3485
Szczegóły |
Tytuł |
3485 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3485 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3485 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3485 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Tiptree, Jr.
Po�r�d �ycia
Wiosn�, kiedy Amory Guilford sko�czy� czterdzie�ci pi�� lat, objawi�
si� pierwszy symptom jego �miertelnej choroby.
�ona us�ysza�a, �e si� poruszy�. Kiedy spojrza�a, siedzia� na brzegu
��ka, trzymaj�c g�ow� w d�oniach.
- Co� nie tak, kochanie?
- Nie... nie chce mi si� ubra�.
Usiadta.
- Dobrze si� czujesz? Nie powinni�my byli siedzie� tak d�ugo u
Blairs�w.
- Nie o to chodzi. M�wi� ci, po prostu nie chc� si� ubiera�.
- Ale...
- Jestem chory i zm�czony na sam� my�l o ubieraniu. Spodnie: lewa noga
w nogawk�, prawa do g�ry i w nogawk�. Zrobi�em troch� rachunk�w. Mo�na
spokojnie powiedzie�, �e wliczaj�c przebieranie przed kolacj�, robi� to
czterysta razy rocznie. To jest cztery tysi�ce w ci�gu dziesi�ciu lat -
szesna�cie tysi�cy razy do dzisiaj. Dodaj do tego przebieranie si� w
stroje sportowe, bryczesy. Jestem pewien, �e dot�d w�o�y�em na siebie
spodnie ze dwadzie�cia tysi�cy razy. Jestem tym zm�czony. Znudzony! I
zapomnia�em o pid�amach. Kolejne szesna�cie tysi�cy!
- Poprosz� Manuela, �eby pom�g� ci si� ubra�, kochanie.
- Nie. N i e c h e � , �eby Manuel pomaga� mi si� ubiera�. Nie chc� si�
ubiera�, jestem znudzony ubieraniem, to wszystko... Czy wiesz, co by si�
sta�o, gdybym poszed� tak jak jestem do biura?
- O, nie...
- Powiem ci. Wszyscy powiedzieliby "Dzie� dobry, panie Guilford", jakby
nie sta�o si� nic dziwnego. A gdybym podszed� do komputera, wywo�a� par�
przypadkowych pozycji i usiad� wpatruj�c si� w nie z my�l�cym wyrazem
twarzy, Tony mia�by ju� Georga na modemie, zanim zd��y�bym powiedzie�
jedno s�owo. I to wszystko, co by si� sta�o, poza tym, �e p�niej, tego
samego dnia w�a�nie te akcje podskoczy�yby odrobin�, a to dzi�ki jakiemu�
przeciekowi, kt�ry istnieje w firmie, a kt�rego jeszcze nie wykry�em...
Naprawd� mam ochot� to zrobi�. Tylko �e zaraz pani Hewlett zadzwoni do
Petersa, �eby przyni�s� mi ubranie, wi�c i tak b�d� je musia� w�o�y�. Tak
jak zrobi�a, kiedy odkry�a, �e ci�gle jeszcze mam na sobie smoking...
Bo�e, jak ja jestem z n u d z o n y!
- Ubieraniem si�? Kochanie, mo�e przyda�by ci si� urlop?
- Nie, nie potrzebuj� wakacji. Poza tym do tego te� trzeba si� ubra�.
Ale w tym momencie ju� �artowa� i szed� w stron� garderoby, gdzie
Manuel czeka� z garniturem. Wszystko jako� min�o.
Kolejny symptom pojawi� si� kilka miesi�cy p�niej i by� znacznie
powa�niejszy.
- Amory, kochanie, co robisz o tej porze w domu? Zapomnia�e� czego�?
- Nie, po prostu nie jestem w stanie stawi� czo�o pracy.
- Stawi� czo�o pracy? Ale� ty j� kochasz! A czy to nie dzisiaj firma,
kt�r� chcia�e� przej��, mia�a ci z�o�y� ofert�? M�wi�e� mi o tym.
- Tak, tak... Pickering Drill. Zap�ac�. Mam ich na haczyku... Ale w
tym momencie nic mnie to nie obchodzi. Byli�my ju� na Palisades Avenue,
kiedy powiedzia�em Petersowi, �eby zawr�ci� i przywi�z� mnie do domu.
- Ty naprawd� musisz odpocz��. I my�l�, �e powiniene� zobaczy� si� z
doktorem Ellsworthem. To mo�e by� jaki� drobiazg. Zam�wi� wizyt�. Amory,
nie jeste� sob�, kochanie.
- Wiem.
Usiad� ci�ko, wypuszczaj�c z r�k porann� gazet�.
- Nagle przesta�o mi zale�e� na ofercie Pickering. Nast�pne
trzydzie�ci czy czterdzie�ci milion�w. B�g wie, �e ich nie potrzebujemy.
Po prostu nie obchodz� mnie Pickering Drill ani Yamachito, czy Aleman, a
nawet Four - L Bits, siedziba mojego imperium - parskn�� drwi�co. - Ci�ko
pracowa�em, �eby je stworzy�, a teraz przesta�o mnie obchodzi�.
- Tony tego nie zrozumie - odezwa�a si� Margo w zamy�leniu.
- Nie. �aden z nich. Wszystko co widz�, to jak pr� do przodu, wci�� do
przodu.
- I znowu tak b�dzie, kochanie. To tylko z�y nastr�j. Ale jestem pewna,
�e doktor Ellsworth...
- Nie. Nie chc� doktora Ellswortha. Chc�... Sam nie wiem, czego che�...
mo�e po prostu przesta�.
- Och, Amory!
- Nie, nie to mia�em na my�li...
- C�, my�l� �e najlepiej b�dzie, je�eli zadzwoni� do pani Hewlett i
powiem j�j, �e co� nam niespodziewanie wypad�o - powiedzia�a po chwili
ciszy.
- Dobrze... nie, poczekaj. Sam nie wiem - podni�s� si� i zacz��
przemierza� pok�j. Czy�by jego z�y nastr�j mija�?
Tak. Chwil� p�niej, znowu pewny siebie, zawo�a� Petersa i pojecha� do
miasta wpasowuj�c si� w swoj� star� kolein�. A Pickering Drill z�o�y�o mu
ofert�, na kt�rej zarobi� trzydzie�ci pi�� milion�w dolar�w. Przyj�� je i
ruszy� ku nowym celom. Dni mija�y jak zwykle.
A1e w nast�pnym tygodniu "nastr�j" powr�ci� i by� tak silny, �e Amory
dwukrotnie wchodzi� do biblioteki i otwiera� szuflad�, w kt�rej le�a� jego
stary colt, czterdziestka pi�tka. Przygl�da� mu si�, a za drugim razem
si�gn�� r�k� i dotkn�� zimnej, ci�tej w szachownic� r�koje�ci.
Zdecydowanym ruchem zamkn�� szuflad� i da� si� nam�wi� Margo, �eby nie
odwo�ywa� kolacji, kt�r� wydawali tego wieczora.
W trakcie przyj�cia zachowywa� si� normalnie, poza tym, �e zaniepokoi�
paru go�ci, przygl�daj�c si� im d�ugo i badawczo, w milczeniu, a�
zamiera�a rozmowa. A nast�pnego dnia zgodzi� si� wyjecha� na trzy tygodnie
do nowo otwartego kurortu na Karaibach, kt�ry Margo uda�o si� gdzie�
wyniucha�.
Te tygodnie i nast�pne cztery miesi�ce by�y najbardziej zatrwa�aj�cym
do�wiadczeniem w �yciu Amory'ego Guilforda. Wydawa�o si�, �e silniki
nap�dzaj�ce jego �ycie zaci�y si� i nic nie jest w stanie ruszy� ich od
nowa. Nie m�g� odnale�� motywacji, smaku rado�ci, czy cho�by zwyk�ego
zainteresowania czymkolwiek, chocia� ze stoickim spokojem wykonywa�
wszystko, co narzuca�a mu rutyna. Czu� si� dos�ownie �miertelnie znudzony.
Od d�u�szego czasu ��czy�a go i Margo, podobnie jak wi�kszo��
ma��e�stw, kt�re znali, przyja�� pozbawiona ju� nami�tno�ci. Ich dwoje
dzieci studiowa�o i �y�o w�asnym �yciem.
Jego jedyn� pasj�, jak wszyscy oczekiwali, sta�a si� teraz praca i
tylko od czasu do czasu, mniej czy bardziej mechanicznie interesowa� si�
jak�� now� warz� pojawiaj�c� si� w firmie. Jak g��boka by�a jego
desperacja, �wiadczy dwukrotna pr�ba powr�cenia z Margo do dawnej
aktywno�ci.
Poniewa� zupe�nie si� to nie uda�o, skierowa� sw� uwag� na dziewczyn�,
kt�r� zabrali z biura na wypadek, gdyby powr�ci�o jego zainteresowanie
prac�. Sko�czy�o si� to r�wnie nagle jak zacz�o.
Pod koniec pobytu w St. Antrin ledwie by� w stanie zmusi� si�, �eby
w�o�y� k�piel�wki i patrzy� oczami bez wyrazu na sprz�t do nurkowania,
kt�ry dawniej tak lubi�. Prawie przez ca�y czas chodzi� w starym, frotowym
p�aszczu k�pielowym. Wreszcie Margo zabra�a go do domu.
Nic wi�cej nie mo�na powiedzie� o kolejnych czterech miesi�cach. Koniec
nadszed� pewnego popo�udnia, kiedy Amory wszed� do biblioteki, wyj��
pistolet, bez ceremonii wsadzi� sobie luf� w usta i poci�gn�� za spust.
Nast�pi� o�lepiaj�cy, bezd�wi�czny huk.
Potem, ku w�asnemu zdziwieniu, poczu�, �e wstaje na nogi. Sta� twarz�
do drzwi, przez kt�re wbiegali ludzie. Obejrza� si� w kierunku, w kt�rym
wszyscy patrzyli i zobaczy�, �e na pod�odze co� le�y: Odwr�ci� wzrok...
Dooko�a t�oczyli si� ludzie.
Staraj�c si� ich nie potr�ca� szed� w kierunku wyj�cia. Porusza� si�
lekko i �atwo, bez b�lu. Pomy�la�, �e idzie zupe�nie bez wysi�ku, w spos�b
jakiego nigdy dot�d nie zna�.
- Ale, ale... - mrucza� po cichu do siebie.
Pozostawiaj�c za sob� wrzaw�, zbli�a� si� do g��wnych drzwi. Tu zawaha�
si� przez moment. Poczucie ostateczno�ci by�o bardzo silne. Wiedzia�, �e
je�eli opu�ci dom teraz, ju� nigdy wi�cej tu nie wr�ci. A wi�c niech tak
b�dzie.
Min�� foyer, przeszed� przez drzwi i zacz�� schodzi� w d� podjazdem
dla samochod�w. Obok auta sta� Peters i patrzy� w g�r� na dom.
- Hello - powiedzia� Amory.
Peters, jak si� zdawa�o, nie s�ysza� go ani nie widzia�. Amory ruszy�
dalej, zatrzyma� si� przy bramie z kutego �elaza. Ostatni raz obejrza� si�
za siebie.
Ju� teraz co� w rodzaju mlecznej mg�y zawis�o mi�dzy nim a domem.
Wiedzia�, z ca�kowit� pewno�ci� i ostatecznie, �e nie �yje.
I �e znajduje si� w krainie �mierci.
Kt�ra zreszt� na pierwszy rzut oka nie r�ni�a si� zbytnio od krainy
�ywych. Za bram� widzia� znajom�, dwupasmow�, czarn� jezdni�, ocienion� z
dw�ch stron przez wysokie drzewa. Dzie� by� pochmurny, �wiat�o mglisto
zielonkawe.
Przeszed� przez bram� - nie by� ca�kiem pewien w jaki spos�b - i zacz��
i�� wzd�u� drogi. Nie mia� celu i na razie nie potrzebowa� go. Sprawia�o
mu przyjemno��, �e po prostu idzie przez coraz bardziej zamglony
krajobraz. By�o zupe�nie cicho, nie widzia� ludzi, nie przejecha� ko�o
niego ani jeden samoch�d. Droga nie wiadomo kiedy zmieni�a si� w ulic�
ma�ego miasteczka. Cichego miasteczka, bez ludzi i bez ruchu. Po pewnym
czasie droga znowu zmieni�a charakter. Teraz szed� mi�dzy blokami cichego
miasta.
Szed� i szed�. Wci�� by�o zupe�nie jasno, chocia� wiedzia�, �e powinien
ju� zapada� zmrok. Zegarek, jak stwierdzi�, zatrzyma� si� na pi�tnastej
czterdzie�ci osiem.
Po pewnym czasie zacz�� dostrzega� w oddali bezg�o�ne samochody,
przecinaj�ce ulic�, kt�r� szed� i zawsze znikaj�ce w kt�rej� z przecznic.
Jeden z nich przejecha� tak blisko, �e Amory zacz�� krzycze� i biec w jego
kierunku, ale gdy dotar� do rogu, wci�� zaskoczony brzmieniem w�asnego
g�osu, samochodu nie by�o ju� wida� .
Szed� dalej oszo�omiony rosn�cym przekonaniem, �e zna t� okolic�. Ten
r�g, �w budynek - by� przekonany, �e ju� wcze�niej je widzia�, mo�e nawet
wiele razy. Ale tutaj wygl�da�y jakby �le posk�adane, z nie pasuj�cych do
siebie kawa�k�w.
Min�� luksusowy kompleks budynk�w. By� tam dobrze mu znany dom, gdzie
na ostatnim pi�trze mieszka� jego przyjaciele. Czy powinien p�j�� tam i
sprawdzi� jakie zrobi wra�enie?
Zajrza� do o�wietlonego wn�trza. By�o pusto. Wydawa�o mu si�, �e widzi
ciemny, nieruchomy kszta�t za kontuarem recepcjonisty. Czy by� to kto�,
kto m�g�by mu wyt�umaczy�, gdzie si� znajduje? W�tpi� w to. Po chwili
szed� dalej.
A jednak przez ca�y czas mia� uczucie deja vu. Jedyne, co by�o
nieoczekiwane czy dziwne w tym co widzia�, to zupe�ny brak �ycia. Nie by�
pewien, co to za miasto. A mo�e by�y to te same ulice, kt�re mija� ka�dego
dnia? Czy te� zna� je z wcze�niejszych czas�w? Nie umia� powiedzie�.
W dali przed nim widnia�a mglista kurtyna, kt�ra przeszkadza�a widzie�
na du�� odleg�o��. Kiedy obejrza� si�, zobaczy�, �e taka sama zas�ona
oddziela go od budynk�w, kt�re min��.
Zapragn�� znale�� si� poza miastem. Na drodze widzia� znaki z nieznanym
mu numerem autostrady. Ale ich obecno�� oznacza�a, �e kieruje si� ku
wyjazdowi z miasta. Dobrze.
To b�dzie daleka w�dr�wka, ale marsz nie m�czy� go, zreszt� nie mia�
innego wyj�cia. Teraz przynajmniej mia� ju� cel. Przyspieszy� kroku.
Zacz�� odczuwa� zdziwienie - wi�cej ni� zdziwienie, Czu� si� obra�ony
przez brak jakiegokolwiek przyj�cia. Przeszed� przecie� wa�n� granic�
mi�dzy �yciem a �mierci�. Czy nie nale�a� mu si� jaki� znak rozpoznania
lub wyt�umaczenie? A przynajmniej jaka� informacja, kt�ra powiedzia�aby
mu, gdzie si� znajduje i co tu si� dzieje?
�adna ze znanych mu religii nie g�osi�a podobnie dziwnego istnienia. On
sam, cho� si� z tym nie afiszowa�, by� niewierz�cy, ale sporo czyta� na
tematy religii, a Margo od czasu do czasu bra�a go do ko�cio�a na �luby i
rocznice. Wiedzia�, �e nie jest ani w Piekle, ani w Niebie, a je�eli
zosta� os�dzony, to nie by� tego �wiadomy. Czy by�o mo�liwe, �e znalaz�
si� w jakim� miejscu przej�ciowym, zgodnie ze wschodnimi koncepcjami
czekaj�c na ponowne urodzenie?
Mia� tylko nadziej�, �e otrzyma posta� ludzk�, nie zwierz�c�. Nie
uwa�a� si� za a� tak z�ego, �eby wcieli� si� na przyk�ad w karalucha.
Naprawd� nie s�dzi�, �e zas�u�y� na kar� tylko dlatego, �e urodzi� si�
bogaty, a sta� si� jeszcze bogatszy. Zawsze dawa� pieni�dze na cele
dobroczynne, je�eli mo�na to uzna� za cnot� i tu i �wdzie pom�g� paru
osobom. Margo pilnowa�a tego. Za co wi�c by� tutaj trzymany?
I gdzie by�?
Przypomnia� sobie, �e zgodnie z kt�r�� z koncepcji �ycia po �mierci
istnia�o miejsce zwane Czy��cem, nie b�d�ce ani Piek�em, ani Niebem.
Zdawa�o mu si�, �e tam mia�y trafia� przypadki w�tpliwe. Na przyk�ad nie
ochrzczone niemowl�ta. Mia� nadziej�, �e miejsce w jakim si� znajdowa� nie
by�o czy��cem. Wszystko, co o nim czyta�, by�o niezno�nie nudne, a
zapami�tane zdania brzmia�y wielce niejednoznacznie. O nie, wszystko,
tylko nie Czy�ciec - mrucza� do siebie.
Nagle wpad� na pomys�, kt�ry t�umaczy� ca�y ten �wiat. To by� zlepek
wspomnie�, starych i nowych, �wiadomych i zapomnianych. Wszystko tutaj
pochodzi�o z jego w�asnego umys�u - w efekcie �y� wi�c we w�asnym m�zgu,
w��cz�c si� po tym, co kiedy� widzia�, s�ysza� lub prze�y�. �azi� po
w�asnej g�owie, zamamrota� i parskn�� �miechem, kt�ry bardziej przypomina�
szczekni�cie i odbi� si� dzikim echem po pustej ulicy.
Ta my�l nie odpowiada�a mu, ale nie m�g� si� jej pozby�. Straszy�a
wieczno�ci� nudy, je�eli mia�aby to by� wieczno��. Lub mo�e, jak w
opowie�ci, kt�r� czyta�, wszystko, co teraz prze�ywa�, trwa�o tylko
mgnienie rzeczywistego czasu, sekund� mi�dzy wej�ciem kuli a zatrzymaniem
pracy m�zgu, kiedy umrze naprawd�. Oczekiwa�, �e �mier� b�dzie nico�ci�,
ca�kowitym wymazaniem Amory'ego Guilforda. Tego pragn��, a nie nudnej
wycieczki przez przypadkowe wspomnienia.
I dlaczego nie by�o tu ludzi? Przecie� pami�ta� ich. A ruch uliczny?
Czy mia�o to by� wskazanie, �e zbyt ma�o uwagi po�wi�ca� ludziom? Zbo�ne
przes�anie, maj�ce wywo�a� �al za grzechy? No dobrze. Ale przecie� my�la�
o bli�nich tyle samo co inni ludzie jego pokroju, nale��cy do jego klasy,
pomy�la� broni�c si�. Nie zas�u�y� na t�... t� izolatk�. Bo je�eli nawet
zgrzeszy�, c� dobrego mia�oby da� takie osamotnienie? To by�a brzydka
kara i bezu�yteczna bez innych, kt�rzy mogliby go ogl�da�.
A mo�e by� to jednak znak, �e narodzi si� jeszcze raz, �e otrzyma
jeszcze jedn� szans�? Przyspieszy�, znowu czuj�c si� obra�ony. My�l, �e
stanie si� ponownie bezradnym, wrzeszcz�cym niemowlakiem nie przemawia�a
do niego.
I w tym momencie zauwa�y� jeszcze co�, co nim wstrz�sn�o. Mglista
kurtyna, kt�ra zamyka�a przed nim ulic�, zdawa�a si� przybli�a�. Odwr�ci�
si� i zobaczy�, �e to samo dzia�o si� za nim. Widzia� teraz tylko kilka
budynk�w. Spojrza� przed siebie i zacz�� liczy� - pi��, sze��, dalej by�a
tylko mg�a. By� pewien, �e jeszcze przed chwil� widzia� osiem czy
dziewi��. Wolna przestrze�, kt�ra w�drowa�a wraz z nim k u r c z y t a s i
� !
O, nie! Zacz�� si� ba�, puls bi� mu coraz szybciej. Ale wszystko, co
m�g� zrobi�, to i�� nieco pr�dzej, boj�c si� chwili, kiedy przestrze�
zniknie: Ta my�l przera�a�a go - by� zapakowanym we mg��, jak dziecko w
pieluch�, sam na sam z w�asnym umys�em.
A mo�e mia�a to by� taka noc, kt�ra powinna ju� zapa��?
Nie wiedzia�, tylko szed� naprz�d, prawie bieg�. Tak bardzo chcia�
wydosta� si� z miasta, na �wie�e powietrze. Gdzie, pomy�la� zak�opotany,
mg�a nie otoczy go tak �atwo.
I nagle spostrzeg�, �e naprawd� wychodzi z miasta. Po obu stronach
szosy widzia� du�e stacje benzynowe, a za nimi rozleg�e pawilony handlowe
- oznaki przedmie��. Przyspieszy�.
W tym momencie co� innego przysz�o mu do g�owy. S�ysza� kiedy� opowie��
o cz�owieku, kt�ry strzeli� sobie w g�ow�, jednak nie umar�, ale
kontynuowa� swoj� egzystencj� na poziomie jarzyny. Okropno��. Mo�e co�
takiego przydarzy�o si� takie i jemu? Mo�e jego cia�o nawet w tej chwili
jest w szpitalu, pod��czone do dziesi�tk�w maszyn i urz�dze� utrzymuj�cych
jego narz�dy przy �yciu, podczas gdy umys� bredzi. Mo�e widoczne zamykanie
si� �wiata oznacza powr�t do cia�a i rozpocz�cie w nim "�ycia" idioty.
- O, Bo�e - wezwa� Boga ca�kiem automatycznie, a potem przestraszy�
si�, czy nie urazi� Nieznanego.
C�, je�eli nie uda�o mu si� zabi� siebie, oczywiste by�o, �e powinien
zako�czy� to co zacz��. Zabi� si� na �mier�. Teraz. Ale jak? Nie widzia�
niczego, czego m�g�by u�y� jako broni.
Min�� ca�y ci�g pawilon�w handlowych. Nie by�o tam �adnego sklepu z
broni�. Nie by�o te� �adnej obs�ugi. Trudno, je�eli trafi na dzia�
metalowy, po prostu wejdzie i we�mie sobie n�. To b�dzie raczej brudny
spos�b, a takie bolesny. Ale pomy�la�, �e poradzi sobie.
Min�� kolejny ci�g. Znowu �adnego sklepu z narz�dziami. Ale na pewno
zaraz jaki� si� trafi. Przecie� pami�ta� je tak dobrze. Szed� rozgl�daj�c
si� uwa�nie, dop�ki nie odwr�ci� jego uwagi jaki� d�wi�k dochodz�cy z
ty�u.
Drog�, kt�ra by�a ju� teraz niew�tpliwie mi�dzystanow� autostrad�,
nadje�d�a�a szybko du�a ci�ar�wka.
M�g�by rzuci� si� pod ni�! To na pewno by wystarczy�o. Wiedzia�, �e
ludziom udawa�o si� zabi�, w ten w�a�nie spos�b. A jego cia�o by�o zwinne
i mia� ca�kiem niez�y refleks. Mo�e spr�bowa�.
Przeszed� przez barierk� ograniczaj�c� autostrad� i kucn�� za jakim�
krzakiem.
Ogromny dwunastoko�owiec toczy� si� naprz�d z przera�aj�c� szybko�ci�.
By� niebiesko - bia�y, z ogromn� kratownic� z przodu.
Mign�� mu napis: "Leroy's Transport" nad szyb� samochodu. Szybko... t e
raz...
Wyskoczy� do przodu, dok�adnie przed mask� samochodu.
Ale ju� w momencie, w kt�rym skaka�, wiedzia�, �e zrobi� to za
wcze�nie. Us�ysza� pisk hamulc�w i potw�r zawis� nad nim, przewracaj�c go
p�dem powietrza.
Kiedy podni�s� si�, zobaczy�, �e ci�ar�wka stoi. Sam nie wiedz�c
czemu, niepewnie ruszy� w jej stron�.
- Co wyprawiasz, chcia�e� si� zabi�?
Kierowca z�azi� ze swej kabiny na d�, trzymaj�c w r�ce l�ni�cy klucz
nasadowy. Amory poczu� ulg� widz�c, �e jest to ma�y, chocia� krzepki
m�czyzna, o przerzedzaj�cych si� rudych w�osach. Kiedy by� blisko,
m�czyzna powt�rzy� pytanie:
- Chcia�e� si� zabi�?
- Tak - odpowiedzia� Amory przepraszaj�co. - Ale nie trafi�em.
- Patrzcie go, jaki skoczek. Nie, to nie ty chybi�e�, to ja ci� nie
przejecha�em. Powiniene� by� mi wdzi�czny. Na pewno nie pomy�la�e� o tym,
co mog�e� zrobi� mojej budzie. I mnie. Nigdy o tym nie my�licie.
- Przepraszam - powiedzia� Amory my�l�c o czym� innym. Zauwa�y�, �e
wok� samochodu i kierowcy �wiat by� inny. Krajobraz by� bardziej nasycony
barwami, z wi�ksz� ilo�ci� szczeg��w, a mg�a prawie znikn�a. Znowu
s�ycha� by�o codzienne ha�asy. Gdzie� w przodzie krzycza� jaki� m�czyzna
na stacji benzynowej i Amory widzia� tam �ywych ludzi - nie �adne ciemne
duchy jak cie� m�czyzny przy kontuarze recepcyjnym, ale prawdziwych,
ruszaj�cych si� ludzi. I �wieci�o s�o�ce. To by�o cudowne!
- To ty jeste� Leroy? - zapyta� kierowc�.
- Tak, to moja buda. Mog�e� j� nie�le za�atwi�.
- Naprawd� jest mi przykro. Nie przypuszcza�em, �e ludzkie cia�o mo�e
uszkodzi� co� tak du�ego i twardego.
- Taa, wy nigdy nie my�licie. No dobrze, musz� ju� jecha�.
Amory my�la� gor�czkowo. Nigdy nie zna� �adnego kierowcy ci�ar�wki.
Leroy musi by� prawdziwym cz�owiekiem, nie kolejnym umarlakiem jak on sam.
�wiat Leroya bardzo r�ni� si� od jego �wiata. Na korzy��. Nie mo�e
straci� z nim kontaktu.
- Zaczekaj. Nazywam si� Amory. Chcia�bym pojecha� z tob�. Da si� to
zrobi�?
- Wbrew przepisom. �adnych pasa�er�w.
Amory znalaz� w kieszeni sw�j portfel i wyci�gn�� go. Wewn�trz by�o
par� setek i z�ota karta kredytowa. Pokaza� banknoty.
- Czy to pomo�e, Leroy? Dam wi�cej, kiedy zatrzymamy si� ko�o banku. A
zawsze przecie� mo�esz powiedzie�, �e spotka�e� mnie wa��saj�cego si�
nieprzytomnie i zabra�e� do szpitala... Zreszt� pierwsza cz�� jest
prawdziwa, tylko, �e ja nie potrzebuj� lekarzy. No, jak?
Leroy nie patrzy� na r�k� Amory'ego, ale w jaki� spos�b banknoty
zmieni�y w�a�ciciela.
- My�l�, �e mogliby�my tak zrobi� - powiedzia� powoli.
- �wietnie - przez moment Amory czu�, �e zalewa go fala rado�ci. - Wi�c
jedziemy... je�eli, hmmm, samoch�d jest w porz�dku.
- Ona jest O.K, chocia� na pewno nie dzi�ki tobie. Wsiadamy.
Amory obszed� d�ugi nos samochodu, z�apa� za klamk� i wdrapa� si� do
szoferki. Wszystko co wiedzia� o ci�ar�wkach, to to, �e maj� du�o bieg�w,
i jak s�ysza�, za siedzeniami powinno by� miejsce, gdzie kierowca m�g�by
si� zdrzemn��. Tutaj te� by�o. Puste.
Widz�c �wie�� farb� i wszystko a� b�yszcz�ce od nowo�ci, powiedzia�:
- Pi�kna. Powiedzia�e� "ona". Ma jakie� imi�?
Leroy chowa� klucz do pud�a na narz�dzia.
- Per�a - powiedzia� nieco wstydliwie. - Nazwa�em j� Per�a, bo to
pere�ka, nie samoch�d.
- Naprawd� pi�kna. Gdzie jedziemy?
Leroy w��czy� silnik i wrzuci� bieg. Zje�d�a� wolno z pobocza, powoli
zwi�kszaj�c pr�dko��.
- Mam �adunek do Chicago - powiedzia�.
- Chcesz jecha� bez zatrzymania? Boj� si�, �e nie potrafi� ci�
zast�pi�.
- O, na pewno nie. Na tej trasie zazwyczaj staj� w Overlook. Wszyscy
kierowcy robi� tam post�j. Miejsce jest pierwsza klasa. W Overlook jest
wszystko sklepy, kino, no i ten, bank. Mo�na by siedzie� tam i tydzie�.
- Dobrze. Mam na my�li bank. Sam te� potrzebuj� troch� got�wki. -
Najwyra�niej w �wiecie Leroya obowi�zywa�y te same zasady co jego. Jak co�
dostajesz - p�acisz. To by�o dobre, potrzebowa� czego� praktycznego, �eby
si� tego uchwyci�. Teraz Amory czu� si� coraz lepiej. Motel dla kierowc�w
te� by� dla niego nowym do�wiadczeniem. Zastanawia� si�: czy to normalne,
�e umarli spotykaj� si� tutaj? Mo�e tylko ci, kt�rzy dopiero niedawno
po�egnali si� z I tamtym �wiatem? Tajemnicze...
- Od kiedy jeste� tutaj? - zapyta�.
Leroy odwr�ci� gwa�townie g�ow� w jego stron�, patrz�c dziwnymi,
wrogimi oczyma. Amory po�a�owa� pytania. Sprawy wygl�da�y dostatecznie
�le.
- Co masz na my�li m�wi�c "tutaj"?
- Przej�zyczy�em si�. Chodzi�o mi o to, jak d�ugo je�dzisz? Ci�ar�wk�.
Ma�y cz�owiek rozlu�ni� si� znowu.
- W marcu b�dzie trzydzie�ci lat. A t� - od roku - po raz pierwszy
jestem w�a�cicielem.
- Rozumiem, dlaczego by�e� na mnie tak w�ciek�y, �e o ma�o ci jej nie
uszkodzi�em. Naprawd� nie przypuszcza�em, �e by�o to mo�liwe.
- Powiedz, czy ty nie jeste� czasem... �ledczym grzebi�cym w tej
sprawie , dok�w w Pennesy?
- Co? Nigdy nie s�ysza�em o dokach w Pennesy. Na pewno nie jestem
�adnym agentem. Jestem po prostu tym, na kogo wygl�dam.
Leroy powoli zaczyna� mu wierzy�.
- No tak. Chyba �aden inspektor by tak nie skaka�. W porz�dku.
Pytanie podsun�o Amory'emu pewn� my�l. W dokach musia� zdarzy� si�
wypadek, w kt�rym zgin�� Leroy. Ale nie przyznawa� si� do tego nawet przed
, sob�, po prostu nie przyjmowa� do wiadomo�ci, �e mu si� cokolwiek sta�o
i �y� dalej w �wiecie duch�w. Ale jak m�g� prowadzi� ci�ar�wk�? C�,
samoch�d by� cz�ci� jego wyobra�enia o sobie, tak jak dla Amory'ego
ubranie. On r�wnie� wyszed� z biblioteki w garniturze. A wi�c jego str�j
musia� by� r�wnie� widmowy, chocia� dotkn�� marynarki - wydawa� si�
ca�kiem solidny. A portfel tkwi� nadal w kieszeni. Tak wi�c kiedykolwiek i
cokolwiek sta�o si� w dokach Pennesy, co zabi�o Leroya, musia� on stamt�d
odjecha� sw� widmow�, ci�ar�wk�, w ten sam spos�b w jaki Amory wyszed� w
ubraniu.
Trzeba uwa�a�, �eby nie zniszczy� wiary ma�ego cz�owieka w realno��
tego wszystkiego, co ich otacza, bo inaczej �wiat, w kt�rym Amory czu� si�
tak dobrze, mo�e znikn��. Wydawa�o si� jednak, �e takie niebezpiecze�stwo
nie istnieje - by� pewien, �e nawet gdyby powiedzia� Leroyowi, �e jest on
martwy, w odpowiedzi us�ysza�by tylko �miech.
"Ja - nie�ywy, o co ci chodzi" - i rzeczywi�cie, pomy�la� Amory, o co
mi w�a�ciwie chodzi?
Toczyli si� w stron� nie przemijaj�cego zachodu s�o�ca, potykaj�c
kilometr za kilometrem. Teraz droga nie by�a ju� pusta. Od czasu do czasu
kto� dogania� ich i wyprzedza�, wszyscy kierowcy zachowywali si� niezwykle
poprawnie. Widocznie Leroy zachowa� tylko dobre wspomnienia.
Chwilami rozmawiali, g��wnie o samochodach. Amory by� zachwycony
uzyskuj�c tyle informacji o ci�ar�wkach. Pomy�la�, �e je�eli kiedykolwiek
wr�ci za komputer, b�dzie musia� sprawdzi� par� firm. Najlepsza jest
bezpo�rednia informacja od konsumenta. To wszystko wydawa�o si� wprost nie
do wiary. Musia� sam sobie przypomnie�, �e przecie� nie �yje i jest bardzo
mato prawdopodobne, �eby m�g� kiedykolwiek wykorzysta� to do�wiadczenie.
Jedynym znakiem potwierdzaj�cym stan, w jakim si� znajdowa�, by� fakt,
�e rozja�nione s�o�cem niebo nie ciemnia�o z up�ywem godzin. By� pi�kny
wiecz�r. Neony i �ukowe lampy wygl�da�y jak kwiaty na jasnym niebie, przez
ca�y czas tak samo.
Leroy nie komentowa� nienaturalnej d�ugo�ci dnia. Kiedy zbli�yli si� do
du�ego, trzypoziomowego rozjazdu, ma�y cz�owiek pokaza� przed siebie.
- Oto Overlook - powiedzia� z satysfakcj�.
Amory pomy�la�, �e budowla przypomina �redniowieczny zamek na wzg�rzu.
Najwy�szy poziom stanowi�a grupa budynk�w po��czonych du�ym napisem:
OVERLOOK - BAR I GRILL DLA KIEROWC�W, a pod spodem HOTEL 24 godziny, tu�
obok zakazu wjazdu osobowych samochod�w.
Zjechali z autostrady na parking pe�en du�ych ci�ar�wek i przyczep. Po
lewej stronie widnia� pot�ny supermarket, po prawej dwupi�trowy budynek,
w kt�rym mie�ci� si� bar i grill. Wszystkie drogi i rozjazdy by�y
obliczone na wielkie ci�ar�wki. Leroy wjecha� na parking strze�ony.
Elegancka dziewczyna w uniformie poda�a mu bilet.
- Na ca�� noc, Patty.
- Tak jest, panie Leroy - Patty obdarzy�a go zawodowym u�miechem.
- Wszyscy mnie tutaj znaj� - Leroy zwierzy� si� Amory'emu, u�miechaj�c
si� szeroko i z wpraw� parkuj�c ty�em w szczelinie mi�dzy dwoma potworami.
Kiedy wysiedli, Amory poczu� podniecenie i o�ywienie. Tak dzia�a�a na
niego wielko�� tych ustawionych rz�dem ci�ar�wek. To wszystko by�o dla
niego zupe�nie nowe.
- Bank jest tam - powiedzia� Leroy prowadz�c go w stron� o�wietlonego
budynku. - O tej porze b�dzie otwarty?
- Dwadzie�cia cztery godziny. Zobaczysz. Tutaj nic nigdy nie jest
zamkni�te.
Za rz�dem sklep�w, z boku, Amory zobaczy� okienka ma�ego banku. Nie by�
to ten, w kt�rym mia� otwarty rachunek. Kolejna rzecz, kt�r� postanowi�
zapami�ta�.
Po kr�tkiej, ca�kowicie zwyczajnej wymianie uwag otrzyma� pi��set
dolar�w ze swojej z�otej karty kredytowej. Kiedy urz�dniczka sprawdza�a
telefoniczni� stan jego konta, Amory zastanawia� si�, kto mo�e by� po
drugiej stronie linii. Centrala Czy��ca? Wydawa�o mu si� niemo�liwe, �eby
to wszystko, w��cznie z pi�cioma banknotami, kt�re mu wr�czono, by�o tylko
bezpostaciowymi fragmentami jego pami�ci.
Wzi�� jedn� setk� i poda� j� Leroyowi - .
- �eby� nie zapomnia� o mnie i sam nie odjecha� - u�miechn�� si�.
Ma�y cz�owieczek zaprotestowa�, ale w ko�cu da� si� nam�wi� do w�o�enia
banknotu do wymi�toszonego portfela.
- Powiem ci, gdzie nie zamierzam i�� dzi� wieczorem - powiedzia� do
Amory'ego - W ka�dym razie nie z tym.
- Gdzie?
- Nie do zielonego stolika.
- O, to i kasyno jest tutaj?
- M�wi�em ci. W s z y s t k o . - Spojrza� na Amory'ego z zawstydzonym
u�mieszkiem i doda� cicho. - Dziewczyny te�. H o s t e s s y .
- Naprawd�?
- O, tak. Cz�owieku! - Leroy trzepn�� si� czapk� o kolano. Wyszli przed
budynek zalany ci�gle z�otym �wiat�em i przeszli jezdni�, kieruj�c si� w
stron� baru. Panowa� tam weso�y gwar. Dwie czy trzy osoby pozdrowi�y
Leroya. Pomacha� w ich stron�. Bar by� mi�ym, du�ym pomieszczeniem, w
kt�rym wszystko zrobiono z drewna, z belkami pod sufitem, d�bowym barem i
sto�kami. W�a�nie zacz�� si� zape�nia�. Wszyscy tu obecni byli kierowcami,
wi�kszo�� z nich stanowili pot�ni ludzie z g�r, przypominaj�cy pojazdy
jakimi je�dzili.
Amory w swym trzycz�ciowym garniturze czu� si� pomi�dzy kumplami
Leroya jak intruz. Pomi�dzy w y o b r a � o n y m i kumplami, poprawi� sam
siebie. Na mi�o�� Bosk�, nie mo�e zapomina�, �e jest duchem �yj�cym we
wspomnieniach innego ducha...
Ale wszystko by�o takie rzeczywiste, tak przekonywaj�ce... �wiat umys�u
Leroya by� niezwykle solidny i szczeg�owy.
Na ekranie du�ego telewizora rozgrywa�y si� jakie� zawody sportowe, a z
drugiego pomieszczenia dochodzi�a muzyka, tam najwyra�niej ta�czono. Leroy
szed� prosto w stron� baru, Amory za nim.
- Witaj, Leroy - pozdrowi� go barman, krzepki facet z kr�conymi,
czarnymi w�osami.
- Dwa jasne - zam�wi� Leroy rzucaj�c czapk� na bar.
Amory nie czu� ani g�odu, ani pragnienia, nie mia� �adnych fizycznych
potrzeb. Ale piwo wygl�da�o kusz�co. Spr�bowa� - okaza�o si� niez�e. Cz��
pragnie� Leroya musia�a si� przenie�� na niego. Wypi� wi�cej.
Z sali tanecznej wysz�a jaka� kobieta i przesz�a wok� baru z pewno�ci�
siebie osoby wykonuj�cej zaw�d. Nie znalaz�szy ch�tnego, wysz�a.
- Jest dzisiaj Dot? - Leroy zapyta� barmana.
- Pewnie.
- Poczekaj a� j� zobaczysz - szepn�� Amory'emu.
- O, to ona.
W drzwiach stan�a wysoka, dobrze zbudowana m�oda brunetka. -
Hej, Dot! Dottie! Tutaj!
- Hej, m�j m�czyzno - ko�ysz�cym si� krokiem ruszy�a w ich stron�,
zerkaj�c ciekawie na Amory'ego.
- Tw�j znajomy, z�otko?
- Taa, jest ze mn�. Ale to nie szoferak.
- W�a�nie widz� - u�miechn�a si� do Amory'ego. Jej oczy by�y prawie na
tym samym poziomie co jego.
- Znajdziesz mu jak�� mi�� dziewczynk�?
- Nie, nie - zaprotestowa� Amory. - Dzi�kuj�, ale nie, naprawd�
dzi�kuj�... jeszcze ci�gle jestem troch� w szoku. - Seks z duchem, czy
kim� w tym rodzaju... nie da rady, pomy�la�.
- W porz�dku - powiedzia� Leroy, po czym wyja�ni� Dot:
- O ma�o nie wpad� pod moj� ci�ar�wk� na dziewi��dziesi�tej pierwszej.
- Mi�a dziewczyna pomo�e panu poczu� si� lepiej.
Protesty Amory'ego ostatecznie zako�czy�y t� spraw�. Dot dosta�a piwo,
a Leroy wychyli� nast�pne, zdradzaj�c zniecierpliwienie. Amory zauwa�y�,
�e za barem znajduj� si� schody prowadz�ce na g�r�.
- Tam s� pokoje - zauwa�y� jego spojrzenie Leroy - zupe�nie mi�e...
Hej, Georgio, daj nam klucz.
Po�o�y� setk� i dosta� dwadzie�cia pi�� dolar�w reszty. Amory zobaczy�,
�e Dot wymienia z barmanem skinienia.
- Chod�, kochanie - Leroy ci�gn�� Dot od baru.
- To co lubi� - Dot za�mia�a si� do Amory'ego - to te d�ugie
narzecze�stwa.
- Do zobaczenia:
M�wi�c to Leroy popycha� Dottie w stron� schod�w; najwyra�niej zupe�nie
nie przejmuj�c si�, �e przy tej kobiecie wygl�da na �miesznie ma�ego. By�a
od niego wy�sza o dobr� g�ow�.
Tak jak jego du�a ci�ar�wka, pomy�la� Amory.
Kiedy wyszli, poczu� si� tak, jakby co� straci�. Wyda�o mu si�, �e
�wiat�a troch� przygas�y, kiedy para znikn�a w cieniu zakrywaj�cym g�r�
schod�w. I wszystko zacz�o si� toczy� jakby troch� wolniej, chocia�
ci�gle panowa� ten sam gwar.
Dzia�o si� tak, jakby �wiat Leroya s�ab�; gdy on opuszcza� scen�
wydarze�. Czy gdyby odszed� zbyt daleko, wszystko po prostu by znik�o?
Ogarni�ty panik� Amory patrzy� na barmana zamar�ego w pozie nalewania do
kieliszk�w, z kt�rych jednak nie przelewa� si� p�yn.
W przyp�ywie strachu Amory wbieg� na schody, krzycz�c:
- Leroy! Leroy!
Nie us�yszeli go. Ju� mia� zamiar krzykn�� jeszcze raz, kiedy jaki�
g�os powiedzia� mu wprost do ucha.
- Czy straci�e� zmys�y, cz�owieku? Daj�e duchowi chwil� odosobnienia.
Amory odwr�ci� si�. M�czyzna, kt�ry m�wi� do niego, siedzia� przy
barze. Amory zauwa�y� ostre spojrzenie jego czarnych oczu.
- Ale... ale - mamrota� Amory zupe�ne speszony sytuacj�. - Kim pan
jest?
- Nie poznajesz mnie? - zapyta� m�czyzna. - Sam mnie wezwa�e�.
- Wezwa�em?
M�czyzna wskaza� na miejsce ko�o siebie. Amory zobaczy�, �e ma on
bardzo blad� twarz, w kt�rej �arzy�y si� oczy jak w�gle i poczu� dreszcz
strachu. Kiedy usiad�, m�czyzna odezwa� si� oboj�tnie.
- Jestem �mier�. A �ci�lej m�wi�c, jej pe�nomocnik.
Amory, opanowany przez mieszank� fascynacji i przera�enia, czu� te� co�
w rodzaju zadowolenia. Wreszcie us�yszy jakie� wyja�nienie. M�czyzna,
kt�ry nazwa� si� pe�nomocnikiem �mierci wygl�da� zupe�nie przeci�tnie,
tylko jego oczy przyci�ga�y uwag� i ubranie, kt�re wcale nie by�o zreszt�
ciemniejsze od garnituru Amory'ego. To nie by� duch ani zjawa... Kim by�?
Ale zanim Amory zd��y� si� odezwa�, m�czyzna powiedzia�:
- Teraz ty mo�esz co� zrobi� dla mnie.
Jaka� kobieta tanecznym krokiem przesz�a przez bar. By�a to przystojna,
drobna blondynka, ale porusza�a si� powoli jak zombi. Poza ni� wszystko
znieruchomia�o, tylko ha�as wznosz�cy si� w g�r� po schodach, a� do pokoi
hotelowych panowa� ci�gle ten sam. Blondynka sun�a w stron� Amory'ego, z
jej ust wydobywa�o si� co�, jakby cichy j�k, jak odgrywana w bardzo
zwolnionym tempie ta�ma.
- Co? - powiedzia� Amory, my�l�c o czym� innym. - Sp�jrz, bez niego
wszystko idzie nie tak. To jest... to jest groteskowe, okropne.
- Przeszkadza ci? No oczywi�cie. - M�czyzna podni�s� r�k� i strzeli�
palcami. Od razu �wiat�a jasno rozb�ys�y, wszystko przyspieszy�o do
normalnego tempa. Blondynka wirowa�a �miej�c si� g�o�no.
- Lepiej?
-O, tak. Uff, dzi�kuj�. . .
M�czyzna przygl�da� si� Amory'emu. W jego wzroku by�o co� klinicznego.
- Czy ty to wszystko rozumiesz? - zapyta� Amory.
- Tak.
- Wi�c gdzie jeste�my?
- W krainie �mierci. Jednej z nich.
- I wszystko to s� wspomnienia, prawda? Czyje� wspomnienia?
- Tak.
- Wi�c dlaczego moje s� tak s�abe. I zamglone?
- Poniewa� �mier� dotkn�a ci� jeszcze za �ycia.
Amory zastanowi� si� nad tym. To prawda, tak to odczuwa�, gdy �y�.
Dotyk �mierci. W�a�nie to.
- Dlaczego? - M�czyzna nie odpowiedzia� mu wprost. Zamiast tego
stwierdzi�:
- Jeste�my podobni. Wyczu�em to od razu, jak tylko si� zbli�y�e�.
Nadasz si�.
Amory ci�g�e jaszcze si� zastanawia�.
- Ale to jest �mier�?
- Tak.
- Tu nie jest tak jak sobie wyobra�a�em. Wierzy�em, �e wszystko po
prostu si� zatrzyma. Nico��. Zero.
- Jedyna wiara, kt�ra nie zostaje spe�niona.
- Dlaczego? To znaczy my�l�, �e tak by�oby logicznie. Co dzieje si� z
p�omieniem �wiecy, kiedy �wieca si� wypali?
- By� mo�e nie tak �atwo jest zgasi� iskr� �wiadomo�ci, gdy ju� si� j�
zapali.
- Ale powinno by� �atwo. - Amory przywo�a� prosty, ale �elazny
argument:
- Pomy�l, �wiadomo�� to jeden z najwy�szych stopni rozwoju. Ostatni.
Powinna wi�c by� w�t�a. To jest... no przecie� wystarczy par� kieliszk�w i
ju� jej nie ma, ulecia�a.
- By� mo�e - oboj�tnie odpowiedzia� blady m�czyzna.
- Powiedzia�e�, �e jest to jedyna nie spe�niona wiara - odezwa� si�
Amory z namys�em. - Czy to znaczy, �e pozosta�e wierzenia s� spe�nione?
Gdybym wierzy� w to, w co si� na og� wierzy: per�owe bramy, �wi�ty Piotr,
s�d, Niebo, Piek�o, czy znalaz�bym je tutaj?
- Tak. Podobnie jest z innymi religiami.
- Co by si� sta�o, gdybym wierzy�, �e p�jd� prosto do piek�a? ~
Znalaz�by� si� tam. Gdyby� naprawd� wierzy�.
- Ale� to okropne. Piek�o... Na jak d�ugo? Na wieczno��? A kiedy to si�
sko�czy? Co si� wtedy stanie?
Pe�nomocnik �mierci przygl�da� si� swoim d�oniom.
- Powiedzia�em, �e jest to jedno z kr�lestw �mierci. Dla pewnej,
specjalnej grupy os�b. Dla niewierz�cych.
- To ja.
- W�a�nie. Ale powiedzia�em tak�e, �e jeste� kim� szczeg�lnym. - Jego
g�os nagle si� zmieni�. - Czy m�g�by� wyj�� ze mn� na chwil�? Jest co�, co
chcia�bym ci pokaza�.
Rzuciwszy okiem na schody, gdzie nie by�o ani �ladu Leroya, Amory
wyszed� za bladym m�czyzn� na zewn�trz.
Nadal by� jasny dzie�. Dwie p�ci�ar�wki wje�d�a�y na parking. Jego
nowy znajomy zatrzyma� si� przy wje�dzie.
- Sp�jrz na niebo, w miejscu gdzie ciemnieje. Czy widzisz smug� �wiat�a
odbijaj�c� si� na chmurach?
Amory zmru�y� oczy i przyjrza� si� niebu. Zobaczy� jasn� �cie�k�
przecinaj�c� granat, jakby odbicie �wiat�a znajduj�cego si� poni�ej. Gdy
przygl�da� si�, odbicie przesuwa�o si�.
- Jak s�dzisz, czy m�g�by� dojecha� do miejsca, z kt�rego wida�
�wiat�o? /- Oczywi�cie, je�eli tylko dochodzi tam jaka� droga. Co to jest,
miasto?
- Wszystkie drogi tam prowadz�... Nie, to jest g��wny zbiorczy punkt
dla tego obszaru. Powinienem by� tam w tej chwili, ale musia�em nad�o�y�
drogi, �eby spotka� wszystkich nowo przyby�ych. - Skin�� na Amory'ego,
�eby ten poszed� za nim i znikn�� za rogiem budynku.
- Widzisz, liczba przybywaj�cych wci�� wzrasta i wzrasta. Zgodnie ze
starymi zwyczajami ka�dy by� witany indywidualnie, ale... - roz�o�y� r�ce
w ge�cie bezradno�ci - teraz staramy si� podo�a� chocia� tym, kt�rzy
zadaj� pytania. Nied�ugo zaczniesz ich wyczuwa�. Tacy ludzie jak tw�j
przyjaciel nie wymagaj� opieki. S� zadowoleni. Mo�e po pewnym czasie i on
zacznie potrzebowa� pomocy, ale nie w tej chwili. I tu w�a�nie jeste� mi
potrzebny.
- Ja? O czym m�wisz?
- Po prostu pokr�� si� tutaj. A kiedy wyczujesz, �e kto� nie daje sobie
sam rady, zatrzymaj si� i porozmawiaj z nim. Tymi, kt�rzy s� zadowoleni,
nie zawracaj sobie g�owy.
- Czy to oznacza, �e oddajesz mi swoj� prac�? - dopytywa� si� Amory z
niedowierzaniem.
- Zar�czam ci, �e tylko jej cz��. Dla mnie pozostanie jeszcze bardzo
du�o. To jest m�j samoch�d.
Doszli w�a�nie do ma�ego parkingu. M�czyzna pokaza� kluczykami
ciemnokasztanowe BMW, bardzo podobne do tego, kt�rego w�a�cicielem by� za
�ycia Amory.
- Tak jak powiedzia�em. Jeste�my bardzo podobni. Prosz�... - Zanim
Amory zd��y� zaprotestowa�, kluczyki spoczywa�y ju� na jego d�oni. - Daj�
ci go.
- Dlaczego? 0 co w tym wszystkim chodzi? Nie chc�.
- Ale� tak, chcesz. B�dziesz si� czu� lepiej, przynajmniej na pocz�tku.
A poza tym to jest tyle co nic... tutaj dostaje si� takie rzeczy po prostu
kiedy si� ich pragnie... w odpowiedni spos�b.
- Hm... Czy dostan� wszystko, czego b�d� chcia�?
- Tak. W�a�ciwie wszystko. Z wyj�tkiem �ywych ludzi. Spr�buj.
- Mam spr�bowa� chcie� czego�?
- Tak.
Amory sta� zak�opotany, gdy nagle stwierdzi�, �e jednak ma �yczenie.
Chcia� psa, kt�rego posiada� b�d�c ma�ym ch�opcem, czarnego labradora.
Poprosi� o niego, niezdarnie wypowiadaj�c s�owa. W ostatnim momencie
przypomnia� sobie, �eby my�le� o Dorym, takim jakim by� na pocz�tku, nie
starym psie, kt�rym si� potem sta�.
W pierwszej chwili nic si� nie wydarzy�o.
A potem nagle czarny cie�, kt�ry by� psem, wypad� szczekaj�c zza rogu
budynku - zatrzyma� si�, obsiusia� mur jak to zwyk� robi� Dory i pop�dzi�
w stron� Amory'ego. Mimo przekonania, �e jest to fantom, zjawa, gdy pies
bieg� do niego, taki �ywy i prawdziwy, Amory nie m�g� si� powstrzyma�.
Przykl�kn��, wyci�gaj�c r�k�, �eby przywita� si� z labradorem jak niegdy�.
Czu� si� dziwnie podniesiony na duchu.
M�czyzna stoj�cy z boku u�miechn�� si�.
- Mi�y pies.
- Tak. - Amory podni�s� si� i otrzepa� kurz z kolan. - Siad, Dory.
Dory usiad�.
- Widzisz? - Wys�annik �mierci zdejmowa� swoj� ciemn� marynark�. Wzrok
utkwi� gdzie� daleko, dziwnie, jakby si� koncentrowa�. Chwil� potem, u
jego ramion rozwin�y si� du�e, ciemne skrzyd�a.
- Teraz dasz ju� sobie rad� - powiedzia� do Amory'ego.
- Poczekaj - krzykn�� Amory. - Co mam im m�wi�? Nic mi nie
powiedzia�e�!
Skrzyd�a zdawa�y si� powi�ksza�.
- Powiedzia�em ci wszystko, co sam wiem - us�ysza� w odpowiedzi. - To
znaczy wszystko, co powiedzia� mi ten, kt�ry mnie zwerbowa�.
Pomacha� na pr�b� skrzyd�ami.
- Zaznaczy�em, �e maj� by� �atwe w obs�udze - zwierzy� si� Amory'emu.
- Ale... ale...
Stoj�cy obok labrador warkn�� g�ucho i zje�y� grzbiet patrz�c na
cz�owieka ze skrzyd�ami.
- Leroy - powiedzia� Amory bezradnie. - M�j przyjaciel...
- On da sobie rad�. - Pe�nomocnik �mierci znowu uderzy� skrzyd�ami.
Och, o ma�o bym zapomnia� - powiedzia�. - Zapami�taj: � m i e r c i n i e
d a si� oszuka�.
Machn�wszy mocno swoimi nowymi, czarnymi skrzyd�ami uni�s� si� ponad
dach i odlecia�, wznosz�c si� coraz wy�ej, a� znikn�� na zachodzie.
Amory sta� patrz�c za nim oszo�omiony, �ciskaj�c w r�ce kluczyki
samochodu. Dory patrzy� na niego wyczekuj�co. Nie m�g� wr�ci� z psem do
baru, ale nie chcia� te�, �eby ten znikn��. Co robi�? Czy powinien zacz��
t� zwariowan� robot�, w kt�r� go wrobiono? Zdaje si�, �e tamten facet tego
w�a�nie oczekiwa�. A zachowywa� si� tak, jakby mia� jak�� w�adz�. A mo�e
nie? "Ten, kt�ry mnie zwerbowa�" - powiedzia�. Wi�c mo�e by� po prostu
innym duchem, kt�ry zosta� wypchni�ty z szeregu, �eby pe�ni� funkcj�
komitetu powitalnego. I co to oznacza dla Amory'ego. Wys�annik wys�annika
�mierci? A mo�e by�o ich jeszcze wi�cej? M�g� by� przecie� ca�y �a�cuch, a
przy tym �aden z nich nic nie wiedzia�...I co to w og�le oznacza �mierci
nie da si� oszuka�. Brzmi to z�owieszczo. Mo�e to rodzaj ostrze�enia, �e
prac� nale�y traktowa� powa�nie.
Dory zaskomla�. Amory przypomnia� sobie, �e pies uwielbia� jazd�
samochodem. Spojrza� znowu na ciemne niebo. Wci�� widoczne by�o �wietlne
miejsce. A droga zdawa�a si� prowadzi� prosto w tym kierunku. C�, mo�e
przecie� spr�bowa�, nie ma nic do stracenia.
Otworzy� drzwi.
- Wskakuj, stary.
Dory wskoczy� z zapa�em i rozsiad� si� na siedzeniu ko�o kierowcy.
Samoch�d pachnia� nowo�ci�. Lubi� BMW. Silnik ruszy�, mrucz�c swoj�
radosn� piosenk� o wspania�ej in�ynierii, dzi�ki kt�rej zosta� stworzony.
M�czyzna powiedzia�, �e znajdzie ludzi potrzebuj�cych pomocy. W jaki
spos�b? Mo�e powinien otworzy� okno, �eby wpu�ci� wibracje, czy cokolwiek
mia�o to by�, do �rodka? I c o mia�by im wtedy powiedzie�? Wygl�da�o na
to, �e wszystko, cokolwiek by zechcia�. Ale ostrze�enie na temat oszustwa
mog�o si� odnosi� w�a�nie do tego - nie nale�y opowiada� zbyt
fantastycznych historii.
Wreszcie nie jestem znudzony, pomy�la�. Ale w tym samym momencie
opanowa�o go straszliwe przeczucie. Nawet taka praca mo�e sta� si� nudna
po pewnym czasie. Pospiesznie powstrzyma� si�: nie my�l w ten spos�b, nie
wierz w to! Tutaj zdarza si� to, w co uwierzysz.
Zdecydowanie odsun�� od siebie my�l o nudzie i zwolni� sprz�g�o.
Kiedy wje�d�a� na autostrad�, przypomnia�o mu si� stare powiedzenie.
Powtarza� je w my�lach. P o � r � d � m i e r c i j e s t e m � y w y .
Parskn�� �miechem. Dory, zaskakuj�c go, nag�e szczekn��. Zupe�nie
zapomnia�, �e pies mia� zwyczaj poszczekiwa�, kiedy kto� si� �mia�. Czy to
oznacza�o, �e Dory by� przynajmniej troszeczk� prawdziwy? �e on tak�e by�
"iskr� �wiadomo�ci". Mia� nadziej�, �e tak.
A co by si� sta�o, gdyby poprosi�, �eby Dory by� prawdziwy? Wielki znak
na niebie g�osz�cy: "Wypad�e� z gry"? Lepiej nie pr�bowa�.
Jecha� przed siebie autostrad� na spotkanie egzystencjalnego
Nieznanego.
przek�ad : Dorota Malinowska