromna, prawie pionowa �ciana �niegu i lodu, zwie�czona wierzcho�kiem Cerro Sarapo. Obok z morza faluj�cych moren strzelaj� w g�r� dwa ba�niowe zamki z lukru Yerupaja i Rasac dominuj�c nad obozem od lewej strony. Nie wida� st�d majestatycznej, przesz�o sze�ciotysi�cznej Siula Grande - zas�ania j� masyw Sarapo. Siula zosta�a zdobyta w 1936 roku, kiedy dwaj dzielni Niemcy weszli na szczyt grani� p�nocn�. Od tej pory zrobiono niewiele powt�rze�, a wszystkie ataki na najwi�ksze wyzwanie tej g�ry - jej �cian� zachodni� - ko�czy�y si� pora�k�. Gasz� maszynk� i ostro�nie nalewam wrz�tek do trzech du�ych kubk�w. W cieniu jest wci�� zimno, gdy� s�o�ce nadal chowa si� za przeciwleg�� grani�. - Hej, �yjecie tam jeszcze? Kawa gotowa - oznajmiam weso�o. Mocnym kopni�ciem otrz�sam ze szronu namiot Richarda; wype�za ze� jego w�a�ciciel, skurczony i zzi�bni�ty, i bez s�owa kieruje si� wprost do �o�yska rzeki, mocno �ciskaj�c w gar�ci rolk� papieru toaletowego. - Wci�� ci� goni? - pytam go, kiedy wraca. - Troch�, ale najgorsze mam chyba za sob�. Okropnie zimno by�o w nocy. Przychodzi mi na my�l, �e to nie fasola tak go urz�dzi�a, tylko po prostu wysoko��. Rozbili�my namioty cztery tysi�ce pi��set metr�w nad poziomem morza, a Richard nie jest przecie� alpinist�. Spotkali�my go w Limie, w podrz�dnym hoteliku, gdzie wypoczywa� na p�metku swej w��cz�gi po Ameryce Po�udniowej. Za okularami w metalowej oprawce, solidnym ubiorem i ptasim jakby sposobem poruszania kryje si� sarkastyczny humor oraz nieprawdopodobny repertuar opowie�ci i wspomnie�, uzbieranych w trakcie rozlicznych podr�y. P�yn�c z Pigmejami d�ubank� przez podmok�� d�ungl� Zairu �ywi� si� p�drakami i jagodami; na targu w Nairobi widzia�, jak skopano na �mier� drobnego z�odzieja. Towarzysza podr�y zabili mu skorzy do strzelania ugandyjscy �o�nierze, kt�rych podejrzenia wzbudzi�a wymiana kaset magnetofonowych. Richard w��czy si� po �wiecie, od czasu do czasu pracuj�c, aby zarobi� potrzebne do tego pieni�dze. Zwykle podr�uje sam, pragn�c si� przekona�, dok�d go zawiod� przypadkowe znajomo�ci w egzotycznych krajach. Pomy�leli�my, �e by�oby dobrze mie� w bazie weso�ego kompana, kt�ry pilnowa�by sprz�tu, gdy b�dziemy si� wspina�. By�o to pewnie niesprawiedliwe wobec biednych g�rali mieszkaj�cych na tym odludziu, ale po naszych do�wiadczeniach z bocznych ulic Limy stali�my si� bardzo podejrzliwi. Richard mia� ochot� zobaczy� Andy z bliska, wi�c przyj�� zaproszenie, by p�j�� z nami w g�ry. Stary, rozpadaj�cy si� autobus zawi�z� nas sto trzydzie�ci kilometr�w w g��b g�rskich dolin. Ta podr� �atwo mog�a przyprawi� o atak serca, a widok przydro�nych kapliczek ku pami�ci kierowc�w i ich pasa�er�w bynajmniej nie poprawia� samopoczucia. Na dwudziestu dw�ch siedzeniach straszliwego gruchota t�oczy�o si� czterdzie�ci sze�� os�b; silnik by� powi�zany nylonowym sznurkiem, a opony zmieniano za pomoc� oskarda. Od ostatniego przystanku musieli�my jeszcze dwa dni maszerowa� pieszo. Pod koniec Richard zacz�� odczuwa� wp�yw wysoko�ci. Zapada� zmierzch, gdy zbli�ali�my si� do g�rnego pi�tra doliny. Richard nalega�, by�my szli naprz�d zabieraj�c ze sob� os�y i przygotowali ob�z, nim zrobi si� ciemno, a on tymczasem dojdzie na miejsce. �Droga jest prosta, nie da si� zab��dzi� - zako�czy�. Id�c wolno i niepewnie po zdradliwych morenach, doszed� a� do jeziora, nad kt�rym - jak mu si� zdawa�o - powinien by� nasz ob�z. Wtedy przypomnia� sobie, �e widzia� na mapie dwa jeziora. Zacz�o pada� i robi�o si� coraz zimniej. Cienka koszula i bawe�niane spodnie s�abo chroni�y przed ch�odem andyjskiej nocy. Zm�czony, zszed� z powrotem w dolin� szukaj�c jakiego� schronienia. Ju� przedtem zauwa�y� zrujnowane sza�asy z kamieni i blachy falistej. S�dzi�, �e s� opuszczone, ale na tyle dobre, by mu zapewni� jaki taki nocleg. Ku swemu zdumieniu odkry�, �e mieszkaj� tam dwie m�ode dziewczyny i wielka gromada dzieci. Po d�u�szych negocjacjach uda�o mu si� dosta� miejsce do spania w przyleg�ym chlewiku. Dziewcz�ta da�y mu kilka gotowanych ziemniak�w i troch� sera oraz wi�zk� nadjedzonych przez mole owczych sk�r do okrycia. Noc by�a d�uga i zimna, a wysokog�rskie wszy objad�y si� za wszystkie czasy. Pod kuchenn� ska�� przyszed� Simon i opowiada nam sw�j wyj�tkowo wyrazisty sen. Jest g��boko przekonany, �e przedziwne halucynacje s� bezpo�rednim skutkiem dzia�ania pigu�ek nasennych. Postanawiam wypr�bowa� je dzisiejszej nocy. Simon przejmuje kontrol� nad przygotowaniem �niadania, a ja dopijam reszt� kawy, bior� dziennik i zaczynam pisa�: 19 maja 1985. Baza. Zesz�ej nocy du�y mr�z, dzi� niebo czyste. Wci�� nie mog� si� przyzwyczai� do tego, �e tu jestem. Wszystko wydaje si� gro�ne i odleg�e, ale jednocze�nie porywaj�ce; o wiele tu lepiej ni� w Alpach - nie ma t�um�w wspinaczy, helikopter�w, ratownik�w, tylko my i g�ry... �ycie jest du�o prostsze i bardziej oczywiste. Cz�owiek pozwala wydarzeniom biec ich w�asnym torem i szybko przestaje si� nad nimi zastanawia�... Ciekawe, na ile naprawd� wierz� w to, co napisa�em, i jak si� to ma do naszej dzia�alno�ci tu, w Andach. Jutro zaczynamy aklimatyzacj� od wej�cia na Rosario Norte, by z�apa� odpowiedni� form�. Najdalej za dziesi�� dni zaatakujemy niezdobyt� dot�d, zachodni� �cian� Siula Grande. Simon podaje mi owsiank� i nast�pn� kaw�: - To co, idziemy jutro? - Mo�na i��. Je�li p�jdziemy na lekko, to d�ugo nie potrwa. Ju� po po�udniu b�dziemy z powrotem. - Boj� si� tylko o pogod�. Nie wiadomo co z tego wyniknie. Od chwili naszego przybycia codziennie jest tak samo - rano pi�knie i bezchmurnie, a w po�udnie nap�ywaj� od wschodu zwa�y kumulus�w, po czym nieuchronnie zaczyna pada� deszcz. Wysoko w g�rach zmienia si� w obfity �nieg, gwa�townie zwi�kszaj�c gro�b� lawin i odci�cia odwrotu. Kiedy w Alpach zbieraj� si� podobne chmury natychmiast trzeba my�le� o wycofie. Jednak tutaj pogoda zachowuje si� inaczej. - Wiesz, nie musi by� tak �le, jak si� zapowiada - m�wi w zamy�leniu Simon. - Przypomnij sobie, co by�o wczoraj: zachmurzy�o si� i sypn�� �nieg, ale bez dramatycznego och�odzenia czy b�yskawic. Nie wygl�da�o te� na to, by na szczytach szala� huragan. To chyba w og�le nie s� burze. Mo�e i ma racj�, ale co� mnie gryzie i wol� si� upewni�. - Czy chcesz przez to powiedzie�, �e mamy si� wspina�, gdy pada �nieg? A co b�dzie, je�li pomylimy niby zwyk�� tutejsz� pogod� z prawdziw� burz�? - Jest takie ryzyko. Dlatego trzeba sprawdzi�, jak to wygl�da u g�ry. Siedz�c tutaj, na pewno niczego si� nie dowiemy. - W porz�dku. Chodzi�o mi tylko o lawiny. Chcia�em by� ostro�ny. - Tak, wiem - �mieje si� Simon. - Masz powody, �eby si� ich ba�. Ostatni� jednak te� jako� prze�y�e�. Wed�ug mnie, b�dzie tutaj podobnie jak w Alpach zim�: tylko �wie�y puch, py��wki, a �adnych ci�kich lawin z mokrego �niegu. Musimy si� po prostu przekona�. Zazdroszcz� Simonowi, �e potrafi beztrosko akceptowa� wszystko, co przynosi �ycie. Umie bra� z niego, co si� tylko da, a swoboda ducha pozwala mu cieszy� si� ca�ym sercem, bez najmniejszych waha� czy w�tpliwo�ci. Cz�ciej �mieje si� ni� krzywi, a z siebie kpi r�wnie cz�sto jak z innych. Ma wi�kszo�� potrzebnych w �yciu zalet i niewiele wad. Przyjacielski i spolegliwy, szczery, zawsze got�w traktowa� �ycie jak �art. Wysoki, silnie zbudowany, ma blond czupryn� i bardzo niebieskie roze�miane oczy; jest te� lekko zwariowany. Ciesz� si�, �e przyjecha�em tutaj w�a�nie z nim. Znam niewielu, z kt�rymi m�g�bym wytrzyma� tak d�ugo. Simon uosabia te wszystkie cechy, kt�rych nie mam, a chcia�bym. - Na kt�r� planujecie powr�t? - pyta sennie Richard z g��bi �piwora, gdy nast�pnego ranka Simon i ja przygotowujemy si� do wyj�cia. - Najp�niej na trzeci�. Nie b�dziemy tam d�ugo siedzie�, zw�aszcza je�li pogoda si� za�amie. - Dobra. Powodzenia. Poranny mr�z �ci�� powierzchni� gruntu - idzie si� lepiej ni� przewidywali�my. Szybko �apiemy r�wne tempo marszu, pn�c si� zakosami w g�r� po piargach. Za ka�dym razem, gdy spogl�dam wstecz, namioty s� mniejsze. Zaczyna mnie cieszy� to podchodzenie, bo form� mam lepsz� ni� my�la�em. Mimo wysoko�ci wspinam si� szybko, a Simon utrzymuje tempo, kt�re mi odpowiada. Niepotrzebnie si� obawia�em, �e mi�dzy nami b�d� znaczne r�nice. Je�li wspinacz musi zwalnia� sw�j naturalny rytm marszu, �eby towarzysz nie zosta� w tyle, ten z kolei zaczyna si� m�czy�, by dotrzyma� kroku. �atwo sobie wyobrazi� napi�cia i frustracje w takim zespole. - Jak ci si� idzie? - pytam, gdy przystajemy na kr�tki odpoczynek. - �wietnie. Jednak dobrze, �e nie palimy na tej wyprawie. Potakuj� w milczeniu, cho� przedtem wyk��ca�em si� o papierosy, kt�rych Simon nie chcia� zabra� do bazy. Czuj� teraz, jak ci�ko pracuj� p�uca w rozrzedzonym, zimnym powietrzu. W Alpach palenie mi nie przeszkadza, lecz tym razem, przyznaj�, rozs�dniej by�o zrezygnowa� z papieros�w. Trudno si� znosi tytoniowy g��d, ale strach przed chorob� g�rsk� i obrz�kiem p�uc, o kt�rych tyle si� nas�uchali�my, pom�g� przetrzyma� kilka najgorszych dni. Dwie godziny zabra�o podej�cie piar�ystym zboczem. Teraz idziemy na p�noc, w kierunku potrzaskanych skalnych filar�w. Wysoko nad nimi le�y prze��cz. Ob�z znika z oczu i w tym momencie u�wiadamiam sobie dwie rzeczy - panuj�c� woko�o cisz� i nasz� samotno��. Pierwszy raz w �yciu rozumiem, co to znaczy by� zupe�nie odizolowanym od ludzi, od spo�ecze�stwa. Dzia�a to cudownie uspokajaj�co. Dociera do mnie, jak bardzo czuj� si� wolny - mog� przecie� robi�, co zechc�, kiedy chc� i jak chc�. Nagle wszystko wygl�da inaczej. Apatyczny nastr�j ust�puje miejsca podniecaj�cej my�li, �e w tej chwili odpowiadamy tylko przed sob� i nikt nie mo�e nam w niczym przeszkodzi�, ani przyj�� z pomoc�... Simon idzie w milczeniu r�wnym tempem, nieco mnie wyprzedzaj�c. Nie jestem tak szybki, ale przesta�em si� przejmowa� swoj� kondycj�; wida�, �e i tak zupe�nie dobrze do siebie pasujemy. Nie ma si� co spieszy�, na pewno nie b�dzie �adnych trudno�ci z doj�ciem do wierzcho�ka. Wiedz�c o tym przystaj� za ka�dym razem, gdy tylko pojawia si� jaki� pi�kny widok, kt�rym chc� si� nacieszy�. W �lebach ska�a jest krucha i niepewna. Kiedy wy�aniam si� spoza ��tych kamieni, widz� z rado�ci�, �e Simon siedzi jakie� sze��dziesi�t metr�w wy�ej, ju� na prze��czy, i przygotowuje co� do picia. - Ta kruszyzna wcale nie by�a taka z�a, jak si� wydawa�o - m�wi� �api�c oddech. - Ch�tnie bym si� czego� napi�. - Widzisz Siula Grande, o tam, na lewo od Sarapo? - O kurcz�, fantastyczna! - To, co widz� przed sob�, troch� mnie jednak przera�a. - Na zdj�ciach wydawa�a si� mniejsza. Simon podaje mi paruj�cy kubek. Siedz� na plecaku, wpatrzony w roztaczaj�c� si� przed nami panoram�. Z lewej po�udniowa �ciana szczytu Rasac - niemal pionowe lodowe pole, poprzecinane skalnymi barierami. Wygl�da to jak rozkrojony tort. Na prawo od �nie�nego wierzcho�ka Rasacu wida� nieco ni�szy szczyt Seria Norte. ��czy je gra� pokryta niebezpiecznymi nawisami, kt�ra dalej schodzi a� do siod�a prze��czy, a za ni� szerokim �ukiem wznosi si� ponad dwa skalne �ebra, wtapiaj�c ostatecznie w kopu�� szczytu Yerupaja. To najwy�sza spo�r�d widocznych wok� g�r. Dominuje w ca�ej panoramie, wznosz�c si� wysoko ponad lodowcem Siula i skrz�c w s�o�cu �wie�ym �niegiem i lodem. Jej po�udniowa �ciana ma klasyczny kszta�t g�ry - jest tr�jk�tem o r�wnych ramionach. Zachodnia gra�, miejscami skalna lub pokryta nawisami, wypi�trza si� z siod�a prze��czy Seria Norte, a wschodnia skr�ca i opada ku drugiej prze��czy. Na tej �cianie wida� zdumiewaj�cy szereg r�wnoleg�ych rynien, utworzonych w lu�nym �niegu, kt�re gra s�onecznych cieni zmienia w koronkowe wst��ki. Dalej rozpoznaj� prze��cz Santa Rosa, kt�r� widzieli�my na fotografiach. Tu zbiegaj� si� po�udniowo-wschodnia gra� szczytu Yerupaja i p�nocna Siula Grande. Jej dolny odcinek wygl�da jeszcze �atwo, ale potem gra� si� zw�a i wije przera�aj�co cienk� lini� �nie�nych rynien i nawis�w, kt�re niepewnie zwieszaj� si� nad ogromn� �cian� zachodni�. Miejsce, w kt�rym gra� przechodzi w wielki �nie�ny grzyb, jest wierzcho�kiem Siula Grande. Ta w�a�nie �ciana jest naszym ambitnym celem. Nie mog� w pierwszej chwili rozpozna� tego, co znam ze zdj��. Teraz, pod innym k�tem i w innej skali, wszystko wygl�da zupe�nie inaczej, ale stopniowo odnajdujemy na niej charakterystyczne punkty i szczeg�y. Przez p�nocn� gra� Siula Grande zaczynaj� si� w�a�nie przelewa� pot�ne k��by kumulus�w. Jak zwykle nadchodz� ze wschodu, znad wielkich tropikalnych las�w dorzecza Amazonki, gdzie w codziennym s�o�cu tworz� si� ogromne zwa�y wype�nionych wilgoci� chmur. - Chyba masz racj�, Simon. Z tego burzy nie b�dzie. To po prostu pr�dy konwekcyjne znad d�ungli. Mog� si� za�o�y�. - Tak, idzie nasza zwyk�a, popo�udniowa zlewa. - Jak wysoko jeste�my? - pytam. - Jakie� pi�� i p� tysi�ca metr�w, mo�e troch� wi�cej. Bo co? - Bo dla nas obu to rekord wysoko�ci, tymczasem prawie tego nie czujemy. - Kiedy si� �pi na poziomie Mont Blanc, to ten kawa�ek wy�ej nie robi wi�kszego wra�enia - Simon u�miecha si� przekornie. W�a�nie ko�czymy pi�, gdy w powietrzu pojawiaj� si� pierwsze p�atki mokrego �niegu. Szczyt Rosario jest jeszcze widoczny, ale nie na d�ugo. Wznosi si�, jak przypuszczam, nie wy�ej ni� sto metr�w nad prze��cz� i przy normalnej pogodzie mo�na go st�d osi�gn�� w dobr� godzin�. �aden z nas nie wspomnia� co prawda o odwrocie, ale obaj rozumiemy, �e tym razem wej�cie na wierzcho�ek trzeba b�dzie od�o�y�. Simon zarzuca plecak na ramiona i rusza w stron� kamienistych zboczy. Po chwili zbiegamy lub zje�d�amy na butach �lebami, kt�re przedtem mozolnie forsowali�my pod g�r�. Wyj�c z rado�ci, p�dzimy na �eb na szyj� kilkaset metr�w w d� ruchomym piargiem, pr�buj�c po drodze narciarskich skr�t�w. Bez tchu, rozradowani, docieramy wreszcie do obozu. Richard zacz�� ju� gotowa� wieczorny posi�ek. Podaje nam teraz kubki herbaty, kt�r� zaparzy�, gdy dostrzeg� nas wysoko na piargach. Siadamy przy buzuj�cym palniku i bez�adnie w podnieceniu opowiadamy o tym, co�my widzieli i robili. Przerywa nam fala deszczu przygnanego z doliny, zmuszaj�c do schronienia si� w du�ym namiocie. Gdyby kto� podszed� do obozu oko�o wp� do si�dmej, po zapadni�ciu zmroku, ujrza�by ciep�e �wiat�o prze�wiecaj�ce czerwieni� i zieleni� przez �ciany namiotu. Us�ysza�by cich� rozmow�, przerywan� niekiedy wybuchami rubasznego �miechu - Richard opowiada o o�miu cz�onkach nowozelandzkiej dru�yny rugby zab��kanych w d�ungli �rodkowej Afryki. Potem omawiamy plany kolejnych wspinaczek, a na koniec do p�nej nocy gramy w karty. Naszym nast�pnym celem jest dziewicza po�udniowa gra� Cerro Yantauri, wznosz�ca si� niedaleko, po drugiej stronie koryta rzeki. Chyba przez ca�� drog� na szczyt b�dzie nas wida� z obozu. Gra� ci�gnie si� z prawa na lewo, pocz�tkowo tworz�c mozaik� skalnych uskok�w, potem staje si� eleganckim �nie�nym grzebieniem, ozdobionym nawisami. Wreszcie dochodzi do bardzo niepewnych, grzybiastych serak�w, kt�re spi�trzaj� si� a� do szczytu. Mamy zamiar zabiwakowa� wysoko na grani, albo podczas wej�cia, albo w drodze powrotnej, aby sprawdzi� nasze teorie na temat pogody. Ranek jest co prawda zimny i s�oneczny, ale wyj�tkowo gro�ny wygl�d nieba na wschodzie sk�ania nas do od�o�enia grani Yantauri na inny dzie�. Simon idzie si� wyk�pa� i ogoli� do wytopionego w lodzie stawku opodal obozu, a ja ruszam z Richardem po mleko i ser, kt�re chcemy kupi� od dziewcz�t z sza�as�w. Wydaj� si� zadowolone z naszych odwiedzin i zachwycone mo�liwo�ci� sprzeda�y sera w�asnego wyrobu. Kulej�cej hiszpa�szczyzny Richarda wystarczy, aby si� dowiedzie�, �e dziewcz�ta nazywaj� si� Gloria i Norma, a w sza�asach mieszkaj� podczas wypasu ojcowskiego byd�a na g�rskich ��kach. Maj� troch� dziki i zaniedbany wygl�d, ale bardzo troszcz� si� o dzieci, kt�re zreszt� �wietnie radz� sobie same. Wylegujemy si� na s�o�cu i przygl�damy ich pracy. Trzyletnia Alecia (przezwa�em j� Paddington) pilnuje wej�cia do zagrody i skorych do ucieczki cielak�w, podczas gdy jej bracia i siostry odsuwaj� ciel�ta od wymion, doj� krowy lub odcedzaj� serwatk� w mu�linowych woreczkach. Wszystko toczy si� bez po�piechu i na weso�o. Umawiamy si�, �e brat Glorii, Spinoza, przyniesie nam za par� dni prowiant z najbli�szej wioski. Perspektywa �wie�ych jarzyn, jajek, chleba i owoc�w jest wprost niewiarygodna po dw�ch tygodniach monotonnego jedzenia makaronu z fasol�. Wracamy do obozu pogryzaj�c ser i nieufnie �ledz�c chmury, kt�re lada moment, wcze�niej ni� zwykle, mog� nas uraczy� swoj� zawarto�ci�. Nast�pnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszamy na Yantauri. Start nie wr�y nic dobrego. Podej�cie piargami okazuje si� wyj�tkowo niebezpieczne, gdy� z pokrytej skalnym rumoszem zachodniej �ciany spadaj� na nas kamienne lawinki. Zdenerwowani pr�bujemy i�� szybciej, ale nie pozwalaj� na to ci�kie wory. W po�owie dolnych piarg�w Simon stwierdza, �e na miejscu ostatniego odpoczynku zostawi� aparat fotograficzny. Zrzuca plecak i biegnie z powrotem w d�, podczas gdy ja skr�cam w prawo, pod os�on� skalnych �cianek. O sz�stej wieczorem jeste�my ju� wysoko, ale pogoda zaczyna si� psu� i ciemne chmury gromadz� si� nad nasz� ods�oni�t� grani�. O zmroku rozstawiamy pod przewieszon� �ciank� ma�y namiocik i - niezbyt spokojni - uk�adamy si� do snu. Ca�� noc pada �nieg, ale burza, kt�rej si� obawiali�my, nie nadci�ga, co chyba potwierdza nasz� teori� pogody. Nazajutrz, pe�ni nadziei, wspinamy si� wy�ej, ale na wysoko�ci pi�ciu i p� tysi�ca metr�w dajemy za wygran�. Kopanie si� w g��bokim do pasa �wie�ym puchu bardzo wyczerpuje, a ogromne nawisy s� niezwykle niebezpieczne. Przekona�em si� o tym nieco poni�ej szczytowych serak�w, wpadaj�c do p�kni�cia w podw�jnym nawisie. Zobaczy�em wtedy pod sob� ca�� �cian� - a� do samego do�u. Postanawiamy zako�czy� dzisiejsze wspinanie. Do obozu docieramy zupe�nie wyko�czeni schodzeniem przez kruche, pokryte skalnym gruzem uskoki zachodniej �ciany. Za to wiemy przynajmniej co� konkretnego o miejscowej pogodzie. Z pewno�ci� zdarzaj� si� tu prawdziwe, gro�ne burze, ale nie trzeba si� natychmiast wycofywa� na widok pierwszej wi�kszej chmury. W dwa dni p�niej znowu wyruszamy, tym razem na po�udniow� gra� szczytu Seria Norte. Widziana z bazy prezentuje si� nader efektownie, a nikt - o ile nam wiadomo - dotychczas jej nie przeszed�. Podchodz�c bli�ej zaczynamy si� domy�la� dlaczego. Jeszcze w Sheffield Al Rouse powiedzia� nam, �e gra� jest �poniek�d trudna�. Ogl�daj�c j� uwa�nie z bliska uznajemy, �e Al w pe�ni zas�uguje na reputacj� cz�owieka sk�onnego do niedom�wie�. Po zimnym i niewygodnym biwaku znowu brniemy z mozo�em w g��bokim puchu, aby wej�� na prze��cz u st�p grani. Fantastyczne, niemal pionowo stercz�ce nawisy nak�adaj� si� na siebie jak dach�wki i tak jest przez sze��set metr�w a� do szczytu. Wystarczy dotkn�� czekanem najni�szego, by zwali� sobie na g�ow� ca�� t� mas� kruchego lodu. Jako� udaje nam si� od�mia� zmarnowany wysi�ek, ciekawi nas tylko, co sobie pomy�li Richard o naszej trzeciej nieudanej pr�bie. Tak czy owak jeste�my w dobrej formie: zaaklimatyzowani i gotowi do realizacji g��wnego celu - pierwszego przej�cia zachodniej �ciany Siula Grande. Przez dwa dni objadamy si� i wygrzewamy w s�o�cu. Teraz, gdy wiadomo �e wyruszymy, jak tylko trafi si� kilka dni dobrej pogody, zacz��em prze�ywa� ataki l�ku. A je�li co� nam nie wyjdzie? Niewiele trzeba, by�my zgin�li. Ju� wcze�niej poj��em, jak bardzo tam w g�rze b�dziemy samotni. Simon zna przyczyn� moich obaw i �mieje si� z nich, cho� sam pewnie �yje w napi�ciu . Zdrowo troch� si� ba� i czu�, �e cia�o reaguje na strach. �Uda si�, uda si� - powtarzam sobie jak mantr�, ilekro� w �o��dku pojawia si� ss�ca pustka. Nie ma w tym oszuka�czej brawury. To psychiczna mobilizacja, koncentracja przed decyduj�cym ruchem, zawsze mam z ni� trudno�ci. Niekt�rzy m�wi� o �racjonalizacji uczucia l�ku� - lepiej i uczciwiej by�oby powiedzie� : �Mam po prostu cholernego pietra�. - W porz�dku - m�wi wreszcie Simon. - Biwakujemy pod �cian� w jamie, a nast�pnego dnia idziemy jednym ci�giem a� na szczyt. Dwa dni w g�r�, dwa w d�, tak mi si� wydaje. - Je�eli pogoda wytrzyma... Ranek wsta� pos�pny. Szczyty znikn�y w chmurach, a poni�ej ciemnego pu�apu wida� tylko dolne po�acie �cian. Pakuj�c na jutro plecaki odczuwamy wisz�cy w powietrzu niepok�j. Czy wyniknie z tego prawdziwe za�amanie pogody, czy tylko wcze�niejszy ni� zwykle deszcz znad Amazonki? Je�li pogoda nie b�dzie z�a, wyjdziemy jak najwcze�niej. Wpycham do wora dodatkowy kartusz gazu. - Nie mia�bym nic przeciw temu, �eby�my tym razem wygrali. Jak dot�d g�ry prowadz� ze wspinaczami trzy do zera. �miej� si� ze smutnej miny Simona. - Na Siula b�dzie inaczej. Tam od razu jest bardzo stromo i puch nie ma jak si� utrzyma�. - Wi�c zak�adacie, �e wystarcz� wam cztery dni? - wtr�ca od niechcenia Richard. - Najwy�ej pi�� - Simon rzuca mi szybkie spojrzenie. - A je�li do tygodnia nie wr�cimy, staniesz si� dumnym w�a�cicielem ca�ego naszego sprz�tu. Wida�, �e Richard �mieje si� tylko dlatego, �e my chichoczemy. Nie zazdroszcz� mu wyczekiwania bez wie�ci o tym, co si� z nami dzieje. Pi�� dni to bardzo d�ugo, zw�aszcza gdy si� nie ma do kogo ust otworzy�. - Po trzech dniach zaczniesz sobie na pewno wyobra�a� r�ne okropne rzeczy, ale spr�buj si� tym nie przejmowa�. Wiemy, co robimy. A jakby si� sta�o co� z�ego, i tak nic nie poradzisz. Niewiele wynika z wszelkich usi�owa�, by zmniejszy� ci�ar plecak�w. Tym razem bierzemy znacznie wi�cej sprz�tu ni� poprzednio. Postanowili�my zostawi� niezbyt wygodny namiot, licz�c na �nie�ne jamy. Ale nawet bez niego �ruby lodowe i �nie�ne szable, raki, czekany i sprz�t skalny, a tak�e palniki, gaz, jedzenie i �piwory przyt�aczaj� nas swym ci�arem. Nazajutrz, w pal�cych promieniach s�o�ca, wyruszamy z bazy. Richard chce nam towarzyszy� do pocz�tku lodowca. Id�c r�wnym tempem po godzinie marszu docieramy pod lodowiec i wchodzimy w stromy �leb mi�dzy dolnymi morenami a jego lewym ograniczeniem - wyg�adzon� lodem skaln� p�yt�. B�oto i �wir ust�puj� miejsca piargom i skalnym z�omiskom. Niekt�re z tych g�az�w s� o wiele wy�sze od cz�owieka. Trzeba je mozolnie obchodzi� lub si� na nie wdrapywa�, co nie jest wcale �atwe z ci�kim worem na plecach. Po dw�ch tygodniach �ycia �na wysoko�ci� Richard sprawuje si� wcale dzielnie. Przeszkod� nie do pokonania dla jego lekkich, turystycznych but�w b�d� dopiero bariery ma�ych spiczastych serak�w i warstwa b�ota na powierzchni lodowca, dobrze widoczne z miejsca, w kt�rym przystan�li�my na odpoczynek. Chc�c si� dosta� na lodowiec musimy najpierw pokona� niewielki lecz stromy lodowy uskok mniej wi�cej trzydziestometrowej wysoko�ci. Ogromne skalne bloki trwaj� w chwiejnej r�wnowadze dok�adnie nad lini� naszego podej�cia. - Lepiej, �eby� st�d zawr�ci� - odzywa si� Simon. - Mo�emy ci pom�c wej��, ale schodzi� musia�by� sam. Richard z �alem kontempluje sm�tny widok b�ota i stercz�cych g�az�w. Mia� nadziej�, �e zobaczy co� bardziej imponuj�cego. Zachodniej �ciany Siula Grande jeszcze st�d nie wida�. - Czekajcie, zrobi� wam zdj�cia - o�wiadcza. - Nigdy nie wiadomo. Mo�e zbij� maj�tek sprzedaj�c je do nekrolog�w? - Na pewno b�d� sensacj� - mruczy Simon. Zostawiamy go po�r�d g�az�w. Z g�ry, z wysoko�ci lodowych uskok�w wygl�da jak obraz smutku i opuszczenia. Czeka go d�uga samotno��. - Uwa�ajcie na siebie - wo�a przez z�o�one w tr�bk� d�onie. - Nie martw si� - odkrzykuje Simon. - Nie b�dziemy si� bez sensu nara�a�. Wr�cimy na czas. Do zobaczenia!... Niebawem samotna posta� ginie w�r�d ska�, a my zmierzamy w stron� pierwszych szczelin, przy kt�rych zak�adamy raki i wi��emy si� lin�. Na lodowcu panuje upa�, gdy� promienie s�o�ca odbijaj� si� od szklistych, oblodzonych �cian, nie czu� najl�ejszego powiewu wiatru. Powierzchni� lodu przecina mn�stwo nieregularnych, g��bokich p�kni�� i wielkich krewas. Cz�sto ogl�damy si� do ty�u, aby zapami�ta� przej�cie w�r�d lodowych rozpadlin. Nie chcemy mie� problem�w z wyszukiwaniem drogi podczas zej�cia. Nasze �lady z pewno�ci� przysypie �nieg, a w trakcie schodzenia wa�ne b�dzie czy i�� pod, czy nad poszczeg�lnymi szczelinami. Zimna, jasna noc zastaje nas w przytulnej jamie u podn�a g�ry. Jutro rano - mro�ny start. 2 Kuszenie losu Jest zimno. Zimno pi�tej nad ranem, wysoko na andyjskim lodowcu. Tak d�ugo szarpa�em si� z suwakami i ochraniaczami, a� zmarzni�te palce odm�wi�y mi pos�usze�stwa. Wcisn��em d�onie mi�dzy uda i teraz, zgi�ty wp�, kiwam si� w prz�d i w ty�, j�cz�c z b�lu. Nigdy dot�d nie by�o tak �le - my�l�, a w palcach mam ogie� - ale przecie� zawsze tak jest, kiedy wraca w nich czucie. Boli jak diabli! Simon patrzy na moj� m�k� z krzywym u�miechem. Ca�a pociecha w tym, �e rozgrzane palce przestaj� bole�. - P�jd� pierwszy, dobra? - m�wi wykorzystuj�c sytuacj�. Kiwam �a�o�nie g�ow�. Simon rusza w g�r� lawiniskiem nad nasz� jam� w stron� lodowego pola, b�yszcz�cego w porannym s�o�cu niebieskim lodem. No c�, jest jak jest! Widz� go u wej�cia w �cian�; wychylony nad niewielk� szczelin� wbija czekan w lodowy mur nad g�ow�. Pogoda zapowiada si� doskonale. Tym razem nie wida� �adnych chmur zwiastuj�cych burz�. Je�li tak si� utrzyma, zd��ymy wej�� na szczyt i by� w po�owie zej�cia, zanim przyjdzie kolejne za�amanie. Przytupuj� w miejscu, �eby mi nogi nie marz�y. Simon wbija najpierw wysoko przyrz�dy, potem - podskakuj�c jak kr�lik na obu nogach - z�by rak�w, znowu czekany - podskok; z g�ry lec� na mnie kawa�ki lodu, dzwoni�c o kurtk�. Uchylam si� przed prysznicem, spogl�daj�c jednocze�nie na po�udnie - niebo nad wierzcho�kiem Sarapo z ka�d� minut� robi si� ja�niejsze. Kiedy zn�w spogl�dam w g�r�, pi��dziesi�t metr�w nade mn� Simon ko�czy wyci�g. Jest stromo - musz� mocno zadziera� g�ow�, aby go zobaczy�. S�ysz�c weso�y okrzyk przygotowuj� przyrz�dy, sprawdzam raki i startuj� pod �cian�. Jak bardzo jest eksponowana, przekonuj� si� dochodz�c do szczeliny. Stromizna odpycha mnie w ty�, r�wnowag� odzyskuj� dopiero po wci�gni�ciu si� na g�rn� warg� szczeliny. Pocz�tkowo ruchy mam sztywne i niezborne, id� zbyt si�owo. P�niej, rozgrzane wysi�kiem cia�o odnajduje sw�j w�a�ciwy, p�ynny rytm. Ogarnia mnie rado��, �e tu jeste�my - uszcz�liwiony, pcham si� do g�ry w kierunku odleg�ej postaci. Simon wisi, przypi�ty do �rub wbitych w l�d i swobodnie odchylony od �ciany, wspieraj�c si� o ni� tylko jedn� nog� - zupe�nie rozlu�niony. - Stromo, co? -Prawie pion, zw�aszcza ten kawa�ek na dole - odpowiadam. - Za�o�� si�, �e na Droites �ciana bardziej le�y. Ale l�d tu jest super. Wzi��em od Simona reszt� �rub i poci�gn��em w g�r�. Prowadz�c, od razu wypoci�em z siebie ca�y poranny mr�z. G�owa w d� - stale patrz na stopy - jeden wymach, drugi wymach, podskok - sp�jrz na stopy - wymach, wymach... I tak wci�� w g�r�, pi��dziesi�t metr�w eleganckiej wspinaczki, ani �ladu zm�czenia, �adnego b�lu g�owy - uczucie, jakbym zdobywa� Everest! Wbijaj�c �ruby widz�, jak l�d protestuje: kruszy si� i p�ka; wbijam dalej - dobra, wpinam si�, zawisam - odpoczynek. To jest to! Czuj�, jak sprawnie pracuje moje cia�o - jak kr��y krew, przep�ywa ciep�o i si�a. Tak ma by�. �Juuu-huuuuuu!� - ws�uchuj� si� w echo, d�ugo kr���ce po dolinie. Daleko w dole na lodowcu kreseczki cienia znacz� kr�te �cie�ki wok� ciemniejszego punktu w miejscu zawalonej �nie�nej jamy. Simon idzie w g�r� z opuszczon� g�ow�, na przednich z�bach rak�w, wal�c siekad�ami a� l�d pryska. Uderzenie - podskok - uderzenie; mija mnie bez s�owa, s�ysz� tylko r�wny, spokojny oddech i miarowe r�banie, posuwa si� coraz wy�ej, jego posta� maleje w oddali. Pokonujemy trzysta metr�w, sze��set, a pole nie chce si� sko�czy�. Wreszcie monotonia zaczyna zak��ca� rytm wspinaczki. Wci�� zerkam do g�ry, ukosem na prawo. Staram si� trzyma� wybranej linii drogi; widziana w skr�cie, wygl�da jednak ca�kiem inaczej. Obok nas pi�trzy si� skalny filar, gin�c u g�ry w pl�taninie rynien. Wsz�dzie pokryte �niegiem p�ki, sople i lodowe draperie - ale gdzie jest ten �leb, kt�rego szukamy? S�o�ce stoi wysoko; kurtki i bluzy posz�y do plecak�w. Wlok� si� za Simonem, coraz bardziej zwalniaj�c z powodu gor�ca. W ustach mi zasch�o, my�l� tylko o piciu. Stromizna troch� maleje. Spogl�dam w prawo i u�miecham si� widz�c, �e Simon, zdj�wszy plecak, stoi okrakiem na skale i robi mi zdj�cie. Przekraczam g�rn� kraw�d� lodowego pola i �atw� ramp� kieruj� si� w jego stron�. - Obiad - m�wi, podaj�c mi czekolad� i kilka suszonych �liwek. Obok, os�oni�ty plecakiem, szumi pracowicie butanowy palnik. - Zaraz b�dzie picie. Rozsiadam si� wygodnie w s�o�cu i podziwiam panoram�. Min�o po�udnie i jest bardzo gor�co. Od spi�trzonej p� kilometra nad nami �ciany szczytowej stale odrywaj� si� kawa�ki lodu i lec� z grzechotem w d�. W tej chwili nic nam jednak nie grozi. Ska�a, na kt�rej jemy, to cz�� wystaj�cego �eberka, dzi�ki czemu spadaj�ce z g�ry kamienie przelatuj� niegro�nie bokiem po obu jego stronach. Pole lodowe pod nasz� obiadow� platform� obrywa si� pionow� �cian�. Kusi mnie ze zniewalaj�c� si��, by wychyli� si� mocniej ponad kraw�d� - co� ci�gnie w lodowo-�nie�n� przepa��. Wisz� nad ni� po�ow� cia�a, ze �ci�ni�tym �o��dkiem i ostrym poczuciem zagro�enia. Mocna rzecz! Naszych �lad�w i jamy ju� nie wida�, rozp�yn�y si� w o�lepiaj�cym migotaniu bia�ego lodowca. Je�eli w nocy b�dzie wiatr, zatrze po nas wszelkie �lady. Dalsza droga znika w�r�d uskok�w g�rnej cz�ci dziel�cego �cian� z�otego filara. Wspinaj�c si� obok, dostrzegamy jego ogrom - jest to budz�ca respekt, ponad trzystumetrowa �ciana, kt�r� w Dolomitach uwa�ano by za samodzieln� g�r�. Z wy�szych partii filara przez ca�y dzie� lec� z furkotem kamienie, wal�c w praw� cz�� lodowego pola, po czym odbijaj� si� i tocz� w d� a� na lodowiec. Bogu dzi�ki, szli�my wystarczaj�co daleko od ska�y! Z tej odleg�o�ci kamienie wydaj� si� ma�e i niegro�ne, ale najmniejszy z nich, spadaj�c z wysoko�ci kilkudziesi�ciu metr�w, mo�e trafi� z si�� karabinowej kuli. Musimy teraz odszuka� stromy lodowy kuluar, wcinaj�cy si� w filar od naszej strony. Dojdziemy nim do szerokiego podci�tego �lebu, kt�ry widzieli�my z Seria Norte. To kluczowe miejsce drogi. Mamy nie wi�cej ni� sze�� godzin, by odnale�� i przej�� kuluar, wej�� do �lebu i wykopa� w nim dobr� jam� biwakow�. Wylot podci�tej rynny zdobi kurtyna sopli d�ugich na pi��, czasem i dziesi�� metr�w, zwieszaj�cych si� w pustk� nad sze��-dziesi�ciometrow� �cian�. Chcemy si� do niej dosta�, ale przez tak� lodow� fr�dzl� nie da si� przej�� wprost. - Jak my�lisz, ile jeszcze do kuluaru? - pytam, widz�c, �e Simon dok�adnie studiuje rze�b� terenu. - To nie tutaj. Musimy podej�� wy�ej - odpowiada, wskazuj�c na niezwykle strom� kaskad� sopli tu� na lewo od lodowej �ciany. - T�dy mog�oby pu�ci�, ale to nie ten kuluar, kt�ry wypatrzyli�my. Masz racj�, nasz jest wy�ej, nad tym mikstem. Nie tracimy d�u�ej czasu. Chowam palnik, porz�dkuj� �ruby i przyrz�dy. Ruszam, najpierw w poprzek rampy, potem na przednich z�bach rak�w w g�r� stromym wodnym lodem. W tym miejscu jest on twardszy i bardziej kruchy, tote� ostrza siekade� od�upuj� wielkie bry�y i tafle. Patrz� w d�, mi�dzy rozstawionymi nogami, i widz� Simona, kt�ry robi uniki g�o�no przeklinaj�c, gdy trafia go bole�nie kolejny kawa� lodu. P�niej, na stanowisku, dowiaduj� si� dok�adnie, co s�dzi o tym bombardowaniu. - No dobra, teraz moja kolej. Idzie ca�y czas sko�nie w prawo pofalowanym mikstowym terenem; miejscami spod cienkiego lodu wyziera czysta ska�a. Teraz ja unikam, jak mog� lodopadu, a leci tego coraz wi�cej. A� nagle czuj�, �e co� jest nie tak: Simon poszed� za bardzo w prawo! Patrz� w g�r�, sk�d spada l�d i wysoko nad sob�, w pobli�u wierzcho�ka dostrzegam potworne nawisy grani szczytowej. Niekt�re wywieszaj� si� nad zachodni� �cian� nie mniej ni� dziesi�� metr�w, a jeste�my dok�adnie pod nimi! Pryska sympatyczny, relaksowy nastr�j. Obserwuj� Simona - g�ow� ma nisko pochylon�, idzie przera�aj�co powoli. W�os mi si� je�y na my�l, �e te cholerne nawisy mog�yby si� teraz oberwa�. Gdy przychodzi na mnie kolej, wspinam si� najszybciej jak potrafi�. Simon tak�e zauwa�y� niebezpiecze�stwo. - Chryste, spieprzajmy st�d! - m�wi, podaj�c mi �ruby. Ruszam natychmiast. Ze skalnego uskoku sp�ywa kaskada lodu wysoko�ci kilkunastu metr�w. Widz�, �e jest stromo, b�dzie z osiemdziesi�t stopni. Chcia�bym to zrobi� jednym ci�giem, a potem p�j�� w prawo. U st�p uskoku wbijam �rub�. Pod lodem p�ynie woda; czasem uderzenie czekana w ska�� krzesze iskry. Wspinam si� ostro�nie i troch� wolniej, nie chc�c pope�ni� �adnego b��du. Ju� niedaleko do wierzcho�ka lodospadu. M�otek w lewej - wbi� przednie z�by - prawy czekan... R�ka jeszcze wisi w powietrzu, gdy k�tem oka dostrzegam, �e z g�ry leci na mnie co� ciemnego. - Kamie�! - rycz�, kul�c si� instynktownie. Silne uderzenie w rami�, potem w plecak i ju� po wszystkim. Szukam wzrokiem Simona - w�a�nie us�ysza� moje ostrze�enie i gapi si� w g�r�. Widz�, jak wprost na niego leci du�y blok wielko�ci beczki. Up�ywaj� wieki, nim zaczyna reagowa� - nie do wiary, jak wolno! Odsuwa si� w lewo i wci�ga g�ow� w ramiona, w�a�nie w chwili, gdy blok jest tu� nad nim. Zamykam oczy i kul� si� jeszcze bardziej, bo teraz we mnie wali nowy grad kamieni. Kiedy zn�w patrz� w d�, Simon jest schowany pod plecakiem, kt�ry naci�gn�� na g�ow�. - Ca�y jeste�? - Tak - s�ycha� spod plecaka. - My�la�em, �e ci� trafi�o. - Tylko drobne kamienie. Wiejmy, nie podoba mi si� tutaj. Pokonuj� szybko ostatnie metry lodospadu i skr�cam w prawo pod os�on� ska�y. Wkr�tce pojawia si� u�miechni�ty Simon. - Sk�d to wszystko spad�o? - Poj�cia nie mam. Zobaczy�em w ostatniej chwili. Cholernie blisko! - Chod�my. Wida� ju� st�d kuluar. Simon - pewnie pod wp�ywem adrenaliny - wspina si� szybko w kierunku stromego, lodowego �lebu w za�amaniu g��wnego filara. Jest wp� do pi�tej. Zosta�o nam tylko p�torej godziny dziennego �wiat�a. Nast�pny wyci�g id� na ca�� d�ugo�� liny, ale kuluar jako� wcale si� nie przybli�a. P�askie, bia�e �wiat�o utrudnia ocen� odleg�o�ci. Ostatni kawa�ek do wylotu �lebu prowadzi Simon. - Powinni�my zakiblowa� - m�wi� dochodz�c. - Nied�ugo si� �ciemni. - Tak, ale nie tutaj; ani platformy, ani szansy na wykopanie jamy. Ma racj�: w tym miejscu nie ma mowy o wygodnym sp�dzeniu nocy. Coraz trudniej cokolwiek dostrzec. - Podejd� wy�ej, p�ki jeszcze co� wida�. - Za p�no... Ju� jest ciemno! - Do diab�a! Zosta� tylko jeden wyci�g! - Wzdrygam si� na my�l o b��dzeniu po ciemku w stromym lodzie i zak�adaniu na o�lep asekuracji. Robi� kr�tki trawers w lewo, w kierunku wej�cia do �lebu. - O Jezu, to si� przewiesza, a l�d jest parszywy! Simon milczy. Pi�trzy si� nade mn� kilka metr�w kaprawego lodu, pe�nego dziur i b�bli, ale widz�, �e wy�ej powinno by� lepiej, a �ciana nieco si� k�adzie. Wbijam �rub� w dobry l�d pod uskokiem i wpinam lin�. Zapalam czo��wk� - bior� g��boki oddech - i zaczynam si� wspina�. Z pocz�tku id� troch� nerwowo, bo pion wypycha mnie do ty�u, a zwietrza�y l�d p�ka i kruszy si� pod rakami. Ale g��biej jest twardo i mocno wbite ostrza trzymaj� pewnie. Wkr�tce wspinaczka wci�ga mnie bez reszty, jeszcze chwila ostrej walki i uskok zostaje pode mn�. Simona ju� nie wida�. Stoj� na czubkach rak�w wbitych w twarde szkliwo lodu, kt�ry b��kitnym refleksem odbija �wiat�o latarki, a wy�ej ginie �ukiem w ciemno�ci. Cisz� nocy zak��caj� tylko uderzenia czekana i skacz�cy sto�ek �wiat�a. Jestem tak poch�oni�ty wspinaniem, �e Simon m�g�by w tej chwili nie istnie�. Uderz mocno - jeszcze raz - dobrze. Patrz na stopy - nie widz� ich. Kopnij mocno - raz - i drugi. Ci�gnij w g�r�... Wypatruj� w ciemno�ciach drogi. Niebieskie szkliwo skr�ca w lewo jak tor bobslejowy. Z prawej, pod wielk� firan� sopli, jest du�o stromiej. Mo�e za tymi soplami b�dzie �atwiej ? Pr�buj� przej�� tu� pod nimi. Kilka si� od�amuje; w mroku s�ycha� dzwonienie wisiork�w kryszta�owego �yrandola, z do�u nadlatuje st�umiony krzyk. Nie mam czasu na odpowied�. Nie, t�dy nie przejd�... Do diab�a, do diab�a! - wracaj z powrotem na d�... Nie, wbij co� najpierw. Grzebi� w�r�d p�tli, ale nie mog� znale�� �adnej �ruby. Olej to! Po prostu zejd� w d� pod sople. Kiedy zn�w staj� w �lebie, wo�am do Simona, ale odpowiedzi nie s�ycha�. Wtem z g�ry spada py��wka tak nagle, �e serce skacze mi do gard�a. Nie mam �rub. Zapomnia�em wzi�� od Simona, a jedyn�, kt�r� mia�em, wbi�em na dole. Teraz nie wiem co robi�, maj�c do przej�cia trzydzie�ci metr�w stromego lodu bez �adnego przelotu. Wraca� na d�? A co b�dzie, je�li nie znajd� szczeliny, �eby wbi� hak? Przera�a mnie perspektywa wspinaczki bez �rub w takim lodzie. Wo�am jeszcze raz i zn�w brak odpowiedzi. Nie ma na co czeka�, bierz si� do roboty. Widz�, �e lodowy kuluar ko�czy si� pi�� metr�w wy�ej, a ostatnie trzy to stromy tunel w papkowatym �niegu. Walcz�, rozpieraj�c si� nogami o rozmi�k�e �ciany. M��c� przyrz�dami sapi�c z wysi�ku. Boj� si� - sze��dziesi�t metr�w lotu i tylko jedna �ruba! Rz꿹c ci�ko, wywlekam si� wreszcie na �atwe, �nie�ne pola ponad �lebem. Po chwili odzyskuj� r�wny oddech i wspinam si� pod skaln� �ciank�. Zak�adam stanowisko, korzystaj�c z niepewnych szczelin i lu�nych blok�w. Wkr�tce, ci�ko dysz�c, dochodzi Simon. - Ale� si� grzeba� - warczy. - To by�o cholernie trudne. - Ca�y si� naje�am. - I w�a�ciwie szed�em na �ywca. Nie mia�em �rub. - Niewa�ne. Szukajmy miejsca na kibel. Ju� dziesi�ta. Zerwa� si� wiatr, co stwarza wra�enie, �e mrozu jest znacznie wi�cej ni� te pi�tna�cie stopni. Zm�czeni i poirytowani, po pi�tnastu godzinach har�wki, ze strachem my�limy o szesnastej, kt�r� zabierze kopanie jamy. - Tutaj nic z tego nie b�dzie - m�wi�, patrz�c krytycznie na �nie�ny stok. - Za p�ytko. - Spr�buj� z t� kup� �niegu tam w g�rze. Simon wskazuje na wielk� bia�� kul� �rednicy kilkunastu metr�w, dziwnie jako� przylepion� do pionowej ska�y dziesi�� metr�w nad nami. Podchodzi do niej i zaczyna delikatnie dzioba� �nieg czekanem. Wdzi�czny mu jestem za t� ostro�no��, bo przy mojej symbolicznej autoasekuracji, nie mieliby�my szans, gdyby si� nagle urwa�a. - Joe - krzyczy Simon - ale numer! Nie uwierzysz! S�ysz� d�wi�k wbijanego haka, kilka radosnych pisk�w, a potem wo�anie, �ebym szed�. Ostro�nie, z pow�tpiewaniem, wsuwam g�ow� w niewielki otw�r wybity w �niegu przez Simona. - Wielki Bo�e! - A m�wi�em, �e nie uwierzysz. Simon siedzi wygodnie na plecaku, maj�c solidne auto z dobrego haka i kr�lewskim gestem wskazuje mi swoj� now� posiad�o��. - Mamy jeszcze �azienk� - dodaje weso�o; znik�y gdzie� zm�czenie i z�y humor. �nie�na kula okaza�a si� wewn�trz pusta, kryj�c komor� tak wysok�, �e mo�na w niej prawie stan��, i drug� - mniejsz�. Gotowy pa�ac! Rozk�adamy rzeczy, wchodzimy do �piwor�w. Mam uraz na punkcie miejsc biwakowych i ani przez chwil� nie przestaj� mnie dr�czy� w�tpliwo�ci, na ile jeste�my tu bezpieczni. S� powody do obaw, Simon zna je tak�e, ale dyskutowa� nie ma o czym - lepszego miejsca nie znajdziemy. Bardzo dobrze pami�tam, �e dwa lata temu, na po�udniowo-zachodniej �cianie Dru, tak�e nie by�o wyboru. Na tej czerwono-z�otej granitowej iglicy, kt�ra dominuje nad dolin� Chamonbc, robili�my z Ianem Whittakerem filar Bonattiego. Architektoniczna doskona�o�� linii, podkre�lanych �wiat�ocieniem na tle zamglonego �a�cucha g�r, czyni t� wspinaczk� jedn� z najbardziej urokliwych w Alpach. Tego dnia wspinali�my si� sprawnie, rado�nie podnieceni naszym szybkim tempem. Zmrok z�apa� nas zaledwie sto kilkadziesi�t metr�w poni�ej wierzcho�ka, jeszcze w stromym i trudnym terenie. Nie da�o si� doj�� na szczyt przed noc�, ale nie musieli�my gor�czkowo szuka� platformy biwakowej. Ustali�a si� dobra pogoda i r�wnie dobrze mogli�my wej�� na pik nazajutrz. Mieli�my przed sob� nast�pn� ciep�� noc pod niebem, kt�re na wysoko�ci czterech tysi�cy metr�w jarzy si� od gwiazd. M�j partner wspina� si� bezpo�rednio nad stanowiskiem na w�ziutkiej p�ce, pod kt�r� zia�a przepa�� ogromnej �ciany. Droga bieg�a pionowym zaci�ciem. W rosn�cej ciemno�ci Ian porusza� si� coraz wolniej. Czeka�em w skurczonej i niewygodnej pozycji, trz�s�c si� z wieczornego ch�odu. Przeskakiwa�em z nogi na nog�, by utrzyma� kr��enie. By�em zm�czony po ca�ym dniu wspinania i marzy�em o tym, aby si� po�o�y� i wygodnie odpocz��. W ko�cu dos�ysza�em st�umiony okrzyk - Ian co� wreszcie znalaz�. Po chwili kl��em, walcz�c w g�stniej�cym mroku z trudno�ciami zaci�cia. Nim si� do reszty �ciemni�o, zd��y�em zauwa�y�, �e zboczyli�my troch� z drogi. Zamiast trawersowa� w prawo, poszli�my na wprost - rys� przez pionow� �cian� - wchodz�c w ten spos�b pod olbrzymi okap, stercz�cy jakie� trzydzie�ci metr�w wy�ej. Aby go jutro omin��, trzeba b�dzie z pewno�ci� zrobi� kilka skomplikowanych diagonalnych zjazd�w. Na razie jednak sytuacja mia�a swoje dobre strony - zabiwakujemy os�oni�ci przed kamieniopadem. Jan siedzia� na p�ce szeroko�ci metra i tak d�ugiej, �e obaj mogli�my si� swobodnie wyci�gn��. Miejsca by�o akurat tyle, ile trzeba, by si� dobrze wyspa�. Wspinaj�c si� do stanowiska, dostrzeg�em w �wietle latarki, �e p�k� tworzy p�aski wierzcho�ek ogromnego bloku, przyklejonego do pionowej �ciany nad zaci�ciem. Wygl�da� bardzo solidnie i nie wzbudza� podejrze�. Godzin� p�niej za�o�yli�my dla bezpiecze�stwa por�cz�wk�, rozci�gaj�c lin� mi�dzy starym, znalezionym w �cianie hakiem a skalnym dziobem. Wpi�li�my si� w ni� obydwaj i u�o�yli do snu. Kilku nast�pnych sekund nigdy nie zapomn�. W�a�nie zasypia�em w p�achcie biwakowej, a Ian ko�czy� poprawia� swoje auto. Wtem, bez �adnego ostrze�enia, poczu�em �e spadam. Jednocze�nie rozdar� uszy pot�ny huk i �oskot. Z g�ow� wewn�trz p�achty nie widzia�em, co si� dzieje. Wymachiwa�em tylko bez�adnie r�kami przez otw�r i lecia�em w przepa�� czuj�c jedno - strach. Mimo okropnego ha�asu dos�ysza�em jeszcze cienki skowyt przera�enia, po czym spr�y�cie odbi�o mnie w g�r� - zadzia�a�o auto! Poniewa� w locie zahaczy�em przypadkowo r�kami o lin�, mia�em j� teraz pod pachami. Wisia�em na niej ca�ym ci�arem cia�a, lekko si� ko�ysz�c i pr�buj�c sobie przypomnie�, czy jestem tak�e do niej przywi�zany. Na wszelki wypadek mocno przyciska�em do siebie ramiona. Grzmot wal�cych w d� filara ton granitu rozleg� si� dalekim echem, po czym wszystko ucich�o. By�em zupe�nie oszo�omiony. Wok� panowa�a z�owieszcza cisza. Gdzie Ian? Przypomnia� mi si� ten kr�tki skowyt i struchla�em na my�l, �e m�g� nie zd��y� wpi�� si� w por�cz�wk�. - O Jezu! - j�kn�o przy mnie grubym g�osem. Z trudem przepchn��em g�ow� przez otw�r zaci�ni�tej p�achty, Ian wisia� obok mnie, na linie rozci�gni�tej w kszta�t litery V. G�owa bezw�adnie zwisa�a mu na piersi, a czo��wka �wieci�a ��to na ska��. Wygrzeba�em z p�achty swoj� czo��wk�, ostro�nie zdj��em mu ze zlepionych krwi� w�os�w pasek latarki i obejrz