Vandermeer Jeff - Miasto Szaleńców i Świętych

Szczegóły
Tytuł Vandermeer Jeff - Miasto Szaleńców i Świętych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Vandermeer Jeff - Miasto Szaleńców i Świętych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Vandermeer Jeff - Miasto Szaleńców i Świętych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Vandermeer Jeff - Miasto Szaleńców i Świętych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 JEFF VANDERMEER MIASTO SZALENCOW I SWIETYCH Strona 4 MIASTO SZALENCOW I SWIETYCH JEFF VANDERMEER Wstep Michael Moorcock Przelozyli Konrad Kozlowski Jolanta Pers SOLARIS Stawiguda 2008 Miasto szalencow i swietych Tyt. oryg. City of Saints and Madmen Copyright (C) 2002 by Jeff VanderMeer All Rights Reserved Illustrations: John Coulthart, Scott Eagle, Eric Schaller, Jeff VanderMeer, Mark Roberts, Dave Larsen, Hawk Alfredson Adaptacja oryginalnych ilustracji do polskiego wydania: Michal Lisowski, Tadeusz Meszko ISBN 978-83-89951-88-5 Jolanta Pers przelozyla teksty: "Zakochany Dradin", "Przemiana Martina Lake'a" Konrad Kozlowski przelozyl wszystkie pozostale teksty Projekt i opracowanie graficzne okladki Tomasz Maronski Redakcja Iwona Michalowska Korekta Bogdan Szyma Sklad Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja "Solaris" Malgorzata Piasecka 11- 034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax 089 5413117 e-mail: [email protected] sprzedaz wysylkowa: www.solarisnet.pl Coz jeszcze mozna powiedziec o Ambergris, czego nie powiedziano juz wczesniej? Kazdy najmniejszy fragment tego miasta, niewazne jak pozornie czy wyraznie zbyteczny, posiada zlozona, a przy tym przebiegla i kreta role do odegrania w jego spolecznym zyciu. I nie jest wazne, jak czesto przechadzam sie bulwarem Albumuth: nigdy nie trace poczucia niedajacego sie z niczym porownac splendoru tego miasta – jego uwielbienia dla rytualu, pasji do muzyki i nieskonczonej mozliwosci cudownego okrucienstwa. –Voss Bender, Wspomnienia kompozytora, tom 1, strona 558, Ministerstwo Kaprysu Dla Ann, ktora znaczy dla mnie wiecej niz slowa SPIS TRESCI Strona 5 KSIEGA AMBERGRIS Istota VanderMeera. Wstep Michaela Moorcocka 9 The Real VanderMeer. Introduction by Michael Moorcock tl. Konrad Kozlowski Zakochany Dradin 13 Dradin, In Love tl. Jolanta Pers Hoegbottonski przewodnik po wczesnej historii miasta Ambergris 75 The Hoegbotton Guide to the Early History of Ambergris tl. Konrad Kozlowski Przemiana Martina Lake'a 135 The Transformation of Martin Lake tl. Jolanta Pers Niezwykly przypadek Iksa 191 The Strange Case of X tl. Konrad Kozlowski APPEND-IKS tl. Konrad Kozlowski 234 List od dr. V do dr. Simpkina 235 A Letter from Dr. V to Dr. Simpkin Notatki Iksa 241 X's Note Uwolnienie Belacquy 244 The Release of Belacqua Krol Kalamarnic 253 King Squid Historia rodziny Hoegbottonow 326 The Hoegbotton Family History Klatka 338 The Cage W pierwszych godzinach po smierci 391 In the Hours After Death Notka od dr. V dla dr. Simpkina 402 A Note from Dr. V to Dr. Simpkin Czlowiek bez oczu 404 The Man Who Had No Eyes Wymiana 410 The Exchange Uczac sie, jak opuscic swe cialo 440 Learning to Leave the Flesh Glosariusz Ambergrianski 458 The Ambergris Glossary ISTOTA VANDERMEERA Wstep – Znasz oczywiscie VanderMeera. – Tluste, czerwone paluchy Schomberga Strona 6 piescily przeliczone przed chwila banknoty. Dopiero po chwili umiescil je w kasetce i spogladajac na mnie z ukosa, udal, ze chowa ja po stolem. – Kapitana VanderMeera? Pierwszego oficera na "Shrieku", poki ten nie wpadl na rafy. Pana na "Zabie", gdy po raz kolejny zawital na Wyspy. –Jak rozumiem, byla w to wmieszana kobieta? – Upilem lyk sklebionej zawartosci swojej szklanki, napoju miejscowej produkcji, ktory wydawal mi sie podejrzanie pikantny. –Znal samego Shrieka i odwalal za niego cala brudna robote. – Schomberg wykrzywil twarz w grymasie tak charakterystycznego dla niego niesmaku wzgledem wszelkiego rodzaju lajdactw i moralnej slabosci innych niz jego wlasne. Grzechoczace nad naszymi glowami wielkie wiatraki krecily sie, poruszajac gestym, wilgotnym powietrzem. – To Dradin mu to zrobil. Tak przynajmniej wszyscy tu uwazamy. Jasno widac, co sie stalo. To wszystko jest w ostatniej opowiesci, o ile tylko nie boisz sie poswiecic jej swej pelnej uwagi. –Wiec, mimo wszystko, Iks byl jednak jego muza, jego miloscia? Schomberg wzruszyl ramionami. Wyraznie bylo widac, ze chce sie mnie pozbyc. Kiedy usuwalem sie z jego opowiesci, uslyszalem, jak ciezko oddycha z ulga. Bedzie mi brakowalo jego przyziemnych wyjasnien, lecz moja obecnosc wyraznie wzbudzala jego niepokoj. Wolnym spacerkiem wrocilem do siebie, by po raz kolejny zaglebic sie w VanderMeerze… –Josef Conrad, Ocaleni, 1900 W tych zamierzchlych czasach, do ktorych wszyscy wciaz tesknie wracamy, nie bylo kapitana darzonego wiekszym szacunkiem nizli VanderMeer, zeglujacy po Wyspach Mirazu i Polwyspie Ambergrianskim. Koneserzy ze wszystkich portow, od Jannquork poczawszy, na San Francisco skonczywszy, wyczekiwali jego wspomnien z wielka niecierpliwoscia; lecz gdy te wreszcie ujrzaly swiatlo dzienne, nie wszystkim przypadly do gustu. Bo mimo iz relacja zawarta na ich kartach byl autentyczna, to jednak wybrane metody w wielu przypadkach okazaly sie groteskowe, barokowe i fantastyczne, jakby autor usilnie staral sie i dazyl, by jego styl odzwierciedlal wizje, ktorych osobiscie doswiadczyl. To pewne, ze podobna gestosc narracji byla odrobine zbyt wymagajaca dla czytelnikow przywyklych do podazania jednotorowa, sentymentalna fabula, ktora w wiekszosci wydawanych obecnie ksiazek uchodzi za cala opowiesc, jakby istniala jedna zaledwie prawda, i tylko jeden jedyny sposob, by ja wyrazic, zaledwie jedna postac bedaca centralnym zrodlem zainteresowania, jeden jedyny punkt widzenia, z ktorym czytelnik powinien sympatyzowac. Nie powinno jednak budzic niczyjego zaskoczenia, ze instynktowna reakcja autora na wlasne przezycia okazala sie tak postmodernistyczna. Jako jeden z czlonkow wspolczesnej grupy niepospolitych i nadzwyczajnych kapitanow podazajacych za Strona 7 wlasnymi kreslonymi w glowie mapami, kapitan VanderMeer jest mistrzem kilu i zagla, a stojac za sterem potrafi zabrac swoj okret, dokadkolwiek tylko przyjdzie mu ochota, czy po to, by szybowac nim po kamienistych plyciznach, czy tez, by agresywnie zanurzac jego dziob w zatloczonych wodach Glebi. Napedza go bowiem owo zamilowanie do osobliwosci, dzika ciekawosc i uwielbienie dla egzotycznych skarbow, jak rowniez zafascynowanie zlozona architektura i smak dla obcosci odnajdywanej w czyms pozornie normalnym, niosac z dziwacznym i osobliwym zestawem sprzetow w kazdy mozliwy zakatek wszechswiata, ktory do tej pory nie zostal jeszcze odkryty. Powraca stamtad z godnymi uwagi niezwyklosciami, tak wartosciowymi, ze dopiero musza odnalezc swa prawdziwa cene, czy tez, w rzeczy samej, swych koneserow. Gdy nieodmiennie przychodza nam na mysl takie ksiazki jak Mercury kapitana Smitha, Zothique Ashtona Smitha, Dying Earth Jacka Vance'a, Viriconium spiochadmirala Harrisona czy Old Mars lady Brackett, a nawet granice eksplorowane przez slynna ekspedycje Hope Hodgsona, rownoczesnie snujemy pelne szacunku porownania do samego Dunsany'ego, a nawet Lovecrafta, najprawdopodobniej jednak odnajdujemy wiecej porecznych podobienstw u tych niedawnych reporterow z krawedzi wyobrazni. Przywolajmy tu Beerlight kapitana Ayletta oraz Endland pilota Etchellsa, w ktorych opisane zwyczaje i obyczaje sa nam od razu bardzo bliskie, bedac rownoczesnie tak obce i dziwne. Od czasow wielkiej ekspansji kapitanow DiFilippo, Constantine'a, Mieville'a i Newmana oraz kapitan Gentle, wszyscy powracali z tych nowych swiatow z obca waluta. A coraz to nowi odkrywcy ze smakiem do egzotycznych geografii wciaz nie ustaja w poszukiwaniach Umykajacego Horyzontu i Najdalszego Rownoleznika. I wszyscy oni pozostawiaja nam relacje ze swych wypraw. Jednakze zaledwie garstka posiada wzniosle dostojenstwo, tak charakterystyczne dla Ambergris, ktore bardziej przypomina wspaniale i niemal skonczone Tytus Sam Peake'a. Oto zlozony surrealizm swiezo odkrytej historii, zaledwie o cien, o drobine dalej w glab ladu od najbardziej znanych i poznanych wybrzezy. Ma to cos wspolnego z monumentalna ziemia jalowa przedstawiona nam przez sir Davida Brittona w mrocznych wspomnieniach Lord Horror i The Auschwitz of Oz. Przypomina takze zlozone i powiklane Sinai Tapestry Whittemore'a oraz krainy odkrywane przez walijskich kapitanow, od Cowper Powysa poczawszy, na Rhysie Hughesie i przedziwnie nazywajacej sie kapitan Tafty Sinclair skonczywszy. Kolejnym kapitanem rysujacym wlasne mapy, by nastepnie nimi podazac, jest Robert Irvin w swej Arabiste. Podobnie jak VanderMeer, wszyscy oni sa dowodcami wlasnych literackich celow, tworzac tak odwazna kompanie umyslowych nawigatorow, o jakiej odkryciu ty, drogi czytelniku, moglbys tylko marzyc. Przygladajac sie uwaznie VanderMeerowi, przypominamy sobie wspanialosci Angkor i Anudhapury polaczone ze zgielkiem i gwarem Indonezji piora kapitana Strona 8 Conrada, awanturniczymi i ryzykownymi intrygami Bizancjum czy Wenecji oraz brutalnymi wojnami Holendrow o przyprawy, toczonymi w Indiach. Lecz czasem, jakby instruujac i przypominajac o sobie, wtraca sie sam Proust. VanderMeer opisuje swiat tak bogaty i przesadzony, tak pelen tajemnego zycia, ze az odciagajacy czytelnika od jakichkolwiek zamierzonych moralnych czy przesmiewczych glebi i porywajacy w samo bogactwo swego lona. Istnieje, rzecz jasna, podejrzenie, ze autor naduzyl nieco tych materialow w celu zakpienia sobie z tego i owego, a moze nawet przedstawienia wlasnej wizji. Czy jednak zdolal wywolac realne zmiany w swoim swiecie? Czy Ambergris, ktore odwiedzimy nastepnym razem, bedzie w ogole przypominalo romantyczna wersje VanderMeera? A co z plotka, ze na kartach tej powiesci istnieje tak cudowny odcien mrocznej herezji? Wierze, ze nie jestem jednym, ktory skalowal odnosniki do gigantycznej kalamarnicy i odczuwal emocjonalne zaangazowanie bardziej wlasciwe, czy tez, by byc tu zupelnie szczerym, charakterystyczne dla zwiazku matki i dziecka nizli czlowieka i glowonoga. Lecz nie czas tu ani miejsce, jak rowniez nie taka nasza intencja, by analizowac teraz postac kapitana VanderMeera, czy tez jego upodobania, ktorymi dzieli sie z nami na kartach tej ksiazki. Powinnismy raczej docenic te rzadko spotykana fakture, jaka prezentuje jego proza, zachecajaca jaskrawosc dokonanych przez niego opisow i wszelkie dziwactwa jego idiosynkratycznego umyslu, ktore dyryguja, z pompatycznym wrecz rozmachem, cala siecia tamtejszej rzeczywistosci. Czerp, drogi czytelniku, ile tylko mozesz i potrafisz z gobelinu opowiesci i wizji, jaki autor rozklada przed toba. To bardzo rzadki skarb i nalezy go smakowac z rownoczesna rozkosza i szacunkiem. To dzielo oryginala. Wlasnie na cos takiego tak dlugo czekales. Michael Moorcock Ranczo Circle Squared Lost Pines, Texas pazdziernik 2000 I RADIN, ZAKOCHANY, TKWI POD oknem swojej ukochanej i gapi sie w gore, a tlum przelewa sie dookola niego i otacza go; ludzie wpadaja na niego i potracaja go, a on stoi tam, nieswiadom obecnosci tysiecznego tlumu w poszarpanych ubraniach i o zarozowionych policzkach. Dradin patrzy na nia: spisuje tekst dyktowany przez maszyne, nieprzenikniony blok szarosci, z ktorego wyrasta para sluchawek na jej delikatnej glowie o ksztalcie jajka. Dradin stoi tam oglupialy i coraz glupszy, zatopiony w anielskim blekicie jej oczu i kaskadach dlugich, blyszczacych wlosow Strona 9 spadajacych jej na ramiona, jej bladej twarzy, ktora przez szybe wyglada smutno, ledwo widoczna z powodu odbijajacego sie w oknie szarego nieba. Znajduje sie trzy pietra powyzej niego, zamknieta w cegle i zaprawie, nieomal jak pomnik; jej miejsce jest tuz nad szyldem "Hoegbotton i Synowie, Dystrybutorzy". Hoegbotton i Synowie: najwiekszy importer i eksporter w Ambergris, miescie bezprawia, jednym z najstarszych miast na swiecie, ktorego nazwe utworzono od ambry, najcenniejszej i najbardziej tajemniczej wydzieliny wieloryba. Hoegbotton i Synowie: niezliczone skrzynie narzedzi deprawacji, przesylanych dla rozrywki dekadentow z daleka, z odleglej Surfazji i piekielnego Okcydentu, miejsc, gdzie wszystko nasiaka woda, dojrzewa i rozpada sie w mgnieniu oka. A jednak, rozmysla Dradin, ona wyglada, jakby byla pogodna osoba, bynajmniej nie typem wolacym pozostawac w domu, ale czujacym sie za granica niepewnie, chyba ze opierajac sie na ramieniu ukochanego. Czy ma kochanka? Meza? Czy jej rodzice jeszcze zyja? Czy lubi opere, czy moze sprosne przedstawienia teatralne wystawiane w poblizu dokow, gdzie slychac trzeszczenie spracowanych stawow robotnikow, ladujacych skrzynie firmy Hoegbotton i Synowie na barki, ktore potem ruszaja z biegiem rzeki Moth, toczacej sennie pelne szlamu wody, by wpasc w zburzone morskie fale? Jesli lubi teatr, to mnie na nia stac, mysli Dradin, gapiac sie na kobiete. Dlugie wlosy opadaja mu na twarz, ale jest tak oszolomiony, ze nawet tego nie zauwaza. Do rzeki jest daleko i Dradin prawie wiednie w upale, ale nie czuje potu splywajacego mu po karku. Dradin, odziany w czarny stroj z zakurzonym bialym kolnierzykiem i zakurzone czarne buty, tworzac wokol siebie aure bezrobotnego misjonarza (ktorym rzeczywiscie byl), wcale nie zamierzal patrzec na kobiete. Nawet nie zamierzal spogladac w gore. Spogladal w dol, by pozbierac monety, ktore wypadly mu przez dziure w powycieranych spodniach; siedzenie podarl, jadac podskakujaca dorozka z dokow Ambergris, ciagnieta przez konia, ktory juz dawno powinien trafic do fabryki kleju, byc moze zabranego do rzezni tego samego dnia – dnia poprzedzajacego Festiwal Slodkowodnych Kalamarnic, jak poinformowal Dradina gorliwie woznica w nadziei, ze ten bedzie chcial jeszcze skorzystac z jego uslug. Dradin byl jednak w stanie utrzymac sie na siedzeniu tylko podczas jazdy do pensjonatu; potem rzucil bagaz w pokoju, wrocil do dzielnicy handlowej – by zlapac troche lokalnego kolorytu, cos przekasic – i tam rozstal sie z woznica. Przesiakl smrodem sparszywialej kobyly, ale coz, trudno, to tylko zwierze, nie mogl sobie pozwolic na konie mechaniczne, dymiacy i ociekajacy olejem pojazd silnikowy. Nie teraz, gdy konczyly mu sie pieniadze i rozpaczliwie szukal pracy: po to przeciez przyjechal do Ambergris. Jego byly nauczyciel w Akademii Religijnej w Morrow – niejaki Cadimon Signal – nauczal w Dzielnicy Religijnej Ambergris, a przy tylu swietach pewnie znajdzie sie jakas praca? Kiedy jednak zbieral monety, poderwal sie na rowne nogi zbyt gwaltownie, a przebiegajaca obok banda rozwydrzonych lobuziakow zakrecila nim i potrzasnela. Spojrzal na szare, ciezkie od deszczu niebo i odwrocil sie w strone okna, w ktore teraz patrzyl z takim zaangazowaniem. Strona 10 Kobieta miala dlugie, delikatne palce, ktorymi wystukiwala cos zgodnie z wlasnym, dziwnym rytmem; rownie dobrze mogla grac piata symfonie Vossa Bendera, nurkujac w smutnych niskich tonach i wznoszac sie na imponujace wyzyny, ktorymi zawladnal Bender. Gdy przez sekunde Dradinowi ukazalo sie poprzez szklo jej oblicze – chyba pochylila sie troche do przodu, by przesunac tasme – dostrzegl, ze jej rysy, podobnie jak dlonie, sa powsciagliwe, o pieknych liniach, wyrafinowane. Nie bylo w niej nic, co przypominaloby mu o okrutnym swiecie, jaki go otaczal, ani o wielkich, niepoznanych dzunglach poludnia, z ktorych wlasnie wrocil, gdzie czarna pantera i jeszcze czarniejsza mamba czaily sie w mroku, gdzie trawila go goraczka i gdzie doswiadczyl takich watpliwosci z powodu braku chetnych do przejscia na jego religie, ze wrocil do cywilizacji, w ktorej panowaly prawa i rzady i w ktorej – o, slodka radosci! – Istnialy takie kobiety jak to stworzenie w oknie. Patrzac na nia, czujac, jak burzy mu sie krew, Dradin zastanawial sie, czy ona przypadkiem mu sie nie sni, niczym otoczona aureola rozpalona wizja zbawienia, ktora zaraz rozwieje sie jak uluda, a jego znow ogarnie goraczka, w dzungli i w ciemnosci. To jednak nie byl sen i nagle Dradin ocknal sie z zadumy, uswiadamiajac sobie, ze ona moze go zobaczyc, bo jest tak wrazliwa, albo ze jakis przechodzien odgadnie jego zamiary i ostrzeze ja. Otaczal go prawdziwy swiat, od smrodu rozkladajacych sie w rynsztokach warzyw po slodki odor czesciowo obgryzionych swinskich golonek w smietnikach; stuk-puk-stuk konskich kopyt i terkot klaksonow pojazdow silnikowych; szemrzacy szept grzybian, obudzonych z dziennego snu i nagle, z ukrycia, odglosy barokowej, melodyjnej muzyki, odtwarzanej z trzaskami, jakby z fonografu. Ludzie wpadali na niego, nie zostawiajac mu miejsca na zrobienie kroku: kupcy, zonglerzy, sprzedawcy nozy, uliczne golibrody, turysci, prostytutki i marynarze, ktorzy zeszli ze statkow, a nawet bladolicy mlody silacz, posylajacy mu gangrenowaty usmiech. Dradin pojal, ze musi cos zrobic, a przeciez byl zbyt niesmialy, zeby do niej podejsc, zeby otworzyc na osciez drzwi firmy Hoegbotton i Synowie, pobiec trzy pietra w gore i niezapowiedziany (a pewnie i niepozadany) stanac przed nia, zakurzony i brudny, z wczorajszym zarostem na twarzy. Od razu bylo widac, ze przybywa z Wielkiego Kranca Swiata, bo nadal cuchnal zgnilizna i wydzielinami dzungli. Nie, nie, nie. Nie moze jej sie pokazac w tym stanie. Co mial jednak zrobic? Mysli Dradina padaly jedna za druga jak wybici z rytmu klauni, a on byl bliski paniki, bliski zalamania rak, ktorego nie znosila jego matka, bo sugerowalo, ze bycie misjonarzem nie jest niczym szczegolnym: nadeszla ta mysl i sprawila, ze zaniemowil, zachwycony wlasnym geniuszem. Oczywiscie, swiecidelko. Prezent. Drobiazg, za ktory zaplaci, by okazac swa milosc. Dradin uniosl wzrok i rozejrzal sie po ulicy, zastanawiajac sie, gdzie moglby kupic skarb, ktory by ja wzruszyl, zaintrygowal, a wreszcie – zatrzymal. Szydelkowe Cuda Madame Lowery? Centrum Handlowe dla Dam? Bizuteria Jessible'a? Nie, nie, nie. Strona 11 Jesli byla kobieta nowoczesna, ktorej nie dalo sie zatrzymac i ktora nie byla ciagle w ciazy, ale obracala sie w kregach artystow i pisarzy, aktorow i spiewakow, taki prezent bylby dla niej obelga. Za jakiegoz niewrazliwego czlowieka by go uwazala – jakimze niewrazliwym czlowiekiem by sie okazal. Czy te wszystkie miesiace spedzone w dzungli pozbawily go zdrowego rozsadku, warstwa po warstwie, az stal sie nagi jak orangutan? Nie, to nie wystarczy. Nie mogl kupic ubran, czekoladek, czy nawet kwiatow, bo te prezenty byly tak proste, tak malo subtelne, tak prostackie, tak zdradzajace u niego brak wyobrazni. Poza tym, te prezenty… …Jego spojrzenie powedrowalo dalej, zatrzymujac sie na zrujnowanym akwedukcie, ktory dzielil ulice na dwie czesci jak gigantyczny, skamienialy kregoslup dlugiego, smuklego rekina, ktory utkwil na dalekim przeciwleglym brzegu, i nowoczesnym szyldzie z podwojnymi zakretasami i odwaznym liternictwem, ktore reklamowalo Ksiegarnie Borges, i tutaj, na bulwarze Albumuth, najbrudniejszym, a zarazem najbardziej wyrafinowanym i najbogatszym ciagu komunikacyjnym Ambergris, Dradin uswiadomil sobie, ze oto znalazl dar doskonaly. Nie ma nic lepszego, bardziej tajemniczego od ksiazki, i nie ma niczego, co mogloby lepiej przywiazac ja do niego. Brudny od kurzu i samotny w miejskim wirze podgladacz, zagubiony pod spodnica miasta, ruszyl na druga strone, przedzierajac sie wsrod ulicznych grajkow i streczycieli, szulerow i sprzedawcow slodyczy w strone akweduktu, by stawic czola grymasowi dwoch kamiennych lwow na zwienczeniu, wkraczajac do Ksiegarni Borges. Miala piekne zabytkowe okna ze zloconymi literami, ktore glosily: Za szyba pietrzyly sie, jedna na drugiej, ksiazki wymienione w srebrzystej reklamie, a za nimi przemieszczali sie wolno bibliofile, napawajac sie autentycznym towarem. Dradin zapomnial o oddychaniu, nie tylko dlatego, ze w tym miejscu mogl nabyc prezent dla najcudowniejszej, najukochanszej kobiety w oknie, ale dlatego, ze przebywal z dala od cywilizacji przez ponad rok, a teraz, gdy wrocil, jej zdobycze dzialaly na niego kojaco. Jego ojciec, udreczona dusza, nadal duzo czytal pomiedzy jednym pijackim ciagiem a drugim mimo pietna, jakie pozostawialy na nim mijajace lata, i Dradin pamietal, jak staruszek wielokrotnie wydmuchiwal swoj wyjatkowo czerwony nos – nos wrecz monstrualny – niemajacy odpowiednika w historii rodziny – czytal i szlochal nad dokonywanymi z zimna krwia wyczynami dwoch debiutantek o imionach Juliette i Justine, ktorych droga zyciowa wila sie od biedy do prostytucji, przez dzungle i z powrotem, placzac z radosci, gdy znow zdobyly bogactwo i udaly sie w fascynujaca podroz rzeka Moth, tam i z powrotem, wzdluz i wszerz, az w koncu nieskazitelna Justine zeszla z tego swiata z powodu nadmiaru tragicznych przyjemnosci, ktore ja wyczerpal. Dradin az spuchl z dumy na mysl, ze kobieta w oknie jest piekniejsza od Juliette czy Justine, o wiele piekniejsza, a poza tym o wiele bardziej niezlomna. (A mimo to, przyznal, w jej delikatnych rysach, w bladosci ust mozna dopatrzyc sie niezlomnych cech charakteru). Strona 12 Tak rozmyslajac, Dradin pchnal szklane drzwi. Lakierowana rama z debu zaskrzypiala, a dzwonek zadzwonil: raz, drugi, trzeci. Po trzecim dzwonku pojawil sie sprzedawca, odziany caly w ciemna zielen, z mankietami zdobionymi zlotym szamerunkiem, przemieszczajac sie bezszelestnie po grubym dywanie, sklonil sie i zapytal: –Czym moge sluzyc? Dradin wyjasnil, ze szuka prezentu dla kobiety. –Nie znam jej – rzekl – ale chcialbym poznac. Sprzedawca, smukly chlopiec o wlosach barwy brudnego brazu i twarzy o rysach subtelnych jak zapiekanka z baraniny, zamrugal z namyslem, usmiechnal sie i oznajmil: –Rozumiem. Chyba wiem, czego pan szuka. Dostalismy te ksiazke dopiero dwa tygodnie temu z Ministerstwa Kaprysu – okcydentalnego wydawcy. Prosze za mna. Poprowadzil Dradina miedzy poteznymi polkami tekstow historycznych, ktore studiowali przypominajacy suszone sliwki mezczyzni odziani w pomaranczowe pantalony – na pewno bufony z uniwersytetu, cwiczace przed jakims wydarzeniem zwiazanym z barokowa muzyka Vossa Bendera – i wielkimi polkami zapelnionymi fikcja i sielankami, ktorymi nie zajmowal sie nikt poza wdowa w czerni i dwunastolatkiem w grubych okularach, potem wzdluz nuzacych kolumn ksiazek filozoficznych, na ktorych osiadal jeszcze grubszy kurz, az dotarli do kacika ukrytego obok Pogrzebow, oznaczonego jako Obiekty pozadania. Sprzedawca wyciagnal elegancka ksiazeczke, o wymiarach mniej wiecej dwadziescia na trzydziesci centymetrow, oprawiona w miekki aksamit ze zloceniami. –Jej tytul brzmi Odbicie swiatla w wiezieniu, a zawiera ona zbiorowa madrosc ostatniego z truffidianskich mnichow, wiezionych w mrocznych wiezach Kalifa. Z takiej wiezy uwolnil go smialy awanturnik, ktory… –Ktory nie byl synem Hoegbottona, a przynajmniej taka mam nadzieje – rzekl Dradin, gdyz wszyscy wiedzieli, ze specjalnoscia firmy Hoegbotton i Synowie sa wszelkie rodzaje tanich chwytow i parodii, a nie podobalo mu sie, ze moze podarowac swojej ukochanej cos, co sama mogla rozpakowywac i katalogowac. –Hoegbotton i Synowie? Skad, prosze pana. Zaden tam syn Hoegbottona. Nie prowadzimy interesow z firma Hoegbotton i Synowie, mamy tylko umowe na sprzedaz ich przewodnikow, gdyz ich praktyki sa… Jak to ujac?… Watpliwe. Nie, nie handlujemy z Hoegbottonem ani jego synami. Ale o czym ja to mowilem? O truffidianach. Strona 13 –Sa ekspertami w sztuce katalogowania, prawdziwymi pasjonatami, z istotnym rozroznieniem: kiedy mowie, ze to namietnosc, to mam na mysli najbardziej ogolne znaczenie, znaczenie, ktore nie dopuszcza intymnosci z gatunku takich, jakie moglyby damie, ktora pragnie pan poznac lepiej, wydac sie zbyt wulgarne. Przemawia ona do aspektow niematerialnych i jest nacechowana wysokiej klasy dowcipem, ktorego nie bylbym w stanie wyrazic. Nie jest obrazliwa: raczej przyda ofiarodawcy aury tajemniczosci, ktora moze okazac sie nieustannie kuszaca. Sprzedawca podsunal ksiazke, by Dradin mogl sie jej blizej przyjrzec, ale on tylko lekko dotknal zgrabnej okladki dlonia i rzekl, ze przyszlo mu do glowy cos wspanialego: moglby spogladac na te stronice w tym samym czasie co jego ukochana. Ta mysl sprawila, ze dlonie zadrzaly mu tak, jak to sie nigdy nie zdarzylo od chwili, gdy jego cialo opanowala goraczka, a on bal sie, ze umrze. Wyobrazil sobie, jak kladzie dlon na jej dloni i razem przewracaja kartki, jej oczy pieszcza ten sam rozdzial i akapit, ten sam wiersz i slowo; mogliby poznawac namietnosc razem, lecz osobno. –Doskonale, doskonale – rzekl. Zawahal sie przez sekunde, gdyz byl raczej bez pieniedzy niz w ich posiadaniu, po czym dodal: – Ale potrzebowalbym dwoch egzemplarzy. – Brwi sprzedawcy powedrowaly w gore jak zdumione sylwetki mew, ktore nagle odkryly, ze ryba, na ktora juz mialy zapolowac, okazala sie sidlami, a Dradin wyjakal: – I… I… Mapy. Mapy miasta. Na Festiwal. –Oczywiscie – odparl sprzedawca, jakby juz mial powiedziec: I wszedzie neofici, nie? Dradin z kwasna mina odparl: –Prosze zapakowac te, a druga wezme niezapakowana, razem z mapa – po czym stal sztywno, napawajac sie wlasna waznoscia, a sprzedawca guzdral sie i rzucal dygresjami. Dradin wiedzial, co tamten sobie mysli: kaplan lajdak, bezbozny, niezwiazany przymierzem zawartym z Bogiem. Byc moze sprzedawca mial racje, ale czyz prawo kanoniczne obejmowalo wszystkie nieprzewidziane sytuacje, jakie czyhaly na pozostawionych samym sobie, sytuacje bedace mieszanina piekna i niesamowitosci, jakich nie brakowalo w dzungli? Jakze mozna bylo pojac i objasnic niezwykly wdziek Ludu Lupiny, ktory zyl w jaskiniach wyrzezbionych przez wodospad, a wywlaszczony przez Dradina i wyslany do fortu misjonarzy narzekal na cisze, milczenie Boga; narzekal, ze Bog przestal do niego mowic, bo czymze byl odglos wody rozbijajacej sie o skale, jak nie glosem Boga? Odeslal ich z powrotem nad wodospad, bo nie mogl zniesc widoku ich przerazonych twarzy, dezorientacji wykwitajacej na ich obliczach jak smiertelny i umierajacy kwiat. Po raz pierwszy znalazl sobie kochanke w dzungli: spocona kaplanke, ktorej pocalunki dusily go i tlamsily, choc sprowadzily go z powrotem do swiata zywych. Strona 14 Czy to ona skazila jego misje? Nie, bo bardzo staral sie znalezc nowych wyznawcow, choc nie bylo wielu chetnych do nawracania. Walczyl dalej, nawet w obliczu dzikich bestii, dzikich roslin i samych dzikusow. Byc moze probowal za dlugo, w obliczu zbyt wielu przeszkod, tak uporczywie, ze mozna to bylo odczytac w widoku jego wlosow: mocna czern upstrzyly pasma bieli, czy raczej przy pewnym rodzaju oswietlenia mocna biel przebijala sie przez czern, a kazde pasmo mozna bylo przypisac tropikalnej goraczce (bylo mu tak zimno, ze az parzylo, a skore mial lodowata), kazde pasmo czerni bylo zas swiadectwem, ze przezyl. Sprzedawca wreszcie zawiazal jasnozielona wstazke wokol czerwonej paczuszki: troche jarmarcznej, ale do wytrzymania. Dradin polozyl odpowiednia monete na marmurowej ladzie, wepchnal mape i drugi, nieopakowany egzemplarz do kieszeni, poslal sprzedawcy krzywe spojrzenie i ruszyl w strone drzwi. W szarej poswiacie ulicy Dradina otoczyl upal i szum. Juz myslal, ze sie zgubil, jak w dzungli, z ktorej wlasnie uciekl; zgubil tak, ze juz nigdy nie znajdzie swojej damy. Zaczal oddychac nieregularnie i przylozyl dlon do skroni, czujac sie slabo, lecz beztrosko. Zbierajac wszystkie sily, zanurzyl sie w morzu spoconych cial, spoconych ubran, spoconych kamieni bruku. Minal blizniacze lwy, ktore wystawialy w jego strone tylki, jakby wiedzialy doskonale, co zamierza zrobic, i ruszyl w strone arkad, przechodzac obok awangardy sprzedawcow mango, przy ktorych maszerowala armia podstarzalych wdow o pelnych brzuchach, odzianych w fartuchy z glebokimi kieszeniami, zdeterminowanych, by wykupic kazdy owoc i kazda jarzyne do ostatniej sztuki; malych szczeniat bawiacych sie u jego stop, az, Boze dopomoz, popchnieto go bezladnie na sterte czegos, a nastepnie, potykajac sie i zarabiajac siniaka, przedostal sie na chodnik po przeciwnej stronie, gdzie mogl znow spojrzec na swoja ukochana. Czy jakakolwiek podroz mogla byc bardziej niebezpieczna niz pokonanie bulwaru Albumuth w srodku dnia – moze pokonanie rzeki Moth podczas powodzi? Niezrazony Dradin poderwal sie na rowne nogi, chroniac ksiazki, po jednej pod kazda pacha, i usmiechnal sie do siebie. Kobieta nadal tkwila na swoim miejscu na trzecim pietrze; Dradin widzial ja, gdyz stal dokladnie w tym samym miejscu co poprzednio, nad tym samym peknieciem chodnika, i byla tam, jak i przedtem, widoczna jako gra cieni na szybie. Jej sztywna postawa sprawiala, ze wiele pytan cisnelo mu sie na usta. Czy nie miala przerwy na lunch? Czy uczynili z jej przywary cnote i praktycznie ja uwiezili, przykuwajac zgodnie z jakims nieludzkim harmonogramem? Co powiedzial ten sprzedawca? Ze praktyki Hoegbottona sa watpliwe? Dradin chcial wkroczyc do budynku i porozmawiac z jej przelozonym, byc jej rycerzem, ale mial bardziej praktyczny dylemat: nie chcial sie ujawniac, wiec musial znalezc poslanca, ktory dostarczy prezent. Strona 15 Rozejrzal sie po otaczajacym go tlumie i przestal widziec wyraznie: swiat sprowadzil sie do pola maszerujacych ubran. Spinki do mankietow i wystrzepione spodnie, bluzy tanczace wraz ze spodniami, wysokie bawelniane czapki i buty z luznymi sznurowadlami. Jak ich odroznic? Do kogo podejsc? Ktos postukal go w ramie i powiedzial: –Chce pan ja kupic? Kupic? Dradin opuscil wzrok i zobaczyl, ze stoi przy nim dziwaczny mezczyzna. Osobliwy ten egzemplarz wygladal – trzeba to powiedziec – jakby skladal sie z jednego miesnia; przysadzisty czlowieczek o nisko osadzonym srodku ciezkosci, a mimo to wygladajacy na beztroskiego: krotko mowiac, karzelek. Jak mozna bylo go nie dostrzec? Mial na sobie marynarke i kamizelke tak czerwona, jakby zrobiono ja z tuszy swiezo ubitego zwierzecia, oraz plisowane spodnie, ciemne jak skrzepla krew, i buty ze stalowymi noskami. Brzegi jego ust wykrzywial usmiech tak trwaly i sztywny, ze przygladajac sie po raz drugi Dradin zastanawial sie, czy to nie grymas. Karzelek byl lysy jak melon i wytatuowany od stop do glow. Tatuaz – ktory na pierwszy rzut oka wygladal jak znamie albo grzybicza narosl – sprawil, ze Dradin zaniemowil i karzelek musial po drugi zwrocic sie do niego: –Dobrze sie pan czuje, prosze pana? Dradin po prostu gapil sie z otwartymi ustami, jak mloda kawka, ktora ma jeszcze puch zamiast pior. Tatuaz na karzelku, rozpoczynajacy sie na czubku glowy i rozciagajacy w dol, byl bowiem dokladna i szczegolowa mapa rzeki Moth, z czarnymi nazwami miast wyklutymi na czerwonych kropkach, ktore oznaczaly miejsca. Sama rzeka byla niebieskozielona, w niektorych miejscach wezsza, a w niektorych szersza; opadala nad lewa powieke karzelka, okrazala czarne jak noc oko, a potem wila sie wsrod napietych linii nosa i ust, zakrzywiajac sie nad obfitym podbrodkiem, by zniknac pod kamizelka karzelka, w gestwinie wlosow na jego piersi, jak egzotyczny waz. Od rzeki Moth ciagnely sie lezace za nia krainy. Miasta polnocy, gdzie Dradin spedzil mlodosc: Belezar, Stockton i Morrow (tam ostatnio mieszkal jego ojciec) – tloczyly sie nad brwiami, a na karku, prawie na plecach, gdybysmy mieli wyrazac sie dokladnie, znajdowaly sie dzungle, miejsce pobytu Dradina w ciagu ostatniego roku: potezna sciana zieleni naszkicowana z jubilerska precyzja, gdzie jedynym sladem cywilizacji bylo kilka smug czerwieni, oznaczajacych koscielne enklawy. Dradin potrafil wyznaczyc linie bedaca trasa jego wlasnych posepnych wedrowek. Usmiechnal sie i powstrzymal przed dotknieciem glowy karzelka, gdyz przyszlo mu na mysl, ze cialo tamtego stanowi os czasu. Czyz nie ukazywalo miejsca urodzenia Dradina i wczesnych lat spedzonych na polnocy, jak rowniez powolnej wedrowki na poludnie, dzungli i wreszcie, jeszcze bardziej na poludnie, Ambergris? Czyz nie moglby – gdyby tylko zdolal zobaczyc caly tatuaz – przesledzic swej dalszej podrozy Strona 16 na poludnie, nad morza, do ktorych wpadala Moth? Czyz nie moglby w pewien sposob poznac swej przyszlosci? Zasmialby sie, ale z jakiegos powodu wydalo mu sie to niestosowne. –Niewiarygodne – rzekl. –Niewiarygodne – powtorzyl karzelek i usmiechnal sie, ukazujac wielkie, pozolkle zeby rozrzucone posrod pustych miejsc po siekaczach i trzonowcach. – Moj ojciec, Alberich, zrobil to, kiedy przestalem rosnac. Mialem wystepowac w przedstawieniu – byl sternikiem na statku dla turystow – wiec chcial pokazywac na mnie jak na mapie pokonywana trase. Bolalo, jakby tysiac diablow wbijalo mi haki w skore, lecz istotnie, teraz wyglada to niewiarygodnie. Chce pan ja kupic? Nazywam sie Dvorak Nibelung. – Przekazawszy te solidna dawke informacji, karzelek wyciagnal krotka, poskrecana dlon, ktora w dotyku byla zimna i bardzo szorstka. –Nazywam sie Dradin. –Dradin – rzekl Dvorak – Dradin. A wiec ponawiam pytanie, chce pan ja kupic? –Kogo kupic? –Te kobiete w oknie. Dradin zmarszczyl czolo. –Nie, oczywiscie, ze nie chce jej kupic. Dvorak uniosl wzrok i spojrzal w czarne, wodniste oczy. Dradin poczul od karzelka silny pizmowy zapach rzecznej wody i szlamu, pomieszany z ostrym odorem uzalezniajacego orzecha ghitl. –Czy musze panu mowic – odezwal sie Dvorak – ze ona jest jedynie obrazem w oknie? Nie jest dla pana niczym bardziej realnym. Widzac ja, zakochuje sie pan w niej. Jesli jednak pan zechce, moge znalezc kobiete, ktora wyglada tak samo jak ona. I zrobi wszystko za pieniadze. Chce pan taka kobiete? –Nie – odparl Dradin i obrocilby sie, gdyby tylko w tlumie bylo dosc miejsca, by nie wygladalo to nieuprzejmie. Poczul na ramieniu dlon Dvoraka. –Jesli nie chce pan jej kupic, to co chce pan z nia zrobic? – Brak zrozumienia nadawal glosowi Dvoraka nieokreslona barwe. –Chcialbym… Chcialbym zabiegac o jej wzgledy. Chce dac jej te ksiazke. – A potem, tylko po to, zeby sie go pozbyc, Drabin rzekl: – Czy moglby pan zaniesc jej te ksiazke i powiedziec, ze to od wielbiciela, ktory pragnie, zeby ja przeczytala? Ku zdziwieniu Dradina Dvorak zaczal posapywac, cicho, a potem coraz glosniej, az Strona 17 rzeka Moth zmienila bieg wsrod zakretasow jego twarzy, a cos przymocowanego pod marynarka zaczelo postukiwac w rytm setek smiertelnych dreszczy. Dradin poczul, ze twarz mu plonie. –Chyba poszukam kogos innego. Wyjal z kieszeni dwie blyszczace zlote monety z twarza Trilliana Wielkiego Bankiera i juz chcial obrocic sie ostro na piecie. Dvorak otrzezwial i szarpnal go za ramie po raz trzeci. –Nie, nie, prosze pana. Prosze mi wybaczyc, jesli pana obrazilem albo zdenerwowalem. – Siegnal i wyszarpnal zapakowana jak prezent ksiazke, tkwiaca pod pacha Dradina. – Zaniose ksiazke tej kobiecie w oknie. To zaden problem, widzi pan, sam robie interesy z firma Hoegbotton i Synowie – po czym odsunal pole marynarki, ukazujac piec rzedow sztuccow: zabkowane, dwusieczne, wykonane z kosci wieloryba i stali, okladane rzezbionym drewnem i gruba skora. – Widzi pan – powtorzyl – handluje nozami przy wejsciu do ich biura. Znam ten budynek – wskazal na solidna budowle z cegly. – Moge? Dradin, bolesnie swiadom klaustrofobicznej bliskosci karzelka, jego smrodu, chcial odmowic, odwrocic sie i powiedziec nie tylko "nie", ale tez: Jak smiesz dotykac czlowieka Boga?", tylko co wtedy? Musial zawierac jakies znajomosci z tymi ludzmi, sciagnac z zakurzonego chodnika jakiegos zbira, przeciez nie mogl tego zrobic sam. Uswiadomil to sobie, zblizajac sie do budynku firmy Hoegbotton i Synowie i czujac, jak drza mu kolana, jak slowa grzechocza mu w ustach, wychodzac z nich jako niewyrazne, oddzielone od siebie sylaby. Strzasnal z ksiazki reke Dvoraka. –Tak, tak, moze pan jej to dac. – Wlozyl mu ksiazke do reki. – Ale prosze sie pospieszyc. – Poczul ulge, jakby ktos zdjal mu ciezar z ramion. Wsunal monety do kieszeni Dvoraka. – No, dalej – machnal reka. –Dziekuje panu – odparl Dvorak – ale czy nie powinien pan spotkac sie ze mna jeszcze raz, jutro o tej samej porze, zebym przekazal panu jej opinie? Moze bedzie pan chcial podarowac jej kolejny prezent, jak pan sadzi? –Moze powinienem poczekac i zobaczyc sie z nia teraz? Dvorak potrzasnal glowa. –Nie. Nie byloby w tym romantyzmu ani tajemnicy. Prosze mi zaufac: lepiej bedzie, jak rozplynie sie pan w tlumie. Naprawde tak bedzie lepiej. Wtedy ona bedzie sie zastanawiac, jak pan wyglada, jak sie pan nosi, a jedyna wskazowka bedzie ten prezent zagadka. Rozumie pan? Strona 18 –Nie, nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Musze byc pewien. Musze jej pozwolic… –Ma pan racje – nic pan nie rozumie. Pan w koncu jest kaplanem czy nie? –Tak, ale… –Nie sadzi pan, ze lepiej powiedziec jej o tym dopiero w stosownym momencie? Nie sadzi pan, ze moze byc zdumiona, iz jej zalotnikiem jest kaplan? Nosi pan stroj misjonarza, ale ona nie jest zwykla wyznawczynia. I teraz Dradin zrozumial. I zastanawial sie, czemu wczesniej tego nie dostrzegal. Musi ja ostroznie wprowadzic w zawilosci swego zawodu. Nie moze jej juz na wstepie odstraszyc. –Ma pan racje – odparl. – Oczywiscie, ma pan racje. Dvorak poklepal go po ramieniu. –Prosze mi zaufac. –A zatem do jutra. –Do jutra, i prosze przyniesc jakies pieniadze, nie potrafie zyc tylko dobra wola. –Oczywiscie – przytaknal Dradin. Dvorak sklonil sie, odwrocil i podszedl do drzwi biura firmy Hoegbotton i Synowie, po czym – szybko, sprawnie i wdziecznie – zniknal w srodku. Dradin spojrzal na swoja ukochana, zastanawiajac sie, czy jednak nie popelnil bledu. Jej usta wzywaly go i mial wrazenie, ze cale niebo zebralo sie w jej oczach, ale postapil zgodnie z rada karzelka i z lekkim sercem wkroczyl w tlum. II DRADIN, KTORY NIE BYL TAK SZCZESLIWY OD chwili, gdy w Szpitalu Siostr Milosierdzia zostal uleczony z goraczki, jakies osiemset kilometrow stad i trzy miesiace temu, przechadzal sie niespiesznie bulwarem Albumuth, wdychajac zapach sumow smazonych na otwartych patelniach, pikantnej zupy dziadunia, slodki zal przejrzalych melonow, granatow i oferowanych do sprzedazy owocow liczi. Czujac burczenie w zoladku, zatrzymal sie, by kupic szaszlyk z wolowiny i cebuli, po czym pozarl go halasliwie i wytarl rece w tyl spodni. Oparl sie o latarnie tuz obok ulicznego golibrody, swiadom obecnosci slodkich wyziewow o zapachu szamponu, trzymajac sie z dala od pelznacej rynsztokiem wody, i wyciagnal mape kupiona w Ksiegarni Strona 19 Borges. Byla wydrukowana na tanim papierze, a wiele nazw ulic wpisano recznie. Bezbarwna, wygladala nieciekawie przy tatuazu Dvoraka, ale byla dokladna i z latwoscia znalazl skrzyzowanie ulic, przy ktorym znajdowal sie jego pensjonat. Za pensjonatem, w dolinie, lezalo wlasciwe miasto; na polnoc od niego ciagnela sie dzielnica religijna: tam mieszkal jego dawny nauczyciel, Cadimon Signal. Dradin mogl dojsc do pensjonatu na dwa sposoby. Pierwsza trasa prowadzila przez stara dzielnice fabryczna, bez watpienia zascielona zwlokami pordzewialych pojazdow silnikowych i szynowych, a przeciete szyny sterczaly w powietrze, nadajac krajobrazowi nastroj beznadziejnosci. W dziecinstwie, spedzonym w Morrow, Dradin wraz ze swoim dawno utraconym przyjacielem Anthonym Toliverem (zwanym Tolivka-Oliwka z powodu swego uwielbienia dla oliwek i oliwy z nich) bawil sie w takiej dzielnicy i jakos nie odpowiadala ona jego temperamentowi. Pamietal, jak na ich zabawy kladl sie cieniem ponury widok przewroconych pociagow, z ich wielkimi glowami patrzacymi w niebo szklanym spojrzeniem, gdy inne wygladaly, jakby spijaly cos z zimnej, ciemnej gleby pod nimi. Nie byl w nastroju na ogladanie smierci metalu, nie teraz, gdy na przemian serce zwalnialo mu lub przyspieszalo, raz byl spokojny, by po chwili wpasc w nadpobudliwosc. Nie, powinien wybrac druga trase – przez najstarsza czesc miasta, liczaca ponad tysiac lat, tak stara, ze nie pamietala juz samej siebie, a lata wygladzily kamienie i pozbawily je pamieci. Moze taki spacer go uspokoi, pozwalajac zarazem cieszyc sie plonaca w sercu radoscia i jednoczesnie wyciszyc sie, tak by nie szumialo mu w glowie. Pospieszyl dalej – ignorujac defekujacego na chodniku mezczyzne (ze spodniami opuszczonymi do kostek) i delikatnie obszedl kobiete z Okcydentu, ktora, uzbrojona w tluczek, walila po glowie zywe karpie, az ich zoltawe mozgi ladowaly na bruku. Po kilku minutach marszu wszechobecne budynki odplynely w dal, zabierajac ze soba dym, kurz i szmer glosow. Swiat stal sie cichy, jesli nie liczyc szurania, jakie wydawaly na bruku buty Dradina, i od czasu do czasu terkotu przemykajacego pojazdu silnikowego, ktory toczyl sie, polatany, prawdopodobnie spalajac wiecej oleju niz paliwa. Dradin zignorowal smrod spalin i rozzloszczone riposty rur wydechowych. Dostrzegl tylko twarz kobiety w oknie – jak wzor z porostow na poplamionej na szaro scianie, w wirze lisci zbieranych w rynsztoku. Najstarsze aleje, ciagi przelotowe biegnace z pradziadowym dostojenstwem od czasow, gdy Dwor Zalobnego Psa byl nowy, a Dni Plonacego Slonca ciagle jeszcze nie wyprazyly ziemi, plawily sie w gestej zupie kapryfolium, passiflory i bugenwilli, ktorymi gardzily pszczoly i szerszenie. Ruch na takich ulicach nie byl duzy: starsi panowie na zdrowotnej przechadzce po lunchu, guwerner prowadzacy dwojke dzieci w niedzielnych ubraniach, wszyscy w wyglansowanych butach i z twarzami umytymi metoda naplucia na chusteczke. Strona 20 Budynki, ktore Dradin mijal, byly wzniesione z twardego, niewzruszonego szarego kamienia, oddzielone dziedzincami z fontannami. Chwasty i bluszcz dusily boczne sciany tych przyciezkawych, barokowych budowli z wybitymi szybami, jakby wpychajace sie do srodka pnacza rozbily szklo. Powoje, dziwaczki i cale zwaly bluszczu dlawily rozpadajace sie kamienne drogowskazy, zwisaly z zardzewialych balustrad, strzelaly w gore z rozpadlin w chodniku i wplatywaly sie w ogrodzenia i bramy, na ktorych widac bylo osmalenia. Kto kiedys mieszkal w takich budynkach i jakie interesy tu prowadzono – tego Dradin mogl sie jedynie domyslac. Pod wzgledem wysokosci i solidnosci stwarzaly wrazenie, ze to jakies budowle rzadowe, tchnace biurokracja z powodu ozdobnikow i popiersi, gargulcow i krepych kolumn. Biurokracja przegrala jednak z czasem: dzierzace miecze posagi konne pokryly sie porostami, rysy twarzy wygladzila gleboko osadzona w kamieniu plesn, a fontanna rozpadla sie w srodku pod naciskiem muskularnych korzeni debu. Odczuwalo sie jakas oszalamiajaca atmosfere bezprawia w tej ciszy wsrod pnaczy. Dzungla oczywiscie nigdy nie przykryla rogu obfitosci skladajacego sie z rozmaitych grzybow, gdyz miedzy kawalkami wypalonego czarnego kamienia Dradin wypatrzyl spore ich kepy, barwne jak zebracy na bulwarze Albumuth: szmaragdowe, purpurowe, rubinowe, szafirowe, brazowe, bordowe, cieliscie biale. Rozmiarami takze sie roznily: od naparstka po srednice opaslego brzuszyska eunucha. Taka radosna i losowa dekoracja ucieszyla Dradina tak bardzo, ze zaczal podazac za wzorem barwnego dywanu grzybow. Szlak powiodl go do waskiej alejki, na koncu ktorej stala trzymetrowa sciana z szarego kamienia, i Dradin odniosl nagle wrazenie, ze przemierzyl przelyk weza. Grzyby rozrastaly sie bujnie, wyrastajac nie tylko ze szczelin w bruku, lecz takze ze scian; tworzac barwne cetki nozek i kapeluszy na szarosci. Slonce schowalo sie za chmurami. Wzmogl sie wiatr, wiejac Dradinowi prosto w twarz. Drzewa pochylily sie nisko, zaslaniajac niebo. Ulica nadal zwezala sie, az wreszcie mogly nia isc tylko dwie osoby, potem jedna, az wreszcie stala sie tak waska jak najwezszy narteks, jaki Dradin znal; musial isc bokiem, jak krab, a i tak oddarl jeden guzik. W koncu ulica zaczela sie znow rozszerzac. Przedarl sie na otwarta przestrzen, ktora powitala go trzasnieciem glosnym jak odglos lamanego kregoslupa, dzwiekiem, ktory przeszyl go na wylot. Krzyknal i wzdrygnal sie, unoszac ramie, by zaslonic sie przed ciosem, a morze skrzydel zaczelo unosic sie ku niebu. Powoli opuscil ramie. Golebie. Stado golebi. To tylko golebie. Ruszyl dalej, a kiedy stado odlecialo, odslaniajac widok na drzewa, Dradin dostrzegl po prawej stronie rozpadajacy sie golebnik, z ktorego uciekly ptaki. Otwory wylotowe