Pianista - SZPILMAN WLADYSLAW

Szczegóły
Tytuł Pianista - SZPILMAN WLADYSLAW
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pianista - SZPILMAN WLADYSLAW PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pianista - SZPILMAN WLADYSLAW PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pianista - SZPILMAN WLADYSLAW - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WLADYSLAW SZPILMAN Pianista Warszawskie wspomnienia 1939-1945 Wstep i opracowanie Andrzej Szpilman Fragmenty pamietnika Wilm Hosenfeld Poslowie Wolf Biermann WYDAWNICTWO ZNAK, KRAKOW 2002 Copyright a by Wladyslaw Szpilman, 2000 Opracowanie pierwszego wydania tej ksiazki (Warszawa 1946 r.) Jerzy Waldorff Obecne wydanie tej ksiazki jest znacznie zmienione i uzupelnione w porownaniu z wersja z 1946 r. Fragmenty pamietnika Wilma Hosenfelda oraz poslowie Wolfa Biermanna tlumaczyl z jezyka niemieckiego Andrzej Szpilman Projekt okladki Olgierd Chmielewski Fotografia na okladce Wojciech Karlinski Fotografie zamieszczone w ksiazce pochodza z archiwum Autora Adiustacja Jerzy Ulg Urszula Horecka Korekta Julita Cisowska Barbara Pozniak Lamanie Piotr Poniedzialek ISBN 83-240-0021-6 Wstep Jeszcze do niedawna ojciec unikal rozmow zwiazanych z jego przezyciami w czasie wojny. Mimo to towarzyszyly mi one od dziecka: z tej ksiazki, ktora znalazlem w domowej bibliotece w wieku 12 lat, dowiedzialem sie, dlaczego nie mam dziadkow ze strony ojca i dlaczego u nas w domu nigdy sie o tym nie wspominalo. Wowczas pamietnik ten pomogl mi w poznaniu nieznanej czesci naszej rodzinnej historii... I nadal nie mowilismy na ten temat. Moze wlasnie dlatego uszlo mojej uwadze, ze przezycia ojca moga dzis kogos jeszcze zainteresowac. O sensie wydania tej ksiazki przekonal mnie moj przyjaciel, wielki niemiecki poeta Wolf Biermann, ktory uswiadomil mi jej niezwykla wartosc dokumentalna.Zyje od wielu lat w Niemczech i dostrzegam stan bolesnego milczenia panujacego pomiedzy Zydami, Niemcami i Polakami. Mam nadzieje, ze ksiazka ta przyczyni sie do zagojenia ciagle jeszcze otwartych ran. Moj ojciec Wladyslaw Szpilman nie jest pisarzem. Jest pianista, kompozytorem oraz inspiratorem zycia kulturalnego. Jest "czlowiekiem, w ktorym mieszka muzyka", jak to niegdys okreslono. Ukonczyl studia w Berlinskiej Akademii Muzycznej - fortepian u Artura Schnabla oraz kompozycje u Franza Schrekera. Po przejeciu wladzy przez Hitlera w 1933 roku powrocil do Warszawy i podjal prace jako pianista w Polskim Radio. Do 1939 roku komponowal muzyke symfoniczna oraz filmowa, a takze piosenki, z ktorych wiele stalo sie od razu przebojami. Juz przed wojna koncertowal ze swiatowej slawy skrzypkami: Bronislawem Gimplem, Henrykiem Szeryngiem, Ida Handel oraz Romanem Totenbergiem. Po 1945 roku kontynuowal dzialalnosc jako pianista i kameralista. Stworzyl kolejne kompozycje symfoniczne, a takze okolo tysiaca piosenek, z ktorych wystarczy wymienic: "Deszcz", "Tych lat nie odda nikt", "Nie ma szczescia bez milosci", "Nie wierze piosence", "Czerwony autobus", "Cicha noc", "Przyjdzie na to czas" czy tez "Jutro bedzie dobry dzien". Skomponowal ponad 50 piosenek dla dzieci, muzyke do wielu sluchowisk radiowych, filmow, a takze dobrze wszystkim znany sygnal Polskiej Kroniki Filmowej. W tym czasie dzialal we wladzach ZAiKS-u, Zwiazku Kompozytorow Polskich, reaktywowal ZAKR oraz byl pomyslodawca i wspolorganizatorem Miedzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie. Do 1963 roku kierowal Redakcja Muzyki Rozrywkowej w Polskim Radio. Porzucil te prace, by poswiecic sie dzialalnosci koncertowej w zorganizowanym wspolnie z Bronislawem Gimplem i Tadeuszem Wronskim "Kwintecie Warszawskim", z ktorym wystapil ponad dwa tysiace razy w salach koncertowych calego swiata. Ojciec napisal te ksiazke zaraz po wojnie, w 1945 roku. Pierwsze jej wydanie ukazalo sie w 1946 roku, okaleczone i okrojone przez cenzure. Mimo to, jak sadze, spelnila ona swoje zadanie, gdyz pomogla mu otrzasnac sie z koszmaru przezyc okresu wojny i umozliwila powrot do normalnego zycia. W poczatkach lat szescdziesiatych rozne wydawnictwa podejmowaly proby udostepnienia ksiazki nastepnym generacjom czytelnikow. Z nieznanych, a zarazem dobrze znanych przyczyn nie byly one uwienczone powodzeniem. Zapewne odpowiedzialni za to ludzie mieli ku temu swoje powody. Po uplywie ponad piecdziesieciu lat ksiazka ukazala sie ponownie, najpierw w Niemczech. Zajela tam od razu istotna pozycje jako jeden z wazniejszych dokumentow dotyczacych wydarzen ostatniej wojny. Najpowazniejszy niemiecki magazyn "Der Spiegel" poswiecil jej osiem stron. W ubieglym roku wydano ja w Anglii, Holandii, Wloszech, Szwecji, Japonii i Stanach Zjednoczonych. Znalazla sie na listach najlepszych ksiazek roku 1999 takich gazet, jak "Los Angeles Times", "The Times", "The Economist" czy tez "The Guardian". Teraz ukazuje sie w Polsce. Jest to wydanie istotnie zmienione i uzupelnione w porownaniu z wersja z 1946 roku. Opatrzone jest waznym poslowiem Wolfa Biermanna, zawierajacym wiele informacji dotyczacych epilogu wydarzen omawianych w ksiazce. Zamieszczone w tym wydaniu fragmenty wstrzasajacego pamietnika kapitana Wehrmachtu Wilma Hosenfelda nadaja ksiazce nowa jakosc. Zaprzeczaja panujacej w Niemczech tezie, jakoby spoleczenstwo niemieckie nic nie wiedzialo o zbrodniach popelnianych przez armie hitlerowska na terenach Polski i innych okupowanych krajow. Jednoczesnie bohaterskie czyny tego Niemca swiadcza o tym, ze istnialy mozliwosci przeciwstawienia sie jednostek rezimowi nazistowskiemu. Wlaczajac owe fragmenty do niniejszego wydania, kierowalem sie checia, a wrecz moralnym obowiazkiem, uchronienia postaci Wilma Hosenfelda przed zapomnieniem. marzec 2000 Andrzej Szpilman 1 Wojna! 31 sierpnia 1939 roku nie bylo w Warszawie juz prawie nikogo, kto bylby zdania, ze wojny z Niemcami mozna jeszcze uniknac, i tylko niepoprawni optymisci byli przekonani, ze Hitler przestraszy sie nieprzejednanej postawy Polski. Ich optymizm byl przejawem oportunizmu, wiary pozbawionej wszelkiej logiki, ze do wybuchu wojny nie dojdzie i ze bedzie mozna nadal zyc w spokoju; zycie bylo przeciez takie piekne.Wieczorem miasto starannie zaciemniano. W domach uszczelniano pokoje wybrane na schrony przeciwgazowe. Gazow obawiano sie najbardziej. Jednoczesnie za zaslonietymi oknami kawiarn i barow graly orkiestry, goscie tanczyli, popijali alkohole i nastrajali sie patriotycznie spiewaniem piesni bojowych. Koniecznosc zaciemnienia okien, noszenia masek gazowych na ramieniu oraz nocne powroty taksowka odmienionymi teraz ulicami dodawaly zyciu szczegolnego uroku, tym bardziej ze nie odczuwalo sie jeszcze zadnego zagrozenia. W tym czasie mieszkalem wraz z rodzicami i rodzenstwem przy ulicy Sliskiej i pracowalem jako pianista w Polskim Radio. Tego sierpniowego dnia wrocilem do domu pozno i zmeczony polozylem sie od razu spac. Nasze mieszkanie znajdowalo sie na trzecim pietrze, co mialo swoje zalety: kurz oraz uliczne zapachy opadaly na dol, podczas gdy z gory, z nieba, wdzieraly sie od strony Wisly przez otwarte okna podmuchy orzezwiajacego powietrza. Ze snu wyrwaly mnie odglosy detonacji. Switalo. Spojrzalem na zegarek: kolo szostej. Wybuchy nie byly zbyt silne i wydawaly sie dochodzic z daleka, w kazdym razie spoza granic miasta. Byly to zapewne cwiczenia wojskowe, do ktorych zdazylismy sie juz od paru dni przyzwyczaic. Po kilku minutach nastala cisza. Zastanawialem sie, czy nie powinienem spac dalej, ale bylo juz zbyt jasno. Postanowilem wiec, ze bede czytal az do sniadania. Musiala byc juz chyba godzina osma, gdy nagle otworzyly sie drzwi do mojego pokoju. W progu stanela matka, ubrana jakby miala za chwile, isc do miasta. Byla bardziej blada niz zwykle i nie skrywala oburzenia, ze leza jeszcze w lozku. Otworzyla usta, jakby chciala cos powiedziec, lecz glos utkwil jej w gardle i musiala gleboko zaczerpnac powietrza. W koncu powiedziala pospiesznie i nerwowo: -Wstawaj, wybuchla wojna! Postanowilem natychmiast pojsc do Radia. Tam spotkam przyjaciol. Tam tez bylo zrodlo najswiezszych wiadomosci. Ubralem sie, zjadlem sniadanie i wyszedlem z mieszkania. Na scianach domow i slupach ogloszeniowych widnialy juz wielkie biale plachty plakatow z oredziem Prezydenta do narodu, w ktorym informowal o niemieckiej napasci na Polska. Ludzie stali w grupkach i czytali, inni zas biegli nerwowo w roznych kierunkach, chcac zapewne uregulowac swe najwazniejsze, a jeszcze zalegle sprawy. W naroznym sklepie blisko naszego domu wlascicielka nalepiala paski bialego papieru na szyby, co mialo zapobiec ich wypadnieciu w przypadku zapowiadanych bombardowan. Corka jej dekorowala w tym czasie talerze z salatka, szynka i kielbasa malenkimi choragiewkami oraz portrecikami bohaterow narodowych. Ulicami biegali bez wytchnienia gazeciarze sprzedajacy wydania specjalne. Nie wyczuwalo sie zadnej paniki. Nastroje wahaly sie pomiedzy zaciekawieniem, co z tego wszystkiego wyniknie, a zdziwieniem, ze sprawy przybraly taki wlasnie obrot. Przed jednym ze slupow ogloszeniowych zatrzymal sie siwy, swiezo ogolony i starannie ubrany elegancki mezczyzna, ktorego szyja i twarz az poczerwienialy ze zdenerwowania. Kapelusz zsunal mu sie z czola na tyl glowy, na co by sobie z pewnoscia w normalnej sytuacji nigdy nie pozwolil. Czytal, krecil z niedowierzaniem glowa, czytal dalej, coraz glebiej wciskajac na nos okulary. Niektore slowa powtarzal glosno, z oburzeniem: -Napadli... bez ostrzezenia... Rozejrzal sie w kierunku otaczajacych go ludzi, ciekaw ich reakcji, uniosl reke, aby poprawic okulary i wykrzyknal: -To przeciez nieprzyzwoite! Chwila pozniej, juz idac, ciagle jeszcze nie mogac sie uspokoic, mamrotal pod nosem, wzruszajac ramionami:-Nie. Tak sie nie robi... Pokonanie drogi do Radia, mimo ze mieszkalem bardzo blisko, okazalo sie nielatwym zadaniem i zajelo mi dwukrotnie wiecej czasu niz zazwyczaj. Bylem juz mniej wiecej w polowie drogi, gdy z wiszacych na ulicznych latarniach i nad wejsciami do sklepow, a takze wystawionych z okien domow glosnikow radiowych rozlegl sie dzwiek alarmu. Nastepnie dal sie slyszec glos spikera: "Alarm dla miasta Warszawy! Uwaga, uwaga, nadchodzi...", po czym nastepowala seria cyfr oraz liter wojskowego szyfru, ktory brzmial w uszach cywilnej ludnosci jak tajemnicze zaklecie. Czyzby cyfry okreslaly liczbe nadlatujacych samolotow? A litery byc moze miejsca, na ktore mialyby wkrotce spasc bomby? Moze znajdowalo sie wsrod nich to, gdzie wlasnie stoimy? Ulica szybko opustoszala. Kobiety spieszyly wystraszone w kierunku piwnic. Mezczyzni, nie chcac sie w nich schronic, stali w bramach domow i przeklinali Niemcow, demonstrujac swa odwage, a takze zlosc na rzad, ktory nieudolnie i zbyt pozno przeprowadzil powszechna mobilizacje. Na pustych, jakby wymarlych ulicach slyszalo sie klotnie czlonkow obrony przeciwlotniczej z nieposlusznymi, ktorzy z tylko im wiadomych powodow wylaniali sie z bram domow i probowali przemykac wzdluz murow. Chwile pozniej znow wybuchaly bomby, ale i tym razem niezbyt blisko. Do budynku Radia udalo mi sie dotrzec w momencie, gdy oglaszano trzeci z kolei alarm. Nikt nie mial tu jednak glowy schodzic za kazdym razem do schronu przeciwlotniczego. Program radiowy znajdowal sie w stanie rozsypki, a gdy w najwiekszym pospiechu udawalo sie go juz jakos sklecic, byl znow przerywany, gdy tylko nadchodzily nowe i wazne wiadomosci z frontu lub informacje polityczne, ktore bezzwlocznie nadawano, ilustrujac je marszami wojskowymi badz tez Hymnem Narodowym. W korytarzach biur panowal chaos. Wsrod ludzi dawalo sie odczuc ogarniajacy ich bojowy nastroj. Jeden z urzednikow, powolany do wojska, przyszedl, by pozegnac sie z kolegami, a jednoczesnie zaprezentowac swoj nowy mundur. Wyobrazal sobie prawdopodobnie, ze wszyscy go otocza i dojdzie do wzruszajacej sceny pozegnania. Musial jednak przezyc rozczarowanie: nikt nie mial tu czasu zwrocic na niego uwagi. Stal tak i probowal zatrzymywac przechodzacych kolegow, aby swoj program rozstania z "cywilem", o ktorym moglby pozniej opowiadac wnukom, moc przeprowadzic przynajmniej w czesci. Nie podejrzewal przy tym, ze dwa tygodnie pozniej nikt tez nie bedzie mial czasu, aby uhonorowac go obecnoscia na jego pogrzebie. Przed studiem radiowym chwycil mnie za rekaw stary, zasluzony pianista radiowy, profesor Ursztein. Od lat odmierzal czas akompaniamentami, tak jak kazdy inny czlowiek mierzy dniami i godzinami. Gdy profesor probowal gdziekolwiek powrocic w swych wspomnieniach, zaczynal zawsze od slow: Gralem wowczas... - i gdy udawalo mu sie w ten sposob zlokalizowac miejsce tego akompaniamentu w czasie, jak kamien milowy na brzegu drogi, pozwalal swej pamieci zataczac coraz szersze kregi, by uchwycic inne jeszcze wspomnienia, juz mniej istotne i bardziej odlegle. Teraz stal przed studiem, ogluszony i zdezorientowany: jak bedzie wygladala ta wojna, pozbawiona akompaniamentu? -Nikt nie mogl mi powiedziec - zaczal sie bezsilnie skarzyc - czy bede dzis pracowal... Po poludniu okazalo sie, ze bedziemy pracowac, kazdy przy swoim fortepianie. Audycje muzyczne, mimo ze w innym porzadku, niz zaplanowano, mialy sie jednak odbyc. Tymczasem zblizala sie pora sniadania i niektorzy z kolegow poczuli glod. Opuscilismy wiec Radio, aby zjesc cos w pobliskiej restauracji. Miasto wygladalo tak, jakby sie nic nie wydarzylo. Na glownych ulicach panowal ozywiony ruch. Sklepy byly otwarte, a poniewaz Prezydent nawolywal, aby nie gromadzic zapasow, bo sa jego zdaniem zbyteczne, nikt nie ustawial sie w kolejkach. Uliczni sprzedawcy z duzym powodzeniem sprzedawali papierowa zabawke przedstawiajaca swinia, ktora po rozwinieciu zlozonej w przemyslny sposob kartki przemieniala sie w podobizna Hitlera. Z trudem udalo nam sie zdobyc stolik w restauracji. Wielu potraw, ktore zawsze mozna bylo zamowic, zabraklo. Pozostale znacznie zdrozaly. Spekulanci podjeli juz najwyrazniej swoja dzialalnosc. Rozmowy koncentrowaly sie glownie na zapowiadanym wkrotce przystapieniu do wojny Francji i Anglii. Z wyjatkiem paru niepoprawnych pesymistow wszyscy byli zdania, ze zdarzy sie to juz w ciagu najblizszych godzin badz tez minut. Niektorzy nawet uwazali, ze wojne wypowiedza Niemcom takze Amerykanie. Przytaczane przy tym argumenty opieraly sie na doswiadczeniu zdobytym w poprzedniej wojnie i brzmialy tak, jakby zostala ona wowczas stoczona tylko po to, zeby bylo wiadomo, jak nalezy walczyc teraz. Francja i Anglia przylaczyly sie do wojny dopiero 3 wrzesnia. Tego dnia, mimo ze zegar wskazywal juz godzine jedenasta, znajdowalem sie ciagle jeszcze w domu. Radio pozostawialismy wlaczone przez caly czas, nie chcac uronic zadnej z najswiezszych wiadomosci. Jednakze komunikaty z frontu nie spelnialy naszych oczekiwan. Wprawdzie nasza kawaleria wkroczyla do Prus Wschodnich, a nasze samoloty bombardowaly niemieckie pozycje wojskowe, jednak polskie wojsko musialo ciagle wycofywac sie z zajetych juz terenow w zwiazku z militarna przewaga wroga. Jakze to bylo mozliwe, skoro Niemcy mieli samoloty i czolgi z tektury oraz syntetyczna benzyne, ktora ponoc nie nadawala sie nawet do tego, by napelniac nia zapalniczki -jak glosila nasza propaganda wojskowa. Wiele niemieckich samolotow zestrzelono juz nad Warszawa i naoczni swiadkowie mieli opowiadac, ze widzieli zwloki wrogich lotnikow w ubraniach i butach z papieru. Jak mogla tak mizerna zgraja zmusic nas do odwrotu? Nikt nie mogl tego zrozumiec. Matka krzatala sie po pokoju, ojciec cwiczyl na skrzypcach, ja zas czytalem cos, siedzac w fotelu, gdy przerwano jakis nic nieznaczacy program i spiker zapowiedzial podnioslym glosem wiadomosc najwyzszej wagi. Zblizylismy sie wraz z ojcem do odbiornika, podczas gdy matka wybiegla z pokoju, by przywolac moje dwie siostry i brata. Z glosnika rozlegly sie dzwieki marsza wojskowego, po czym powtorzono zapowiedz i znow kazano nam sluchac marszow, by po chwili ponownie zapowiedziec majaca wkrotce nadejsc wazna wiadomosc. Napiecie nerwowe bylo juz wrecz nie do zniesienia, gdy rozbrzmial polski Hymn Narodowy, a bezposrednio po nim angielski. Nastepnie dowiedzielismy sie, ze nie jestesmy juz osamotnieni w walce z wrogiem, ze mamy silnego sprzymierzenca i ze teraz z pewnoscia wojne wygramy, nawet jesli jej przebieg mialby byc zmienny czy przejsciowo dla nas niekorzystny. Trudno opisac wzruszenie, ktore nas wowczas ogarnelo. Matce stanely w oczach lzy, ojciec po prostu szlochal, a Henryk, moj brat, korzystal z sytuacji, by wymachiwac mi przed nosem w zwycieskim gescie reka i w podnieceniu wykrzykiwac: -Widzisz? Przeciez mowilem! Regina byla jednak zdania, ze w takiej chwili nie wypadalo sie klocic. Stanela miedzy nami i rzekla spokojnie: Przestancie! Kazdy wiedzial, ze tak bedzie... A po chwili dodala: Przeciez wynikalo to z miedzynarodowych traktatow. Regina byla adwokatka, a zatem autorytetem w podobnych kwestiach. Nie bylo tu zadnej dyskusji. Halina zajela sie radiem, probujac znalezc rozglosnie londynska: postanowila zasiegnac informacji bezposrednio u zrodla. Obie moje siostry byly najspokojniejsze z calej rodziny. Po kim to mialy? Jesli juz po kimkolwiek, to z pewnoscia po matce, teraz jednak nawet ona sprawiala w porownaniu z nimi wrazenie osoby nieopanowanej. Cztery godziny pozniej Niemcom wypowiedziala wojne rowniez Francja. Po poludniu ojciec postanowil wziac udzial w manifestacji, majacej sie odbyc przed siedziba Ambasady Wielkiej Brytanii. Matka nie chciala mu na to pozwolic, jednakze on postawil na swoim. Wrocil potem do domu silnie wzburzony, rozgoraczkowany i w wygniecionym ubraniu. Opowiadal nam, ze widzial tam polskiego ministra spraw zagranicznych, a takze ambasadorow Anglii i Francji. Wznosil okrzyki i wraz z innymi spiewal az do momentu, gdy wezwano ich, by w zwiazku z niebezpieczenstwem nalotow jak najszybciej rozeszli sie do domow. Tlum usluchal tego polecenia tak gorliwie, ze dla ojca moglo sie to skonczyc uduszeniem. Mimo tych przezyc byl zadowolony i w dobrym nastroju. Niestety nasza radosc trwala krotko. Meldunki z frontu byly coraz bardziej alarmujace. 7 wrzesnia rano ktos zapukal glosno do naszych drzwi. Na klatce schodowej stal sasiad z przeciwka, lekarz, ubrany w dlugie wojskowe buty, sportowa czapka i jakas mysliwska kurtka, z zarzuconym na ramie, plecakiem. Bardzo sie spieszyl, ale uwazal za swoj obowiazek poinformowac nas, ze Niemcy zblizaja sie juz do Warszawy, nasz rzad wyjechal do Lublina, a wszyscy mezczyzni powinni opuscic miasto, by udac sie na druga strona Wisly, gdzie bedzie organizowana nowa linia obrony. Z poczatku nikt z nas nie mogl dac mu wiary. Postanowilem zajrzec do sasiadow, by zasiegnac jezyka. Henryk wlaczyl radio, jednakze w eterze panowala cisza. Stacja milczala. Nie udalo mi sie tez zastac zbyt wielu sasiadow, by moc sie czegos od nich dowiedziec. Wiekszosc mieszkan byla zamknieta na glucho, w innych zas kobiety wyprawialy swych mezow i braci w droge, zaplakane i przygotowane na najgorsze. Nie bylo watpliwosci, ze lekarz mowil prawde. Od razu zdecydowalem, ze zostane. Nie widzialem zadnego sensu w takiej wojennej wloczedze. Jesli los chcial, bym zginal, to niech sie to stanie u nas w domu. Poza tym - myslalem - ktos musi troszczyc sie o matke i siostry, gdy ojciec i Henryk uciekna. Gdy doszlo do narady, okazalo sie, ze i oni zdecydowali sie pozostac. Jeszcze tylko z obowiazku matka probowala namowic nas do ucieczki. Nerwowo spogladala szeroko rozwartymi oczami i szukala coraz to nowszych argumentow, ktore mialy przekonac nas o koniecznosci opuszczenia miasta. Gdy jednak zauwazyla, ze nie jest w stanie przelamac naszego oporu, na jej pieknej, pelnej wyrazu twarzy odzwierciedlilo sie uczucie ulgi i zadowolenia; niech sie wydarzy, co ma sie wydarzyc, lepiej jednak, bysmy byli wtedy razem. Czekalem do godziny osmej i gdy tylko sie sciemnilo, postanowilem wyjsc do miasta. Warszawa zmienila sie nie do poznania. Jak bylo to mozliwe, ze mogla przeobrazic swe oblicze tak diametralnie w ciagu kilku zaledwie godzin? Wszystkie sklepy byly zamkniete, zamarl ruch tramwajowy i tylko auta, zaladowane po brzegi, mknely z nadmierna predkoscia ulicami, wszystkie w jednym kierunku, w kierunku mostu Poniatowskiego. Marszalkowska maszerowal oddzial zolnierzy. Szli butnie, spiewajac, a mimo to dalo sie wsrod nich zauwazyc nigdy dotychczas niewidziana postawe: czapki mieli zalozone nieporzadnie, kazdy z nich niosl karabin, jak bylo mu wygodnie, maszerowali nierowno, a twarze ich zdradzaly, ze szli do boju kazdy na wlasna reke i ze juz dawno nie byli czescia precyzyjnej i perfekcyjnej maszynerii, jaka miala stanowic dobrze zorganizowana armia. Dwie mlode kobiety rzucaly im z trotuaru rozowe astry, od czasu do czasu wykrzykujac przy tym cos w uniesieniu. Nikt nie zwracal na to uwagi. Ludzie biegali pospiesznie i mozna bylo wyczuc, ze beda uciekac na prawy brzeg Wisly. Teraz mieli jeszcze do zalatwienia pare ostatnich spraw i obawiali sie, czy z tym zdaza, zanim nastapi decydujacy atak Niemcow. I oni wygladali inaczej niz poprzedniego wieczora. Warszawa byla przeciez tak niezwykle eleganckim miastem. Gdzie sie nagle podziali ci mezczyzni i kobiety, ubrani jakby zeszli prosto ze stron zurnali mody? Ci, ktorzy dzis poruszali sie w roznych kierunkach, wygladali, jakby wybierali sie na turystyczna badz mysliwska maskarade. W wojskowych albo narciarskich butach, narciarskich spodniach, w chustkach na glowach, obarczeni tobolkami lub plecakami, z laskami w rece, ubrani niestarannie, w pospiechu, nie zadali sobie najwyrazniej trudu, by wygladac wzglednie cywilizowanie. Ulice, wczoraj jeszcze tak czyste, dzis byly pelne smieci i brudu. W jednym z bocznych zaulkow na kraweznikach, na chodniku i na jezdni siedzieli lub lezeli zolnierze powracajacy wprost z frontu. W wyrazie ich twarzy, w pozach i gestach widzialo sie olbrzymie wyczerpanie i zniechecenie. Probowali to jeszcze demonstracyjnie podkreslac, tak aby otaczajacy ich ludzie nie mieli zadnych watpliwosci, ze jesli oni sa wlasnie tu, a nie na froncie, to tylko dlatego, ze nie mialo to juz zadnego sensu, ze bylo to beznadziejne. Ludzie, ktorzy stali nieopodal w grupkach, przekazywali sobie nawzajem zaslyszane od zolnierzy nowiny z placu boju: byly one przygnebiajace. Podswiadomie poczalem sie rozgladac, szukajac glosnikow radiowych. Moze zostaly gdzies zabrane? Nie. Byly wciaz jeszcze na swoich miejscach, ale milczaly. Pospieszylem wiec do Radia. Dlaczego nie podawano zadnych wiadomosci? Dlaczego nikt nie probowal dodac ludziom odwagi, by powstrzymac ich od tej zbiorowej ucieczki? Radio bylo nieczynne. Dyrekcja opuscila miasto i tylko kasjerzy wyplacali w najwiekszym pospiechu pracownikom i artystom trzymiesieczna odprawa. Co mamy teraz z soba poczac? - chwycilem jednego z urzednikow wyzszego szczebla za ramie. Spojrzal na mnie nieobecnym wzrokiem, w ktorym manifestowala sie pogarda polaczona z oburzeniem. W koncu udalo mu sie uwolnic z mojego uchwytu. A kogo to obchodzi? - wrzasnal na mnie, wzruszyl ramionami i wybiegl na ulice, trzaskajac poteznie drzwiami ze zlosci. Tego nie sposob juz bylo wytrzymac. Nikt nie probuje powstrzymac ludzi od ucieczki. Glosniki zawieszone na latarniach milcza. Nikt nie uwalnia ulic od brudu. Od brudu? Od paniki? Czy tez od wstydu, ze sie tymi ulicami ucieka, zamiast o nie walczyc? Nikt nie odda miastu utraconej przez nie godnosci. To byl obraz kleski. Ze zlamanym sercem powrocilem do domu. Nastepnego dnia, wieczorem jeden z pierwszych pociskow niemieckiej artylerii uderzyl w sklad drzewny znajdujacy sie naprzeciwko naszego domu. W pierwszej kolejnosci wypadly starannie oklejone paskami bialego papieru szyby w naroznym sklepie opodal naszego domu. 2 Pierwsi Niemcy Nastepne dni przyniosly, dzieki Bogu, znaczna poprawe sytuacji. Miasto ogloszono forteca i przydzielono mu komendanta, ktory wydal odezwe do ludnosci, wzywajac w niej do pozostania w miescie i przygotowywania sie do obrony. Za Bugiem organizowano juz przeciwnatarcie polskich oddzialow, a naszym zadaniem mialo byc zatrzymanie glownych sil wroga przed Warszawa, dopoki armia nie przygotuje sie do przyjscia nam z pomoca. Takze w samej Warszawie sytuacja sie poprawila: pociski niemieckiej artylerii przestaly spadac na teren miasta.Przybraly natomiast na sile naloty. Nie bylo juz alarmow. Zbyt czesto paralizowaly miasto i prowadzily do zaburzen w przygotowaniach do jego obrony. Prawie co godzine pojawialy sie wysoko, na wyjatkowo niebieskim tej jesieni niebie, sylwetki samolotow, otoczone bialymi obloczkami eksplodujacych wokol nich pociskow naszej obrony przeciwlotniczej. Trzeba bylo wtedy natychmiast kryc sie w piwnicy. To juz nie byly zarty: podlogi i sciany schronow wibrowaly, gdy na obszar calego miasta spadaly bomby i z pewnoscia kazda z nich, jak kula w tej rulecie zniszczenia, trafiajac w dom, w ktorego piwnicy ktos sie schronil, oznaczala smierc. Przez miasto pedzily bezustannie karetki pogotowia; gdy ich nie wystarczylo, dolaczyly do nich dorozki, a nawet zwykle furmanki, by transportowac wydobytych z ruin rannych i zabitych. Wsrod ludzi panowal pozytywny nastroj, z godziny na godzine wzrastal ich entuzjazm. Nie bylismy juz, jak wtedy, 7 wrzesnia, zdani na laskawy los. Stanowilismy zorganizowana armie, posiadajaca wlasny sztab dowodzenia, dysponujaca amunicja oraz majaca przed oczami jeden cel: obrone miasta. Tylko od nas mialo zalezec, jaki bedzie jej efekt. Nalezalo teraz dolozyc wszelkich sil. Glownodowodzacy general zaapelowal do spoleczenstwa o wziecie udzialu w akcji kopania wokol miasta rowow obronnych, ktore mialy utrudnic atak niemieckich czolgow. Wszyscy zglaszali sie do tej pracy. U nas w domu pozostawala tylko matka, by pilnowac mieszkania i przygotowywac obiad. Kopalismy na peryferiach miasta, wzdluz jednego z pagorkow na Woli. Za nami rozciagala sie ladna dzielnica willowa, przed nami zas miejski zagajnik. Praca ta sprawialaby mi nawet przyjemnosc, gdyby i tu nie przesladowaly nas bomby. Nie spadaly wprawdzie zbyt blisko, ale czulem sie nieswojo, slyszac ich gwizd i majac swiadomosc, ze ktoras z nich moglaby w nas trafic. Obok mnie pracowal pierwszego dnia stary Zyd w kaftanie i jarmulce. Kopal w biblijnym zapamietaniu, rzucal sie na szpadel jak na smiertelnego wroga; z piana na ustach, szara ze zmeczenia, pokryta potem twarza, wstrzasany drgawkami przykurczonych miesni, zgrzytajacy zebami - splot czarnego kaftana z broda. Przerastajaca jego sily, zawziecie wykonywana praca nie przynosila zadnych widocznych rezultatow. Lopata zaglebiala sie ledwie czubkiem w twarda ziemie, a wydlubane tym sposobem grudki zsuwaly sie na powrot do rowu, zanim udawalo mu sie je przerzucic poza jego brzeg. Co chwile opieral sie o krawedz okopu i kaszlal, charczac. Smiertelnie blady, popijal mietowa herbate, ktora stare, nie mogace juz fizycznie pracowac, a chcace na cos jeszcze sie przydac kobiety przynosily, aby orzezwic nia pracujacych. -Panu jest stanowczo za ciezko - powiedzialem do niego w czasie jednej z przerw. - Powinien pan przestac, jesli nie starcza panu sil. Bylo mi go zal i probowalem go namowic, by zrezygnowal. Najwyrazniej praca tego typu przerastala jego mozliwosci. -Przeciez nikt pana do tego nie zmusza... Spojrzal na mnie, ciezko oddychajac, wzniosl spojrzenie wysoko ku niebu, na ktorego blekicie unosily sie jeszcze obloczki rozrywajacych sie pociskow, a w jego spojrzeniu dalo sie zauwazyc wyraz uszczesliwienia, jakby na firmamencie ukazal sie w tej chwili Jehowa w calej swojej wspanialosci. -Mam sklep - wyszeptal. Gleboko zaczerpnal powietrza, zaszlochal, rozpacz odmalowala sie na jego twarzy i rzucil sie ponownie na lopata z szalonym wysilkiem. Dwa dni pozniej zaprzestalem tej pracy. Dowiedzialem sie, ze Radio wznawia wlasnie dzialalnosc pod kierunkiem nowego dyrektora - Edmunda Rudnickiego, bylego szefa redakcji muzycznej. Nie uciekl on jak inni. Zbieral rozproszonych pracownikow, by uruchomic radiostacja. Doszedlem do wniosku, ze przydam sie tam bardziej niz przy kopaniu rowow. Tak tez bylo: gralem duzo, zarowno jako solista, jak i akompaniator. Warunki zycia w miescie zaczely sie pogarszac wyraznie, by nie powiedziec: odwrotnie proporcjonalnie do wzrastajacej odwagi ludnosci cywilnej. Niemiecka artyleria rozpoczela ostrzeliwanie miasta, z poczatku jego przedmiesc, pozniej centrum. Widywalo sie coraz wiecej domow bez szyb, ze sladami pociskow badz z uszkodzonymi murami. Nocami niebo bylo czerwone od luny, a powietrze ciezkie od dymu. Wyczerpywala sie zywnosc. Byl to jedyny punkt, w ktorym bohaterski prezydent Starzynski nie mial racji: nie powinien byl powstrzymywac ludzi przed robieniem zapasow. Miasto musialo teraz wyzywic nie tylko siebie, ale rowniez zamkniete w nim wojsko -Armie "Poznan", ktora nadchodzac z zachodu, zdolala sie przebic do Warszawy, by wzmocnic jej obrone. Okolo 20 wrzesnia wyprowadzilismy sie z rodzina z mieszkania przy ulicy Sliskiej do przyjaciol na Panska. Mieszkali oni na pierwszym pietrze. Nizsze pietra wydawaly sie o wiele mniej zagrozone i wygladalo na to, ze nie bedzie konieczne schodzenie do piwnic w czasie atakow. Wszyscysmy odczuwali lek przed schronami przeciwlotniczymi, z ich ciezkim, nie pozwalajacym oddychac powietrzem i niskimi stropami sprawiajacymi wrazenie, ze za chwile sie zawala, by pogrzebac wszystko pod gruzami wielopietrowego budynku. Na naszym trzecim pietrze nie czulismy sie tez inaczej: przez pozbawione szyb okna slyszelismy gwizd przelatujacych pociskow, a kazdy z nich mogl trafic w nasze mieszkanie. Wybralismy wiec pierwsze pietro naszych przyjaciol, mimo ze schronilo sie tam juz wielu ludzi, panowal scisk i trzeba bylo spac na podlodze. Oblezenie Warszawy dobiegalo w tym czasie konca. Przedostanie sie do Radia sprawialo mi coraz wiecej trudnosci. Na ulicach wszedzie lezaly ludzkie zwloki, a cale polacie miasta staly w ogniu i dawno juz nie moglo byc mowy o gaszeniu pozarow, zwlaszcza ze nieprzyjacielska artyleria uszkodzila miejskie wodociagi. Praca w studio polaczona byla z wielkim niebezpieczenstwem. Niemieckie dziala celowaly dokladnie we wszystkie wazne obiekty w miescie i gdy tylko spiker zapowiadal koncert, wzmagal sie natychmiast ostrzal rozglosni radiowej. Histeryczna obawa ludnosci przed sabotazem osiagnela w tym czasie swoj szczytowy punkt. Kazdy mogl byc posadzony o szpiegostwo i zostac zastrzelony, zanim doszloby do wyjasnienia sytuacji. W domu, do ktorego sie wprowadzilismy, mieszkala na czwartym pietrze pewna niewiasta - nauczycielka muzyki. Miala pecha: nazywala sie Hoffer i byla nieustraszona. Jej odwage nalezaloby raczej uznac za przejaw dziwactwa. Nie bylo takiego nalotu, ktory moglby ja zmusic, by zeszla do schronu i zrezygnowala z codziennych przedpoludniowych, trwajacych dwie godziny cwiczen na fortepianie. Z wlasciwym sobie uporem karmila trzy razy dziennie ptaki, ktore trzymala na balkonie w klatkach. Tego typu tryb zycia w oblezonej Warszawie wydawal sie czyms dziwnym. Sluzace z calego domu, ktore zbieraly sie kazdego dnia na polityczne konferencje u dozorcy, uznaly to za zbyt podejrzane. Po dlugich debatach doszly do wniosku, ze nauczycielka o tak bezwzglednie obco brzmiacym nazwisku jest Niemka, ktora sygnalizuje wrogiemu lotnictwu swa gra na fortepianie, bedaca z pewnoscia tajemniczym szyfrem, gdzie nalezy zrzucac bomby. I zanim zdazylismy sie zorientowac, te rozwscieczone baby wtargnely do mieszkania dziwaczki, sprowadzily ja na dol i uwiezily wraz z ptakami stanowiacymi dowod jej szpiegostwa w jednej z piwnic. Chcac nie chcac, uratowaly jej tym sposobem zycie: kilka godzin pozniej jej mieszkanie zostalo doszczetnie zniszczone przez jeden ze spadajacych pociskow. 23 wrzesnia gralem po raz ostatni przed mikrofonami Polskiego Radia. Sam nie wiem, jak znalazlem sie w rozglosni. Przemykalem od bramy do bramy, krylem sie na chwile i bieglem dalej, gdy nie slyszalem w najblizszym otoczeniu gwizdu bomb. W drzwiach spotkalem prezydenta Starzynskiego. Byl niedbale ubrany, nieogolony, a na jego twarzy odmalowywal sie wyraz smiertelnego zmeczenia. Nie sypial od wielu dni, byl dusza obrony i bohaterem miasta. Na jego barkach spoczywala odpowiedzialnosc za los Warszawy. Byl wszedzie: kontrolowal pierwsze linie okopow, prowadzil budowe barykad, zajmowal sie szpitalami, sprawiedliwym rozdzialem skromnych zapasow zywnosci, organizacja obrony przeciwlotniczej i strazy pozarnej, a mimo to znajdowal czas, by codziennie mowic przez radio do ludnosci. Wszyscy oczekiwali tych przemowien i czerpali z nich optymizm. Nikt nie mial powodu tracic odwagi, dopoki nie wyczuwalo sie zwatpienia Prezydenta. Sytuacja miala byc poza tym nie najgorsza. Francuzi przekroczyli linia Zygfryda, Anglicy zbombardowali Hamburg i w kazdej chwili oczekiwano inwazji na Niemcy. Tak przynajmniej wszystkim sie wydawalo. Tego dnia mialem grac Chopina. Byla to, jak sie pozniej okazalo, ostatnia audycja zywej muzyki na antenie Polskiego Radia. Bomby spadaly co chwile, w bezposredniej bliskosci studia, okoliczne zas domy staly w ogniu. W takim huku nie slyszalem prawie dzwieku wlasnego fortepianu. Po koncercie musialem czekac dwie godziny, nim ogien artyleryjski ustal na tyle, bym mogl udac sie do domu. Rodzice, siostry i brat obawiali sie juz, ze moglo mi sie cos przydarzyc i przywitali mnie, jakbym powrocil z zaswiatow. Tylko nasza pomoc domowa byla zdania, ze caly ten niepokoj byl niepotrzebny. Wyjasniala: "Przeciez mial przy sobie dokumenty i odniesliby go do domu..." Tego tez dnia, pare minut po trzeciej, rozglosnia zamilkla. Odtwarzano plyte z koncertem c-moll Rachmaninowa i wlasnie konczyla sie piekna, pelna spokoju druga czesc, gdy niemiecka bomba uszkodzila elektrownie i glosniki w miescie przestaly dzialac. Wieczorem probowalem jeszcze, mimo nadal szalejacego ognia artyleryjskiego, pracowac nad kompozycja mojego concertina na fortepian z orkiestra. Bylem tym zajety pozniej az do konca wrzesnia, chociaz przychodzilo mi to z coraz wiekszym trudem. Po zmierzchu wychylilem sie z okna. Jasna od ognia ulica byla pusta i rozbrzmiewalo w niej od czasu do czasu echo eksplozji. Z lewej strony plonela Marszalkowska, za mna Krolewska i plac Grzybowski, na wprost zas ulica Sienna. Ciezkie krwistoczerwone kleby dymu ciagnely nisko nad domami. Jezdnie i chodniki zasypane byly kartkami niemieckich ulotek, ktorych nikt nie podnosil, gdyz -jak opowiadano - byly zatrute. Pod jedna z latarn lezaly dwa martwe ciala, jedno z szeroko rozpostartymi ramionami, drugie zas ulozone jak do snu. Przed brama wejsciowa do naszego domu lezal trup kobiety z oderwana glowa i ramieniem. Obok niej przewrocone wiadro. Niosla wode ze studni. Ciemna, dluga struga slad jej krwi ciagnal sie do rynsztoka i dalej do okratowanego scieku. Zelazna od Wielkiej powoli nadjezdzala dorozka. Trudno bylo zrozumiec, jakim sposobem udalo sie jej tu dojechac i dlaczego zarowno kon, jak i woznica zachowywali sie tak spokojnie, jakby nic wokol nich sie nie dzialo. Na skrzyzowaniu z ulica Sosnowa dorozkarz zatrzymal konia, zastanawiajac sie, ktoredy ma jechac dalej. Po krotkim namysle wybral droge na wprost, cmoknal i kon ruszyl stepa przed siebie. Zdolali przejechac chyba z dziesiec metrow, gdy rozlegl sie gwizd i huk. Oslepil mnie silny blysk, a gdy znow przyzwyczailem sie do ciemnosci, nie bylo juz dorozki. Roztrzaskane drewno, resztki dyszla, czesci tapicerki i rozszarpane ciala mezczyzny i konia lezaly porozrzucane pod scianami domow. A mogl przeciez skrecic w Sosnowa... Nadeszly piekielne dni 25 i 26 wrzesnia. Eksplozje stopily sie w nieprzerwane grzmienie, w ktore wwiercal sie przypominajacy ryk elektrycznych wiertarek halas nadlatujacych lotem slizgowym samolotow. Ciezkie od dymu i kurzu powietrze wciskalo sie w kazda szczeline, nie pozwalajac ludziom ukrytym w piwnicach badz tez w mieszkaniach polozonych jak najdalej od ulicy na swobodne oddychanie. Sam nie wiem, jak udalo mi sie te dwa dni przezyc. Odlamek bomby zabil czlowieka siedzacego obok mnie w sypialni naszych przyjaciol. Dwie noce i jeden dzien spedzilem wraz z dziesiecioma innymi osobami, zamkniety w malutkiej toalecie. Gdy pare tygodni pozniej zastanawialismy sie nad tym, jak sie nam to wtedy udalo, a nawet sprobowalismy ponownie do niej wejsc, okazalo sie, ze w normalnych warunkach nie zmiescilo sie tam wiecej niz osiem osob. 27 wrzesnia, w srode, Warszawa skapitulowala. Potrzebowalem jeszcze dwoch dni, by odwazyc sie na wyjscie do miasta. Do domu powrocilem zdruzgotany: wydawalo mi sie, ze Warszawa przestala istniec. Nowy Swiat zwezil sie do rozmiaru waskiej sciezki, przebiegajacej pomiedzy zwalami gruzow. Na kazdym rogu trzeba bylo omijac barykady utworzone z przewroconych tramwajow i powyrywanych plyt chodnikowych. Na ulicach pietrzyly sie zwloki w stanie rozkladu. Niedozywiona w czasie oblezenia ludnosc rzucala sie zachlannie na lezaca wszedzie konska padline. Ruiny wielu domow jeszcze sie tlily. Szedlem wlasnie Alejami Jerozolimskimi, gdy od strony Wisly nadjechal motocykl. Jechalo na nim dwoch zolnierzy w stalowych helmach na glowie, ubranych w zielone, obce mi mundury. Mieli wielkie, tepo ciosane twarze i oczy koloru wody. Zatrzymali sie przy krawezniku i przywolali przechodzacego w poblizu chlopca. Podszedl do nich. -Marschallstrafie! Marschallstrasse! Glebokimi, szorstkimi glosami powtarzali ciagle to samo slowo. Chlopak stal oniemialy z rozdziawionymi ustami, nie mogac wykrztusic z siebie ani slowa. Zolnierze stracili cierpliwosc. Jeden z nich zaklal pod nosem, po czym machnal z pogarda reka, dodal gazu i odjechali. To byli pierwsi Niemcy. Pare dni pozniej na murach Warszawy pojawily sie dwujezyczne obwieszczenia niemieckiego komendanta, w ktorych obiecywal polskiej ludnosci prace, a takze opieke niemieckiego panstwa. Specjalny akapit poswiecony byl w nich Zydom, ktorym gwarantowano zachowanie wszelkich praw, nietykalnosc majatku, a takze pelne bezpieczenstwo. 3 Uklony ojca Wracalismy na Sliska, nie majac nadziei, ze zastaniemy nasze mieszkanie nienaruszone. Jednak poza paroma szybami niczego w nim nie brakowalo. Drzwi byly zamkniete na klucz, tak jak je pozostawilismy, wychodzac, a w srodku wszystkie drobiazgi lezaly na swoim miejscu. Takze inne domy w okolicy pozostaly nieuszkodzone. Gdy zaczelismy po paru dniach wychodzic na ulica, by dowiedziec sie czegos o naszych przyjaciolach, okazalo sie, ze miasto - mimo duzych zniszczen - funkcjonowalo. Straty okazaly sie w rzeczywistosci o wiele nizsze, niz sie tego spodziewano bezposrednio po nalotach. Z poczatku mowiono o stu tysiacach zabitych i wszyscy byli gleboko wstrzasnieci ta liczba, stanowiaca przeciez dziesiec procent calej ludnosci Warszawy. Pozniej okazalo sie, ze liczba ofiar wyniosla okolo dwudziestu tysiecy. Wsrod nich znajdowali sie nasi przyjaciele, ktorych jeszcze przed paru dniami widzielismy wsrod zywych, dzis zas lezeli przysypani gruzami, porozrywani przez bomby. Dwoch kolegow mojej siostry Reginy zginelo, zasypanych przez walacy sie dom na Koszykowej. Gdy sie pozniej przechodzilo kolo tego miejsca, trzeba bylo zaslaniac nos chusteczka. Przez zasypane okna piwnic i przez szczeliny w murach wydobywal sie fetor osiemdziesieciu rozkladajacych sie cial, zatruwajac powietrze w calej okolicy. Na Mazowieckiej jeden z moich kolegow zostal rozerwany przez pocisk artyleryjski. Tylko dzieki temu, ze odnaleziono jego glowe, mozna bylo stwierdzic, ze rozszarpane resztki nalezaly do czlowieka, ktory byl niegdys zdolnym skrzypkiem. Byly to przerazajace nowiny. Nic nie moglo jednak zaklocic naszej wstydliwie ukrywanej w podswiadomosci, prawie zwierzecej radosci, ze zyjemy i nic nam juz nie grozi. W tej nowej rzeczywistosci wszystko, co jeszcze przed miesiacem stanowilo jakas trwala wartosc, stracilo znaczenie. Sprawy niegodne przedtem poswiecenia im chwili uwagi zajely nowe, wazne miejsce: ladny i wygodny fotel, przytulny, bialy piec kaflowy, na ktorym mozna bylo przez chwile zatrzymac spojrzenie, czy tez trzeszczenie podlogi dobiegajace ze znajdujacego sie nad nami mieszkania - oznaki normalnego zycia i domowej atmosfery. Ojciec pierwszy zajal sie na powrot muzyka. Godzinami gral na skrzypcach, uciekajac w ten sposob przed rzeczywistoscia. Gdy ktos, majac nowe, zle wiadomosci, probowal oderwac go od pracy, przysluchiwal sie zatroskany, ze zmarszczonym czolem, by chwile pozniej, z rozpogodzona juz twarza powiedziec: "To przeciez o niczym nie swiadczy! I tak najpozniej za miesiac beda tu alianci". Ta standardowa odpowiedz na wszystkie pytania i problemy w tym czasie byla jego sposobem odizolowania sie od otoczenia w pozaziemskim swiecie muzyki, w ktorym czul sie najlepiej.Niestety, pierwsze informacje przyniesione przez ludzi, ktorzy zdolali uruchomic swoje aparaty radiowe za pomoca akumulatorow, nie potwierdzily optymizmu ojca. Nie bylo dobrze: Francuzi nie probowali przelamac linii Zygfryda, Anglicy nie podjeli prob bombardowania Hamburga, nie wspominajac nawet o jakichkolwiek planach inwazji na Niemcy. W Warszawie tymczasem zaczely sie pierwsze lapanki. Poczatkowo byly robione nieudolnie, jakby wstydzono sie tej nowej metody meczenia ludzi. Poza tym przeprowadzajacym je brakowalo jeszcze doswiadczenia. Male prywatne samochody jezdzily ulicami, zatrzymywaly sie nieoczekiwanie w poblizu przechodzacych chodnikiem Zydow, przez otwierajace sie drzwi wychylala sie reka, ktorej zgiety palec wskazujacy przywolywal ich gestem: "Komm, komm!" Powracajacy z takich lapanek opowiadali o pierwszych przypadkach pobic: nie byly wtedy jeszcze zbyt grozne - ograniczaly sie raczej do ciosow wymierzonych w twarz badz tez paru kopniec. Zdarzenia te odczuwane byly szczegolnie dotkliwie przez tych, ktorzy uwazali je za cos zniewazajacego i jeszcze nie zrozumieli, ze nie mialy one, oceniajac je w wymiarze moralnym, innego znaczenia niz uderzenia badz kopniaki jakiegos zwierzaka. Z poczatku ogolnie panujace oburzenie na czlonkow polskiego rzadu i dowodztwa armii, ktorzy uciekli za granice, pozostawiajac kraj na laske i nielaske losu, bylo silniejsze niz nienawisc do Niemcow. Z rozgoryczeniem wspominano slowa Marszalka, ktory zapowiadal, ze nie odda wrogowi nawet guzika od munduru. I rzeczywiscie nie oddal, mundur zabral bowiem z soba, uciekajac z Polski. Nie brakowalo tez takich, ktorzy przepowiadali, ze bedzie teraz nawet lepiej, gdyz Niemcy uporaja sie z balaganem, panujacym w Polsce. Mimo ze walka zbrojna przeciw nam Niemcy wygrali, pod wzgladem politycznym zaczeli ponosic porazki. Zdecydowana kleska poniesli w grudniu 1939 roku, gdy rozstrzelano w Warszawie pierwszych stu niewinnych mezczyzn. W ciagu kilku godzin urosla wtedy pomiedzy Polakami i Niemcami sciana nienawisci, ktorej nie dalo sie juz nigdy pokonac, mimo wykazywanej czesto w pozniejszych latach wojny dobrej woli ze strony okupanta. Wywieszono pierwsze niemieckie zarzadzenia, ktorych nieprzestrzeganie mialo byc karane smiercia. Najwazniejsze z nich dotyczylo handlu chlebem: kazdy, kto bedzie sprzedawal lub kupowal pieczywo po cenie wyzszej niz przed wojna i bedzie na tym przylapany, podlegal karze smierci przez rozstrzelanie. Zakaz ten wywarl na nas wstrzasajace wrazenie. Przez wiele dni nie jedlismy chleba, odzywiajac sie kartoflami i jakimis macznymi potrawami. Pozniej Henryk zauwazyl, ze chleb jednak istnieje, jest kupowany, a kupujacy nie sa natychmiast mordowani. I my zaczelismy wiec kupowac chleb. Zakazu nigdy nie zniesiono, a ze wszyscy kupowali i jedli chleb przez cale piec lat wojny, musiano by wykonac miliony takich wyrokow smierci w calej Generalnej Guberni. Uplynelo jeszcze wiele czasu, zanim przekonalismy sie, ze nie niemieckie zarzadzenia byly dla nas prawdziwym zagrozeniem, lecz to, co calkiem nieoczekiwanie, jak grom z jasnego nieba, moglo sie komus przydarzyc, nie bedac przez zaden, nawet najmniej istotny przepis zapowiedziane. Krotko potem pojawily sie nowe szykany, skierowane glownie przeciwko Zydom. Niemcy zaczeli przejmowac na wlasnosc nieruchomosci znajdujace sie w posiadaniu zydowskim. Ogloszono tez, ze zadna rodzina nie ma prawa posiadac wiecej niz dwa tysiace zlotych. Pozostale oszczednosci oraz przedmioty wartosciowe nalezalo zdeponowac w banku. Oczywiscie nikt nie byl tak naiwny, by oddac cokolwiek dobrowolnie w rece wroga. My rowniez zdecydowalismy, ze wszystko ukryjemy, mimo iz caly nasz dobytek skladal sie z kieszonkowego zlotego zegarka ojca oraz pieciu tysiecy zlotych w gotowce. Nad tym, gdzie nalezaloby to wszystko ukryc, rozgorzala miedzy nami burzliwa dyskusja. Ojciec zaproponowal metode, sprawdzona w czasie poprzedniej wojny: nalezy nawiercic noge stolu i tam wszystko schowac. A co bedzie, jesli zabiora stol? - zapytal ironicznie Henryk. Bzdury - odpowiedzial ojciec z oburzeniem. - Do czego mialby byc im potrzebny taki stol? Spojrzal z pogarda na mebel, ktorego polerowana na wysoki polysk plyta nosila liczne slady rozlanych plynow, a w jednym miejscu odchodzila orzechowa okleina. Ojciec zblizyl sie nagle do stolu i wsunal palec pod okladzine. Kawalek odlamal sie z glosnym trzaskiem, ukazujac nagie drewno. Mialo to odebrac meblowi ostatnia resztke jego swietnosci. Co robisz? - zachnela sie matka. Henryk mial inna propozycje. Jego zdaniem, nalezalo wykorzystac elementy psychologii - zegarek i pieniadze trzeba polozyc na stole, na widocznym miejscu. Wtedy pozostana niezauwazone przez przeszukujacych wszystkie mozliwe kryjowki Niemcow. W koncu udalo nam sie dojsc do porozumienia: zegarek schowalismy pod szafa, lancuszek od zegarka znalazl schronienie w futerale ze skrzypcami ojca, pieniadze zas zostaly wklejone w okienna rame. Ludzie nie dawali sie zastraszyc surowoscia niemieckiego prawa i pocieszali sie, ze w kazdej chwili Warszawa powinna zostac przekazana przez Niemcy Rosji sowieckiej, ktora tylko dla pozoru zajete przez siebie tereny zwroci Polsce, gdy bedzie to juz mozliwe. Granica na Bugu nie byla jeszcze ustalona i ciagle przychodzili zza Wisly ludzie zaklinajacy sie, ze na wlasne oczy widzieli rosyjskie oddzialy w Jablonnej czy tez Garwolinie. Jednoczesnie nie brakowalo takich, ktorzy przysiegali, ze napotkali Rosjan wycofujacych sie z Wilna i Lwowa, przekazujacych te miasta pod kontrole niemiecka. Nie bylo latwo zorientowac sie, komu nalezy wierzyc. Wielu Zydow nie czekalo na Rosjan. Sprzedawali swoj majatek w Warszawie i udawali sie na wschod, w jedynym kierunku, w ktorym mogli jeszcze uciekac przed Niemcami. Prawie wszyscy moi koledzy wyruszali w droga i probowali mnie przekonac, bym szedl razem z nimi. Zdecydowalismy jednak z rodzina, ze i tym razem pozostaniemy. Jeden ze znajomych wrocil po dwoch dniach, bez plecaka i pieniedzy, posiniaczony i zalamany. Widzial pieciu rozebranych do pasa Zydow, ktorych powieszono za race na drzewach nieopodal granicy i wychlostano. Byl tez swiadkiem smierci doktora Haskielewicza, ktoremu Niemcy, gdy dowiedzieli sie, ze chce przeprawic sie przez Bug, rozkazali pod grozba rozstrzelania, by wszedl do rzeki, coraz glebiej i glebiej, az stracil grunt pod nogami i utonal. Wielu Zydom, mimo ze obrabowanym i udreczonym, udalo sie jednak dotrzec do Rosji. Mojemu koledze ukradziono tylko pieniadze i rzeczy, pobito go i przegnano. Wspolczulismy biedakowi, ale bylismy zdania, ze mialby sie lepiej, gdyby wowczas postapil tak jak my. Nasza decyzja nie byla podjeta na podstawie jakichkolwiek logicznych przeslanek i mimo ze nie chcialbym, by brzmialo to patetycznie, musze stwierdzic, ze przy jej podejmowaniu glowna role odegralo nasze przywiazanie do Warszawy. Myslac "nasze", biore pod uwage wszystkich moich najblizszych z wyjatkiem ojca. Jesli on pozostal, to tylko dlatego, ze nie chcial zbytnio oddalac sie od Sosnowca, z ktorego pochodzil. Warszawy nigdy za bardzo nie lubil i im bardziej bylo nam tu zle, tym bardziej tesknil za swoim rodzinnym miastem i tym bardziej je idealizowal. Tylko tam bylo dobrze i pieknie, ludzie kochali muzyke, cenili jego gre na skrzypcach i tylko tam mozna bylo napic sie dobrego, chlodnego piwa, podczas gdy tu, w Warszawie, podawano obrzydliwa, odrazajaca lure. Po kolacji splatal rece na brzuchu, siadal wygodniej na krzesle, przymykal w rozmarzeniu oczy i umilal nam zycie monotonnie wyglaszanymi wspomnieniami o Sosnowcu, jaki istnial tylko w jego pelnej tesknoty wyobrazni. W ostatnich tygodniach jesieni, w niecale dwa miesiace po wkroczeniu Niemcow, Warszawa powrocila nagle i niespodziewanie do swojego zwyklego rytmu zycia. Postepujace bez trudnosci ekonomiczne ozywienie bylo dla wszystkich jeszcze jedna niespodzianka w tej najdziwniejszej ze wszystkich wojnie, w ktorej wszystko mialo przebiegac inaczej, niz nalezaloby sie tego spodziewac. Olbrzymie miasto, czesciowo zniszczona stolice wielomilionowego panstwa, z armia bezrobotnych urzednikow nawiedzila fala wysiedlencow ze Slaska, Pomorza i okolic Poznania. Nieoczekiwanie dla tych ludzi, ludzi bez dachu nad glowa, bez szans na zdobycie pracy i bez zadnych widokow na przyszlosc, okazalo sie, ze mozna zarabiac ogromne pieniadze na omijaniu niemieckich rozporzadzen. Im wiecej ich sie ukazywalo, tym wieksze byly mozliwosci nieuczciwego zarobkowania. Zycie zaczelo plynac dwoma torami: pierwszym, zgodnym z obowiazujacymi prawami, w ktorym ludzie musieli pracowac od rana do wieczora, prawie glodujac, i drugim, nielegalnym, wypelnionym bajecznymi mozliwosciami bogacenia sie, ze wspaniale dzialajacym handlem dolarami, brylantami, maka, skora czy tez falszywymi dokumentami, wprawdzie nieustannie zagrozonym kara smierci, ubarwionym jednak rozrywkami w luksusowych restauracjach, do ktorych jezdzono rikszami. Niewielu zylo wtedy dostatnio. Gdy wracalem wieczorem do domu, codziennie widywalem siedzaca we wnece jednego z domow przy Siennej kobiete, spiewajaca smutne rosyjskie piesni. Zawsze zaczynala zebrac dopiero po zmierzchu, jakby obawiala sie, ze ktos moglby ja rozpoznac. Miala na sobie szary kostium, ktorego elegancki wyglad swiadczyl o tym, ze jego wlascicielka przezywala kiedys lepsze czasy. Jej ladna twarz w szarym swietle zapadajacego zmierzchu sprawiala wrazenie martwej, a oczy utkwione byly ciagle w jeden punkt, gdzies ponad glowami przechodniow. Spi