1678
Szczegóły |
Tytuł |
1678 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1678 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1678 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1678 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej S�obodzi�ski
Ka�dy dzie�
ki lepszemu
ZAKOPANE 1994
SPIS TRE�CI
Malarstwo 3
Tort 15
Czwarty pal 18
Powr�t do nikogo 25
�r�d�o 28
Kryszta� 31
Matura 33
Szpital 36
Debel 37
Trampolina 40
Kac 42
Lista 44
Impresja 48
Debiut u Mira�y�skiego 49
Cz�owiek o kilku
inspiracjach 52
MA� 56
Brudny cz�owiek 58
Pro arte 62
Kadr na trzy 64
- Koty i �o�nierze 65
- Pami�� 75
- Ambona �wiadka Jehowy 79
MALARSTWO
1. Dom stoi nad poros�ym sitowiem
brzegu szeroko rozlanej rzeki -
pi�kniejszy ni� s�siednie, na podbu-
dowie z kamienia - a one wszystkie
w krajobrazie mieni�cym si� barwami
- od ��tej przez br�zow� do krwisto
czerwonej, wy�ej niebo, t�o - �wiat-
�o w t� roz�o�yst� palet�, miesza
je, to zn�w bierze w siebie ka�d�
osobno.
Ni�ej drugi mniejszy domek
z wielkimi oknami. Z zewn�trz i zaw-
sze w tych samych godzinach mo�na
zauwa�y� sylwetk� cz�owieka - poru-
sza si� w tym wn�trzu, znika w jego
cieniu, na jakby dok�adnie wymierzo-
ne chwile, by pojawi� si� zn�w
i zatrzyma� wci�� w tym samym pun-
kcie, odwr�cony ty�em do okna, to
malarz - m�wi� - tak ocenia malowany
przez siebie obraz, ukryty gdzie� na
sztalugach we wn�trzu tej pracowni.
Brak p�otu odgradzaj�cego posiad�o��
w miejscu, gdzie droga bierze szero-
ki zakr�t wpadaj�c w g��wny szlak
codziennych wypraw do pobliskiego
Ciasteczka, umo�liwia przechodz�cym
t�dy takie w�a�nie refleksje.
W tym dniu ���, czerwie�, br�z po-
mieszane w przymru�onych oczach m�o-
dej kobiety.
W tym dniu obydwa domy malarza
w �wietle jasnego dnia, kiedy ona
siedzi w trawie i obejmuje zgi�te
pod brod� nogi.
Zauwa�y� j� zza wielkiej szyby,
wyszed� kieruj�c si� w miejsce gdzie
siedzia�a, bez s�owa wyja�nienia wy-
ci�gn�� r�k�, pom�g� wsta�.
- Zaraz! Nie jestem pierwsz� le-
psz� !
Nadal trzyma� jej d�o�, drug� r�k�
wskaza� dobrze widoczn� z tego miej-
sca wielk� szyb� pracowni. Spojrza�a-
mu w oczy, dobry u�miech rozwia� jej
obawy. Zeszli na drog�, dzi�ki pada-
j�cemu z g�ry �wiat�u, wszystkie
barwy miesza�y si� w jej twarzy.
Wesz�a tam pierwsza i wszystko
czego domy�la�a si� przedtem by�o
prawd�. Pracownia nie r�ni�a si� od
tych kt�re zna�a - mo�e tylko panuje
tu wi�kszy porz�dek - pomy�la�a.
Odchyl i �a par� obraz�w opartych
o �cian�, na jednym z nich owal ko-
biecej twarzy pod ciemnokasztanowymi
w�osami. Trzymaj�c odchylony ku so-
bie obraz spojrza�a za siebie - ma-
larz sta� obok kominka z cegie�, zo-
baczy�a ten sam dobry u�miech, pod-
szed�, wyj�� z jej d�oni nie uko�-
czone p��tno stawiaj�c je na sztalu-
gach. Nie u�y� potem �adnego gestu.
Nie musia�a nawet pozowa�, wystar-
czy�o kilka ruch�w jego r�ki z wysu-
ni�tym z d�oni p�dzlem a ujrza�a
swoj� twarz wpisan� w tamten owal.
Niemowa uderzy� si� otwart� d�o-
ni� w pier�. Gest ten poprzedzi� in-
nym - uni�s� praw� d�o� do ust i od-
chyli� si� nieco w ty�. Zaprasza� j�
w ten spos�b do siebie. Schyli�a
g�ow�.
W kawa�ku papieru napisa�a swoje
pytanie
- Jak si� nazywasz? Siedzieli ju�
na ganku wy�szego, g�ruj�cego nad
pracowni� domu, pij�c wino ma�ymi
�ykami.
- Nolde, Gauguin, Vincent - napisa�
w odpowiedzi. U�miechn�� si�.
Tym samym ostro zako�czonym o��w-
kiem, lekko zada�a mu kolejne pyta-
nie.
-
Sk�d jeste�? Tylko nie m�w �e
zewsz�d - dopisa�a po namy�le - chc�
twojej szczerej odpowiedzi.
- Jestem st�d. I tylko st�d. Sam
wybudowa�em ten dom i pracowni�. Po-
dejd� do okna z drugiej strony domu
zobaczysz rzek� i bud� z desek. Tam
mieszka�em gdy go budowa�em. Miesz-
kam sam. Pomagaj� mi w r�ny spos�b
s�siedzi. Pomagali przy budowie
i tak ju� zosta�o. Nawet do tego
stopnia, �e chc� mi znale�� �on�.
Ale ty napisz co� o sobie. Przynios�
papier.
Sta�a za jego plecami kiedy to
pisa�. Podni�s� si�, odszed� po pa-
pier. Dopi�a resztk� wina i ju� sie-
dz�c w swoim krzese�ku z trzciny
obserwowa�a drog� w dole. Stali tam
ludzie, kto� pomacha� w jej stron�
nim odeszli wszyscy kieruj�c si� do
miasteczka. Niemowa wr�ci�, po�o�y�
na stole przyniesione kartki.
- A ja przyjecha�am tu z Arles.
Jestem w�a�ciwie z niejednego kraju.
Ci�gle w podr�y cho� w nich wszys-
tkich czu�am si� zawsze jak w domu.
Wyobra� sobie, utrzymuj� si� z pozo-
wania malarzom!!!! Ale od ciebie nic
nie wezm�. Zostan� tylko kilka dni.
Dobrze?
- Bardzo dobrze - napisa� na tej
samej kartce. Przyby�a� tu z po�ud-
nia Francji wi�c ja b�d� tw�j Vin-
cent i b�d� ciebie jeszcze malowa�!
-Ile masz lat? - napisa�a.
Wygl�da� na m�odego. Wysoki o spa-
dzistych ramionach spod szerokiego
karku jakby uprawia� jeszcze jaki�
sport si�owy. Poda�a mu o��wek
i nast�pn� kartk�.
- Pi��dziesi�t pi�� - napisa�.
Wsta� od sto�u i po chwili przyni�s�
now� butelk� wina. Pogoda by�a wci��
ta sama, niebo nie sk�pi�o jasno�ci
t�a, gdy tak k�amali o sobie siedz�c
na ganku poch�oni�ci pisanym dialo-
giem. I tylko w pracowni tkwi�a na
p��tnie prawdziwa twarz prawdy.
I tym razem poncz w butelce, te� by�
prawdziwy. Oboje czekali kto pier-
wszy ze�ga k�amstwo, kto pierwszy
z�amie o��wek - co by�oby r�wnoz-
naczne z podniesieniem g�osu. Ale -
kto spotyka si� z kim� przypadkiem
nie powinien by� zanadto szczery.
Oboje wymy�lali jeszcze raz t� teo-
ri�, nawet potem, siedz�c w g��bi
domu na fotelach obok kominka. Pyta-
�a go tym swoim r�wnym, okr�g�ym
pismem o to czego jej nigdy nie po-
wie. Nagle zapragn�a dowiedzie� si�
najistotniejszego, wsta�a ze swego
fotela i wysz�a na ganek, wolnym
krokiem do ko�ca balustradki z de-
sek. Skoczy�a. Le��c na ziemi zam-
kn�a oczy, a potem us�ysza�a jego
kroki, chodzi� po ganku tam i z pow-
rotem m�wi�, naprawd� m�wi�, szuka-
j�c jej powtarza� do siebie - Posz�a
tak nagle posz�a ode mnie! - Widzia-
�a go jeszcze jak zbieg� schodkami
odwr�cony ty�em do miejsca w kt�rym
le�a�a symuluj�c ma�y wypadek, zmie-
ni�a zamiar w momencie, gdy ju� m�g�
j� zobaczy�. Schowana z drugiej
strony domu podejmowa�a wci�� nowe
decyzje jak ma�a dziewczynka, kt�ra
chce i nie chce zarazem. - K�am-
czuch. K�amca - przetyka�a te swoje
my�li jak dojrza�a kobieta.
2. Dzie� ko�czy� si�. Wida� to by-
�o w rzece. Odbicie kawa�k�w wie-
czornego nieba ze stoj�c� na brzegu
kobiet�, to by�a ca�o��, kiedy opu�-
ci�a brzeg zapad�a noc.
Nolde Gauguin Vincent - jak wtedy
siebie sk�ama� - zapali� �wiat�a
w pracowni.
Zami�owanie do malowania odkry�
w sobie p�no, w trzydziestym roku
�ycia po rozwodzie naraz zauwa�y�
wszystkie kolory �wiata, nadu�ywanie
czerwonego to pozosta�o�� tamtych
czas�w. - Czas nie obfituj�cy w zda-
rzenia dla mnie wa�ne nie p�ynie,
wtedy tylko istniej�, a� do momentu
dzia�ania si�, kt�rym si� przeciw-
stawiam - filozofowa�.
3. Gwa�towne stukanie w drzwi.
Oderwany od pracy i filozofii otwie-
ra.
- Zmarz�am pod tym oknem. Mia�am
czas przebaczy� ci wszystko.
- Co? - nie ukrywa umiej�tno�ci m�-
wienia.
- Nie wracajmy do tego, to ju� by-
�o. Malujesz nowy obraz?
- Mieszam w nim emocje z rozs�d-
kiem.
- Te� co�!
- Pewnie jeste� g�odna?
- Bardzo.
- To zga� �wiat�a idziemy st�d.
- Albo wiesz co!
- Wracamy z powrotem.
- Teraz ci powiem. Na imi� mi
Amadea.
-
A ja Oliwer - wymy�li� szybko.
- Wracajmy. Zapal �wiat�o.
- Zostaniemy tu na noc. Przygotuj�
co� do zjedzenia - powiedzia�. Mam
tu wszystko co potrzeba. Czasami
pracuj� w nocy. Wr�cili do wn�trza.
Odszed� w r�g pracowni, gdzie by�o
to wszystko, z maszynk� gazow�
w��cznie. Odkr�ci� kran, ustawi� na
niej czajnik. A ona by�a zaj�ta og-
l�daniem obraz�w.
- Maluj� abstrakcj�. To rezultat
tego, �e nic o tobie nie wiem. Co
zjesz? mo�e jajecznic� z boczkiem?
- Daj co masz. - Spod �ciany wzi��
sk�adany ogrodowy stolik stawiaj�c
go na �rodku pracowni. - Krzes�a te�
s�, prosz� we� swoje. - Potem odwr�-
cony do niej ty�em zaj�ty przyrz�-
dzeniem jajecznicy pos�ysza�:
- Wiesz, Ty tak malujesz jakby� r�-
ba� drzewo.
Ma�o brakowa�o a wypu�ci�by na�o�one
na talerze jedzenie. W tym samym mo-
mencie pos�yszeli gwizd czajnika.
Postawi� talerze na stole i wr�ci�
po herbat�.
- Ju� to kiedy� s�ysza�em - powie-
dzia�. - M�wi� mi to stary malarz
taszysta. Istotnie, codziennie wy-
ci�gam r�k� z t� siekier� zwan�
p�dzlem. Bo tylko tak rozumiem to
zdanie. Musz� rozpali� w sobie by
nie sko�czy� przed zim�. O zobacz
tamte obrazy pod �cian� maj� wsp�lny
tytu� Piece. Za du�o gadam, wybacz.
I jedz jajecznic�.
- Kiedy tu przysz�am udawa�e� nie-
mow� wi�c twoje s�owa odbieram teraz
jak przyznanie do winy - odpar� a.-
Studiowa�e� malarstwo.
- Nie, jestem tak zwanym amatorem.
- Sprzedajesz?
- Musz�. Do niedawna pracowa�em
w banku.
- A jak widzisz tradycj�?
- Ka�dy dzi�ki lepszemu - powie-
dzia�. - Pij lepiej herbat�, bo co�
mi si� zdaje �e udaj�c niemow� mia-
�em lepszy pomys� na nasz� znajomo��
- doda�. - Mo�e chce ci si� spa�?
Mam tu te� rozk�adane ��ko. Nie
kr�puj si�.
- Dzi�kuj� nie jestem �pi�ca.
- Amadea! Pr�buj� sobie wyobrazi�
kim jeste� naprawd�.
- Napewno jestem konkretem - powie-
dzia�a. - Pozw�l mi dotrwa� do rana
a pozwol� ci �atwo si� domy�li�. Po-
wiedzia�e� zdanie: Ka�dy dzi�ki le-
pszemu, mo�na go tak�e zastosowa� do
nas, jeste� lepszy �garz ni� ja -
Oliwer! No lde Gauguin!
- Ci�gle nie mo�esz mi wybaczy�, �e
uwierzy�a� niemowie. Rzadko mi si�
zdarza co� zrobi� dobrze.
- Nie wy�wiec� si� te lampy? - spy-
ta�a.
- Jak si� mog� wy�wieci�?
- Mog�. Tej nocy wszystko jest mo�-
liwe.
Spojrza� w jej oczy. A potem jeszcze
raz.
- Tak wszystko - potwierdzi�a. Na-
pijmy si� wina!
4. �pi jeszcze, kiedy on gasi
wszystkie lampy. Na polowym ��ku
przy oknie pracowni na okrywaj�cym
j� kocu pe�za jasne �wiat�o dnia.
Patrzy w uko�czony przed chwil�
obraz - mia�em tej nocy wszystko co
lubi� - u�miecha si� w kierunku jej
twarzy. - Mam wszystko - spogl�da w
zamalowane p��tno.
sen na jawie nie zdarza si� cz�sto
obieca�a dzi� powiedzie� o sobie
prawd�
od lat osi�gam co chc� sposobem
uda�em wczoraj niemow�
gdy si� obudzi wola�bym by k�ama�a
dalej
prawda w ustach kobiety jest jak ot-
warcie drzwi - wyj�ciowych.
- Dzie� dobry
- No jak?
- Wyspa�am si�
- Znowu �adny dzie�. Wsta�. Zaraz
wr�c�. Wyjd� co� kupi� do jedzenia.
- Sko�czy�e� obraz! Podoba mi si�!
- Ciesz� si�. Poczekaj zaraz wr�c�
5. Teraz wraca z kilku sklep�w na-
raz. Wyda� ostatnie pieni�dze. Chce
ugo�ci� Amade�? Jej imi� to pewnie
te� kolejne k�amstwo. Ale on te�,
tak. Jest cz�owiekiem kt�ry my�li
o w�asnej winie. Mija go samoch�d
jeden, drugi, dwie ci�ar�wki
z opuszczonymi plandekami. Rzadko
je�d�� t�dy przez ��t�, br�zow�
i krwistoczerwon� drog�. Nikt nie
idzie. O tej godzinie nikt? O jest
kto�.
- Dzie� dobry
- Co to panie, jaka� wystawa si�
szykuje?
- Rozumiem, tajemnica. Ostatni sa-
moch�d wyjecha� spod pana domu.
Biegnie, jeszcze nigdy w takim tem-
pie nie pokonywa� tego �agodnego
wzniesienia. Blisko otwartych jesz-
cze drzwi pracowni wypu�ci� z r�k
siatki z jedzeniem.
Czyta list le��cy na stole na samym
�rodku pustej pracowni.
Dzi�ki za noc, by�e� dobry, ale
Ka�dy dzi�ki lepszemu
Amadea?
Teraz opu�ci� pracowni� i usiad�.
Wype�ni� sob� jedn� z kolein po sa-
mochodzie. Zaniem�wi� naprawd�.
T O R T
1. Dwadzie�cia cztery miliony sie-
demset pi��dziesi�t tysi�cy funt�w.
-Ile to dolar�w? - zapyta� Wincen-
ty.
- Nie wiem - odpar� kto� obok.
- Chyba z czterdzie�ci miljon�w -
us�yszeli z drugiego rz�du krzese�.
Dzi�kujemy pa�stwu, aukcja sko�czo-
na, zapraszamy na ma�y pocz�stunek.
Do sali w domu aukcyjnym Christies
w Londynie wniesiono tort z kopi�
sprzedanego w�a�nie obrazu.
Po przyje�dzie do Polski, a potem
w rodzinnym mie�cie zaczepia� rodzi
n�, znajomych i przyjaci�:
- Jad�em podpis Van Gogha w lukrze
nast�pnie jeszcze jeden s�onecznik.
By�o to po sprzedaniu najs�awniej-
szego obrazu �wiata.
- AAAA - m�wili.- Gdzie to by�o?
- W Anglii - powtarza�. Ale nikt
nie spyta� jak smakowa� tort. Win-
centy szed� wi�c nadal przed siebie
ulicami, �cie�kami, biedny prowin-
cjusz czuj�c jeszcze w ustach smak
podpisu Van Gogha i nast�pnie jedne-
go jeszcze s�onecznika.
- Zanadto u�ywasz przys��wka Nas-
t�pnie - skarci�a go znajoma polo-
nistka,- zast�p to innym s�owem -
powiedzia�a.
Mimo tego, �e skorzysta� z tej uwagi
przyjaciele unikali go, bo ile� razy
mo�na s�ucha� tego samego, tym bar-
dziej �e m�g� ich policzy� na pal-
cach jednej d�oni. Zaczepia� wi�c
przypadkowych ludzi i kiedy tylko
uda�o mu si� nawi�za� z nimi rozmo-
w�, wplata� w ni� za ka�dym razem to
samo, umiej�tnie, �eby to co ma do
powiedzenia jasno wynika�o z konte-
kstu.
2. Mija�y dni. Unikali go ju� na-
wet ci przypadkowi przechodnie. W
ma�ym miasteczku, kt�re nagle tylko
z nazwy przypomina�o swoj� wielk�
przesz�o��, zmar� On Wincenty. Za
trumn� sz�a nieliczna rodzina.
- Chowamy oto cz�owieka - m�wi�
ksi�dz - cz�owieka kt�ry z wielkimi
tego �wiata lubi� przebywa� lubi�
si� nimi otacza�. Drodzy moi kt�
w swoim �yciu jad� taki kawa�ek tor-
tu taki kawa�ek z podpisem Van Gogha
i nast�pnie jeszcze jeden s�onecznik
w lukrze....
- Nie tak prosz� ksi�dza - przerwa�
stoj�cy nad grobem ch�opiec. - Tatu�
m�wi� inaczej o tak: Kawa�ek tortu
i - i jeszcze s�onecznik w lukrze.
CZWARTY PAL
Wyp�yn�� w jezioro, wbija� pale do
cumowania ��dek. Wszystkie sosnowe
kloce - te le��ce jeszcze na brzegu
i te sponad burty jego �odzi - wyg-
l�da�y jak spore, pracowicie zaos-
trzone o��wki. Wielki m�ot, osadzony
na jasnym, �wie�ym trzonku, le�a�
w najdalszym punkcie zalanego do po-
�owy pomostu. ��d� popychana jednym
wios�em p�yn�a r�wno, tn�c spokoj-
nie powierzchni� wody, a� do miejsca
w kt�rym le�a� m�ot. Wreszcie zat-
rzyma�a si� a schylony w niej cz�o-
wiek d�wign�� jeden z opartych na
rufie pali i z wyra�nym trudem zep-
chn�� go do wody, opieraj�c o wysta-
j�ce ponad ni� resztki zalanego po-
mostu. Potem ustawi� ��d� r�wnolegle
do drugiego brzegu jeziora, ostro�-
nie po�o�y� w niej m�ot, odczeka�
chwil� chc�c zebra� si�y i d�wign��
nast�pny pal. Sosnowy kloc zanurzy�
si� z lewej burty celuj�c w grz�skie
dno, ��d� przechyli�a si� w kierunku
spychanego pala ale cz�owiek ju�
wcze�niej przewidzia� taki moment
i kiedy zgodnie z jego �yczeniem
wspar�a si� na wystaj�cych deskach
pomostu, odepchn�� lekko od burty
wczepiony w dno kloc i obejmuj�c
d�oni� such� jego po�ow�, schyli�
si� po m�ot, p�niej ju� tylko poko-
nuj�c hu�tawk� �odzi, przyci�gaj�c
burt� do wbijanej pionowo so�niny
ko�czy� pierwsz� robot�. T� pierwsz�
so�nin� opuszczon� uprzednio - wy-
gramoliwszy si� z �odzi wbi� z po-
mostu tak by podtrzymywa�a jeszcze
kraw�d� starej konstrukcji.
By� ju� stary. W jego wielkich d�o-
niach i rozro�ni�tych barkach czu�
by�o jeszcze dawn� si�� - ust�powa�a
ju� jednak rozwadze z jak� wykonywa�
powierzone sobie czynno�ci. Odpoczy-
wa� cz�sto, �cieraj�c pot wierzchem
d�oni. Czerwcowe s�o�ce bieli�o
w jeziorze nie rozwini�te trzciny.
Mia� bia�� koszul� i podwini�te
pod kolana ciemne spodnie - szcz�tki
wspania�ego niegdy�, wizytowego gar-
nituru - tak to sobie wyt�umaczy�
obserwator z opadaj�cego �agodnie ku
jezioru, trawiastego brzegu. Z lor-
netk� przy oczach siedzia� patrz�c w
starego o wielkich d�oniach i ta ca-
�a praca tamtego wydawa�a si� taka
prosta, �e a� kiwa� si� ca�y z deza-
probat� gdy staremu podczas wbijania
drugiego pala wypad� z r�ki m�ot
a jego uderzenie o dno �odzi zamar�o
w powietrzu.
Pogoda by�a bezwietrzna, gdy sta-
ry zn�w po kr�tkim odpoczynku zabra�
si� do transportu trzeciego pala.
Tym razem obaj musieli przeczeka�
gwa�towne wzburzenie powierzchni je-
ziora. Statek przep�yn�� blisko po-
mostu i kiedy fala rozhu�tawszy ��d�
starego zamar�a wreszcie w rzadkiej
pianie brzegu stary ustawi� j� tak
by zaklinowana mi�dzy wbitymi ju�
palami zapobieg�a wszystkim niespo-
dziankom, podczas trzeciej, ostatniej
roboty. I zanurzy� i wbi� ostatni�
so�nin�.
W ko�cu uj�� wios�o i stoj�c
w �odzi i w okularze lornetki pop�y-
n�� do brzegu. Potem wyci�gn�� ��d�,
zostawi� w trawie,a sam z m�otem
i wios�em na ramionach odszed� w g�-
r� brzegu.
Mia� tam spore gospodarstwo
i stary dom, wynajmowa� go zab��ka-
nym tu �eglarzom. W nowym, murowa-
nym, mieszka�, dziel�c z �on� i sy-
nem prac� na gospodarce, a przed
ka�dym sezonem zajmowa� si� pracami
przy �odziach i przy tym starym,
�eglarskim domu.
Obserwator - Micha� Jeziorny -
zbieg� z brzegu i siad� w pozosta-
wionej �odzi. Stary w tym czasie
opar� o bielon� �cian� domu m�ot
i wios�o, wszed� w otwarte przed nim
drzwi.
- Usi�d� sobie - powiedzia�a kobie-
ta. Na przysz�y raz Pawe� pomo�e. Bo
nie m�g� wiedzie�, �e sta�a daleko
przed ogrodzeniem lito�ciwie wpat-
rzona w te jego wbijanie pali.
- Pomost zosta� - zagryz� chlebem
pierwsz� �y�k� podanej mu zupy.
- P�jdziecie drugi raz z Paw�em -
potwierdzi�a.
Jeziorny zepchn�� ��d�. Drugi
brzeg jeziora wyda� mu si� tak blis-
ki, woda tak spokojna, wios�owa�
d�o�mi, le�a� p�asko na dziobie.
Nag�y podmuch wiatru zatrzasn��
drzwi domu starego. Nic nie wr�y�o
gwa�townej zmiany pogody. Nag�e,
wielkie krople deszczu przebija�y
si� przez wiatr, wyskakiwa�y z pow-
rotem odbite od wzburzonej powierz-
chni wody.
-
Pawe� jest? - spyta� stary. Za-
miast odpowiedzi trzask zamykanych
drzwi.
- Tato. To nie wy. Wiedzia�em!
- Sta�o si� co?
- Tam na starym pomo�cie cz�owiek -
sapa� ch�opak. Mokry sta� na progu
z trudem �api�c oddech.
- Patrzcie, �eby co si� nie sta�o -
rzuci�a kobieta gdy stary naci�ga�
na siebie sztormank� z kapturem.
Zamkn�a drzwi dopiero wtedy kiedy
oni zbiegali ju� brzegiem.
- Pawe�, �odzi nie ma!! - krzykn��
stary. W tym miejscu le�a� tylko
sosnowy nie wbity przez niego pal.
- �ci�gaj buty. Id� pomostem! -
krzykn�� stary i dopiero wtedy dok-
�adnie zobaczy� le��cego. - Wezm� go
z pomostu! - zawo�a� wchodz�c w wo-
d�. Ch�opak przeszed� po ca�ej cz�-
ci drewnianej konstrukcji. Le��cy
poruszy� lekko g�ow�.
- �yje! - wo�a� ch�opak przyci�ga-
j�c ku stoj�cemu w wodzie ojcu prze-
si�k�e wod� cia�o tamtego, kiedy je
przyci�gn�� reszta nale�a�a do sta-
rego, a on ch�opak jeszcze musia�
usi��� na mokrym pomo�cie. A potem
wsta� i powl�k� si� za ojcem.
Deszcz zel�a� wieczorem. Stary
rozwi�zywa� zagadk� zdarzenia. Sie-
dzieli przy piecu na kt�rym suszy�y
si� ich zmoczone ubrania i gdzie ko-
bieta rozwiesza�a rozmi�k�e �achy
nieznajomego.
- Zabra� ��d�. Nie mia�a wios�a. -
dedukowa� stary.
- Czemu? - spyta� ch�opak po raz
pierwszy.
- Chcia� na drugi brzeg. Spad�a bu-
rza i ....
- Czemu? - przerwa� ch�opak po raz
drugi.
- Czemu. Czemu. Z drugiego brzegu
bli�ej na kolej. To obcy. Wywali�
si� bo nie dop�yn�� i znios�o go na
pomost. P�ywa� potrafi. Ale to nie
�adnie Pawe� ku. Jak si� obudzi nie
gadaj z nim.
Obudzony s�o�cem zza szyby uni�s�
si� na �okciach - w obcym ��ku,
okryty do po�owy kocem, w wielkiej
izbie o bia�ych �cianach. Odwr�ci�
twarz ku oknu i naraz, przypomnia�
sobie miejsce. Tylko miejsce. Poczu�
g��d. Zauwa�y� st�, na zydlu obok
ubranie, na stole kubek i talerz.
Podni�s� si� i wsta�. Wypi� mleko
i poch�on�� smarowany grubo smalcem
ca�y chleb. Ubra� si� po drugiej
stronie okna siedz�c w roz�o�ystym
krzaku.
- Ty Magda nic nie gadaj. On musi
to zrobi�. Nic mu si� nie sta�o,
zmarz� wczoraj tylko porz�dnie. -
Pawe�! zanie� tam jeszcze m�ot
i wr�� zaraz, b�d� w starym domu!
Kobieta te� odesz�a w g��b podw�-
rza i obserwator z krzaka odetchn��
g��boko i kiedy wracaj�cy z nad je-
ziora ch�opak tak�e nie wszed� do
domu z otwartym oknem - obieg� ogro-
dzenie i zbieg� z brzegu ku wodzie.
Pal nie by� ci�ki, a i m�ot nie
wa�y� tyle ile tamten starego. Pobi-
jany z pomostu niewprawnymi przecie�
uderzeniami, zag��bia� si� jednak
w grz�skie dno jeziora. Nie poruszo-
ny nawet sprawdzaj�c� go r�k�, tkwi�
potem jak znak tch�rzostwa i dow�d
na istnienie sumienia Micha�a Je-
ziornego, sprawcy tego ca�ego zaj-
�cia - bli�szy ni� tamte trzy wbite
dalej od brzegu, czwarty pal, jesz-
cze jeden do cumowania ��dek.
POWR�T DO NIKOGO.
Popatrz m�j synu jak ko� pije -
trwa ze swym wspaniale opuszczonym
�bem - jak kot wiele razy myje �apki
i sier��. We� szk�o powi�kszaj�ce -
woda gdzie pije ko�, koci j�zyk,
sier�� i �apki przes�oni� ci wszys-
tko inne, koniowi urosn� skrzyd�a -
zaczniesz pisa�. Wiesz - kiedy� i ja
chcia�em by� pisarzem, ale twoja
Matka wyrazi�a swe obawy w niezwykle
mi�ych s�owach. - Psu na bud� ta
twoja pisanina. - Dzi�kuj�, pies b�-
dzie wreszcie mia� gdzie mieszka� -
powiedzia�em. I tak o to zosta�em
dla niej synu architektem psiej bu-
dy, ale pami�tam tytu�y powie�ci nie
uko�czonych nigdy. Tylko raz twoja
Matka w przyp�ywie dobrego nastroju
- Taki z ciebie pasjonat - powie-
dzia�a, a ja - �e nigdy nie niszcz�
tego co napisz� bo pasjonat to prze-
cie� choleryk. Odwr�ci�a si� wtedy
na pi�cie - jak nie pami�tasz mia�a
to w zwyczaju, kiedy inaczej reago-
wa�em na jej s�owa. A mo�e we mnie
zawsze �ar� si� ten pasjonat z ar-
chitektem psiej budy. Ale dzi�kuj�
za los jaki da� mi t� kobiet�. By�-
by� zupe�nie inny.
Ojcze.
Dwa tygodnie temu pozna�em w�asn�
Matk�. Odby�o si� to na ulicy w Am-
sterdamie. Pozna�a mnie przez podo-
bie�stwo do Ciebie. Poprosi�em by
odwr�ci�a si� na pi�cie, nie by�a
tym zdziwiona. Pisz Ojcze, pozw�l mi
�y�. Mama nie m�wi wiele o Tobie
i zawsze odwraca si� na pi�cie, kie-
dy chc� wiedzie�. Tego nie lubi�,
jestem jednak cierpliwy - w ko�cu
nie musi opowiada� mi o Tobie bez
przerwy. Znam dok�adnie jej twarz.
Matk� - pomyli�em kiedy spotkali�my
si� pierwszy raz na mo�cie pod mu-
zeum. Matka. Jestem twoja Matka -
powiedzia�a. Weszli�my do muzeum
i wtedy sam u�y�em s�owa pi�kno. Na-
pisz mi gdzie nauczy�em si� m�wi�,
czyta� i pisa�. Czy ja wog�le kiedy�
by�em?
architekt buda
pies choleryk
ko� skrzyd�a
kot pisarz powie��
list pi�ta
wypisa�em to co pami�tam z Twojego
listu Ojcze. Reszta przysz�a sama.
A najwi�cej nauczy�em si� w muzeum.
Chodzi�em od obrazu do obrazu i nag-
le zrozumia�em sens Twojego listu.
Kto� obok powiedzia� Sztuka i spoj-
rza�em na Matk� zupe�nie inaczej.
Nie, nie pisz Ojcze tego o co prosi-
�em. B�d� chodzi� po muzeach i sam
dowiem si� o sobie. A potem jak pro-
si�e� zaczn� pisa� i mo�e uko�cz�
nie doko�czone przez Ciebie powie�-
ci. Piszesz do mnie z Polski. Teraz
wiem dlaczego jestem w Holandii. Tu
jest taki obraz Kobieta czytaj�ca
list. Ten pierwszy list od Ciebie
b�d� czyta� tak d�ugo jak ona.
�R�D�O
Le�a� p�asko na pokrytej brunat-
nym igliwiem le�nej ziemi, brod�
mia� opart� na skrzy�owanych r�kach,
a wysoko nad nim szumia� wiatr w ko-
ronach sosen.
Brakowa� mu cal, mo�e dwa do
sze�ciu st�p wzrostu, by� pot�nie
zbudowany, a gdy szed� prosto na ko-
go�, patrz�c nieruchomo spode �ba, z
pochylonymi nieco plecami i wysuni�-
t� g�ow�, przypomina� nacieraj�cego
byka.
Spoza zas�ony krzak�w otaczaj�-
cych �r�d�o Wytrzeszcz patrzy� na
cz�owieka, kt�ry pi� wod�. W chwili
gdy m�czyzna ukaza� si� na otwartej
przestrzeni b�onia, ujrza�a go w ob-
t�uczonym kawa�ku lustra i si�gn�a
po karabin. R�wnocze�nie us�ysza�a
rozw�cieczony szept.
- Jezus Maria dziewczyno, czy� ty
zwariowa�a?
Potem by� zapach rozgniatanych
wrzos�w, szorstko�� przygi�tych �o-
dyg nad jej g�ow� i s�o�ce �wiec�ce
w zamkni�te oczy. Jej zachowanie by-
�o dziwn� mieszanin� �mia�o�ci i l�-
ku.
Pocz�tki ulubionych lektur po��-
czone mog� stworzy� jeszcze jedn�.
Hemingway Conrad Faulkner Clifford.
Komu bije dzwon. Azyl. Lord Jim. To
�r�d�o.
Tomasz Judym wraca� przez Champs
Elysees z Lasku Bulo�skiego. Ogary
posz�y w las. Echo ich grania s�ab�o
coraz bardziej. Ockn�o si� zn�w
zimno targaj�ce wn�trzno�ci, co raz
wraz jak toporem rozr�bywa�o g�ow�.
P�aski i nagi kawa� ugoru, otoczony
niskim, krwawoczerwonym murem, spi�-
tym ci�kimi fortecznymi wrotami.
Ponad suchymi garbami ziemi stercza-
�y d�ugie i r�wne szeregi �elaznych
krzy�y, wysz�ych jakby spod jednego
odlewu. Skr�ci� na miejscu i wszed�
na wielki dziedziniec. W cieniu
przytulonych do wielkiego muru,
w kt�re zanurzy� si� niby w g��bie
wody, dotar� do g��wnego wej�cia
i znalaz� si� w ch�odnych salach
pierwszego pi�tra.
- S�ucham Pana?
-
Przepraszam czy tu mo�na?
- Mo�na. Oto pok�j. B�dzie Panu
w nim dobrze.
- To szklany dom?
- Taki jak Pan sobie wymarzy�.
Mro�ne powietrze poranku drga�o
czystym, d�wi�cznym i po�piesznym
dzwonieniem sygnaturki ko�cielnej
Ave-Maria-gratia-plena!
�eromski. Berent. Ludzie bezdomni.
Wierna rzeka. Pr�chno. W �rodku wy
my�lony jaki� dialog. To choroba.
Bezczelno��. Chc� si� pod��czy�.
Ka�dy dzi�ki lepszemu - twierdz�.
KRYSZTA�.
- Amerykan. Ty wiesz jak jest!
By� Polakiem i nie wiedzia� za co
dosta� taki silny cios w szcz�k�.
Kiedy wsta� z jezdni, nie by�o niko-
go, si�gn�� do wewn�trznej kieszonki
swojej sk�rzanej kurtki. Nie by� to
napad rabunkowy, wieczne pi�ro z ma-
�ymi literkami w j�zyczku nakr�tki
wisia�o wpi�te w sk�rk� p��tna.
- Dlaczego Amerykan?
- Nie wiem, to te literki z pi�ra -
U.S.A. Kto� musia� widzie� jak pisa-
�em nim w szkole. To kto� z moich
kumpli, politycznie u�wiadomiony.
Min�� rynek, ulic� �wi�tej Anny.
Zawsze m�wi� Szko�a. Inni ucz�szcza-
li na wydzia� poszukiwawczy Techni-
kum Geologicznego. On chodzi� do
szko�y.
- Wypatrzy ci� tam siedz�cego w �a-
wie, miej szeroko otwarte oczy -
dialog z sob� wyprowadzi� go na
schody uczelni.
- Wszystko jedno z kim si� uczysz -
ale� wcale nie - pos�ysza� podczas
wyk�adu. Rozmawia�o dw�ch w zielo-
nych bluzach.
- Kochany. Wylicz mi okresy ery Pa-
leozoicznej. - g�os profesora zag�u-
szy� tamtych.
- Kambr Ordowik Sylur Dewon Karbon
Perm.
- A teraz wy! To samo tylko w Mezo-
zoiku!
Ten wy�szy: Trias
Ni�szy: Jura
I zn�w wy�szy: Kreda
- Pozw�lcie do mnie. We�cie kredy
i prosz� - Schemat kryszta�u. Ale
przedtem - powiedzia� profesor -
dajcie jakie� pi�ro - poprosi� ot-
wieraj�c dziennik.
Ten wy�szy: Zaraz przynios�
Ni�szy: Amerykan ma takie �adne
�wieci jak kryszta�.
Wyprzedzi� tamtych i sam poda� sta-
remu.
- U.S.A. - przeczyta� prof i nagle
odwr�ci� si� wraz z krzes�em w kie-
runku tablicy w kt�rej Wy�szy ryso-
wa� schemat.
Uzasadnij
Schemat
Arogancie! - krzykn��.
M ATURA.
Zarosn� dopiero wtedy, gdy przej-
dziesz - m�wi�a droga le�na.
Czeka� zaczajony w sobie na pier-
wsze s�owo, kt�re wywiedzie dalszy
ci�g.
S�ysza� g�os, kt�ry powtarza� si�
�wiat�em.
Wojownicze litery - stra�e ka�de-
go zdania ju� przewidzia�. Talertt
pole bitwy przed nim rozes�a�.
Takie zdania to foremki do zabawy
w doros�o��. Pisarze profesjonalni
s� wtedy daleko. Nie patrz� na wyl�-
gaj�ce si� w�a�nie pokolenie lite-
rackich kurczak�w. Pisz� nawet lewy-
mi r�kami a tu - zabawa w�asn� wyo-
bra�ni�, a tu szepty ziaren pisar-
skich w pierwszych zdaniach dyktanda
na temat - Przytocz przez siebie wy-
my�lony pocz�tek - im bardziej nie
u�wiadomiony tym lepiej. Taki b�dzie
temat maturalny - m�wi profesorka
w kt�r� kurczaki literatury wierz�
jak w cia�o niebieskie. - Te puste
�awy to po krytykach - m�wi.
Matura. Z balkon�w do sali podaj�
�ci�gi z najbardziej wymy�lnymi po-
cz�tkami. Tak dzieje si� prawdopo-
dobne.
Profesorka ma powi�kszaj�ce oczy.
Chodzi mi�dzy stolikami, jest podob-
na troszk� do tych kobiet spod p�dz-
la Jacka Malczewskiego - pachnie
wiosn�. Jej imi� brzmi kiczowato
Nadka - spieszczenie od Nadziei.
- Kiedy kto� z was wygra, przetrwa-
cie wszyscy - m�wi nadzieja przez
szk�a. Wskazuje jednocze�nie wielki
kosz w rogu sali. - To na rzeczy nie
udane, do kt�rych przyznacie si�,
mimo �e da�am wam wolno�� pisania.
Nie wierz� w poczucie samozadowole-
nia. Pami�tajcie, m�wi� �e umr� os-
tatnia.
Kto�. Poeta siedz�cy przy ostatnim
stoliku od okna napisa� i wr�czy�
profesorce wiersz:
gdy w Twoich rz�s histori� p�jdzie
mego spojrzenia zbrojny czyn
kt�rego nigdy nie powt�rz�
Niebo przetopi oczy w szyn
stalow� dal gdzie ginie wzrok
O�lepn� g�upi w tym zdumieniu
�e si� imieniem twoim chwal�
A tyle jeszcze do zrobienia
Nie pozwiedza�em tylu kraj�w
M�w kto ostatni niewidomy
Map� nazywa� twoje cia�o.
SZPITAL.
Stary pisarz:
Gdy umr� B�g zostanie.
Ka�da moja ksi��ka to
testament. Zapisuj� w nim
wszystko wam i Bogu Pani
redaktor po �mierci b�d�
drzewem przyjdzie Pani pod
drzewo?
Piel�gniarka: - Przyjd�
Stary pisarz:
Kiedy moje kolory b�d�
soczyste wtedy prosz�
przyj��.
Piel�gniarka: - Odchodz�.
Stary pisarz: - Dok�d?
Lekarz:
Przyjechali po ni� z telewizji
Stary pisarz:
A mo�e posz�a. Trzeba si�
po�pieszy�. Ona jest jak
i lustracja do mojej
tw�rczo�ci.
Piel�gniarz: - Umar�!
Lekarz: - Jaki pi�kny dzie�!
(otwiera okno)
DEBEL.
- Wysoki ten Triangul - powiedzia�
i zadar� g�ow�. Mia� dwa metry
wzrostu i smutek w oczach.
- Na g�rze b�dziesz weselszy - po-
wiedzia�em - Wchod� pierwszy. Zoba-
czymy morze i statki.
Podchodzi�em tu� za nim trzymaj�c
si� belki. Z pi�tego szczebla, d�u-
gie nogi mojego brata unios�y ci�-
ki, niewidzialny o��w.
- Wy�ej, wy�ej, �mia�o - krzycza�em
d�gaj�c go czo�em w po�ladki - Zoba-
czymy morze!
- Tyle razy widzia�em te cholerne
morze! - zawo�a� z dziesi�tego
szczebla.
By�em bezlitosny w momencie kiedy
g�rowali�my nad czubkami niewysokich
drzew: - Wy�ej, wy�ej, naprawd� od-
wa�ny jeste� wtedy gdy si� boisz -
filozofowa�em.
Le�li�my jak na szafot. Przekazy-
wa� mi swoje dr�enie �ydek, a prze-
cie� nie ba�em si� wcale. To on
chcia� opanowa� ten sw�j l�k wyso-
ko�ci. Wr�cili�my na ten Triangul po
dwudziestu latach - pami�tam jak mi
kiedy� zazdro�ci� odwagi. W �yciu
sz�o mu jak po ma�le, odwrotnie ni�
mnie, ale przez te lata nie zapom-
nia� jedynej swojej pora�ki.
- Trzymaj si� stary - powiedzia�em
g�o�no gdy dr�enie jego dwumetrowego
cia�a udzieli�o si� szczytowym des-
kom galeryjki. - Nie patrz w d�.
Patrz przed siebie. Prawda jakie
pi�kne cholerne morze!?
- Nie zmiennni�o siii� przecie�
oddd tamtego czasuuu - wyj�ka� usi-
�uj�c by� dowcipny.
- Uwa�aj bo obaj spadniemy - dygo-
ta� ca�y trzymaj�c okalaj�c� go bel-
k� - dobra z �azimy^powiedzia�em.
Usi�owa�em mu pom�c kiedy odwr�-
ci� si� opuszczaj�c nog� na szcze-
bel.
- Ja sam, ja sam, odejd�, zostaw
mnie! - krzykn��.
Ostro�nie
noga za
nog�
schodzi �o te
sze��dziesi�t lat
z tych trzydziestu
szczebli triangula
z dwudziestu lat
zazdro�ci o moje
ekwilibrystyczne sukcesy
- Tylko nie m�w nic mojej �onie -
powiedzia�o weso�o na ziemi. - To
sprawa mi�dzy bra�mi - doda�o.
- Nie interesowa�em si� dot�d twoim
�yciem teraz opowiedz mi o sobie.
Mo�e masz jakie� potrzeby? - us�y-
sza�em.
TRAMPOLINA.
Raz dwa trzy cztery pi�� sze��
siedem osiem dziewi�� dziesi�� jede-
na�cie dwana�cie trzyna�cie czter-
na�cie. Na murawie lotniska sta�o
nas siedmiu, ka�dy mia� dwa palce
w g�rze. Jacek odlicza� poma�u
wreszcie szturchn�� Ma�ego w pier�
- Na ciebie wypad�o. Ty si� zabi-
jesz. Ale uwa�aj �eby to nie by�a
prawda!
Weszli�my rz�dem do wn�trza. Po
chwili nasza stalowa trampolina ru-
szy�a i nawet nie czuli�my jak na-
biera wysoko�ci. Skakali�my z od-
wrotnej kolejno�ci - pierwszy z lot-
niska by� si�dmy w powietrzu, strze-
la�y dono�nie rozwijaj�ce si� czasze
spadochron�w - Tylko sze�ciu. Nie
zapomnimy Ma�ego.
Raz dwa trzy cztery pi�� sze��
siedem osiem dziewi�� dziesi�� jede-
na�cie dwana�cie - grali�my potem w
sze�ciu z tym samym niewyja�nionym
uporem.
A teraz sam odliczam. Ta gra
w marynarza kto si� zabije to m�j
pomys�. Teraz chodz� i g�o�no gadam
do siebie. Ludzie my�l� �e jestem
nie ten.
Najgorzej si� czuj� jak wysoko
nade mn� przelatuje samolot.
KAC.
Idziesz ulic�. Le�y mi�kie i �mier-
dz�ce. Ale spr�buj wymin�� nazw� te-
go. Zw�aszcza �e powtarza si� co
pi�� minut, w praktyce i w teorii co
pi�� minut ten symbol bytu. Nie �y-
cia to ur�ga okre�lenia wszystkiego.
A �ycie to wszystko do czego jeste�-
my zdolni. W ko�skim - to przecie
owies. W krowim trawa tyle �e, inny
zapach, zapaszek. A my - dobrze �e
jeszcze nie zostawiamy tego na uli-
cy, robimy to po lasach, jeszcze w
nas jest troszk� wstydu. To ma r�ne
nazwy,ale jak ci m�wi� chcia�bym ich
unikn�� bo �mierdz� i tak wszystkie.
Kiedy� w lesie na pierwszym drzewie
kto� przylepi� star� gazet� do kory,
jak my�lisz czym? Swoim Gie. No wi-
dzisz nie mog� wymin�� nazwy. Gdybym
go spotka� przyklei� bym mu na czo-
le. Moim. Zrobi�bym to w imieniu
smreka i swoim.
Stary! Nie wiem po co ludzie ucz�
si� czegokolwiek, ka�da nauka ma
przecie przes�anie humanistyczne.
Przepraszam �em ci� zaczepi� stary
ale widz� ci w oczach cz�owieka,
jestem dzi� przynapity, to dlatego
�e chcia�em si� odkazi� widz� jed-
nak, �e za ma�o bo wci�� my�l�. No
co stary. Wstrz�sn��em tob�?
Wstrz�sn��em!
LISTA.
Weszli�my tam wtedy, �wiat�o pa-
da�o z ty�u, wi�c sz�y tak�e nasze
cienie z przeciwleg�ych �cian -
przechodzi�y z pokoju do pokoju po-
tykaj�c si� o sprz�ty tak jak my, bo
nie patrz�c pod nogi zapominali�my
o ostro�no�ci. Cienie kurczy�y si�,
aby zn�w wyrosn�� ponad miar�, nasze
g�owy sun�y po sufitach jakby osob-
no, wy�amane z ca�o�ci, czasem zni-
ka�y by pojawi� si� znowu. Pami�tam
jak kt�ry� z cieni wyci�gn�� przed
siebie r�ce, po��czy� kciuki obu
d�oni w idealn� szyj� i �ebek or�a,
zwija� to zn�w rozwija� po pi�� pal-
c�w po obu stronach �ebka - tak ba-
wili�my si� kiedy� w dzieci�stwie -
ale wtedy to by� znak, wywo�anie ce-
lu naszej tam wizyty. Pami�tam jak
znalezionym w kieszeni kluczem otwo-
rzy�em drzwiczki jednej ze znajduj�-
cych si� tam szafek, wysun��em w�sk�
szufladk� w kt�rej znalaz�em papier
- bezb��dnie wiedzia�em, �e to ten z
kaligraficznie wypisanymi nazwiskami
jakby kto� upaja� si� nimi przed
u�yciem ich w wiadomym celu - pato-
logiczny inkwizytor z niebieskimi
oczami.
- Wy��czyli �wiat�o - rozpozna�em
g�os Anny nim wycofali�my si� ju�
bez �adnych przeszk�d, bo zapami�ta-
li�my wszystkie sprz�ty na naszej
drodze.
- Czy to naprawd� wszystkie nazwis-
ka? - pyta� Bodzio tamtych.
Nie wiedzia�em, �e w tym wn�trzu,
ka�dy jak ja wysun�� szufladk� wyj-
muj�c z niej tekturowe pude�ko. W
mojej nie by�o go. Pami�tam, �e by-
�em dziecinnie zazdrosny, ale kiedy
kto� odwr�ci� swoje do g�ry dnem i
przeczyta� na odwrocie:
Otwieraj�c wyzwoli� Pan migawk�
aparatu
Zaraz spodka Pan/pani cz�owieka
Prosz� mu odda� pude�ko nie stawia�
oporu
i tak to jest kopia Pana/pani twa-
rzy -
- poczu�em si� l�ej. Zastanowi�o
mnie jednak, co innego - kto� dba�
o formy. To per pan/pani u�yte by�o
przecie� w niecnym celu.
Niekt�rzy przeczytali ten napis
ju� po otwarciu pude�ek, czekali
grzecznie na tego kogo� kto im je
odbierze.
- Zniszcz� to pude�ko. I tak maj�
kopi� mojej g�by - powiedzia� naiwny
Bod�io i uni�s� nog� by to zrobi�.
W tym momencie z pobliskich krzak�w
ten facet podobny do pancernika
i znowu zaskoczy�y mnie s�owa skie-
rowane tym razem do Bodzia - Niech
Pan tego nie robi.- Zacz�� od niego,
a potem odebra� wszystkim pude�ka
i zatrzyma� si� przy mnie. - Ja nie
mam - powiedzia�em.
- Jak to? - spyta�.
- Po prostu, nie mam. Nie MAM.
Spojrza� mi w oczy.
- Wyrzuci�e�?
- Przysi�gam �e nie!
I nagle ten facet zacz�� p�aka�.
Nigdy nie wiedzia�em, �e tacy wog�le
umiej� to robi�. Nie p�aka� dyskret-
nie, widzia�em ma�e kryszta�ki �ez,
nim si� pochyli� i rozpocz�� prze-
szukiwanie trawy na ca�ej d�ugo�ci
do krzak�w i z powrotem. Stali�my
patrz�c z niedowierzaniem na t� po-
t�n� zgi�t� sylwetk�.
- Nie mia�e� pude�ka - odezwa� si�
Bodzio, a tamci potwierdzili - Nie
mia�. Nie mia�.
- Kto� za nim stoi - odezwa� si�
Jan.
- Gdybym wiedzia� �e taki mazgaj
zniszczy�bym pude�ko - powiedzia�
Zygmunt.
- Czemu wog�le brali�cie stamt�d te
pude�ka? - spyta�a Maria, gdy usied-
li�my w trawie. - Pewnie my�leli�cie
�e s� w nich wasze ordery, co!
- Ale ty te� odda�a� mu swoje!
Wyj��em z kieszeni p�aszcza list�
naszych nazwisk i podar�em na oczach
wszystkich, podpali�em zapalniczk�.
- Wiecie co. W dobie komputer�w ta-
kie pude�ka! Kto� si� nam�czy�, �eby
je zrobi�. Stara dobra technologia.
- A mo�e to bluff i kto� nas tylko
straszy?
- Dlaczego w takim razie ten facet
p�aka�?
- W�a�nie. Dlaczego p�aka�?
IMPRESJA.
Inter arma silent Musae. Wcale
nie. Muzy wszystkie razem. Istny
alert muz. Wy�ej wojna bezkrwawa,
bardziej beznadziejna bo walcz� zwy-
ci�zcy. I nie s�ysz� wo�ania o po-
moc.
Muzy oddaj� krew pokonanym. Tha-
lia uporczywie powtarza s�owa, zda-
nia skojarzenia. Budzi pokonanych z
transfuzyjnej �pi�czki. M�wi - nikt
nie czeka czy�cie tak jakby mnie nie
by�o. Ka�dy z was nie jest mn�, jest
sob�. I krwi� swojej muzy.
DEBIUT U MIRAZYNSKIEGO.
Horyzont. Niebo i ziemia zastyg�y
w tej dalekiej od nas linii. Przyz-
wyczajamy si� do drgaj�cego powiet-
rza. Wypatrujemy jakiego� dziania
si�, najch�tniej czego� co mia�oby
cechy ka�dego pionu - solidno�� pod-
stawy i nadane ju� przez nas r�ne
inne przymioty. Je�li oczekiwania
literatury s� takim horyzontem to
solidne podstawy pionu s� niczym in-
nym jak wytrwaniem cz�owieka na sta-
nowisku pisarza i odwrotnie, ta od-
wrotno�� jest wa�niejsza. Autor
"Mizerykordii" ani na jot� nie wymy-
ka si� spod w�adzy tytu�u tego swo-
jego pierwszego opowiadania w zbio-
rze, jego bohater ma pi�kn� �on�,
samoch�d, dom. Nie on jednak zapra-
cowa� na to wszystko, tak mu si� ja-
ko� uda�o. To co od czasu do czasu
zarabia przypadkowo i bez wiedzy
os�b niepo��danych, co pozwala mu
unika� przykro�ci, wystarcza - �ona,
znana aktorka te� pracuje na siebie
i te� unika przykro�ci. On zastana-
wia si� jednak - dlaczego? Dlaczego
�ycie nie wymaga od niego czego�
wi�cej. A co b�dzie kiedy nagle
wszystko przestanie by� pasmem powo-
dzenia, nawet rozkoszy, czy b�dzie
umia� czy b�dzie m�g� zmieni� sk�r�?
Tytu�owa Mizerykordia to w�a�nie
spos�b my�lenia bohatera, to jedno-
cze�nie prawdziwy �redniowieczny
sztylet schowany na dnie szuflady.
Tu z�api� autora za s�owo. Prze-
cie� prawdziwy hedonista boryka si�
z trudno�ciami, do�wiadcza b�lu
i dopiero stamt�d, z dna takiego
do�wiadczenia staje si� sob�. Z ch�-
ci� przeczyta� bym wi�c t� opowie��
w�a�nie od ko�ca gdzie Hazard
(nazwisko bohatera) nie przychodzi
na gotowe. Autor nie ko�czy nawet
opowiadania mi�osiernym ciosem szty-
letu. Ten pion, na tle horyzontu, o
kt�rym m�wi�em na wst�pie, chwieje
si�. Oczywi�cie s� w tym opowiadaniu
- jak i w nast�pnych: Laputa�czyk,
Mojra, Momus, przeb�yski prawdziwego
pi�ra ale ....
A mo�e ja jestem ten Momus - krytyk
szukaj�cy dziury w ca�ym. I zn�w
pos�u�� si� cytatem teraz z tego os-
tatniego opowiadania:
- i wymierzy� mu cios, a potem
taki sam i znowu - To dla twojego
dobra - powiedzia�.
- Zamieszcz� to - rzek� Mira�y�ski.
To przecie tw�j pierwszy elaborat
krytyczny - rzek�. - Ksi�gowo�� wy-
p�aci ci jutro - powiedzia�.
CZ�OWIEK O KILKU INSPIRACJACH.
- Nie graj pan niczego - powiedzia-
�a. Wypuszcz� te konie, a ludzie zza
barierki i tak to odbior�, chyba �e
umie pan zag�uszy� tabun. Co? No wi-
dzi pan. Niech pan tylko siedzi i
trzyma d�onie na klawiszach, tro-
szeczk� pochylony jakby pan gra�.
Pogoda jest wspania�a, nie b�dzie
pada�o.
- Co? Nie ma mowy, artystk� jestem
tu ja, pana tylko anga�uj�.
Nie b�j si� cz�owieku, ludzie
przyjd�. Zw�aszcza, �e tego jeszcze
nie by�o. A jakby to nie poskutkowa-
�o, poka�� co mi B�g da� - jestem
okaza�a prawda?
Spojrza� - m�wi�a prawd�. Zacz��
�a�owa� �e nie zobaczy, bo oto zbie-
rali si� pierwsi zainteresowani for-
tepianem na polanie - niekt�rzy wo-
�ali - O Fortepianista!
Dziewczyna skierowa�a si� w kie-
runku boks�w stajennych, po chwili
wyzwolone, przestraszone czym� araby
r�nej ma�ci przegalopowa�y przed
fortepianem, potem jeszcze raz
i jeszcze raz t� sam� tras� w obie
strony. Coraz wi�cej ludzi stawa�o
przy barierce, coraz wyra�niej s�y-
cha� by�o oklaski. On zacz�� gra�
wbrew sobie, wbrew artystce, kiedy�
nie mia� poj�cia, �e potrafi. Us�y-
szeli jego forte z koncertu Czajkow-
skiego, mimo �e tabun zawr�ci� jesz-
cze raz - gra�, by� przecie� w
niecodziennej sytuacji - a o to
w�a�nie chodzi - liczy si� zwyci�s-
two w niecodzienno�ci.
Kiedy ludzie zacz�li domaga� si�
bis�w, od strony stajen bieg�a zdy-
szana artystka. Mia� wra�enie �e za-
raz odpadn� jej te dwie wielkie,
mi�kkie kule, �e oderw� si� spod
bluzki.
- Dzi�kuj� - wysapa�a. - Pan �wiet-
nie udaje wirtuoza, obserwowa�am pa-
na z daleka. Musz� co� powiedzie�
przez ten mikrofon do tych ludzi,
zaraz wr�c�.
- Prosz� pa�stwa - us�ysza� - Konie
s� ju� zm�czone. Dzi�kujemy za tak
liczne przybycie. Nazywam si� Blanka
Pieczerska. Zapraszamy jutro o tej
samej porze. Dzi� bis�w nie b�dzie.
Uczestniczyli�cie pa�stwo w prezen-
tacji sztuki.
- P�jd� si� przebra� - powiedzia�
do siebie. By� ubrany na czarno,
w krawacie. S�o�ce przypieka�o,
zreszt� i bez tego chcia� odej��
ukry� si� w cieniu, prze�y� to jesz-
cze, przyzwyczai� si� do my�li, �e o
to jego marzenia z dzieci�stwa co do
gry na fortepianie spe�ni�y si� i
to w tak niecodzienny spos�b. Przed
trzema dniami dogoni�a go na ulicy
Blanka Pieczerska da�a mu czas do
zastanow