10669

Szczegóły
Tytuł 10669
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10669 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10669 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10669 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Minkowski Gruby ROZDZIAŁ PIERWSZY Daleka kraina Komi. Spotkanie Miszki z niedźwiedziem. Czarodziej Wujek Iwan. To, co stało się później, bierze początek w Komi. Republika Komi leży na północy Rosji, klimat jest tam surowy, zima trwa wiele miesięcy. Na gigantycznym terytorium republiki mo- głyby się pomieścić Holandia, Dania, Belgia, Luksemburg, Szwajcaria – i jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca. Większość obszaru Komi porasta tajga – zielonkawobrunatna, groź- na, tajemnicza dżungla północy. Trafiłem tam jako ośmioletni chłopiec. Trwała wojna, Niemcy wdzierali się w głąb Związku Radzieckiego, z głośnika w centrum wsi nadbiegały posępne komunikaty o kolejnych sukcesach hitlerowskiej armii. Na naszą wioskę nie spadały bomby, nic obowią- zywało nawet zaciemnienie. Ale z aromatem gnijącego igliwia łączył się zapach prochu, trzask pękających na mrozie gałęzi kojarzył się z wybuchami pocisków. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu – Komiacy, rdzenni drwale, i uciekinierzy wojenni: adwokaci, lekarze, in- żynierowie – pracowali wściekle, z ponurą zaciętością, jakby z tych obalonych drzew, z tych pni wysokich i smukłych wykuwano lufy armatnie. My także mieliśmy swoją wojnę. Podzieleni na Niemców i Rosjan, rozgrywaliśmy na śnieżnej polanie za wsią wielkie batalie i za każdym razem „faszyści” zmuszani byli do ucieczki w tajgę – niezależnie od tego, kto akurat grał tę niewdzięczną rolę. Po zakończeniu bitwy pędziliśmy do domów, w pośpiechu, jak na pożar. Wpadałem do izby, gdzie krzątała się matka, i nim jeszcze zdążyłem zdjąć półkożuszek, wołałem na całe gardło: – Jeść! Wyobrażałem sobie półmisek ziemniaków, parujących, kruchych, miałem przed oczami dzbanek zsiadłego mleka powleczonego złotym nalotem śmietany, ślinka mi ciekła, dostawa- łem zawrotów głowy. – Jeść? – powtarzała cicho matka. – Jesteś głodny? – Tak! – wrzeszczałem. – Jestem głodny jak wszystkie wilki na świecie! I wtedy dostrzegałem, jak czerwienieją z wolna powieki mojej mamy, jak jej się ręce trzę- są, gdy przeszukuje kredens, szafkę przy kuchni, zagląda do piekarnika. – Jeść... – mamrotałem uparcie – chcę jeść, słyszysz, muszę zaraz zjeść... Znajdowała coś w końcu: zeschłą skórkę razowca, ukrytą na czarną godzinę, albo placek z obierzyn kartofli, albo łyżkę brunatnej mdłej melasy. Przełykałem to w mgnieniu oka i znów chciałem krzyczeć, ale powstrzymywałem się – oczy matki błyszczały, były pełne wilgoci, pełne niemego błagania. – Dziękuję – mówiłem – najadłem się, pójdę teraz pobawić się z chłopakami. Szedłem w tajgę. Rozkopywałem śnieg pod drzewami i czasem udało mi się znaleźć kilka zeschłych zamarzniętych borówek. Żułem je wolno, aby przedłużyć rozkosz. Lubiłem spać, bo zawsze śniły mi się uczty. Najpierw zjadałem wielkie pajdy chleba, potem była kasza ja- glana ze skwarkami, potem grubo narąbane kawały cukru. Kiedy budziłem się, miałem jesz- cze słodko w ustach. – Dlaczego nie ma cukru? – zapytałem ojca. Leżał na łóżku, właśnie wrócił z lasu, dłonie miał starte do krwi, opuchnięte od piły. – Dlaczego nie ma cukru? – powtórzyłem, bo mi nie odpowiedział. Otworzył oczy, ale się nie poruszył. – Cukier jest potrzebny żołnierzom – usłyszałem. – Głodni nie mogliby walczyć. – A chleb? – Niemcy zajęli Ukrainę, większość terenów zasobnych w zboże. W kraju jest mało chle- ba, a żołnierze muszą być syci. Rozumiesz? Rozumiałem. Ale to ani trochę nie osłabiało kurczy żołądka, bolesnego ssania, mdłości, uporczywego bólu głowy. Ciągle myślałem o chlebie. Miszka, mój przyjaciel, był fantastą. Szliśmy ledwie widoczną ścieżynką, korytarzykiem wyrąbanym w gęstwinie sosen i świerków, wokół ciemność, wilgotny chłód – promienie słońca nie mogą przebić się przez plątaninę gałęzi, giną wiele metrów nad ziemią. – Wczoraj widziałem tu niedźwiedzia – powiedział Miszka. – I co? – przestraszyłem się trochę, ale nie bardzo, bo niedźwiedzie były czymś zwykłym, podchodziły często pod samą wieś. – Skoczył na mnie. – Ejże... – Skoczył, niech skonam! Dreszcz mi przemknął po plecach, wargi ścierpły, aż je przygryzłem. Atakujący niedź- wiedź!... Wyobraziłem sobie na moment Miszkę obalonego i dwie łapy niedźwiedzie ostrymi pazurami szarpiące na nim ubranie, wyszczerzone kły szukające gardła, małe okrutne oczka... – I co?! – Zdążyłem chwycić gałąź, z całej siły walnąłem go po nosie. Nos to u niedźwiedzia naj- czulsze miejsce. Zgłupiał, ale tylko na chwilę. Potem ryknął, aż się sosny zatrzęsły, stanął na tylnych łapach i... – tu Miszka zrobił pauzę, pochylił się, żeby przejść pod ułamanym, tarasu- jącym ścieżkę konarem. – I co?! – Byłoby po mnie, sam rozumiesz. Jeszcze sekunda, i koniec. Nawet oczy zamknąłem, aż tu nagle – huk! Wystrzał. Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak niedźwiedź wali się na ziemię. – Wujek Iwan? – spytałem. – A któż by? Wujek Iwan był tajemniczym samotnikiem, legendarnym myśliwym, którego widział na własne oczy jeden jedyny Miszka. – Gdzie jest ten niedźwiedź? – zapytałem, wyobrażając sobie natychmiast wielką, pach- nącą porcję pieczeni. – Wujek Iwan zabrał go do siebie. Mówiłem ci już, że jest bardzo silny. Zarzucił tuszę na plecy... – Bujasz. – Niech skonam. Wiesz, jaki jest Wujek Iwan? O, jak ten świerk. A w barach taki – Miszka rozłożył ramiona, jak mógł najszerzej. Spojrzałem prosto w jego szaroniebieskie, lekko zmrużone oczy. Patrzyły uczciwie, szczerze, pełne były powagi. – Zaprosił cię do siebie? – spytałem. – Ma się rozumieć. Jak zwykle. Byłem u niego całe popołudnie. Oprawił niedźwiedzia, wyciął polędwicę i upiekł na ognisku. Tak się obżarłem, że ledwie doszedłem do domu. W ustach zjawiło się nagle mnóstwo śliny, musiałem kilka razy splunąć, resztę przełkną- łem, ale po chwili znów miałem pełne usta. – A w zeszłym tygodniu – ciągnął Misza – jak byłem u Wujka Iwana, jedliśmy kaszę ja- glaną na słoninie. Już nie mogłem, opchnąłem cały garniec, a on wciąż mnie namawiał, że- bym jadł dalej. Mówię ci, skwarków więcej było niż kaszy, aż obrzydziłem je sobie, teraz nawet do ust bym nie wziął. – Gadasz... – szepnąłem, wciągając brzuch, aby zmniejszyć kłujące ssanie w żołądku. – Nie wierzę ci. – To nie wierz – odparł. – Nie zmuszam. Chwilę szedłem milcząc, patrzyłem pod nogi, ścieżkę zalegały stosy gnijących śliskich gałązek porośniętych mchem. Przed sobą miałem wąskie, zgarbione nieco plecy Miszki, rude kędziory wymykające się spod czapki, podrygujące ramiona. Trochę patrzyłem pod nogi i trochę na przyjaciela. Poruszał się miękko, elastycznie, „taj- gowym” krokiem, którego nauczył się od swego ojca. – Gdzie on mieszka? – spytałem. – Wujek Iwan? Wiadomo. W tajdze. – Ale gdzie? – Tam... – Miszka wykonał ramieniem nieokreślony ruch. – Kawał drogi. – Ma dom? – Taki nieduży domek z bali sosnowych. A w środku wszystko wyłożone skórami dzikich zwierząt. Bardzo ładnie. – Nie rozumiem – powiedziałem. – Skąd on bierze tyle jedzenia? – Poluje – odparł Miszka. – Jest najlepszym myśliwym w całej republice. – Poluje w tajdze na kaszę jaglaną? – uśmiechnąłem się ironicznie, lekko. – Gadaj zdrów – mruknął Miszka. Nie chciałem z nim się kłócić. Od dawna pielęgnowałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia zaprowadzi mnie do Wujka Iwana albo że go spotkamy włócząc się we dwóch po tajdze. – Nie wątpię, że jest najlepszym myśliwym w republice – powiedziałem. – I uratował ci życie. Miszka rozpogodził się nieco. Zwolnił, zrównał się ze mną. – Może kiedyś pozwoli, to cię zaprowadzę do niego. Urządzimy sobie carską ucztę. Schyliłem się, podniosłem gałąź jodłową i z rozmachem cisnąłem przed siebie. Później objąłem Miszkę za ramiona, tak po przyjacielsku. – Słuchaj – powiedziałem – czy nie mógłbyś postarać się dla mnie o kawałek niedźwie- dziego mięsa? Albo o trochę kaszy jaglanej? – Niestety – westchnął. – Wujek Iwan nie pozwala niczego zabierać ze sobą. Na miejscu można zjeść, ile się chce, ale wynosić nie wolno. Milczałem. Piekło mnie trochę pod powiekami, wzrosło również kłucie w żołądku. Mu- siałem nisko pochylić głowę, żeby Miszka niczego nie zauważył. Zauważył jednak. – Ty się nie martw – powiedział. – Poproszę Wujka Iwana, może pozwoli ci przyjść ze mną. Albo ukradnę dla ciebie kawałek pieczeni. – Kraść nie należy... – bąknąłem niepewnie. – Tak? – roześmiał się Miszka. –. A żreć ci się chce? No, to jak uważasz. I zawróciliśmy do wsi, bo ścieżka skończyła się, stopniała w nieprzebytym szarobrunat- nym gąszczu, w brodatych, grząskich mchach. Placki wyglądały tak apetycznie, że mi aż ścierpły dziąsła i podniebienie: białe, pulchne, z wierzchu przyrumienione brązowo. Wiera Antonowna, nasza sąsiadka, postawiła na stole półmisek, już chciałem sięgnąć po tę wspaniałość, ale matka przytrzymała mnie za ramię. – Zaczekaj – rzekła. – Najpierw ja skosztuję. Oburzyło mnie to, byłem z pewnością bardziej głodny niż mama, właśnie wróciłem z przechadzki, nic tak nie budzi głodu, jak ostre leśne powietrze. Cofnąłem się niechętnie. Mama sięgnęła po placek, ugryzła ostrożnie, skrzywiła się... Nie czekałem dłużej, nie mo- głem. Cały placek wpakowałem sobie do ust. Piołun! Wyplułem prosto na podłogę. – Z początku nie smakuje – powiedziała Wiera Antonowna. – Potem można się przyzwy- czaić. Całkiem pożywne. – Co to? – spytałem. Wciąż czując w ustach obrzydliwą gorycz. – Kora brzozowa – odparła. – Zmielona na mąkę. Najpierw trzeba odgryźć mały kawałek i żuć, aż się język przyzwyczai. Spróbuj. – A nie zatruje się? – spytała mama. – Skąd znowu! Moja Katia wcina te placki i nic jej nie jest. Odgryzłem malusieńki kawałek. Znów gorycz, ale przemogłem się, zacząłem żuć wolno i po paru chwilach byłem w stanie przełknąć. Zjadłem w ten sposób cały placek. Był wstręt- ny, ale ucisk w żołądku zniknął. Miszka czekał na mnie przed gankiem. Usłyszałem znajomy gwizd, chwyciłem jeszcze jeden placek i wybiegłem. – Co tam masz? – zapytał, łakomie zerkając na placek. – Nic nadzwyczajnego – mruknąłem. – U Wujka Iwana jada się smaczniejsze rzeczy. Miszka oblizał wargi koniuszkiem języka. – Ma się rozumieć – powiedział. – A to... niby... Dasz skosztować? – Chyba nie jesteś głodny. – Ma się rozumieć... Ja tylko tak, bo smacznie wygląda. Bardzo lubię placki. Wujek Iwan polewa je śmietaną i posypuje cukrem. Zacisnąłem szczęki. Zauważyłem, że Miszka zrobił to samo. Nie odrywał oczu od placka. – Masz – powiedziałem. – To dla ciebie. Chwycił placek, odgryzł olbrzymi kęs. I skrzywił się cudacznie, a ja wybuchnąłem śmie- chem. – Świnia jesteś – rzucił placek, ale złapałem go w locie, wpakowałem sobie do ust. – Wspaniały! – Żułem z błogim wyrazem twarzy. – Może u Wujka Iwana są lepsze plac- ki, ale mnie ten bardzo smakuje. – Możesz to jeść? – patrzył na mnie zdumiony, podejrzliwy. – A dlaczegóż by nie? – Gorzki. – Zdawało ci się. Nie rozumiał. Wydął zapadnięte policzki, z przejęciem obserwował ruch moich szczęk. – Może mi się zdawało... – mruknął po chwili. – Przyniesiesz jeszcze jeden? Pobiegłem do domu, po chwili wróciłem z plackiem, dałem mu. – Najpierw zjedz mały kawałeczek – powiedziałem. – Żeby się przyzwyczaić do goryczy. Potem całkiem smakuje. Usłuchał. Zjadł w ten sposób cały placek. Powiedziałem mu, że to kora brzozowa i że jak zjeść taki placek, człowiek ma uczucie sytości. – Wujek Iwan smaży placki z mąki żytniej i na oleju – odezwał się, przełknąwszy ostatni kęs. – To dopiero są placki! – Wybierasz się do niego? – Chyba pójdę. – Oblizał się, mlasnął językiem. – Czekam tylko na znak, jak sowa huknie trzy razy, znaczy, że czeka na mnie. Położyłem mu rękę na ramieniu i ruszyliśmy drogą między chałupami, szeroką jeszcze, potem coraz węższą, ściśniętą przez jodły i świerki. – Pamiętasz, co mi przyrzekłeś? – spytałem niby od niechcenia. – Co? – Masz poprosić Wujka Iwana, żeby pozwolił nam przyjść razem. Obiecałeś. Miszka strącił z ramienia moją rękę, przystanął, oparł się plecami o chropowaty brunatny pień. – Nic z tego – powiedział. – Wujek Iwan nie cierpi obcych. Tylko ja jeden mogę go od- wiedzać. – Słuchaj, ryży... – Nazywałem Miszkę ryżym, kiedy byłem wściekły na niego. – Czy przypadkiem ten twój Wujek Iwan nie jest dezerterem? Dlaczego nie walczy z Niemcami? Dlaczego się ukrywa, co? Albo... Miszka wcale się nie zmieszał. Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek, dłonią po- cierał mech obrastający korę. – Albo? – powtórzył za mną. – Może on jest szpiegiem? – strzeliłem z działa najcięższego kalibru. Zaczął się głośno śmiać. Z początku myślałem, że udaje, nadrabia miną, był to jednak śmiech bez wątpienia szczery. – Oj, co za dureń z ciebie! – Aż się klepał po udach od tego śmiechu. – Wujek Iwan de- zerter!... Szpieg!... Ojejku, bo nie wytrzymam! – Czego rechoczesz? – mruknąłem ponuro. – Różnie bywa... Nagle przestał się śmiać. Chwycił mnie za klapy kurtki, przyciągnął do siebie. – Słyszałeś o czołgistach Jakowlewie, Nikitencc i Kowalczuku? Tych, co zniszczyli dwa- dzieścia siedem hitlerowskich czołgów. Przez radio o nich mówiono. Słyszałeś? – Owszem. No i co? – A to, że ich czołg nosi nazwisko Wujka Iwana. – Kłamiesz. – Jak Boga kocham. Został zbudowany za pieniądze Wujka iwana. Wujek przekazał na ten cel wszystkie swoje oszczędności, a wiesz przecież, że jest najlepszym myśliwym w republice. – Mhm... – I ty takiego człowieka nazywasz dezerterem. – Mhm... – Szpiegiem! – Mhm... – Nie wstyd ci? Rzeczywiście się zawstydziłem. Jak spojrzę w oczy Wujkowi Iwanowi, jeśli dostąpię tego zaszczytu? Czy nie udławię się pieczystym z niedźwiedzia? Żeby tylko Miszka mu nie powtó- rzył. – Miszka, przyjacielu – powiedziałem cicho – zapomnij o tamtym, bardzo cię proszę. Tak mi się tylko wypsnęło, bez żadnej złej myśli. Wściekły byłem, że nie chcesz mnie wziąć ze sobą do Wujka Iwana. Nie drwił ze mnie, nie dokuczał. Nawet poklepał po ramieniu. – Zobaczymy, co się da zrobić – mruknął. – Pogadam z Wujkiem Iwanem. Nagle dobiegło nas huknięcie sowy. Jedno – drugie – trzecie. Mrówki przebiegły mi po plecach. Spojrzałem na Miszkę. Wyprężył się, zapatrzony w gąszcz. – Wujek Iwan cię wzywa – szepnąłem. Nie odpowiedział. Długim susem dosięgną! krzewów i przepadł w nich. Sowa jednak hu- czała dalej, a może był to jakiś inny ptak, sam nie wiem. Ojciec przyniósł ćwiartkę prawdziwego chleba. Była ciemnoczekoladowa, lśniąca, niby rodzynkami nadziana nie domielonymi ziarenkami zboża. Patrzyłem jak w obraz, jak w czarodziejską kulę. Leżała pośrodku stołu, wokół była pust- ka, olbrzymie płaskie pole z cudownym pagórkiem. Pachniało. Całą izbę wypełniał przaśny aromat, słodkawa ciepła woń, od której oczy zachodziły łzami. Potem patrzyłem na mamę, jak sięga po nóż, bierze chleb ze stołu, chwilę waży go w dłoni i wolno zanurza ostrze w brunatnej wspaniałości. Kroiła plasterki tak cienkie, że drża- łem, aby nie pokruszyły się, nie rozpłynęły w powietrzu. Były całkiem przeźroczyste. Ale za to było ich osiem – osiem kromek prawdziwego chleba. Teraz czekałem na podział. Zrobiłem minę najżałośniejszą, skuliłem się, uczyniłem wszystko, co mogłem, aby rozbudzić litość. Mama spojrzała na mnie, potem na ojca, który udawał, że jest całkowicie pochłonięty zapinaniem waciaka i chleb zupełnie go nie obchodzi. „Tym lepiej” – pomyślałem. Ojciec wziął z kąta siekierę, zatknął ją trzonkiem za pas, obciągnął waciak. – Idę – powiedział. – Brygada pewnie już wyruszyła w tajgę. Wtedy mama szybko chwyciła cztery kromki, dołożyła parę gotowanych ziemniaków, placek brzozowy. Zawinęła to wszystko w chustkę i wcisnęła ojcu do kieszeni waciaka. – Weź – powiedziała. – I zjedz wszystko, pamiętaj. Zacisnąłem zęby, żeby nie wrzasnąć. Aż cztery kromki... Ojciec wyszedł szybko, usłysza- łem trzaśniecie drzwi, potem zobaczyłem przez okno, jak biegnie przytrzymując siekierę. – Dlaczego beczysz? Tatuś ciężko pracuje, musi zjeść więcej. Inaczej opadłby z sił, roz- chorowałby się. – Ja wiem... – No, to przestań już kwękać. – Wzięła ze stołu trzy kromki i posunęła je w moją stronę. – To dla ciebie. Sobie zostawiła tylko jedną, najmniejszą, wiedziałem, że to niesprawiedliwe, że powinie- nem zaprotestować. Nie mogłem. Chwyciłem swój chleb, siadłem w kącie i – wszystko razem trwało zaledwie kilka sekund. Tylko w ustach pozostał cierpkawy, pyszny smak i trochę dro- bin na dziąsłach. Wylizałem je starannie. Na stole czerniała samotna kromka chleba. Mama jeszcze nie tknęła jej. Patrzyłem ukrad- kiem, jak żuje brzozowy placek, krzywi się lekko, przełyka, znowu żuje. Może nie ma ochoty na chleb? Może mi go odda?... Wstrętne. Nawet myśleć w ten sposób to świństwo, obrzydliwość. Odwróciłem się, zaczą- łem pośpiesznie strugać kawałek drewna, wygładzać rękojeść i lufę przyszłego rewolweru. Widziałem jednak kątem oka, jak mama sięga po swoją kromkę, ogląda ją, wącha, potem owija w szmatkę i wkłada do szuflady. – Łakomczuchu – powiedziała uśmiechając się do mnie. – Od razu zjadłeś wszystko. A ja zostawię sobie na później. No tak. Mnie nic już dzisiaj nie czeka. A mama będzie miała piękny dzień, będzie czekała wieczoru, owej wspaniałej chwili, kiedy wysunie szufladę i znajdzie tam swój chleb. Milczałem. Z wściekłością ciąłem nożem oporne drewno, aż mi palce na końcach posinia- ły. Wystrugam rewolwer, przykręcę drutem miedzianą rurkę, nasypię do niej siarki z zapałek albo jeszcze lepiej – wybłagam od ojca Miszki trochę myśliwskiego prochu. Na koniec wsa- dzę stalową kulkę (miałem taką kulkę, wydłubaną z łożyska kulkowego) i pójdę do lasu szu- kać niedźwiedzia. Zastrzelę go – podpuszczę całkiem blisko i wypalę w oko, żeby tylko nie spudłować, prosto w oko – będzie mięsa a mięsa, mama zrobi pieczyste, uwędzi szynki, polę- dwicę, a z futra uszyje mi prawdziwy niedźwiedzi kożuch... Nie zauważyłem, kiedy wyszła. Pewnie poszła do sąsiadki albo do sklepu dowiedzieć się, czy czegoś nie przywiozą. Byłem sam w izbie. Pociągnąłem nosem, w powietrzu wisiały jeszcze resztki ciepłego aromatu. Podszedłem do szuflady, wysunąłem ją. Nie! Ani mi w głowie tknąć matczyną kromkę. Chciałem tylko powąchać. Przez szmatkę, w którą był zawinięty chleb, zapach przeciekał słabo, ledwie wyczuwal- nie, zmieszany z nieciekawą wonią płótna. Chciałem także popatrzeć. Rozwinąłem ostrożnie płótno, przybliżyłem twarz. Zamknąłem oczy i przez chwilę wdychałem aromat chleba. – Fuj – powiedziałem głośno. – Pachnie gliną. Ale to było kłamstwo. Może niezupełnie kłamstwo, po sekundzie jednak znowu pochyli- łem się nad chlebem. Tym razem nie zamknąłem oczu. Zobaczyłem okruszek, który odłamał się od kromki, dotknąłem go palcem, przykleił się. Wsadziłem palec do ust. Jeszcze jeden okruch. Może nie było go przedtem, może trąciłem kromkę i wtedy się odłamał. Sam nie wiem. Przykleił się do palca tak samo, jak pierwszy, i jak pierwszy powę- drował do ust. Potem... Żołądek nie był moim żołądkiem, stał się wrogiem, potężnym, silniejszym ode mnie, bez- litośnie okrutnym. ...Patrzyłem na rozpostarte płótno, gołe, jak gdyby nigdy nie leżał na nim chleb. Zwiną- łem je w kłębek, wepchnąłem w sam koniec szuflady. Wsunąłem szufladę, uderzyłem w nią pięścią z całej siły, skóra na kostkach popękała, zaszła krwią. Uciekłem. Gdy wróciłem do domu, było już ciemno. Mama szyła coś, skulona przy lampie naftowej. Stanąłem przed nią, kolana uginały się, w głowie grzmiało, przed oczyma skakały srebrne i złote koła. Wargi miałem suche, spieczone. – Zabij mnie – powiedziałem i chwyciłem się za poręcz łóżka, żeby nie upaść. – Albo odejdę w tajgę, zaraz odejdę, na całkiem... Zerwała się ze stołka, podbiegła do mnie. Falowała, nie mogłem tego zrozumieć, była zu- pełnie przeźroczysta. Zamknąłem oczy. Poczułem na czole jej dłoń. – Jezu, ty masz gorączkę! ...Szliśmy z Miszką przez tajgę, stopy grzęzły w mchach, po twarzy chłostały długie, zie- lone igły. Potem jakieś moczary, śliskie, zimne bagno, potem pnie obalone, bardzo stare, wy- cie zgłodniałych wilków, sowie pohukiwania. Bez ścieżki, na przełaj, ubranie miałem podar- te, buty zostały w trzęsawisku, nogi krwawiły, za każdym razem mówiłem sobie, że tylko do tego drzewa, do tej jodły, dalej nie pójdę, padnę, nie mam już sił. I wreszcie koniec. Łąka zalana słońcem, białe dzwoneczki konwalii, trawa po pas, świeża, pełna soków. A w środku polany – dom. Złocisty, z grubych sosnowych bali poprzetykanych brunatnymi warkoczami mchu. Wesołe okna z różowymi firankami, ganek bogato rzeźbiony w dziwaczne esy–floresy. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Miszka. Kiedy to powiedział, drzwi się otworzyły i na spotkanie nam wyszedł bardzo wysoki, sze- roki w ramionach mężczyzna o twarzy pięknej, orlej: nos z garbem, krzaczaste brwi, głęboko osadzone, szare oczy. Miał na sobie brązowe skórzane spodnie i takąż kurtkę z błyszczącymi guzikami. Uśmiechał się. – Witajcie – powiedział. – Rad jestem, żeście mnie odwiedzili. – Witaj, Wujku Iwanie – odrzekliśmy zgodnie. Gestem zaprosił nas do swego domu. Wspiąłem się po stromych schodkach, wszedłem do jasnej, czystej izby wypełnionej sprzętami rzeźbionymi równie bogato, jak ganek. – Rozgośćcie się, mili – powiedział Wujek Iwan. Usiadłem na ławie przykrytej niedźwiedzią skórą. Naprzeciw mnie, na ścianie, wisiał rząd strzelb myśliwskich, skórzanych toreb, sztyletów, patrontaszy. Nade mną szczerzyły paszcze niedźwiedzie, wilki, rysie, rosomaki – wielka kolekcja trofeów. – Pięknie tu – szepnąłem. – Podoba ci się? – powiedział z uśmiechem Wujek Iwan. – Myślę, że będziesz mnie czę- sto odwiedzał. – Oczywiście! – krzyknąłem. – Jeżeli tylko pozwolisz. Wujku Iwanie... – Będzie mi bardzo miło. – Wielką dłonią delikatnie rozczochrał mi włosy. – Zmęczyli- ście się, prawda? Spojrzałem na swoje okaleczone stopy. Wujek Iwan poszedł za moim wzrokiem, na- chmurzył się. – Biedaku, dlaczego nić nie mówisz? Ale nie martw się, to zaraz minie. Otworzył jakąś szafkę, wyjął stamtąd garść ziela i posypał mi stopy zielonym proszkiem Sekunda – i zniknęły okaleczenia, ból ustąpił, poczułem w nogach taką rześkość, że miałem ochotę zatańczyć. – Co ty na to? – odezwał się Miszka. – A nie mówiłem? Wujek Iwan to przecież czaro- dziej! Tymczasem na stole pojawił się biały obrus, na nim głęboka misa z kaszą jaglaną, żółto lśniąca od tłuszczu, taca z grubo pokrojonymi pajdami razowca, patelnia ze skwierczącymi płatami niedźwiedziej polędwicy, dzban kawy z mlekiem, talerzyk z pagórem kostek cukru. – Częstujcie się, chłopcy – powiedział Wujek Iwan. – Jedzcie do syta. Wiedziałem, że dobrze wychowany chłopiec nie rzuca się na jedzenie, i pomyślałem so- bie, że jestem źle, bardzo źle wychowany, i rzuciłem się na te talerze, patelnie, miski, pcha- łem do. ust łyżki kaszy i mięsa, dopychałem chlebem, łykałem nie żując, dławiąc się, w krytycznych momentach popijałem kawą i znów pakowałem do ust te wspaniałości, aż mi zabrakło tchu. Misza jadł wolniej, bardziej statecznie, jak przystało na człowieka, który nie po raz pierwszy bierze udział w podobnej uczcie. Patrzył na mnie trochę zgorszony, ale nic sobie z tego nie robiłem, po prostu nie miałem czasu, żeby to sobie wziąć do serca. Wujek Iwan wyszedł z izby, prawdopodobnie po to, żeby nas nie krępować. Wreszcie nadeszła okropna chwila: jedzenia na stole było jeszcze pełno, a ja nie mogłem już jeść. Patrzyłem na kaszę, cukier, mięso, dotykałem kromek chleba, podnosiłem łyżkę do ust i odkładałem – nie miałem już w sobie ani odrobiny wolnego miejsca. – Słuchaj – szepnąłem do Miszki – a gdybym tak schował do kieszeni trochę chleba, cu- kru... co? – Nie waż się! – sykną! Miszka. – Dlaczego? Wujek Iwan nie dowie się. Dałbym rodzicom... – Ani się waż powtórzył Miszka. – Wujek Iwan nigdy już nie wpuściłby nas do siebie. – Przecież nie będzie wiedział... – Głupiś? On wie wszystko. Nie ma rzeczy, którą można by przed nim ukryć. To naj- prawdziwszy czarodziej. – Jeśli jest czarodziejem, może powie nam, kiedy się skończy wojna? – Zapytaj. Wujek Iwan wrócił do izby, postawił na stole talerz z pokrojonym piernikiem. – Jedzcie – powiedział. – Dlaczego nie jecie? – Już nie możemy – odparł Miszka. – Naprawdę, Wujku Iwanie. Objedliśmy się niesa- mowicie. Wujek Iwan przysiadł na ławie, wyjął z kieszeni fajkę i nabił ją tytoniem. Izbę wypełnił aromat w niczym nie przypominający zapachu machorki, którą palił mój ojciec. Machorka cuchnęła, musieliśmy z mamą uciekać, gdy ojciec zabierał się do palenia, a był za bardzo zmęczony, by wyjść przed dom; tu kłęby błękitnego dymu pachniały winem i miodem, wdy- chało się je z rozkoszą. – Wujku Iwanie... – odezwałem się nieśmiało. – No? Słucham. – Wujku Iwanie, kiedy skończy się wojna? Wujek Iwan uśmiechnął się, a może tylko odniosłem wrażenie, że się uśmiecha, gdy prze- suwał między zębami cybuch fajki. – Niedługo – odparł po chwili. – A kto zwycięży? Teraz uśmiechnął się na pewno; spokojnie, z leciutką ironią. – Nie wiesz? – Myślę, że... – I masz rację – przerwa! mi. – Oczywiście; że nasi. Rozbiją faszystów w drobny pył. i wrócę do Polski? Do Warszawy? – Ma się rozumieć. Daję ci na to słowo honoru. – I... będzie dużo jedzenia? – Ile tylko zechcesz, mój chłopcze. Wujek Iwan wstał, my podnieśliśmy się również. Uścisnął nam ręce z powagą, mocno jak dorosłym. – Bądźcie zdrowi – powiedział. – Wkrótce znowu się do was odezwę. Do zobaczenia. Popatrzyłem z żalem na zastawiony stół, wyobraziłem sobie matkę i ojca zasiadających przy nim razem ze mną. Nic jednak nie powiedziałem. ...Czyjaś chłodna dłoń na moim czole. To mama. Słyszę, jak mówi do ojca: – Wszystko w porządku, temperatury już nie ma. Niech się dobrze wyśpi, biedaczek... Biedaczek! Dobre sobie! Gdyby wiedzieli, jak ucztowałem w domu Wujka Iwana! Ale o Wujku Iwanie nikomu nie wolno mówić, nawet rodzicom. Miszka pierwszy zaczął wdrapywać się na jodłę. Ruszyłem za nim. Z początku wspinać się było łatwo, po prostu przeskakiwało się z gałęzi na gałąź, konary były grube, pewne. Po- tem trzeba było podciągać się na rękach, jeszcze później gałęzie stały się bardzo cienkie, trza- skały ostrzegawczo. Miszka jednak nie przestawał się wspinać, więc i ja piąłem się w górę, kryjąc twarz przed ukłuciami igieł. Wreszcie zatrzymaliśmy się. Jodła była wysoka, wyższa od sąsiednich drzew – mieliśmy przed sobą rozległe pole kolczastych zielonych i niebieskawych wierzchołków biegnące aż po horyzont. Bardzo dziwny trawnik. – Nie boisz się? – zapytał Miszka. – Ani trochę – odparłem, choć czułem, że gałąź pode mną chwieje się niebezpiecznie. – Troszeczkę na pewno się boisz – powiedział Miszka. – Jakbyśmy stąd spadli, zostałaby po nas mokra plama. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przed siebie, za nic nie spojrzałbym teraz w dół. Do zie- mi było potwornie daleko. – Słuchaj, ty – odezwał się po chwili Miszka. – Pamiętasz kapitalizm? – Jaki kapitalizm? – No, ten wasz, polski. Przecież mieszkałeś w kraju kapitalistycznym. Głodowaliście? – Nie – odparłem. – Tylko jak tatuś był bezrobotny, tośmy chodzili na obiady do takiej darmowej stołówki. Na zupę. Grochówkę dawali albo kapuśniak. Zjadłbym teraz kapuśniaku. – Głupiś – powiedział Miszka. – Teraz jest wojna, nie ma o czym gadać. Ale jak wojny nie ma, komunizm jest dużo lepszy. – Dlaczego? – spytałem. – Bo sprawiedliwy. Każdy dostaje pracę i to, co mu się należy. Nie ma bogaczy i biedaków. – Chciałbym być bogaczem – powiedziałem cicho. – Chciałbym mieć całą furę żarcia i żeby nigdy nie ubywało. – Głupiś – powtórzył Miszka. – W komunizmie wszyscy będą bogaczami, tylko sprawie- dliwie. – Że niby jak? – A tak. Po równu. Im bogatszy będzie kraj, tym więcej będą mieli wszyscy ludzie. – To długo potrwa – mruknąłem. – A ty byś chciał tak od razu wszystko? Żeby inni się mordowali, a tobie furę żarcia, co? Na cudzym garbie chciałbyś jechać? – Wcale nie – zaprotestowałem. – A widzisz. No, to jak wojna się skończy i wrócisz do Polski, będziesz miał pełne ręce roboty. To cholerna robota zrobić z kapitalizmu komunizm. Stary mi opowiadał, on brał udział w Rewolucji Październikowej, wie, co i jak. No i faszyści wszystko u was poniszczyli, więc też trzeba budować. Roboty a roboty. – Fakt – przytaknąłem. – Pamiętam, jak były bombardowania, mnóstwo domów spłonęło. Całe miasto było w ogniu, ziemia trzęsła się pod nogami, ludzie leżeli na chodnikach... Urwałem. Nie mogłem o tym mówić. Musiałem z całej siły ścisnąć pień, bo wydało mi się nagle, że słyszę warkot samolotu, posępne terkotanie narastające z każdą chwilą... Miszka nie pytał. Musiał zdawać sobie sprawę, że wyłudzanie wspomnień byłoby okru- cieństwem. A ja starałem się myśleć o tajdze, zwierzętach, jakie po niej brodzą, mamie pieką- cej placki brzozowe, ojcu piłującym drzewo, rewolwerze, którego nie zdążyłem sobie jeszcze wystrugać. I tak jakoś odpędziłem wspomnienia, zepchnąłem w ciemność. – Złazimy? – zaproponował Miszka. Wyminął mnie, zwinny niczym wiewiórka, bardzo szybki. Kiedy zeszedłem na dół, sie- dział już wygodnie pod drzewem i zdejmował łupinę z gotowanego ziemniaka. Dał mi po- łówkę. ROZDZIAŁ DRUGI Pudło z żołnierzykami. Mój przyjaciel Jacek. Klaus odjeżdża. Wyprawa po skarb. Mamy rower. Znalezisko na dnie jeziora. Spotkanie z Majem. Na białym obrusie leżały kajzerki. Świeże. Rumiane. Chrupiące. Obok dzbanuszek z masłem. I szynka na półmisku, wielkie różowe plastry. Patrzyłem, w gardle mi zaschło, w skroniach waliły małe szybkie młoteczki. – To... dla kogo? – Dla ciebie, synku. Jedz. Dotknąłem palcami kajzerki. Była prawdziwa. W Komi widziałem takie kajzerki, leżały rządkiem na wystawie sklepowej, piękne, odlane z wosku. Ta była prawdziwa, można ją było gnieść, wąchać, przełykać – najprawdziwsza ze wszystkiego, co kiedykolwiek zdarzyło mi się dotykać. – Dlaczego nie jesz? Zrobić ci kanapkę? – Nie – szepnąłem. – Ja sam. Przekroiłem bułeczkę nożem na dwie połówki. Nabrałem troszkę masła i rozprowadziłem po białym miąższu. – Weź więcej masła, Maciusiu. Wziąłem więcej. Potem sięgnąłem po plasterek szynki. Przeniosłem go na bulkę, jakby to była krucha tafelka lodu – ostrożnie, z drżeniem. Mama patrzyła na mnie, oczy miała dziwne jakieś, podejrzani© błyszczące. – Na co czekasz? – spytała. – Dlaczego nie jesz? – Daj mi spokój... – mruknąłem. Najchętniej zostałbym z bułką sam na sam, bez świadków. Położyłem ją przed sobą na ta- lerzyku, pochyliłem się, prawie dotknąłem nosem. Pachniało – symfonia aromatów pieczywa, masła i szynki – dzieło sztuki, ba! najprawdziwsze arcydzieło. Czy można jeść arcydzieło? Czy nie będzie świętokradztwem włożyć coś takiego do ust? Co się stanie, jeśli to zrobię?... – Jedzże, głuptasku. Specjalnie dla ciebie się postaraliśmy... Jakbym skoczył z wieży głową w dół. Ugryzłem. Aż w oczach mi pociemniało. Ode- tchnąłem głęboko raz, drugi. Dopiero po paru chwilach odważyłem się żuć – powolutku, nie- śmiało, omal z przerażeniem: czy nic się nie stanie? Mama wybiegła z pokoju. Tym lepiej. Przyjrzałem się bułce, masłu, szynce, obwąchałem, znowu ugryzłem. I nagle coś dziwnego się ze mną stało – kanapka zniknęła w ułamku sekun- dy, potem druga, czwarta, szósta... Ciąłem kajzerki, przygniatałem masłem, chwytałem szyn- kę i ledwie z tym nadążyłem, bo zęby nie chciały ustąpić dłoniom, a oczy zębom: prędzej, więcej, jeszcze!... – Dosyć! Bo się»»rozchorujesz! Odburknąłem coś, chwyciłem siódmą kajzerkę, okryłem szynką. – Doprawdy, synku, możesz się rozchorować. – Niech! – ryknąłem. – Muszę zjeść jeszcze tę kajzerkę. Szybko wbiłem w nią zęby, żeby mama nie zdążyła odebrać. Przełknąłem parę kęsów. Ostatni z wysiłkiem: żołądek zbuntował się, był już pełen po brzegi. Próbowałem go zmusić do posłuszeństwa, przekonać, ubłagać wreszcie – czy można zrezygnować z czegoś tak nie- biańskiego jak bułka z szynką?... Poczułem mdłości, opanowałem się jednak, nie pobiegłem do toalety. To byłaby zbrodnia. Na stole zostały jeszcze dwie kajzerki. – Zjesz je później – usłyszałem. – Są twoje, nikt ich nie ruszy. – Dobrze – zgodziłem się. – Połóż mi je na stoliku obok łóżka. W nocy obudziłem się. Pamiętałem o kajzerkach. Były tuż, wystarczyło sięgnąć ręką. Tym razem jadłem powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Popijałem mlekiem z porcelanowego kubka. Pomyślałem o Miszy, moim przyjacielu. Czy on też je teraz kajzerki z szynką? Z przyjemnością odstąpiłbym mu jedną kajzerkę. Zwłaszcza że w kuchni jest ich pełne pudło. Jeszcze nie wierzyłem, że już skończyła się wojna i że jestem w Polsce. Włóczyłem się po ulicach i podsłuchiwałem ludzi, chwytałem pojedyncze słowa, odczytywałem z radością szyldy sklepowe: Masarnia – Franciszek Kozioł, Kawa – herbata – świeże pączki, Reperacja obuwia na poczekaniu. Miasto było zielone i białe od kwitnących jabłoni, pachniało wiosną, chłopcy ganiali gołębie, puszczali latawce z kolorowego papieru. – Jesteśmy w Polsce? – pytałem. – Tak – odpowiadała mama. – Jesteśmy w Polsce, synku. – Więc miał rację Wujek Iwan... – Jaki Wujek Iwan? – Czarodziej. Mama śmiała się. Była zupełnie inna niż przedtem: upinała wysoko włosy, malowała usta, nosiła kolorowe bluzeczki. – I wojna naprawdę się skończyła? Nie będą bombardować? – Nie będą. Niemców rozbito... – W drobny pył – dokończyłem. – Tak właśnie przepowiedział Wujek Iwan. Że ich rozbi- ją w drobny pył. Miasto prawie nie ucierpiało od wojny, zburzonych było zaledwie parę domów na przed- mieściu. Zajmowaliśmy dwa pokoje w dużej willi, obok mieszkali państwo Mirscy z synem Jackiem, moim rówieśnikiem. Stróżówkę w podwórzu zajmował Hans Miller, wysoki chudy starzec ze szczeciniastymi wąsami. Uśmiechał się do mnie, nigdy jednak nie odpowiadałem na uśmiech: Hans Miller był Niemcem. Miał wnuka, Klausa, jego również bojkotowaliśmy. Bawił się samotnie na podwórzu pułkiem wspaniałych ołowianych żołnierzy, kilka razy ge- stem zapraszał nas, abyśmy wzięli udział w zabawie. Jacek pokazał mu język, ja odwróciłem się pogardliwie. – Pluję na jego żołnierzy – powiedziałem do Jacka. – Ze szwabem bawić się nie będzie- my. – Jasne – odparł Jacek. – Ale ten pułk mi się podoba. Można mu odebrać. – Odebrać? – No. Ja dam mu w ucho, a ty zagarniesz żołnierzy. Jasne? – Nie bardzo – mruknąłem. – To są przecież jego zabawki. – Frajerze! – roześmiał się Jacek. – Jak była wojna, Niemcy nam wszystko pozabierali. Jest okazja do rewanżu. Żołnierzyki bardzo mi się podobały, nie byłem jednak pewien, czy mamy prawo odebrać je Klausowi. – Wojny już nie ma – powiedziałem niepewnie. – No to co? Niemcy muszą zapłacić odszkodowanie. Nie bądź frajerem, Maciek. Klaus patrzył na nas i uśmiechał się. Nie miał. pojęcia, o czym rozmawiamy. Znowu, jak zwykle, wykonał ramieniem zapraszający gest. Jacek podszedł do niego, zagarnął żołnierzy i wrzucił do stojącego obok tekturowego pu- dła. Pudło wsadził sobie pod pachę, potem spojrzał ironicznie na Klausa. – Może ci się nie podoba, szkopie? Klaus wstał z ziemi, był tego samego wzrostu co Jacek. Zauważyłem, że oczy mu zwil- gotniały, zrobiły się czerwone. Powiedział coś po niemiecku, nic zrozumiałem co, ale ton był błagalny. – Zostaw go, Jacek – mruknąłem. – Oddaj mu to żelastwo. – Ani myślę! – powiedział Jacek i zwrócił się do Klausa unosząc pięść: – Spływaj, szko- pie, bo zrobię ci z nosa marmoladę. Jasne? Dla silniejszego zaakcentowania podsunął pięść pod sam nos Klausowi. Ten cofnął się, zasłonił twarz dłońmi i pobiegł do stróżówki. – Poskarży się dziadkowi – powiedziałem. – Będzie heca. – Gwiżdżę na jego dziadka – powiedział Jacek. – Niech tylko spróbuje przyczepić się do mnie. Powiem ojcu, a ojciec już się z nim załatwi. Mój stary nienawidzi szkopów. – Mój też – powiedziałem. – Ale wątpię, czyby mu się spodobała ta heca. Jacek wzruszył ramionami i poszedł na drugi koniec podwórza. Wysypał z pudła żołnie- rzy, widziałem, jak ich rozstawia na betonowej płycie. Piękni żołnierze w kolorowych huzar- skich mundurkach, niektórzy na koniach, z uniesionymi szablami. Ze stróżówki wyszedł Klaus. Oczy miał już suche, tylko wargi drgały mu lekko. Patrzył na Jacka, który podzielił żołnierzy na dwie grupy, szykując ich do ataku. Gwizdał przez zęby jakiegoś marsza. Poszedłem do domu, wyjąłem z szuflady scyzoryk otrzymany w prezencie od ojca. Pysz- ny scyzoryk: rękojeść z jeleniego rogu, dwa ostrza, korkociąg, pilnik, nawet małe nożyczki. Wsadziłem scyzoryk do kieszeni i ruszyłem w stronę Jacka, pochłoniętego dowodzeniem wielką bitwą. Zauważył mnie, podniósł głowę. – No i co? Bawimy się? Możesz dowodzić tamtym batalionem. – Głupia zabawa – powiedziałem. – Wolę poćwiczyć cel. Ćwiczeniem celu nazywaliśmy rzucanie kamykiem do otworu rynny. Otwór był mały, trafienie weń kamykiem z odległości dwudziestu kroków stanowiło nie lada sztukę. Jacek spojrzał na żołnierzy, potem na mnie. Wiedziałem, że lubi hazard. – O co rzucamy? – spytał. – Po dziesięć rzutów – powiedziałem. – Kto trafi więcej razy, ten wygrał. – Ale o co gramy? Wyjąłem z kieszeni scyzoryk. Jackowi aż oczy rozbłysły: był to przedmiot jego wielkiej zawiści. – Ja scyzoryk, a ty żołnierzy – powiedziałem. – Pasuje? – Jeśli chcesz, możemy tak się zamienić – powiedział Jacek. – Bez rzucania. – Nie ma głupich – uśmiechnąłem się. – Chcę mieć jedno i drugie. Jacek puknął się w czoło. – Frajerze! Przecież ja rzucam lepiej. Tamtym razem wygrałem wszystkie kolejki. Chcesz się zamienić? – Rzucamy. Klaus patrzył na nas, miał puste oczy, twarz bez wyrazu, martwą. Dziadek wołał go kilka razy, ale nie ruszył się z miejsca. Stał i patrzył. Wybraliśmy sobie po dziesięć kamyków. Jacek rzucił pierwszy, nie trafił. Ja również nie trafiłem. – Zero: zero – powiedział Jacek. – Uwaga! Cisnął kamień łagodnym łukiem, dokładnie w sam środek otworu rynny. Roześmiał się: – Jeden: zero! Znów nie trafiłem. Kamyk trącił o krawędź rynny, ale nie wpadł do środka. – Dwa: zero! – Trzy: zero! Postanowiłem się skupić. Powoli wzniosłem ramię, przymierzyłem się, zmrużyłem lewe oko. Kamyk oderwał się od dłoni, poszybował i spadł w otwór. – Trzy: jeden. Klaus patrzył na mnie, wyraźnie to czułem. Jacek spudłował. Rzuciłem znowu, znów nie śpiesząc się, w skupieniu, wolno. – Trzy: dwa. Jacek stracił nieco na pewności siebie. Długo celował, mierzył, wznosił i opuszczał ramię. Wreszcie kamyk pomknął. Trafienie. – Cztery: dwa. Zrobiło mi się przykro. Pomyślałem, że nic już nie uratuje mojego scyzoryka, a jest to przecież prezent i będę świecił oczami, jeśli ojciec zapyta, co z nim zrobiłem. Wreszcie zostały mi już tylko trzy kamyki. Jackowi dwa, ale miał przewagę. Wybrałem okrągły, gładki kamień, zważyłem go w dłoni, wziąłem rozmach. Powiedziałem sobie, że muszę trafić. Jacek śledził ruch mojej ręki, potem lot kamienia... – Cztery: trzy. Teraz jego kolej. Przez chwilę wpatrywał się w otwór, bardzo mały z tej odległości. Za- machnął się. Rzucił. Pudło. Spojrzał na mnie, uśmiechnięty lekceważąco. – Spokojna głowa, i tak nie wyrównasz. – Zobaczymy. Miałem jeszcze dwa kamyki, dwa możliwe trafienia. Tylko nie denerwować się, spokoj- nie, bez pośpiechu. Wycelowałem. Kamień uderzył w krawędź rynny, już pewien byłem, że odskoczy – wpadł. – Cztery: cztery – powiedziałem. – Zaraz będzie pięć: cztery – odparł Jacek. Przygryzłem wargi. Nie myślałem już o żołnierzach, chodziło tylko o to, żeby nie stracić scyzoryka. Jacek znów spojrzał na mnie w ten sam ironiczny sposób, potem podrzucił kamyk na dłoni, odchylił się w tył i – kamień przeleciał nad otworem, zarył się w trawę. – Remis. – Chwileczkę – powiedziałem. – Ja mam jeszcze jeden rzut. – Zdaje ci się, że trafisz? – Zobaczymy. Podniosłem rękę, Jacek chwycił ją w przegubie, ściągnął w dół. – Nie rzucaj – powiedział. – Ty nie rzucisz, a ja dam ci pięć żołnierzyków. Pasuje? – Nie. – Frajer z ciebie, Maciek. Jak nie trafisz, nic nie będziesz miał, a tak za nic dostaniesz pięć figurek. – Nie chcę. – Dobra, dam ci sześć żołnierzy, niech stracę. – Obejdzie się – mruknąłem. – Chcę rzucać. Ująłem kamień w dwa palce, gruby i wskazujący. Otwór rynny wyglądał jak oko. Wpa- trzyłem się w to oko, uniosłem ramię nad głową. Rozmach. Tułów do przodu. Rzut. Jacek milczał. Strzyknął ślinę między zębami, roztarł obcasem. Jakby go nic nie obcho- dziło. – Dawaj te żołnierzyki – powiedziałem. – Jest pięć do czterech. – Jeszcze po trzy rzuty, co? – Nie. Umawialiśmy się na dziesięć. – Kundel z tobą tańcował! – Jacek pchnął butem w moją stronę pudło z żołnierzami. – Masz, ciesz się. Odszedł do domu. Podniosłem z ziemi pudełko i spojrzałem w stronę stróżówki. Klaus ciągle jeszcze stał na ganku. Wpatrywał się nieruchomo w moje ręce, w czerwone pudło z żołnierzami. – Komin – skinąłem na niego ręką. – Chodź no tutaj. Podszedł niepewnie. Wyjąłem jednego żołnierzyka, prawie bez rozmachu cisnąłem w otwór rynny, trafiłem precyzyjnie – nawet nie stuknął o krawędź. Pudełko z resztą żołnie- rzy wetknąłem mu pod pachę. – Hitler kaputt – powiedziałem. – Der, die, das, kapusta i kwas. Abrakadabra. – Tylko ty- le umiałem po niemiecku. Wybełkotał coś, chciał chwycić mnie za rękę, ale nie słuchałem, pobiegłem do domu. Bardzo cieszyłem się, że nie straciłem scyzoryka. Jacek czekał już na mnie w komórce nie opodal stróżówki. – Właściwie nie powinienem ci nic mówić – mruknął. – Dlaczego? – Przez ten numer z żołnierzykami. Trzymasz stronę szwaba? – Nie – odparłem. – Wygrałem od ciebie to pudło z żołnierzami. Mogłem stracić scyzo- ryk. – I po co ryzykowałeś? – Tak sobie. A na żołnierzach mi nie zależało, więc oddałem Klausowi. – Mogłeś mnie oddać. – To byli jego żołnierze – powiedziałem. – Znów swoje? – Odczep się – burknąłem. – Hitlerowcy jedno, Klaus drugie. Co on miał z tym wspólne- go? – Może chcesz się z nim zaprzyjaźnić! – Odczep się – powtórzyłem. – Taki sam chłopak, jak każdy. Tyle że frajer, dał sobie tak odebrać to pudło. – Spróbowałby nie dać! – Jacek roześmiał się pogardliwie. – Lewą ręką bym go załatwił. I tak mu odbiorę tych żołnierzy. – To są moi żołnierze – powiedziałem. – Tylko ja mogę odebrać. – Dobra, nie wściekaj się. – Klepnął mnie po ramieniu. – Głupstwo żołnierze. Wiem o czymś dużo ciekawszym. – No? Pochylił się, prawie dotknął policzkiem mojego czoła. – Nikomu? – Nikomu. – Ani słowa? Przysięgnij. – Słowo honoru. – Dobra – mruknął – wierzę ci. No to słuchaj. Nasze miasto należy do Ziem Odzyska- nych, wiesz? – Każdy wie. – Kiedyś Niemcy nam je zabrali, a teraz muszą oddać. Muszą wynieść się stąd, wyjechać do Niemiec. Wszyscy. Za parę dni wyjadą. – Skąd wiesz? – Od ojca. Mój stary pracuje przecież w magistracie. Powiedział, że za trzy dni wszyscy Niemcy stąd wyjadą. Ale to jest tajemnica. – Też coś. – Zaczekaj, to nie koniec. Znasz tych dwóch szkopów, co mieszkają w sąsiednim domu? – Widziałem ich parę razy. – Tej nocy znosili do piwnicy jakieś paczki. Po cichu, żeby nikt nie widział. – Skąd wiesz? – spytałem. – Azor chciał za potrzebą, poszedłem go wypuścić. No i zobaczyłem. – Co takiego chowali? – Pewnie broń – szepnął Jacek, przysuwając się do mnie jeszcze bliżej. – Jak wyjadą, zej- dziemy do piwnicy i odszukamy te paczki. Kto by nie chciał posiadać prawdziwego pistoletu? Wyobraziłem sobie, jak schodzimy do piwnicy, odnajdujemy paczki, rozwijamy papier, płótno i oto leżą przed nami nowiutkie para- belki, brauningi, kolty, mauzery – brać, wybierać. – Co z tym zrobimy? – spytałem. – Broń należy oddać w komendzie miasta, widziałem afisze... – Oddamy – powiedział Jacek. – Sobie zostawimy po jednej sztuce. – Nie wolno. – Frajerze, kto będzie o tym wiedział? Pójdziemy daleko w góry i postrzelamy. Nie miałem ochoty protestować. Wyjąłem z kieszeni kawałek czekolady, przełamałem i połówkę dałem Jackowi. Wziął jak gdyby nigdy nic, beztrosko wsadził do ust. Zdumiewają- ce. Ja obejrzałem swoją połówkę, pogłaskałem opuszkami palców, potem przybliżyłem do warg i liznąłem koniuszkiem języka. Czekolada była genialnym odkryciem, nie przypuszcza- łem nawet, że coś takiego istnieje. Dziwne jednak: jedzenie, które nie służy do zaspokajania głodu, tylko dla przyjemności. Czy to nie grzeszny zbytek? W ogóle cukierki, owoce, ciastka – nie miałem dotychczas pojęcia o ich istnieniu. Nie rozumiałem jeszcze, dziwiłem się, ale bardzo mi to wszystko smakowało. – Nie lubię gorzkiej czekolady – powiedział Jacek. – Wolę mleczną. Wariat. Gorzka czekolada. Czy istnieje coś słodszego, coś bardziej wspaniałego od tej brunatnej tafelki podzielonej na kwadraciki? Wyobrażam sobie, co by powiedział Miszka, gdybym go wtedy w Komi poczęstował czekoladą. Nawet u Wujka Iwana czekolady nie było, nie umiał jej wyczarować. Czekałem z niecierpliwością na wyjazd Niemców. Wreszcie nadszedł ten dzień: dziadek Miller wyniósł ze stróżówki trzy wielkie skórzane walizy i ułożył je na dwukołowym wózku. Klaus był ubrany odświętnie, w zamszowe spodenki tyrolskie, wełnianą kurtkę i białą koszulę z krawatem. Podszedł do mnie, powiedział coś, nie zrozumiałem. – Der, die, das, kapusta i kwas. – Klepnąłem go po ramieniu. – Bądź zdrów, szkopku. Wtedy pobiegł do stróżówki i wyniósł czerwone pudło z żołnierzykami. W jednej ręce trzymał pudło, a w drugiej żółtozielony czołg na ruchomych gąsienicach. Wystarczyło nakrę- cić sprężynę i czołg przemierzał wzdłuż całe podwórko, wspinając się nawet na cegły i kamienie. Klaus położył przede mną czołg i pudło. Powiedział c