1678

Szczegóły
Tytuł 1678
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1678 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1678 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1678 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej S�obodzi�ski Ka�dy dzie� ki lepszemu ZAKOPANE 1994 SPIS TRE�CI Malarstwo 3 Tort 15 Czwarty pal 18 Powr�t do nikogo 25 �r�d�o 28 Kryszta� 31 Matura 33 Szpital 36 Debel 37 Trampolina 40 Kac 42 Lista 44 Impresja 48 Debiut u Mira�y�skiego 49 Cz�owiek o kilku inspiracjach 52 MA� 56 Brudny cz�owiek 58 Pro arte 62 Kadr na trzy 64 - Koty i �o�nierze 65 - Pami�� 75 - Ambona �wiadka Jehowy 79 MALARSTWO 1. Dom stoi nad poros�ym sitowiem brzegu szeroko rozlanej rzeki - pi�kniejszy ni� s�siednie, na podbu- dowie z kamienia - a one wszystkie w krajobrazie mieni�cym si� barwami - od ��tej przez br�zow� do krwisto czerwonej, wy�ej niebo, t�o - �wiat- �o w t� roz�o�yst� palet�, miesza je, to zn�w bierze w siebie ka�d� osobno. Ni�ej drugi mniejszy domek z wielkimi oknami. Z zewn�trz i zaw- sze w tych samych godzinach mo�na zauwa�y� sylwetk� cz�owieka - poru- sza si� w tym wn�trzu, znika w jego cieniu, na jakby dok�adnie wymierzo- ne chwile, by pojawi� si� zn�w i zatrzyma� wci�� w tym samym pun- kcie, odwr�cony ty�em do okna, to malarz - m�wi� - tak ocenia malowany przez siebie obraz, ukryty gdzie� na sztalugach we wn�trzu tej pracowni. Brak p�otu odgradzaj�cego posiad�o�� w miejscu, gdzie droga bierze szero- ki zakr�t wpadaj�c w g��wny szlak codziennych wypraw do pobliskiego Ciasteczka, umo�liwia przechodz�cym t�dy takie w�a�nie refleksje. W tym dniu ���, czerwie�, br�z po- mieszane w przymru�onych oczach m�o- dej kobiety. W tym dniu obydwa domy malarza w �wietle jasnego dnia, kiedy ona siedzi w trawie i obejmuje zgi�te pod brod� nogi. Zauwa�y� j� zza wielkiej szyby, wyszed� kieruj�c si� w miejsce gdzie siedzia�a, bez s�owa wyja�nienia wy- ci�gn�� r�k�, pom�g� wsta�. - Zaraz! Nie jestem pierwsz� le- psz� ! Nadal trzyma� jej d�o�, drug� r�k� wskaza� dobrze widoczn� z tego miej- sca wielk� szyb� pracowni. Spojrza�a- mu w oczy, dobry u�miech rozwia� jej obawy. Zeszli na drog�, dzi�ki pada- j�cemu z g�ry �wiat�u, wszystkie barwy miesza�y si� w jej twarzy. Wesz�a tam pierwsza i wszystko czego domy�la�a si� przedtem by�o prawd�. Pracownia nie r�ni�a si� od tych kt�re zna�a - mo�e tylko panuje tu wi�kszy porz�dek - pomy�la�a. Odchyl i �a par� obraz�w opartych o �cian�, na jednym z nich owal ko- biecej twarzy pod ciemnokasztanowymi w�osami. Trzymaj�c odchylony ku so- bie obraz spojrza�a za siebie - ma- larz sta� obok kominka z cegie�, zo- baczy�a ten sam dobry u�miech, pod- szed�, wyj�� z jej d�oni nie uko�- czone p��tno stawiaj�c je na sztalu- gach. Nie u�y� potem �adnego gestu. Nie musia�a nawet pozowa�, wystar- czy�o kilka ruch�w jego r�ki z wysu- ni�tym z d�oni p�dzlem a ujrza�a swoj� twarz wpisan� w tamten owal. Niemowa uderzy� si� otwart� d�o- ni� w pier�. Gest ten poprzedzi� in- nym - uni�s� praw� d�o� do ust i od- chyli� si� nieco w ty�. Zaprasza� j� w ten spos�b do siebie. Schyli�a g�ow�. W kawa�ku papieru napisa�a swoje pytanie - Jak si� nazywasz? Siedzieli ju� na ganku wy�szego, g�ruj�cego nad pracowni� domu, pij�c wino ma�ymi �ykami. - Nolde, Gauguin, Vincent - napisa� w odpowiedzi. U�miechn�� si�. Tym samym ostro zako�czonym o��w- kiem, lekko zada�a mu kolejne pyta- nie. - Sk�d jeste�? Tylko nie m�w �e zewsz�d - dopisa�a po namy�le - chc� twojej szczerej odpowiedzi. - Jestem st�d. I tylko st�d. Sam wybudowa�em ten dom i pracowni�. Po- dejd� do okna z drugiej strony domu zobaczysz rzek� i bud� z desek. Tam mieszka�em gdy go budowa�em. Miesz- kam sam. Pomagaj� mi w r�ny spos�b s�siedzi. Pomagali przy budowie i tak ju� zosta�o. Nawet do tego stopnia, �e chc� mi znale�� �on�. Ale ty napisz co� o sobie. Przynios� papier. Sta�a za jego plecami kiedy to pisa�. Podni�s� si�, odszed� po pa- pier. Dopi�a resztk� wina i ju� sie- dz�c w swoim krzese�ku z trzciny obserwowa�a drog� w dole. Stali tam ludzie, kto� pomacha� w jej stron� nim odeszli wszyscy kieruj�c si� do miasteczka. Niemowa wr�ci�, po�o�y� na stole przyniesione kartki. - A ja przyjecha�am tu z Arles. Jestem w�a�ciwie z niejednego kraju. Ci�gle w podr�y cho� w nich wszys- tkich czu�am si� zawsze jak w domu. Wyobra� sobie, utrzymuj� si� z pozo- wania malarzom!!!! Ale od ciebie nic nie wezm�. Zostan� tylko kilka dni. Dobrze? - Bardzo dobrze - napisa� na tej samej kartce. Przyby�a� tu z po�ud- nia Francji wi�c ja b�d� tw�j Vin- cent i b�d� ciebie jeszcze malowa�! -Ile masz lat? - napisa�a. Wygl�da� na m�odego. Wysoki o spa- dzistych ramionach spod szerokiego karku jakby uprawia� jeszcze jaki� sport si�owy. Poda�a mu o��wek i nast�pn� kartk�. - Pi��dziesi�t pi�� - napisa�. Wsta� od sto�u i po chwili przyni�s� now� butelk� wina. Pogoda by�a wci�� ta sama, niebo nie sk�pi�o jasno�ci t�a, gdy tak k�amali o sobie siedz�c na ganku poch�oni�ci pisanym dialo- giem. I tylko w pracowni tkwi�a na p��tnie prawdziwa twarz prawdy. I tym razem poncz w butelce, te� by� prawdziwy. Oboje czekali kto pier- wszy ze�ga k�amstwo, kto pierwszy z�amie o��wek - co by�oby r�wnoz- naczne z podniesieniem g�osu. Ale - kto spotyka si� z kim� przypadkiem nie powinien by� zanadto szczery. Oboje wymy�lali jeszcze raz t� teo- ri�, nawet potem, siedz�c w g��bi domu na fotelach obok kominka. Pyta- �a go tym swoim r�wnym, okr�g�ym pismem o to czego jej nigdy nie po- wie. Nagle zapragn�a dowiedzie� si� najistotniejszego, wsta�a ze swego fotela i wysz�a na ganek, wolnym krokiem do ko�ca balustradki z de- sek. Skoczy�a. Le��c na ziemi zam- kn�a oczy, a potem us�ysza�a jego kroki, chodzi� po ganku tam i z pow- rotem m�wi�, naprawd� m�wi�, szuka- j�c jej powtarza� do siebie - Posz�a tak nagle posz�a ode mnie! - Widzia- �a go jeszcze jak zbieg� schodkami odwr�cony ty�em do miejsca w kt�rym le�a�a symuluj�c ma�y wypadek, zmie- ni�a zamiar w momencie, gdy ju� m�g� j� zobaczy�. Schowana z drugiej strony domu podejmowa�a wci�� nowe decyzje jak ma�a dziewczynka, kt�ra chce i nie chce zarazem. - K�am- czuch. K�amca - przetyka�a te swoje my�li jak dojrza�a kobieta. 2. Dzie� ko�czy� si�. Wida� to by- �o w rzece. Odbicie kawa�k�w wie- czornego nieba ze stoj�c� na brzegu kobiet�, to by�a ca�o��, kiedy opu�- ci�a brzeg zapad�a noc. Nolde Gauguin Vincent - jak wtedy siebie sk�ama� - zapali� �wiat�a w pracowni. Zami�owanie do malowania odkry� w sobie p�no, w trzydziestym roku �ycia po rozwodzie naraz zauwa�y� wszystkie kolory �wiata, nadu�ywanie czerwonego to pozosta�o�� tamtych czas�w. - Czas nie obfituj�cy w zda- rzenia dla mnie wa�ne nie p�ynie, wtedy tylko istniej�, a� do momentu dzia�ania si�, kt�rym si� przeciw- stawiam - filozofowa�. 3. Gwa�towne stukanie w drzwi. Oderwany od pracy i filozofii otwie- ra. - Zmarz�am pod tym oknem. Mia�am czas przebaczy� ci wszystko. - Co? - nie ukrywa umiej�tno�ci m�- wienia. - Nie wracajmy do tego, to ju� by- �o. Malujesz nowy obraz? - Mieszam w nim emocje z rozs�d- kiem. - Te� co�! - Pewnie jeste� g�odna? - Bardzo. - To zga� �wiat�a idziemy st�d. - Albo wiesz co! - Wracamy z powrotem. - Teraz ci powiem. Na imi� mi Amadea. - A ja Oliwer - wymy�li� szybko. - Wracajmy. Zapal �wiat�o. - Zostaniemy tu na noc. Przygotuj� co� do zjedzenia - powiedzia�. Mam tu wszystko co potrzeba. Czasami pracuj� w nocy. Wr�cili do wn�trza. Odszed� w r�g pracowni, gdzie by�o to wszystko, z maszynk� gazow� w��cznie. Odkr�ci� kran, ustawi� na niej czajnik. A ona by�a zaj�ta og- l�daniem obraz�w. - Maluj� abstrakcj�. To rezultat tego, �e nic o tobie nie wiem. Co zjesz? mo�e jajecznic� z boczkiem? - Daj co masz. - Spod �ciany wzi�� sk�adany ogrodowy stolik stawiaj�c go na �rodku pracowni. - Krzes�a te� s�, prosz� we� swoje. - Potem odwr�- cony do niej ty�em zaj�ty przyrz�- dzeniem jajecznicy pos�ysza�: - Wiesz, Ty tak malujesz jakby� r�- ba� drzewo. Ma�o brakowa�o a wypu�ci�by na�o�one na talerze jedzenie. W tym samym mo- mencie pos�yszeli gwizd czajnika. Postawi� talerze na stole i wr�ci� po herbat�. - Ju� to kiedy� s�ysza�em - powie- dzia�. - M�wi� mi to stary malarz taszysta. Istotnie, codziennie wy- ci�gam r�k� z t� siekier� zwan� p�dzlem. Bo tylko tak rozumiem to zdanie. Musz� rozpali� w sobie by nie sko�czy� przed zim�. O zobacz tamte obrazy pod �cian� maj� wsp�lny tytu� Piece. Za du�o gadam, wybacz. I jedz jajecznic�. - Kiedy tu przysz�am udawa�e� nie- mow� wi�c twoje s�owa odbieram teraz jak przyznanie do winy - odpar� a.- Studiowa�e� malarstwo. - Nie, jestem tak zwanym amatorem. - Sprzedajesz? - Musz�. Do niedawna pracowa�em w banku. - A jak widzisz tradycj�? - Ka�dy dzi�ki lepszemu - powie- dzia�. - Pij lepiej herbat�, bo co� mi si� zdaje �e udaj�c niemow� mia- �em lepszy pomys� na nasz� znajomo�� - doda�. - Mo�e chce ci si� spa�? Mam tu te� rozk�adane ��ko. Nie kr�puj si�. - Dzi�kuj� nie jestem �pi�ca. - Amadea! Pr�buj� sobie wyobrazi� kim jeste� naprawd�. - Napewno jestem konkretem - powie- dzia�a. - Pozw�l mi dotrwa� do rana a pozwol� ci �atwo si� domy�li�. Po- wiedzia�e� zdanie: Ka�dy dzi�ki le- pszemu, mo�na go tak�e zastosowa� do nas, jeste� lepszy �garz ni� ja - Oliwer! No lde Gauguin! - Ci�gle nie mo�esz mi wybaczy�, �e uwierzy�a� niemowie. Rzadko mi si� zdarza co� zrobi� dobrze. - Nie wy�wiec� si� te lampy? - spy- ta�a. - Jak si� mog� wy�wieci�? - Mog�. Tej nocy wszystko jest mo�- liwe. Spojrza� w jej oczy. A potem jeszcze raz. - Tak wszystko - potwierdzi�a. Na- pijmy si� wina! 4. �pi jeszcze, kiedy on gasi wszystkie lampy. Na polowym ��ku przy oknie pracowni na okrywaj�cym j� kocu pe�za jasne �wiat�o dnia. Patrzy w uko�czony przed chwil� obraz - mia�em tej nocy wszystko co lubi� - u�miecha si� w kierunku jej twarzy. - Mam wszystko - spogl�da w zamalowane p��tno. sen na jawie nie zdarza si� cz�sto obieca�a dzi� powiedzie� o sobie prawd� od lat osi�gam co chc� sposobem uda�em wczoraj niemow� gdy si� obudzi wola�bym by k�ama�a dalej prawda w ustach kobiety jest jak ot- warcie drzwi - wyj�ciowych. - Dzie� dobry - No jak? - Wyspa�am si� - Znowu �adny dzie�. Wsta�. Zaraz wr�c�. Wyjd� co� kupi� do jedzenia. - Sko�czy�e� obraz! Podoba mi si�! - Ciesz� si�. Poczekaj zaraz wr�c� 5. Teraz wraca z kilku sklep�w na- raz. Wyda� ostatnie pieni�dze. Chce ugo�ci� Amade�? Jej imi� to pewnie te� kolejne k�amstwo. Ale on te�, tak. Jest cz�owiekiem kt�ry my�li o w�asnej winie. Mija go samoch�d jeden, drugi, dwie ci�ar�wki z opuszczonymi plandekami. Rzadko je�d�� t�dy przez ��t�, br�zow� i krwistoczerwon� drog�. Nikt nie idzie. O tej godzinie nikt? O jest kto�. - Dzie� dobry - Co to panie, jaka� wystawa si� szykuje? - Rozumiem, tajemnica. Ostatni sa- moch�d wyjecha� spod pana domu. Biegnie, jeszcze nigdy w takim tem- pie nie pokonywa� tego �agodnego wzniesienia. Blisko otwartych jesz- cze drzwi pracowni wypu�ci� z r�k siatki z jedzeniem. Czyta list le��cy na stole na samym �rodku pustej pracowni. Dzi�ki za noc, by�e� dobry, ale Ka�dy dzi�ki lepszemu Amadea? Teraz opu�ci� pracowni� i usiad�. Wype�ni� sob� jedn� z kolein po sa- mochodzie. Zaniem�wi� naprawd�. T O R T 1. Dwadzie�cia cztery miliony sie- demset pi��dziesi�t tysi�cy funt�w. -Ile to dolar�w? - zapyta� Wincen- ty. - Nie wiem - odpar� kto� obok. - Chyba z czterdzie�ci miljon�w - us�yszeli z drugiego rz�du krzese�. Dzi�kujemy pa�stwu, aukcja sko�czo- na, zapraszamy na ma�y pocz�stunek. Do sali w domu aukcyjnym Christies w Londynie wniesiono tort z kopi� sprzedanego w�a�nie obrazu. Po przyje�dzie do Polski, a potem w rodzinnym mie�cie zaczepia� rodzi n�, znajomych i przyjaci�: - Jad�em podpis Van Gogha w lukrze nast�pnie jeszcze jeden s�onecznik. By�o to po sprzedaniu najs�awniej- szego obrazu �wiata. - AAAA - m�wili.- Gdzie to by�o? - W Anglii - powtarza�. Ale nikt nie spyta� jak smakowa� tort. Win- centy szed� wi�c nadal przed siebie ulicami, �cie�kami, biedny prowin- cjusz czuj�c jeszcze w ustach smak podpisu Van Gogha i nast�pnie jedne- go jeszcze s�onecznika. - Zanadto u�ywasz przys��wka Nas- t�pnie - skarci�a go znajoma polo- nistka,- zast�p to innym s�owem - powiedzia�a. Mimo tego, �e skorzysta� z tej uwagi przyjaciele unikali go, bo ile� razy mo�na s�ucha� tego samego, tym bar- dziej �e m�g� ich policzy� na pal- cach jednej d�oni. Zaczepia� wi�c przypadkowych ludzi i kiedy tylko uda�o mu si� nawi�za� z nimi rozmo- w�, wplata� w ni� za ka�dym razem to samo, umiej�tnie, �eby to co ma do powiedzenia jasno wynika�o z konte- kstu. 2. Mija�y dni. Unikali go ju� na- wet ci przypadkowi przechodnie. W ma�ym miasteczku, kt�re nagle tylko z nazwy przypomina�o swoj� wielk� przesz�o��, zmar� On Wincenty. Za trumn� sz�a nieliczna rodzina. - Chowamy oto cz�owieka - m�wi� ksi�dz - cz�owieka kt�ry z wielkimi tego �wiata lubi� przebywa� lubi� si� nimi otacza�. Drodzy moi kt� w swoim �yciu jad� taki kawa�ek tor- tu taki kawa�ek z podpisem Van Gogha i nast�pnie jeszcze jeden s�onecznik w lukrze.... - Nie tak prosz� ksi�dza - przerwa� stoj�cy nad grobem ch�opiec. - Tatu� m�wi� inaczej o tak: Kawa�ek tortu i - i jeszcze s�onecznik w lukrze. CZWARTY PAL Wyp�yn�� w jezioro, wbija� pale do cumowania ��dek. Wszystkie sosnowe kloce - te le��ce jeszcze na brzegu i te sponad burty jego �odzi - wyg- l�da�y jak spore, pracowicie zaos- trzone o��wki. Wielki m�ot, osadzony na jasnym, �wie�ym trzonku, le�a� w najdalszym punkcie zalanego do po- �owy pomostu. ��d� popychana jednym wios�em p�yn�a r�wno, tn�c spokoj- nie powierzchni� wody, a� do miejsca w kt�rym le�a� m�ot. Wreszcie zat- rzyma�a si� a schylony w niej cz�o- wiek d�wign�� jeden z opartych na rufie pali i z wyra�nym trudem zep- chn�� go do wody, opieraj�c o wysta- j�ce ponad ni� resztki zalanego po- mostu. Potem ustawi� ��d� r�wnolegle do drugiego brzegu jeziora, ostro�- nie po�o�y� w niej m�ot, odczeka� chwil� chc�c zebra� si�y i d�wign�� nast�pny pal. Sosnowy kloc zanurzy� si� z lewej burty celuj�c w grz�skie dno, ��d� przechyli�a si� w kierunku spychanego pala ale cz�owiek ju� wcze�niej przewidzia� taki moment i kiedy zgodnie z jego �yczeniem wspar�a si� na wystaj�cych deskach pomostu, odepchn�� lekko od burty wczepiony w dno kloc i obejmuj�c d�oni� such� jego po�ow�, schyli� si� po m�ot, p�niej ju� tylko poko- nuj�c hu�tawk� �odzi, przyci�gaj�c burt� do wbijanej pionowo so�niny ko�czy� pierwsz� robot�. T� pierwsz� so�nin� opuszczon� uprzednio - wy- gramoliwszy si� z �odzi wbi� z po- mostu tak by podtrzymywa�a jeszcze kraw�d� starej konstrukcji. By� ju� stary. W jego wielkich d�o- niach i rozro�ni�tych barkach czu� by�o jeszcze dawn� si�� - ust�powa�a ju� jednak rozwadze z jak� wykonywa� powierzone sobie czynno�ci. Odpoczy- wa� cz�sto, �cieraj�c pot wierzchem d�oni. Czerwcowe s�o�ce bieli�o w jeziorze nie rozwini�te trzciny. Mia� bia�� koszul� i podwini�te pod kolana ciemne spodnie - szcz�tki wspania�ego niegdy�, wizytowego gar- nituru - tak to sobie wyt�umaczy� obserwator z opadaj�cego �agodnie ku jezioru, trawiastego brzegu. Z lor- netk� przy oczach siedzia� patrz�c w starego o wielkich d�oniach i ta ca- �a praca tamtego wydawa�a si� taka prosta, �e a� kiwa� si� ca�y z deza- probat� gdy staremu podczas wbijania drugiego pala wypad� z r�ki m�ot a jego uderzenie o dno �odzi zamar�o w powietrzu. Pogoda by�a bezwietrzna, gdy sta- ry zn�w po kr�tkim odpoczynku zabra� si� do transportu trzeciego pala. Tym razem obaj musieli przeczeka� gwa�towne wzburzenie powierzchni je- ziora. Statek przep�yn�� blisko po- mostu i kiedy fala rozhu�tawszy ��d� starego zamar�a wreszcie w rzadkiej pianie brzegu stary ustawi� j� tak by zaklinowana mi�dzy wbitymi ju� palami zapobieg�a wszystkim niespo- dziankom, podczas trzeciej, ostatniej roboty. I zanurzy� i wbi� ostatni� so�nin�. W ko�cu uj�� wios�o i stoj�c w �odzi i w okularze lornetki pop�y- n�� do brzegu. Potem wyci�gn�� ��d�, zostawi� w trawie,a sam z m�otem i wios�em na ramionach odszed� w g�- r� brzegu. Mia� tam spore gospodarstwo i stary dom, wynajmowa� go zab��ka- nym tu �eglarzom. W nowym, murowa- nym, mieszka�, dziel�c z �on� i sy- nem prac� na gospodarce, a przed ka�dym sezonem zajmowa� si� pracami przy �odziach i przy tym starym, �eglarskim domu. Obserwator - Micha� Jeziorny - zbieg� z brzegu i siad� w pozosta- wionej �odzi. Stary w tym czasie opar� o bielon� �cian� domu m�ot i wios�o, wszed� w otwarte przed nim drzwi. - Usi�d� sobie - powiedzia�a kobie- ta. Na przysz�y raz Pawe� pomo�e. Bo nie m�g� wiedzie�, �e sta�a daleko przed ogrodzeniem lito�ciwie wpat- rzona w te jego wbijanie pali. - Pomost zosta� - zagryz� chlebem pierwsz� �y�k� podanej mu zupy. - P�jdziecie drugi raz z Paw�em - potwierdzi�a. Jeziorny zepchn�� ��d�. Drugi brzeg jeziora wyda� mu si� tak blis- ki, woda tak spokojna, wios�owa� d�o�mi, le�a� p�asko na dziobie. Nag�y podmuch wiatru zatrzasn�� drzwi domu starego. Nic nie wr�y�o gwa�townej zmiany pogody. Nag�e, wielkie krople deszczu przebija�y si� przez wiatr, wyskakiwa�y z pow- rotem odbite od wzburzonej powierz- chni wody. - Pawe� jest? - spyta� stary. Za- miast odpowiedzi trzask zamykanych drzwi. - Tato. To nie wy. Wiedzia�em! - Sta�o si� co? - Tam na starym pomo�cie cz�owiek - sapa� ch�opak. Mokry sta� na progu z trudem �api�c oddech. - Patrzcie, �eby co si� nie sta�o - rzuci�a kobieta gdy stary naci�ga� na siebie sztormank� z kapturem. Zamkn�a drzwi dopiero wtedy kiedy oni zbiegali ju� brzegiem. - Pawe�, �odzi nie ma!! - krzykn�� stary. W tym miejscu le�a� tylko sosnowy nie wbity przez niego pal. - �ci�gaj buty. Id� pomostem! - krzykn�� stary i dopiero wtedy dok- �adnie zobaczy� le��cego. - Wezm� go z pomostu! - zawo�a� wchodz�c w wo- d�. Ch�opak przeszed� po ca�ej cz�- ci drewnianej konstrukcji. Le��cy poruszy� lekko g�ow�. - �yje! - wo�a� ch�opak przyci�ga- j�c ku stoj�cemu w wodzie ojcu prze- si�k�e wod� cia�o tamtego, kiedy je przyci�gn�� reszta nale�a�a do sta- rego, a on ch�opak jeszcze musia� usi��� na mokrym pomo�cie. A potem wsta� i powl�k� si� za ojcem. Deszcz zel�a� wieczorem. Stary rozwi�zywa� zagadk� zdarzenia. Sie- dzieli przy piecu na kt�rym suszy�y si� ich zmoczone ubrania i gdzie ko- bieta rozwiesza�a rozmi�k�e �achy nieznajomego. - Zabra� ��d�. Nie mia�a wios�a. - dedukowa� stary. - Czemu? - spyta� ch�opak po raz pierwszy. - Chcia� na drugi brzeg. Spad�a bu- rza i .... - Czemu? - przerwa� ch�opak po raz drugi. - Czemu. Czemu. Z drugiego brzegu bli�ej na kolej. To obcy. Wywali� si� bo nie dop�yn�� i znios�o go na pomost. P�ywa� potrafi. Ale to nie �adnie Pawe� ku. Jak si� obudzi nie gadaj z nim. Obudzony s�o�cem zza szyby uni�s� si� na �okciach - w obcym ��ku, okryty do po�owy kocem, w wielkiej izbie o bia�ych �cianach. Odwr�ci� twarz ku oknu i naraz, przypomnia� sobie miejsce. Tylko miejsce. Poczu� g��d. Zauwa�y� st�, na zydlu obok ubranie, na stole kubek i talerz. Podni�s� si� i wsta�. Wypi� mleko i poch�on�� smarowany grubo smalcem ca�y chleb. Ubra� si� po drugiej stronie okna siedz�c w roz�o�ystym krzaku. - Ty Magda nic nie gadaj. On musi to zrobi�. Nic mu si� nie sta�o, zmarz� wczoraj tylko porz�dnie. - Pawe�! zanie� tam jeszcze m�ot i wr�� zaraz, b�d� w starym domu! Kobieta te� odesz�a w g��b podw�- rza i obserwator z krzaka odetchn�� g��boko i kiedy wracaj�cy z nad je- ziora ch�opak tak�e nie wszed� do domu z otwartym oknem - obieg� ogro- dzenie i zbieg� z brzegu ku wodzie. Pal nie by� ci�ki, a i m�ot nie wa�y� tyle ile tamten starego. Pobi- jany z pomostu niewprawnymi przecie� uderzeniami, zag��bia� si� jednak w grz�skie dno jeziora. Nie poruszo- ny nawet sprawdzaj�c� go r�k�, tkwi� potem jak znak tch�rzostwa i dow�d na istnienie sumienia Micha�a Je- ziornego, sprawcy tego ca�ego zaj- �cia - bli�szy ni� tamte trzy wbite dalej od brzegu, czwarty pal, jesz- cze jeden do cumowania ��dek. POWR�T DO NIKOGO. Popatrz m�j synu jak ko� pije - trwa ze swym wspaniale opuszczonym �bem - jak kot wiele razy myje �apki i sier��. We� szk�o powi�kszaj�ce - woda gdzie pije ko�, koci j�zyk, sier�� i �apki przes�oni� ci wszys- tko inne, koniowi urosn� skrzyd�a - zaczniesz pisa�. Wiesz - kiedy� i ja chcia�em by� pisarzem, ale twoja Matka wyrazi�a swe obawy w niezwykle mi�ych s�owach. - Psu na bud� ta twoja pisanina. - Dzi�kuj�, pies b�- dzie wreszcie mia� gdzie mieszka� - powiedzia�em. I tak o to zosta�em dla niej synu architektem psiej bu- dy, ale pami�tam tytu�y powie�ci nie uko�czonych nigdy. Tylko raz twoja Matka w przyp�ywie dobrego nastroju - Taki z ciebie pasjonat - powie- dzia�a, a ja - �e nigdy nie niszcz� tego co napisz� bo pasjonat to prze- cie� choleryk. Odwr�ci�a si� wtedy na pi�cie - jak nie pami�tasz mia�a to w zwyczaju, kiedy inaczej reago- wa�em na jej s�owa. A mo�e we mnie zawsze �ar� si� ten pasjonat z ar- chitektem psiej budy. Ale dzi�kuj� za los jaki da� mi t� kobiet�. By�- by� zupe�nie inny. Ojcze. Dwa tygodnie temu pozna�em w�asn� Matk�. Odby�o si� to na ulicy w Am- sterdamie. Pozna�a mnie przez podo- bie�stwo do Ciebie. Poprosi�em by odwr�ci�a si� na pi�cie, nie by�a tym zdziwiona. Pisz Ojcze, pozw�l mi �y�. Mama nie m�wi wiele o Tobie i zawsze odwraca si� na pi�cie, kie- dy chc� wiedzie�. Tego nie lubi�, jestem jednak cierpliwy - w ko�cu nie musi opowiada� mi o Tobie bez przerwy. Znam dok�adnie jej twarz. Matk� - pomyli�em kiedy spotkali�my si� pierwszy raz na mo�cie pod mu- zeum. Matka. Jestem twoja Matka - powiedzia�a. Weszli�my do muzeum i wtedy sam u�y�em s�owa pi�kno. Na- pisz mi gdzie nauczy�em si� m�wi�, czyta� i pisa�. Czy ja wog�le kiedy� by�em? architekt buda pies choleryk ko� skrzyd�a kot pisarz powie�� list pi�ta wypisa�em to co pami�tam z Twojego listu Ojcze. Reszta przysz�a sama. A najwi�cej nauczy�em si� w muzeum. Chodzi�em od obrazu do obrazu i nag- le zrozumia�em sens Twojego listu. Kto� obok powiedzia� Sztuka i spoj- rza�em na Matk� zupe�nie inaczej. Nie, nie pisz Ojcze tego o co prosi- �em. B�d� chodzi� po muzeach i sam dowiem si� o sobie. A potem jak pro- si�e� zaczn� pisa� i mo�e uko�cz� nie doko�czone przez Ciebie powie�- ci. Piszesz do mnie z Polski. Teraz wiem dlaczego jestem w Holandii. Tu jest taki obraz Kobieta czytaj�ca list. Ten pierwszy list od Ciebie b�d� czyta� tak d�ugo jak ona. �R�D�O Le�a� p�asko na pokrytej brunat- nym igliwiem le�nej ziemi, brod� mia� opart� na skrzy�owanych r�kach, a wysoko nad nim szumia� wiatr w ko- ronach sosen. Brakowa� mu cal, mo�e dwa do sze�ciu st�p wzrostu, by� pot�nie zbudowany, a gdy szed� prosto na ko- go�, patrz�c nieruchomo spode �ba, z pochylonymi nieco plecami i wysuni�- t� g�ow�, przypomina� nacieraj�cego byka. Spoza zas�ony krzak�w otaczaj�- cych �r�d�o Wytrzeszcz patrzy� na cz�owieka, kt�ry pi� wod�. W chwili gdy m�czyzna ukaza� si� na otwartej przestrzeni b�onia, ujrza�a go w ob- t�uczonym kawa�ku lustra i si�gn�a po karabin. R�wnocze�nie us�ysza�a rozw�cieczony szept. - Jezus Maria dziewczyno, czy� ty zwariowa�a? Potem by� zapach rozgniatanych wrzos�w, szorstko�� przygi�tych �o- dyg nad jej g�ow� i s�o�ce �wiec�ce w zamkni�te oczy. Jej zachowanie by- �o dziwn� mieszanin� �mia�o�ci i l�- ku. Pocz�tki ulubionych lektur po��- czone mog� stworzy� jeszcze jedn�. Hemingway Conrad Faulkner Clifford. Komu bije dzwon. Azyl. Lord Jim. To �r�d�o. Tomasz Judym wraca� przez Champs Elysees z Lasku Bulo�skiego. Ogary posz�y w las. Echo ich grania s�ab�o coraz bardziej. Ockn�o si� zn�w zimno targaj�ce wn�trzno�ci, co raz wraz jak toporem rozr�bywa�o g�ow�. P�aski i nagi kawa� ugoru, otoczony niskim, krwawoczerwonym murem, spi�- tym ci�kimi fortecznymi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi stercza- �y d�ugie i r�wne szeregi �elaznych krzy�y, wysz�ych jakby spod jednego odlewu. Skr�ci� na miejscu i wszed� na wielki dziedziniec. W cieniu przytulonych do wielkiego muru, w kt�re zanurzy� si� niby w g��bie wody, dotar� do g��wnego wej�cia i znalaz� si� w ch�odnych salach pierwszego pi�tra. - S�ucham Pana? - Przepraszam czy tu mo�na? - Mo�na. Oto pok�j. B�dzie Panu w nim dobrze. - To szklany dom? - Taki jak Pan sobie wymarzy�. Mro�ne powietrze poranku drga�o czystym, d�wi�cznym i po�piesznym dzwonieniem sygnaturki ko�cielnej Ave-Maria-gratia-plena! �eromski. Berent. Ludzie bezdomni. Wierna rzeka. Pr�chno. W �rodku wy my�lony jaki� dialog. To choroba. Bezczelno��. Chc� si� pod��czy�. Ka�dy dzi�ki lepszemu - twierdz�. KRYSZTA�. - Amerykan. Ty wiesz jak jest! By� Polakiem i nie wiedzia� za co dosta� taki silny cios w szcz�k�. Kiedy wsta� z jezdni, nie by�o niko- go, si�gn�� do wewn�trznej kieszonki swojej sk�rzanej kurtki. Nie by� to napad rabunkowy, wieczne pi�ro z ma- �ymi literkami w j�zyczku nakr�tki wisia�o wpi�te w sk�rk� p��tna. - Dlaczego Amerykan? - Nie wiem, to te literki z pi�ra - U.S.A. Kto� musia� widzie� jak pisa- �em nim w szkole. To kto� z moich kumpli, politycznie u�wiadomiony. Min�� rynek, ulic� �wi�tej Anny. Zawsze m�wi� Szko�a. Inni ucz�szcza- li na wydzia� poszukiwawczy Techni- kum Geologicznego. On chodzi� do szko�y. - Wypatrzy ci� tam siedz�cego w �a- wie, miej szeroko otwarte oczy - dialog z sob� wyprowadzi� go na schody uczelni. - Wszystko jedno z kim si� uczysz - ale� wcale nie - pos�ysza� podczas wyk�adu. Rozmawia�o dw�ch w zielo- nych bluzach. - Kochany. Wylicz mi okresy ery Pa- leozoicznej. - g�os profesora zag�u- szy� tamtych. - Kambr Ordowik Sylur Dewon Karbon Perm. - A teraz wy! To samo tylko w Mezo- zoiku! Ten wy�szy: Trias Ni�szy: Jura I zn�w wy�szy: Kreda - Pozw�lcie do mnie. We�cie kredy i prosz� - Schemat kryszta�u. Ale przedtem - powiedzia� profesor - dajcie jakie� pi�ro - poprosi� ot- wieraj�c dziennik. Ten wy�szy: Zaraz przynios� Ni�szy: Amerykan ma takie �adne �wieci jak kryszta�. Wyprzedzi� tamtych i sam poda� sta- remu. - U.S.A. - przeczyta� prof i nagle odwr�ci� si� wraz z krzes�em w kie- runku tablicy w kt�rej Wy�szy ryso- wa� schemat. Uzasadnij Schemat Arogancie! - krzykn��. M ATURA. Zarosn� dopiero wtedy, gdy przej- dziesz - m�wi�a droga le�na. Czeka� zaczajony w sobie na pier- wsze s�owo, kt�re wywiedzie dalszy ci�g. S�ysza� g�os, kt�ry powtarza� si� �wiat�em. Wojownicze litery - stra�e ka�de- go zdania ju� przewidzia�. Talertt pole bitwy przed nim rozes�a�. Takie zdania to foremki do zabawy w doros�o��. Pisarze profesjonalni s� wtedy daleko. Nie patrz� na wyl�- gaj�ce si� w�a�nie pokolenie lite- rackich kurczak�w. Pisz� nawet lewy- mi r�kami a tu - zabawa w�asn� wyo- bra�ni�, a tu szepty ziaren pisar- skich w pierwszych zdaniach dyktanda na temat - Przytocz przez siebie wy- my�lony pocz�tek - im bardziej nie u�wiadomiony tym lepiej. Taki b�dzie temat maturalny - m�wi profesorka w kt�r� kurczaki literatury wierz� jak w cia�o niebieskie. - Te puste �awy to po krytykach - m�wi. Matura. Z balkon�w do sali podaj� �ci�gi z najbardziej wymy�lnymi po- cz�tkami. Tak dzieje si� prawdopo- dobne. Profesorka ma powi�kszaj�ce oczy. Chodzi mi�dzy stolikami, jest podob- na troszk� do tych kobiet spod p�dz- la Jacka Malczewskiego - pachnie wiosn�. Jej imi� brzmi kiczowato Nadka - spieszczenie od Nadziei. - Kiedy kto� z was wygra, przetrwa- cie wszyscy - m�wi nadzieja przez szk�a. Wskazuje jednocze�nie wielki kosz w rogu sali. - To na rzeczy nie udane, do kt�rych przyznacie si�, mimo �e da�am wam wolno�� pisania. Nie wierz� w poczucie samozadowole- nia. Pami�tajcie, m�wi� �e umr� os- tatnia. Kto�. Poeta siedz�cy przy ostatnim stoliku od okna napisa� i wr�czy� profesorce wiersz: gdy w Twoich rz�s histori� p�jdzie mego spojrzenia zbrojny czyn kt�rego nigdy nie powt�rz� Niebo przetopi oczy w szyn stalow� dal gdzie ginie wzrok O�lepn� g�upi w tym zdumieniu �e si� imieniem twoim chwal� A tyle jeszcze do zrobienia Nie pozwiedza�em tylu kraj�w M�w kto ostatni niewidomy Map� nazywa� twoje cia�o. SZPITAL. Stary pisarz: Gdy umr� B�g zostanie. Ka�da moja ksi��ka to testament. Zapisuj� w nim wszystko wam i Bogu Pani redaktor po �mierci b�d� drzewem przyjdzie Pani pod drzewo? Piel�gniarka: - Przyjd� Stary pisarz: Kiedy moje kolory b�d� soczyste wtedy prosz� przyj��. Piel�gniarka: - Odchodz�. Stary pisarz: - Dok�d? Lekarz: Przyjechali po ni� z telewizji Stary pisarz: A mo�e posz�a. Trzeba si� po�pieszy�. Ona jest jak i lustracja do mojej tw�rczo�ci. Piel�gniarz: - Umar�! Lekarz: - Jaki pi�kny dzie�! (otwiera okno) DEBEL. - Wysoki ten Triangul - powiedzia� i zadar� g�ow�. Mia� dwa metry wzrostu i smutek w oczach. - Na g�rze b�dziesz weselszy - po- wiedzia�em - Wchod� pierwszy. Zoba- czymy morze i statki. Podchodzi�em tu� za nim trzymaj�c si� belki. Z pi�tego szczebla, d�u- gie nogi mojego brata unios�y ci�- ki, niewidzialny o��w. - Wy�ej, wy�ej, �mia�o - krzycza�em d�gaj�c go czo�em w po�ladki - Zoba- czymy morze! - Tyle razy widzia�em te cholerne morze! - zawo�a� z dziesi�tego szczebla. By�em bezlitosny w momencie kiedy g�rowali�my nad czubkami niewysokich drzew: - Wy�ej, wy�ej, naprawd� od- wa�ny jeste� wtedy gdy si� boisz - filozofowa�em. Le�li�my jak na szafot. Przekazy- wa� mi swoje dr�enie �ydek, a prze- cie� nie ba�em si� wcale. To on chcia� opanowa� ten sw�j l�k wyso- ko�ci. Wr�cili�my na ten Triangul po dwudziestu latach - pami�tam jak mi kiedy� zazdro�ci� odwagi. W �yciu sz�o mu jak po ma�le, odwrotnie ni� mnie, ale przez te lata nie zapom- nia� jedynej swojej pora�ki. - Trzymaj si� stary - powiedzia�em g�o�no gdy dr�enie jego dwumetrowego cia�a udzieli�o si� szczytowym des- kom galeryjki. - Nie patrz w d�. Patrz przed siebie. Prawda jakie pi�kne cholerne morze!? - Nie zmiennni�o siii� przecie� oddd tamtego czasuuu - wyj�ka� usi- �uj�c by� dowcipny. - Uwa�aj bo obaj spadniemy - dygo- ta� ca�y trzymaj�c okalaj�c� go bel- k� - dobra z �azimy^powiedzia�em. Usi�owa�em mu pom�c kiedy odwr�- ci� si� opuszczaj�c nog� na szcze- bel. - Ja sam, ja sam, odejd�, zostaw mnie! - krzykn��. Ostro�nie noga za nog� schodzi �o te sze��dziesi�t lat z tych trzydziestu szczebli triangula z dwudziestu lat zazdro�ci o moje ekwilibrystyczne sukcesy - Tylko nie m�w nic mojej �onie - powiedzia�o weso�o na ziemi. - To sprawa mi�dzy bra�mi - doda�o. - Nie interesowa�em si� dot�d twoim �yciem teraz opowiedz mi o sobie. Mo�e masz jakie� potrzeby? - us�y- sza�em. TRAMPOLINA. Raz dwa trzy cztery pi�� sze�� siedem osiem dziewi�� dziesi�� jede- na�cie dwana�cie trzyna�cie czter- na�cie. Na murawie lotniska sta�o nas siedmiu, ka�dy mia� dwa palce w g�rze. Jacek odlicza� poma�u wreszcie szturchn�� Ma�ego w pier� - Na ciebie wypad�o. Ty si� zabi- jesz. Ale uwa�aj �eby to nie by�a prawda! Weszli�my rz�dem do wn�trza. Po chwili nasza stalowa trampolina ru- szy�a i nawet nie czuli�my jak na- biera wysoko�ci. Skakali�my z od- wrotnej kolejno�ci - pierwszy z lot- niska by� si�dmy w powietrzu, strze- la�y dono�nie rozwijaj�ce si� czasze spadochron�w - Tylko sze�ciu. Nie zapomnimy Ma�ego. Raz dwa trzy cztery pi�� sze�� siedem osiem dziewi�� dziesi�� jede- na�cie dwana�cie - grali�my potem w sze�ciu z tym samym niewyja�nionym uporem. A teraz sam odliczam. Ta gra w marynarza kto si� zabije to m�j pomys�. Teraz chodz� i g�o�no gadam do siebie. Ludzie my�l� �e jestem nie ten. Najgorzej si� czuj� jak wysoko nade mn� przelatuje samolot. KAC. Idziesz ulic�. Le�y mi�kie i �mier- dz�ce. Ale spr�buj wymin�� nazw� te- go. Zw�aszcza �e powtarza si� co pi�� minut, w praktyce i w teorii co pi�� minut ten symbol bytu. Nie �y- cia to ur�ga okre�lenia wszystkiego. A �ycie to wszystko do czego jeste�- my zdolni. W ko�skim - to przecie owies. W krowim trawa tyle �e, inny zapach, zapaszek. A my - dobrze �e jeszcze nie zostawiamy tego na uli- cy, robimy to po lasach, jeszcze w nas jest troszk� wstydu. To ma r�ne nazwy,ale jak ci m�wi� chcia�bym ich unikn�� bo �mierdz� i tak wszystkie. Kiedy� w lesie na pierwszym drzewie kto� przylepi� star� gazet� do kory, jak my�lisz czym? Swoim Gie. No wi- dzisz nie mog� wymin�� nazwy. Gdybym go spotka� przyklei� bym mu na czo- le. Moim. Zrobi�bym to w imieniu smreka i swoim. Stary! Nie wiem po co ludzie ucz� si� czegokolwiek, ka�da nauka ma przecie przes�anie humanistyczne. Przepraszam �em ci� zaczepi� stary ale widz� ci w oczach cz�owieka, jestem dzi� przynapity, to dlatego �e chcia�em si� odkazi� widz� jed- nak, �e za ma�o bo wci�� my�l�. No co stary. Wstrz�sn��em tob�? Wstrz�sn��em! LISTA. Weszli�my tam wtedy, �wiat�o pa- da�o z ty�u, wi�c sz�y tak�e nasze cienie z przeciwleg�ych �cian - przechodzi�y z pokoju do pokoju po- tykaj�c si� o sprz�ty tak jak my, bo nie patrz�c pod nogi zapominali�my o ostro�no�ci. Cienie kurczy�y si�, aby zn�w wyrosn�� ponad miar�, nasze g�owy sun�y po sufitach jakby osob- no, wy�amane z ca�o�ci, czasem zni- ka�y by pojawi� si� znowu. Pami�tam jak kt�ry� z cieni wyci�gn�� przed siebie r�ce, po��czy� kciuki obu d�oni w idealn� szyj� i �ebek or�a, zwija� to zn�w rozwija� po pi�� pal- c�w po obu stronach �ebka - tak ba- wili�my si� kiedy� w dzieci�stwie - ale wtedy to by� znak, wywo�anie ce- lu naszej tam wizyty. Pami�tam jak znalezionym w kieszeni kluczem otwo- rzy�em drzwiczki jednej ze znajduj�- cych si� tam szafek, wysun��em w�sk� szufladk� w kt�rej znalaz�em papier - bezb��dnie wiedzia�em, �e to ten z kaligraficznie wypisanymi nazwiskami jakby kto� upaja� si� nimi przed u�yciem ich w wiadomym celu - pato- logiczny inkwizytor z niebieskimi oczami. - Wy��czyli �wiat�o - rozpozna�em g�os Anny nim wycofali�my si� ju� bez �adnych przeszk�d, bo zapami�ta- li�my wszystkie sprz�ty na naszej drodze. - Czy to naprawd� wszystkie nazwis- ka? - pyta� Bodzio tamtych. Nie wiedzia�em, �e w tym wn�trzu, ka�dy jak ja wysun�� szufladk� wyj- muj�c z niej tekturowe pude�ko. W mojej nie by�o go. Pami�tam, �e by- �em dziecinnie zazdrosny, ale kiedy kto� odwr�ci� swoje do g�ry dnem i przeczyta� na odwrocie: Otwieraj�c wyzwoli� Pan migawk� aparatu Zaraz spodka Pan/pani cz�owieka Prosz� mu odda� pude�ko nie stawia� oporu i tak to jest kopia Pana/pani twa- rzy - - poczu�em si� l�ej. Zastanowi�o mnie jednak, co innego - kto� dba� o formy. To per pan/pani u�yte by�o przecie� w niecnym celu. Niekt�rzy przeczytali ten napis ju� po otwarciu pude�ek, czekali grzecznie na tego kogo� kto im je odbierze. - Zniszcz� to pude�ko. I tak maj� kopi� mojej g�by - powiedzia� naiwny Bod�io i uni�s� nog� by to zrobi�. W tym momencie z pobliskich krzak�w ten facet podobny do pancernika i znowu zaskoczy�y mnie s�owa skie- rowane tym razem do Bodzia - Niech Pan tego nie robi.- Zacz�� od niego, a potem odebra� wszystkim pude�ka i zatrzyma� si� przy mnie. - Ja nie mam - powiedzia�em. - Jak to? - spyta�. - Po prostu, nie mam. Nie MAM. Spojrza� mi w oczy. - Wyrzuci�e�? - Przysi�gam �e nie! I nagle ten facet zacz�� p�aka�. Nigdy nie wiedzia�em, �e tacy wog�le umiej� to robi�. Nie p�aka� dyskret- nie, widzia�em ma�e kryszta�ki �ez, nim si� pochyli� i rozpocz�� prze- szukiwanie trawy na ca�ej d�ugo�ci do krzak�w i z powrotem. Stali�my patrz�c z niedowierzaniem na t� po- t�n� zgi�t� sylwetk�. - Nie mia�e� pude�ka - odezwa� si� Bodzio, a tamci potwierdzili - Nie mia�. Nie mia�. - Kto� za nim stoi - odezwa� si� Jan. - Gdybym wiedzia� �e taki mazgaj zniszczy�bym pude�ko - powiedzia� Zygmunt. - Czemu wog�le brali�cie stamt�d te pude�ka? - spyta�a Maria, gdy usied- li�my w trawie. - Pewnie my�leli�cie �e s� w nich wasze ordery, co! - Ale ty te� odda�a� mu swoje! Wyj��em z kieszeni p�aszcza list� naszych nazwisk i podar�em na oczach wszystkich, podpali�em zapalniczk�. - Wiecie co. W dobie komputer�w ta- kie pude�ka! Kto� si� nam�czy�, �eby je zrobi�. Stara dobra technologia. - A mo�e to bluff i kto� nas tylko straszy? - Dlaczego w takim razie ten facet p�aka�? - W�a�nie. Dlaczego p�aka�? IMPRESJA. Inter arma silent Musae. Wcale nie. Muzy wszystkie razem. Istny alert muz. Wy�ej wojna bezkrwawa, bardziej beznadziejna bo walcz� zwy- ci�zcy. I nie s�ysz� wo�ania o po- moc. Muzy oddaj� krew pokonanym. Tha- lia uporczywie powtarza s�owa, zda- nia skojarzenia. Budzi pokonanych z transfuzyjnej �pi�czki. M�wi - nikt nie czeka czy�cie tak jakby mnie nie by�o. Ka�dy z was nie jest mn�, jest sob�. I krwi� swojej muzy. DEBIUT U MIRAZYNSKIEGO. Horyzont. Niebo i ziemia zastyg�y w tej dalekiej od nas linii. Przyz- wyczajamy si� do drgaj�cego powiet- rza. Wypatrujemy jakiego� dziania si�, najch�tniej czego� co mia�oby cechy ka�dego pionu - solidno�� pod- stawy i nadane ju� przez nas r�ne inne przymioty. Je�li oczekiwania literatury s� takim horyzontem to solidne podstawy pionu s� niczym in- nym jak wytrwaniem cz�owieka na sta- nowisku pisarza i odwrotnie, ta od- wrotno�� jest wa�niejsza. Autor "Mizerykordii" ani na jot� nie wymy- ka si� spod w�adzy tytu�u tego swo- jego pierwszego opowiadania w zbio- rze, jego bohater ma pi�kn� �on�, samoch�d, dom. Nie on jednak zapra- cowa� na to wszystko, tak mu si� ja- ko� uda�o. To co od czasu do czasu zarabia przypadkowo i bez wiedzy os�b niepo��danych, co pozwala mu unika� przykro�ci, wystarcza - �ona, znana aktorka te� pracuje na siebie i te� unika przykro�ci. On zastana- wia si� jednak - dlaczego? Dlaczego �ycie nie wymaga od niego czego� wi�cej. A co b�dzie kiedy nagle wszystko przestanie by� pasmem powo- dzenia, nawet rozkoszy, czy b�dzie umia� czy b�dzie m�g� zmieni� sk�r�? Tytu�owa Mizerykordia to w�a�nie spos�b my�lenia bohatera, to jedno- cze�nie prawdziwy �redniowieczny sztylet schowany na dnie szuflady. Tu z�api� autora za s�owo. Prze- cie� prawdziwy hedonista boryka si� z trudno�ciami, do�wiadcza b�lu i dopiero stamt�d, z dna takiego do�wiadczenia staje si� sob�. Z ch�- ci� przeczyta� bym wi�c t� opowie�� w�a�nie od ko�ca gdzie Hazard (nazwisko bohatera) nie przychodzi na gotowe. Autor nie ko�czy nawet opowiadania mi�osiernym ciosem szty- letu. Ten pion, na tle horyzontu, o kt�rym m�wi�em na wst�pie, chwieje si�. Oczywi�cie s� w tym opowiadaniu - jak i w nast�pnych: Laputa�czyk, Mojra, Momus, przeb�yski prawdziwego pi�ra ale .... A mo�e ja jestem ten Momus - krytyk szukaj�cy dziury w ca�ym. I zn�w pos�u�� si� cytatem teraz z tego os- tatniego opowiadania: - i wymierzy� mu cios, a potem taki sam i znowu - To dla twojego dobra - powiedzia�. - Zamieszcz� to - rzek� Mira�y�ski. To przecie tw�j pierwszy elaborat krytyczny - rzek�. - Ksi�gowo�� wy- p�aci ci jutro - powiedzia�. CZ�OWIEK O KILKU INSPIRACJACH. - Nie graj pan niczego - powiedzia- �a. Wypuszcz� te konie, a ludzie zza barierki i tak to odbior�, chyba �e umie pan zag�uszy� tabun. Co? No wi- dzi pan. Niech pan tylko siedzi i trzyma d�onie na klawiszach, tro- szeczk� pochylony jakby pan gra�. Pogoda jest wspania�a, nie b�dzie pada�o. - Co? Nie ma mowy, artystk� jestem tu ja, pana tylko anga�uj�. Nie b�j si� cz�owieku, ludzie przyjd�. Zw�aszcza, �e tego jeszcze nie by�o. A jakby to nie poskutkowa- �o, poka�� co mi B�g da� - jestem okaza�a prawda? Spojrza� - m�wi�a prawd�. Zacz�� �a�owa� �e nie zobaczy, bo oto zbie- rali si� pierwsi zainteresowani for- tepianem na polanie - niekt�rzy wo- �ali - O Fortepianista! Dziewczyna skierowa�a si� w kie- runku boks�w stajennych, po chwili wyzwolone, przestraszone czym� araby r�nej ma�ci przegalopowa�y przed fortepianem, potem jeszcze raz i jeszcze raz t� sam� tras� w obie strony. Coraz wi�cej ludzi stawa�o przy barierce, coraz wyra�niej s�y- cha� by�o oklaski. On zacz�� gra� wbrew sobie, wbrew artystce, kiedy� nie mia� poj�cia, �e potrafi. Us�y- szeli jego forte z koncertu Czajkow- skiego, mimo �e tabun zawr�ci� jesz- cze raz - gra�, by� przecie� w niecodziennej sytuacji - a o to w�a�nie chodzi - liczy si� zwyci�s- two w niecodzienno�ci. Kiedy ludzie zacz�li domaga� si� bis�w, od strony stajen bieg�a zdy- szana artystka. Mia� wra�enie �e za- raz odpadn� jej te dwie wielkie, mi�kkie kule, �e oderw� si� spod bluzki. - Dzi�kuj� - wysapa�a. - Pan �wiet- nie udaje wirtuoza, obserwowa�am pa- na z daleka. Musz� co� powiedzie� przez ten mikrofon do tych ludzi, zaraz wr�c�. - Prosz� pa�stwa - us�ysza� - Konie s� ju� zm�czone. Dzi�kujemy za tak liczne przybycie. Nazywam si� Blanka Pieczerska. Zapraszamy jutro o tej samej porze. Dzi� bis�w nie b�dzie. Uczestniczyli�cie pa�stwo w prezen- tacji sztuki. - P�jd� si� przebra� - powiedzia� do siebie. By� ubrany na czarno, w krawacie. S�o�ce przypieka�o, zreszt� i bez tego chcia� odej�� ukry� si� w cieniu, prze�y� to jesz- cze, przyzwyczai� si� do my�li, �e o to jego marzenia z dzieci�stwa co do gry na fortepianie spe�ni�y si� i to w tak niecodzienny spos�b. Przed trzema dniami dogoni�a go na ulicy Blanka Pieczerska da�a mu czas do zastanow