WLADYSLAW SZPILMAN Pianista Warszawskie wspomnienia 1939-1945 Wstep i opracowanie Andrzej Szpilman Fragmenty pamietnika Wilm Hosenfeld Poslowie Wolf Biermann WYDAWNICTWO ZNAK, KRAKOW 2002 Copyright a by Wladyslaw Szpilman, 2000 Opracowanie pierwszego wydania tej ksiazki (Warszawa 1946 r.) Jerzy Waldorff Obecne wydanie tej ksiazki jest znacznie zmienione i uzupelnione w porownaniu z wersja z 1946 r. Fragmenty pamietnika Wilma Hosenfelda oraz poslowie Wolfa Biermanna tlumaczyl z jezyka niemieckiego Andrzej Szpilman Projekt okladki Olgierd Chmielewski Fotografia na okladce Wojciech Karlinski Fotografie zamieszczone w ksiazce pochodza z archiwum Autora Adiustacja Jerzy Ulg Urszula Horecka Korekta Julita Cisowska Barbara Pozniak Lamanie Piotr Poniedzialek ISBN 83-240-0021-6 Wstep Jeszcze do niedawna ojciec unikal rozmow zwiazanych z jego przezyciami w czasie wojny. Mimo to towarzyszyly mi one od dziecka: z tej ksiazki, ktora znalazlem w domowej bibliotece w wieku 12 lat, dowiedzialem sie, dlaczego nie mam dziadkow ze strony ojca i dlaczego u nas w domu nigdy sie o tym nie wspominalo. Wowczas pamietnik ten pomogl mi w poznaniu nieznanej czesci naszej rodzinnej historii... I nadal nie mowilismy na ten temat. Moze wlasnie dlatego uszlo mojej uwadze, ze przezycia ojca moga dzis kogos jeszcze zainteresowac. O sensie wydania tej ksiazki przekonal mnie moj przyjaciel, wielki niemiecki poeta Wolf Biermann, ktory uswiadomil mi jej niezwykla wartosc dokumentalna.Zyje od wielu lat w Niemczech i dostrzegam stan bolesnego milczenia panujacego pomiedzy Zydami, Niemcami i Polakami. Mam nadzieje, ze ksiazka ta przyczyni sie do zagojenia ciagle jeszcze otwartych ran. Moj ojciec Wladyslaw Szpilman nie jest pisarzem. Jest pianista, kompozytorem oraz inspiratorem zycia kulturalnego. Jest "czlowiekiem, w ktorym mieszka muzyka", jak to niegdys okreslono. Ukonczyl studia w Berlinskiej Akademii Muzycznej - fortepian u Artura Schnabla oraz kompozycje u Franza Schrekera. Po przejeciu wladzy przez Hitlera w 1933 roku powrocil do Warszawy i podjal prace jako pianista w Polskim Radio. Do 1939 roku komponowal muzyke symfoniczna oraz filmowa, a takze piosenki, z ktorych wiele stalo sie od razu przebojami. Juz przed wojna koncertowal ze swiatowej slawy skrzypkami: Bronislawem Gimplem, Henrykiem Szeryngiem, Ida Handel oraz Romanem Totenbergiem. Po 1945 roku kontynuowal dzialalnosc jako pianista i kameralista. Stworzyl kolejne kompozycje symfoniczne, a takze okolo tysiaca piosenek, z ktorych wystarczy wymienic: "Deszcz", "Tych lat nie odda nikt", "Nie ma szczescia bez milosci", "Nie wierze piosence", "Czerwony autobus", "Cicha noc", "Przyjdzie na to czas" czy tez "Jutro bedzie dobry dzien". Skomponowal ponad 50 piosenek dla dzieci, muzyke do wielu sluchowisk radiowych, filmow, a takze dobrze wszystkim znany sygnal Polskiej Kroniki Filmowej. W tym czasie dzialal we wladzach ZAiKS-u, Zwiazku Kompozytorow Polskich, reaktywowal ZAKR oraz byl pomyslodawca i wspolorganizatorem Miedzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie. Do 1963 roku kierowal Redakcja Muzyki Rozrywkowej w Polskim Radio. Porzucil te prace, by poswiecic sie dzialalnosci koncertowej w zorganizowanym wspolnie z Bronislawem Gimplem i Tadeuszem Wronskim "Kwintecie Warszawskim", z ktorym wystapil ponad dwa tysiace razy w salach koncertowych calego swiata. Ojciec napisal te ksiazke zaraz po wojnie, w 1945 roku. Pierwsze jej wydanie ukazalo sie w 1946 roku, okaleczone i okrojone przez cenzure. Mimo to, jak sadze, spelnila ona swoje zadanie, gdyz pomogla mu otrzasnac sie z koszmaru przezyc okresu wojny i umozliwila powrot do normalnego zycia. W poczatkach lat szescdziesiatych rozne wydawnictwa podejmowaly proby udostepnienia ksiazki nastepnym generacjom czytelnikow. Z nieznanych, a zarazem dobrze znanych przyczyn nie byly one uwienczone powodzeniem. Zapewne odpowiedzialni za to ludzie mieli ku temu swoje powody. Po uplywie ponad piecdziesieciu lat ksiazka ukazala sie ponownie, najpierw w Niemczech. Zajela tam od razu istotna pozycje jako jeden z wazniejszych dokumentow dotyczacych wydarzen ostatniej wojny. Najpowazniejszy niemiecki magazyn "Der Spiegel" poswiecil jej osiem stron. W ubieglym roku wydano ja w Anglii, Holandii, Wloszech, Szwecji, Japonii i Stanach Zjednoczonych. Znalazla sie na listach najlepszych ksiazek roku 1999 takich gazet, jak "Los Angeles Times", "The Times", "The Economist" czy tez "The Guardian". Teraz ukazuje sie w Polsce. Jest to wydanie istotnie zmienione i uzupelnione w porownaniu z wersja z 1946 roku. Opatrzone jest waznym poslowiem Wolfa Biermanna, zawierajacym wiele informacji dotyczacych epilogu wydarzen omawianych w ksiazce. Zamieszczone w tym wydaniu fragmenty wstrzasajacego pamietnika kapitana Wehrmachtu Wilma Hosenfelda nadaja ksiazce nowa jakosc. Zaprzeczaja panujacej w Niemczech tezie, jakoby spoleczenstwo niemieckie nic nie wiedzialo o zbrodniach popelnianych przez armie hitlerowska na terenach Polski i innych okupowanych krajow. Jednoczesnie bohaterskie czyny tego Niemca swiadcza o tym, ze istnialy mozliwosci przeciwstawienia sie jednostek rezimowi nazistowskiemu. Wlaczajac owe fragmenty do niniejszego wydania, kierowalem sie checia, a wrecz moralnym obowiazkiem, uchronienia postaci Wilma Hosenfelda przed zapomnieniem. marzec 2000 Andrzej Szpilman 1 Wojna! 31 sierpnia 1939 roku nie bylo w Warszawie juz prawie nikogo, kto bylby zdania, ze wojny z Niemcami mozna jeszcze uniknac, i tylko niepoprawni optymisci byli przekonani, ze Hitler przestraszy sie nieprzejednanej postawy Polski. Ich optymizm byl przejawem oportunizmu, wiary pozbawionej wszelkiej logiki, ze do wybuchu wojny nie dojdzie i ze bedzie mozna nadal zyc w spokoju; zycie bylo przeciez takie piekne.Wieczorem miasto starannie zaciemniano. W domach uszczelniano pokoje wybrane na schrony przeciwgazowe. Gazow obawiano sie najbardziej. Jednoczesnie za zaslonietymi oknami kawiarn i barow graly orkiestry, goscie tanczyli, popijali alkohole i nastrajali sie patriotycznie spiewaniem piesni bojowych. Koniecznosc zaciemnienia okien, noszenia masek gazowych na ramieniu oraz nocne powroty taksowka odmienionymi teraz ulicami dodawaly zyciu szczegolnego uroku, tym bardziej ze nie odczuwalo sie jeszcze zadnego zagrozenia. W tym czasie mieszkalem wraz z rodzicami i rodzenstwem przy ulicy Sliskiej i pracowalem jako pianista w Polskim Radio. Tego sierpniowego dnia wrocilem do domu pozno i zmeczony polozylem sie od razu spac. Nasze mieszkanie znajdowalo sie na trzecim pietrze, co mialo swoje zalety: kurz oraz uliczne zapachy opadaly na dol, podczas gdy z gory, z nieba, wdzieraly sie od strony Wisly przez otwarte okna podmuchy orzezwiajacego powietrza. Ze snu wyrwaly mnie odglosy detonacji. Switalo. Spojrzalem na zegarek: kolo szostej. Wybuchy nie byly zbyt silne i wydawaly sie dochodzic z daleka, w kazdym razie spoza granic miasta. Byly to zapewne cwiczenia wojskowe, do ktorych zdazylismy sie juz od paru dni przyzwyczaic. Po kilku minutach nastala cisza. Zastanawialem sie, czy nie powinienem spac dalej, ale bylo juz zbyt jasno. Postanowilem wiec, ze bede czytal az do sniadania. Musiala byc juz chyba godzina osma, gdy nagle otworzyly sie drzwi do mojego pokoju. W progu stanela matka, ubrana jakby miala za chwile, isc do miasta. Byla bardziej blada niz zwykle i nie skrywala oburzenia, ze leza jeszcze w lozku. Otworzyla usta, jakby chciala cos powiedziec, lecz glos utkwil jej w gardle i musiala gleboko zaczerpnac powietrza. W koncu powiedziala pospiesznie i nerwowo: -Wstawaj, wybuchla wojna! Postanowilem natychmiast pojsc do Radia. Tam spotkam przyjaciol. Tam tez bylo zrodlo najswiezszych wiadomosci. Ubralem sie, zjadlem sniadanie i wyszedlem z mieszkania. Na scianach domow i slupach ogloszeniowych widnialy juz wielkie biale plachty plakatow z oredziem Prezydenta do narodu, w ktorym informowal o niemieckiej napasci na Polska. Ludzie stali w grupkach i czytali, inni zas biegli nerwowo w roznych kierunkach, chcac zapewne uregulowac swe najwazniejsze, a jeszcze zalegle sprawy. W naroznym sklepie blisko naszego domu wlascicielka nalepiala paski bialego papieru na szyby, co mialo zapobiec ich wypadnieciu w przypadku zapowiadanych bombardowan. Corka jej dekorowala w tym czasie talerze z salatka, szynka i kielbasa malenkimi choragiewkami oraz portrecikami bohaterow narodowych. Ulicami biegali bez wytchnienia gazeciarze sprzedajacy wydania specjalne. Nie wyczuwalo sie zadnej paniki. Nastroje wahaly sie pomiedzy zaciekawieniem, co z tego wszystkiego wyniknie, a zdziwieniem, ze sprawy przybraly taki wlasnie obrot. Przed jednym ze slupow ogloszeniowych zatrzymal sie siwy, swiezo ogolony i starannie ubrany elegancki mezczyzna, ktorego szyja i twarz az poczerwienialy ze zdenerwowania. Kapelusz zsunal mu sie z czola na tyl glowy, na co by sobie z pewnoscia w normalnej sytuacji nigdy nie pozwolil. Czytal, krecil z niedowierzaniem glowa, czytal dalej, coraz glebiej wciskajac na nos okulary. Niektore slowa powtarzal glosno, z oburzeniem: -Napadli... bez ostrzezenia... Rozejrzal sie w kierunku otaczajacych go ludzi, ciekaw ich reakcji, uniosl reke, aby poprawic okulary i wykrzyknal: -To przeciez nieprzyzwoite! Chwila pozniej, juz idac, ciagle jeszcze nie mogac sie uspokoic, mamrotal pod nosem, wzruszajac ramionami:-Nie. Tak sie nie robi... Pokonanie drogi do Radia, mimo ze mieszkalem bardzo blisko, okazalo sie nielatwym zadaniem i zajelo mi dwukrotnie wiecej czasu niz zazwyczaj. Bylem juz mniej wiecej w polowie drogi, gdy z wiszacych na ulicznych latarniach i nad wejsciami do sklepow, a takze wystawionych z okien domow glosnikow radiowych rozlegl sie dzwiek alarmu. Nastepnie dal sie slyszec glos spikera: "Alarm dla miasta Warszawy! Uwaga, uwaga, nadchodzi...", po czym nastepowala seria cyfr oraz liter wojskowego szyfru, ktory brzmial w uszach cywilnej ludnosci jak tajemnicze zaklecie. Czyzby cyfry okreslaly liczbe nadlatujacych samolotow? A litery byc moze miejsca, na ktore mialyby wkrotce spasc bomby? Moze znajdowalo sie wsrod nich to, gdzie wlasnie stoimy? Ulica szybko opustoszala. Kobiety spieszyly wystraszone w kierunku piwnic. Mezczyzni, nie chcac sie w nich schronic, stali w bramach domow i przeklinali Niemcow, demonstrujac swa odwage, a takze zlosc na rzad, ktory nieudolnie i zbyt pozno przeprowadzil powszechna mobilizacje. Na pustych, jakby wymarlych ulicach slyszalo sie klotnie czlonkow obrony przeciwlotniczej z nieposlusznymi, ktorzy z tylko im wiadomych powodow wylaniali sie z bram domow i probowali przemykac wzdluz murow. Chwile pozniej znow wybuchaly bomby, ale i tym razem niezbyt blisko. Do budynku Radia udalo mi sie dotrzec w momencie, gdy oglaszano trzeci z kolei alarm. Nikt nie mial tu jednak glowy schodzic za kazdym razem do schronu przeciwlotniczego. Program radiowy znajdowal sie w stanie rozsypki, a gdy w najwiekszym pospiechu udawalo sie go juz jakos sklecic, byl znow przerywany, gdy tylko nadchodzily nowe i wazne wiadomosci z frontu lub informacje polityczne, ktore bezzwlocznie nadawano, ilustrujac je marszami wojskowymi badz tez Hymnem Narodowym. W korytarzach biur panowal chaos. Wsrod ludzi dawalo sie odczuc ogarniajacy ich bojowy nastroj. Jeden z urzednikow, powolany do wojska, przyszedl, by pozegnac sie z kolegami, a jednoczesnie zaprezentowac swoj nowy mundur. Wyobrazal sobie prawdopodobnie, ze wszyscy go otocza i dojdzie do wzruszajacej sceny pozegnania. Musial jednak przezyc rozczarowanie: nikt nie mial tu czasu zwrocic na niego uwagi. Stal tak i probowal zatrzymywac przechodzacych kolegow, aby swoj program rozstania z "cywilem", o ktorym moglby pozniej opowiadac wnukom, moc przeprowadzic przynajmniej w czesci. Nie podejrzewal przy tym, ze dwa tygodnie pozniej nikt tez nie bedzie mial czasu, aby uhonorowac go obecnoscia na jego pogrzebie. Przed studiem radiowym chwycil mnie za rekaw stary, zasluzony pianista radiowy, profesor Ursztein. Od lat odmierzal czas akompaniamentami, tak jak kazdy inny czlowiek mierzy dniami i godzinami. Gdy profesor probowal gdziekolwiek powrocic w swych wspomnieniach, zaczynal zawsze od slow: Gralem wowczas... - i gdy udawalo mu sie w ten sposob zlokalizowac miejsce tego akompaniamentu w czasie, jak kamien milowy na brzegu drogi, pozwalal swej pamieci zataczac coraz szersze kregi, by uchwycic inne jeszcze wspomnienia, juz mniej istotne i bardziej odlegle. Teraz stal przed studiem, ogluszony i zdezorientowany: jak bedzie wygladala ta wojna, pozbawiona akompaniamentu? -Nikt nie mogl mi powiedziec - zaczal sie bezsilnie skarzyc - czy bede dzis pracowal... Po poludniu okazalo sie, ze bedziemy pracowac, kazdy przy swoim fortepianie. Audycje muzyczne, mimo ze w innym porzadku, niz zaplanowano, mialy sie jednak odbyc. Tymczasem zblizala sie pora sniadania i niektorzy z kolegow poczuli glod. Opuscilismy wiec Radio, aby zjesc cos w pobliskiej restauracji. Miasto wygladalo tak, jakby sie nic nie wydarzylo. Na glownych ulicach panowal ozywiony ruch. Sklepy byly otwarte, a poniewaz Prezydent nawolywal, aby nie gromadzic zapasow, bo sa jego zdaniem zbyteczne, nikt nie ustawial sie w kolejkach. Uliczni sprzedawcy z duzym powodzeniem sprzedawali papierowa zabawke przedstawiajaca swinia, ktora po rozwinieciu zlozonej w przemyslny sposob kartki przemieniala sie w podobizna Hitlera. Z trudem udalo nam sie zdobyc stolik w restauracji. Wielu potraw, ktore zawsze mozna bylo zamowic, zabraklo. Pozostale znacznie zdrozaly. Spekulanci podjeli juz najwyrazniej swoja dzialalnosc. Rozmowy koncentrowaly sie glownie na zapowiadanym wkrotce przystapieniu do wojny Francji i Anglii. Z wyjatkiem paru niepoprawnych pesymistow wszyscy byli zdania, ze zdarzy sie to juz w ciagu najblizszych godzin badz tez minut. Niektorzy nawet uwazali, ze wojne wypowiedza Niemcom takze Amerykanie. Przytaczane przy tym argumenty opieraly sie na doswiadczeniu zdobytym w poprzedniej wojnie i brzmialy tak, jakby zostala ona wowczas stoczona tylko po to, zeby bylo wiadomo, jak nalezy walczyc teraz. Francja i Anglia przylaczyly sie do wojny dopiero 3 wrzesnia. Tego dnia, mimo ze zegar wskazywal juz godzine jedenasta, znajdowalem sie ciagle jeszcze w domu. Radio pozostawialismy wlaczone przez caly czas, nie chcac uronic zadnej z najswiezszych wiadomosci. Jednakze komunikaty z frontu nie spelnialy naszych oczekiwan. Wprawdzie nasza kawaleria wkroczyla do Prus Wschodnich, a nasze samoloty bombardowaly niemieckie pozycje wojskowe, jednak polskie wojsko musialo ciagle wycofywac sie z zajetych juz terenow w zwiazku z militarna przewaga wroga. Jakze to bylo mozliwe, skoro Niemcy mieli samoloty i czolgi z tektury oraz syntetyczna benzyne, ktora ponoc nie nadawala sie nawet do tego, by napelniac nia zapalniczki -jak glosila nasza propaganda wojskowa. Wiele niemieckich samolotow zestrzelono juz nad Warszawa i naoczni swiadkowie mieli opowiadac, ze widzieli zwloki wrogich lotnikow w ubraniach i butach z papieru. Jak mogla tak mizerna zgraja zmusic nas do odwrotu? Nikt nie mogl tego zrozumiec. Matka krzatala sie po pokoju, ojciec cwiczyl na skrzypcach, ja zas czytalem cos, siedzac w fotelu, gdy przerwano jakis nic nieznaczacy program i spiker zapowiedzial podnioslym glosem wiadomosc najwyzszej wagi. Zblizylismy sie wraz z ojcem do odbiornika, podczas gdy matka wybiegla z pokoju, by przywolac moje dwie siostry i brata. Z glosnika rozlegly sie dzwieki marsza wojskowego, po czym powtorzono zapowiedz i znow kazano nam sluchac marszow, by po chwili ponownie zapowiedziec majaca wkrotce nadejsc wazna wiadomosc. Napiecie nerwowe bylo juz wrecz nie do zniesienia, gdy rozbrzmial polski Hymn Narodowy, a bezposrednio po nim angielski. Nastepnie dowiedzielismy sie, ze nie jestesmy juz osamotnieni w walce z wrogiem, ze mamy silnego sprzymierzenca i ze teraz z pewnoscia wojne wygramy, nawet jesli jej przebieg mialby byc zmienny czy przejsciowo dla nas niekorzystny. Trudno opisac wzruszenie, ktore nas wowczas ogarnelo. Matce stanely w oczach lzy, ojciec po prostu szlochal, a Henryk, moj brat, korzystal z sytuacji, by wymachiwac mi przed nosem w zwycieskim gescie reka i w podnieceniu wykrzykiwac: -Widzisz? Przeciez mowilem! Regina byla jednak zdania, ze w takiej chwili nie wypadalo sie klocic. Stanela miedzy nami i rzekla spokojnie: Przestancie! Kazdy wiedzial, ze tak bedzie... A po chwili dodala: Przeciez wynikalo to z miedzynarodowych traktatow. Regina byla adwokatka, a zatem autorytetem w podobnych kwestiach. Nie bylo tu zadnej dyskusji. Halina zajela sie radiem, probujac znalezc rozglosnie londynska: postanowila zasiegnac informacji bezposrednio u zrodla. Obie moje siostry byly najspokojniejsze z calej rodziny. Po kim to mialy? Jesli juz po kimkolwiek, to z pewnoscia po matce, teraz jednak nawet ona sprawiala w porownaniu z nimi wrazenie osoby nieopanowanej. Cztery godziny pozniej Niemcom wypowiedziala wojne rowniez Francja. Po poludniu ojciec postanowil wziac udzial w manifestacji, majacej sie odbyc przed siedziba Ambasady Wielkiej Brytanii. Matka nie chciala mu na to pozwolic, jednakze on postawil na swoim. Wrocil potem do domu silnie wzburzony, rozgoraczkowany i w wygniecionym ubraniu. Opowiadal nam, ze widzial tam polskiego ministra spraw zagranicznych, a takze ambasadorow Anglii i Francji. Wznosil okrzyki i wraz z innymi spiewal az do momentu, gdy wezwano ich, by w zwiazku z niebezpieczenstwem nalotow jak najszybciej rozeszli sie do domow. Tlum usluchal tego polecenia tak gorliwie, ze dla ojca moglo sie to skonczyc uduszeniem. Mimo tych przezyc byl zadowolony i w dobrym nastroju. Niestety nasza radosc trwala krotko. Meldunki z frontu byly coraz bardziej alarmujace. 7 wrzesnia rano ktos zapukal glosno do naszych drzwi. Na klatce schodowej stal sasiad z przeciwka, lekarz, ubrany w dlugie wojskowe buty, sportowa czapka i jakas mysliwska kurtka, z zarzuconym na ramie, plecakiem. Bardzo sie spieszyl, ale uwazal za swoj obowiazek poinformowac nas, ze Niemcy zblizaja sie juz do Warszawy, nasz rzad wyjechal do Lublina, a wszyscy mezczyzni powinni opuscic miasto, by udac sie na druga strona Wisly, gdzie bedzie organizowana nowa linia obrony. Z poczatku nikt z nas nie mogl dac mu wiary. Postanowilem zajrzec do sasiadow, by zasiegnac jezyka. Henryk wlaczyl radio, jednakze w eterze panowala cisza. Stacja milczala. Nie udalo mi sie tez zastac zbyt wielu sasiadow, by moc sie czegos od nich dowiedziec. Wiekszosc mieszkan byla zamknieta na glucho, w innych zas kobiety wyprawialy swych mezow i braci w droge, zaplakane i przygotowane na najgorsze. Nie bylo watpliwosci, ze lekarz mowil prawde. Od razu zdecydowalem, ze zostane. Nie widzialem zadnego sensu w takiej wojennej wloczedze. Jesli los chcial, bym zginal, to niech sie to stanie u nas w domu. Poza tym - myslalem - ktos musi troszczyc sie o matke i siostry, gdy ojciec i Henryk uciekna. Gdy doszlo do narady, okazalo sie, ze i oni zdecydowali sie pozostac. Jeszcze tylko z obowiazku matka probowala namowic nas do ucieczki. Nerwowo spogladala szeroko rozwartymi oczami i szukala coraz to nowszych argumentow, ktore mialy przekonac nas o koniecznosci opuszczenia miasta. Gdy jednak zauwazyla, ze nie jest w stanie przelamac naszego oporu, na jej pieknej, pelnej wyrazu twarzy odzwierciedlilo sie uczucie ulgi i zadowolenia; niech sie wydarzy, co ma sie wydarzyc, lepiej jednak, bysmy byli wtedy razem. Czekalem do godziny osmej i gdy tylko sie sciemnilo, postanowilem wyjsc do miasta. Warszawa zmienila sie nie do poznania. Jak bylo to mozliwe, ze mogla przeobrazic swe oblicze tak diametralnie w ciagu kilku zaledwie godzin? Wszystkie sklepy byly zamkniete, zamarl ruch tramwajowy i tylko auta, zaladowane po brzegi, mknely z nadmierna predkoscia ulicami, wszystkie w jednym kierunku, w kierunku mostu Poniatowskiego. Marszalkowska maszerowal oddzial zolnierzy. Szli butnie, spiewajac, a mimo to dalo sie wsrod nich zauwazyc nigdy dotychczas niewidziana postawe: czapki mieli zalozone nieporzadnie, kazdy z nich niosl karabin, jak bylo mu wygodnie, maszerowali nierowno, a twarze ich zdradzaly, ze szli do boju kazdy na wlasna reke i ze juz dawno nie byli czescia precyzyjnej i perfekcyjnej maszynerii, jaka miala stanowic dobrze zorganizowana armia. Dwie mlode kobiety rzucaly im z trotuaru rozowe astry, od czasu do czasu wykrzykujac przy tym cos w uniesieniu. Nikt nie zwracal na to uwagi. Ludzie biegali pospiesznie i mozna bylo wyczuc, ze beda uciekac na prawy brzeg Wisly. Teraz mieli jeszcze do zalatwienia pare ostatnich spraw i obawiali sie, czy z tym zdaza, zanim nastapi decydujacy atak Niemcow. I oni wygladali inaczej niz poprzedniego wieczora. Warszawa byla przeciez tak niezwykle eleganckim miastem. Gdzie sie nagle podziali ci mezczyzni i kobiety, ubrani jakby zeszli prosto ze stron zurnali mody? Ci, ktorzy dzis poruszali sie w roznych kierunkach, wygladali, jakby wybierali sie na turystyczna badz mysliwska maskarade. W wojskowych albo narciarskich butach, narciarskich spodniach, w chustkach na glowach, obarczeni tobolkami lub plecakami, z laskami w rece, ubrani niestarannie, w pospiechu, nie zadali sobie najwyrazniej trudu, by wygladac wzglednie cywilizowanie. Ulice, wczoraj jeszcze tak czyste, dzis byly pelne smieci i brudu. W jednym z bocznych zaulkow na kraweznikach, na chodniku i na jezdni siedzieli lub lezeli zolnierze powracajacy wprost z frontu. W wyrazie ich twarzy, w pozach i gestach widzialo sie olbrzymie wyczerpanie i zniechecenie. Probowali to jeszcze demonstracyjnie podkreslac, tak aby otaczajacy ich ludzie nie mieli zadnych watpliwosci, ze jesli oni sa wlasnie tu, a nie na froncie, to tylko dlatego, ze nie mialo to juz zadnego sensu, ze bylo to beznadziejne. Ludzie, ktorzy stali nieopodal w grupkach, przekazywali sobie nawzajem zaslyszane od zolnierzy nowiny z placu boju: byly one przygnebiajace. Podswiadomie poczalem sie rozgladac, szukajac glosnikow radiowych. Moze zostaly gdzies zabrane? Nie. Byly wciaz jeszcze na swoich miejscach, ale milczaly. Pospieszylem wiec do Radia. Dlaczego nie podawano zadnych wiadomosci? Dlaczego nikt nie probowal dodac ludziom odwagi, by powstrzymac ich od tej zbiorowej ucieczki? Radio bylo nieczynne. Dyrekcja opuscila miasto i tylko kasjerzy wyplacali w najwiekszym pospiechu pracownikom i artystom trzymiesieczna odprawa. Co mamy teraz z soba poczac? - chwycilem jednego z urzednikow wyzszego szczebla za ramie. Spojrzal na mnie nieobecnym wzrokiem, w ktorym manifestowala sie pogarda polaczona z oburzeniem. W koncu udalo mu sie uwolnic z mojego uchwytu. A kogo to obchodzi? - wrzasnal na mnie, wzruszyl ramionami i wybiegl na ulice, trzaskajac poteznie drzwiami ze zlosci. Tego nie sposob juz bylo wytrzymac. Nikt nie probuje powstrzymac ludzi od ucieczki. Glosniki zawieszone na latarniach milcza. Nikt nie uwalnia ulic od brudu. Od brudu? Od paniki? Czy tez od wstydu, ze sie tymi ulicami ucieka, zamiast o nie walczyc? Nikt nie odda miastu utraconej przez nie godnosci. To byl obraz kleski. Ze zlamanym sercem powrocilem do domu. Nastepnego dnia, wieczorem jeden z pierwszych pociskow niemieckiej artylerii uderzyl w sklad drzewny znajdujacy sie naprzeciwko naszego domu. W pierwszej kolejnosci wypadly starannie oklejone paskami bialego papieru szyby w naroznym sklepie opodal naszego domu. 2 Pierwsi Niemcy Nastepne dni przyniosly, dzieki Bogu, znaczna poprawe sytuacji. Miasto ogloszono forteca i przydzielono mu komendanta, ktory wydal odezwe do ludnosci, wzywajac w niej do pozostania w miescie i przygotowywania sie do obrony. Za Bugiem organizowano juz przeciwnatarcie polskich oddzialow, a naszym zadaniem mialo byc zatrzymanie glownych sil wroga przed Warszawa, dopoki armia nie przygotuje sie do przyjscia nam z pomoca. Takze w samej Warszawie sytuacja sie poprawila: pociski niemieckiej artylerii przestaly spadac na teren miasta.Przybraly natomiast na sile naloty. Nie bylo juz alarmow. Zbyt czesto paralizowaly miasto i prowadzily do zaburzen w przygotowaniach do jego obrony. Prawie co godzine pojawialy sie wysoko, na wyjatkowo niebieskim tej jesieni niebie, sylwetki samolotow, otoczone bialymi obloczkami eksplodujacych wokol nich pociskow naszej obrony przeciwlotniczej. Trzeba bylo wtedy natychmiast kryc sie w piwnicy. To juz nie byly zarty: podlogi i sciany schronow wibrowaly, gdy na obszar calego miasta spadaly bomby i z pewnoscia kazda z nich, jak kula w tej rulecie zniszczenia, trafiajac w dom, w ktorego piwnicy ktos sie schronil, oznaczala smierc. Przez miasto pedzily bezustannie karetki pogotowia; gdy ich nie wystarczylo, dolaczyly do nich dorozki, a nawet zwykle furmanki, by transportowac wydobytych z ruin rannych i zabitych. Wsrod ludzi panowal pozytywny nastroj, z godziny na godzine wzrastal ich entuzjazm. Nie bylismy juz, jak wtedy, 7 wrzesnia, zdani na laskawy los. Stanowilismy zorganizowana armie, posiadajaca wlasny sztab dowodzenia, dysponujaca amunicja oraz majaca przed oczami jeden cel: obrone miasta. Tylko od nas mialo zalezec, jaki bedzie jej efekt. Nalezalo teraz dolozyc wszelkich sil. Glownodowodzacy general zaapelowal do spoleczenstwa o wziecie udzialu w akcji kopania wokol miasta rowow obronnych, ktore mialy utrudnic atak niemieckich czolgow. Wszyscy zglaszali sie do tej pracy. U nas w domu pozostawala tylko matka, by pilnowac mieszkania i przygotowywac obiad. Kopalismy na peryferiach miasta, wzdluz jednego z pagorkow na Woli. Za nami rozciagala sie ladna dzielnica willowa, przed nami zas miejski zagajnik. Praca ta sprawialaby mi nawet przyjemnosc, gdyby i tu nie przesladowaly nas bomby. Nie spadaly wprawdzie zbyt blisko, ale czulem sie nieswojo, slyszac ich gwizd i majac swiadomosc, ze ktoras z nich moglaby w nas trafic. Obok mnie pracowal pierwszego dnia stary Zyd w kaftanie i jarmulce. Kopal w biblijnym zapamietaniu, rzucal sie na szpadel jak na smiertelnego wroga; z piana na ustach, szara ze zmeczenia, pokryta potem twarza, wstrzasany drgawkami przykurczonych miesni, zgrzytajacy zebami - splot czarnego kaftana z broda. Przerastajaca jego sily, zawziecie wykonywana praca nie przynosila zadnych widocznych rezultatow. Lopata zaglebiala sie ledwie czubkiem w twarda ziemie, a wydlubane tym sposobem grudki zsuwaly sie na powrot do rowu, zanim udawalo mu sie je przerzucic poza jego brzeg. Co chwile opieral sie o krawedz okopu i kaszlal, charczac. Smiertelnie blady, popijal mietowa herbate, ktora stare, nie mogace juz fizycznie pracowac, a chcace na cos jeszcze sie przydac kobiety przynosily, aby orzezwic nia pracujacych. -Panu jest stanowczo za ciezko - powiedzialem do niego w czasie jednej z przerw. - Powinien pan przestac, jesli nie starcza panu sil. Bylo mi go zal i probowalem go namowic, by zrezygnowal. Najwyrazniej praca tego typu przerastala jego mozliwosci. -Przeciez nikt pana do tego nie zmusza... Spojrzal na mnie, ciezko oddychajac, wzniosl spojrzenie wysoko ku niebu, na ktorego blekicie unosily sie jeszcze obloczki rozrywajacych sie pociskow, a w jego spojrzeniu dalo sie zauwazyc wyraz uszczesliwienia, jakby na firmamencie ukazal sie w tej chwili Jehowa w calej swojej wspanialosci. -Mam sklep - wyszeptal. Gleboko zaczerpnal powietrza, zaszlochal, rozpacz odmalowala sie na jego twarzy i rzucil sie ponownie na lopata z szalonym wysilkiem. Dwa dni pozniej zaprzestalem tej pracy. Dowiedzialem sie, ze Radio wznawia wlasnie dzialalnosc pod kierunkiem nowego dyrektora - Edmunda Rudnickiego, bylego szefa redakcji muzycznej. Nie uciekl on jak inni. Zbieral rozproszonych pracownikow, by uruchomic radiostacja. Doszedlem do wniosku, ze przydam sie tam bardziej niz przy kopaniu rowow. Tak tez bylo: gralem duzo, zarowno jako solista, jak i akompaniator. Warunki zycia w miescie zaczely sie pogarszac wyraznie, by nie powiedziec: odwrotnie proporcjonalnie do wzrastajacej odwagi ludnosci cywilnej. Niemiecka artyleria rozpoczela ostrzeliwanie miasta, z poczatku jego przedmiesc, pozniej centrum. Widywalo sie coraz wiecej domow bez szyb, ze sladami pociskow badz z uszkodzonymi murami. Nocami niebo bylo czerwone od luny, a powietrze ciezkie od dymu. Wyczerpywala sie zywnosc. Byl to jedyny punkt, w ktorym bohaterski prezydent Starzynski nie mial racji: nie powinien byl powstrzymywac ludzi przed robieniem zapasow. Miasto musialo teraz wyzywic nie tylko siebie, ale rowniez zamkniete w nim wojsko -Armie "Poznan", ktora nadchodzac z zachodu, zdolala sie przebic do Warszawy, by wzmocnic jej obrone. Okolo 20 wrzesnia wyprowadzilismy sie z rodzina z mieszkania przy ulicy Sliskiej do przyjaciol na Panska. Mieszkali oni na pierwszym pietrze. Nizsze pietra wydawaly sie o wiele mniej zagrozone i wygladalo na to, ze nie bedzie konieczne schodzenie do piwnic w czasie atakow. Wszyscysmy odczuwali lek przed schronami przeciwlotniczymi, z ich ciezkim, nie pozwalajacym oddychac powietrzem i niskimi stropami sprawiajacymi wrazenie, ze za chwile sie zawala, by pogrzebac wszystko pod gruzami wielopietrowego budynku. Na naszym trzecim pietrze nie czulismy sie tez inaczej: przez pozbawione szyb okna slyszelismy gwizd przelatujacych pociskow, a kazdy z nich mogl trafic w nasze mieszkanie. Wybralismy wiec pierwsze pietro naszych przyjaciol, mimo ze schronilo sie tam juz wielu ludzi, panowal scisk i trzeba bylo spac na podlodze. Oblezenie Warszawy dobiegalo w tym czasie konca. Przedostanie sie do Radia sprawialo mi coraz wiecej trudnosci. Na ulicach wszedzie lezaly ludzkie zwloki, a cale polacie miasta staly w ogniu i dawno juz nie moglo byc mowy o gaszeniu pozarow, zwlaszcza ze nieprzyjacielska artyleria uszkodzila miejskie wodociagi. Praca w studio polaczona byla z wielkim niebezpieczenstwem. Niemieckie dziala celowaly dokladnie we wszystkie wazne obiekty w miescie i gdy tylko spiker zapowiadal koncert, wzmagal sie natychmiast ostrzal rozglosni radiowej. Histeryczna obawa ludnosci przed sabotazem osiagnela w tym czasie swoj szczytowy punkt. Kazdy mogl byc posadzony o szpiegostwo i zostac zastrzelony, zanim doszloby do wyjasnienia sytuacji. W domu, do ktorego sie wprowadzilismy, mieszkala na czwartym pietrze pewna niewiasta - nauczycielka muzyki. Miala pecha: nazywala sie Hoffer i byla nieustraszona. Jej odwage nalezaloby raczej uznac za przejaw dziwactwa. Nie bylo takiego nalotu, ktory moglby ja zmusic, by zeszla do schronu i zrezygnowala z codziennych przedpoludniowych, trwajacych dwie godziny cwiczen na fortepianie. Z wlasciwym sobie uporem karmila trzy razy dziennie ptaki, ktore trzymala na balkonie w klatkach. Tego typu tryb zycia w oblezonej Warszawie wydawal sie czyms dziwnym. Sluzace z calego domu, ktore zbieraly sie kazdego dnia na polityczne konferencje u dozorcy, uznaly to za zbyt podejrzane. Po dlugich debatach doszly do wniosku, ze nauczycielka o tak bezwzglednie obco brzmiacym nazwisku jest Niemka, ktora sygnalizuje wrogiemu lotnictwu swa gra na fortepianie, bedaca z pewnoscia tajemniczym szyfrem, gdzie nalezy zrzucac bomby. I zanim zdazylismy sie zorientowac, te rozwscieczone baby wtargnely do mieszkania dziwaczki, sprowadzily ja na dol i uwiezily wraz z ptakami stanowiacymi dowod jej szpiegostwa w jednej z piwnic. Chcac nie chcac, uratowaly jej tym sposobem zycie: kilka godzin pozniej jej mieszkanie zostalo doszczetnie zniszczone przez jeden ze spadajacych pociskow. 23 wrzesnia gralem po raz ostatni przed mikrofonami Polskiego Radia. Sam nie wiem, jak znalazlem sie w rozglosni. Przemykalem od bramy do bramy, krylem sie na chwile i bieglem dalej, gdy nie slyszalem w najblizszym otoczeniu gwizdu bomb. W drzwiach spotkalem prezydenta Starzynskiego. Byl niedbale ubrany, nieogolony, a na jego twarzy odmalowywal sie wyraz smiertelnego zmeczenia. Nie sypial od wielu dni, byl dusza obrony i bohaterem miasta. Na jego barkach spoczywala odpowiedzialnosc za los Warszawy. Byl wszedzie: kontrolowal pierwsze linie okopow, prowadzil budowe barykad, zajmowal sie szpitalami, sprawiedliwym rozdzialem skromnych zapasow zywnosci, organizacja obrony przeciwlotniczej i strazy pozarnej, a mimo to znajdowal czas, by codziennie mowic przez radio do ludnosci. Wszyscy oczekiwali tych przemowien i czerpali z nich optymizm. Nikt nie mial powodu tracic odwagi, dopoki nie wyczuwalo sie zwatpienia Prezydenta. Sytuacja miala byc poza tym nie najgorsza. Francuzi przekroczyli linia Zygfryda, Anglicy zbombardowali Hamburg i w kazdej chwili oczekiwano inwazji na Niemcy. Tak przynajmniej wszystkim sie wydawalo. Tego dnia mialem grac Chopina. Byla to, jak sie pozniej okazalo, ostatnia audycja zywej muzyki na antenie Polskiego Radia. Bomby spadaly co chwile, w bezposredniej bliskosci studia, okoliczne zas domy staly w ogniu. W takim huku nie slyszalem prawie dzwieku wlasnego fortepianu. Po koncercie musialem czekac dwie godziny, nim ogien artyleryjski ustal na tyle, bym mogl udac sie do domu. Rodzice, siostry i brat obawiali sie juz, ze moglo mi sie cos przydarzyc i przywitali mnie, jakbym powrocil z zaswiatow. Tylko nasza pomoc domowa byla zdania, ze caly ten niepokoj byl niepotrzebny. Wyjasniala: "Przeciez mial przy sobie dokumenty i odniesliby go do domu..." Tego tez dnia, pare minut po trzeciej, rozglosnia zamilkla. Odtwarzano plyte z koncertem c-moll Rachmaninowa i wlasnie konczyla sie piekna, pelna spokoju druga czesc, gdy niemiecka bomba uszkodzila elektrownie i glosniki w miescie przestaly dzialac. Wieczorem probowalem jeszcze, mimo nadal szalejacego ognia artyleryjskiego, pracowac nad kompozycja mojego concertina na fortepian z orkiestra. Bylem tym zajety pozniej az do konca wrzesnia, chociaz przychodzilo mi to z coraz wiekszym trudem. Po zmierzchu wychylilem sie z okna. Jasna od ognia ulica byla pusta i rozbrzmiewalo w niej od czasu do czasu echo eksplozji. Z lewej strony plonela Marszalkowska, za mna Krolewska i plac Grzybowski, na wprost zas ulica Sienna. Ciezkie krwistoczerwone kleby dymu ciagnely nisko nad domami. Jezdnie i chodniki zasypane byly kartkami niemieckich ulotek, ktorych nikt nie podnosil, gdyz -jak opowiadano - byly zatrute. Pod jedna z latarn lezaly dwa martwe ciala, jedno z szeroko rozpostartymi ramionami, drugie zas ulozone jak do snu. Przed brama wejsciowa do naszego domu lezal trup kobiety z oderwana glowa i ramieniem. Obok niej przewrocone wiadro. Niosla wode ze studni. Ciemna, dluga struga slad jej krwi ciagnal sie do rynsztoka i dalej do okratowanego scieku. Zelazna od Wielkiej powoli nadjezdzala dorozka. Trudno bylo zrozumiec, jakim sposobem udalo sie jej tu dojechac i dlaczego zarowno kon, jak i woznica zachowywali sie tak spokojnie, jakby nic wokol nich sie nie dzialo. Na skrzyzowaniu z ulica Sosnowa dorozkarz zatrzymal konia, zastanawiajac sie, ktoredy ma jechac dalej. Po krotkim namysle wybral droge na wprost, cmoknal i kon ruszyl stepa przed siebie. Zdolali przejechac chyba z dziesiec metrow, gdy rozlegl sie gwizd i huk. Oslepil mnie silny blysk, a gdy znow przyzwyczailem sie do ciemnosci, nie bylo juz dorozki. Roztrzaskane drewno, resztki dyszla, czesci tapicerki i rozszarpane ciala mezczyzny i konia lezaly porozrzucane pod scianami domow. A mogl przeciez skrecic w Sosnowa... Nadeszly piekielne dni 25 i 26 wrzesnia. Eksplozje stopily sie w nieprzerwane grzmienie, w ktore wwiercal sie przypominajacy ryk elektrycznych wiertarek halas nadlatujacych lotem slizgowym samolotow. Ciezkie od dymu i kurzu powietrze wciskalo sie w kazda szczeline, nie pozwalajac ludziom ukrytym w piwnicach badz tez w mieszkaniach polozonych jak najdalej od ulicy na swobodne oddychanie. Sam nie wiem, jak udalo mi sie te dwa dni przezyc. Odlamek bomby zabil czlowieka siedzacego obok mnie w sypialni naszych przyjaciol. Dwie noce i jeden dzien spedzilem wraz z dziesiecioma innymi osobami, zamkniety w malutkiej toalecie. Gdy pare tygodni pozniej zastanawialismy sie nad tym, jak sie nam to wtedy udalo, a nawet sprobowalismy ponownie do niej wejsc, okazalo sie, ze w normalnych warunkach nie zmiescilo sie tam wiecej niz osiem osob. 27 wrzesnia, w srode, Warszawa skapitulowala. Potrzebowalem jeszcze dwoch dni, by odwazyc sie na wyjscie do miasta. Do domu powrocilem zdruzgotany: wydawalo mi sie, ze Warszawa przestala istniec. Nowy Swiat zwezil sie do rozmiaru waskiej sciezki, przebiegajacej pomiedzy zwalami gruzow. Na kazdym rogu trzeba bylo omijac barykady utworzone z przewroconych tramwajow i powyrywanych plyt chodnikowych. Na ulicach pietrzyly sie zwloki w stanie rozkladu. Niedozywiona w czasie oblezenia ludnosc rzucala sie zachlannie na lezaca wszedzie konska padline. Ruiny wielu domow jeszcze sie tlily. Szedlem wlasnie Alejami Jerozolimskimi, gdy od strony Wisly nadjechal motocykl. Jechalo na nim dwoch zolnierzy w stalowych helmach na glowie, ubranych w zielone, obce mi mundury. Mieli wielkie, tepo ciosane twarze i oczy koloru wody. Zatrzymali sie przy krawezniku i przywolali przechodzacego w poblizu chlopca. Podszedl do nich. -Marschallstrafie! Marschallstrasse! Glebokimi, szorstkimi glosami powtarzali ciagle to samo slowo. Chlopak stal oniemialy z rozdziawionymi ustami, nie mogac wykrztusic z siebie ani slowa. Zolnierze stracili cierpliwosc. Jeden z nich zaklal pod nosem, po czym machnal z pogarda reka, dodal gazu i odjechali. To byli pierwsi Niemcy. Pare dni pozniej na murach Warszawy pojawily sie dwujezyczne obwieszczenia niemieckiego komendanta, w ktorych obiecywal polskiej ludnosci prace, a takze opieke niemieckiego panstwa. Specjalny akapit poswiecony byl w nich Zydom, ktorym gwarantowano zachowanie wszelkich praw, nietykalnosc majatku, a takze pelne bezpieczenstwo. 3 Uklony ojca Wracalismy na Sliska, nie majac nadziei, ze zastaniemy nasze mieszkanie nienaruszone. Jednak poza paroma szybami niczego w nim nie brakowalo. Drzwi byly zamkniete na klucz, tak jak je pozostawilismy, wychodzac, a w srodku wszystkie drobiazgi lezaly na swoim miejscu. Takze inne domy w okolicy pozostaly nieuszkodzone. Gdy zaczelismy po paru dniach wychodzic na ulica, by dowiedziec sie czegos o naszych przyjaciolach, okazalo sie, ze miasto - mimo duzych zniszczen - funkcjonowalo. Straty okazaly sie w rzeczywistosci o wiele nizsze, niz sie tego spodziewano bezposrednio po nalotach. Z poczatku mowiono o stu tysiacach zabitych i wszyscy byli gleboko wstrzasnieci ta liczba, stanowiaca przeciez dziesiec procent calej ludnosci Warszawy. Pozniej okazalo sie, ze liczba ofiar wyniosla okolo dwudziestu tysiecy. Wsrod nich znajdowali sie nasi przyjaciele, ktorych jeszcze przed paru dniami widzielismy wsrod zywych, dzis zas lezeli przysypani gruzami, porozrywani przez bomby. Dwoch kolegow mojej siostry Reginy zginelo, zasypanych przez walacy sie dom na Koszykowej. Gdy sie pozniej przechodzilo kolo tego miejsca, trzeba bylo zaslaniac nos chusteczka. Przez zasypane okna piwnic i przez szczeliny w murach wydobywal sie fetor osiemdziesieciu rozkladajacych sie cial, zatruwajac powietrze w calej okolicy. Na Mazowieckiej jeden z moich kolegow zostal rozerwany przez pocisk artyleryjski. Tylko dzieki temu, ze odnaleziono jego glowe, mozna bylo stwierdzic, ze rozszarpane resztki nalezaly do czlowieka, ktory byl niegdys zdolnym skrzypkiem. Byly to przerazajace nowiny. Nic nie moglo jednak zaklocic naszej wstydliwie ukrywanej w podswiadomosci, prawie zwierzecej radosci, ze zyjemy i nic nam juz nie grozi. W tej nowej rzeczywistosci wszystko, co jeszcze przed miesiacem stanowilo jakas trwala wartosc, stracilo znaczenie. Sprawy niegodne przedtem poswiecenia im chwili uwagi zajely nowe, wazne miejsce: ladny i wygodny fotel, przytulny, bialy piec kaflowy, na ktorym mozna bylo przez chwile zatrzymac spojrzenie, czy tez trzeszczenie podlogi dobiegajace ze znajdujacego sie nad nami mieszkania - oznaki normalnego zycia i domowej atmosfery. Ojciec pierwszy zajal sie na powrot muzyka. Godzinami gral na skrzypcach, uciekajac w ten sposob przed rzeczywistoscia. Gdy ktos, majac nowe, zle wiadomosci, probowal oderwac go od pracy, przysluchiwal sie zatroskany, ze zmarszczonym czolem, by chwile pozniej, z rozpogodzona juz twarza powiedziec: "To przeciez o niczym nie swiadczy! I tak najpozniej za miesiac beda tu alianci". Ta standardowa odpowiedz na wszystkie pytania i problemy w tym czasie byla jego sposobem odizolowania sie od otoczenia w pozaziemskim swiecie muzyki, w ktorym czul sie najlepiej.Niestety, pierwsze informacje przyniesione przez ludzi, ktorzy zdolali uruchomic swoje aparaty radiowe za pomoca akumulatorow, nie potwierdzily optymizmu ojca. Nie bylo dobrze: Francuzi nie probowali przelamac linii Zygfryda, Anglicy nie podjeli prob bombardowania Hamburga, nie wspominajac nawet o jakichkolwiek planach inwazji na Niemcy. W Warszawie tymczasem zaczely sie pierwsze lapanki. Poczatkowo byly robione nieudolnie, jakby wstydzono sie tej nowej metody meczenia ludzi. Poza tym przeprowadzajacym je brakowalo jeszcze doswiadczenia. Male prywatne samochody jezdzily ulicami, zatrzymywaly sie nieoczekiwanie w poblizu przechodzacych chodnikiem Zydow, przez otwierajace sie drzwi wychylala sie reka, ktorej zgiety palec wskazujacy przywolywal ich gestem: "Komm, komm!" Powracajacy z takich lapanek opowiadali o pierwszych przypadkach pobic: nie byly wtedy jeszcze zbyt grozne - ograniczaly sie raczej do ciosow wymierzonych w twarz badz tez paru kopniec. Zdarzenia te odczuwane byly szczegolnie dotkliwie przez tych, ktorzy uwazali je za cos zniewazajacego i jeszcze nie zrozumieli, ze nie mialy one, oceniajac je w wymiarze moralnym, innego znaczenia niz uderzenia badz kopniaki jakiegos zwierzaka. Z poczatku ogolnie panujace oburzenie na czlonkow polskiego rzadu i dowodztwa armii, ktorzy uciekli za granice, pozostawiajac kraj na laske i nielaske losu, bylo silniejsze niz nienawisc do Niemcow. Z rozgoryczeniem wspominano slowa Marszalka, ktory zapowiadal, ze nie odda wrogowi nawet guzika od munduru. I rzeczywiscie nie oddal, mundur zabral bowiem z soba, uciekajac z Polski. Nie brakowalo tez takich, ktorzy przepowiadali, ze bedzie teraz nawet lepiej, gdyz Niemcy uporaja sie z balaganem, panujacym w Polsce. Mimo ze walka zbrojna przeciw nam Niemcy wygrali, pod wzgladem politycznym zaczeli ponosic porazki. Zdecydowana kleska poniesli w grudniu 1939 roku, gdy rozstrzelano w Warszawie pierwszych stu niewinnych mezczyzn. W ciagu kilku godzin urosla wtedy pomiedzy Polakami i Niemcami sciana nienawisci, ktorej nie dalo sie juz nigdy pokonac, mimo wykazywanej czesto w pozniejszych latach wojny dobrej woli ze strony okupanta. Wywieszono pierwsze niemieckie zarzadzenia, ktorych nieprzestrzeganie mialo byc karane smiercia. Najwazniejsze z nich dotyczylo handlu chlebem: kazdy, kto bedzie sprzedawal lub kupowal pieczywo po cenie wyzszej niz przed wojna i bedzie na tym przylapany, podlegal karze smierci przez rozstrzelanie. Zakaz ten wywarl na nas wstrzasajace wrazenie. Przez wiele dni nie jedlismy chleba, odzywiajac sie kartoflami i jakimis macznymi potrawami. Pozniej Henryk zauwazyl, ze chleb jednak istnieje, jest kupowany, a kupujacy nie sa natychmiast mordowani. I my zaczelismy wiec kupowac chleb. Zakazu nigdy nie zniesiono, a ze wszyscy kupowali i jedli chleb przez cale piec lat wojny, musiano by wykonac miliony takich wyrokow smierci w calej Generalnej Guberni. Uplynelo jeszcze wiele czasu, zanim przekonalismy sie, ze nie niemieckie zarzadzenia byly dla nas prawdziwym zagrozeniem, lecz to, co calkiem nieoczekiwanie, jak grom z jasnego nieba, moglo sie komus przydarzyc, nie bedac przez zaden, nawet najmniej istotny przepis zapowiedziane. Krotko potem pojawily sie nowe szykany, skierowane glownie przeciwko Zydom. Niemcy zaczeli przejmowac na wlasnosc nieruchomosci znajdujace sie w posiadaniu zydowskim. Ogloszono tez, ze zadna rodzina nie ma prawa posiadac wiecej niz dwa tysiace zlotych. Pozostale oszczednosci oraz przedmioty wartosciowe nalezalo zdeponowac w banku. Oczywiscie nikt nie byl tak naiwny, by oddac cokolwiek dobrowolnie w rece wroga. My rowniez zdecydowalismy, ze wszystko ukryjemy, mimo iz caly nasz dobytek skladal sie z kieszonkowego zlotego zegarka ojca oraz pieciu tysiecy zlotych w gotowce. Nad tym, gdzie nalezaloby to wszystko ukryc, rozgorzala miedzy nami burzliwa dyskusja. Ojciec zaproponowal metode, sprawdzona w czasie poprzedniej wojny: nalezy nawiercic noge stolu i tam wszystko schowac. A co bedzie, jesli zabiora stol? - zapytal ironicznie Henryk. Bzdury - odpowiedzial ojciec z oburzeniem. - Do czego mialby byc im potrzebny taki stol? Spojrzal z pogarda na mebel, ktorego polerowana na wysoki polysk plyta nosila liczne slady rozlanych plynow, a w jednym miejscu odchodzila orzechowa okleina. Ojciec zblizyl sie nagle do stolu i wsunal palec pod okladzine. Kawalek odlamal sie z glosnym trzaskiem, ukazujac nagie drewno. Mialo to odebrac meblowi ostatnia resztke jego swietnosci. Co robisz? - zachnela sie matka. Henryk mial inna propozycje. Jego zdaniem, nalezalo wykorzystac elementy psychologii - zegarek i pieniadze trzeba polozyc na stole, na widocznym miejscu. Wtedy pozostana niezauwazone przez przeszukujacych wszystkie mozliwe kryjowki Niemcow. W koncu udalo nam sie dojsc do porozumienia: zegarek schowalismy pod szafa, lancuszek od zegarka znalazl schronienie w futerale ze skrzypcami ojca, pieniadze zas zostaly wklejone w okienna rame. Ludzie nie dawali sie zastraszyc surowoscia niemieckiego prawa i pocieszali sie, ze w kazdej chwili Warszawa powinna zostac przekazana przez Niemcy Rosji sowieckiej, ktora tylko dla pozoru zajete przez siebie tereny zwroci Polsce, gdy bedzie to juz mozliwe. Granica na Bugu nie byla jeszcze ustalona i ciagle przychodzili zza Wisly ludzie zaklinajacy sie, ze na wlasne oczy widzieli rosyjskie oddzialy w Jablonnej czy tez Garwolinie. Jednoczesnie nie brakowalo takich, ktorzy przysiegali, ze napotkali Rosjan wycofujacych sie z Wilna i Lwowa, przekazujacych te miasta pod kontrole niemiecka. Nie bylo latwo zorientowac sie, komu nalezy wierzyc. Wielu Zydow nie czekalo na Rosjan. Sprzedawali swoj majatek w Warszawie i udawali sie na wschod, w jedynym kierunku, w ktorym mogli jeszcze uciekac przed Niemcami. Prawie wszyscy moi koledzy wyruszali w droga i probowali mnie przekonac, bym szedl razem z nimi. Zdecydowalismy jednak z rodzina, ze i tym razem pozostaniemy. Jeden ze znajomych wrocil po dwoch dniach, bez plecaka i pieniedzy, posiniaczony i zalamany. Widzial pieciu rozebranych do pasa Zydow, ktorych powieszono za race na drzewach nieopodal granicy i wychlostano. Byl tez swiadkiem smierci doktora Haskielewicza, ktoremu Niemcy, gdy dowiedzieli sie, ze chce przeprawic sie przez Bug, rozkazali pod grozba rozstrzelania, by wszedl do rzeki, coraz glebiej i glebiej, az stracil grunt pod nogami i utonal. Wielu Zydom, mimo ze obrabowanym i udreczonym, udalo sie jednak dotrzec do Rosji. Mojemu koledze ukradziono tylko pieniadze i rzeczy, pobito go i przegnano. Wspolczulismy biedakowi, ale bylismy zdania, ze mialby sie lepiej, gdyby wowczas postapil tak jak my. Nasza decyzja nie byla podjeta na podstawie jakichkolwiek logicznych przeslanek i mimo ze nie chcialbym, by brzmialo to patetycznie, musze stwierdzic, ze przy jej podejmowaniu glowna role odegralo nasze przywiazanie do Warszawy. Myslac "nasze", biore pod uwage wszystkich moich najblizszych z wyjatkiem ojca. Jesli on pozostal, to tylko dlatego, ze nie chcial zbytnio oddalac sie od Sosnowca, z ktorego pochodzil. Warszawy nigdy za bardzo nie lubil i im bardziej bylo nam tu zle, tym bardziej tesknil za swoim rodzinnym miastem i tym bardziej je idealizowal. Tylko tam bylo dobrze i pieknie, ludzie kochali muzyke, cenili jego gre na skrzypcach i tylko tam mozna bylo napic sie dobrego, chlodnego piwa, podczas gdy tu, w Warszawie, podawano obrzydliwa, odrazajaca lure. Po kolacji splatal rece na brzuchu, siadal wygodniej na krzesle, przymykal w rozmarzeniu oczy i umilal nam zycie monotonnie wyglaszanymi wspomnieniami o Sosnowcu, jaki istnial tylko w jego pelnej tesknoty wyobrazni. W ostatnich tygodniach jesieni, w niecale dwa miesiace po wkroczeniu Niemcow, Warszawa powrocila nagle i niespodziewanie do swojego zwyklego rytmu zycia. Postepujace bez trudnosci ekonomiczne ozywienie bylo dla wszystkich jeszcze jedna niespodzianka w tej najdziwniejszej ze wszystkich wojnie, w ktorej wszystko mialo przebiegac inaczej, niz nalezaloby sie tego spodziewac. Olbrzymie miasto, czesciowo zniszczona stolice wielomilionowego panstwa, z armia bezrobotnych urzednikow nawiedzila fala wysiedlencow ze Slaska, Pomorza i okolic Poznania. Nieoczekiwanie dla tych ludzi, ludzi bez dachu nad glowa, bez szans na zdobycie pracy i bez zadnych widokow na przyszlosc, okazalo sie, ze mozna zarabiac ogromne pieniadze na omijaniu niemieckich rozporzadzen. Im wiecej ich sie ukazywalo, tym wieksze byly mozliwosci nieuczciwego zarobkowania. Zycie zaczelo plynac dwoma torami: pierwszym, zgodnym z obowiazujacymi prawami, w ktorym ludzie musieli pracowac od rana do wieczora, prawie glodujac, i drugim, nielegalnym, wypelnionym bajecznymi mozliwosciami bogacenia sie, ze wspaniale dzialajacym handlem dolarami, brylantami, maka, skora czy tez falszywymi dokumentami, wprawdzie nieustannie zagrozonym kara smierci, ubarwionym jednak rozrywkami w luksusowych restauracjach, do ktorych jezdzono rikszami. Niewielu zylo wtedy dostatnio. Gdy wracalem wieczorem do domu, codziennie widywalem siedzaca we wnece jednego z domow przy Siennej kobiete, spiewajaca smutne rosyjskie piesni. Zawsze zaczynala zebrac dopiero po zmierzchu, jakby obawiala sie, ze ktos moglby ja rozpoznac. Miala na sobie szary kostium, ktorego elegancki wyglad swiadczyl o tym, ze jego wlascicielka przezywala kiedys lepsze czasy. Jej ladna twarz w szarym swietle zapadajacego zmierzchu sprawiala wrazenie martwej, a oczy utkwione byly ciagle w jeden punkt, gdzies ponad glowami przechodniow. Spiewala przyjemnym, niskim glosem, przygrywajac sobie melodyjnie na akordeonie. W calej jej postawie i w tym, jak opierala sie o sciane, dawalo sie rozpoznac kobiete z wyzszych sfer, ktora tylko wojna mogla zmusic do zarabiania w ten sposob na swoje utrzymanie. Ale nie szlo jej zle. W ozdobionym jasnokolorowymi wstazkami tamburynie, ktory z pewnoscia uwazala za symbol stanu zebraczego i ktory stawiala u swych stop, tak by nikt nie watpil, ze oczekuje wsparcia, znajdowalo sie zawsze sporo monet, a czasem nawet banknoty piecdziesieciozlotowe. I ja wychodzilem, gdy tylko moglem, nie wczesniej niz po nadejsciu zmierzchu, ale z zupelnie innych powodow. Wsrod wielu uciazliwych, skierowanych przeciw Zydom zarzadzen bylo jedno niepisane, ktorego nalezalo bezwzglednie przestrzegac: mezczyzni pochodzenia zydowskiego musieli sie poklonic przed kazdym napotkanym niemieckim zolnierzem. Ten idiotyczny i obrazliwy nakaz doprowadzal Henryka i mnie do bialej goraczki. Robilismy wszystko, co bylo w naszej mocy, by go omijac. Gdy z daleka widzielismy nadchodzacego Niemca, przechodzilismy na druga strona ulicy, a gdy nie dawalo sie juz uniknac konfrontacji, odwracalismy glowa, udajac, ze go nie widzimy, mimo iz zawsze grozilo to co najmniej pobiciem. Zupelnie inaczej postepowal ojciec. Wyszukiwal wieksze ulice, by sie po nich przechadzac i klaniajac sie, pozdrawial Niemcow w przesadnym, ironicznym gescie, zachwycony, gdy taki wojskowy, zmylony jego radosna twarza, odpowiadal mu uprzejmie i z usmiechem, jak komus dobrze sobie znanemu. Co wieczor po powrocie do domu nie mogl sobie odmowic przyjemnosci nadmienienia mimochodem, jak daleko siegaly wowczas jego kontakty: wystarczylo, by wyszedl na chwile na ulice, a zaraz otaczaly go dziesiatki znajomych. Nie mogl sie od nich opedzic i reka dretwiala mu od ciaglego uchylania kapelusza. Opowiadal nam o tym z filuternym usmiechem, zacierajac rece z zadowolenia. Jednakze nie nalezalo lekcewazyc wszystkich tych szykan ze strony Niemcow. Byly czescia programu, ktory mial na celu utrzymywanie nas w ciaglym nerwowym napieciu i niepokoju o przyszlosc. Co pare dni pojawialy sie nowe rozporzadzenia, pozornie nic nie znaczace, ale dajace nam wciaz do zrozumienia, ze Niemcy o nas mysla i zapomniec nie zamierzaja. Zakazano Zydom uzywania kolei. Musieli uiszczac czterokrotnie wyzsza niz Aryjczycy oplate za przejazd tramwajem. Rozeszly sie tez pierwsze pogloski o tworzeniu getta. Krazyly przez dwa dni, doprowadzajac ludzi do szalenstwa, by nagle ucichnac. 4 Getto Gdy w koncu listopada sloneczne dni wyjatkowo dlugiej w tym roku jesieni stawaly sie rzadkoscia i coraz czesciej padal zimny, ulewny deszcz, po raz pierwszy otarlismy sie wraz z ojcem i Henrykiem o smierc. Pewnego wieczora zasiedzielismy sie w trojka u jednego ze znajomych i gdy spojrzalem na zegarek, stwierdzilem z przerazeniem, ze za chwila zaczyna sie godzina policyjna. Trzeba bylo natychmiast wychodzic. Nie mielismy wprawdzie szans, by zdazyc na czas do domu, ale przeciez chwila spoznienia nie mogla byc az tak wielkim grzechem. Postanowilismy wiec, ze sprobujemy.Zalozylismy plaszcze, pozegnalismy sie pospiesznie i wybieglismy na ulice. Bylo ciemno i prawie pusto. Deszcz smagal nas po twarzach, podmuchy porywistego wiatru szarpaly szyldami, a cala okolica wypelniona byla metalicznym klekotem. Z podniesionymi kolnierzami staralismy sie isc wzdluz scian domow tak szybko i cicho, jak tylko bylo to mozliwe. Bylismy juz na ulicy Zielnej i wydawalo sie, ze szczesliwie dotarlismy do domu, gdy nagle zza rogu wynurzyl sie patrol zandarmerii. Nie starczylo czasu, by sie wycofac lub ukryc. Stanelismy w oslepiajacym swietle latarek, a jeden z zandarmow zblizyl sie do nas, zeby przyjrzec sie dokladniej naszym twarzom. -Jestescie Zydami? Pytanie mialo charakter raczej retoryczny, bo nie czekal na odpowiedz: -No tak... W jego glosie dalo sie wyczuc zarowno nute triumfu, ze udalo mu sie upolowac tak wspaniala zwierzyne, jak tez grozbe i drwine. Zanim zdolalismy zorientowac sie, co zamierzaja, postawili nas twarzami do sciany, odeszli pare krokow i odbezpieczyli karabiny. Tak wiec miala wygladac nasza smierc... Nadejdzie za pare sekund. Potem bedziemy jeszcze lezeli w kaluzach krwi z roztrzaskanymi czaszkami do nastepnego dnia, zanim nie dowiedza sie o wszystkim siostry z matka i tu nie przybiegna. Znajomi beda sobie czynili wyrzuty, ze pozwolili nam wyjsc od siebie o tak poznej porze. Wszystkie te mysli przewijaly mi sie przez glowe, nie docierajac w pelni do mojej swiadomosci, jakby dotyczyly kogos zupelnie innego. Uslyszalem, jak ktos powiedzial: -To jest juz koniec! Dopiero po chwili zdalem sobie sprawe, ze byl to moj wlasny glos. Ktos glosno zaplakal. Odwrocilem glowe i w swietle latarek ujrzalem ojca kleczacego na mokrym asfalcie. Szlochajac, blagal zandarmow o darowanie nam zycia. Jak mogl sie tak ponizac! Henryk stal pochylony nad ojcem, szeptal cos do niego i probowal go podniesc. Henryk, moj brat, z jego wiecznie sarkastycznym smiechem, mial w tym momencie w sobie cos rozbrajajacego i delikatnego. Nigdy go takim nie widzialem. Musial w nim tkwic najwyrazniej jeszcze jeden, zupelnie inny czlowiek, z ktorym moglbym sie nawet dobrze rozumiec i z ktorym nie klocilbym sie nieustannie, gdybym tylko mial okazje go wczesniej poznac. Odwrocilem sie z powrotem do sciany. Nasza sytuacja byla nadal beznadziejna. Ojciec plakal, Henryk probowal go uspokoic, a Niemcy nadal w nas celowali. Nie widzielismy ich zza sciany swiatla. Nagle, w ulamku sekundy poczulem instynktownie, ze smierc juz nam nie grozi. Minelo pare sekund i uslyszelismy wrzask: -Kim jestescie z zawodu? Henryk, z niezwyklym opanowaniem, glosem tak spokojnym, jak gdyby nic niezwyklego sie nie dzialo, odpowiedzial w naszym imieniu: -Jestesmy muzykami. Jeden z zandarmow podszedl blizej, zlapal mnie za kolnierz i potrzasal z wsciekloscia, mimo ze nie mogl miec juz zadnych ku temu powodow, skoro postanowil darowac nam zycie. -Macie szczescie, ze trafiliscie na muzyka! Uderzyl mnie tak, ze zatoczylem sie pod sciane. -Uciekac! Rzucilismy sie przed siebie w ciemnosc, by jak najszybciej zniknac z zasiegu latarek, w obawie, ze moga jeszcze przemyslec swoja decyzja. Slyszelismy z coraz wiekszego oddalenia nasilajaca sie klotnie,. Dwaj pozostali zandarmi czynili naszemu wybawcy wyrzuty, ze nie zaslugujemy na wspolczucie, bo przeciez wojna, w ktorej teraz gina niewinni Niemcy, wybuchla tylko z naszej winy. Niestety, Niemcy nie gineli tak szybko, jak szybko udawalo im sie bogacic. Coraz czesciej niemieckie bandy nachodzily mieszkania Zydow, okradajac je z wartosciowych przedmiotow i mebli, ktore wywozono ciezarowkami. Przerazeni ludzie wyzbywali sie co cenniejszych rzeczy, by zastapic je bezwartosciowymi, ktore nie necilyby juz nikogo. My takze sprzedalismy prawie wszystko, co mogloby miec jakas wartosc, ale nie z obawy przed napadami, lecz dlatego, ze powodzilo nam sie coraz gorzej. Nikt z naszej rodziny nie mial zylki handlowej. Regina probowala, ale nic jej z tego nie wyszlo. Jako prawnik posiadala silne poczucie sprawiedliwosci i nie umiala zadac podwojnej ceny za jakis przedmiot. Szybko zrezygnowala z handlu, by zajac sie dawaniem korepetycji. Ojciec, matka i Halina udzielali lekcji muzyki, a Henryk uczyl angielskiego. Tylko ja nie moglem sie zmusic w tym czasie do jakiejkolwiek pracy zarobkowej. Pograzony w glebokiej depresji, zdobywalem sie tylko od czasu do czasu na prace nad instrumentacja mojego concertina. W drugiej polowie listopada, bez podania jakichkolwiek powodow, Niemcy rozpoczeli ogradzanie drutem kolczastym polnocnej strony ulicy Marszalkowskiej. Natomiast w koncu miesiaca ukazalo sie obwieszczenie, w ktore z poczatku nikt nie mogl uwierzyc. Przekraczalo ono nasze najczarniejsze nawet oczekiwania: miedzy 1 a 5 grudnia wszyscy Zydzi mieli zaopatrzyc sie w biale opaski z naszyta bialo-niebieska gwiazda Dawida. Mielismy wiec byc napietnowani i publicznie wyrozniac sie z tlumu jako "przeznaczeni do odstrzalu". Przekreslano tym samym kilkaset lat postepu ludzkiego humanizmu, ktory zastapiono metodami ciemnego sredniowiecza. Inteligencja zydowska zamykala sie teraz na cale tygodnie w dobrowolnym areszcie domowym. Nikt nie mial odwagi wyjsc na ulice z opaska na reku, a gdy sie tego nie dawalo w zaden sposob uniknac, probowano przemykac sie niepostrzezenie, z opuszczona ku ziemi, pelna wstydu i bolu twarza. Nadeszly miesiace nadspodziewanie ciezkiej zimy. Mroz zdawal sie dodatkowo sprzyjac Niemcom w przesladowaniu ludzi. Utrzymywal sie calymi tygodniami, a tak niskich temperatur nie pamietali najstarsi ludzie w Polsce. Nie mozna bylo prawie wcale kupic wegla, a jego cena wzrosla do niemozliwych granic. Pamietam, ze bywaly dni, kiedy pozostawalismy w lozkach, poniewaz w mieszkaniu nie moglismy wytrzymac z zimna. Podczas najwiekszych mrozow nadchodzily do Warszawy transporty Zydow wysiedlanych z zachodniej czesci Polski. Do miasta udawalo sie dotrzec tylko czesci z nich. W miejscach zamieszkania zaladowywano ich do sluzacych do transportu bydla wagonow, ktore plombowano, a zamknietych w ten sposob ludzi wieziono bez jedzenia, wody i ogrzewania czesto przez wiele dni. Gdy transporty przyjezdzaly do celu, rzadko kiedy wiecej niz polowa ludzi pozostawala jeszcze przy zyciu, a jesli juz, to z potwornymi odmrozeniami. Pozostali, martwi, sztywni z zimna, stali stloczeni miedzy zywymi i przewracali sie na ziemie, gdy otwierano klapy wagonow. Wydawalo sie, ze nie moze byc gorzej. Tak mysleli tylko Zydzi, Niemcy zas byli odmiennego zdania. Zgodnie ze swoimi zalozeniami stopniowego nasilania terroru, wydali nowe rozporzadzenia. Pierwsze z nich zapowiadalo wywoz na roboty do obozu koncentracyjnego, gdzie otrzymamy nalezyte wychowanie socjalne, co pozwoli nam przestac byc "pasozytami na zdrowym organizmie rasy aryjskiej". Pracowac mieli zdrowi mezczyzni w wieku od dwunastu do szescdziesieciu lat oraz kobiety w wieku od czternastu do czterdziestu pieciu lat. Drugie obwieszczenie okreslalo przebieg rejestracji i wywozki. Niemcy nie chcieli sie tym zajmowac i postanowili zlecic to zadanie Gminie Zydowskiej. Mielismy byc katami samych siebie, wlasnymi rekami przygotowac swoj koniec, popelnic cos w rodzaju prawnie usankcjonowanego samobojstwa. Transport zaplanowano na poczatek wiosny. Gmina postanowila zrobic wszystko, by - ile bylo to mozliwe - oszczedzic inteligencje. Za tysiac zlotych od osoby zastepowala fikcyjnie zarejestrowanego jakims robotnikiem z zydowskiego proletariatu. Oczywiscie nie cale w ten sposob zebrane pieniadze trafily w rece tych biedakow: urzednicy gminy tez musieli finansowac swoje zycie, zycie suto zakrapiane wodka z przekaskami. W koncu nadeszla wiosna. Spodziewane transporty nie nastapily. I tym razem mialo sie okazac, ze oficjalne decyzje Niemcow nie zawsze byly realizowane. Wrecz przeciwnie - zapanowalo trwajace kilka miesiecy odprezenie w stosunkach zydowsko-niemieckich, ktore wydawalo sie tym bardziej realne, im bardziej obie strony poswiecaly uwage wydarzeniom na froncie. Spodziewalismy sie, ze alianci, ktorzy mieli dosc czasu, by sie przez zime przygotowac, z wiosna zaatakuja Niemcy jednoczesnie z Francji, Belgii i Holandii, ze przelamia linie Zygfryda, zajma Bawarie, Zaglebie Saary i polnocna czesc Niemiec, zdobeda Berlin, by najpozniej latem wyzwolic Warszawe. Cale miasto zylo w podnioslym oczekiwaniu na to natarcie, jak na jakies swieto. W tym czasie Niemcy wkroczyli do Danii, co zdaniem miejscowych "politykow" nie moglo miec zadnego znaczenia - zostana tam okrazeni. 10 maja rozpoczela sie ofensywa, ale nie aliancka, lecz niemiecka. Holandia i Belgia ulegly wrogowi, napadnieto na Francje, ale tym bardziej nie nalezalo tracic nadziei. Powtarzal sie rok 1914. Silami francuskimi dowodzili nawet ci sami ludzie, co wtedy: Petain, Weygand - wyborni taktycy ze szkoly Focha. Mozna bylo ufac, ze stawia dzis czola Niemcom nie gorzej niz wowczas. 20 maja odwiedzil nas w porze obiadowej jeden z kolegow - skrzypek. Mielismy razem troche pograc, by przypomniec sobie jedna z naszych ulubionych sonat Beethovena, ktorej od dawna juz nie gralismy. Przyszlo tez paru innych przyjaciol, a matka, chcac sprawic mi przyjemnosc, przygotowala podwieczorek. Byl piekny, sloneczny dzien, pilismy wspaniala kawe, jedlismy upieczone przez matke ciasto i bylismy w dobrym nastroju; wszyscy wiedzieli, ze Niemcy zajeli juz pozycje pod Paryzem, ale nikt sie tym zbytnio nie przejmowal. Przeciez byla jeszcze stanowiaca klasyczna linie oporu Marna, na ktorej wszystko musialo sie, jak w fermacie drugiej czesci scherza h-moll Chopina, zatrzymac, po czym Niemcy, tak szybko, jak udawalo im sie dotychczas w szturmowym, osemkowym rytmie posuwac naprzod, zostana zmuszeni do odwrotu i wycofaja siew swoje granice, pozniej dalej i jeszcze dalej, az do koncowego akordu zwyciestwa aliantow. Wypilismy kawe i chcielismy zaczac grac. Usiadlem do fortepianu otoczony grupa wrazliwych sluchaczy, ktorzy umieli ocenic przyjemnosc, jakiej za chwile mielismy doznac. Po mojej prawej stronie ustawil sie skrzypek, z lewej zas strony siedziala mloda, sliczna przyjaciolka Reginy, ktora miala przewracac kartki nut. Czego moglo mi jeszcze brakowac do szczescia? Czekalismy jeszcze na Haline, ktora musiala wyjsc na chwile do sklepu na dol, by gdzies zadzwonic. Wrocila, niosac wydanie specjalne jednej z gazet. Wielkimi literami, chyba najwiekszymi z tych, ktore byly w dyspozycji drukarni, napisano na pierwszej stronie dwa slowa: PARYZ ZDOBYTY! Oparlem glowe o fortepian i wybuchnalem po raz pierwszy w czasie tej wojny placzem. Teraz, upojeni swym zwyciestwem, Niemcy po krotkiej chwili wytchnienia znow beda mieli czas, by sie na nas skoncentrowac, choc nie mozna bylo powiedziec, ze nie mysleli o nas w czasie walk na froncie zachodnim. Rabunki, wysiedlenia Zydow oraz wywoz na roboty do Niemiec przeprowadzano bezustannie, ale do tego wszyscy zdazyli juz przywyknac. Teraz nalezalo spodziewac sie czegos gorszego. We wrzesniu ruszyly pierwsze transporty do obozow pracy w Belzcu i Hrubieszowie. Zydzi, ktorzy otrzymywali tam "nalezne im wychowanie", stali calymi dniami zanurzeni po pas w wodzie, pracujac przy budowie rowow melioracyjnych. Dzienna racje wyzywienia stanowilo sto gramow chleba i talerz wodnistej zupy. Praca trwala nie - jak zapowiadano - dwa lata, lecz tylko trzy miesiace, ale i to wystarczylo, by tych ludzi calkowicie wycienczyc fizycznie, przy czym wielu z nich zapadlo na gruzlice. Mezczyzni, ktorzy pozostali w Warszawie, mieli zglosic sie do pracy; kazdy mial przynajmniej szesc dni w tygodniu pracowac fizycznie. Robilem, co w mojej mocy, by tego uniknac. Chodzilo mi przy tym przede wszystkim o palce: wystarczylo nawet drobne uszkodzenie stawow, naderwanie miesnia badz lekki uraz, by moja kariera pianisty byla skonczona. Henryk widzial to calkiem inaczej: jego zdaniem pracujacy tworczo powinni poznac smak ciezkiej, fizycznej pracy, by moc docenic jej wartosc. Dlatego tez zglosil sie do niej na ochotnika, mimo ze uniemozliwialo mu to dalsze studia. Wkrotce mialy wstrzasnac opinia publiczna nastepne dwa wydarzenia: pierwszym z nich byl niemiecki atak lotniczy na Anglie, drugim zas to, ze nad prowadzacymi do getta ulicami pojawily sie tablice informujace o epidemii tyfusu i koniecznosci omijania dzielnicy. Krotko potem w jedynej wydawanej w Warszawie przez Niemcow gazecie w jezyku polskim ukazal sie urzedowy komentarz na ten temat: Zydzi sa spolecznymi szkodnikami, a takze roznosicielami zarazy. Nie zamykano ich w getcie, nie powinno sie nawet uzywac tego slowa. Niemcy byli przeciez narodem wielkodusznym oraz pelnym kultury i nigdy nie zamkneliby nawet takich pasozytow, jakimi byli Zydzi, w gettach, ktore jako pozostalosc sredniowiecza nie znajda miejsca w nowym, europejskim ladzie. Wrecz przeciwnie, planuje sie stworzenie specjalnej dzielnicy, w ktorej beda zyli wylacznie Zydzi, w ktorej beda mogli czuc sie swobodnie, oddawac sie swoim rytualom i rozwijac wlasna kultura. Tylko ze wzgladow higienicznych otoczono te dzielnice, murem, by tyfus i inne "zydowskie" choroby nie przenosily sie na ludzi w pozostalej czesci Warszawy. Do komentarza dolaczono plan miasta, na ktory naniesione byly dokladne granice getta. Moglismy sie tylko jeszcze pocieszac tym, ze nasza ulica lezala w jego obrabie i nie musielismy poszukiwac nowego mieszkania. Zydzi mieszkajacy poza jego granicami znajdowali sie w o wiele trudniejszym polozeniu. Musieli placic wygorowane ceny jako odstepne, by znalezc jeszcze przed koncem pazdziernika nowy dach nad glowa. Co szczesliwsi z nich zajmowali wolne pokoje na Siennej, ktora miala awansowac do rangi Champs-Elysees getta, albo tez w bezposrednim jej poblizu. Pozostali skazani byli na brudne spelunki w zamieszkiwanych od najdawniejszych czasow przez zydowska biedota okolicach ulic Gesiej, Smoczej i Zamenhofa. Bramy getta zamknieto 15 listopada. Tego wieczoru mialem cos do zalatwienia w koncowym odcinku Siennej, przy zbiegu z ulica Zelazna. Mimo ze padal deszcz, jak na te pore roku bylo niezwykle cieplo. Ciemne ulice roily sie od ludzi z bialymi opaskami na ramieniu. Wszyscy, podenerwowani, biegali tam i z powrotem, jak zwierzeta zamkniete w klatce, do ktorej nie zdazyly sie jeszcze przyzwyczaic. Wzdluz scian domow, na stertach przemoczonych i wysmarowanych blotem pierzyn siedzialy lamentujace kobiety z krzyczacymi z przerazenia dziecmi. Byly to rodziny zydowskie, wtracone do getta w ostatniej chwili, nie majace zadnej szansy na zdobycie najmniejszego nawet schronienia. W od dawna juz przepelnionej dzielnicy, w ktorej moglo zmiescic sie sto tysiecy, musialo teraz zyc ponad pol miliona ludzi. Na tle ciemnej ulicy widac bylo oswietlona reflektorami, wyciosana ze swiezego drewna krate bramy getta, oddzielajaca nas od ludzi wolnych, rozlokowanych na wystarczajacej przestrzeni w pozostalej czesci tej samej Warszawy. I bramy tej nie wolno bylo od tego dnia nikomu z nas przekroczyc. Ktoregos razu spotkalem jednego z przyjaciol ojca. Tez byl muzykiem i tak jak on byl pogodnego, jowialnego usposobienia. No co pan na to powie? - zasmial sie nerwowo, podczas gdy jego reka zatoczyla krag, wskazujac na tlum ludzi, mury getta i brame. Co? - odrzeklem. - Wykoncza nas. Ale starszy pan nie mogl albo tez nie chcial sie ze mna zgodzic. Znow sie zasmial, troche wymuszenie, poklepal mnie po ramieniu i zawolal: -Niech sie pan nie przejmuje! - Zlapal mnie za guzik plaszcza, zblizyl swa rozowa twarz ku mojej i oswiadczyl z glebokim lub tez dobrze udawanym przekonaniem - Przeciez i tak niedlugo nas wypuszcza. Wystarczy, zeby sie tylko o tym dowiedzieli Amerykanie... 5 Tance na Chlodnej Gdy dzis probuja powrocic we wspomnieniach do moich przezyc w Getcie Warszawskim w okresie tych dwoch lat od listopada 1940 do czerwca 1942, zlewaja mi sie one w jeden obraz, jakby trwaly jeden tylko dzien, i nie udaje mi sie, mimo wysilku, rozbic ich na czesci, by uporzadkowac je chronologicznie, jak sie to zawsze czyni, gdy pisze sie pamietnik. Oczywiscie, wydarzenia tego okresu, podobnie jak wydarzenia pozniejsze, naleza do ogolnie znanych. Wsrod nich - polowanie na zwierzyne robocza, takie samo jak to, ktore niemieccy przesladowcy urzadzali w calej okupowanej przez siebie czesci Europy. Z ta tylko moze roznica, ze przerwano je nagle wiosna 1942 roku. Zwierzyne zydowska przeznaczono na inny cel. Wymagala, jak zwierzeta przed sezonem mysliwskim, okresu ochronnego, by zaplanowane na pozniej wielkie polowanie wypadlo jak najokazalej i nikogo nie rozczarowalo. Rabowano nas podobnie jak Grekow, Francuzow, Belgow czy tez Holendrow, z ta tylko roznica, ze robiono to systematyczniej i w imieniu prawa. Nie-upowaznieni Niemcy nie mieli wstepu na teren getta. Nie bylo im wolno okradac nas na wlasna reke. Uprawnienia te posiadala tylko niemiecka policja, wyposazona w rozporzadzenia komendanta wydane na podstawie prawa o kradziezy, ustanowionego przez rzad Rzeszy. W 1941 roku Niemcy napadli na Rosje. Z zapartym tchem obserwowalismy w getcie przebieg tej nowej ofensywy, poczatkowo w blednym przeswiadczeniu, ze moze komus uda sie Niemcy pokonac, pozniej zas w zwatpieniu, pelnym obaw o los nasz i ludzkosci. Zwatpienie to wzmagalo sie wraz z posuwaniem sie wojsk Hitlera w glab terytoriow rosyjskich, ustepowalo zas miejsca optymizmowi, gdy Niemcy rekwirowali pod grozba kary smierci wszystkie futra znajdujace sie w posiadaniu Zydow. Dawalo nam to do myslenia: nie moze byc z nimi dobrze, skoro ich zwyciestwo zalezec ma od kurtek z lisa czy tez bobrow.Zaciesnialy sie granice getta. Jego powierzchnie zmniejszano systematycznie, na podobienstwo zmian terytorialnych w Europie, gdzie Niemcy, zajmujac poszczegolne kraje, przesuwali granice dzielace ja na dwie czesci - wolna i okupowana. Tak jakby Getto Warszawskie stanowilo kwestie nie mniej wazna niz Francja, a odciecie Zlotej czy tez Zielnej od terenu getta bylo rownie istotne dla poszerzenia niemieckiej przestrzeni zyciowej, jak odlaczenie Alzacji i Lotaryngii od Francji. Jednakze zadne z tych zdarzen nie mialo takiego znaczenia, jak przeswiadczenie, ktore nas nieuchronnie ogarnialo, zajmujac centralna pozycje w naszej swiadomosci: bylismy wiezniami. Wydaje mi sie, ze sytuacja bylaby latwiejsza do zniesienia, gdyby nasza wolnosc byla ograniczona w bardziej namacalny sposob - na przyklad w wieziennej celi. Taki sposob zamkniecia definiowalby jasno i nieomylnie stosunek do otaczajacego nas swiata. Wiadomo, czego nalezy sie tam spodziewac; wiezienna cela stanowi swiat sam w sobie, pozbawiony zludzen normalnego zycia, o ktorym mozna tylko marzyc, wypelniony wiezienna codziennoscia, a nie, jak w getcie, iluzja narzucajaca sie na kazdym kroku, gdziekolwiek by sie bylo, w kazdej chwili przypominajaca smak utraconej wolnosci. A zycie w getcie bylo tym trudniejsze do wytrzymania, im bardziej stwarzalo pozory zycia na wolnosci. Mozna bylo wyjsc na ulice i odniesc wrazenie, ze sie jest w normalnym miescie. Opaski na ramieniu juz nam nie przeszkadzaly - byly noszone przez wszystkich, a po dluzszym czasie istnienia getta przylapalem sie na tym, jak bardzo sie do nich przyzwyczailem: gdy snili mi sie moi przyjaciele sprzed wojny, widzialem ich z opaskami, jakby byly one nieodlaczna czescia ubrania - na podobienstwo krawata czy tez chustki. Jednakze ulice getta prowadzily donikad. Konczyly sie zawsze murem. Czesto zdarzalo mi sie isc przed siebie, by nieoczekiwanie napotkac sciane. Zagradzala znienacka droge i nawet gdybym mial ochote moja wedrowke kontynuowac, nie bylo zadnego logicznego wytlumaczenia, dlaczego nie mialoby to byc mozliwe. Dalszy ciag ulicy, po drugiej stronie muru, urastal we mnie do rozmiaru czegos, z czego nie moglem zrezygnowac, czegos najdrozszego na ziemi, gdzie dzialo sie cos, za czego przezycie oddalbym wszystko, co posiadam. Zalamany zawracalem, i tak kazdego dnia - z ta sama rozpacza. W getcie mozna bylo pojsc do restauracji lub kawiarni. Spotykalo sie tam przyjaciol i mogloby sie wydawac, ze nic nie powinno przeszkadzac w spedzeniu tam czasu w przyjemnej atmosferze, podobnej do tej, jaka panowala w kazdej innej kawiarni swiata. Lecz nieuchronnie nadchodzila chwila, gdy komus z przyjaciol wymykala sie uwaga, ze przeciez w tym gronie, w ktorym sie teraz siedzi, mozna by pewnej slonecznej niedzieli wybrac sie do Otwocka. Jest lato, a piekna pogoda i fala upalow zdaja sie potrwac jeszcze dlugo i nic nie powinno przeszkadzac w realizacji tak banalnego przeciez zamiaru. Nawet gdyby mialo to byc za chwila. Trzeba by tylko jeszcze zaplacic rachunek za kawa, wyjsc na ulice, i wspolnie z rozesmianymi kolegami pojsc na dworzec, kupic bilety i wsiasc do kolejki podmiejskiej. Zylismy w falszywym swiecie zludzen, ograniczonym murami getta... Ten prawie dwuletni okres mojego zycia przypomina mi pewne zdarzenie z dziecinstwa, ktore trwalo jednakze o wiele krocej. Mialem zostac wowczas poddany operacji usuniecia wyrostka robaczkowego. Operacja niezbyt trudna i nie bylo zadnych powodow do zmartwien. Miala sie odbyc za tydzien, termin byl juz umowiony, a pokoj w szpitalu zarezerwowany. Rodzice, chcac uprzyjemnic mi oczekiwanie, starali sie zajac mnie roznymi przyjemnosciami. Kazdego dnia wychodzilismy na lody, pozniej do kina lub teatru, dostawalem ksiazki i zabawki - co tylko dusza zapragnie. Wydawaloby sie, ze nie powinno mi niczego brakowac do szczescia. Jednak wiem dobrze do dzis, ze przez caly ten tydzien - niezaleznie od tego, czy w kinie, w teatrze czy podczas jedzenia lodow badz tez innych rownie pasjonujacych zajac pochlaniajacych cala moja uwaga - nigdy nie opuszczala mojej podswiadomosci obawa przed czyms blizej nieokreslonym, czego jeszcze nie znalem: przed czekajaca mnie operacja. Podobny instynktowny strach mial nie opuszczac ludzi zyjacych w getcie przez cale dwa lata. W porownaniu z tym, co mialo nastapic pozniej, byl to okres wzglednego spokoju, w ktorym nasze zycie stawalo sie coraz wiekszym koszmarem, poniewaz odczuwalismy strach przed tym, co w kazdej chwili moze sie przydarzyc, tylko ze nikt nie mogl przewidziec, jakie niebezpieczenstwo i z ktorej strony na nas czyha. Kazdego ranka wychodzilem z domu zazwyczaj od razu po sniadaniu. Do codziennego rytualu zaliczal sie dlugi spacer na ulice. Mila, do ciemnej, ponurej dziury, w ktorej mieszkal Jehuda Zyskind wraz ze swoja rodzina. Wyjscie z domu - cos pozornie bardzo zwyklego - w warunkach getta, a szczegolnie w czasach ulicznych lapanek, urastalo do rangi prawdziwego wydarzenia. Wpierw nalezalo odwiedzic niektorych sasiadow, wysluchac ich skarg i narzekan, a przy okazji dowiedziec sie, jaka sytuacja panuje dzis w miescie: co z lapankami, czy slyszeli cos o oblawach i co dzieje sie przy straznicy na Chlodnej. Dopiero potem mozna bylo odwazyc sie wyjsc z domu, lecz i na ulicy trzeba bylo byc czujnym: co krok zatrzymywalismy nadchodzacych z przeciwka przechodniow, by uzyskac kolejne informacje o panujacej sytuacji. I tylko tak zabezpieczony marsz dawal jakas gwarancje, ze uniknie sie lapanki. Getto dzielilo sie na male i duze. Male getto, zawarte pomiedzy ulicami Wielka, Sienna, Zelazna i Chlodna, mialo po ostatnim zmniejszeniu tylko jedno polaczenie z duzym: przy zbiegu Chlodnej i Zelaznej. Duze getto obejmowalo cala polnocna czesc Warszawy z mnostwem malych, cuchnacych uliczek i zaulkow, ktore roily sie od biedoty zydowskiej, gniezdzacej sie w nedzy, brudzie i ciasnocie. W malym getcie panowala rowniez ciasnota, nie wykraczala ona jednak poza granice zdrowego rozsadku. W pokoju mieszkaly trzy, co najwyzej cztery osoby, a ulicami, przy odrobinie uwagi, mozna bylo przejsc bez ocierania sie o innych ludzi. A nawet jesliby sie to zdarzylo, to nie wynikalo z tego zadne niebezpieczenstwo; w malym getcie zyly w przewazajacej czesci inteligencja oraz zamozne mieszczanstwo, stosunkowo malo zawszone, nie roznoszace insektow, ktore niechybnie lapalo sie w duzym getcie. Koszmar rozpoczynal sie, gdy pozostawialo sie za soba ulice. Chlodna, ale by ja przekroczyc, trzeba bylo miec sporo szczescia i wyczucie sytuacji. Ulica Chlodna nalezala w calosci do "aryjskiej" czesci miasta. Panowal na niej ozywiony ruch samochodow, tramwajow i pieszych. Przepuszczanie ludnosci zydowskiej ulica Zelazna, z getta malego do duzego lub w kierunku odwrotnym, wymagalo zatrzymywania ruchu na Chlodnej. Bylo to niewygodne dla Niemcow i dlatego na przejscie zezwalano Zydom jak najrzadziej. Gdy szedlem Zelazna, juz z daleka widzialem tlum ludzi na rogu Chlodnej. Spieszacy sie w interesach przestepowali nerwowo z nogi na noge w oczekiwaniu na litosc zandarma, w ktorego gestii lezala decyzja, czy tlum na Zelaznej byl juz wystarczajaco gesty, by otworzyc przejscie. Gdy taki moment nadchodzil, wartownicy rozstepowali sie i zniecierpliwiona masa ludzi napierala z obu stron, obijajac sie, przewracajac i nawzajem depczac, by jak najszybciej oddalic sie od niebezpiecznego sasiedztwa Niemcow i rozpierzchnac w uliczkach obu czesci getta. Potem ponownie zamykal sie szpaler wartownikow i rozpoczynalo sie nerwowe, pelne niepokoju i strachu wyczekiwanie. Niemieccy wartownicy nudzili sie na swoich posterunkach i probowali, jak mogli, czyms sie zajac. Jedna z ich najbardziej ulubionych rozrywek byly tance. Z pobliskich uliczek przygania-no muzykantow - ulicznych zespolow, wraz z rozprzestrzenianiem sie nedzy, wciaz przybywalo - nastepnie wybierano z grupy czekajacych ludzi co zabawniejszych i rozkazywano im tanczyc walca. Muzykantow ustawiano pod sciana jednego z domow, na jezdni tworzono wolne miejsce i jeden z zolnierzy obejmowal funkcje dyrygenta, bijac czlonkow orkiestry, gdy grala zbyt wolno. Pozostali pilnowali sumiennosci wykonania tancow. Przed oczami zastraszonego tlumu wirowaly pary kalek, starcow, grubasow czy tez chuderlakow. Ludzie niscy lub dzieci tanczyli w parach z wyrozniajacymi sie wysokim wzrostem. Wokolo stali Niemcy, darli sie ze smiechu i pokrzykiwali: Szybciej! Ruszac sie! Wszyscy tancza! Gdy dobor par byl wyjatkowo udany i smieszny, tance przedluzaly sie. Przejscie otwierano, zamykano i znow otwierano, a pechowcy nadal podrygiwali w rytmie walca, sapiac i placzac ze zmeczenia, dobywajac ostatnich sil, daremnie oczekujac litosci. Dopiero gdy mijalem szczesliwie ulice Chlodna, ukazywal mi sie obraz getta takiego, jakie bylo naprawde. Tu ludzie nie mieli majatkow czy tez ukrytych skarbow. Zyli z handlu. Im dalej czlowiek zapuszczal sie w gaszcz ciasnych uliczek, tym zywszy i bardziej nachalny byl handel. Kobiety, z uczepionymi ich sukni dziecmi, zagradzaly przechodniom droge, usilujac sprzedac im ulozony na skrawku kartonu kawalek ciasta, stanowiacy caly posiadany majatek, od ktorego sprzedazy zalezalo, czy ich dzieci wieczorem zjedza cwiartke czarnego chleba. Obok zas nie do poznania wyglodzeni starzy Zydzi probowali ochryplym krzykiem zwrocic uwage ludzi na jakies szmaty, z nadzieja, ze uda im sie je spieniezyc. Mlodzi mezczyzni handlowali zlotem i dewizami, toczyli zazarta i uparta walke o powykrzywiane denka zegarkow, zapiecia od lancuszkow czy tez wybrudzone i wytarte banknoty dolarowe, ktore ogladali pod swiatlo, by stwierdzic, ze byly falszywe i bezwartosciowe, mimo ze sprzedawca zaklinal sie, ze sa "prawie jak nowe". Zatloczonymi ulicami posuwaly sie ze stukiem i brzekiem tramwaje konne, tak zwane "kohnhellerki", prujac dyszlami oraz cialami koni zwarta mase ludzkiego tlumu, jak statek pruje dziobem wode. Nazywano je tak od nazwisk ich wlascicieli - Kohna i Hellera, dwoch zydowskich bogaczy wyslugujacych sie gestapowcom, dzieki czemu mogli robic wspaniale interesy. Ze wzgledu na wysoka oplate za przejazd wagony byly wypelnione wylacznie zamozniejszymi, ktorzy tylko ze wzgledu na handlowe kontakty wjezdzali do getta. Gdy wysiadali z tramwaju na przystankach, probowali jak najszybciej dostac sie do sklepu czy tez biura, gdzie mieli cos do zalatwienia, by pozniej z miejsca znow zlapac tramwaj, ktory wywozil ich z tej strasznej dzielnicy. Pokonanie dystansu od przystanku do nawet najblizej polozonego sklepu bylo nielatwe. Na taka chwile spotkania z zamoznym czlowiekiem czekaly juz tuziny zebrakow, ktorzy tloczac sie, szarpali go za ubranie, zagradzali mu droge, placzac, krzyczac czy tez grozac. Jednakze nierozsadne bylo uleganie wspolczuciu i danie zebrakowi jalmuzny. Wrzask zamienial sie wtedy w wycie, a w odpowiedzi na ten znak ze wszystkich stron naplywali nastepni biedacy i otaczali dobroczynce, osaczonego przez wynedzniale, rozsiewajace gruzlice postacie, przez podsuwane mu pod nogi pokryte zaropialymi guzami dzieci, przez gestykulujace kikuty rak, przez oczy pozbawione swiatla i przez bezzebne, ziejace fetorem usta, ktore blagaly o litosc w tej ostatniej chwili przed smiercia, tak jakby koniec ten mogl dac sie odwlec wylacznie dzieki natychmiast udzielonemu wsparciu. Do wnetrza getta mozna bylo dostac sie tylko ulica Karmelicka - jedyna ulica, ktora tam prowadzila. Nieocieranie sie o przechodniow bylo tu niemozliwe. Gesta masa ludzka nie szla, lecz parla i przeciskala sie do przodu, tworzac zawirowania wokol kramarskich straganow oraz zatoki spokoju w bramach domow, z ktorych wionelo zimnym, stechlym fetorem nie wietrzonej poscieli, zjelczalych tluszczow i gnijacych odpadkow. Z kazdego, byle jakiego powodu tlum wpadal w panika i poruszal sie to w jedna, to w druga strona, duszac sie, sciskajac, krzyczac i przeklinajac, na czym swiat stoi. Ulica Karmelicka nalezala do wyjatkowo niebezpiecznych. Codziennie jezdzily nia wiezienne auta. Przewozily one, niewidocznych za malymi mlecznymi szybkami okratowanych okienek, wiezniow z Pawiaka do centrali gestapo w alei Szucha i wiozly w drodze powrotnej to, co z nich pozostalo po przesluchaniach: krwawe strzepy z polamanymi koscmi, odbitymi nerkami i powyrywanymi paznokciami. Konwojenci nie dopuszczali nikogo w poblize tych pojazdow, mimo ze byly one opancerzone. Gdy skrecaly w Karmelicka, tak zatloczona, ze nawet przy najwiekszym wysilku ludzie nie mogli ukryc sie w bramach domow, gestapowcy wychylali sie z aut i bili na oslep tlum palkami. Nie byloby to nawet grozne, gdyby byly to normalne palki gumowe; do tych jednakze, ktorych uzywali gestapowcy, przyczepione byly gwozdzie i zyletki. Na Milej, w poblizu skrzyzowania z Karmelicka, mieszkal Jehuda Zyskind. Byl on strozem, a gdy nadarzala sie okazja - tragarzem, furmanem, handlarzem; szmuglowal tez towary przez mury getta. Zarabial, gdzie sie dalo, by wyzywic swoim sprytem i silami rodzine, ktorej wielkosci nie moglem nawet ocenic, tak byla liczna. Poza swoimi zwyklymi zajeciami Zyskind byl czlowiekiem pelnym idealow. Dzialal w organizacji, przemycal tajne ulotki do getta i probowal rozwijac na jego terenie dzialalnosc konspiracyjna, mimo ze przychodzilo mu to z duzym trudem. Traktowal mnie z pewnym lekcewazeniem, tak jak nalezalo jego zdaniem traktowac artystow - ludzi nie nadajacych sie do pracy w podziemiu. Mimo wszystko lubil mnie, pozwalal, bym codziennie do niego zagladal i czytal wprost z prasy drukarskiej najswiezsze wiadomosci, zdobywane potajemnie droga radiowa. Jehuda zaliczal sie do zdecydowanych optymistow. Gdy dzis o nim mysle, po latach grozy, ktore dziela mnie od dni, kiedy jeszcze zyl i rozglaszal swe dobre wiesci wsrod ludzi, odczuwam podziw dla jego nieugietosci. Nie bylo zlowieszczego komunikatu radiowego, ktorego nie umialby zinterpretowac pozytywnie. Gdy pewnego razu, po przeczytaniu ostatnich wiadomosci, pelen zwatpienia uderzylem reka w gazete i westchnalem: "Ale dzis bedzie musial pan wreszcie przyznac, ze wszystko juz jest stracone", Zyskind usmiechnal sie, siegnal po papierosa, usiadl wygodnie w fotelu i odpowiedzial: "Panie Szpilman, pan nic nie rozumie, nic!", po czym rozpoczal kolejny ze swoich wykladow politycznych. Z tego, co mowil, rozumialem niewiele, ale mial on sposob mowienia, ktory kryl w sobie silna, sugestywna wiare w to, ze swiat znajduje sie w najlepszym porzadku, i - sam nie wiedzac, jak i kiedy - nabieralem tego samego przekonania. Od Jehudy Zyskinda z Milej wychodzilem zawsze pokrzepiony. Dopiero w domu, gdy lezac juz w lozku powtornie analizowalem w myslach polityczne wiadomosci, dochodzilem do wniosku, ze wywody Zyskinda byly nonsensowne. Jednakze nastepnego ranka znow szedlem do niego, dawalem sobie wmowic, ze popelniam blad, i znow opuszczalem go z zastrzykiem optymizmu, ktory utrzymywal sie az do wieczora i pozwalal mi przezyc. Zyskind wpadl dopiero zima 1942 roku. Zlapano go na goracym uczynku: na stole lezaly sterty ulotek, a Jehuda z zona i dziecmi byli zajeci ich sortowaniem. Wszystkich rozstrzelano na miejscu, nie oszczedzajac nawet ich malego synka - trzyletniego Symchy. Jakze ciezko przychodzilo mi podtrzymywanie sie na duchu, gdy zamordowano Zyskinda i nie bylo juz nikogo, kto moglby mi wszystko jak nalezy wytlumaczyc! Dopiero teraz wiem, ze nie mialem racji ani ja, ani komunikaty - lecz Zyskind. Wszystko nastapilo pozniej tak, jak przepowiedzial, mimo ze wydawalo nam sie to wtedy nieprawdopodobne. Do domu wracalem ta sama droga: Karmelicka, Lesznem i Zelazna. Po drodze zagladalem na chwilke do znajomych, by przekazac im nowosci zaslyszane u Zyskinda. Nastepnie szedlem na Nowolipki, by pomoc Henrykowi w dzwiganiu kosza z ksiazkami. Henryk mial nielatwe zycie. Sam sobie je ulozyl i nawet nie probowal nic w nim zmienic, gdyz byl zdania, ze zyc inaczej byloby niegodnie. Znajomi, ktorzy cenili jego humanistyczne zdolnosci, doradzali mu wstapienie do zydowskiej policji. Tam lokowala sie dla bezpieczenstwa wiekszosc mlodych ludzi pochodzacych z kol inteligencji. Ponadto mozna bylo tam przy odrobinie sprytu dobrze zarabiac. Jednak Henryk odrzucal takie rady. Byl nawet oburzony i odczuwal je jako obraze. Ze zwykla sobie surowa przyzwoitoscia odpowiadal, ze nie zamierza wspolpracowac z bandytami. Znajomi czuli sie dotknieci, a Henryk zaczal chodzic kazdego ranka z koszem pelnym ksiazek na Nowolipki. Handlowal nimi - latem w pocie czola, zima zas marznac podczas mrozow - nic poddajac sie, niezlomnie obstajac przy swoim; gdy jemu jako intelektualiscie nie bylo dane miec innego kontaktu z ksiazkami, to przynajmniej niech pozostanie taki, ale nizej nie wolno bylo mu sie stoczyc. Gdy powracalismy z Henrykiem i jego koszem do domu, byli tam zazwyczaj juz wszyscy i czekali tylko na nas, by zasiasc do obiadu. Matka przykladala wielka wage, do wspolnych posilkow - byl to zakres jej obowiazkow i starala sie w ten sposob nas wspierac. Dbala o to, by stol przykryty czystym obrusem i serwetkami byl ladnie zastawiony. Zanim zasiadalismy do stolu, pudrowala sobie lekko twarz, poprawiala wlosy i sprawdzala w lustrze, czy wystarczajaco elegancko wyglada. Nerwowym ruchem rak wygladzala sukienka. Nie udawalo jej sie jednak wygladzic otaczajacych oczy zmarszczek, ktorych linie z miesiaca na miesiac stawaly sie coraz wyrazniejsze. Nie mogla tez zapobiec temu, ze jej lekko szarawe wlosy nagle zaczely siwiec. Gdy siedzielismy juz przy stole, przynosila z kuchni zupe, i nalewajac ja, zaczynala z nami rozmawiac. Unikala przy tym nieprzyjemnych tematow. Gdy jednak komus z nas zdarzyla sie taka niezrecznosc, wpadala w slowo: "Zobaczycie, ze wszystko bedzie jeszcze inaczej". Zmieniajac zas od razu temat, zwracala sie do ojca:, jak ci smakuje, Samuelu?" Ojciec nie mial zbytniego zamiaru sie umartwiac. Raczej przesadnie zarzucal nas dobrymi wiadomosciami. Gdy zdarzyla sie lapanka, po ktorej dzieki lapowkom wypuszczono tuzin mezczyzn na wolnosc, twierdzil rozpromieniony, ze wie z najlepszego zrodla, iz wszystkich mezczyzn powyzej czy tez ponizej czterdziestki, z wyksztalceniem lub tez bez, z tego czy tez innego powodu zwolniono - w kazdym jednak przypadku nalezalo uznac to za niezwykle pocieszajace. Gdy nadchodzily z miasta bezdyskusyjnie zle wiadomosci, siadal przygnebiony przy stole, juz jednak przy zupie narastala w nim otucha. Przy drugim daniu, ktore najczesciej skladalo sie z jarzyn, rozweselal sie i przechodzil do beztroskiej pogawedki. Henryk i Regina najczesciej pograzeni byli we wlasnych myslach. Regina przygotowywala sie wewnetrznie do pracy, do ktorej chodzila po poludniu. Pracowala w jednej z kancelarii adwokackich. Zarabiala tam grosze, jednakze pracowala tak solidnie, jakby zarabiala tysiace. Gdy Henrykowi udawalo sie juz oderwac od swoich mysli, to tylko po to, by wszczac ze mna klotnie. Obserwowal mnie jakis czas z oburzeniem, wzruszal ramionami i pomrukiwal, by dac upust swemu zgorszeniu: -Trzeba byc chyba skonczona malpa, zeby nosic takie krawaty jak Wladek! - wyrzucal z siebie. -Sam jestes malpa, a do tego osiol! - odpowiadalem i klotnia wybuchala na dobre. Nie chcial zrozumiec, ze musialem byc starannie ubrany, gdyz wystepowalem publicznie. Nie rozumial nic z tego, co dotyczylo mnie i moich spraw. Teraz, gdy juz dawno nie zyje, wiem, ze kochalismy sie na swoj sposob, mimo ze czesto przekomarzalismy sie ze soba. W zasadzie mielismy bardzo podobne charaktery. Najmniej mialbym do powiedzenia o Halinie. Byla jedyna osoba w rodzinie zyjaca jakby poza jej nawiasem. Byla skryta i gdy tylko znalazla sie w domu, nie zdradzala nic z tego, co sie w niej dzialo i co ja poruszalo. Kazdego dnia zasiadala po prostu do stolu, nie wykazujac jakby zadnego zainteresowania naszymi problemami. Nie moge powiedziec, jaka byla naprawde, i nigdy juz niczego o niej sie nie dowiem. Nasze obiady byly bardzo skromne. Miesa prawie nigdy nie ogladalismy, a wszystkie posilki matka przygotowywala bardzo oszczednie. Mimo to byly one iscie krolewskie w porownaniu z tym, co mieli na talerzach inni ludzie w getcie. Byla zima, wilgotny grudniowy dzien, pod nogami chlupalo bloto ze sniegiem, a na ulicach wial ostry wiatr, gdy stalem sie przypadkiem swiadkiem "obiadu" jednego ze starych lapaczy. Lapaczami zwano w getcie ludzi, ktorzy popadli w taka biede, ze musieli krasc, by przezyc. Rzucali sie na niosacego jakas paczke przechodnia, wyrywali mu ja i uciekali, majac nadzieje, ze znajda w niej cos do jedzenia. Szedlem przez plac Bankowy, pare krokow przede mna szla jakas biedna kobieta, niosac w lewej rece zawiniety w gazety garnek. Pomiedzy mna i kobieta wlokl sie stary lachmaniarz, z przygarbionymi ramionami, trzesacy sie z zimna, powloczacy po blocie dziurawymi butami, z ktorych wystawaly szarofioletowe stopy. Znienacka starzec rzucil sie przed siebie, schwycil za garnek i usilowal go kobiecie wyrwac. Byc moze nie mial dosc sily czy tez kobieta trzymala garnek zbyt mocno - w kazdym razie nie udalo mu sie zawladnac naczyniem, ktore upadlo na chodnik i gesta parujaca zupa wylala sie na brudna ulice. Wszyscy troje stalismy jak skamieniali. Kobiecie odjelo ze zgrozy mowe, lapacz wpatrywal sie w garnek, potem w kobiete, a z jego piersi wyrwalo sie westchnienie, ktore zabrzmialo jak jek. Nagle rzucil sie w bloto i zaczal chleptac zupe bezposrednio z chodnika, chroniac ja z obu stron rekami, tak by nie uronic ani kropli, nieczuly na reakcje kopiacej go w glowe, krzyczacej i wyrywajacej sobie z rozpaczy wlosy kobiety. 6 Pora dzieci i wariatow Moja kariera wojennego pianisty rozpoczela sie w kawiarni "Nowoczesna", ktora znajdowala sie przy ulicy Nowolipki, w samym srodku Getta Warszawskiego. Juz przed koncem 1940 roku, kiedy zamykano jego bramy, sprzedalismy wszystko, co tylko dalo sie sprzedac, nawet nasz najcenniejszy sprzet domowy, fortepian. Zycie zmusilo mnie do przezwyciezenia apatii i szukania mozliwosci zarabiania na chleb. Mialem przy tym duzo szczescia. Praca pozostawiala mi mniej czasu na rozmyslania, a swiadomosc, ze od moich zarobkow zalezala egzystencja calej rodziny, pomogla uporac sie z wczesniejszym stanem zalamania. Moj dzien pracy zaczynal sie po poludniu. Aby dostac sie do kawiarni, szedlem kretymi uliczkami przez centrum getta, gdy zas po drodze chcialem przyjrzec sie fascynujacej pracy przemytnikow, szedlem bezposrednio przy jego granicy - wzdluz murow.Popoludniowe godziny sprzyjaly szmuglowi. Zolnierze zmeczeni porannymi zadaniami, zadowoleni z dobrych interesow, byli po poludniu mniej czujni i najbardziej absorbowalo ich obliczanie zyskow. W bramach i oknach kamienic stojacych wzdluz murow getta ukazywaly sie i znikaly niespokojne postacie, ktore pelne zniecierpliwienia nasluchiwaly turkotu zblizajacego sie wozu. Od czasu do czasu wyczekiwany halas nasilal sie i gdy woz z towarem znajdowal sie juz odpowiednio blisko, rozbrzmiewaly umowione gwizdy i przerzucano ponad murem worki oraz paczki. Z bram wybiegali oczekujacy, chwytali spiesznie swa zdobycz, skrywali sie na powrot w bramach i znow zapadala pozorna cisza, wypelniona oczekiwaniem, nerwowym napieciem i tajemniczymi szeptami. W te dni, w ktore zolnierze sumienniej zajmowali sie swoimi obowiazkami, slychac bylo odglosy wystrzalow mieszajace sie z halasem wozow, zza muru zas zamiast workow spadaly granaty, ktore - wybuchajac z glosnym hukiem - powodowaly znaczne szkody. Mur prawie na calej jego dlugosci przebiegal w oddaleniu od jezdni. W pewnych odstepach na poziomie ziemi znajdowaly sie w nim podluzne otwory, ktore sluzyly jako splyw wody z "aryjskiej" czesci ulicy do kanalow sciekowych przebiegajacych wzdluz chodnikow po stronie getta. Otwory te wykorzystywaly dzieci podejmujace proby organizowania drobnego przemytu. Male istotki spieszyly do nich zewszad, na nozkach cienkich jak zapalki, przestraszone oczy rozgladaly sie ukradkiem w lewo i prawo, a male, slabe raczki ciagnely przez te otwory worki czesto wieksze niz cala postac przemytnika. Gdy caly ladunek znajdowal sie juz w getcie, zarzucali go sobie ci malcy na plecy i - gleboko uginajac sie pod jego ciezarem, chwiejac sie, z nabrzmialymi od wysilku niebieskimi zylkami na skroniach, z ustami szeroko otwartymi i z wysilkiem lapiacymi powietrze - rozpierzchali sie we wszystkich kierunkach jak przeploszone szczury. Pewnego dnia, gdy znow szedlem wzdluz muru, bylem swiadkiem takiego dzieciecego przemytu, ktory wydawal sie zmierzac juz ku szczesliwemu koncowi. Chodzilo jeszcze tylko o to, by maly zydowski chlopiec przeslizgnal sie z tamtej strony muru przez otwor w slad za swoim towarem. Jego drobna figurka byla juz w polowie widoczna, gdy nagle dziecko zaczelo przerazliwie krzyczec. Jednoczesnie z "aryjskiej" strony dal sie slyszec ochryply wrzask Niemca. Podbieglem do chlopca, by mu pomoc, lecz jak na zlosc zaczepil sie biodrami o brzegi odplywu. Ciagnalem go za ramiona ze wszystkich sil, podczas gdy jego krzyk stawal sie coraz bardziej rozpaczliwy. Z drugiej strony muru dochodzilo echo ciezkich uderzen obcasow zandarma. Gdy w koncu udalo mi sie dziecko wyciagnac, zmarlo mi na rekach. Mialo strzaskany kregoslup. Przerzucane przez mur worki i paczki zawieraly w wiekszosci dary Polakow dla najbiedniejszych Zydow. Glowne zas zaopatrzenie getta opieralo sie na przemycie znajdujacym sie pod kontrola takich potentatow jak Kohn i Heller. Przebiegal on gladko, bez komplikacji i w calkowicie bezpieczny sposob. Przekupieni wartownicy tracili po prostu o okreslonej godzinie wzrok, a wtedy tuz przed ich nosem i pod ich milczacym nadzorem przejezdzaly przez brame getta cale kolumny wozow wypelnione zywnoscia, drogimi trunkami, luksusowymi smakolykami, tytoniem prosto z Grecji czy tez francuskimi ubraniami i kosmetykami. Wystawa tego towaru moglem podziwiac codziennie w "Nowoczesnej". Tam przychodzili ci bogaci, obwieszeni zlotem, blyszczacy od brylantow, i tam tez jaskrawo uszminkowane "damy" przy zastawionych lakociami stolach, w rytm strzelajacych korkow od szampana proponowaly swe uslugi spekulantom wojennym. Tam tez stracilem dwa zludzenia: jedno - o powszechnie panujacej solidarnosci, i drugie - o muzykalnosci Zydow. Przed "Nowoczesna" nie wolno bylo ustawiac sie zebrakom. Tedzy portierzy przeganiali ich palkami. W podjezdzajacych tu rikszach rozpierali sie wytworni mezczyzni i kobiety, ktorzy zima ubrani byli w drogie welny, latem zas przywdziewali drogie kapelusze i francuskie jedwabie. Aby dotrzec do przestrzeni chronionej palkami portierow, musieli, z wyrazem oburzenia na wykrzywionych twarzach, torowac sobie droge laskami przez zgraje zebrakow. Nie rozdawali nigdy jalmuzny. Ich zdaniem bylaby ona demoralizujaca. Nalezalo przeciez pracowac tak jak oni i tak tez zarabiac pieniadze. W koncu kazdy mogl to robic i kazdy wylacznie sam ponosil wine za to, ze nie umial zorganizowac sobie zycia. Zasiadali przy stolikach odwiedzanego przez nich w interesach sporego lokalu i zaczynali narzekac na ciezkie czasy oraz niesolidarnosc Zydow amerykanskich. Coz to ma znaczyc? Tu umieraja ludzie, nie majac najmniejszego nawet kesa chleba, i dzieja sie najstraszniejsze rzeczy, zas po tamtej stronie oceanu prasa amerykanska okrywa to milczeniem, a zydowscy bankierzy nic nie robia, by Amerykanie wypowiedzieli Niemcom wojne, mimo ze w kazdej chwili, gdyby tylko chcieli, mogliby na to wplynac. W "Nowoczesnej" nikt nie poswiecal mojej muzyce najmniejszej nawet uwagi. Im glosniej gralem, tym glosniej rozmawiano i kazdego dnia odbywaly sie pomiedzy mna a publicznoscia zawody, kto kogo zdola zagluszyc. Pewnego razu zdarzylo sie wrecz, ze jeden z gosci poprosil mnie przez kelnera, bym na krotko przerwal gre, gdyz nie pozwalala mu sprawdzic czystosci dzwieku odkupionych wlasnie od kogos z sasiedniego stolika zlotych dwudziestodolarowek. Chcial uderzyc monetami o marmurowa plyte, uniesc je do ucha i wsluchiwac sie w ich dzwiek, dzwiek jedynej muzyki, ktora zdawala sie go interesowac. Nie wytrzymalem zbyt dlugo w tym miejscu. Na szczescie zdobylem prace w lokalu zupelnie innego rodzaju, przy ulicy Siennej, gdzie zydowska inteligencja przychodzila, by sluchac mojej gry. Tam zdolalem umocnic swoja pozycje cenionego artysty, a takze poznalem ludzi, z ktorymi pozniej mialem spedzic wiele milych chwil, jak i przezyc wiele przerazajacych. Do stalych bywalcow tej kawiarni zaliczal sie malarz Roman Kramsztyk, wybitnie zdolny artysta, przyjaciel Artura Rubinsteina i Karola Szymanowskiego. Pracowal on nad wspanialym cyklem grafik, przedstawiajacym zycie w obrebie murow getta, nie przeczuwajac, ze pozniej zostanie zamordowany i ze duza czesc tych rysunkow zaginie. W kawiarni przy Siennej bywal tez jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich w zyciu spotkalem - Janusz Korczak. Byl literatem zaprzyjaznionym niegdys z Zeromskim i znal prawie wszystkich wazniejszych artystow Mlodej Polski, o ktorych opowiadal w prosty, a zarazem ciekawy sposob. Nie uchodzil za pisarza najwyzszej klasy, moze przez to, ze jego zaslugi na polu literatury mialy dosc specjalny charakter. Jego tworczosc ograniczala sie do pisania o dzieciach i dla dzieci. Ksiazki Korczaka charakteryzowaly sie glebokim zrozumieniem dzieciecej psychiki i powstawaly nie dla zaspokojenia ambicji artystycznych, lecz z potrzeby serca urodzonego dzialacza i wychowawcy. O wielkiej wartosci Korczaka stanowilo nie to, co pisal, lecz to, jak zyl. Kazda minute wolnego czasu i kazda posiadana zlotowke poswiecal, juz od samego poczatku swojej pracy zawodowej, sprawie dziecka. Trwal w tej postawie niezlomnie i mial wytrwac az do smierci. Organizowal sierocince, przeprowadzal liczne zbiorki na biedne dzieci, do dzieci mowil przez radio, dzieki czemu osiagnal wielka popularnosc nie tylko posrod dzieci - jako Stary Doktor. Gdy zamykano bramy getta, przekroczyl je, mimo ze mogl sie przed tym uchronic. W getcie kontynuowal zas swoja misje ojca z powolania dla paru tuzinow zydowskich sierot, tych najbiedniejszych i najbardziej samotnych ze wszystkich dzieci na calym swiecie. Wtedy, gdy gawedzilismy z nim na Siennej, nie podejrzewalismy nawet, jak wspanialym i pelnym poswiecenia gestem zakonczy swoje zycie. Po czterech miesiacach przenioslem sie do innej kawiarni - "Sztuka" - znajdujacej sie przy ulicy Leszno. Byl to najwiekszy lokal getta i mial roznorakie ambicje. W sali "Sztuki" odbywaly sie koncerty i tam tez spiewala Maria Eisenstadt, ktora z pewnoscia stalaby sie bardzo slawna i znana milionom ludzi, gdyby nie zostala zamordowana przez Niemcow. Tam wystepowalem w duecie z Andrzejem Goldfederem i tam tez odnioslem niezwykly sukces z moja parafraza walca z Casanovy Ludomira Rozyckiego do tekstu Wladyslawa Szlengla, poety wystepujacego tam kazdego dnia wspolnie z Leonidem Fokczanskim, piosenkarzem Andrzejem Wlastem, znanym satyrykiem "mecenasem Wacusiem" i z Pola Braunowna w "Zywym dzienniczku" - zabawnej kronice getta, pelnej ostrych i zakamuflowanych aluzji pod adresem Niemcow. Obok sali koncertowej znajdowal sie bar, w ktorym ludzie mniej spragnieni sztuki, a zainteresowani przede wszystkim jedzeniem i piciem, mogli dostac wyborne trunki badz tez przesmacznie przyrzadzone cotelettes de volaille czy tez boeufs a la Strogonoff. Zarowno w sali koncertowej, jak tez i w barze wszystkie miejsca byly prawie zawsze zajete. Dobrze wtedy zarabialem i moglem, nawet jesli z trudnosciami, zaspokoic potrzeby naszej szescioosobowej rodziny. W przerwach pomiedzy wystepami spotykalem tu wielu znajomych, z ktorymi moglem porozmawiac i moze nawet mogloby mi sie w "Sztuce" podobac, gdyby nie dreczace mnie przez cale popoludnie mysli o wieczornym powrocie do domu. Byla to ciezka dla getta zima 1941/1942. Wysepki wzglednego dobrobytu zydowskiej inteligencji i przepychu spekulantow podmywalo morze zydowskich nedzarzy, juz wtedy wycienczonych do ostatecznosci przez glod, zawszonych i nieuchronnie narazonych na zimno. W getcie roilo sie od insektow i nie bylo jak sie przed nimi ustrzec. Zawszone byly ubrania przechodniow, wnetrza tramwajow i sklepow, wszy wedrowaly chodnikami, schodami domow, a takze spadaly z sufitow urzedow publicznych, ktore trzeba bylo odwiedzac w zwiazku z wieloma sprawami. Wszy znajdowaly sie w zalamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywaly skorke zakupionego wlasnie chleba, a kazde z tych zyjatek bylo nosicielem tyfusu plamistego. W getcie wybuchla epidemia... Liczba przypadkow smiertelnych siegala pieciu tysiecy miesiecznie. Dla wszystkich - biednych czy bogatych - tyfus byl glownym tematem rozmow: biedni zastanawiali sie, kiedy nan umra, bogaci natomiast, jak sie przed nim uchronic i gdzie zdobyc szczepionke doktora Weigla. Ten wybitny bakteriolog stal sie teraz najpopularniejsza obok Hitlera postacia: dwa skrajne symbole - dobra i zla - obok siebie. Opowiadano, ze zaaresztowano doktora we Lwowie, ale - niech Bog strzeze - nie zamordowano go, lecz z miejsca uznano za "Praniemca" honoris causa i zaoferowano mu wspaniale laboratorium, wille i nie mniej wspanialy samochod - po oddaniu go pod rownie "wspanialy" nadzor gestapo, by produkowal mozliwie jak najwiecej szczepionki dla znajdujacej sie na wschodzie zawszonej armii niemieckiej. Podobno doktor Weigel nie przyjal ani willi, ani samochodu. Nie wiem, jak to bylo z nim naprawde. Wiem tylko, ze przezyl i ze Niemcy, po tym jak zdradzil im tajemnice swojej szczepionki i przestal byc im juz potrzebny, jakims cudem nie zaoferowali mu na koniec jednej ze swych "wspanialych" komor gazowych. W kazdym razie dzieki jego odkryciu i niemieckiej korupcji uratowano od smierci na tyfus wielu warszawskich Zydow, ktorzy zreszta i tak mieli pozniej umrzec inaczej. Nie dalem sie zaszczepic. Bylo mnie stac na jedna jedyna dawke szczepionki, tylko dla mnie, z pominieciem reszty rodziny. Tego nie chcialem. Nie moglo byc mowy o grzebaniu zmarlych na tyfus w tempie ich umierania. Nie mozna bylo tez pozostawic ich w domach. Zdecydowano sie wiec na kompromis: ukladano zwloki pozbawione tak cennych teraz ubran, zawiniete w papier, przed domami, na chodnikach, gdzie czesto wiele dni musialy czekac, nim gminne wozy mogly je zabrac i odwiezc do masowych grobow na cmentarzu. Ci zmarli na tyfus, lub z glodu, czynili moje wieczorne powroty z kawiarni tak upiornymi. Opuszczalem lokal jako jeden z ostatnich, razem z jego szefem, juz po obliczeniu dziennego utargu i otrzymaniu mojej gazy. Ulice byly prawie opustoszale i ciemne. Przyswiecalem sobie latarka i wypatrywalem zwlok, by sie o nie nie potknac. Zimny styczniowy wiatr wial mi w twarz lub popychal mnie do przodu, szelescil papierem, w ktory zawinieci byli zmarli, unosil go, ukazujac wyschniete kosci piszczeli, gleboko zapadniete brzuchy, twarze z wyszczerzonymi zebami czy tez w pustke zapatrzone oczy. Wtedy jeszcze nie bylem przyzwyczajony do widoku ludzkich zwlok. Pelen strachu i wstretu przemykalem sie przez ulice, by jak najszybciej znalezc sie w domu, gdzie juz czekala na mnie matka z miseczka spirytusu i pesetka. W tych groznych czasach zarazy dbala, jak mogla najlepiej, o zdrowie naszej rodziny. Nikogo nie wpuszczala z przedsionka do domu, nie sprawdziwszy przedtem sumiennie palt, kapeluszy oraz ubran i nie usunawszy z nich wszy, ktore topila w alkoholu. Wiosna, gdy zaciesnila sie moja przyjazn z Romanem Kramsztykiem, szedlem czesto po pracy, zamiast do domu, do jego mieszkania na Elektoralna, gdzie spotykalismy sie, by rozmawiac do poznej nocy. Wlasciciel mieszkania zaliczal sie do szczesliwcow. Mial swoje malenkie krolestwo: pokoik ze skosnym sufitem na ostatnim pietrze jednej z czynszowych kamienic. Tam zgromadzil wszystkie swoje skarby, ktore udalo mu sie uchronic przed niemieckimi rabunkami: szeroka kanape pokryta kilimem, dwa drogocenne stare fotele, przepiekna mala renesansowa komode, perski dywan, jakas stara bron, kilka obrazow i wiele zbieranych przez lata w roznych czesciach Europy drobiazgow, z ktorych kazdy byl malenkim dzielem sztuki i rozkosza dla oka. Dobrze przesiadywalo sie w tym pokoiku, popijajac kawe i wesolo sobie gawedzac przy zoltawym, przyciemnionym swietle lampy, ozdobionej kloszem zrobionym kiedys przez pana Kramsztyka. Zanim zapadl zmierzch, wychodzilismy na chwile na balkon, by pooddychac swiezym powietrzem, ktore tu, wysoko, bylo czystsze niz w wawozach zakurzonych i dusznych ulic. Zblizala sie godzina policyjna, ludzie zamykali sie w domach, wiszace nisko na niebie wiosenne slonce okrywalo rozowym blaskiem ocynkowane blachy dachow, chmary bialych golebi zataczaly kregi na blekicie nieba, a ze znajdujacego sie w poblizu Ogrodu Saskiego naplywal ponad murami, az tu, do nas, do dzielnicy wykletych, zapach bzu. Nadchodzila pora wariatow i dzieci. Pan Roman spogladal wraz ze mna wzdluz ulicy Elektoralnej, wypatrujac "damy w pioropuszu", jak nazywalismy nasza pomylona. Wygladala niebywale. Policzki malowala jaskrawym rozem, a centymetrowej grubosci brwi przeciagala jedna dluga linia przebiegajaca od skroni do skroni. Na czarna, podarta sukienke zarzucala stara zaslone z zielonego aksamitu z fredzlami, a z jej slomkowego kapelusza sterczalo prosto w gore wielkie, fioletowe strusie pioro, ktore delikatnie kolysalo sie w takt jej pospiesznych i niepewnych krokow. Po drodze zatrzymywala co chwile przechodzacych, pytajac ich uprzejmie i z usmiechem o zamordowanego przez Niemcow na jej oczach meza: Przepraszam... Nie spotkal pan przypadkiem Izaaka Szermana? Wysokiego, eleganckiego mezczyzny z siwa brodka... - I spogladala z wytezeniem swemu rozmowcy w twarz, a gdy otrzymywala odpowiedz przeczaca, wykrzykiwala z rozczarowaniem: Ach nie? - Jej twarz kurczyla sie przez chwile bolesnie, ale natychmiast uspokajala sie w uprzejmym, wymuszonym usmiechu. Prosze mi wybaczyc, szanowny panie - i szybko oddalala sie, krecac glowa, po czesci z zawstydzenia, ze zabrala komus czas, a po czesci ze zdziwienia, ze ktos mogl nie znac jej meza Izaaka, tak wytwornego i sympatycznego pana. O tej porze zazwyczaj przemykal Elektoralna Rubinsztajn, odziany w poszarpane, wybrudzone i powiewajace na wszystkie strony lachy. Wywijal laska, biegl w podskokach, pomrukujac przy tym i nucac sobie cos pod nosem. Byl w getcie niezwykle popularny. Rozpoznawany juz z dala po powiedzonku: "Trzymaj sie, chlopcze!", mial jedno tylko na celu: humorem dodawac ludziom odwagi. Jego kawaly i zarty krazyly po getcie i szerzyly wesolosc. Jedna z jego specjalnosci bylo zblizanie sie do niemieckich wartownikow i wyzywanie ich, wsrod podrygow i grymasow, od "durni, bandytow i zgrai zlodziei". Niemcy bawili sie wybornie i czesto rzucali Rubinsztajnowi jako zaplate za jego obelgi papierosy i bilon, bo przeciez wariata nie mozna bylo traktowac powaznie. Nie bylem o jego szalenstwie tak przekonany jak Niemcy i do dzis nie wiem, czy Rubinsztajn rzeczywiscie nalezal do tych wielu, ktorzy na skutek przezytych okropnosci postradali rozum, czy tez tylko udawal wariata, by dzieki blazenskiej czapce uniknac smierci, co w koncu mu sie i tak nie udalo. Wariaci nie przejmowali sie godzina policyjna. Dla nich nie miala ona zadnego znaczenia. Ani dla nich, ani dla dzieci. Z piwnic, zaulkow, z przedsionkow, gdzie sypialy, wylanialy sie te dzieciece zjawy w nadziei, ze moze jednak w tej ostatniej godzinie dnia uda im sie wzbudzic wspolczucie w ludzkich sercach. Ustawialy sie pod latarniami, scianami domow, a takze na jezdni i wznoszac glowy, pojekiwaly monotonnie, ze sa glodne. Muzykalniejsze z nich spiewaly. Cienkimi, slabymi glosikami spiewaly o historii mlodego zolnierza, ktory ranny i opuszczony przez wszystkich na polu walki, umierajac, wola "Mamo!". Ale mamy przy nim nie ma. Jest daleko i nie wie, ze jej syn umiera, a do wiecznego spoczynku kolysze go tylko ziemia poszumem drzew i traw: "Spij syneczku, spij kochany!", a spadly z drzewa kwiat na martwej piersi jest jego jedynym Krzyzem Zaslugi. Inne dzieci probowaly przemowic ludziom do sumienia i przekonywaly: "Jestesmy naprawde bardzo, bardzo glodne. Od dawna juz nic nie jadlysmy. Dajcie nam kawaleczek chleba, a jesli nie chleba, to przynajmniej jednego kartofla czy cebula, bysmy mogly przezyc chociaz do jutra". Ale prawie nikt nie mial tej jednej cebuli, a nawet gdy ktos ja mial, to nie mial serca. Wojna zamienila je w kamien. 7 Gest pani K. Wczesna wiosna 1942 roku nagle urwaly sie systematycznie dotychczas przeprowadzane lapanki. Gdyby dzialo sie to dwa lata wczesniej, mogloby to ulzyc ludziom i widzieliby w tym jakis powod do radosci, do nadziei, ze nastapi poprawa. Jednak po dwuipolrocznym wspolzyciu z Niemcami nikt nie dawal sie juz oszukac. Jesli przestali na nas polowac, to tylko dlatego, ze wpadli na jakis inny pomysl, dzieki ktoremu bedzie mozna nas jeszcze efektywniej meczyc. Narzucalo sie tylko pytanie: jaki? Ludzie dawali sie ponosic pelnym fantazji przypuszczeniom i zamiast sie uspokoic, niepokoili sie jeszcze bardziej.W kazdym razie mozna bylo tymczasem spokojnie spac w domu i nie musielismy przy oznakach najmniejszej paniki lokowac sie na noc w ambulatorium. Henryk sypial tam na stole operacyjnym, a ja w fotelu ginekologicznym i gdy budzilem sie rano, wzrok moj padal na rozwieszone nade mna, suszace sie zdjecia rentgenowskie chorych serc, suchotami zzartych pluc, wypelnionych kamieniami woreczkow zolciowych i polamanych kosci. Zaprzyjazniony z nami lekarz, szef tej przychodni, stwierdzil slusznie, ze w przypadku najciezszych nawet nocnych lapanek gestapowcom nigdy, ale to nigdy nie przyjdzie do glowy tam szukac i ze tylko w tamtym miejscu mozemy spac bezpiecznie. Pozornie absolutny spokoj trwal az do kwietnia, a wlasciwie do piatku w drugiej polowie miesiaca, gdy nieoczekiwanie przeszedl przez getto huragan strachu. Wydawalo sie, ze nie bylo don podstaw, bo gdy pytalo sie ludzi, czego sie obawiaja i co, ich zdaniem, mialo sie wydarzyc, nikt nie umial dac konkretnej odpowiedzi. Mimo to zamknieto od razu po poludniu wszystkie sklepy, a ludzie skryli sie po domach. Nie wiedzialem, jak to bedzie z kawiarniami. Poszedlem wiec jak zawsze do "Sztuki", ale i "Sztuka" byla zaryglowana na glucho. W drodze do domu wpadalem w coraz wieksza nerwowosc, tym bardziej ze mimo staran i dopytywania sie u dobrze na ogol poinformowanych znajomych nie moglem sie dowiedziec, w czym rzecz. Nikt nic nie wiedzial. Do jedenastej czuwalismy ubrani, czekajac na rozwoj wydarzen, ale poniewaz na zewnatrz panowal spokoj, postanowilismy polozyc sie spac. Bylismy wrecz pewni, ze panike wywolaly bezsensowne plotki. Rano pierwszy wyszedl do miasta ojciec i powrocil po paru minutach blady i wystraszony: Niemcy byli noca w wielu domach, wyciagneli z nich siedemdziesieciu mezczyzn na ulice i rozstrzelali. Trupow dotychczas nie pozbierano. Co mialo to oznaczac? Coz uczynili ci ludzie? Bylismy wstrzasnieci i oburzeni. Dopiero po poludniu otrzymalismy odpowiedz. Na wyludnionych ulicach rozklejono plakaty z obwieszczeniami. Wladze niemieckie informowaly, ze byly zmuszone do oczyszczenia naszej dzielnicy z "elementow niepozadanych", ale akcja ta nie miala dotyczyc lojalnej czesci mieszkancow, sklepy i kawiarnie maja natychmiast zostac znowu otwarte, a ludzie powinni powrocic do normalnego trybu zycia i nie zagraza im zadne niebezpieczenstwo. Rzeczywiscie nastepny miesiac mial spokojny przebieg. Byl maj i nawet w rzadko porozrzucanych w getcie ogrodach kwitly bzy, a z akacji zwisaly kwiaty, ktore z dnia na dzien nabieraly bieli i gdy juz mialy w pelni rozkwitnac, znow przypomnieli sobie o nas Niemcy. Jednakze tym razem z pewna drobna roznica: nie oni sami mieli sie nami zajac; obowiazek przeprowadzenia lapanek przeniesiono na zydowska policje i zydowski urzad zatrudnienia. Henryk mial racje, nie chcac wstapic do policji i nazywajac ja zgraja bandytow. Skladala sie glownie z mlodych ludzi pochodzacych z zamoznej warstwy. Mielismy wsrod nich spora grupe znajomych i tym wieksze ogarnialo nas obrzydzenie, im wyrazniej zauwazalismy, jak jeszcze niedawno przyzwoici ludzie, ktorym podawalo sie reke i ktorych traktowalo sie jak przyjaciol, przeradzali sie w kanalie. Zarazili sie duchem gestapo, tak nalezaloby chyba to nazwac. Z chwila gdy wkladali mundury i czapki policyjne i dostawali palki do reki, stawali sie zwierzetami. Ich najwazniejszym celem bylo nawiazywanie kontaktow z gestapowcami, uslugiwanie im, paradowanie razem z nimi po ulicach, zadawanie szyku znajomoscia jezyka niemieckiego oraz popisywanie sie przed swoimi szefami brutalnoscia wobec ludnosci zydowskiej. Nie przeszkodzilo im to w zalozeniu, wspanialej zreszta, policyjnej orkiestry jazzowej. W czasie wielkiej lapanki w maju okrazyli ulice z precyzja godna rasowych SS-manow, biegali w swych szykownych mundurach, wrzeszczeli glosno i brutalnie wzorem Niemcow, a takze tlukli ludzi gumowymi palkami. Bylem jeszcze w domu, gdy nagle wbiegla matka, przynoszac wiadomosc o lapance: mieli Henryka! Postanowilem za wszelka cena go uwolnic. Moglem przy tym liczyc tylko na moja popularnosc jako pianisty, bo nawet moje dokumenty nie byly w porzadku. Przebijajac sie przez kilka szpalerow policjantow, zatrzymywany, to znow uwalniany, dostalem sie w koncu do budynku urzedu zatrudnienia. Stali przed nim schwytani mezczyzni, przypedzeni tu ze wszystkich stron przez policje, jak przez psy uzywane do pedzenia owiec, zebrane zas stado powiekszalo sie z kazda chwila o nowe dostawy z pobliskich ulic. Z trudem udalo mi sie dostac do zastepcy dyrektora i wymoc na nim obietnice, ze Henryk znajdzie sie w domu jeszcze przed zapadnieciem zmroku. Tak tez sie stalo, tyle ze - i to spadlo na mnie calkiem nieoczekiwanie - Henryk byl na mnie wsciekly! Jego zdaniem nie wolno mi bylo ponizyc sie i isc z prosba do takich lajdakow, jakimi byli ci z policji i z urzedu zatrudnienia. Byloby lepiej, gdyby cie wywieziono?! Nie powinno cie to obchodzic - odparl mrukliwie. - To mnie mieli wywiezc. Dlaczego wtracasz sie do nie swoich spraw... Wzruszylem ramionami. Jak mozna bylo klocic sie z szalencem? Wieczorem zapowiedziano przesuniecie godziny policyjnej na dwunasta w nocy, by rodziny "wysylanych do pracy" mialy dosc czasu, zeby przyniesc im koce, bielizne na zmiane oraz zywnosc na droge. Taka "wielkodusznosc" Niemcow byla naprawde wzruszajaca, zydowscy policjanci zas podkreslali ja, aby zdobyc nasze zaufanie. Znacznie pozniej mialem sie dowiedziec, ze tysiac zlapanych wtedy mezczyzn wywieziono z getta bezposrednio do obozu w Treblince, aby wyprobowac na nich skutecznosc swiezo wybudowanych komor gazowych i piecow krematoryjnych. I znow minal miesiac zupelnego spokoju, az do tego pamietnego wieczoru czerwcowej rzezi w getcie. Bylismy jak najdalsi od tego, aby podejrzewac, co mialo nastapic. Bylo goraco, wiec po kolacji podnieslismy zacieniajace rolety i otworzylismy szeroko okna, zeby pooddychac troche swiezym, wieczornym powietrzem. Samochod gestapo podjechal przed stojacy naprzeciwko dom w takim tempie i tak szybko padly strzaly ostrzegawcze, ze zanim udalo nam sie wstac od stolu i podbiec do okna, brama tego domu byla juz szeroko otwarta, a z jego wnetrza dobiegal wrzask SS-manow. Otwarte okna byly zaciemnione, jednakze dawalo sie wyczuc panujacy tam ruchliwy niepokoj, a wystraszone twarze wynurzaly sie z ciemnosci i znow szybko w niej znikaly. Swiatla zapalaly sie pietro za pietrem, w miare jak Niemcy wbiegali schodami na gore. Naprzeciwko nas mieszkala rodzina kupiecka, ktora dobrze znalismy z widzenia. Gdy i tam rozblyslo swiatlo i SS-mani w helmach, z gotowymi do strzalu karabinami maszynowymi wtargneli do pokoju, mieszkancy siedzieli, tak jak i my jeszcze przed chwila, przy stole, nie poruszajac sie z przerazenia. Dowodzacy oddzialem podoficer odebral to jako osobista obraze. Az odebralo mu mowe z oburzenia. Stal oniemialy, ogarniajac spojrzeniem siedzacych przy stole i dopiero po uplywie chwili wrzasnal rozzloszczony: -Wstawac! Podniesli sie tak szybko, jak tylko mogli, z wyjatkiem ojca rodziny, staruszka ze sparalizowanymi nogami. Podoficer kipial z wscieklosci. Zblizyl sie do stolu, oparl on obiema rekami, wbil sztywne spojrzenie w sparalizowanego i ponownie wrzasnal: -Wstawac! Stary czlowiek wsparl sie mocno na poreczach, podejmujac rozpaczliwe wysilki, lecz bez skutku. Nim zdazylismy zorientowac sie w sytuacji, Niemcy rzucili sie na niego, poderwali go z fotelem w gore, wyniesli na balkon i zrzucili z trzeciego pietra na ulice. Matka krzyknela, zaslaniajac sobie oczy. Ojciec odbiegl od okna daleko w glab pokoju. Halina pospieszyla ku niemu, a Regina objela matke ramieniem i powiedziala rozkazujacym tonem calkiem glosno i bardzo wyraznie: -Spokoj! Nie moglismy z Henrykiem oderwac sie od okna. Widzielismy starca, gdy wisial jeszcze przez sekunda w fotelu nad ulica, a pozniej, gdy z niego wypadl, uslyszelismy osobno uderzenie fotela o bruk i odglos chlasniecia ludzkiego ciala o plyty chodnikowe. Stalismy w bezruchu, niezdolni do cofniecia sie czy tez do odwrocenia wzroku od tego, co tam sie dzialo. Jednoczesnie SS-mani wyprowadzali juz para tuzinow mezczyzn na ulica. Wlaczyli reflektory samochodowe, zmusili zlapanych do ustawienia sie w ich swietle, wlaczyli silnik i kazali tym ludziom biec przed siebie w bialym kregu swiatla. Z okien domu slychac bylo spazmatyczne krzyki i w tym samym momencie oddano z samochodu serie strzalow z karabinu maszynowego. Biegnacy przed autem kolejno upadali, podrywani w gore kulami, przewracajac sie przez glowe lub krecac w kolo, jakby przekroczenie granicy zycia i smierci musialo byc zwiazane z wykonaniem niezwykle trudnego i zawilego skoku. Tylko jednemu z nich udalo sie wydostac z kregu swiatla. Biegl ze wszystkich sil i wydawalo nam sie, ze zdola dotrzec do najblizszej przecznicy. Jednakze samochod mial przygotowany na taka sytuacje wysoko umocowany ruchomy reflektor. Wlaczono go, wyszukano uciekiniera, padly strzaly i on tez podskoczyl do gory: uniosl rece nad glowa, wygial sie w skoku do tylu i upadl na plecy. SS-mani wsiedli do samochodu i ruszyli do przodu, przejezdzajac przez zwloki, na ktorych pojazd nieznacznie sie zatrzasl, jak na jakichs malych wybojach. Tej nocy zastrzelono w getcie stu mezczyzn, jednakze akcja ta nie wywarla juz na nikim tak silnego wrazenia jak poprzednia. Sklepy i kawiarnie nastepnego dnia byly otwarte normalnie. Ludzie interesowali sie poza tym czyms innym: codziennym zajeciem Niemcow stalo sie teraz filmowanie. Dlaczego? Wbiegali do restauracji, rozkazywali kelnerom zastawiac stoly najlepszym jedzeniem i trunkami, ludziom w lokalu kazali usmiechac sie, jesc i pic, a widowisko to utrwalali na tasmie. Filmowali w kinie "Femina" na Lesznie wystawiane tam operetki i raz w tygodniu odbywajace sie rowniez tam koncerty symfoniczne pod batuta Mariana Neuteicha. Przewodniczacemu Gminy Zydowskiej polecili wydanie wystawnego przyjecia i zaproszenie na nie wszystkich wazniejszych osobistosci getta, po czym i to przyjecie sfilmowano. Pewnego dnia spedzono grupe mezczyzn i kobiet do lazni, kazano im rozebrac sie do naga i myc we wspolnym pomieszczeniu, a i te dziwna scene dokladnie filmowano. Dopiero znacznie pozniej dowiedzialem sie, ze filmy te przeznaczone byly dla Niemcow w Rzeszy oraz dla zagranicy. Mialy one zadac klam niepokojacym plotkom, w razie gdyby w przeddzien likwidacji getta jakiekolwiek wiadomosci przeciekly na zewnatrz. Mialy one swiadczyc o tym, ze Zydzi dobrze sie mieli w Warszawie, ze sa pozbawieni moralnosci i niegodni szacunku, skoro mezczyzni i kobiety kapia sie wspolnie, bezwstydnie obnazajac sie jedni na oczach drugich. Mniej wiecej w tym samym czasie, coraz czesciej, zaczynaly krazyc po getcie rozne coraz bardziej niepokojace wiesci. Byly jak zwykle pozbawione zrodel i nie udalo sie znalezc ich autora albo kogos, kto moglby potwierdzic, ze oparte sa na prawdziwych zdarzeniach. Mimo to uchodzily za sprawdzone. Po prostu pewnego dnia zaczynano opowiadac o tym, jak straszne, na przyklad, sa warunki zycia w getcie lodzkim, gdzie zmuszono Zydow do wprowadzenia w obieg ich wlasnych, zelaznych pieniedzy, za ktore nic poza gettem nie mogli kupic i teraz tysiacami umierali z glodu. Niektorych takie wiadomosci chwytaly za serce, inni zas sluchali tego jednym, a wypuszczali drugim uchem. Po dluzszym czasie przestano mowic o Lodzi, a zaczeto o Lublinie i Tarnowie, gdzie podobno wytruto Zydow gazem, w co zreszta nikt nie chcial uwierzyc. Bardziej wiarygodna wydawala sie plotka o tym, ze getta zydowskie w Polsce mialy ograniczyc sie do czterech wielkich skupisk w Warszawie, Lublinie, Krakowie i Radomiu. Potem na odmiane zaczynano gadac o przeniesieniu Getta Warszawskiego na wschod, w transportach po szesc tysiecy ludzi dziennie. Zdaniem niektorych za przeprowadzenie tej akcji zabrano by sie juz dawno, gdyby nie tajemnicza konferencja w zarzadzie Gminy, podczas ktorej udalo sie przekonac gestapo - z pewnoscia za pomoca lapowki - aby z naszego przesiedlenia zrezygnowalo. 18 czerwca, w sobote, mielismy z Goldfederem w kawiarni "Pod Fontanna" przy ulicy Leszno wziac udzial w koncercie na rzecz znanego pianisty Leona Borunskiego, laureata Konkursu Chopinowskiego, ktory chory na gruzlice i bez srodkow do zycia przebywal w getcie otwockim. Ogrodek kawiarniany byl przepelniony. Zebralo sie blisko czterysta osob elity i pseudoelity towarzyskiej. Poprzedniej "imprezy masowej" nikt juz tu nie wspominal, a jesli wsrod ludzi panowalo poruszenie, to tylko z calkiem prozaicznego powodu: eleganckie damy z plutokracji i wytworni parweniusze byli niezwykle ciekawi, czy pani L. przywita sie dzis z pania K. Obydwie panie angazowaly sie w dzialalnosc dobroczynna. Aktywnie braly udzial w akcjach komitetow, ktore powstaly w wielu co bogatszych domach i mialy na celu pomaganie biednym. Taka dzialalnosc byla o tyle przyjemna, ze uruchamiano ja za pomoca czestych balow, na ktorych tanczono, zabawiano sie i pito, a osiagniete przy tym zyski przeznaczano na cele dobroczynne. Powodem nieporozumien pomiedzy dwiema damami bylo wydarzenie, ktore nastapilo przed kilkoma dniami w "Sztuce". Obydwie kobiety byly bardzo ladne, kazda na swoj sposob. Nienawidzily sie z calego serca i staraly sie odbic sobie nawzajem adoratorow, posrod ktorych do najatrakcyjniejszych nalezal Maurycy Kohn gestapowski agent i wlasciciel linii tramwajowej, czlowiek o interesujacej, wrazliwej twarzy aktora. Tego wieczoru w "Sztuce" swietnie sie obie bawily. Siedzialy przy barze, kazda z nich wsrod malego kregu swoich wielbicieli, i staraly sie nawzajem przelicytowac w wyborze najbardziej wyszukanych alkoholi i snobistycznych przebojow, granych na zamowienie przy stolikach przez akordeoniste orkiestry jazzowej. Pierwsza wyszla pani L., nie wiedzac, ze idaca ulica, obrzmiala z glodu kobieta upadla i zmarla w tym czasie bezposrednio przed drzwiami baru. Oslepiona swiatlem pani L., wychodzac, potknela sie o zwloki. Gdy dojrzala trupa, wpadla w szok i nie mogla sie uspokoic. Zupelnie inaczej postapila pani K., ktora zdolano tymczasem o calym zdarzeniu powiadomic. Gdy stanela w drzwiach, wyrwal sie jej okrzyk zgrozy, jednak natychmiast, jakby ogarnieta glebokim wspolczuciem, podeszla do zmarlej, wyjela z torebki piecset zlotych i podala je idacemu za nia Kohnowi ze slowami: Prosze, niech pan wyswiadczy mi przysluge i zadba o to, by zostala pochowana. Jedna z kobiet z jej towarzystwa szepnela, tak by wszyscy mogli uslyszec: Aniol, jak zawsze! Pani L. nie mogla tego pani K. wybaczyc. Nazwala ja nastepnego dnia "podlym babskiem" i oswiadczyla, ze nie zamierza nigdy wiecej jej sie klaniac. Dzis mialy obie pojawic sie w kawiarni "Pod Fontanna", a zlota mlodziez getta ciekawa oczekiwala w napieciu, jak to bedzie z tym powitaniem. Pierwsza czesc koncertu dobiegla juz konca i wyszlismy z Goldfederem na ulice, by wypalic w spokoju papierosa. Wystepowalismy razem juz przez caly rok i bardzo sie zaprzyjaznilismy. Dzis nie ma juz i jego, choc mial pozornie wieksze szanse na przezycie niz ja! Byl zarowno wybitnym pianista, jak tez i prawnikiem. Ukonczyl konserwatorium i prawo, jednakze byl nadmiernie wymagajacy w stosunku do siebie i doszedl do wniosku, ze nie uda mu sie zostac pianista najwyzszej klasy, wiec podjal prace jako adwokat, by pozniej, w czasie wojny, znow byc pianista. Byl, dzieki swej inteligencji, swemu osobistemu urokowi i wytwornosci, niezwykle popularny i lubiany w przedwojennej Warszawie. Udalo mu sie pozniej uciec z getta i przezyc dwa lata u pisarza Gabriela Karskiego, ktory go u siebie ukryl. Na tydzien przed wkroczeniem armii radzieckiej zostal zastrzelony przez Niemcow w malenkim miasteczku w poblizu zniszczonej Warszawy. Palilismy papierosy, gawedzilismy i czulismy sie z kazdym nastepnym oddechem mniej zmeczeni. Dzien byl tak piekny! Slonce zniknelo juz za domami i tylko od dachow i okien wyzszych pieter odbijal sie blask purpury. Intensywny blekit nieba stygnal w wyblakly blekit porysowany kreskami jaskolczych lotow. Tlum na ulicach przerzedzal sie i sprawial wrazenie mniej brudnego i nieszczesliwego, gdy poruszal sie zatopiony w rozowopurowym i zlotawym blasku tego wieczoru. W pewnym momencie wypatrzylismy Kramsztyka, ktory szedl w naszym kierunku. Ucieszylismy sie obaj. Chcielismy wprowadzic go jakos na druga czesc koncertu: obiecal namalowac moj portret i chcialem z nim jeszcze na ten temat porozmawiac. Nie dal sie nam jednak namowic. Byl przygaszony i ogarniety najczarniejszymi myslami. Przed chwila dowiedzial sie ze sprawdzonego zrodla, ze nie uda sie tym razem uniknac czekajacego nas wysiedlenia z getta: po drugiej stronie muru podjelo sluzbe i przygotowywalo sie juz do akcji niemieckie "Yernichtungskommando" (Oddzial Zaglady). 8 Zagrozone mrowisko W tym czasie podejmowalismy z Goldfederem starania, aby urzadzic koncert poludniowy w rocznice, istnienia naszego duetu. Mialby sie odbyc w ogrodku kawiarni "Sztuka" w sobota, 25 lipca 1942 roku. Bylismy dobrej mysli. Zalezalo nam bardzo na tym koncercie i wlozylismy w jego przygotowanie wiele trudu. Teraz, w przeddzien, nie moglismy wprost uwierzyc, by koncert ten mial sie nie odbyc. Wierzylismy, ze i tym razem pogloski o wysiedleniu okaza sie bezpodstawne. W niedziela, 19 lipca wystepowalem jeszcze w ogrodku jednej z kawiarn przy Nowolipkach, nie przeczuwajac nawet, ze moze to byc moj ostatni koncert w getcie. Ogrodek wypelniony byl po brzegi, lecz panowal raczej smutny nastroj.Po wystepie zajrzalem do "Sztuki". Byla pozna pora i nikogo juz w lokalu nie bylo. Tylko pracownicy krecili sie to tu, to tam, by dokonczyc swych codziennych obowiazkow. Przysiadlem sie na chwile do szefa baru. Byl zdruzgotany i wydawal polecenia bez przekonania, raczej dla zachowania pozorow. -Czy przygotowujecie juz pomieszczenie na nasz sobotni koncert? - zagadnalem go. Spojrzal na mnie, jakby nie wiedzial, o czym mowie, a na jego twarzy odmalowalo sie ironiczne wspolczucie dla mojej niewiedzy o decyzjach, ktore juz dawno przypieczetowaly nagly zwrot w losach getta. Sadzi pan naprawde, ze w sobote bedziemy jeszcze przy zyciu? - spytal z naciskiem, pochylajac sie w moim kierunku nad stolem. Jestem tego pewny! - odpowiedzialem. I jakby moja odpowiedz otwierala przed nim nowe perspektywy ratunku i jego los mial zalezec ode mnie, chwycil mnie za reke i powiedzial plomiennie: -Jesli bedziemy jeszcze zyc, moze pan tu w sobote na moj rachunek zjesc kolacje, jaka pan tylko bedzie chcial, i... - tu zawahal sie przez chwile, lecz zdecydowal sie najwidoczniej pojsc na calosc i kontynuowal -... i moze pan zamawiac na moj rachunek najlepsze trunki, jakie sa w piwnicy "Sztuki", i tez tyle, ile pan tylko bedzie chcial! Wedlug poglosek akcja wysiedlenia miala sie rozpoczac w nocy z niedzieli na poniedzialek. Noc przeszla jednak spokojnie, a w poniedzialek rano ludzie znow byli w dobrym nastroju. A moze to znowu plotki? Jednakze wieczorem wybuchla panika: wedlug najnowszych informacji akcja miala sie rozpoczac tej nocy od wysiedlenia malego getta - tym razem z cala pewnoscia. Przez most, ktory Niemcy zbudowali nad ulica Chlodna, by zabrac nam ostatnia mozliwosc kontaktu z "dzielnica aryjska", rozpoczely wedrowke z malego do duzego getta podekscytowane tlumy ludzi z tobolkami, olbrzymimi kuframi oraz z dziecmi na rekach, starajac sie zdazyc uciec z zagrozonej dzielnicy jeszcze przed nastaniem godziny policyjnej. Pozostalismy, zgodnie z naszym fatalistycznym nastawieniem, na miejscu. Poznym wieczorem sasiedzi dostali wiadomosc z komisariatu polskiej policji, ze zarzadzono alarm. Wiec jednak szykowalo sie cos niedobrego. Nie zmruzylem oka do czwartej nad ranem, czuwalem przy otwartym oknie, ale i ta noc minela spokojnie. We wtorek poszedlem z Goldfederem do Gminy. Ciagle nie tracilismy jeszcze nadziei, ze wszystko jakos sie ulozy. Chcielismy stamtad uzyskac oficjalna informacje o dotyczacych getta zamiarach Niemcow na najblizsze dni. Bylismy juz blisko budynku, gdy minal nas samochod z otwartym dachem, w ktorym siedzial otoczony zandarmami, blady i z gola glowa, szef wydzialu zdrowia w Gminie, pulkownik Kon. Jednoczesnie, jak dowiedzielismy sie chwile pozniej, zaaresztowano wielu innych urzednikow Gminy. Rozpoczely sie ostre uliczne lapanki. Tego samego dnia doszlo po poludniu do incydentu, ktory wstrzasnal cala Warszawa po obu stronach muru: znany polski chirurg, znakomitosc w swojej dziedzinie, doktor Raszeja, profesor Uniwersytetu Poznanskiego, zostal poproszony do getta w celu przeprowadzenia ciezkiej operacji. Jak zwykle w takich przypadkach otrzymal przy wejsciu od komendantury niemieckiej policji przepustke, ale gdy byl juz na miejscu i przystepowal do zabiegu, do mieszkania wtargneli SS-mani, zastrzelili lezacego w narkozie na stole operacyjnym pacjenta, nastepnie chirurga i w koncu wszystkich przebywajacych w domu lokatorow. W srode, 22 lipca, poszedlem do miasta okolo dziesiatej rano. Nastroj panujacy na ulicy nie byl tak pelen napiecia jak poprzedniego wieczoru. Krazyla bowiem uspokajajaca plotka, ze zaaresztowani urzednicy Gminy zostali znowu wypuszczeni na wolnosc. Tymczasem Niemcy nie mieli jednak zamiaru nas wysiedlac, gdyz w takich przypadkach, jak slyszelismy z prowincji, gdzie dawno juz wysiedlono o wiele mniejsze skupiska Zydow, zaczynano zawsze od rozwiazywania Gmin. Byla jedenasta, gdy bylem przy moscie nad Chlodna. Pograzony w myslach zblizylem sie tam, nie zauwazywszy, ze ludzie na moscie zatrzymywali sie, pokazywali sobie cos palcami i wzburzeni szybko sie rozchodzili. Mialem wlasnie wejsc na schody drewnianego luku, gdy zlapal mnie za ramie jeden z dawno niewidzianych znajomych. Co pan tu robi? - byl bardzo poruszony i gdy mowil, jego dolna warga drzala na ksztalt zajeczego pyszczka. - Niech pan wraca natychmiast do domu! Co sie dzieje? Za godzine zacznie sie akcja. Nie moze byc! -Nie moze? - zachichotal nerwowo, z gorycza. Odwrocil mnie ku poreczy i wskazal reka wzdluz Chlodnej. - Niech pan sam spojrzy! Chlodna maszerowal oddzial zolnierzy w zoltych, nieznanych mi mundurach, prowadzony przez niemieckiego podoficera. Co pare krokow oddzial przystawal i jeden z zolnierzy ustawial sie przy otaczajacym nas murze. -Ukraincy... Jestesmy otoczeni! - Slowo to wyszlochal raczej, niz je wymowil, i zbiegl bez pozegnania po schodach. O dwunastej rozpoczeto oproznianie domow starcow i inwalidow oraz nocnych schronisk, w ktorych osiedlili sie stloczeni w warszawskim getcie Zydzi z okolic Warszawy, a takze ci, ktorzy zostali przesiedleni tu z Niemiec, Czechoslowacji, Rumunii i Wegier. Juz po poludniu wisialy w miescie plakaty, ktore obwieszczaly rozpoczecie przesiedlania na wschod wszystkich niezdolnych do pracy Zydow. Kazdemu wolno bylo zabrac dwadziescia kilogramow bagazu, zapas jedzenia na dwa dni i bizuterie. Zdolni do pracy mieli byc skoszarowani na miejscu i wysylani do pracy w miejscowych fabrykach niemieckich. Nie podlegali temu tylko pracownicy zydowskich organizacji spolecznych oraz Gminy. Pierwszy raz obwieszczenie nie nosilo podpisu przewodniczacego Gminy - inzynier Czerniakow popelnil samobojstwo przez polkniecie cyjanku potasu. Tak wiec rozpoczelo sie najgorsze - wysiedlenie polmilionowej dzielnicy miasta, pozorny absurd, w ktory nikt nie mogl uwierzyc. W pierwszych dniach przeprowadzano akcje na zasadach loterii. Otaczano domy jak popadlo, raz w tej, raz w innej czesci getta. Jednym gwizdkiem spedzano mieszkancow na podworze i ladowano wszystkich bez wyjatku, niezaleznie od plci i wieku, poczawszy od niemowlat, a skonczywszy na starcach, na furmanki i transportowano ich na Umschlagplatz. Tam upychano ofiary do wagonow i wysylano w nieznane. W tych pierwszych dniach akcje przeprowadzala wylacznie policja zydowska z trzema siepaczami na czele: pulkownikiem Szerynskim oraz kapitanami Lejkinem i Ehrlichem. Byli oni nie mniej grozni i bezlitosni niz Niemcy, a moze nawet bardziej jeszcze nikczemni niz oni: gdy znajdowali ludzi, ktorzy zamiast zejsc na dziedziniec gdzies sie ukryli, dawali sie latwo przekupic, ale tylko pieniedzmi. Lzy, blaganie, a nawet rozpaczliwe krzyki dzieci nie mogly ich poruszyc. Poniewaz sklepy byly zamkniete i getto zostalo odciete od jakichkolwiek dostaw zywnosci, juz po kilku dniach zaczal sie szerzyc glod, tym razem ogolny. Nie byl to jednak nasz najwazniejszy problem, teraz chodzilo bowiem o cos wazniejszego niz glod - chodzilo o zdobycie zaswiadczen pracy. Gdy chce przyblizyc obraz naszego zycia w tych pelnych grozy dniach i godzinach, narzuca mi sie jedno tylko porownanie: z zagrozonym mrowiskiem. Gdy brutalna noga bezmyslnego glupca rozpoczyna niszczenie budowli tych owadow, mrowki rozbiegaja sie we wszystkie strony i krzataja, szukajac drog oraz mozliwosci ratunku. Ogluszone nagloscia ataku albo zajete ratowaniem swojego potomstwa i dobytku, kreca sie w kolo jak pod wplywem trucizny i zamiast uciekac spoza jej zasiegu, wracaja tymi samymi drogami, z powrotem, do tych samych miejsc i nie bedac w stanie opuscic smiercionosnego kola, gina. Tak i my... Ten straszny dla nas okres byl czasem wspanialych interesow dla Niemcow. Niemieckie firmy wyrastaly w getcie jak grzyby po deszczu i kazda z nich gotowa byla wystawic zaswiadczenie o pracy, oczywiscie za odpowiednia sume, siegajaca tysiecy. Lecz wysokosc tych sum nikogo nie odstraszala. Przed firmami staly kolejki, ktore przed biurami naprawde waznych i wielkich fabryk, jak "Toebbens" czy "Schultz", urastaly do ogromnych rozmiarow. Ci, ktorzy szczesliwie zdobyli zaswiadczenia pracy, przyczepiali sobie do ubran male kartoniki z nazwa organizacji, w ktorej mieli ponoc pracowac. Wierzyli, ze to ochroni ich przed wysiedleniem. Moglem z latwoscia wejsc w posiadanie takiego zaswiadczenia, lecz znow, tak jak to juz bylo w przypadku szczepionki przeciw tyfusowi, tylko dla mnie samego. Nikt z moich znajomych, nawet tych z najlepszymi kontaktami, nie chcial slyszec o wystawieniu zaswiadczen dla calej rodziny. Szesc bezplatnych zaswiadczen to bylo rzeczywiscie duzo, a nie moglem sobie pozwolic na zaplacenie za nie najnizszej nawet ceny. Zarabialem z dnia na dzien, a to, co zarabialem, przejadalismy. Poczatek akcji w getcie zaskoczyl mnie z kilkuset zlotymi w kieszeni. Bylem zalamany w obliczu mojej bezsilnosci, zwlaszcza ze obserwowalem, jak moi bogatsi znajomi z latwoscia zabezpieczali swoje rodziny. Zaniedbany, nieogolony i bez kesa strawy biegalem od rana do wieczora od jednej firmy do drugiej, zebrzac o litosc. Dopiero po szesciu dniach, po wykorzystaniu wszystkich wplywow i znajomosci, udalo mi sie jakos zdobyc te zaswiadczenia. Gdzies na tydzien przed rozpoczeciem akcji spotkalem ostatni raz Romana Kramsztyka. Byl wychudzony i z trudem staral sie ukryc zdenerwowanie. Ucieszyl sie, gdy mnie zobaczyl. Nie jest pan na tournee? - probowal zartowac. Nie - odpowiedzialem krotko. Nie bylem w nastroju do zartow. Postawilem pytanie, ktore wowczas wszyscy sobie nawzajem zadawali: Jak pan mysli? Wysiedla nas wszystkich? Nie odpowiedzial, lecz zauwazyl wymijajaco: Zle pan wyglada! - spojrzal na mnie ze wspolczuciem. - Bierze pan to wszystko sobie za bardzo do serca. A jak mozna inaczej? - wzruszylem ramionami. Usmiechnal sie, zapalil papierosa, milczal przez chwile i po wiedzial: Zobaczy pan, pewnego pieknego dnia wszystko to sie skonczy, bo... - zatoczyl krag ramionami - bo to nie ma przeciez zadnego sensu... Powiedzial to z zabawnym, troche bezradnym przekonaniem, jak gdyby bezsens wydarzen stanowic mogl sam w sobie wystarczajacy argument, zeby zmienic ich bieg. Ale nie zmienil. A zaczelo byc nawet jeszcze gorzej, gdy w nastepnych dniach do akcji wciagnieto Litwinow i Ukraincow. Byli podobnie przekupni jak policja zydowska, ale w inny sposob. Brali lapowki, ale gdy tylko je otrzymali, mordowali ludzi, od ktorych wzieli pieniadze. Mordowali szczegolnie chetnie: dla sportu lub by ulatwic sobie prace, dla treningu w strzelaniu albo po prostu dla rozrywki. Zabijali dzieci na oczach matek i bawili sie, widzac ich rozpacz. Strzelali do ludzi w brzuch, by obserwowac, jak sie mecza, lub kilku z nich rzucalo z pewnej odleglosci granaty w kierunku ustawionych w rzedy ofiar, by sprawdzic, kto lepiej trafia. W kazdej wojnie wyplywaja na powierzchnie grupy narodowosciowe, ktore sa zbyt tchorzliwe, by walczyc otwarcie, i zbyt nedzne, by odgrywac jakakolwiek samodzielna role polityczna, wystarczajaco zas niemoralne, by przyjac role platnych katow przy jednym z walczacych mocarstw. W tej wojnie taka role odgrywali faszysci ukrainscy i litewscy. W tymze czasie zasluzony koniec spotkal agentow gestapowskich - Kohna i Hellera. Nie zabezpieczyli sie wystarczajaco sprytnie albo byli zbyt oszczedni. Oplacili tylko jedna z dwoch warszawskich central SS, a pech chcial, ze wpadli w rece ludzi wlasnie tej drugiej. Przedlozone legitymacje wystawione przez konkurencyjny oddzial SS wprowadzily rywali w jeszcze wieksza wscieklosc. Nie ograniczyli sie do zastrzelenia Kohna i Hellera, lecz polecili sciagnac smieciarka i na niej, wsrod smieci i odpadkow, obaj potentaci odbyli ostatnia podroz przez getto, do masowego grobu. Ukraincy i Litwini przestali zwracac uwaga na dokumenty pracy. Caly moj szesciodniowy wysilek, zwiazany z ich zdobyciem, byl zniweczony. Trzeba bylo pracowac naprawde. Jak nalezalo sie do tego zabrac? Stracilem resztki otuchy. Lezalem calymi dniami w lozku, nasluchujac halasow dobiegajacych z ulicy. Kazdy stukot kol po bruku wzbudzal we mnie paniczny strach. Byly to wozy, ktore wiozly ludzi na Umschlagplatz - inne teraz przez getto nie jezdzily - a kazdy z tych wozow mogl zatrzymac sie przed naszym domem i w kazdej chwili mogl zabrzmiec na dziedzincu gwizd. Wyskakiwalem z lozka, podbiegalem do okna, po czym kladlem sie z powrotem do lozka. I znowu podbiegalem do okna. Z calej naszej rodziny tylko ja zachowywalem sie tak sromotnie slabo. Moze wlasnie dlatego, ze tylko ja sam - ze wzgladu na moja popularnosc - moglem nas jeszcze jakos uratowac i odczuwalem presje, spoczywajacej na mnie odpowiedzialnosci. Rodzice i rodzenstwo wiedzieli, ze sa bezsilni. Koncentrowali caly swoj wysilek na tym, zeby sie opanowac i podtrzymywac zludzenie normalnego zycia. Ojciec gral od rana do wieczora na skrzypcach, Henryk studiowal, Regina i Halina czytaly, a matka cerowala nasza bielizna. I tym razem znowu Niemcy wpadli na nowy pomysl, jak ulatwic sobie zadanie. Na murach miasta pojawily sie obwieszczenia, ktore zawiadamialy o tym, ze wszyscy, ktorzy wraz z rodzinami zglosza sie dobrowolnie na Umschlagplatz do wyjazdu, otrzymaja bochenek chleba i kilogram marmolady na osoba i ze rodziny ochotnikow nie beda rozdzielane. Rozpoczal sie masowy naplyw ochotnikow, zarowno pod wplywem glodu, jak tez w nadziei na wspolne przejscie przez nieznane i ciezkie drogi losu. Nieoczekiwanie przyszedl nam z pomoca Goldfeder. Mial mozliwosc umieszczenia pewnej liczby ludzi na miejscu zbiorki przy Umschlagplatzu, gdzie sortowano meble i rzeczy z mieszkan wywiezionych juz Zydow. Ulokowal mnie tam razem z ojcem i Henrykiem, a nam udalo sie pozniej sciagnac siostry z matka, ktora nie pracowala razem z nami, lecz zajmowala sie naszym nowym gospodarstwem domowym w budynku, gdzie zostalismy zakwaterowani. Gospodarowanie to bylo dosc skromne: kazde z nas otrzymywalo codziennie pol bochenka chleba oraz cwierc litra zupy i chodzilo tylko o to, by umiejetnie regulowac dawki jedzenia, zeby oszukac glod, jak tylko sie dawalo najlepiej. Byla to moja pierwsza praca u Niemcow. Od rana do wieczora dzwigalem meble, lustra, dywany, bielizna osobista i poscielowa lub tez ubrania - razciy, ktore jeszcze kilka dni temu do kogos nalezaly, nadawaly indywidualne oblicze jakiemus wnetrzu, zamieszkanemu przez ludzi z dobrym smakiem lub bez, zamoznych czy biednych, dobrych badz zlych. Teraz byly to rzeczy niczyje, zle traktowane i tylko czasem, gdy przenosilem narecze bielizny, unosil sie z nich delikatny, slaby jak wspomnienie zapach czyichs ulubionych perfum czy tez pojawialy sie przez sekunda kolorowe monogramy na bialym tle. Wtedy zreszta nie mialem czasu nad tym sie zastanawiac. Kazda chwila zamyslenia czy nieuwagi pociagala za soba bolesne uderzenia gumowej palki lub kopniecie podkutym butem zandarma, a mogla kosztowac nawet zycie, jak tych mlodych ludzi, ktorych rozstrzelano na miejscu za to, ze upuscili i rozbili lustro salonowe. 2 sierpnia rano zarzadzono, by pozostali w malym getcie Zydzi opuscili je do godziny szostej wieczorem. Udalo mi sie dostac wolne i za pomoca recznego wozka, co wymagalo sporego wysilku, przewiozlem z naszego mieszkania na Sliskiej do koszar troche bielizny osobistej, poscieli, moje kompozycje, zbior krytyk z koncertow i recenzji z dorobku kompozytorskiego, a takze skrzypce ojca. Byl to nasz caly dobytek. Kilka dni pozniej, chyba 5 sierpnia, udalo mi sie wyrwac na krotko z pracy i szedlem ulica Gesia, gdy przypadkowo stalem sie swiadkiem wymarszu Janusza Korczaka i jego sierot z getta. Na ten poranek zaplanowano, zgodnie z rozkazem, oproznienie prowadzonego przez Korczaka zydowskiego sierocinca. Dzieci mialy zostac wywiezione same, jemu zas dawano szansa uratowania sie i tylko z trudem udalo mu sie przekonac Niemcow, by zezwolili mu towarzyszyc dzieciom. Spedzil z nimi dlugie lata swojego zycia i teraz, w ich ostatniej drodze, nie chcial ich pozostawiac samych. Chcial im te droga ulatwic. Wytlumaczyl sierotom, ze maja powod do radosci, bo jada na wies. Nareszcie moga zamienic wstretne, duszne mury na laki porosniete kwiatami, na zrodla, w ktorych bedzie mozna sie kapac, na lasy, gdzie jest tak wiele jagod i grzybow. Zarzadzil, by ubraly sie swiatecznie i tak ladnie wystrojone, w radosnym nastroju ustawily sie parami na dziedzincu. Mala kolumna prowadzil SS-man, ktory jak kazdy Niemiec kochal dzieci, a szczegolnie te, ktore mial wkrotce wyprawic na tamten swiat. Wyjatkowo spodobal mu sie dwunastoletni chlopiec - skrzypek, ktory niosl swoj instrument pod pacha. Rozkazal mu wyjsc na czolo pochodu dzieci i grac. Tak tez ruszyli w droga. Gdy spotkalem ich na Gesiej, dzieci, idac, spiewaly chorem, rozpromienione, maly muzyk im przygrywal, a Korczak niosl na rekach dwoje najmlodszych, takze usmiechnietych, i opowiadal im cos zabawnego. Z pewnoscia jeszcze w komorze gazowej, gdy gaz dlawil juz dzieciece krtanie, a strach zajmowal w sercach sierot miejsce radosci i nadziei, Stary Doktor ostatnim wysilkiem szeptal im: -To nic, dzieci! To nic... - by przynajmniej swym malym podopiecznym zaoszczedzic strachu przed przejsciem z zycia do smierci. 16 sierpnia 1942 roku przyszla w koncu kolej i na nas. Na miejscu zbiorki przeprowadzono selekcje i tylko Henryk oraz Halina zostali uznani za nadal zdolnych do pracy. Ojcu, Reginie i mnie polecono powrocic do koszar, a gdy tam przyszlismy, budynek obstawiono i rozlegl sie gwizd. Nie oplacalo sie dalej walczyc. Zrobilem wszystko, co moglem, by uratowac moich najblizszych i siebie. Ratunek byl mimo to najwidoczniej niemozliwy. Moze przynajmniej lepiej powiedzie sie Henrykowi i Halinie... Ubieralismy sie, podczas gdy z dziedzinca dobiegaly krzyki i zmuszajace do pospiechu strzaly. Matka spakowala w tobolek, co bylo pod reka, i zeszlismy po schodach. 9 Umschlagplatz Plac przeladunkowy znajdowal sie na skraju getta. Otoczony siecia brudnych ulic, uliczek i zaulkow, przed wojna skrywal, mimo swojego obskurnego wygladu, wielkie skarby. Bocznym torem sprowadzano tu z calego swiata transporty towarow, o ktore targowali sie kupcy zydowscy i w ktore pozniej, z magazynow na Nalewkach i w Pasazu Simona, zaopatrywano warszawskie sklepy. Plac mial ksztalt olbrzymiego kregu, czesciowo ograniczonego przez domy, a czesciowo ogrodzonego plotem. Wychodzilo nan kilka bocznych uliczek laczacych go w dogodny sposob z miastem. Wyloty ulic byly zamkniete, a jego powierzchnia mogla teraz pomiescic do osmiu tysiecy ludzi.Gdy znalezlismy sie na placu, bylo jeszcze calkiem pusto. Ludzie biegali tam i z powrotem w bezskutecznym poszukiwaniu wody. Byl wspanialy, goracy dzien poznego lata. Niebo bylo niebieskoszare, jakby mialo przeobrazic sie w popiol pod wplywem zaru bijacego od ubitej ziemi i oslepiajacych scian domow, a piekace slonce wyciskalo z umeczonych cial ostatnie krople potu. U wylotu jednej z ulic nie bylo nikogo. Wszyscy obchodzili to miejsce z daleka, nie zatrzymujac sie i spogladajac na nie ze zgroza. Lezaly tam ciala tych, ktorych wczoraj zamordowano za popelnienie jakiegos wykroczenia, moze nawet za probe ucieczki. Wsrod trupow mezczyzn lezaly tez zwloki mlodej kobiety i dwoch dziewczynek z calkowicie zmasakrowanymi czaszkami. Pokazywano sobie nawzajem noszacy wyrazne slady krwi i odpryskow mozgu mur, pod ktorym lezaly ciala. Dzieci zamordowano ulubiona niemiecka metoda: schwycono je za nogi i z rozmachem roztrzaskano ich glowy o sciane. Po zwlokach i plackach zakrzeplej krwi spacerowaly wielkie, czarne muchy i wyraznie bylo widac, jak rozkladajace sie ciala puchly w upale. Usadowiwszy sie calkiem znosnie, czekalismy na pociag. Matka przysiadla na tobolku z rzeczami, Regina przykucnela obok niej na ziemi, ja stalem, a ojciec chodzil nerwowo z zalozonymi z tylu rekami, cztery kroki w jedna i cztery w druga strone. Dopiero teraz, w oslepiajacym swietle slonca, gdy utracilo sens zawracanie sobie glowy jakimis iluzorycznymi planami ratunku, mialem troche czasu, by przyjrzec sie mojej matce dokladniej. Mimo jej, wydawaloby sie, calkowitego opanowania wygladala niedobrze. Jej niegdys piekne, zawsze zadbane wlosy, ktorych niedawno jeszcze prawie wcale nie pokrywala siwizna, spadaly teraz szarymi pasmami na umeczona, pokryta zmarszczkami twarz. Czarne, blyszczace oczy byly teraz jakby od srodka przygasle, od prawej skroni zas przebiegal co chwile przez policzek do kacika ust nerwowy skurcz, ktorego nigdy przedtem u niej nie zauwazylem, a ktory zdradzal, jak bardzo byla przejeta tym, co sie wokol nas dzialo. Regina plakala, zaslaniajac sobie rekami twarz, a lzy splywaly jej przez palce. Przed bramy placu zajezdzaly co pewien czas wozy i spedzano tu tlumy przeznaczonych na wysiedlenie ludzi. Przybysze ci nie skrywali swojej desperacji: mezczyzni mowili podniesionymi glosami, a kobiety, ktorym odebrano dzieci, szlochaly i histerycznie lkaly. Jednakze juz po chwili zaczynal i na nich dzialac panujacy na Umschlagplatzu nastroj apatii i otepienia. Przycichali i tylko tu i owdzie wybuchala na krotko panika, gdy jakiemus przechodzacemu SS-manowi przychodzilo do glowy strzelic do kogos, kto nie dosc szybko zszedl mu z drogi lub tez jego twarz nie wyrazala wystarczajacej pokory. Niedaleko od nas siedziala na ziemi mloda kobieta. Jej suknia byla podarta, a wlosy potargane, jakby przed chwila stoczyla z kims walke. Siedziala teraz spokojnie z kamienna twarza i oczami utkwionymi w jakis punkt w przestrzeni. Rozpostartymi palcami trzymala sie za gardlo i wykrzykiwala od czasu do czasu z monotonna regularnoscia pytanie: -Po co ja je udusilam? Stojacy obok niej mlody mezczyzna, z pewnoscia jej maz, probowal ja uspokajac i cichutko o czyms przekonac, lecz zdawalo sie to nie docierac do jej swiadomosci. Wsrod przypedzonych na plac widzielismy coraz wiecej znajomych. Podchodzili do nas, pozdrawiali i z przyzwyczajenia probowali podejmowac rozmowe, ale niezbyt dluga, bo juz po chwili urywala sie. Odchodzili na bok, by w samotnosci opanowac swoj niepokoj. Slonce stalo coraz wyzej i wyzej, przypiekalo jeszcze goracej i coraz dotkliwiej doskwieraly nam glod i pragnienie. Ostatnia porcje, zupy z chlebem jedlismy poprzedniego wieczoru. Nie dawalo sie usiedziec na jednym miejscu i postanowilem pochodzic po placu. Moze tak bedzie lepiej? Wraz z naplywem ludzi stawalo sie coraz ciasniej i trzeba bylo omijac grupy stojacych i lezacych. Wszyscy rozmawiali na ten sam temat: dokad nas zabiora i czy naprawde, do pracy, jak probowala wszystkim wmowic zydowska policja. W ktoryms miejscu, na placu, rozlozona byla na ziemi grupa staruszkow - kobiet i mezczyzn, z pewnoscia wywiezionych z jednego z domow starcow. Byli przerazliwie wychudzeni, wyczerpani glodem i upalem - najwyrazniej u kresu swych sil. Niektorzy lezeli z przymknietymi oczami i nie mozna bylo rozpoznac, czy sa martwi czy tez wlasnie umieraja. Gdyby miano nas wyslac do pracy, co robiliby tu ci starzy ludzie? Od grupy do grupy wlokly sie kobiety z dziecmi na rekach. Blagaly o krople wody, ktorej doplyw na Umschlagplatz zostal celowo przez Niemcow odciety. Dzieci mialy martwe oczy, z opadnietymi do polowy powiekami, ich glowki kiwaly sie na chudziutkich szyjkach, a ich wysuszone wargi byly rozwarte, jak pyszczki malych, wyrzuconych przez rybakow na brzeg rybek. Gdy powrocilem do moich bliskich, nie byli juz sami. Do matki przysiadla sie nasza dobra znajoma, przy ojcu zas stanal jej maz, niegdys wlasciciel duzego sklepu. Razem z nimi stal jeszcze jeden ze wspolnych znajomych, dentysta, ktory praktykowal blisko naszego domu - na Sliskiej. Kupiec byl generalnie dobrej mysli, natomiast dentysta widzial wszystko w czarnych kolorach. Byl nerwowy i rozgoryczony. -To hanba, ktora okryje nas wszystkich! - prawie krzyczal. - Dajemy sie prowadzic na smierc jak stado owiec! Gdybysmy rzucili sie w pol miliona ludzi na Niemcow, rozbilibysmy getto. Albo przynajmniej zginelibysmy tak, zeby nie stac sie wstydliwa plama w historii swiata. Ojciec przysluchiwal sie. Po czesci niesmialo, po czesci z dobrodusznym usmiechem wzruszyl lekko ramionami i zauwazyl: -A skad pan wie, ze wysla nas wszystkich na smierc? Dentysta klasnal w dlonie. -Oczywiscie, ze tego nie wiem! Skad mialbym to wiedziec? Oni mieliby nam to zdradzic? Ale z dziewiecdziesiecioprocentowa pewnoscia mozna powiedziec, ze chca nas wszystkich wykonczyc. Ojciec usmiechnal sie ponownie, jakby po jego odpowiedzi nabral jeszcze wiecej pewnosci siebie. Wladyslaw Szpilman, fotografia do kenkarty, 1942 r. Wladyslaw Szpilman jako maly chlopiec Z rodzenstwem: Halina, Regina i Henrykiem, 1914 r. Siostra HalinaMatka Wladyslawa Szpilmana - Edwarda (brak zdjecia) Wladyslaw Szpilman, 1929 r. Matka Wladyslawa Szpilmana - Edwarda, 1931 r. Z rodzicami, 1935 r. Babcia i siostra Regina, 1935 r. Matka i Regina, 1935 r. Plakat z koncertu w Cafe Sztuka, warszawskie Getto, 1942 r. Z profesorem Romanem Jasinskim, dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Warszawa, 1946 r. Wladyslaw Szpilman, 1946 r. W studiu Polskiego Radia Wladyslaw Szpilman z zona Halina, 1955 r. Ze znakomitym skrzypkiem Bronislawem Gimplem, 1957 r. Warszawski Kwintet Fortepianowy Wladyslaw Szpilman i Bronislaw Gimpel, 1978 r.-Niech pan spojrzy - powiedzial i wskazal szerokim gestem tlum na Umschlagplatzu - nie jestesmy zadnymi bohaterami. Jestesmy tylko zwyklymi ludzmi i dlatego wolimy wybrac ryzyko dziesiecioprocentowej szansy na pozostanie przy zyciu. Kupiec popieral ojca. I on byl calkiem przeciwnego zdania niz dentysta: Niemcy nie mogli byc przeciez tacy glupi, zeby roztrwonic tak wielka sila robocza, jaka stanowili Zydzi. Myslal o obozach pracy, byc moze nawet ciezkich, ale z pewnoscia nikt nikogo nie bedzie mordowal. Tymczasem kupcowa opowiadala Reginie i matce o swym srebrze, ktore zamurowala w piwnicy. Bylo ono piekne i wartosciowe i spodziewala sie odnalezc je po powrocie z zeslania. Bylo juz popoludnie, gdy wpedzono na plac nastepna grupe wysiedlencow. Posrod nich dostrzeglismy z przerazeniem Haline i Henryka. Wiec i oni mieli podzielic nasz los. A przeciez tak wielkim pocieszeniem dla nas bylo to, ze przynajmniej ich dwoje mogloby przezyc. Rzucilem sie w kierunku Henryka - z pewnoscia to jego idiotyczna prostolinijnosc zawinila, ze ani on, ani Halina sie nie uratowali. Zasypalem go pytaniami i zarzutami, ale przeciez nie zaslugiwalem na jakakolwiek odpowiedz. Wzruszyl ramionami, wyciagnal male oksfordzkie wydanie Szekspira, przystanal z boku i zajal sie czytaniem. Dopiero Halina opowiedziala nam, jak sie tu znalezli: dowiedzieli sie o naszej wywozce i zglosili sie po prostu na ochotnika na Umschlagplatz, gdyz chcieli byc razem z nami. Byl to idiotyczny wybuch uczuc z ich strony. Postanowilem za wszelka cene ich stad wyprowadzic, bo przeciez nie znajdowali sie na liscie wysiedlencow i mogliby pozostac w Warszawie. Przyprowadzil ich tu policjant zydowski, ktory znal mnie ze "Sztuki", i liczylem na to, ze uda mi sie latwo przemowic mu do sumienia, zwazywszy, ze - formalnie rzecz biorac - nie bylo zadnej koniecznosci tych dwojga wywozic. Niestety, przeliczylem sie. O niczym nie chcial slyszec. Jak kazdy z policjantow i on mial obowiazek samodzielnego dostarczania na Umschlagplatz kazdego dnia po piec osob, pod grozba wywiezienia, gdyby tego rozkazu nie wykonal. Halina i Henryk dopelniali jego dzisiejszej piatki. Zmeczyl sie i nie zamierzal ich zwalniac, bo musialby ponownie pojsc na lapanke. A poza tym dokad isc, u diabla!? Taka lapanka nie byla jego zdaniem wcale prosta sprawa, gdyz ludzie nie chcieli ulatwiac policji zadania i ukrywali sie. Ponadto mial juz wszystkiego szczerze dosyc. Powrocilem do moich z pustymi rekami. I ta ostatnia proba uratowania przynajmniej czesci naszej rodziny spelzla, podobnie jak wszystkie inne przedtem, na niczym. Zalamany usiadlem przy matce. Choc byla juz piata po poludniu, upal nie ustawal, a tlum gestnial z godziny na godzine. Ludzie tracili sie z oczu w panujacym scisku i nawzajem sie nawolywali, ale - daremnie. Z sasiadujacych ulic dochodzily odglosy strzalow i typowego dla lapanek pokrzykiwania. Napiecie wzrastalo wraz ze zblizaniem sie godziny, o ktorej mial byc podstawiony pociag. Sytuacje pogarszala siedzaca w poblizu kobieta, powtarzajaca bezustannie pod nosem pytanie: "Po co ja je udusilam?". Wiedzielismy juz, o co jej chodzilo. Zdolal sie tego dowiedziec nasz kupiec. Gdy wszyscy mieli opuscic dom, kobieta ukryla sie wraz z mezem i dzieckiem w przygotowanym schowku. Gdy obok przechodzila policja, dziecko zaplakalo, a matka ze strachu udusila je wlasnymi rekami. Placz i pozniejsze rzezenie dziecka zostaly uslyszane, a kryjowka ujawniona. W pewnym momencie przecisnal sie w naszym kierunku przez tlum chlopak, niosacy na zawieszonej u szyi tasiemce pudelko z cukierkami. Sprzedawal je po niesamowitych cenach, mimo ze Bog raczy wiedziec, co mial zamiar pozniej zrobic z tak zarobionymi pieniedzmi... Za resztke zebranych drobnych kupilismy jednego jedynego iryska, ktorego ojciec podzielil scyzorykiem na szesc rownych czesci - nasz ostatni wspolny posilek. Okolo szostej zapanowal na placu nerwowy niepokoj. Przyjechalo pare samochodow i zandarmi wybierali mlodych i silnych ludzi sposrod tych przeznaczonych na wywoz. Szczesliwcy ci mieli byc najwidoczniej przeznaczeni do innych zadan. Wielotysieczny tlum zaczal przepychac sie w tym kierunku, przekrzykiwano sie, probowano przedostac sie do przodu i zachwalac swoje walory fizyczne. Niemcy odpowiedzieli strzalami. Dentysta, pozostajacy nadal wsrod nas, nie mogl opanowac oburzenia. Z wsciekloscia nacieral na mojego ojca, jakby to on byl temu wszystkiemu winien. -Teraz juz pan mi chyba uwierzy, ze wszystkich nas wykoncza. Zdolni do pracy zostaja. Tam zas oczekuje nas smierc! Jego glos zalamal sie, gdy probowal przekrzyczec tlum i strzelanina. Wyciagnal reke, wskazujac kierunek, w ktorym miano nas wywiezc. Ojciec poruszony i zmartwiony nie odpowiadal. Kupiec wzruszyl ramionami i usmiechnal sie ironicznie: nie podupadal na duchu. Selekcja paruset osob niczego, jego zdaniem, nie dowodzila. Niemcy wyszukali w koncu swa sila robocza i odjechali, ale podenerwowanie wsrod tlumu nie ustawalo. Krotko potem dal sie slyszec z oddali gwizd lokomotywy i coraz blizszy turkot wagonow. Minelo jeszcze para minut i ujrzelismy pociag. Chyba z tuzin wagonow towarowych dla bydla toczylo sie powoli w naszym kierunku, a podmuch wiejacego z tej samej strony wieczornego wietrzyku niosl z soba fala dlawiacego fetoru chloru. Jednoczesnie lancuch otaczajacej plac policji zydowskiej i SS-manow zaciesnil sie, zaczal przec przed siebie, do srodka, i znow daly sie slyszec ostrzegawcze wystrzaly. Sposrod gesto stloczonego tlumu podniosly sie glosny lament kobiet i placz dzieci. Ruszylismy do przodu. Na co mamy czekac? Im szybciej znajdziemy sie w wagonach, tym lepiej. Pare krokow przed nimi ustawil sie szpaler policjantow, tak ze powstal szeroki korytarz dla tlumu, ktorego jedyne ujscie tworzyly otwarte drzwi wychlorowanych wagonow. Nim zdazylismy przysunac sie w poblize pociagu, blizej polozone wagony byly juz pelne; ludzie stali w nich stloczeni jeden przy drugim. SS-mani upychali ich jeszcze kolbami karabinow, mimo ze z wnetrza slychac bylo krzyki pozbawionych powietrza ludzi. W samej rzeczy: fetor chloru utrudnial oddychanie juz w sporej odleglosci od wagonow, coz wiec musialo rozgrywac sie w srodku, gdzie podloge pokrywala gruba jego warstwa? Mielismy juz za soba chyba z polowe wagonow, gdy nagle uslyszalem czyjes wolanie: -Popatrz! Popatrz! Szpilman! Jakas reka schwycila mnie za kolnierz i zostalem wyrzucony poza kordon policji. Kto osmielal sie takze mna obchodzic? Nie chcialem oddzielac sie od moich. Chcialem byc razem z nimi! Przed soba widzialem teraz tylko zwarty rzad plecow policjantow. Rzucilem sie na nich, lecz nie ustepowali. Widzialem ponad ich glowami, jak matka z Regina, podtrzymywane przez Haline i Henryka, wsiadaly do wagonu, podczas gdy ojciec rozgladal sie za mna. -Tatusiu! - krzyknalem. Zobaczyl mnie, zrobil kilka krokow w moim kierunku, jednak w tym samym momencie zawahal sie i przystanal. Byl blady, jego wargi drzaly nerwowo. Staral sie usmiechnac, jakby bezradnie i z bolem, uniosl reke i pomachal mi na pozegnanie, jakbym powracal do zycia, a on zegnal mnie juz z drugiej strony. Potem odwrocil sie i poszedl w kierunku wagonow. Znow rzucilem sie z calych sil na policjantow. -Tatusiu! Henryk! Halina!... Krzyczalem jak opetany, ogarniety strachem, ze wlasnie teraz, w najwazniejszym momencie, nie dostane sie do nich i ze juz na zawsze pozostaniemy rozdzieleni. Jeden z policjantow obrocil sie i popatrzyl na mnie rozzloszczony: -Co pan wyprawia? Lepiej niech sie pan ratuje! Ratuje? Przed czym? W sekunde zrozumialem, co czekalo poupychanych w wagony ludzi. Wlosy stanely mi deba. Spojrzalem za siebie: plac byl opustoszaly, a za kolejowymi torami i rampami znajdowaly sie ujscia ulic. Zaczalem uciekac w tym kierunku, kierowany nieopanowanym, wrecz zwierzecym strachem. Udalo mi sie wmieszac w kolumne opuszczajacych w tym momencie plac robotnikow Gminy i razem z nimi przekroczylem brame. Gdy oprzytomnialem, stalem juz na sciezce pomiedzy domami. Z ktoregos z nich wyszedl SS-man w towarzystwie jednego z zydowskich policjantow. SS-man mial tepa, arogancka twarz, a policjant plaszczyl sie wrecz przed nim, nadskakujac i rozplywajac sie w usmiechach i w ugrzecznieniu. Gestem reki wskazal pociag na Umschlagplatzu i powiedzial w kolezenskim zaufaniu, glosem zdradzajacym drwiaca pogarde: -Wszystko to idzie na szmelc! Spojrzalem w tym kierunku: drzwi wagonow byly juz zamkniete, a pociag powoli i ociezale nabieral biegu. Odwrocilem sie i glosno placzac, ruszylem srodkiem opustoszalej ulicy przed siebie, scigany przez coraz cichszy krzyk zamknietych w wagonach ludzi, brzmiacy jak pisk stloczonych w klatkach, znajdujacych sie w smiertelnym zagrozeniu ptakow. 10 Szansa na przezycie Szedlem po prostu przed siebie. Bylo mi obojetne, dokad. Za mna pozostaly Umschlagplatz i wagony, ktore wywozily moich. Nie slyszalem juz pociagu - byl teraz daleko poza miastem, a mimo to czulem w sobie, jak sie oddalal. Z kazdym nastepnym krokiem czulem sie bardziej samotny. Zawladnelo mna uczucie bezpowrotnego zerwania ze wszystkim, co stanowilo dotychczas moje zycie. Nie wiedzialem, co mnie jeszcze czeka, a raczej wiedzialem tylko tyle, ze czeka mnie najgorsze. Do tego domu, w ktorym byla skoszarowana nasza rodzina, nie wolno mi bylo w zadnym przypadku wracac. SS-manska straz zamordowalaby mnie na miejscu lub tez odeslala z powrotem na Umschlagplatz jako kogos, kogo przez przeoczenie wylaczono z transportu wysiedlenczego. Nie mialem pojecia, gdzie przenocuje,, ale chwilowo bylo mi to obojetne i tylko w mojej podswiadomosci czail sie lek przed zapadajacym zmierzchem. Ulica byla jak wymieciona, bramy na glucho zaryglowane albo otwarte na osciez w tych domach, z ktorych odtransportowano juz wszystkich mieszkancow. Z przeciwka nadchodzil zydowski policjant. Nie przejmowalem sie nim i nie zwrocilbym na niego najmniejszej nawet uwagi, gdyby nie to, ze zatrzymal sie i zawolal:-Wladek! Gdy przystanalem, dodal ze zdziwieniem: -Co tu robisz o tej porze? Teraz go rozpoznalem. Byl to moj kuzyn, niezbyt chetnie widziany przez rodzine. Probowano schodzic mu z drogi, jako czlowiekowi o podejrzanych zasadach moralnych. Umial wywinac sie z kazdej sytuacji, przy czym spadal zawsze na cztery lapy, czesto za pomoca srodkow, ktore w oczach innych ludzi uwazane byly za nieprzyzwoite. Gdy zostal policjantem, jego zla opinia jeszcze sie utrwalila. Gdy tylko rozpoznalem go w mundurze, wszystkie te mysli przeszly mi przez glowe, ale juz w nastepnej chwili bylo dla mnie oczywiste, ze przeciez byl moim kuzynem i teraz jedynym moim bliskim. Kims, kto w jakis sposob wiazal sie ze wspomnieniem o mojej rodzinie. Wiesz, ze... - chcialem opowiedziec o wywozce rodzicow i rodzenstwa, ale nie udalo mi sie wydobyc z siebie ani slowa. Mimo to zrozumial. Zblizyl sie do mnie i ujal mnie pod ramie. Moze to i lepiej - wyszeptal. Kiwnal reka z rezygnacja. - Im szybciej, tym lepiej. Wszystkich nas to czeka... Po chwili milczenia dodal: -W kazdym razie pojdziesz ze mna do nas. Podniesie cie to troche na duchu. Zgodzilem sie i te pierwsza samotna noc spedzilem u nich. Wczesnie rano poszedlem do syna przewodniczacego Gminy, Mieczyslawa Lichtenbauma, ktorego znalem z czasow, gdy wystepowalem jeszcze w kawiarniach getta. Zaproponowal mi, bym gral w kasynie niemieckiego "Vernichtungskommando", gdzie panowie z gestapo i SS, zmeczeni calodziennym mordowaniem Zydow, oddawali sie wieczornym rozrywkom. Byli przy tym obslugiwani przez tych, ktorych wczesniej czy pozniej rowniez mieli zamordowac. Oczywiscie nie chcialem przyjac takiej propozycji, chociaz Lichtenbaum nie mogl zrozumiec, dlaczego nie przypadla mi ona do gustu i poczul sie dotkniety moja odmowa. Bez dalszych dyskusji polecil wpisac mnie do grupy robotnikow, ktorzy rozbierali mury tej czesci getta, ktora przylaczono do "aryjskiej" czesci miasta. Nastepnego dnia opuscilem po raz pierwszy od dwoch lat dzielnice zydowska. Byl piekny, goracy dzien, gdzies okolo 20 sierpnia. Tak samo piekny, jak wiele innych dni przedtem - jak ostatni dzien, ktory spedzilem wsrod swoich na Umschlagplatzu. Szlismy w grupie, czworkami, pod dowodztwem zydowskich majstrow, strzezeni przez dwoch SS-manow. Zatrzymalismy sie na placu Zelaznej Bramy. A wiec istnialo gdzies jeszcze takie zycie! Przed zamknieta hala targowa, przerobiona zapewne przez Niemcow na jakies magazyny, stali drobni handlarze z koszami pelnymi towaru. Ostre swiatlo sloneczne ozywialo kolory owocow i warzyw, polyskiwalo na luskach wylozonych ryb i blyszczalo na lsniacych wieczkach puszek z konserwami. Wokol handlarzy krecily sie kobiety, targowaly, chodzily od kosza do kosza, robily zakupy i odchodzily w kierunku centrum miasta. Handlujacy zlotem i walutami pokrzykiwali monotonnie: -Zloto, kupia zloto. Dolary, rubelki... Po jakims czasie w jednej z przecznic zatrabil samochod i w polu widzenia pojawila sie szarozielona sylwetka ciezarowki policyjnej. Handlarze wpadli w panike, spakowali pospiesznie swoj towar i rzucili sie do ucieczki. Na calym placu zapanowaly zgielk i nie dajacy sie opisac chaos. Czyli i tu nie wszystko bylo w porzadku. Przy rozbiorce muru staralismy sie pracowac, jak tylko mozna bylo najwolniej, tak by pracy starczylo na dluzej. Zydowscy majstrowie nas nie popedzali, a tez i SS-mani zachowywali sie tu inaczej niz w getcie. Stali z boku zajeci rozmowa i rozgladali sie. Ciezarowka minela plac i zniknela, handlarze powrocili na swoje stare miejsca, a plac wygladal, jakby sie nic nie zdarzylo. Koledzy odchodzili jeden po drugim od grupy, by kupic cos na straganach i upchac to w przyniesione torebki, nogawki spodni czy tez kieszenie waciakow. Nie mialem niestety pieniedzy i moglem sie temu tylko przygladac, mimo ze bylo mi slabo z glodu. Od strony Ogrodu Saskiego zblizala sie do naszej grupy mloda para. Oboje byli doskonale ubrani. Mloda kobieta wygladala wspaniale. Nie moglem od niej oderwac oczu. Jej uszminkowane usta smialy sie, kolysala lekko biodrami, a slonce zlociscie polyskiwalo na jej blond wlosach, stwarzajac zludzenie blyszczacej wokol glowy aureoli. Gdy przechodzili kolo nas, kobieta zwolnila kroku i wykrzyknela: -Popatrz, popatrz! Mezczyzna nie zrozumial. Spojrzal na nia pytajaco. Wskazala na nas palcem: Zydzi! Zdziwil sie. No i co? - wzruszyl ramionami. - Czy to pierwsi, ktorych widzisz? Kobieta zasmiala sie z zazenowaniem, przytulila do swego partnera i poszli dalej w kierunku targu. Po poludniu udalo mi sie pozyczyc od jednego z kolegow piecdziesiat zlotych. Kupilem kartofle i chleb, ktorego kawalek od razu zjadlem. Reszte chleba oraz kartofle zabralem ze soba do getta. Jeszcze tego samego wieczoru zrobilem pierwszy interes w swoim zyciu. Za chleb, kupiony za dwadziescia zlotych otrzymalem w getcie piecdziesiat. Kupione po trzy zlote za kilogram kartofle sprzedalem po osiemnascie. Pierwszy raz od dlugiego czasu bylem najedzony, a ponadto mialem maly kapital obrotowy na zakupy w dniu nastepnym. Praca przy rozbiorce byla monotonna. Getto opuszczalismy wczesnie rano i stalismy do piatej po poludniu przy stosie cegiel, udajac, ze pracujemy. Kolegom czas sie nie dluzyl; zajeci byli kombinacjami zwiazanymi z zakupem towaru, a takze rozwazaniami o tym, co kupic, jak przeszmuglowac to do getta i tam najkorzystniej sprzedac. Kupowalem najprostsze tlqct^, aby zarobic na jedzenie. Jesli o czyms myslalem, to tylko o moich najblizszych: gdzie teraz byli, do ktorego obozu ich zabrano i jak im sie wiodlo. Pewnego dnia przechodzil kolo naszej grupy moj stary przyjaciel. Byl to Tadeusz Blumental, Zyd, ktory mial tak "aryjskie" rysy twarzy, ze nie musial przyznawac sie do swojego pochodzenia i mogl zyc poza murami getta. Ucieszyl sie, gdy mnie zobaczyl, a jednoczesnie zmartwil sie, widzac mnie w tak trudnym polozeniu. Dal mi troche pieniedzy i obiecal, ze bedzie sie staral mi pomoc, ze nastepnego dnia przyjdzie kobieta, ktora zaprowadzi mnie, gdyby udalo mi sie niepostrzezenie uciec, do miejsca, gdzie bede mogl sie ukryc. Kobieta ta przyszla rzeczywiscie, ale niestety z wiadomoscia, ze ludzie, u ktorych mialem mieszkac, nie zgodzili sie na ukrywanie Zyda. Innego dnia dojrzal mnie, przechodzac przez plac, koncertmistrz Filharmonii Warszawskiej - Jan Dworakowski. Byl szczerze poruszony, gdy mnie zobaczyl. Ucalowal mnie i zaczal wypytywac o los moich najblizszych. Gdy mu powiedzialem, ze zostali wywiezieni z Warszawy, spojrzal na mnie - jak mi sie wydawalo - pelnymi wspolczucia oczami i otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec. W ostatniej chwili jednak sie powstrzymal. Co pan o tym sadzi? Panie Wladyslawie! - Cieplo ogarnal mnie ramieniem. - Moze lepiej, zeby znal pan prawda... zeby pan na siebie uwazal - zawahal sie przez chwile, uscisnal moja reke i dalej mowil cicho, prawie szeptem - pan juz ich nigdy nie zobaczy. Szybko odwrocil sie i odszedl. Przeszedl para krokow, zawrocil i znow podszedl, zeby ucalowac mnie na pozegnanie, ale nie mialem sily, by odpowiedziec na jego serdecznosc taka sama serdecznoscia. Podswiadomie bylem pewny od samego poczatku, ze niemieckie bajki o obozach dla Zydow z "dobrymi warunkami pracy", ktore mialy oczekiwac wywiezionych, byly klamstwem. Z niemieckich rak moglismy spodziewac sie tylko smierci. Jednakze poddawalem sie zludzeniu, jak i inni Zydzi w getcie, ze moglo byc inaczej, ze tym razem obietnice Niemcow beda uczciwe. Gdy myslalem o mojej rodzinie, probowalem ja sobie wyobrazic wsrod zywych -jesli nawet w ciezkiej sytuacji, to jednak przy zyciu - z nadzieja, ze mimo wszystko pewnego dnia zobaczymy sie znowu. Dworakowski zniszczyl we mnie te z trudnoscia utrzymywana iluzje. Dopiero pozniej mialem sie przekonac, ze mial w tym sporo racji; w decydujacej chwili swiadomosc grozacej smierci dodawala mi sil, aby sie ratowac. Kolejne dni spedzilem jak w polsnie; rano mechanicznie wstawalem, mechanicznie poruszalem sie, wieczorem mechanicznie rzucalem sie na legowisko w magazynie mebli nalezacych niegdys do Zydow, ktory przydzielono Gminie i gdzie mialem swoje miejsce na nocleg. Jakos musialem nauczyc sie zyc ze swiadomoscia utraty matki, ojca, Haliny, Reginy oraz Henryka. Rosjanie przeprowadzili nalot na Warszawe. Wszyscy chowali sie do schronow. Niemcy byli oburzeni i wsciekli, Zydzi zas cieszyli sie, mimo ze nie wolno im bylo tego okazywac. Kazdy huk spadajacych bomb rozchmurzal nasze twarze; stanowil on dla nas znak zblizajacej sie pomocy i kleski Niemiec, ktora mogla przyniesc nam jedyny ratunek. Nie schodzilem do zadnych schronow - bylo mi obojetne, czy bede zyl, czy tez zgine. W tym okresie warunki pracy przy rozbiorce murow pogarszaly sie coraz bardziej. Przydzieleni nam teraz Litwini uwazali, zebysmy nie robili zadnych zakupow na rynku, a na glownej straznicy przed powrotem do getta poddawano nas coraz dokladniejszym rewizjom. Pewnego popoludnia przeprowadzono nieoczekiwanie selekcje naszej grupy. Przed straznica ustawil sie mlody zandarm z zalozonymi rekami i zaczal nas sortowac wedlug systemu loteryjnego i wlasnego uznania; na lewo - smierc, na prawo - zycie. Mnie rozkazal isc na prawo. Tym z lewej strony kazal polozyc sie na ziemi, twarza do dolu, i zastrzelil ich z rewolweru. Po uplywie blisko tygodnia rozlepiono na scianach getta zapowiedz nowej, ogolnej selekcji pozostalych jeszcze Zydow. Ze stu tysiecy - trzysta tysiecy juz wywieziono - mialo pozostac dwadziescia piec tysiecy - tylko niezbedni dla Niemcow specjalisci i robotnicy. Urzednicy gminni mieli zebrac sie w okreslonym dniu na dziedzincu Gminy, reszta ludzi zas w czesci getta pomiedzy ulicami Nowolipki i Gesia. Dla bezpieczenstwa przed budynkiem Gminy ustawil sie jeden z zydowskich policjantow, oficer Blaupapier, z pejczem w reku. Bil wlasnorecznie wszystkich, ktorzy probowali wejsc do srodka. Pomiedzy ludzi przeznaczonych do pozostania w getcie rozdano numerki na odpowiednio ostemplowanych karteczkach. Gmina miala prawo zatrzymac piec tysiecy osob sposrod swoich pracownikow. Pierwszego dnia nie dostalem numerka, mimo to przespalem w rezygnacji cala noc, podczas gdy moi wspoltowarzysze prawie wariowali z trwogi. Nastepnego dnia mialem numerek juz od samego rana. Ustawiono nas czworkami i tak sformowani czekalismy, az niemiecka komisja kontrolna z Untersturmfuhrerem Brandtem zechce przyjechac, by przeliczyc, czy przypadkiem nie za wielu z nas uniknie smierci. Czworkami, rownym krokiem, maszerowalismy otoczeni przez policje w kierunku bramy Gminy, by udac sie na Gesia, gdzie mielismy byc zakwaterowani. Za nami pozostal tlum skazanych na smierc, rzucajacych sie to tu, to tam, krzyczacych, placzacych i przeklinajacych nas za to, ze jakims cudem nam sie udalo, natomiast Litwini strzegacy tej granicy pomiedzy zyciem i smiercia strzelali do nich, by ich w ten, wowczas normalny, sposob uspokoic. I tym razem dano mi szanse na przezycie. Ale na jak dlugo? 11 "Hej strzelcy wraz!..." A wiec znow zmienilem mieszkanie. Ktory to juz wlasciwie raz, od czasu gdy wybuchla ta wojna i mieszkalismy na Sliskiej? Tym razem przydzielono mi pomieszczenie czy tez raczej wyposazona tylko w najpotrzebniejsze sprzety domowe i prycze cela, ktora mialem zajmowac wspolnie z trzyosobowa rodzina Prozanskich i z pania A., milczaca kobieta, ktora mimo ze dzielila z nami pokoj, wiodla wlasne zycie. Od razu pierwszej nocy mialem sen, ktory calkowicie pozbawil mnie wszelkich zludzen. Wydawal mi sie ostatnim potwierdzeniem przypuszczen dotyczacych losu mojej rodziny. Przysnil mi sie moj brat Henryk. Zblizyl sie do mnie i nachylajac sie nad moja prycza, powiedzial: - Juz nie zyjemy.O szostej rano obudzily nas odglosy glosnych rozmow i pospiesznych krokow na korytarzu. Grupa "uprzywilejowanych" robotnikow, majacych pomagac przy przebudowie palacu dla szefa warszawskiego SS w Alejach Ujazdowskich, wychodzila do pracy. Ich uprzywilejowanie polegalo na tym, ze przed wyjsciem otrzymywali miska pozywnej, miesnej zupy, ktora sycila na kilka godzin. Wyruszalismy w droga krotko po nich, o prawie pustych zoladkach, po zjedzeniu wodzianki, ktora byla tak pozbawiona zawartosci, jak malo istotna byla nasza praca. Mielismy sprzatac smieci na dziedzincu budynku Gminy. Innego dnia wyslano mnie i Prozanskiego wraz z jego mlodocianym synem do budynku, gdzie znajdowaly sie gminne magazyny oraz mieszkania pracownikow Gminy. Byla druga po poludniu, gdy nagle rozlegl sie znajomy gwizd i typowy wrzask Niemcow, wyganiajacy wszystkich na dol, na podworze. Zamarlismy z trwogi. Minely przeciez nie wiecej niz dwa dni, od kiedy otrzymalismy nasze numerki na zycie. Wszyscy w tym domu je mieli, nie moglo wiec tym razem chodzic o blokade. A wiec o co? Pospieszylismy na dol: a jednak byla to selekcja! I znow wybuchlo zwatpienie wsrod ludzi i znowu wrzeszczeli ci z SS, szaleli, rozdzielajac rodziny, sortujac ludzi na lewo i prawo, przeklinajac i bijac. Nasza grupa pracownicza byla, z nielicznymi tylko wyjatkami, przeznaczona na przezycie. Wsrod tych wyjatkow znalazl sie syn Prozanskiego, dobry chlopak, z ktorym zaprzyjaznilem sie i ktory przypadl mi juz do serca, mimo ze mieszkalismy razem dopiero od dwoch dni. Nie bede opisywal rozpaczy jego ojca. Tak jak on rozpaczalo w tych miesiacach tysiace ojcow i matek w getcie. Charakterystyczne bylo cos innego: rodziny waznych osobistosci z Gminy wykupywaly sie z miejsca z rak "nieprzekupnych" gestapowcow. Zamiast nich, tak by zgadzaly sie liczby, brano na Umschlagplatz i wywozono na smierc stolarzy, kelnerow, fryzjerow i innych fachowcow, ktorzy rzeczywiscie mogliby sie Niemcom na cos przydac. Malemu Prozanskiemu udalo sie pozniej uciec z Umschlagplatzu i pozostal jeszcze jakis czas przy zyciu. Ktoregos dnia zostalem przywolany przez przewodniczacego grupy, ktory mnie powiadomil, ze udalo mu sie ulokowac mnie w grupie pracujacej przy budowie koszar SS na dalekim Mokotowie. Mialem dzieki temu otrzymywac lepsze wyzywienie i mialo mi tam byc ogolnie lepiej. Prawda wygladala zupelnie inaczej. Nasza nowa grupa musiala wstawac o dwie godziny wczesniej, zeby po przejsciu przez cale miasto i pokonaniu dobrych kilkunastu kilometrow przybyc punktualnie do pracy. Gdy zmeczeni marszem przychodzilismy na miejsce, kazano nam natychmiast zabierac sie do pracy, ktora znacznie przewyzszala moje sily. Musialem nosic na gore cegly ulozone w stos na desce, ktora trzymalem na plecach. W przerwach dzwigalem wiadra z wapnem i zelazne belki. Moze udaloby mi sie dac sobie z tym rade, gdyby nie nadzorcy z SS - przyszli mieszkancy tych koszar, bedacy zdania, ze pracujemy zbyt wolno. Rozkazali nam nosic stosy cegiel i zelazne belki biegiem, a gdy ktoregos z nas ogarniala slabosc i stawal, bili go nahajkami, w ktorych skore wplecione byly olowiane kulki. Nie wiem, jak bym przetrzymal ten pierwszy etap ciezkiej pracy fizycznej, gdybym nie wyblagal u tego samego szefa grupy, by przeniosl mnie do pracy przy budowie palacyku Hauptfuhrera SS w Alejach Ujazdowskich. Bylo tam rzeczywiscie znosniej i dawalo sie jakos wytrzymac. Ta znosnosc polegala glownie na tym, ze pracowalismy razem z niemieckimi mistrzami i polskimi fachowcami, budujacymi tu po czesci pod przymusem, po czesci zas na kontraktach. Poniewaz nie pokazywalismy sie tu przez caly czas jako zwarta grupa Zydow, nie rzucalismy sie tak bardzo w oczy i moglismy jakos sie obijac. Pomagali nam w tym zreszta Polacy, ktorzy solidaryzowali sie z nami przeciwko niemieckim nadzorcom. Pomagalo nam tez to, ze faktycznym kierownikiem budowy byl Zyd - inzynier Blum, z podleglym mu zespolem zydowskich inzynierow, najznakomitszych fachowcow. Oficjalnie Niemcy nie respektowali tych funkcji i wystepujacemu jako kierownik budowy majstrowi Schultke, typowemu niemieckiemu sadyscie, wolno bylo bic inzynierow tak czesto, jak tylko mial na to ochote. Jednakze bez zydowskich fachowcow nic nie posuwalo sie naprzod. W zwiazku z tym traktowano nas wzglednie lagodnie, poza tym biciem, ktore przeciez w tych czasach nie bylo niczym nadzwyczajnym. Zostalem pomocnikiem murarza Bartczaka, Polaka, ktory byl w gruncie rzeczy przyzwoitym czlowiekiem. To jasne, ze mimo wszystko musialo dochodzic miedzy nami do sprzeczek. Bywaly momenty, ze Niemcy stali nam nad glowami i trzeba bylo starac sie pracowac porzadnie. Wtedy tez robilem, co moglem, ale coz moglo z tego wyjsc? Przewracalem drabiny, rozlewalem wapno czy tez stracalem cegly z rusztowania, za co zbieralismy z Bartczakiem obelgi. Wtedy byl na mnie wsciekly. Mruczal pod nosem z zaczerwieniona twarza, czekajac na odejscie Niemcow, zsuwal czapke z czola, bral sie pod boki i potrzasajac pogardliwie glowa nad moja nieporadnoscia w murarce, zaczynal przemowienie: Jakzes ty tam gral w tym Radiu, Szpilman? - dziwil sie. Przy takim muzykancie, co nawet lopata wapna z deski nie moze zebrac, musieli przeciez wszyscy zasypiac. Wzruszal ramionami, patrzyl na mnie podejrzliwie i spluwajac, pokrzykiwal na caly glos, by na koniec jeszcze raz rozladowac swa wscieklosc: -Oferma! Gdy jednak, zapominajac, gdzie jestem, zaczynalem rozmyslac o moich sprawach i przestawalem pracowac, nigdy nie zaniedbal ostrzec mnie na czas, gdy zblizal sie jeden z niemieckich nadzorcow. -Zaprawa! - wrzeszczal tak, ze slychac go bylo na calym placu, ja zas rzucalem sie na pierwsze lepsze wiadro albo kielnie, udajac, ze pracuje z zapalem. Najbardziej w tym wszystkim niepokoila mnie perspektywa zimy, u ktorej progu juz sie znajdowalismy. Nie mialem zadnego ubrania i - oczywiscie - zadnych rekawiczek. Bylem zawsze dosc wrazliwy na zimno, a gdybym odmrozil sobie rece, tak ciezko przy tym pracujac fizycznie, moglbym zapomniec w przyszlosci o zawodzie pianisty. Z rosnaca troska przypatrywalem sie coraz bardziej zolknacym lisciom drzew w Alejach Ujazdowskich, a podmuchy wiatru stawaly sie chlodniejsze kazdego dnia. W tym czasie wymieniono nasze prowizoryczne "numerki na zycie" na nieograniczone czasowo i jednoczesnie przeniesiono mnie na nowe miejsce skoszarowania w getcie - przy ulicy Kaczej. Zmienilismy tez miejsce zatrudnienia po "aryjskiej" stronie. Prace w palacyku w Alejach konczyly sie i nie wymagaly juz tak wielu robotnikow. Czesc z nas przeniesiono na Narbutta 8, gdzie przygotowywalismy mieszkania dla jakiejs formacji oficerow SS. Bylo coraz zimniej i coraz czesciej dretwialy mi podczas pracy palce. Nie wiem, jak by sie to skonczylo, gdyby nie przypadek, ktory przyszedl mi z pomoca, rodzaj szczescia w nieszczesciu. Pewnego dnia potknalem sie, niosac wapno, i zwichnalem sobie kostke. Jako robotnik na budowie stalem sie nieprzydatny. Wtedy inzynier Blum przydzielil mnie do magazynu. Byl koniec listopada i ostatni juz moment, bym mogl jeszcze uratowac rece. W pomieszczeniach magazynu bylo z pewnoscia cieplej niz pod golym niebem. Coraz wiecej robotnikow z Alei Ujazdowskich przenoszono teraz do nas. Coraz tez wiecej SS-manow, ktorzy byli tam nadzorcami, przechodzilo na plac budowy przy ulicy Narbutta. Pewnego poranka znalazl sie tu postrach robotnikow, sadysta o nieznanym nam nazwisku, ktorego nazywalismy "Zig-zag". Meczenie ludzi w pewien specyficzny sposob przynosilo mu rodzaj przezycia erotycznego: rozkazywal swojej ofierze schylic sie, chwytal jej glowe swoimi udami, zaciskal i pobladly z wscieklosci, syczac przy tym przez zacisniete zeby: "zig-zag, zig-zag!", walil nahajka w siedzenie nieszczesnego. Nigdy nie odpuszczal ofierze, zanim nie omdlala z bolu. I znowu kursowaly po getcie plotki o ponownym "wysiedleniu". Gdyby sie sprawdzily, staloby sie oczywiste, ze Niemcy zamierzaja nas wytepic az do ostatniego. W koncu pozostalo nas juz tylko okolo szescdziesieciu tysiecy i jaki moglby byc inny poza tym cel, dla ktorego zalezaloby im na usunieciu tej grupki z miasta? Coraz czesciej rozwazano stawienie oporu Niemcom. Szczegolnie zdecydowana na walke byla mlodziez zydowska, a nawet to tu, to tam zaczeto potajemnie umacniac domy w getcie, aby w razie koniecznosci mozna bylo sie w nich bronic. Niemcy musieli to wyczuc, gdyz na murach getta pokazaly sie obwieszczenia, ktore w cieplych slowach zapewnialy nas, ze nastepne wysiedlenie nie wchodzi w gre. Nadzorcy naszej grupy codziennie zapewniali nas o tym sami z siebie i aby uwiarygodnic ich slowa, zezwolono nam od teraz oficjalnie na codzienny zakup pieciu kilogramow kartofli oraz bochenka chleba i zabieranie ich z "aryjskiej" strony miasta do getta. W swojej "wielkodusznosci" Niemcy posuneli sie nawet tak daleko, ze zezwolili delegatowi naszej grupy na codzienne swobodne poruszanie sie po miescie i dokonywanie zakupow dla calej grupy. Wyszukalismy odwaznego, mlodego chlopaka o przezwisku "Majorek". Niemcy nie przewidzieli tylko jednego, ze "Majorek" - zgodnie z naszymi zaleceniami - zostanie lacznikiem pomiedzy organizacja ruchu oporu w getcie i takimiz organizacjami poza jego murami. Posiadanie przez nas oficjalnego pozwolenia na wwoz okreslonej ilosci zywnosci do getta spowodowalo wielka aktywnosc handlowa wokol naszej grupy. Codziennie, gdy opuszczalismy getto, czekala na nas po drugiej stronie murow chmara handlarzy, ktorzy wymieniali u moich kolegow zywnosc na "ciuchy", czyli stare, znoszone ubrania. Handel ten nie interesowal mnie tak bardzo jak wiadomosci, ktore przy tej okazji zdobywalismy od handlarzy. Alianci wyladowali w Afryce, Stalingrad bronil sie juz od trzech miesiecy, a w Warszawie dokonano nowego zamachu: wrzucono granaty do niemieckiego "Cafe-Clubu". Kazda z takich wiadomosci dodawala nam odwagi, wzmacniala nasza wytrwalosc i wiare w bliski upadek Niemiec. Krotko potem rozpoczely sie takze w getcie pierwsze akty zbrojnego rewanzu, skierowanego z poczatku glownie przeciwko sprzedawczykom. Zamordowano jednego z najwiekszych lajdakow w szeregach policji zydowskiej, okrytego slawa lapacza ludzi i dostawce kontyngentow na Umschlagplatz - Lej kina. Krotko potem smierc spotkala z rak naszych zydowskich zamachowcow niejakiego Firsta - lacznika pomiedzy Gmina i gestapo. Szpicli w getcie po raz pierwszy ogarnal strach. Z wolna podnosilem sie na duchu i wzrastala moja chec przezycia. Dlatego pewnego dnia zwrocilem sie do "Majorka" z prosba, by zadzwonil z miasta do moich znajomych: niechby mnie stad jakos wyciagneli i ukryli. Po poludniu oczekiwalem z bijacym sercem jego powrotu. Wrocil, nie przynoszac zadnych dobrych wiadomosci: znajomi powiedzieli mu, ze nie moga brac na siebie ryzyka ukrywania Zyda. - Za to grozila w koncu smierc! - wyjasniali, oburzeni, ze mozna bylo im cos takiego w ogole zaproponowac. Tak. Tu nie da sie nic zdzialac. Oni powiedzieli nie, ale moze nastepni okaza sie bardziej laskawi. W zadnym przypadku nie nalezalo tracic nadziei. Przed nami Nowy Rok. 31 grudnia 1942 roku niespodziewanie nadszedl duzy transport wegla. Calosc musielismy rozladowac i przeniesc do piwnic domu przy Narbutta jeszcze tego samego dnia. Byla to ciezka praca i trwala nadspodziewanie dlugo. Zamiast wyruszyc w kierunku getta o szostej wieczorem, wychodzilismy w droge, gdy byla juz noc. Szlismy trojkami nasza codzienna trasa: Polna, przez Chalubinskiego i dalej wzdluz ulicy Zelaznej do bramy getta. Bylismy juz na ulicy Chalubinskiego, gdy od czola kolumny rozlegly sie dzikie wrzaski. Zwolnilismy kroku. Chwile pozniej wiedzielismy, co sie dzieje: natknelismy sie zupelnie przypadkowo na dwoch zalanych SS-manow. Jednym z nich byl "Zig-zag". Rzucili sie na nas i zaczeli tluc nahajkami, z ktorymi nie rozstawali sie nawet podczas pijackich eskapad. Robili swoje systematycznie, lejac trojke za trojka, zaczawszy od poczatku kolumny. Gdy dokonczyli dziela, ustawili sie na chodniku oddaleni od nas o pare krokow, wyciagneli pistolety i "Zig-zag" wrzasnal: - Inteligencja wystapic! Nie ulegalo watpliwosci, ze chcieli nas zabic na miejscu. Nie moglem sie zdecydowac. Nie wystapienie moglo ich jeszcze bardziej rozjuszyc. Z drugiej zas strony mogli nas przeciez sami wyciagnac z kolumny, by przed zamordowaniem jeszcze zmasakrowac za kare, ze nie wystapilismy dobrowolnie. Stojacy obok mnie historyk - doktor Zajczyk, docent uniwersytecki - trzasl sie na calym ciele, dokladnie tak jak ja i tez jak ja byl niezdecydowany. Jednakze po drugim wrzasku wystapilismy z kolumny. Bylo nas siedmiu. Stanalem oko w oko z "Zig-zagiem", ktory sie do mnie zwrocil, wykrzykujac: -Naucza was jeszcze porzadku! Co robiliscie tyle czasu?! - wymachiwal mi pistoletem przed nosem. - Mieliscie tedy przechodzic o szostej, a jest juz dziesiata! Nie odpowiadalem, pewny, ze i tak za chwile zostana zastrzelony. Spojrzal mi w oczy metnym wzrokiem, zatoczyl sie pod latarnia i nieoczekiwanie powiedzial calkiem spokojnym glosem: Wasza siodemka odpowiada osobiscie za doprowadzenie kolumny do getta. Mozecie odejsc. Juz sie odwrocilismy, gdy wrzasnal: Wrocic! Teraz mial przed soba doktora Zajczyka. Zlapal go za kolnierz, potrzasnal nim i wycharczal: Wiecie, dlaczego was bilismy? Doktor milczal. Wiecie dlaczego? Ktos z dalej stojacych, zapewne przerazony, zapytal niesmialo: Dlaczego? Zebyscie wiedzieli, ze dzis jest Nowy Rok! Bylismy juz w kolumnie, gdy uslyszelismy nastepny rozkaz: -Spiewac! Zdziwieni spojrzelismy na "Zig-zaga". Zatoczyl sie, beknal i dokonczyl: -... wesolo! Zasmial sie glosno ze swojego dowcipu, odwrocil sie i slaniajac sie, poszedl przed siebie. Chwila pozniej zatrzymal sie i groznie krzyknal: -Glosno!!! Nie wiem juz, kto z nas pierwszy zaintonowal melodie, i nie wiem tez, dlaczego akurat byla to wlasnie ta wojskowa piosenka. Przylaczylismy sie wszyscy. W koncu bylo nam obojetne, co spiewamy. Dopiero dzis, gdy wspominam tamta chwila, uswiadamiam sobie, jak wiele tragizmu splotlo sie wtedy z komizmem. Srodkiem ulicy miasta, w ktorym przejawy polskiego patriotyzmu od lat byly karane smiercia, szlismy - grupka zmaltretowanych Zydow - drac sie wnieboglosy i bezkarnie tej sylwestrowej nocy spiewajac: -"Hej strzelcy wraz!..." 12 "Majorek" Pierwszy dzien 1943 roku - roku, w ktorym Niemcow miala spotkac zapowiadana przez Roosevelta klaska. I rzeczywiscie. Szczescie zaczelo opuszczac ich na wszystkich frontach. Gdyby tylko linia ktoregos z tych frontow przebiegala blizej! Przyszla wiadomosc o ich porazce pod Stalingradem, zbyt dotkliwej, by mozna bylo ja ukryc lub zignorowac zwyklym komunikatem prasowym, ze "wydarzenie to nie ma zadnego znaczenia dla zwycieskiego przebiegu wojny". Tym razem trzeba bylo sie przyznac; Niemcy oglosili trzydniowa zalobe, nasze pierwsze radosne dni od wielu miesiecy. Optymisci zacierali dlonie, przekonani, ze wojna skonczy sie juz wkrotce. Pesymisci byli innego zdania: wojna potrwa jeszcze dlugo, lecz teraz przynajmniej nie ma juz najmniejszych watpliwosci, jakie bedzie jej zakonczenie.Rownoczesnie z nadchodzeniem coraz bardziej pocieszajacych wiadomosci politycznych przybierala na sile dzialalnosc organizacji podziemnych w getcie. Zostalismy w nia wciagnieci. "Majorek" zajmowal sie codziennym dostarczaniem z miasta dla naszej grupy workow z kartoflami, pod ktorymi przemycal amunicje. Dzielilismy ja pozniej miedzy siebie i ukryta w nogawkach spodni wnosilismy do getta. Nie bylo to bezpieczne i niewiele brakowalo, a skonczyloby sie to dla nas wszystkich tragicznie. "Majorek" przytargal worki jak zwykle do mojego magazynu. Mialem je wypakowac, amunicje ukryc i wieczorem rozdac kolegom. Jednak ledwo zdazyl je odstawic na ziemie i zniknac z magazynu, gdy nagle otworzyly sie drzwi i stanal w nich Untersturmfuhrer Young. Rozejrzal sie, spostrzegl worki i zblizyl sie do nich szybkim krokiem. Stalem na miekkich nogach. Jesli sprawdzi, co jest w srodku, jestesmy straceni. Pierwszy dostane kule w leb. Young przystanal obok workow i probowal jeden z nich rozwiazac. Sznur zasuplal sie i rozwiazywanie postepowalo z trudnoscia. SS-man zaklal niecierpliwie i rozejrzal sie za mna. -Rozwiazac! - mruknal. Podszedlem blizej, starajac sie opanowac zdenerwowanie. Celowo powoli, pozornie spokojny, zabralem sie za rozwiazywanie. Niemiec stal nade mna, zalozywszy rece pod boki. Co jest w srodku? Kartofle. Przeciez pozwolono nam codziennie zabierac je do getta. Worek byl juz otwarty. Nastepny rozkaz: Pokazac! Siegnalem do worka. To nie byly kartofle. Wlasnie tego dnia zamiast czesci kartofli "Majorek" kupil troche kaszy i fasoli. Lezaly na samym wierzchu, kartofle zas byly glebiej, pod nimi. Pokazalem garsc podluznych, zoltawych ziaren. Kartofle? - Young zasmial sie ironicznie, po czym polecil: Siegnij glebiej! Tym razem wyciagnalem garsc kaszy. W kazdej chwili oczekiwalem lania za probe oszukania Niemca. Chcialem tego bicia. Moze odwroci ono uwage SS-mana od pozostalej zawartosci workow. Ale on mnie nawet nie uderzyl. Odwrocil sie na piecie i wyszedl. Po chwili wtargnal ponownie do srodka, tak jakby chcial przylapac mnie na goracym uczynku. Stalem na srodku magazynu, dyszac z emocji. Musialem sie najpierw troche opanowac. Dopiero gdy kroki Younga na korytarzu oddalily sie i potem calkiem zamilkly, oproznilem pospiesznie worki i ukrylem amunicje pod stosem wapna usypanym w kacie magazynu. Tego wieczoru, gdy zblizylismy sie do muru getta, przerzucilismy nad nim jak zawsze nastepny ladunek naboi i granatow. Uszlo nam to i tym razem na sucho. 14 stycznia, w piatek, Niemcy rozzloszczeni niepowodzeniami na froncie i zbyt ostentacyjnie okazywana zwiazana z tym radoscia polskiego spoleczenstwa przystapili do ponownych lapanek - tym razem rownoczesnie na terenie calej Warszawy. Mialy trwac nieprzerwanie trzy dni. Codziennie, w drodze do pracy lub z powrotem, widzielismy na ulicach sciganych lub zatrzymywanych ludzi. W kierunku wiezien jezdzily sznury "bud" - policyjnych ciezarowek, wypelnionych zlapanymi. Z wiezien powracaly puste, gotowe na przyjecie nowych zastepow przyszlych wiezniow obozow koncentracyjnych. Pewna grupa "Aryjczykow" probowala znalezc schronienie w getcie. W tych ciezkich czasach doszlo do jeszcze jednego paradoksu tej okupacji: opaska z gwiazda, najbardziej zagrazajacy znak, stala sie znienacka, z dnia na dzien, symbolem chroniacym i zabezpieczajacym, gdyz na Zydow w tym czasie nie polowano. Po dwoch dniach przyszla jednakze kolej i na nas. Gdy w poniedzialek szedlem do pracy, napotkalem zamiast calej naszej grupy tylko kilku robotnikow, ktorzy najwyrazniej zostali uznani za niezastapionych. Mnie, jako magazyniera rowniez do nich zaliczono. Pod nadzorem dwoch zandarmow wyruszylismy w kierunku bramy getta. Zwykle byla strzezona tylko przez policje zydowska, ale dzis znalazl sie tam caly oddzial zandarmerii, sprawdzajacy dokladnie dokumenty tych, ktorzy przekraczali bramy getta w drodze do pracy. Chodnikiem przemykal sie moze dziesiecioletni chlopczyk. Byl blady i tak przestraszony, ze zapomnial zdjac czapke przed jednym z nadchodzacych z przeciwka zandarmow. Niemiec zatrzymal chlopca, wyciagnal bez slowa rewolwer, przylozyl mu go do skroni i strzelil. Dziecko osunelo sie na ziemie, w konwulsjach zatrzepotalo ramionami, wyprezylo sie i zmarlo. Zandarm schowal spokojnie rewolwer do kabury i podazyl swoja droga. Przyjrzalem mu sie: nie mial nawet brutalnego wyrazu twarzy i nie wygladal na rozdraznionego. Byl to normalny, spokojny czlowiek, ktory wlasnie spelnil jeden ze swych mniej waznych, licznych, codziennych obowiazkow i chwile pozniej o tym zapomnial, zajety innymi, wazniejszymi, oczekujacymi go sprawami. Nasza grupa byla juz po "aryjskiej" stronie, gdy uslyszelismy odglosy strzalow. To otoczone grupy pozostalych w getcie Zydow odpowiedzialy po raz pierwszy strzalami na niemiecki terror. Zdruzgotani szlismy do pracy, zastanawiajac sie nad tym, co bedzie sie teraz dzialo w getcie. Nie ulegalo zadnej watpliwosci, ze rozpoczal sie nowy etap jego likwidacji. Obok mnie szedl maly Prozanski, martwiac sie, czy jego rodzicom, ktorzy zostali w domu, uda sie we wlasciwym momencie gdzies ukryc, aby uniknac deportacji. Ja zas mialem inne, dosc specyficzne zmartwienie: pozostawilem w pokoju na stole wieczne pioro i zegarek - caly majatek, jaki posiadalem. Moj plan przewidywal spieniezenie tych przedmiotow i gdyby udalo mi sie uciec, przezycie paru dni za uzyskane w ten sposob pieniadze, az do czasu, gdy z pomoca przyjaciol udaloby mi sie jakos urzadzic. Tego wieczoru nie wrocilismy do getta. Zostalismy na jakis czas skoszarowani na Narbutta. Dopiero pozniej mielismy sie dowiedziec, co sie w tym czasie wydarzylo w getcie: ludzie bronili sie, jak umieli, przed wywiezieniem na smierc. Chowali sie w przygotowanych wczesniej kryjowkach, a kobiety polewaly klatki schodowe woda, ktora zamarzajac, utrudniala Niemcom wdarcie sie do wyzej polozonych mieszkan. Niektore z domow wprost zabarykadowano, a mieszkancy wdali sie w strzelanine z SS, zdecydowani zginac w walce z bronia w reku, zamiast dac sie wykonczyc w komorze gazowej. Chorych z zydowskiego szpitala zabrano w bieliznie, zaladowano do lodowatych wagonow i wywieziono do Treblinki. Jednakze dzieki temu pierwszemu aktowi zbrojnego oporu stawianego przez Zydow, Niemcy zdolali odtransportowac w ciagu pieciu dni zaledwie piec tysiecy osob, zamiast zaplanowanych dziesieciu tysiecy. Piatego dnia wieczorem "Zig-zag" zawiadomil nas, ze akcja "czyszczenia getta z pasozytniczych elementow" zostala zakonczona i mozemy wreszcie powrocic do domu. Nasze serca walily jak mlotem. Ulice getta ukazywaly wstrzasajacy widok. Chodniki byly zasypane odlamkami powybijanych szyb. Rynsztoki pelne byly pierza z porozrywanych poduszek. Wszedzie piora. Kazdy podmuch wiatru unosil chmury pior i rozdmuchiwal je wokolo, jakby padal snieg, tylko w odwrotnym kierunku - od ziemi ku niebu. Co rusz zwloki pomordowanych. Wokolo panowala tak gleboka cisza, ze odglos naszych krokow odbijal sie dlugim echem od scian domow, jakbysmy przecinali wawoz w gorach. Pokoj byl spladrowany i nie zastalismy w nim nikogo. Wszystko bylo tak, jak pozostawili to wywiezieni rodzice Prozanskiego. Prycze byly po ich ostatniej tu nocy nie zaslane, a na wygaszonym piecyku stal garnuszek z kawa, ktorej nie bylo im juz dane wypic. Na stole lezaly, tak jak je pozostawilem, pioro i zegarek. Teraz trzeba bedzie przystapic jak najenergiczniej i w najwiekszym pospiechu do dzialania. Przy nastepnym wysiedleniu, ktore z pewnoscia nastapi juz wkrotce, moge tez sie znalezc wsrod wywiezionych. Przez "Majorka" porozumialem sie z przyjaciolmi - para mlodych artystow. On, Andrzej Bogucki, byl aktorem, ona zas piosenkarka wystepujaca pod panienskim nazwiskiem: Janina Godlewska. Pewnego dnia "Majorek" powiadomil mnie, ze przyjda dzis o szostej wieczorem. Wykorzystalem moment, gdy "aryjscy" robotnicy udawali sie do domu, i wydostalem sie niepostrzezenie przed brama. Przyszli oboje. Prawie nie rozmawialismy. Wreczylem im kompozycje, wieczne pioro i zegarek-wszystko, co chcialem ze soba zabrac, a co juz wczesniej przynioslem z getta i ukrylem w magazynie. Umowilismy sie, ze Bogucki przyjdzie, by mnie zabrac, w sobota o piatej. W budynku miala sie wtedy odbyc inspekcja jednego z generalow SS. Liczylem na to, ze w zwiazanym z tym zamieszaniu uda mi sie latwiej uciec. Tymczasem atmosfera panujaca w getcie stawala sie coraz bardziej nerwowa, pelna niepokoju i wyczekiwania. Komendant policji zydowskiej - pulkownik Szerynski - popelnil samobojstwo. Najwyrazniej musial otrzymac bezwzglednie zle wiadomosci, skoro nawet on, czlowiek bardzo zwiazany z Niemcami i najbardziej im potrzebny - a zatem w kazdym przypadku wywieziony ostatni - nie widzial dla siebie innego wyjscia niz smierc. Codziennie obcy Zydzi pojawiali sie wsrod nas, robotnikow, by - bedac poza murami - rzucac sie do ucieczki. Nie wszystkim sie to udawalo. Po stronie "aryjskiej" czekali na uciekinierow "szmalcownicy" - platni agenci oraz lubujacy sie w tym zajeciu ochotnicy, ktorzy pozniej w jednej z bocznych ulic napadali na upatrzonego Zyda i zmuszali go do oddania im pieniedzy i bizuterii, ktore mial przy sobie. Najczesciej wydawali potem tak okradzionego w rece Niemcow. Tej soboty bylem juz od rana smiertelnie zdenerwowany. Czy wszystko sie uda? Kazdy nieostrozny krok mogl oznaczac natychmiastowa smierc. Po poludniu zjawil sie rzeczywiscie general na inspekcje. Zaabsorbowani tym SS-mani nie zwracali na nas chwilowo uwagi. Okolo piatej konczyli prace "aryjscy" robotnicy. Ubralem sie w plaszcz, po raz pierwszy od trzech lat zdjalem opaske z jasnoniebieska gwiazda i przecisnalem sie wsrod nich przez brame. Przy rogu Wisniowej stal Bogucki. Wszystko wiec dotychczas szlo gladko. Gdy mnie zauwazyl, ruszyl szybko przed siebie. Szedlem pare krokow za nim, z wysoko postawionym kolnierzem, probujac nie stracic go z oczu w panujacych ciemnosciach. Ulice byly opustoszale, z rzadka tylko oswietlone latarniami, zgodnie z zarzadzeniem obowiazujacym od poczatku wojny. Musialem jedynie uwazac, by nie natrafic w promieniach swiatla rzucanych przez latarnie na jakiegos Niemca, ktory moglby dojrzec moja twarz. Szlismy szybkim krokiem, wybralismy najkrotsza droge, a mimo to mialem wrazenie, ze jest nieskonczenie dluga. Wreszcie osiagnelismy nasz cel - dom przy ulicy Nowakowskiego 10, gdzie mialem sie ukryc na piatym pietrze w malarskim atelier, znajdujacym sie wowczas w dyspozycji jednego z przywodcow muzycznej konspiracji - kompozytora Piotra Perkowskiego. Przeskakujac po trzy stopnie, wbieglismy na gore. W atelier czekala na nas zdenerwowana i martwiaca sie Godlewska. Odetchnela z ulga, gdy nas ujrzala. -No, wreszcie jestescie! Klasnela w dlonie z radosci i zwrocila sie do mnie: -Dopiero gdy Andrzej byl juz w drodze po ciebie, uswiadomilam sobie, ze dzis jest 13 lutego, a przeciez trzynastka przynosi pecha... 13 Klotnie za sciana Atelier, w ktorym sie teraz znajdowalem i mialem jakis czas pozostac, bylo dosc duzym pomieszczeniem - rodzajem sali z przeszklonym sufitem. Po obu stronach miala ona malenkie sypialnie bez okien, odgrodzone drzwiami. Boguccy przygotowali dla mnie lozko polowe. Po koszarowych pryczach, na ktorych do tej pory spalem, wydawalo mi sie ono niebywale wygodne. Bylem szczesliwy, juz przez sam fakt, ze nie spotykalem Niemcow, nie sluchalem ich wrzasku i nie musialem sie obawiac, ze w kazdej chwili bede bity albo nawet zabity przez jakiegos SS-mana. Probowalem nie myslec w tych dniach, co mnie jeszcze czeka, nim skonczy sie ta wojna, i czy w ogole jej konca dozyja. Sil dodala mi wiadomosc, ktora przyniosla pewnego dnia Bogucka, a mianowicie, ze wojska sowieckie na powrot zdobyly Charkow. Ale co bedzie ze mna? Musialem sie liczyc z tym, ze moj pobyt w atelier nie bedzie trwal zbyt dlugo. Perkowski musial znalezc w najblizszych dniach lokatora, juz chocby z tego powodu, ze Niemcy zapowiedzieli przeprowadzenie spisu ludnosci, podczas ktorego policja miala przeszukiwac mieszkania i sprawdzac, czy ich lokatorzy byli wlasciwie zameldowani i uprawnieni do zamieszkania. Prawie kazdego dnia zjawiali sie nowi kandydaci na lokatorow, aby obejrzec pomieszczenie. Musialem znikac wtedy w jednej z sypialn i drzwi zamykac od srodka.Po dwoch tygodniach Bogucki porozumial sie z bylym dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Rudnickim - moim szefem z okresu przedwojennego - ktory pojawil sie pewnego wieczoru w towarzystwie inzyniera Gebczynskiego. Mialem przeprowadzic sie do oficyny tego samego domu, do mieszkania panstwa Gebczynskich. Tego samego wieczoru mialem dotknac klawiatury pierwszy raz od siedmiu miesiecy. Siedmiu miesiecy, podczas ktorych stracilem wszystkich moich ukochanych, przezylem likwidacje, getta i rozbieralem jego mury, pozniej zas dzwigalem wapno i cegly. Dlugo opieralem sie namowom pani Gebczynskiej, az w koncu uleglem. Zesztywniale palce poruszaly sie opornie po klawiszach, a dzwiek draznil jak cos obcego, trudnego do zniesienia. Tamtego wieczoru zdarzyla sie jeszcze jedna sensacja. Do Gebczynskiego zadzwonil jeden z jego zwykle dobrze poinformowanych przyjaciol, ze nastepnego dnia nalezy sie spodziewac lapanek w calym miescie. Wszyscy bylismy strasznie zaniepokojeni. Ale, jak to sie czesto w tamtych czasach zdarzalo, byl to falszywy alarm. Nastepnego dnia przyszedl nasz dawny kolega z Radia, ktory pozniej stal sie moim bliskim przyjacielem - dyrygent Czeslaw Lewicki. Zgodzil sie, bym mieszkal w jego kawalerce, ktora dysponowal, a ktorej nie uzywal, przy ulicy Pulawskiej 83. Byla godzina siodma wieczorem, sobota, 27 lutego, gdy opuscilismy mieszkanie panstwa Gebczynskich. Na szczescie panowala zupelna ciemnosc. Na placu Unii zlapalismy riksze, dostalismy sie bez przeszkod na Pulawska i udalo nam sie wbiec, nie spotykajac nikogo na klatce schodowej, na czwarte pietro. Mieszkanie okazalo sie komfortowa, elegancko urzadzona garsoniera, nie za duza, z wneka, w ktorej znajdowalo sie wejscie do toalety. Po przeciwnej stronie wneki miescila sie wielka szafa w scianie, a obok niej kuchenka gazowa. W pokoju stala duza kanapa, szafa na ubrania, mala polka z ksiazkami, stoliczek i wygodne krzesla. Mala biblioteczka bogata byla w nuty i partytury; znalazlem w niej takze kilka ksiazek naukowych. Czulem sie jak w raju. Pierwszej nocy spalem niedlugo, gdyz chcialem nacieszyc sie przyjemnoscia lezenia na prawdziwej kanapie o doskonalych sprezynach. Nastepnego dnia przyszedl Lewicki ze swoja znajoma, pania Malczewska, i przyniosl mi moje rzeczy. Przy tej okazji omowilismy sprawe mego wyzywienia i tego, jak mam sie zachowywac podczas spisu ludnosci majacego sie odbyc nastepnego dnia. Mialem caly dzien spedzic w toalecie, zamkniety od srodka na klucz, podobnie jak niegdys w alkowie malarskiej pracowni. Przypuszczalismy, ze nawet gdyby policjanci w czasie spisu wlamali sie do mieszkania, z pewnoscia nie zauwaza malych drzwi, za ktorymi bede schowany. W najgorszym razie beda je uwazali za zamkniete drzwi sciennej szafy. Trzymalem sie dokladnie naszego planu strategicznego. Obladowany ksiazkami udalem sie juz z samego rana w to niezbyt wygodne w razie dluzszego pobytu miejsce i siedzialem tam cierpliwie az do wieczoru, przy czym juz od poludnia marzylem tylko o jednym: by moc rozprostowac nogi. Cala akcja okazala sie zbyteczna: nikt nie przyszedl, poza Lewickim, ktory zajrzal gdzies pod wieczor, ciekawy i zaniepokojony, co sie ze mna dzieje. Przyniosl wodke, kielbase, chleb i maslo. Jedlismy jak ksiazeta. Spis ludnosci zamierzano przeprowadzic, aby Niemcy mogli wykryc za jednym zamachem wszystkich Zydow ukrywajacych sie w Warszawie. Mnie nie znalezli i nabralem nowej nadziei. Mieszkajacy daleko Lewicki umowil sie ze mna, ze bedzie mnie odwiedzac dwa razy w tygodniu, by dostarczac mi zywnosc. Musialem sobie czyms wypelnic czas pomiedzy tak tesknie wyczekiwanymi wizytami. Wiele czytalem i uczylem sie przygotowywac najsmaczniejsze potrawy, postepujac wedlug kucharskich rad doktorowej Malczewskiej. Musialem wszystko robic bezglosnie, poruszac sie na palcach, w zwolnionym tempie, by bron Boze o nic nie uderzyc reka lub noga. Sciany byly cienkie i kazdy nieostrozny ruch mogl zdradzic moja obecnosc przed sasiadami. Slyszalem az nadto dokladnie, co sie u nich dzialo, szczegolnie w mieszkaniu z lewej strony. Sadzac po glosach, mieszkala tam mloda para, ktora swoja wieczorna gadanine zaczynala od pieszczotliwego "pieseczku" i "koteczku". Po uplywie kwadransa panujaca miedzy nimi harmonia zaczynala sie macic, glosy zaczynaly byc podniesione, a epitety obejmowaly cala skale zwierzat, poczawszy od domowych, a na bydle hodowlanym skonczywszy. Potem nastepowal prawdopodobnie akt ugody. Glosy cichly na dluzszy czas, w koncu dolaczal sie do tego trzeci glos - fortepianu, w ktory mloda zona uderzala falszywie, ale z uczuciem. Jednak to brzdakanie nie trwalo zwykle zbyt dlugo. Dzwiek sie urywal i podenerwowany glos kobiecy podejmowal klotnie od nowa: - Nie bede dalej grac! Zawsze sie odwracasz, gdy gram... I znow ciagnela sie seria zwierzeca. Gdy sie temu przysluchiwalem, myslalem sobie, nierzadko z rozrzewnieniem, jak wiele bym dal i jak bylbym szczesliwy, gdybym mial tu pianino, chocby tak rozstrojone jak to, ktore za sciana prowadzilo do takich klotni. Mijaly dni. Dwa razy w tygodniu regularnie odwiedzala mnie pani Malczewska na zmiane z Lewickim, przynoszac zywnosc, a takze wiadomosci na temat ostatnich wydarzen politycznych. Nie byly one pocieszajace: niestety wojska sowieckie wycofaly sie z Charkowa. Alianci wycofali sie z Afryki. Zmuszony do bezczynnosci, spedzajac wiekszosc dni na rozmyslaniu, coraz to powracajac we wspomnieniach do strasznych przezyc, do zamordowanych rodzicow i rodzenstwa, wpadalem w coraz wieksze zwatpienie i zalamanie. Gdy patrzylem z okna na nie zmieniajacy sie ruch uliczny i wciaz jednakowo spokojnie poruszajacych sie Niemcow, zaczynalem wierzyc, ze wszystko moze tak juz pozostac na zawsze. A co stanie sie wtedy ze mna? Po latach bezsensownego cierpienia pewnego dnia zostane odkryty i zamordowany. W najlepszym przypadku bede mogl popelnic samobojstwo, by nie wpasc w rece Niemcow. Moj nastroj zaczal sie poprawiac, gdy zaczela sie wielka, wienczona jednym sukcesem za drugim, ofensywa aliantow w Afryce. Byl goracy, majowy dzien. Wlasnie gotowalem zupe na obiad, gdy zjawil sie niespodzianie Lewicki. Nie mogl oddychac po tym, jak wbiegl na czwarte pietro, i sapal jeszcze przez dobra chwile, zanim wydobyl z siebie nowine, z ktora tu przybyl: niemiecko-wloski opor w Afryce zalamal sie calkowicie. Gdyby to wszystko zaczelo sie wczesniej! Gdyby oddzialy alianckie zwyciezyly teraz w Europie, a nie w Afryce, moze bym sie ucieszyl. Moze tez wtedy powstanie zorganizowane przez mala resztke Zydow w Getcie Warszawskim mialoby przynajmniej malutka szanse na sukces. Wraz z coraz lepszymi wiadomosciami przynoszonymi przez Lewickiego naplywaly coraz straszniejsze szczegoly o przebiegu tragicznej walki moich wspolbraci, tej garstki, ktora postanowila przynajmniej na ostatnim etapie zycia czynnie przeciwstawic sie Niemcom, aby zademonstrowac swoj protest przeciwko ich barbarzynstwu. Z podziemnych gazetek, ktore otrzymalem, dowiedzialem sie o zydowskim oporze, o walkach o kazdy dom i odcinek ulicy, oraz o duzych stratach Niemcow, ktorzy tygodniami nie mogli pokonac o wiele slabszych powstancow, mimo ze w getcie uzyto artylerii, czolgow i lotnictwa. Zaden z Zydow nie dawal sie wziac zywcem. Gdy Niemcy zajmowali ktorys z domow, pozostale w nim kobiety niosly dzieci na ostatnie pietro i rzucaly sie wraz z nimi z balkonu na ulice. Wieczorem przed snem moglem, gdy wychylilem sie z okna, dojrzec na polnocy Warszawy blask ognia i ciezkie chmury dymu, pokrywajace przejrzyste, pelne gwiazd niebo. Byl poczatek czerwca, gdy pewnego dnia, nagle, o dziwnej jak na niego godzinie - w samo poludnie - pojawil sie Lewicki. Jednakze nie przyniosl mi tym razem dobrych wiadomosci. Byl nieogolony, oczy mial podkrazone, jak po nieprzespanej nocy, a mina wyraznie zaklopotana. Ubieraj sie! - rozkazal szeptem. Co sie stalo? Wczoraj wieczorem gestapo zapieczetowalo moj pokoj u doktorostwa Malczewskich, w kazdej chwili moga zjawic sie tutaj. Musimy natychmiast uciekac. Uciekac? W bialy dzien, w poludnie? Bylo to dla mnie rownoznaczne z samobojstwem. Lewicki niecierpliwil sie. Pospiesz sie wreszcie! - naciskal, podczas gdy ja po prostu stalem w bezruchu, zamiast zgodnie z jego oczekiwaniem pakowac torbe. Postanowil dodac mi odwagi i podniesc mnie na duchu. Nie masz sie czego obawiac - zaczal nerwowo wyjasniac - wszystko jest przygotowane; niedaleko stad czeka na ciebie ktos, kto zabierze cie w bezpieczne miejsce. Mimo to nie mialem zamiaru ruszac sie stad. Niech sie dzieje, co chce! Lewicki ucieknie i gestapo go nie znajdzie. Wolalem w razie czego tu z soba skonczyc, niz ryzykowac dalsza tulaczke - po prostu brakowalo mi juz sil. Udalo mi sie go jakims cudem o tym przekonac. Objelismy sie na pozegnanie, bedac prawie pewni, ze juz nigdy w zyciu sie nie zobaczymy, po czym Lewicki wyszedl. Zaczalem krazyc po pokoju, ktory dotychczas wydawal mi sie jednym z najbezpieczniejszych miejsc na swiecie, a teraz sprawial na mnie wrazenie klatki. Bylem w niej uwieziony jak zwierze i bylo juz tylko kwestia czasu, kiedy przyjda rzeznicy, ktorzy mnie znajda i zabija - zadowoleni z lowow. Ja, ktory nigdy nie palilem, " wypalilem tego dnia, oczekujac opozniajacej sie z godziny na godzine smierci, setke zostawionych przez Lewickiego papierosow. Wiedzialem, ze gestapo przychodzilo zwykle wieczorem lub we wczesnych godzinach porannych. Nie rozbieralem sie, nie zapalalem swiatla, wpatrywalem sie w widoczne przez okno kraty balkonu i wsluchiwalem sie w najcichsze nawet szmery dochodzace z ulicy i klatki schodowej. Ciagle brzmialy mi w uszach slowa Lewickiego. Jego reka spoczywala juz na klamce, gdy jeszcze raz sie odwrocil, podszedl do mnie i ponownie mnie obejmujac, powiedzial: -Gdyby przyszli i wdarli sie do mieszkania, skacz z balkonu. Nie wolno im dostac cie zywcem! Potem dodal, by mi ulatwic podjecie tej decyzji: -Ja nosze przy sobie trucizne, mnie tez nie dopadna. Zrobilo sie pozno. Ruch na ulicach zupelnie ustal i w domu naprzeciwko gasly swiatla - jedno po drugim. Niemcy wciaz sie nie zjawiali. Bylem nerwowo wykonczony. W tym czasie zyczylem sobie, zeby przyszli jak najszybciej, skoro musieli juz przyjsc. Nie chcialem tak dlugo czekac na smierc. Pozniej zmienilem swa decyzje dotyczaca sposobu samobojstwa. Przyszlo mi do glowy, ze zamiast rzucic sie z balkonu, moglbym sie powiesic. Taki rodzaj smierci, trudno powiedziec dlaczego, wydal mi sie latwiejszy i szybszy. Wciaz nie zapalalem swiatla, zaczalem jednak poszukiwac w pokoju sznura. W koncu udalo mi sie znalezc dosc silny kawalek na regale za ksiazkami. Zdjalem obraz ze sciany nad polka, sprawdzilem, jak mocno siedzial hak, przygotowalem petle i czekalem. Gestapo nie przyszlo. Nie przyszlo tez rano, a takze przez kilka nastepnych dni. Dopiero w piatek przed poludniem, gdy po prawie nieprzespanej nocy lezalem ubrany na kanapie, uslyszalem odglosy strzelaniny na ulicy. Natychmiast podszedlem do okna. Na calej szerokosci ulicy i chodnikow posuwal sie naprzod front zandarmow, strzelajacych chaotycznie do uciekajacych ludzi. Po chwili nadjechaly ciezarowki z SS-manami i otoczono duzy odcinek ulicy, na ktorym stal rowniez moj dom. Gestapowcy wchodzili grupkami kolejno do wszystkich domow i po chwili wyprowadzali z nich mezczyzn. Weszli tez do domu, w ktorym mieszkalem. Teraz nie moglo byc juz zadnych watpliwosci, ze mnie znajda. Przysunalem krzeslo do biblioteczki, aby moc latwiej dosiegnac haka, przygotowalem sznur i podszedlem do drzwi, by nasluchiwac. Od schodow dochodzily z nizszych pieter niemieckie wrzaski. Po polgodzinie wszystko znow ucichlo. Wyjrzalem przez okno: blokada byla zlikwidowana, a ciezarowki SS odjechaly. A wiec nie przyszli. Po tym okresie zycia w strachu mial nadejsc nastepny: okres takiego glodowania, jakiego nie przezywalem nawet w czasach najwiekszego braku zywnosci w getcie. 14 Oszustwo Szalasa Od ucieczki Lewickiego minal tydzien. Gestapo sie nie pojawialo. Powoli zaczalem sie uspokajac. Zaczelo mi natomiast zagrazac cos innego: wyczerpywaly sie moje zapasy zywnosci. Pozostalo mi jeszcze tylko troche, fasoli i kaszy. Ograniczylem jedzenie do dwoch posilkow dziennie. Gotowalem sobie zupe, do ktorej za kazdym razem odmierzalem lyzka kaszy i dziesiec ziaren fasoli, ale pomimo tak skromnego dawkowania, zywnosc mogla wystarczyc mi zaledwie na kilka dni. Pewnego ranka pod dom, w ktorym zylem, podjechal znowu niemiecki samochod wojskowy. Wysiadlo z niego i weszlo do budynku dwoch SS-manow z kartka w raku. Bylem przekonany, ze przyszli po mnie i znow przygotowywalem sie na smierc. Jednakze i tym razem nie chodzilo im o mnie.Skonczyla sie zywnosc. Od dwoch dni nic juz nie jadlem. Pozostaly dwie mozliwosci: umrzec z glodu albo zaryzykowac i u najblizszej ulicznej handlarki kupic chleb. Wybralem te druga. Dokladnie sie ogolilem, ubralem i o osmej rano, starajac sie zachowac zupelny spokoj, wyszedlem z domu. Mimo moich wyraznie "niearyjskich" rysow twarzy nikt nie zwracal na mnie uwagi. Kupilem chleb i powrocilem do domu. Bylo to 18 lipca 1943 roku. Tym jednym bochenkiem, gdyz na wiecej nie mialem pieniedzy, zywilem sie do 28 lipca, czyli przez cale dziesiec dni. 29 lipca przed poludniem uslyszalem ciche pukanie do drzwi. Nie reagowalem. Po chwili ktos wsunal ostroznie klucz do dziurki zamka i przekrecil go. Drzwi otworzyly sie i wszedl nie znany mi mlody mezczyzna. Szybko zamknal za soba drzwi i zapytal szeptem: Dzialo sie cos podejrzanego? Nie. Dopiero teraz poswiecil mi chwile uwagi. Lustrowal mnie od gory do dolu, a w jego oczach widac bylo zdumienie: -Pan zyje? Wzruszylem ramionami. Nie sprawialem chyba wrazenia umarlego, wiec nie bylo sensu odpowiadac. Usmiech pojawil sie na jego twarzy. Wreszcie postanowil wyjawic, kim jest: byl bratem Lewickiego. Przyszedl, aby mi powiedziec, ze nastepnego dnia zostanie mi dostarczone jedzenie, a pare dni pozniej zostane przeniesiony do innej kryjowki, poniewaz gestapo nadal poszukuje Lewickiego i mimo wszystko moze sie tu pojawic. Dzien pozniej przyszedl rzeczywiscie inzynier Gebczynski w towarzystwie mezczyzny, ktorego mi przedstawil jako technika radiowego o nazwisku Szalas - godnego zaufania wspolpracownika podziemia. Gebczynski rzucil mi sie w ramiona: byl juz swiecie przekonany, ze zmarlem z wycienczenia. Opowiedzial mi, ze wszyscy wspolni przyjaciele martwili sie o mnie, ze dlugi czas nie mozna bylo zblizyc sie do domu znajdujacego sie pod ciagla obserwacja tajniakow. Teraz, gdy obserwacja ta ustala, zamierzano zajac sie moim cialem i wyprawieniem nalezytego pogrzebu. Od tej chwili z ramienia organizacji podziemnej zajmie sie mna Szalas. Szalas okazal sie jednak dosc dziwnym opiekunem: zagladal co dziesiec dni, przynoszac odrobine zywnosci i tlumaczac, ze na wiecej nie starczylo mu pieniedzy. Dawalem mu wiec do sprzedania resztki moich rzeczy, lecz prawie za kazdym razem zdarzalo sie, ze mu je kradziono i znow przychodzil ze znikoma iloscia jedzenia, ktora mogla wystarczyc najwyzej na dwa dni, a musiala wystarczyc czasem na dwa tygodnie. Gdy calkowicie wyczerpany z glodu lezalem w lozku, przekonany, ze tym razem z pewnoscia juz umre, Szalas pojawial sie i znowu cos przynosil, jednak tylko tyle, abym nie umarl i mial sily nadal sie meczyc. Zawsze rozpromieniony i nieobecny myslami, zadawal to samo pytanie: -Jak tam, zyjesz jeszcze? Zylem, choc z glodu i ze zgryzoty dostalem zoltaczki. Szalas zbytnio sie tym nie przejal. Opowiedzial mi zabawna w jego mniemaniu historia o swoim dziadku, ktorego na wiesc o tym, ze zachorowal na zoltaczka, nieoczekiwanie porzucila narzeczona. Zoltaczka, zdaniem Szalasa, to drobiazg, ktorym nie warto sie przejmowac. Na pocieszenie zakomunikowal mi, ze alianci wyladowali na Sycylii, po czym pozegnal sie i wyszedl. Bylo to nasze ostatnie spotkanie, gdyz wiecej sie juz nie pokazal, mimo ze minelo dziesiec dni, dwanascie, dwa tygodnie... Nic nie jadlem. Nie mialem nawet sily, by sie podniesc i dowlec do kranu z woda. Gdyby teraz przyszlo gestapo, nie mialbym nawet jak sie powiesic. Wiekszosc dnia lezalem w letargu, a gdy sie budzilem, to tylko po to, by przezywac potworne meczarnie. Zaczely mi juz puchnac twarz, rece i nogi, gdy nieoczekiwanie przyszla doktorowa Malczewska, o ktorej wiedzialem, ze musiala uciec wraz z mezem i Lewickim z Warszawy, aby sie ukrywac. Byla przekonana, ze mam sie dobrze i chciala tak po prostu zajrzec na pogawedke i napic sie ze mna herbaty. Szalas, jak opowiadala, zbieral dla mnie pieniadze w calej Warszawie, a ze nikt ich wowczas na ratowanie ludzi nie zalowal, dostawal ich duzo. Zapewnial przy tym moich przyjaciol, ze odwiedza mnie codziennie i ze niczego mi nie brakuje. Doktorowa wyjechala z Warszawy po paru dniach, uprzednio zaopatrzywszy mnie dostatnio w jedzenie i zapewniwszy mi solidniejsza opieke. Niestety nie na dlugo. 12 sierpnia w poludnie, gdy jak zwykle zabieralem sie do gotowania mojej zupy, nagle ktos probowal wtargnac do mieszkania. Nie bylo to pukanie, jak zawsze, gdy odwiedzali mnie przyjaciele, lecz lomotanie. Zatem Niemcy. Jednakze glosy, ktore towarzyszyly lomotaniu, nalezaly do kobiet. Jedna z nich zawolala: -Otwierac, bo zawolamy policje! Walenie w drzwi stawalo sie coraz glosniejsze. Nie ulegalo watpliwosci, ze moja kryjowka zostala odkryta i wspollokatorzy, obawiajac sie kary za ukrywanie w domu Zyda, postanowili mnie wydac. Szybko sie ubralem i spakowalem moje kompozycje oraz pare drobiazgow do teczki. Lomot na chwile przycichl. Z pewnoscia zezlone moim milczeniem kobiety postanowily spelnic swa obietnice i byly juz w drodze na najblizszy posterunek policji. Otworzylem po cichu drzwi i wymknalem sie na schody, lecz tu natknalem sie na jedna z nich, postawiona zapewne na strazy, abym nie uciekl. Zagrodzila mi droge: Czy pan jest z tego mieszkania? - wskazala reka na drzwi. - Pan jest niemeldowany. Odpowiedzialem, ze obok mieszka moj kolega, ktorego nie udalo mi sie zastac. Bylo to bezsensowne tlumaczenie, ktore rozjuszonej kobiecie oczywiscie nie moglo wystarczyc. Prosze sie wylegitymowac! Prosze okazac papiery! - krzyczala coraz glosniej. Coraz wiecej mieszkancow domu zaintrygowanych halasem zaczelo otwierac drzwi i wychylac sie z mieszkan. Odepchnalem babe na bok i zbieglem po schodach, slyszac za soba jej wrzask: -Zamknac brame! Nie wypuszczac go! Na parterze przebieglem kolo dozorczyni, ktora na szczescie nic nie zrozumiala z krzykow dobiegajacych z gory. Dopadlem bramy i wydostalem sie na ulice. Udalo mi sie uniknac smierci, lecz czyhalo na mnie inne niebezpieczenstwo: znajdowalem sie na ulicy w samo poludnie, nieogolony, nie strzyzony od wielu miesiecy, w wygniecionym i brudnym ubraniu. Samo to wystarczalo, by zwracac na siebie uwage, nie mowiac juz o moich rysach twarzy. Skrecilem w najblizsza przecznice i pobieglem przed siebie. Dokad mam isc? Jedynymi znajomymi w poblizu byli mieszkajacy na Narbutta panstwo Boldokowie. Postanowilem, ze pojde do nich. Bylem jednak tak zdenerwowany, ze zgubilem droge wsrod tak dobrze przeciez mi znanych uliczek tej dzielnicy miasta. Bladzilem chyba z godzine, nim udalo mi sie dotrzec do celu. Dlugo sie wahalem, zanim zadzwonilem do drzwi, za ktorymi mialem nadzieje znalezc schronienie. Wiedzialem, na co narazam tych ludzi swoja obecnoscia. Gdyby mnie u nich znaleziono, zostaliby rozstrzelani wraz ze mna. Nie mialem jednak wyboru. Gdy mi otworzono, od razu zaznaczylem, ze przyszedlem tylko na chwile, by skorzystac z telefonu i dowiedziec sie, gdzie moglbym znalezc nowe schronienie. Telefonowanie nie przynioslo jednak spodziewanych rezultatow. Jedni z moich przyjaciol nie mogli mnie przyjac, inni zas nie mogli wyjsc z domu, gdyz tego wlasnie dnia nasza partyzantka dokonala udanego zamachu na jeden z najwiekszych bankow w Warszawie i cale Srodmiescie obstawione bylo przez policje. W tej sytuacji Boldokowie postanowili, ze bede spal w polozonym o pietro nizej mieszkaniu, od ktorego mieli klucze. Dopiero nastepnego dnia przyszedl po mnie moj kolega z Radia - Zbigniew Jaworski, ktory postanowil przechowac mnie przez kilka nastepnych dni u siebie. Znowu bylem wiec uratowany. Przebywalem u milych, zyczliwych mi ludzi. Od razu wykapalem sie, po czym zjedlismy smaczna, zakrapiana wodka kolacje, co niestety zaszkodzilo mojej watrobie. Niemniej, mimo przyjemnej atmosfery, a przede wszystkim moznosci nagadania sie do woli po dlugich miesiacach przymusowego milczenia, nie chcialem naduzywac goscinnosci moich gospodarzy, aby ich swoja obecnoscia nie narazac na smierc. Pani Zofia Jaworska i jej dzielna matka, siedemdziesiecioletnia pani Bobrownicka, namawialy mnie szczerze, abym u nich pozostal tak dlugo, jak bedzie to potrzebne. Wszystkie moje starania o nowa kryjowke spelzaly na niczym i zewszad nadchodzily odpowiedzi odmowne; nikt nie chcial ukrywac Zyda, gdyz grozila za to jedna tylko kara - kara smierci. Znajdowalem sie juz w stanie skrajnej depresji, gdy los zeslal mi nagle, w ostatniej chwili, ratunek w osobie pani Heleny Lewickiej - bratowej pani Zofii Jaworskiej. Nigdy mnie przedtem nie spotkala, teraz zas, widzac mnie po raz pierwszy i slyszac o moich przezyciach, zgodzila sie natychmiast przyjac mnie do siebie. Plakala nad moim losem, mimo ze i jej wlasne zycie nie bylo latwe i z pewnoscia nie brak bylo powodow do placzu nad losem jej wlasnych przyjaciol i bliskich. 21 sierpnia, po ostatniej nocy u panstwa Jaworskich, podczas ktorej w okolicy szalalo gestapo, utrzymujac nas cala noc w strachu, przenioslem sie do duzego bloku w alei Niepodleglosci. Miala to byc moja ostatnia kryjowka przed Powstaniem Warszawskim i zwiazanym z nim zburzeniem miasta. Obszerny pokoj na czwartym pietrze mial wejscie bezposrednio z klatki schodowej. Byly tam gaz i prad, nie bylo zas wody. Trzeba bylo wychodzic po nia na korytarz, gdzie obok wspolnej toalety znajdowal sie kran. Obok mnie mieszkali inteligentni ludzie, ludzie o wyzszym poziomie niz sasiedzi z ulicy Pulawskiej, ktorzy klocili sie calymi dniami, tlukli w rozstrojony fortepian i pozniej chcieli mnie wydac Niemcom. Tu sasiadowalem z malzenstwem dzialaczy podziemia, ktorzy byli poszukiwani i z tego powodu nie sypiali w domu. Nie bylo to dla mnie zbyt bezpieczne, ale wolalem to niz sasiedztwo lojalnych prymitywow, ktorzy ze strachu mogli mnie wydac. W sasiednich domach mieszkali przewaznie Niemcy oraz miescily sie rozne wojskowe urzedy. Naprzeciw moich okien stal niewykonczony wielki budynek szpitalny, ktory wykorzystywano teraz na magazyny. Codziennie widywalem tam rosyjskich jencow, wnoszacych do niego lub wynoszacych zen rozne ciezkie skrzynie. Tym razem przebywalem wiec w sercu jednej z najbardziej niemieckich dzielnic Warszawy, w samej jaskini lwa. Moze tak bylo lepiej i bezpieczniej. Czulbym sie w tej mojej nowej kryjowce calkiem dobrze, gdybym nie podupadal szybko na zdrowiu. Coraz bardziej dokuczala mi watroba. W poczatkach grudnia zlapal mnie tak silny atak bolu, ze cala sila woli powstrzymywalem sie od krzyku. Trwalo to cala noc. Lekarz, ktorego sprowadzila pani Lewicka, stwierdzil ostry stan zapalny woreczka zolciowego i zalecil scisla diete. Na szczescie nie bylem w tym czasie zdany na laske Szalasa, lecz opiekowala sie mna najofiarniejsza z kobiet, jaka byla pani Helena. Dzieki niej wracalem powoli do zdrowia. Przyszedl rok 1944. Staralem sie ze wszystkich sil prowadzic w miare unormowany tryb zycia. Od dziewiatej do jedenastej uczylem sie angielskiego, potem do pierwszej czytalem, potem gotowalem sobie obiad, a miedzy trzecia a siodma znowu zajmowalem sie jezykiem angielskim i lektura. Tymczasem na Niemcow spadaly kleski jedna za druga. Nie bylo juz mowy o jakichkolwiek kontrofensywach. Ze wszystkich frontow wycofywali sie "zgodnie z planem", tlumaczac w prasie, ze ustepujac z terenow pozbawionych znaczenia, korzystnie skracaja linie frontu. Jednak wraz z ich porazkami frontowymi wzrastal terror wewnetrzny w okupowanych przez nich krajach. Publiczne egzekucje, ktore zaczeli przeprowadzac w Warszawie jesienia poprzedniego roku, odbywaly sie teraz prawie codziennie. Niemcy, jak zawsze we wszystkim systematyczni, znalezli jeszcze czas, by dokladnie "oczyszczone" z ludzi getto czyscic teraz z murow. Burzyli dom po domu, ulice za ulica i wywozili kolejka gruz poza miasto. Urazeni oporem Zydow, ci "wladcy swiata" postanowili nie zostawic tam nawet kamienia na kamieniu. W monotonie mojego zycia wkradlo sie na poczatku roku zdarzenie, ktorego chyba najmniej moglem sie spodziewac. Pewnego dnia ktos zaczal dobierac sie do moich drzwi - powoli, cicho, z wysilkiem i z przerwami. Z poczatku nie moglem sie zorientowac, kto to moze byc. Dopiero po dluzszym namysle doszedlem do wniosku, ze mogl to byc chyba tylko zlodziej! Wynikal z tego problem: w swietle prawa obaj bylismy przestepcami, ja poprzez biologiczny fakt bycia Zydem, on zas jako zlodziej. Czy mam mu grozic, gdy wejdzie do srodka, ze zawolam policje,? Czy tez bylo bardziej prawdopodobne, ze on mi tym bedzie grozil? A moze obaj doprowadzimy sie nawzajem na posterunek? Czy tez nalezalo zawrzec pokojowy pakt kryminalistow o nieagresji? W koncu jednak sie nie wlamal, przeploszony przez jednego z lokatorow. 6 czerwca 1944 roku, po poludniu, przyszla do mnie pani Helena z rozpromieniona twarza i przyniosla wiadomosc o ladowaniu Amerykanow i Anglikow w Normandii. Przelamali niemiecki opor i posuwaja sie do przodu. Najwspanialsze meldunki mnozyly sie teraz blyskawicznie: zajecie Francji, kapitulacja Wloch, Armia Czerwona na granicy Polski i wyzwolenie Lublina. Rosyjskie lotnictwo coraz czesciej dokonywalo nalotow na Warszawe, a ogien eksplozji moglem widziec z mojego okna. Od wschodu slychac bylo pomruk. Z poczatku slaby, pozniej zas coraz potezniejszy: to byla rosyjska artyleria. Niemcy ewakuuja Warszawe, ewakuuja takze niewykonczony gmach szpitala z przeciwka. Patrze na to z nadzieja i rosnacym w sercu przekonaniem, ze bede jednak zyl! Bede wolny! 29 lipca wpadla pani Lewicka: powstanie w Warszawie powinno wybuchnac lada chwila! Nasze organizacje skupuja w pospiechu bron od wycofujacych sie i zdemoralizowanych Niemcow. Zakup pewnej liczby karabinow maszynowych zlecono mojemu niezapomnianemu gospodarzowi z ulicy Falata, Zbigniewowi Jaworskiemu. Niestety trafil na gorszych od Niemcow - na Ukraincow. Pod pretekstem wydania mu zakupionej przez niego broni zaprowadzili go na dziedziniec Akademii Rolniczej i tam go zastrzelili. 1 sierpnia pani Helena przyszla okolo czwartej po poludniu, by sprowadzic mnie do piwnicy. Powstanie ma wybuchnac za godzine! Kierowany nieomylnym instynktem, ktory mnie wielokrotnie juz ratowal, zdecydowalem, ze zostane na gorze. Moja opiekunka zegnala sie ze mna jak z synem, ze lzami w oczach i zdlawionym glosem zadajac ostatnie pytanie: -Wladku, czy my sie jeszcze kiedys zobaczymy? 15 W plonacym domu Mimo zapewnien pani Heleny, ze powstanie wybuchnie o piatej, czyli juz za kilka minut, nie moglem w to uwierzyc. W czasie okupacji coraz to krazyly plotki o majacych nastapic wydarzeniach politycznych, ktore jednak pozniej nie nastepowaly. Ewakuacja Warszawy przez Niemcow, ktora takze moglem obserwowac z mojego okna, oraz paniczna ucieczka obladowanych po brzegi ciezarowek i prywatnych samochodow w kierunku zachodnim, ustaly w ostatnich dniach prawie zupelnie. Takze dudnienie rosyjskich dzial, tak juz wyraznie slyszalne noca przed kilku dniami, oddalilo sie teraz od miasta i bylo coraz slabsze. Zblizylem sie do okna: na ulicy panowal spokoj i normalny, moze troche mniej niz zwykle ozywiony ruch przechodniow, ale w tej czesci alei Niepodleglosci nie byl on nigdy zbyt intensywny. Od strony Politechniki nadjechal tramwaj i zatrzymal sie na przystanku. Byl prawie pusty. Wysiadlo para osob: jakies kobiety i starszy mezczyzna o lasce. Rozeszli sie w rozne strony. Po chwili wysiadlo jeszcze trzech mlodych ludzi, niosacych w rekach podluzne przedmioty zawiniete w gazety. Przystaneli przed pierwszym wagonem. Jeden z nich spojrzal na zegarek, potem rozejrzal sie wokolo, nagle przykleknal na jezdni, przylozyl paczke do ramienia i rozlegla sie seria szybko po sobie nastepujacych wystrzalow. Papier u konca paczki zaczal sie tlic, ukazujac lufe karabinu maszynowego. Jednoczesnie pozostali dwaj nerwowo rozpakowywali swoja bron. Strzaly mlodego czlowieka byly jakby sygnalem wywolawczym dla calej okolicy: chwile pozniej strzelano juz wszedzie, a gdy pobliskie wybuchy na chwile milkly, slychac bylo odglos wystrzalow w centrum miasta, niezliczonych, gestych i zlewajacych sie w jeden dzwiek przypominajacy bulgotanie wrzacej wody w ogromnym, przykrytym pokrywa kotle. Ulica opustoszala. Biegl nia jeszcze tylko ten starszy pan o lasce, spieszac sie i z trudem chwytajac oddech, ale i on dopadl jakiejs bramy, w ktorej zdolal sie ukryc. Podszedlem do drzwi i przylozylem do nich ucho. Na korytarzu i na klatce schodowej panowal zgielk i ruch. Drzwi mieszkan otwieraly sie i z hukiem zatrzaskiwaly. Slychac bylo bezladna bieganine. Jakas kobieta krzyczala "Jezus, Maria!". Inna krzyczala w strone schodow: "Jerzy, tylko na siebie uwazaj!". Z dolu zas slychac bylo odpowiedz: "Dobrze, dobrze!". Teraz kobiety plakaly, a jedna z nich, najwyrazniej nie mogac sie opanowac, nerwowo lkala. Jakis meski, niski glos uspokajal polglosem: "To nie potrwa dlugo. Wszyscy na to czekali..."Informacje Heleny byly prawdziwe. Powstanie wybuchlo. Usiadlem na tapczanie, by pomyslec, co w tej sytuacji mam robic. Wychodzac, Helena zamknela mnie jak zwykle od zewnatrz na klucz i klodke. Podszedlem do okna. W bramach staly grupy Niemcow. Nastepne nadchodzily od strony Pol Mokotowskich. Wszyscy mieli w rekach karabiny maszynowe, na glowach helmy, a za pas wetkniete granaty. Na naszym odcinku ulicy nie walczono. Jezeli Niemcy od czasu do czasu strzelali, to tylko pojedynczymi salwami do okien i do ludzi, ktorzy w nich stali. Z okien do nich nie strzelano. Prawdziwa kanonada zaczynala sie dopiero, gdy mijali ulice 6 Sierpnia i otwierali ogien w kierunku Politechniki i w przeciwnym - ku Filtrom. Moze udaloby mi sie przedrzec do Srodmiescia, gdybym szedl podworkami domow w kierunku Filtrow, ale nie mialem zadnej broni, a ponadto bylem uwieziony. Nie sadze, by zajeci swoimi sprawami sasiedzi zwrocili uwage na halas, gdybym zaczal teraz dobijac sie do drzwi. Ponadto musialbym ich prosic, by powiadomili przyjaciolke pani Heleny, ktora jedyna w calym domu wiedziala, ze sie tu ukrywam i miala klucze do drzwi, aby mnie w razie potrzeby uwolnic. Postanowilem czekac do nastepnego dnia i wtedy zadecydowac, co dalej. Strzelanina przybierala tymczasem na sile. Do ognia karabinow dolaczyly sie silniejsze wybuchy recznych granatow, a chyba nawet pociskow artylerii, ktora najprawdopodobniej tez wlaczono do akcji. Wieczorem, po zmierzchu, widac bylo luny pierwszych pozarow. Ich blask, jeszcze slaby, zarzyl sie w roznych punktach nieba, to jasniejac, to znow przygasajac. Wraz z nastaniem ciemnosci strzelanina ucichla. Teraz slychac bylo tylko pojedyncze wybuchy i krotkie serie z karabinow maszynowych. Na klatce schodowej ruch zamarl calkowicie: mieszkancy zabarykadowali sie najpewniej w swoich mieszkaniach, by przetrawic wrazenia tego pierwszego dnia powstania. Poznym wieczorem zasnalem nagle twardym snem, zmeczony nerwowym napieciem, nie zdazywszy nawet sie rozebrac. Rownie nagle sie obudzilem. Bylo bardzo wczesnie - dopiero switalo. Pierwszym odglosem, ktory uslyszalem, byl turkot dorozki konnej. Wyjrzalem przez okno: jechala z podniesiona buda, powoli, jakby nic sie nie dzialo. Ulica byla poza tym pusta. Tylko chodnikiem szla para ludzi, mezczyzna i kobieta, oboje z podniesionymi rekami. Z okna nie moglem zobaczyc eskortujacych ich Niemcow. W pewnej chwili oboje poderwali sie do biegu. Kobieta krzyknela: "W lewo, w lewo!". Mezczyzna skrecil i znikl z mojego pola widzenia. W tej samej chwili uslyszalem serie wystrzalow, kobieta zatrzymala sie, chwycila za brzuch i osunela miekkim ruchem, na zgietych kolanach, ku ziemi. Nie upadla, lecz przykucnela, opierajac sie prawym policzkiem o asfalt jezdni i tak juz zastygla w tej trudnej, sztucznej pozycji. Strzaly gestnialy wraz z nastaniem dnia. Gdy na bardzo czyste tego dnia niebo wzeszlo slonce, cala Warszawa bulgotala juz od ognia karabinow, przeplatanego coraz czestszymi wybuchami granatow, ciezkiej artylerii i mozdzierzy. Okolo poludnia przyszla z dolu przyjaciolka Heleny. Przyniosla mi troche zywnosci i nowiny. Jesli chodzilo o nasza dzielnice, nie byly one zbyt korzystne: od poczatku znajdowala sie ona pod calkowita kontrola Niemcow i powstancom ledwie starczylo czasu, aby mlodziez z organizacji bojowych zdazyla przebic sie do Srodmiescia. Teraz nie moglo byc mowy o tym, zeby wyjsc z domu. Trzeba bylo odczekac, az odbija nas srodmiejskie oddzialy. Moze udaloby mi sie jakos przemknac? - spytalem. Spojrzala na mnie z politowaniem. Przeciez od poltora roku nie wychodzil pan z ukrycia! Nogi odmowia panu posluszenstwa, nim przemierzy pan polowe drogi. Pokiwala glowa, ujela mnie za reke i dodala uspokajajaco: -Niech pan lepiej zostanie tutaj. Przeczekamy. Byla dobrej mysli. Wyprowadzila mnie na klatke schodowa, pod okno, z ktorego rozciagal sie widok na tyly domu. Cale osiedle pietrowych domkow kolonii Staszica, az do Filtrow, stalo w ogniu. Dobiegal trzask plonacych krokwi, huk walacych sie stropow, ludzkie krzyki i odglos strzalow. Czerwonobrazowa chmura dymu pokrywala niebo. Gdy wiatr na chwile ja przerzedzil, w oddali, na widnokregu, wyraznie widac bylo trzepoczaca bialo-czerwona choragiew. Mijaly dni. Pomoc ze Srodmiescia nie nadchodzila. Przyzwyczajony od lat do zycia w ukryciu przed wszystkimi, z wyjatkiem grupy pomagajacych mi przyjaciol, nie umialem przemoc sie, by opuscic pokoj, zdradzic przed wspolmieszkancami, ze tu jestem, i wiesc wraz z nimi wspolne zycie w naszej odcietej od swiata kamienicy. Swiadomosc, ze sie tu ukrywam, nie poprawilaby ich samopoczucia. Gdyby Niemcy odkryli, ze w domu jest "nie-Aryjczyk", potraktowaliby ich ze szczegolna surowoscia. Poza tym nie moglem swoja osoba ulzyc ich polozeniu. Postanowilem nadal ograniczyc sie do nasluchiwania przez drzwi rozmow prowadzonych na klatce schodowej. Wiadomosci nie nastrajaly optymistycznie: w Srodmiesciu nadal walczono, posilki spoza miasta nie nadciagaly, a na terenie naszej dzielnicy nasilal sie niemiecki terror. W jednym z domow na Langiewicza Ukraincy spalili mieszkancow zywcem, w innym wszystkich zastrzelili, zas w poblizu zamordowano znanego aktora Mariusza Maszynskiego. Sasiadka z dolu przestala mnie odwiedzac; miala zapewne dosyc wlasnych zmartwien. Konczyla mi sie zywnosc i jej zapas skladal sie teraz tylko z resztki sucharow. 11 sierpnia zdenerwowanie i niepokoj na terenie domu znacznie sie nasilily. Sluchajac przez drzwi, nie moglem sie zorientowac, o co chodzi. Wszyscy lokatorzy zebrali sie i naradzali na nizszych pietrach, mowiac podniesionymi, to znow nagle przyciszonymi glosami. Przez okno widzialem grupki ludzi wymykajace sie co pewien czas z okolicznych domow, chylkiem podkradajace sie do naszego, pozniej zas biegiem przemykajace sie dalej. Wieczorem lokatorzy nizszych pieter rzucili sie schodami ku gorze i czesc z nich znalazla sie na moim pietrze. Z ich szeptow dowiedzialem sie, ze do kamienicy wtargneli Ukraincy. Jednak tym razem nie przyszli po to, by wszystkich wymordowac. Krecili sie po piwnicach, okradajac je ze zgromadzonych tam zapasow zywnosci, i odeszli. Wieczorem uslyszalem chrobot u moich drzwi: ktos zdjal klodke i zbiegl szybko schodami na dol. Coz mialo to oznaczac? Ulice tego dnia zasypane byly ulotkami zrzuconymi z samolotow, ale z czyich? 12 sierpnia znowu wybuchla na schodach panika. Przerazeni ludzie biegali nimi w gora i w dol. Z uslyszanych fragmentow rozmow wywnioskowalem, ze dom zostal obstawiony przez Niemcow i ze nalezalo go natychmiast opuscic, gdyz ma zostac zburzony przez artyleria. W pierwszym odruchu zaczalem sie ubierac, jednak juz po chwili uprzytomnilem sobie, ze przeciez nie moga wyjsc na ulice, bo wpadne w rece SS i zostane zastrzelony. Postanowilem nie wychodzic. Z ulicy slychac bylo wystrzaly i glos wolajacy gardlowym dyszkantem: -Wszyscy maja wyjsc! Prosze natychmiast opuscic dom! Wyjrzalem na klatke schodowa: bylo pusto i cicho. Zszedlem na polpietro i przez okno wychodzace na Sedziowska zobaczylem stojacy tam czolg z lufa wycelowana w nasz dom, na wysokosc mojego pietra. Po chwili ujrzalem plomien, lufa cofnela sie i uslyszalem huk walacego sie w bezposrednim poblizu muru. Wokol czolgu biegali zolnierze z zakasanymi rekawami, trzymajac w rekach blaszane banki. Od parteru ku gorze zaczely sie wzbijac, od zewnatrz wzdluz scian i wewnatrz klatka schodowa, kleby czarnego dymu. Kilku SS-manow wpadlo do domu i szybko wbieglo schodami na gore. Zamknalem sie w pokoju, wysypalem na reke flakon silnych tabletek nasennych, ktore zazywalem podczas atakow watroby, i postawilem obok buteleczke z opium. Chcialem polknac srodki nasenne i popic opium, gdy tylko Niemcy zaczna dobijac sie do moich drzwi. Po chwili, wiedziony trudnym do wytlumaczenia instynktem, zmienilem jednak zamiar. Wymknalem sie z pokoju, podbieglem do drabinki wiodacej na strych, wszedlem pod dach, odepchnalem drabinke i zatrzasnalem za soba klape wlazu. Tymczasem Niemcy rozbijali juz kolbami karabinow drzwi od mieszkan na trzecim pietrze. Jeden z nich wbiegl o pietro wyzej i wszedl do mojego pokoju. Pozostali uznali chyba, ze dalsze pozostawanie w tym domu nie jest bezpieczne, i przywolali go: -Schneller, Fischke! Gdy ich kroki ucichly, zszedlem ze strychu, na ktorym dusilem sie juz od dymu, naplywajacego przez wyloty wentylacyjne z polozonych nizej mieszkan, i wrocilem do mojego pokoju. Mialem nadzieje, ze ogien podlozono na postrach i zajmie tylko parter, lokatorzy zas po kontroli dokumentow powroca do swych mieszkan. Wzialem do reki jakas ksiazke i usilowalem ja czytac, lecz nie udawalo mi sie zrozumiec z jej tresci ani slowa. Odlozylem ja na bok, przymknalem oczy i czekalem, nie otwierajac ich, az uslysze jakies ludzkie glosy. Zdecydowalem sie na ponowne wyjscie na korytarz dopiero po zapadnieciu zmroku. Moj pokoj byl coraz bardziej wypelniony czadem i dymem, czerwonym od blasku ognia, swiecacego z zewnatrz przez okno. Na klatce schodowej bylo tak gesto od dymu, ze nie moglem dojrzec poreczy schodow. Z nizej polozonych pieter slychac bylo huk szalejacego pozaru, trzask pekajacego drewna i lomot walacych sie stropow. O zejsciu na dol tymi schodami nie moglo juz byc nawet mowy. Podszedlem do okna. Dom otoczony byl w pewnej odleglosci przez SS. Z cywilow nie bylo widac nikogo. Caly budynek stal w ogniu, a Niemcy czekali zapewne jeszcze tylko na to, by ogien zajal najwyzsze pietra. Tak wiec miala wygladac moja smierc - smierc, na ktora czekalem od pieciu lat, ktorej wymykalem sie dzien po dniu, aby mogla mnie dopasc wlasnie teraz. Niejeden raz przedtem staralem sieja sobie wyobrazic. Spodziewalem sie ujecia i torturowania przez Niemcow, potem zastrzelenia lub uduszenia w komorze gazowej. Nigdy jednak nie przypuszczalem, ze splone zywcem. Zasmialem sie z perfidii losu. Bylem calkiem spokojny, przeswiadczony o tym, ze nie da sie juz zmienic rozwoju wydarzen. Rozejrzalem sie po pokoju: jego kontury w gestniejacym dymie i zmroku byly zamazane, przez co sprawial straszne, przytlaczajace wrazenie. Oddychanie sprawialo mi coraz wieksza trudnosc, czulem narastajacy szum w glowie i bylem bliski omdlenia. Pierwsze oznaki dzialania czadu. Polozylem sie z powrotem na tapczanie. Nie mialo sensu dac sie spalic zywcem, skoro moglem tego uniknac, lykajac tabletki nasenne. Mimo wszystko moja smierc bedzie o wiele lzejsza niz moich rodzicow i rodzenstwa, zamordowanych w Treblince. W tych ostatnich chwilach myslalem tylko o nich. Wyjalem flakonik z tabletkami, wsypalem je sobie wszystkie do ust i przelknalem. Chcialem jeszcze siegnac po opium, aby dla wszelkiej pewnosci zazyc jeszcze i ten narkotyk, ale nie zdazylem. Tabletki nasenne zazyte na pusty zoladek zadzialaly blyskawicznie. Zapadlem w sen. 16 Smierc miasta Nie umarlem. Widocznie pastylki byly za stare i nie dosc silne. Obudzilem sie rano. Czulem nudnosci. W glowie mi szumialo, w skroniach odczuwalem bolesne tetnienie, oczy wysadzalo mi z orbit, zas race i nogi mialem jak sparalizowane. Tak naprawde, obudzilo mnie laskotanie w szyja. Chodzila po mnie mucha, najpewniej tez polzywa i odurzona przezyciami tej nocy. Musialem dobyc wszystkich sil, aby ja odpedzic. Pierwszym moim uczuciem nie bylo rozczarowanie, ze nie umarlem, lecz radosc, ze zyja. Odczuwalem niepohamowana, zwierzeca wrecz chec zycia za wszelka cena. Byle teraz moc jakos sie uratowac, skoro udalo mi sie przezyc te noc w plonacym domu.Przelezalem jeszcze jakis czas, nim doszedlem do siebie wystarczajaco, by moc zsunac sie z tapczanu i podczolgac do drzwi. Pokoj byl nadal pelen dymu, a klamka, gdy za nia zlapalem, tak goraca, ze z miejsca ja puscilem, by dopiero za drugim razem przemoc bol i za nia pociagnac. Na schodach bylo mniej dymu niz w pokoju. Uchodzil przez wypalone otwory po wysokich oknach na klatce schodowej. Stopnie byly cale i mozna bylo zaryzykowac zejscie na dol. Zebralem wszystkie sily, by wstac, uczepilem sie poreczy i zaczalem schodzic. Pietro nizej bylo calkiem wypalone - tam zatrzymal sie pozar. Ramy drzwi do mieszkan jeszcze sie tlily, a wewnatrz czulo sie wibracje, rozgrzanego od zaru powietrza. Na podlodze dopalaly sie resztki mebli i rzeczy, przemienione juz prawie calkiem w bialy popiol. Na wysokosci pierwszego pietra lezal na schodach spalony trup mezczyzny, w zweglonym ubraniu, brazowy i potwornie napuchniety. Zagradzal mi droge. Musialem jakos te przeszkode pokonac, by moc schodzic dalej. Ludzilem sie, ze uda mi sie uniesc nogi, ktorymi ledwie powloczylem, by moc nad nim przejsc. Przy pierwszej jednak probie potracilem stopa o jego brzuch, stracilem rownowage, upadlem na zwloki i stoczylem sie wraz z nimi pol pietra nizej, tak jednak szczesliwie, ze cialo lezalo juz powyzej mnie i moglem bez przeszkod isc w kierunku parteru. Wydostalem sie na podworze, otoczone niskim, porosnietym winem murkiem. Doczolgalem sie do tego murku i skrylem w jego naroznej niszy, oddalonej o kilka metrow od spalonego domu. Nakrylem sie liscmi wina oraz nacia pomidorow, ktorych krzaki rosly na przydomowej grzadce, i czekalem. Strzelanina nie ustawala. Przelatywaly nade mna pociski, slyszalem glosy Niemcow przechodzacych ulicznym chodnikiem po drugiej stronie muru. Wieczorem zauwazylem na scianie plonacego budynku ryse. Gdy sciana upadnie, z pewnoscia mnie przygniecie. Postanowilem jednak wytrwac w bezruchu, dopoki nie zapadnie zmierzch i nie odzyskam sil po wczorajszym zatruciu srodkami nasennymi. Gdy sie sciemnilo, wrocilem na klatke schodowa, lecz nie odwazylem sie pojsc na gore. Wnetrza mieszkan plonely nadal i w kazdej chwili moglo zajac sie pietro, na ktorym mieszkalem. Zdecydowalem sie jednak na cos innego. Po drugiej stronie alei Niepodleglosci stal ogromny gmach niewykonczonego szpitala, gdzie miescily sie niemieckie magazyny wojskowe. Postanowilem sprobowac dostac sie do tego budynku. Wyszedlem drugim wyjsciem na aleje Niepodleglosci. Mimo ze byl wieczor, nie bylo ciemno. Szeroka jezdnia zaslana byla trupami, wsrod ktorych lezaly nie uprzatniete jeszcze zwloki kobiety zastrzelonej drugiego dnia powstania. Calosc byla oswietlona czerwona luna pozarow. Polozylem sie na brzuchu i zaczalem sie czolgac w kierunku szpitala. Co pewien czas przechodzili obok mnie Niemcy, pojedynczo lub w grupach. Wowczas na chwile zamieralem, udajac, ze jestem jeszcze jednymi zwlokami. Od cial rozchodzil sie fetor rozkladu, zmieszany z przepelniajacym powietrze zapachem spalenizny. Staralem sie poruszac jak najszybciej, ale mimo to jezdnia wydawala sie nieskonczenie szeroka, a moja przeprawa przez nia nie miala konca. Wreszcie udalo mi sie jednak dotrzec do ciemnego gmachu szpitala, wpadlem do pierwszej z brzegu klatki schodowej i natychmiast zapadlem w gleboki sen. Nastepnego dnia rano postanowilem rozejrzec sie po budynku. Z przerazeniem stwierdzilem, ze pelno w nim bylo tapczanow, materacow, zelaznych i porcelanowych naczyn oraz innych przedmiotow pierwszej potrzeby, po ktore Niemcy z pewnoscia beda czesto przychodzili. Nie znalazlem natomiast nic do jedzenia. W odleglym kacie odkrylem rupieciarnie,: skladnice, starego zlomu, rur i piecykow. Ulozylem sie tam i przelezalem nastepne dwa dni. 15 sierpnia, jak obliczylem za pomoca kieszonkowego kalendarzyka, ktory mialem przy sobie i w ktorym starannie wykreslalem dzien po dniu, poczulem glod tak dotkliwy, ze postanowilem za wszelka cena znalezc jakas zywnosc. Bezskutecznie. Wdrapalem sie na parapet jednego z zabitych deskami okien i zaczalem przez szczeline, obserwowac ulice,. Nad lezacymi na jezdni trupami unosily sie, chmary much. W poblizu, na rogu Filtrowej, znajdowala sie, willa, ktorej mieszkancy wiedli dziwnie normalny tryb zycia. Siedzieli na tarasie, popijajac herbate,. Od ulicy 6 Sierpnia nadchodzil ukrainski oddzial zolnierzy SS. Zbieral trupy, ukladal je w stosy i po oblaniu benzyna - podpalal. W pewnej chwili uslyszalem dochodzacy z korytarza dzwiek zblizajacych sie krokow. Zeskoczylem z parapetu i skrylem sie za jakas skrzynia. Do separatki, w ktorej sie znajdowalem, wszedl SS-man. Rozejrzal sie i wyszedl. Wybieglem na korytarz, dopadlem schodow, wbieglem nimi na gore i schronilem sie w mojej rupieciarni. Wkrotce do gmachu szpitala wszedl duzy oddzial zolnierzy i zaczal rewidowac wszystkie jego pomieszczenia. Do mojej kryjowki nie trafili, choc z calkiem bliska slyszalem ich smiechy, podspiewywanie, gwizdanie i ponaglajace pytania: "Czy wszystko juz przeszukane?" Dwa dni pozniej, a piec dni po tym, jak jadlem ostatni raz, ponownie wyruszylem na poszukiwanie wody i zywnosci. W gmachu nie bylo wodociagu, ale staly przeciwpozarowe beczki, napelnione po brzegi woda, pokryta opalizujacym kozuchem, pelna zdechlych much, komarow i pajakow. Mimo to zaczalem lapczywie pic. Musialem jednak przestac, gdyz woda byla cuchnaca i trudno bylo uniknac polykania wraz z nia martwych owadow. W warsztacie stolarskim udalo mi sie znalezc skorki od chleba. Byly splesniale, pokryte kurzem i mysimi odchodami, ale dla mnie stanowily skarb. Jakis bezzebny stolarz nie mogl nawet przypuszczac, ze pozostawiajac je, uratuje mi zycie. 19 sierpnia Niemcy przy akompaniamencie wrzaskow i strzalow wyrzucili mieszkancow z willi na Filtrowej. Pozostalem sam w calej dzielnicy. Do gmachu, w ktorym sie ukrywalem, coraz czesciej przychodzili SS- mani. Jak dlugo moglem jeszcze tak zyc? Tydzien, moze dwa? Pozniej pozostawalo mi jedynie samobojstwo. Tym razem moglbym chyba tylko podciac sobie zyly stara zyletka. Zaden inny sposob popelnienia samobojstwa juz mi nie pozostal. W ktorejs z separatek znalazlem troche jeczmienia. Ugotowalem go w nocy, na ogniu rozpalonym w piecyku stojacym w warsztacie stolarskim, zdobywajac w ten sposob pozywienie na nastepnych kilka dni. 30 sierpnia postanowilem przeniesc sie znowu w ruiny mojego, calkowicie juz - wydawaloby sie - wypalonego domu. Zabralem ze szpitala dzban z woda i okolo pierwszej w nocy przedostalem sie przez ulice. Poczatkowo chcialem ukryc sie w piwnicy, ale tam tlil sie wegiel, umyslnie podpalany przez Niemcow. Zajalem wiec gruzy mieszkania na trzecim pietrze. W wannie bylo wystarczajaco duzo wody i nawet jesli byla ona bardzo brudna, stanowila dla mnie skarb. W niespalonej spizarni znalazlem torebke sucharow. Po tygodniu, tkniety zlym przeczuciem, zmienilem jeszcze raz kryjowke, przenoszac sie na strych pod wypalonym dachem. Tego samego dnia dom trzykrotnie odwiedzili Ukraincy, szukajac wartosciowych przedmiotow w niedopalonych mieszkaniach. Po ich odejsciu zszedlem do mieszkania, w ktorym ukrywalem sie przez ostatni tydzien. Ostatnimi nie zniszczonymi w nim dotychczas sprzetami byly piece. Ukraincy rozbili je systematycznie kafel po kaflu, z pewnoscia poszukujac zlota. Nastepnego dnia rano obstawiono szpalerami wojska obie strony alei Niepodleglosci. Srodkiem kordonu pedzono ludzi z tobolkami na plecach, z dziecmi na rekach. Co jakis czas SS-mani i Ukraincy wyciagali z kordonu mezczyzn i bez powodu zabijali ich na oczach pozostalych, tak jak to robili przedtem w getcie, gdy jeszcze istnialo. Czyli powstanie zakonczylo sie kleska?... Nie! Nadal, kazdego dnia, przecinaly powietrze ciezkie pociski, wydajace odglos przypominajacy dzwiek nadlatujacego trzmiela, potem slyszalo sie w poblizu cos w rodzaju nakrecania starych zegarow i juz po chwili dochodzily z centrum miasta odglosy szybko po sobie nastepujacych silnych wybuchow. 18 wrzesnia nadlecialy samoloty, ktore zrzucily nad miastem posilki dla powstancow. Widzialem spadochrony - nie wiedzialem, czy byli to ludzie czy tez tylko bron. Przez szereg nastepnych dni samoloty bombardowaly dzielnice Warszawy znajdujace sie pod kontrola Niemcow, nocami zas dokonywaly zrzutow nad Srodmiesciem. Nasilil sie ogien artyleryjski z kierunku wschodniego. 5 pazdziernika, posrod szpaleru utworzonego przez niemieckich zolnierzy, zaczely opuszczac miasto oddzialy powstancow ubranych w mundury badz tez tylko z bialo-czerwonymi opaskami na rekach. Dziwnie kontrastowaly z nadzorujacymi wymarsz oddzialami Niemcow, doskonale umundurowanych, dobrze odzywionych i pewnych siebie. Nasmiewali sie oni z powstancow, filmowali ich i fotografowali. Powstancy szli wychudzeni, brudni i obszarpani, z trudem utrzymujac sie na nogach. Na Niemcow nie zwracali uwagi, jakby w ogole ich nie bylo, jakby sami wyznaczyli sobie trase przemarszu aleja Niepodleglosci. Zajeci byli tylko soba, pilnowaniem, by isc w porzadku, by podtrzymywac tych, ktorzy nie mogli isc o wlasnych silach, i nawet jesli wygladali oni w porownaniu ze swoimi zwyciezcami bardzo nedznie, to nie po ich stronie wyczuwalo sie kleske. Wyprowadzanie z miasta resztek ludnosci cywilnej trwalo jeszcze osiem dni. Ostatni mieszkancy opuscili miasto 14 pazdziernika. Zapadl juz zmrok, gdy zapozniona, poganiana przez SS-manow grupka mijala dom, w ktorym sie ukrywalem. Wychylilem sie z wypalonego okna i patrzylem, dopoki przygarbione pod ciezarem tobolow postacie idacych ludzi nie rozplynely sie w mroku. Bylem teraz sam, z odrobina sucharow na dnie torebki i brudna woda w wannie jako calym zapasem zywnosci. Pozostawalo tylko pytanie, jak dlugo moge przetrwac w tych warunkach, uwzgledniajac coraz krotsze jesienne dni, i w obliczu nadchodzacej zimy? 17 Zycie za spirytus Bylem sam. Nie na terenie domu czy nawet dzielnicy, lecz sam w calym miescie, ktore jeszcze niedawno liczylo poltora miliona ludzi i bylo jednym z bogatszych i piekniejszych miast Europy, dzis zas leglo w gruzach, pelne spalonych i zburzonych domow, pod ktorymi pogrzebane byly zbierane od wiekow zabytki kultury calego narodu i rozkladajace sie w cieple ostatnich dni tej jesieni ciala tysiecy pomordowanych ludzi.Ruiny miasta nawiedzane byly w dzien przez grupki ludzi z zewnatrz - przez podstolecznych zlodziejaszkow. Przemykali sie chylkiem, z lopatami na ramionach i pladrowali piwnice domow. Ktorys z nich przyszedl w ruiny domu, w ktorym przebywalem. Nie powinien mnie tu znalezc. Nikt nie moze sie dowiedziec, ze tu jestem. Gdy szedl schodami na gore i byl juz blisko mojego pietra, ryknalem grubo i groznie: -Was ist los?! Rrraus. Uciekl jak przeploszony szczur - ostatni z nedznikow, ktory mogl przestraszyc sie mojego glosu, glosu ostatniego z nedzarzy. W koncu pazdziernika widzialem z mojego strychu, jak jedna z tych grup hien przylapali Niemcy. Szabrownicy starali sie tlumaczyc. Powtarzali ciagle: "Z Pruszkowa, z Pruszkowa...", wskazujac przy tym na zachod. SS-mani ustawili czterech z tych mezczyzn pod najblizszym murem i pomimo skomlenia o zycie zastrzelili ich na miejscu. Pozostalym kazano wykopac dol w ogrodzie jednej z willi, pogrzebac ciala i uciekac. Od tego czasu nawet szabrownicy przestali nawiedzac dzielnice, ktorej bylem teraz jedynym mieszkancem. Zblizal sie 1 listopada, zrobilo sie chlodno, szczegolnie nocami. By nie oszalec z samotnosci, postanowilem zorganizowac sobie jak najbardziej uregulowany tryb zycia. Mialem nadal zegarek, moja przedwojenna omege, ktorej wraz z wiecznym piorem strzeglem jako jedynego majatku osobistego jak oczka w glowie. Wedlug tego pilnie nakrecanego zegarka ulozylem sobie plan zajec. Przez caly dzien lezalem bez ruchu, by oszczedzac nikly zapas sil, jaki mi jeszcze pozostal. Tylko raz, okolo poludnia, wyciagalem reke po lezace obok suchary i kubek z woda, aby sie pozywic skapo odmierzonymi racjami. Od rana do owego posilku przypominalem sobie, takt po takcie, wszystkie kompozycje, jakie kiedys gralem. Repetytoria te, jak sie mialo pozniej okazac, nie byly pozbawione sensu; gdy po powrocie do pracy zawodowej usiadlem w Polskim Radiu przy fortepianie, repertuar mialem opanowany pamieciowo, jakbym ani na chwile przez te lata wojny nie przestawal cwiczyc. Po mym poludniowym "posilku" przywolywalem w pamieci tresc wszystkich mozliwych ksiazek, jakie kiedykolwiek czytalem, oraz powtarzalem angielskie slowka. Sam sobie dawalem lekcje angielskiego: zadawalem sobie pytania, na ktore staralem sie odpowiadac poprawnie i wyczerpujaco. O zmierzchu zasypialem i do okolo pierwszej w nocy spalem, po czym, przyswiecajac sobie zapalkami, ktorych zapas znalazlem w jednym z niedopalonych mieszkan, wyruszalem na poszukiwanie zywnosci. Szperalem w piwnicach i zgliszczach mieszkan, znajdujac niedojedzone resztki kaszy, splesniale kawalki chleba, stechla make oraz wode w wannach, wiadrach czy garnkach. W swych wedrowkach przechodzilem kazdej nocy kilkakrotnie obok lezacych na schodach zweglonych zwlok mezczyzny, jedynego w tym okresie towarzysza, ktorego obecnosci nie potrzebowalem sie obawiac. Pewnego razu w ktorejs z piwnic nieoczekiwanie znalazlem prawdziwy skarb: pol litra spirytusu. Postanowilem przechowac go i wypic dopiero wtedy, gdy dozyje konca wojny. W dzien, gdy lezalem na strychu, czesto zdarzalo sie, ze w poszukiwaniu lupow wpadali do domu Niemcy badz Ukraincy. Kazda z tych wizyt powodowala nowe napiecie nerwow i smiertelne przerazenie, ze mnie znajda i zamorduja. Na strych nie zajrzeli jednak ani razu, chociaz wizyt tych naliczylem ponad trzydziesci. Nadszedl 15 listopada. Spadl pierwszy snieg. Zimno dokuczalo mi coraz dotkliwiej, mimo ze lezalem przykryty stosem lachmanow, ktore znajdowalem przy okazji moich poszukiwan. Teraz, gdy sie rano budzilem, pokryte byly one biala, puszysta warstwa sniegu. Legowisko uslalem sobie w narozniku strychu pod ocalalym fragmentem dachu, lecz wieksza jego czesc byla zerwana i snieg przedostawal sie tu ze wszystkich stron. Ktoregos dnia podlozylem kawalek sukna pod znaleziony odlamek szyby i w tym zaimprowizowanym lustrze przejrzalem sie. W pierwszej chwili nie moglem wprost uwierzyc, ze ta potworna maska, ktora ukazala sie moim oczom, to ja. Od miesiecy nie strzyglem sie, nie golilem i nie mylem. Na glowie mialem wysoki, zmierzwiony koltun wlosow. Moja twarz porosnieta byla czarnym zarostem, tworzacym juz calkiem okazala brode. Skora twarzy w miejscach nie zarosnietych byla czarna, powieki zaczerwienione, a czolo pokrylo sie strupami liszajow. Najbardziej jednak dreczyl mnie brak informacji o tym, co dzialo sie na polach walk: frontowych i powstanczych. Powstanie w Warszawie zakonczylo sie kleska. Trudno bylo sie ludzic. Ale moze walczono jeszcze gdzies na peryferiach miasta? Moze za Wisla, na Pradze, skad slychac bylo odglosy pojedynczych strzalow artylerii? Jak przebiegalo powstanie poza Warszawa? Gdzie znajdowaly sie wojska sowieckie? Jakie byly postepy aliantow na zachodzie? Odpowiedzi na te pytania decydowaly o moim zyciu lub smierci, ktora musiala wkrotce nadejsc, jesli nie z glodu, to z zimna, nawet gdyby mnie nie odkryli przedtem w mojej kryjowce Niemcy. Nastepnego dnia postanowilem poswiecic czesc skromnego zapasu wody, jaki mialem, na umycie sie. Rownoczesnie postanowilem rozpalic pod ktoras z ocalalych kuchni ogien i ugotowac sobie resztke posiadanej jeszcze kaszy. Od ponad czterech miesiecy nie mialem w ustach cieplej strawy, co wraz z nastaniem silniejszych mrozow dawalo mi sie coraz bardziej we znaki. By zrealizowac oba moje postanowienia: umycia sie i gotowania, musialem wyjsc z ukrycia w czasie dnia. Gdy bylem juz na schodach, zauwazylem, ze naprzeciwko, przed szpitalem wojskowym, zatrzymal sie oddzial Niemcow i zajal sie rozbiorka drewnianego ogrodzenia. Bylem jednak tak bardzo spragniony goracej kaszy, ze postanowilem nie zmieniac mojego planu. Mialem uczucie, ze jesli natychmiast ta kasza nie rozgrzeje sobie zoladka, to sie rozchoruje. Krecilem sie juz przy kuchennym piecu, gdy nagle uslyszalem <>Potrzebuje mezczyzny do pracy!<<- wykrzyknal rozkazujacym tonem do dowodcy SS, po czym podszedl do ciezarowki, rozejrzal sie wsrod ludzi i wskazal niby przypadkiem na Koszela, ktoremu pozwolono zejsc z ciezarowki i odejsc razem z moim ojcem". 29. Jakiz maly jest ten swiat! Syn Stanislawa Cieciory jest dzis, w osiem lat po upadku komunizmu, polskim konsulem w Hamburgu. Od niego dowiedzialem sie o jeszcze jednym wzruszajacym szczegole tej historii: jego wdzieczni rodzice mieszkajacy w Karolinie wysylali pozbawionej ojca rodzinie Hosenfeldow (jeszcze w czasie wojny!) z glodujacej Polski paczki z kielbasa i maslem do hitlerowskich Niemiec. Czy swiat nie stanal na glowie? 30. Leon Warm przekazal wiec do Warszawy Szpilmanowi z Polskiego Radia nazwiska uratowanych z prosba o poinformowanie ich o losach Hosenfelda. Od tego czasu uplynelo juz prawie pol wieku. W 1957 roku Wladyslaw Szpilman odbywal razem z genialnym skrzypkiem Bronislawem Gimplem tournee po Niemczech Zachodnich. Obaj muzycy postanowili odwiedzic rodzine Wilma Hosenfelda w Thalau. Jego zona Annemarie dala Szpilmanowi fotografia swojego meza, ktora mozna zobaczyc w tej ksiazce. 31. Latem 1997 roku, gdy bylo juz wiadomo, ze ta prawie zapomniana ksiazka ukaze sie w jezyku niemieckim, spytalem pana Szpilmana o dalszy ciag tej historii. Wladyslaw Szpilman powiedzial mi: "Wie pan, niechetnie o tym mowie. Nigdy jeszcze z nikim o tym nie rozmawialem, ani z zona, ani z synami. Dlaczego? Bo sie wstydze. Gdy w 1950 roku poznalem w koncu nazwisko tego Niemca, pokonalem strach i przezwyciezylem pogarde. Zwrocilem sie z prosba do zbrodniarza, z ktorym zaden przyzwoity czlowiek w Polsce by nie rozmawial - byl to Jakub Berman.Byl on, jako szef polskiego wydzialu NKWD, najbardziej wplywowym czlowiekiem w Polsce. Byl swinia - kazdy to wiedzial. Jakub Berman mial wiecej do powiedzenia niz nasz minister spraw wewnetrznych. Postanowilem zrobic wszystko, co mozliwe, poszedlem wiec do niego i opowiedzialem mu o wszystkim. Takze o tym, ze Hosenfeld ratowal nie tylko mnie, ale tez male dzieci zydowskie, ktorym kupowal juz na poczatku wojny buty i jedzenie. Opowiedzialem tez o Leonie Warmie i o rodzinie Cieciorow, mowiac: wielu ludzi zawdziecza mu zycie. Berman byl uprzejmy i obiecal, ze zrobi, co sie da. Po kilku dniach sam do mnie zadzwonil: "Niestety! Nic sie nie da zrobic". Dodal: "Gdyby ten Niemiec byl w Polsce, moglibysmy go wyciagnac, ale towarzysze radzieccy nie chca go wypuscic. Mowia, ze byl czlonkiem jednostki zajmujacej sie szpiegostwem. Tu Polacy nie moga nic zdzialac, jestem bezsilny" - powiedzial ten, ktory swa wszechmoc zawdzieczal laskom Stalina. 32. Bezposrednio po wojnie nie mozna bylo opublikowac w Polsce ksiazki, ktora przedstawialaby niemieckiego oficera jako przyzwoitego i odwaznego czlowieka. Przerobiono wtedy Hosenfelda przy okazji polskiego wydania na Austriaka. Austriacki aniol byl najwyrazniej "nie tak straszny". Coz za absurd! Austrie i NRD laczyla w okresie "zimnej wojny" podobna obluda. Oba kraje staraly sie sprawiac wrazenie, jakoby w czasie drugiej wojny swiatowej znajdowaly sie pod niemiecka okupacja. 33. W Yad Vashem, w glownym miejscu pamieci pomordowanych Zydow, jest "aleja sprawiedliwych". Sadzi sie tam drzewka dla kazdego goja, ktory w czasie Holocaustu ratowal Zydow. Przy kazdym drzewku, w kamienistej ziemi stoja tabliczki z wygrawerowanymi nazwiskami owych bohaterow. Kto wchodzi do muzeum, mija tysiace takich tabliczek. Postaram sie, zeby juz wkrotce pojawilo sie tam drzewko dla kapitana Hosenfelda, zroszone woda z Jordanu. Kto je zasadzi? Wladyslaw Szpilman, a pomoze mu w tym jego syn Andrzej. PLAN GETTA WARSZAWSKIEGOWEDLUG PLANU ZAMIESZCZONEGO W "NOWYM KURIERZE WARSZAWSKIM" 15 X 1940 R. ____________________granicagetta O bramy getta Spis tresci TOC \o "1-2" \h \z Wstep. PAGEREF _Toc143603591 \h 3 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390031000000 1 Wojna! PAGEREF _Toc143603592 \h 5 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390032000000 2 Pierwsi Niemcy. PAGEREF _Toc143603593 \h 13 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390033000000 3 Uklony ojca. PAGEREF _Toc143603594 \h 19 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390034000000 4 Getto. PAGEREF _Toc143603595 \h 25 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390035000000 5 Tance na Chlodnej PAGEREF _Toc143603596 \h 32 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390036000000 6 Pora dzieci i wariatow... PAGEREF _Toc143603597 \h 41 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390037000000 7 Gest pani K. PAGEREF _Toc143603598 \h 48 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390038000000 8 Zagrozone mrowisko. PAGEREF _Toc143603599 \h 55 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003500390039000000 9 Umschlagplatz. PAGEREF _Toc143603600 \h 63 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300030000000 10 Szansa na przezycie. PAGEREF _Toc143603601 \h 79 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300031000000 11 "Hej strzelcy wraz!...". PAGEREF _Toc143603602 \h 84 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300032000000 12 "Majorek". PAGEREF _Toc143603603 \h 90 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300033000000 13 Klotnie za sciana. PAGEREF _Toc143603604 \h 95 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300034000000 14 Oszustwo Szalasa. PAGEREF _Toc143603605 \h 101 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300035000000 15 W plonacym domu. PAGEREF _Toc143603606 \h 107 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300036000000 16 Smierc miasta. PAGEREF _Toc143603607 \h 112 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300037000000 17 Zycie za spirytus. PAGEREF _Toc143603608 \h 116 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300038000000 18 Nokturn cis-moll PAGEREF _Toc143603609 \h 122 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600300039000000 Postscriptum... PAGEREF _Toc143603610 \h 129 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600310030000000 Fragmenty pamietnika kapitana Wilma Hosenfelda. PAGEREF _Toc143603611 \h 131 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600310031000000 Wolf Biermann Pomost pomiedzy Wladyslawem Szpilmanem i Wilmem Hosenfeldem zlozony z 33 czesci PAGEREF _Toc143603612 \h 141 08D0C9EA79F9BACE118C8200AA004BA90B02000000080000000E0000005F0054006F0063003100340033003600300033003600310032000000 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/